1110

Szczegóły
Tytuł 1110
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1110 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1110 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1110 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Raport Pelikana" autor: John Grisham tytu� orygina�u: "THE PELICAN BRIEF" prze�o�y�: J�drzej Polak tekst wklepa�: [email protected] * * * Projekt ok�adki i stron tytu�owych: Celina Staniszewska Ilustracja na ok�adce: Jacek Kopalski Redakcja: Maria Radzimi�ska Redakcja techniczna: Lidia Lamparska Korekta: Agata Boldok, Ewa Borowiecka, Marianna Filipkowska Copyright (c) 1992 by John Grisham Copyright for the Polish edition by "�wiat Ksi��ki", Warszawa 1996 (c) Copyright for the Polish translation by J�drzej Polak, 1996 �wiat Ksi��ki, Warszawa 1996 Sk�ad Joanna Duchnowska Druk i oprawa w GGP ISBN 83-7129-935-4 Nr 1384 * * * Pierwszym czytelnikom tej ksi��ki i doradcom: Renee, mojej �onie i nieoficjalnej redaktorce; moim siostrom Berth Bryant i Wendy Grisham; mojej te�ciowej Lib Jones oraz mojemu przyjacielowi Billowi Ballardowi Podzi�kowania Wielkie dzi�ki Jayowi Garonowi, mojemu agentowi li- terackiemu, kt�ry przed pi�ciu laty odkry� moj� pierwsz� powie�� i tak d�ugo puka� do drzwi wydawc�w w Nowym Jorku, a� kt�ry� z nich powiedzia� "tak". Wielkie dzi�ki Davidowi Gernertowi, mojemu wydawcy, przyjacielowi i - tak jak ja - doskona�emu baseballi�cie; Steve'owi Rubinowi i Ellen Archer oraz reszcie rodziny w wydawnictwie Doubleday, a tak�e Jackie Cantor, mojej wydawczyni u Delia. Wielkie dzi�ki wszystkim, kt�rzy do mnie pisz�. Wydaje mi si�, �e odpowiedzia�em na wszystkie listy, lecz je�li kogo� pomin��em, prosz� o wybaczenie. Specjalne podzi�kowania nale�� si� d�entelmenowi i wspania�emu prawnikowi z Pascagoula w Missisipi, Ray- mondowi Brownowi, kt�rego niekiedy przyciska�em do mu- ru, a tak�e Chrisowi Charltonowi, kumplowi z wydzia�u prawa, kt�ry lepiej ni� ktokolwiek inny zna zau�ki Nowego Orleanu; Murrayowi Aventowi, przyjacielowi z Oxfordu, i Ole Missowi mieszkaj�cemu w dystrykcie Kolumbii; Gre- gowi Blockowi z "Washington Post" oraz, rzecz jasna, Ri- chardowi i bandzie ze Square Books. 1 Wydawa�o si�, �e jest niezdolny do wywo�ania takiego zamieszania, ale to on by� przyczyn� tego, co dzia�o si� za oknem. Nie pierwszy raz. Mia� dziewi��dziesi�t jeden lat, by� sparali�owany, przypi�ty pasami do w�zka inwa- lidzkiego i pod��czony do tlenu. Drugi udar przed siedmiu laty omal go nie wyko�czy�, ale Abraham Rosenberg wci�� �y�, i nawet z rurkami w nosie by� lepszym prawnikiem ni� pozosta�a �semka razem wzi�ta*. By� ostatni� �yw� legend� s�du, a to, �e wci�� oddycha�, wzbudza�o w�cie- k�o�� t�umu za oknem. Siedzia� na ma�ym w�zku inwalidzkim w g��wnym bu- dynku S�du Najwy�szego. Stopami dotyka� dolnej kraw�dzi okna, a g�ow� wychyli� do przodu, �eby lepiej s�ysze� na- silaj�cy si� ha�as. Nienawidzi� gliniarzy, ale widok ich zwar- tych, r�wnych szereg�w sprawia� mu rado��. Policjanci stali wyprostowani i nie cofn�li si� nawet o krok pod na- porem co najmniej pi��dziesi�ciu tysi�cy spragnionych krwi demonstrant�w. - Najwi�kszy t�um, jaki w �yciu widzia�em! - krzykn�� Rosenberg, nie odrywaj�c oczu od okna. By� prawie g�uchy. Jason Kline, jego starszy asystent, sta� tu� za nim. By� pierwszy poniedzia�ek pa�dziernika, dzie� rozpo- cz�cia nowej sesji S�du, obchodzony zwyczajowo jako �wi�to Pierwszej Poprawki do Konstytucji. Wspania�e �wi�- * S�d Najwy�szy Stan�w Zjednoczonych sk�ada si� z dziewi�ciu s�dzi�w (przyp, t�um.). to! Rosenberg by� zachwycony. Dla niego wolno�� s�owa oznacza�a prawo do buntu. - S� tam Indianie? - spyta� g�o�no. - S�! - wrzasn�� Jason Kline do jego prawego ucha. - W barwach wojennych? - Tak! W pe�nym rynsztunku bojowym. - Ta�cz�? - Tak! Indianie, czarni, biali, br�zowi, kobiety, homoseksuali�ci, mi�o�nicy przyrody, chrze�cijanie, zwolennicy przerywania ci��y, Aryjczycy, nazi�ci, atei�ci, my�liwi, animalsi, bojo- wnicy o supremacj� bia�ych, bojownicy o supremacj� czar- nych, przeciwnicy podatk�w, drwale, farmerzy - wszyscy zebrali si�, by protestowa�. A policjanci z oddzia��w pre- wencyjnych mocno �ciskali czarne pa�ki. - Indianie przepadaj� za mn�! - Nie mam co do tego w�tpliwo�ci. - Kline kiwn�� g�ow� i u�miechn�� si� do kruchego, ma�ego cz�owieczka o zaci�ni�tych pi�ciach. Rosenberg wyznawa� prost� filozofi�: najpierw rz�d, po- tem gospodarka; jednostka przed rz�dem, a najwa�niejsze jest �rodowisko naturalne. Je�li chodzi o Indian, to spe�- ni�by ich ka�d� pro�b�. Przekle�stwa, mod�y, �piewy, okrzyki i wrzaski narasta�y z ka�d� chwil�, a policja prewencyjna zwiera�a szeregi. T�um by� pot�niejszy i bardziej zdesperowany, ni� bywa�o to w ostatnich latach. Wyczuwa�o si� wi�ksze napi�cie. Przemoc sta�a si� niemal chlebem powszednim. Podk�adano bomby pod kliniki wykonuj�ce zabiegi przerywania ci��y. Napadano na ginekolog�w i bito ich, a nawet mordowano. W Pensacola pewnego lekarza zakneblowano, zwi�zano w pozycji embrionalnej i oblano �r�cym kwasem. Co ty- dzie� wybucha�y zamieszki na ulicach. Wojowniczy geje atakowali ko�cio�y i ksi�y. Bojownicy o supremacj� bia- �ych, zrzeszeni w kilkudziesi�ciu znanych i nieznanych or- ganizacjach paramilitarnych, coraz �mielej napadali na czar- 10 nych, Latynos�w i Azjat�w. Nienawi�� ogarn�a ca�� Ame- ryk�. S�d, rzecz jasna, sta� si� �atwym celem atak�w. Gro�by pod adresem s�dzi�w nasili�y si� dziesi�ciokrotnie od roku 1990. Wzmocniono ochron� gmachu S�du Najwy�szego; ka�dego s�dziego strzeg�o co najmniej dw�ch agent�w FBI, a ka�da pogr�ka by�a dok�adnie sprawdzana. - Nienawidz� mnie, nie s�dzisz? - powiedzia� g�o�no Rosenberg, wygl�daj�c przez okno. - Owszem, niekt�rzy z nich na pewno - odpar� rozba- wiony Kline. Rosenberg uwielbia� tego typu uwagi. U�miechn�� si� i wzi�� g��boki oddech. To jemu najcz�ciej gro�ono �mier- ci�. - Widzisz transparenty? - spyta�. By� prawie �lepy. - Sporo. - Co na nich powypisywali? - To, co zwykle. "�mier� Rosenbergowi". "Rosenberg na emerytur�". "Odci�� mu tlen". - Cholera, od lat ci�gle to samo. Mogliby wymy�li� co� nowego. Asystent nie odpowiedzia�. Abe powinien by� zrezyg- nowa� ju� dawno temu, ale zapewne wynios� go st�d na noszach. Rosenberg mia� trzech sekretarzy prawnych zajmuj�cych si� wyszukiwaniem precedens�w, jednak wszystkie uza- sadnienia pisywa� samodzielnie grubym pisakiem na bia�ym papierze kancelaryjnym, a jego bazgro�y przypomina�y pis- mo pierwszoklasisty. Pisanie zajmowa�o mu du�o czasu, ale nie przejmowa� si� tym, bo pe�ni� sw� funkcj� do�y- wotnio. Sekretarze sprawdzali uzasadnienia pod wzgl�dem prawnym i rzadko znajdowali w nich jaki� b��d. - Trzeba by rzuci� Runyana na po�arcie Indianom - zachichota� Rosenberg. John Runyan by� pierwszym prezesem S�du Najwy�sze- go, zatwardzia�ym konserwatyst�, mianowanym przez re- publika�skiego prezydenta, znienawidzonym przez Indian 11 oraz wszystkie mniejszo�ci. Siedmiu z dziewi�ciu s�dzi�w r�wnie� mianowa� republikanin. Rosenberg czeka� ju� pi�t- na�cie lat na to, �eby w Bia�ym Domu zamieszka� demo- krata. Chcia� zrezygnowa�, powinien zrezygnowa�, ale nie m�g� si� pogodzi� z my�l�, �e jego miejsce zajmie jaki� prawicowiec w typie Runyana. Mia� czas. M�g� sobie siedzie� w swoim w�zku inwa- lidzkim, oddycha� tlenem i broni� praw Indian, czarnych, kobiet, ubogich, upo�ledzonych i przyrody dop�ty, dop�- ki nie sko�czy stu pi�ciu lat. I nikt mu w tym nie prze- szkodzi. Chyba �e go zabij�. Co zreszt� nie by�oby wcale takie z�e. G�owa wielkiego m�a zadr�a�a, zachwia�a si� i opad�a na rami�. Usn��. Kline wyszed� cichutko z gabinetu i uda� si� do pracy w bibliotece. Wr�ci za p� godziny, by spraw- dzi� poziom tlenu i poda� Rosenbergowi tabletki. Gabinet pierwszego prezesa mie�ci si� na g��wnym pi�- trze i jest wi�kszy i bardziej okaza�y ni� biura pozosta�ej �semki s�dzi�w. Westybul wykorzystywany jest do ma�ych przyj�� i oficjalnych zebra�, natomiast sam gabinet sta- nowi miejsce pracy prezesa. Drzwi gabinetu by�y zamkni�te, a w �rodku opr�cz pre- zesa znajdowa�o si� trzech jego asystent�w, kapitan policji S�du Najwy�szego, trzech agent�w FBI i K.O. Lewis - zast�pca dyrektora Federalnego Biura �ledczego. Nastr�j by� powa�ny. Wszyscy starali si� nie zwraca� uwagi na ha�asy dobiegaj�ce z zewn�trz. Nie by�o to �atwe. Prezes rozmawia� z Lewisem o ostatniej serii pogr�ek, a pozo- stali s�uchali. Asystenci notowali pilnie. W ci�gu ostatnich sze��dziesi�ciu dni do Biura nap�yn�o ponad dwie�cie gr�b, co by�o swoistym rekordem. W�r�d nich zdarza�y si� og�lnikowe, typu: "Wysadzi� w powietrze S�d", lecz wiele dotyczy�o konkretnych os�b. Runyan nie ukrywa� poirytowania. Mia� przed sob� po- ufny raport FBI, z kt�rego odczytywa� nazwy organizacji 12 podejrzanych o wysy�anie gr�b. Ku-Klux-Klan, Aryjczy- cy, nazi�ci, Palesty�czycy, czarni separaty�ci, przeciwnicy przerywania ci��y, homofobi. Nawet IRA. Brakowa�o tylko rotarian i harcerzy. Jaka� popierana przez Iran grupa z Bli- skiego Wschodu grozi�a rozlewem krwi na ameryka�skiej ziemi z zemsty za �mier� dw�ch ministr�w sprawiedliwo�ci w Teheranie. Nie istnia�y absolutnie �adne dowody, �e Sta- ny Zjednoczone mia�y z tym jaki� zwi�zek. Nowo powsta�a w kraju i ju� ciesz�ca si� w�tpliw� s�aw� grupa terrory- styczna, znana jako Armia Podziemia, zabi�a w Teksasie s�dziego federalnego podk�adaj�c bomb� pod jego samo- ch�d. Nie dokonano jeszcze �adnych aresztowa�, mimo �e AP wzi�a na siebie odpowiedzialno�� za zamach na s�dziego. Armi� podejrzewano r�wnie� o pod�o�enie kil- kudziesi�ciu �adunk�w wybuchowych pod biura ACLU*. - A co z tymi terrorystami z Puerto Rico? - zapyta� Runyan, nie podnosz�c g�owy. - Mi�czaki. Nie ma si� czym przejmowa� - rzuci� od niechcenia K.O. Lewis. - Gro�� ju� od dwudziestu lat. - Wi�c mo�e powinni�my wzi�� si� do roboty. Mamy odpowiedni klimat, nie s�dzi pan? - Nie ma si� co przejmowa� tymi z Puerto Rico, pre- zesie. - Runyan lubi�, gdy zwracano si� do niego "preze- sie". Nie "panie s�dzio" czy "panie prezesie", lecz w�a�nie "prezesie". - Gro�� tak jak wszyscy. - Bardzo zabawne - odpar� Runyan z kamienn� twa- rz�. - Bardzo zabawne. Mam nadziej�, �e nie pomin�li�my �adnej organizacji. - Rzuci� raport na biurko i potar� czo- �o. - Porozmawiajmy o bezpiecze�stwie. - Zamkn�� oczy. K.O. Lewis od�o�y� sw�j egzemplarz raportu na biurko s�dziego. - No c�, dyrektor uwa�a, �e powinni�my przydzieli� po czterech agent�w ka�demu z cz�onk�w S�du. Przynaj- American Civil Liberties Union, utworzona w roku 1920 organizacja na rzecz przestrzegania swob�d konstytucyjnych (przyp. t�um.). 13 mniej na najbli�sze dziewi��dziesi�t dni. Do pracy i z pra- cy s�dziowie b�d� je�dzi� limuzynami z eskort�. Policja b�dzie strzeg�a tak�e budynku S�du. - A co z podr�ami? - Trzeba b�dzie z nich zrezygnowa�, przynajmniej na jaki� czas. Dyrektor uwa�a, �e s�dziowie nie powinni opu- szcza� dystryktu Kolumbii a� do ko�ca roku. - Oszala� pan? A mo�e oszala� pa�ski zwierzchnik? Je�li polec� moim szanownym kolegom zastosowanie si� do tego wymogu, jeszcze dzi� wyjad� z miasta i nie wr�c� przez najbli�szy miesi�c. To absurd! - Runyan zmarszczy� czo�o i spojrza� na swych asystent�w, kt�rzy pokr�cili g�owami, nie kryj�c oburzenia. Na Lewisie nie zrobi�o to �adnego wra�enia. Spodziewa� si� takiej reakcji. - Decyzja nale�y do pana. Ze strony dyrektora tylko sugestia. - Idiotyczna sugestia! - Dyrektor nie liczy na pa�sk� zgod�. Liczy natomiast, �e zechce pan odpowiednio wcze�nie poinformowa� go o planowanych podr�ach. W przeciwnym razie nie bie- rzemy odpowiedzialno�ci za bezpiecze�stwo s�dzi�w. - Chce pan powiedzie�, �e macie zamiar eskortowa� ka�dego s�dziego za ka�dym razem, gdy wyje�d�a z mia- sta? - Tak, prezesie. Mamy taki plan. - Nic z tego. Ci ludzie nie s� przyzwyczajeni do nia�- czenia. - Tak jest. Nie nawykli r�wnie� do anio��w str��w. Prosz� jednak nie zapomina�, �e naszym zadaniem jest chroni� pana i pa�skich szanownych koleg�w, sir. Oczy- wi�cie nie musimy tego robi�. Ale wydaje mi si�, sir, �e to wy nas wezwali�cie. Lecz je�li taka jest wasza wola, mo�emy was zostawi� w spokoju. Runyan nerwowo poprawi� si� w fotelu. - A co z budynkiem? Lewis u�miechn�� si� lekko. 14 - Nie martwimy si� o gmach, prezesie. �atwo go za- bezpieczy�. Z tym nie powinno by� �adnych problem�w. - Wi�c o co chodzi? - Ulice pe�ne s� idiot�w, pomyle�c�w i nawiedzonych. - Lewis kiwn�� g�ow� w stron� okna. - I wszyscy nas nienawidz�. - Na to wygl�da. Niech pan pos�ucha, prezesie, bardzo martwi nas s�dzia Rosenberg. Nie chce wpu�ci� naszych ludzi do swojego domu; ka�e im warowa� przez ca�� noc na ulicy. Tylko swojemu ulubionemu policjantowi z S�du... jak�e on si� nazywa? Ferguson... zezwoli� na wart� przy tylnym wyj�ciu, i to jedynie od dziesi�tej wieczorem do sz�stej rano. W domu jest tylko s�dzia i jego piel�gniarz. To miejsce nie nale�y do bezpiecznych. Runyan zacz�� czy�ci� paznokcie spinaczem i u�miech- n�� si� pod nosem. �mier� Rosenberga - naturalna czy nie - przynios�aby wszystkim ulg�. Ma�o tego, by�by to pow�d do �wi�ta. Prezes w�o�y�by czarny garnitur i wy- g�osi� mow� pogrzebow�, a potem za zamkni�tymi drzwia- mi, w towarzystwie asystent�w, zaciera�by r�ce z rado�ci. Spodoba�a mu si� ta my�l. - Co pan proponuje? - spyta�. - Mo�e m�g�by pan z nim porozmawia�? - Pr�bowa�em. Wyja�ni�em mu, �e wedle wszelkich zna- k�w na niebie i ziemi jest najbardziej znienawidzonym cz�owiekiem w Ameryce, �e przeklinaj� go miliony ludzi i �e wi�kszo�� z nich nie mo�e doczeka� si� jego �mierci. �e pod jego adresem nadchodzi cztery razy wi�cej list�w z pogr�kami ni� do nas wszystkich razem wzi�tych i �e stanowi idealny i �atwy cel dla zab�jcy. - I co on na to? - zapyta� Lewis po chwili. - Kaza� mi si� poca�owa� w dup�, a potem usn��. Asystenci zachichotali. Agenci FBI, zdawszy sobie spra- w�, �e wolno si� �mia�, zarechotali zgodnie. - Wi�c co mamy robi�? - spyta� powa�nie Lewis. - Chro�cie go najlepiej, jak potraficie, sporz�dzajcie ra- porty i nie zawracajcie sobie nim g�owy. On si� nie boi 15 niczego, nawet �mierci, a skoro piek�o go nie przera�a, to nie wasz interes. - Owszem, nasz. Interes dyrektora i m�j, prezesie. Spra- wa jest prosta: je�li komu� co� si� stanie, Biuro wpadnie w tarapaty. Prezes zako�ysa� si� w fotelu. Jazgot dobiegaj�cy z ulicy irytowa� go coraz bardziej, a spotkanie trwa�o ju� zbyt d�ugo. - Nie zawracajcie sobie g�owy Rosenbergiem. Mo�e um- rze we �nie. Bardziej martwi mnie Jensen. - Tak, on te� stwarza problemy - rzuci� Lewis, kartkuj�c notatnik. - Wiem, �e stwarza problemy - wycedzi� przez z�by Runyan. - Przynosi nam wstyd. Zdaje si�, �e obecnie jest libera�em. W po�owie przypadk�w g�osuje tak jak Rosen- berg. W przysz�ym miesi�cu zostanie zapewne zwolenni- kiem supremacji bia�ych i opowie si� za segregacj� w szko- �ach. Za p� roku zakocha si� w Indianach i zechce odda� im Montan�. Zachowuje si� jak dziecko op�nione w roz- woju. - Wie pan, on poddaje si� kuracji antydepresyjnej... - Wiem, wiem. Powiedzia� mi o tym. Traktuje mnie jak ojca. Jaki lek mu podaj�? - Prozac. - A co z t� instruktork� aerobiku, z kt�r� si� spotyka�? Wci�� j� widuje? - Prezes ponownie zaj�� si� paznokciami. - Raczej nie, prezesie. S�dz�, �e Jensen nie interesuje si� kobietami - stwierdzi� enigmatycznie Lewis. Wiedzia� jednak wi�cej, ni� chcia� powiedzie�. Spojrza� porozumie- wawczo na jednego z agent�w. Runyan nie zwr�ci� na to uwagi. - Wsp�pracuje z wami? - indagowa�, nie przerywaj�c czyszczenia paznokci. - Oczywi�cie, �e nie. Pod wieloma wzgl�dami jest gor- szy od Rosenberga. Pozwala nam eskortowa� si� tylko pod dom, a potem ka�e tkwi� przez ca�� noc na parkingu. Nie mo�emy siedzie� nawet w korytarzu. Twierdzi, �e niepo- 16 koiliby�my s�siad�w. Prosz� pami�ta�, �e on mieszka na sz�stym pi�trze, a do budynku mo�na si� dosta� na dziesi�� r�nych sposob�w. Bawi si� z nami w kotka i myszk�. Wy- myka si� o r�nych porach i nigdy nie wiemy, czy jest u siebie, czy te� nie. Rosenberg przynajmniej przez ca�� noc siedzi w domu. Jensen jest wprost niemo�liwy. - Wspaniale! Je�li wy nie potraficie go wy�ledzi�, po- tencjalny morderca nie ma �adnych szans. Lewis nie pomy�la� o tym. I wcale go to nie rozbawi�o. - Dyrektor bardzo martwi si� bezpiecze�stwem s�dziego Jensena. - Pod jego adresem nie nadchodzi wiele gr�b. - Jest sz�sty na li�cie, zaraz za panem, panie s�dzio. - Och, a wi�c ja jestem na pi�tym miejscu. - Owszem. Tu� za s�dzi� Manningiem. Nawiasem m�- wi�c, wsp�praca z nim uk�ada si� doskonale. - Manning boi si� w�asnego cienia - orzek� prezes, a po- tem zreflektowa� si�. - Nie powinienem by� tego m�wi�. Wybaczcie, panowie. Lewis nie zwr�ci� uwagi na s�owa Runyana. - Og�lnie rzecz bior�c, wsp�praca s�dzi�w z nami uk�ada si� dobrze, wyj�wszy oczywi�cie Rosenberga i Jen- sena. S�dzia Stone klnie na czym �wiat stoi, ale stosuje si� do naszych polece�. - Stone klnie na wszystko i wszystkich, wi�c nie bie- rzcie tego do siebie. Jak pan s�dzi, dok�d wymyka si� Jensen? - Nie mamy poj�cia. - Lewis ponownie spojrza� na jed- nego z agent�w. Pot�na cz�� t�umu na ulicy zacz�a nagle skandowa� jedno has�o; wkr�tce przy��czy�a si� reszta. Prezes nie m�g� ju� tego znie��. Dr�a�y szyby w oknach. Wsta� i oficjalnie zako�czy� spotkanie. Gabinet s�dziego Glenna Jensena znajdowa� si� na pier- wszym pi�trze, po drugiej stronie gmachu, z dala od uli- cznego ha�asu. Pok�j by� obszerny, cho� najmniejszy 17 z dziewi�ciu biur. Jensen, jako najm�odszy z ca�ej dzie- wi�tki, i tak mia� szcz�cie, �e przyznano mu gabinet. Kie- dy przed sze�cioma laty, ledwo przekroczywszy czterdzie- stk�, przyjmowa� nominacj�, uwa�ano go za fundamenta- list� o silnie konserwatywnych pogl�dach, zbli�onych do przekona� tego, kt�ry go mianowa�. Przyj�cie jego kan- dydatury przez Senat ci�gn�o si� w niesko�czono��. Jen- sen wypad� s�abo przed Komisj� Sprawiedliwo�ci. We wszystkich istotnych kwestiach zajmowa� niejasne stano- wisko, za co obrywa� po g�owie od obydwu stron. Repub- likanie byli za�enowani. Demokraci w�szyli krew. Prezy- dent naciska� na cz�onk�w komisji tak d�ugo, a� ci si� w ko�cu poddali, i Jensen przeszed� jednym g�osem. Ale przeszed�, i to do ko�ca �ycia. Przez sze�� lat spra- wowania urz�du nie zdo�a� nikogo usatysfakcjonowa�. G��- boko dotkni�ty przes�uchaniami przed komisj�, poprzysi�g� sobie, �e w pracy b�dzie kierowa� si� wy��cznie wsp�- czuciem. Republikanie wpadli we w�ciek�o��. Poczuli si� zdradzeni, szczeg�lnie wtedy, gdy Jensen odkry� w sobie nami�tno�� do zajmowania si� prawami przest�pc�w. Bez ideologicznych wyrzut�w sumienia szybko wyst�pi� z sze- reg�w prawicy, przeszed� do centrum, a potem zupe�nie na lewo. Wkr�tce jednak wszyscy uczeni w prawie m�- �owie zacz�li drapa� si� w kozie br�dki, bo Jensen pio- runem wr�ci� na prawo i popar� s�dziego Sloana, kt�ry jako jeden z nielicznych sprzeciwia� si� prawom kobiet. Jensen nie lubi� kobiet. Zaj�� neutraln� postaw� w sprawie religii w szko�ach, by� sceptyczny wobec wolno�ci s�owa, popiera� ludzi walcz�cych o mniejsze podatki, Indianie go nie interesowali, ba� si� czarnych, zwalcza� pornografi�, wsp�czu� kryminalistom i zajmowa� konsekwentn� posta- w� w kwestii ochrony �rodowiska. Ku wielkiemu rozcza- rowaniu republikan�w, kt�rzy przelewali krew za jego no- minacj�, Jensen opowiedzia� si� za prawami homoseksu- alist�w. Ostatnio na w�asn� pro�b� dosta� wielce k�opotliw� spra- w�, znan� jako afera Dumonda. Niejaki Roland Dumond 18 przez osiem lat mieszka� ze swym kochankiem. Tworzyli szcz�liw� par�, byli sobie ca�kowicie oddani i zadowoleni z �ycia. Chcieli si� pobra�, ale kodeks prawny Ohio nie zezwala� na takie zwi�zki. Niestety, przyjaciel Dumonda zarazi� si� AIDS i zmar� w m�czarniach. Rodzina kochanka nie pozwoli�a Dumondowi wzi�� udzia�u w pogrzebie. Ro- land wpad� w rozpacz i poda� rodzin� przyjaciela do s�du, ��daj�c odszkodowania za straty moralne. Sprawa przez sze�� lat nie schodzi�a z wokandy, w�druj�c od jednej in- stancji do drugiej, i w ko�cu trafi�a na biurko Jensena. Kwesti� sporn� by�y tak zwane prawa ma��e�skie gej�w. Nazwisko Dumonda sta�o si� okrzykiem bojowym wielu homoseksualnych aktywist�w. Dosz�o nawet do zamieszek ulicznych. Jensen zamkn�� drzwi do drugiej, mniejszej cz�ci biura i wraz z trzema asystentami zasiad� przy stole konferen- cyjnym. Przez dwie godziny debatowali nad pozwem Du- monda i do niczego nie doszli. Jeden z asystent�w, libera� po Uniwersytecie Cornella, domaga� si� wyroku przyzna- j�cego szerokie prawa partnerom homoseksualnym. Jensen popiera� go, ale nie chcia� si� do tego przyzna�. Pozostali dwaj asystenci byli sceptyczni. Wiedzieli - podobnie jak Jensen - �e podczas posiedzenia S�du Najwy�szego nie uda si� zdoby� wymaganej wi�kszo�ci pi�ciu g�os�w. Rozmowa zesz�a na inne tematy. - Prezes ma ci� na oku, Glenn - oznajmi� asystent po Uniwersytecie Duke. W biurze zwracali si� do� po imieniu. "Panie s�dzio" by�o zbyt oficjalne. - O co mu chodzi? - Jensen przetar� oczy. - Jeden z jego sekretarzy da� mi do zrozumienia, �e prezes i FBI martwi� si� o twoje bezpiecze�stwo. Podobno prezes jest wkurzony, �e z nimi nie wsp�pracujesz. Go��, kt�ry mi o tym powiedzia�, chcia�, �ebym ci to przekaza�. - W S�dzie Najwy�szym wszystko przekazywano sobie po- przez sie� sekretarzy, asystent�w i aplikant�w. Wszystko! 19 - To dobrze, �e jest wkurzony. Na tym polega jego praca. - Chce ci przydzieli� dw�ch dodatkowych ochroniarzy, a FBI b�dzie ci� eskortowa� w drodze do pracy i z pracy. Poza tym chc� ci ograniczy� mo�liwo�� podr�owania. - Ju� to s�ysza�em. - Taa, wiemy. Ale ten sekretarz powiedzia� jeszcze, �e prezes chce, aby�my na ciebie wp�yn�li. Mamy sprawi�, by� zacz�� wsp�pracowa� z FBI, je�li chcesz uratowa� �ycie. - Rozumiem. - Wi�c wp�ywamy na ciebie. - Dzi�ki. Mo�ecie teraz przekaza� poczt� pantoflow� sekretarzowi prezesa, �e nie tylko wp�ywali�cie na mnie, ale pieklili�cie si� i miotali wzburzeni, i �e doceniam wa- sze wysi�ki we wp�ywaniu, piekleniu si� i miotaniu, ale wpuszczam wszystko jednym uchem, a wypuszczam dru- gim. Powiedzcie mu, �e Glenn uwa�a si� za twardziela. - Jasne, Glenn. Nie boisz si�, prawda? - Ani troch�. 2 Thomas Callahan nale�a� do najbardziej popularnych pro- fesor�w Uniwersytetu Tulane, g��wnie dlatego, �e nigdy nie rozpoczyna� wyk�ad�w przed jedenast�. Callahan pi� - i to niema�o - podobnie jak wi�kszo�� student�w, dlatego musia� odsypia� poranki, a potem leczy� kaca. Wyk�ady o dziewi�tej i dziesi�tej by�yby dla niego dopustem bo�ym. Popularno�� zawdzi�cza� r�wnie� luzackiemu stylowi - no- si� wytarte d�insy, tweedowe marynarki z mocno przetar- tymi �atami na �okciach i nie uznawa� skarpetek ani kra- wat�w. W jego przekonaniu tak si� powinien ubiera� uni- wersytecki libera�. Mia� czterdzie�ci pi�� lat, ale dzi�ki ciemnym w�osom i okularom w szylkretowej oprawie wy- 20 gl�da� na trzydziestopi�ciolatka; zreszt� nie przywi�zywa� wagi do swego wieku. Goli� si� raz na tydzie�, kiedy zarost zaczyna� go sw�dzi�. Podczas ch�od�w, kt�re w Nowym Orleanie nale�� do rzadko�ci, zapuszcza� brod�. Po�r�d damskiej cz�ci �akostwa cieszy� si� ca�kiem zas�u�on� reputacj� don�uana. Naucza� prawa konstytucyjnego, najbardziej nie lubia- nego przedmiotu spo�r�d wymaganego curriculum, ale - dzi�ki swej niezwyk�ej b�yskotliwo�ci i luzowi - uczyni� "konstytuch�" przedmiotem ciekawym. �aden inny profesor z Tulane nie potrafi�by tego dokona�. Poza tym �adnemu na tym nie zale�a�o, wi�c studenci walczyli o miejsca na wyk�adach "konstytuchy", prowadzonych przez Callahana trzy razy w tygodniu o jedenastej. Osiemdziesi�ciu przysz�ych prawnik�w zaj�o miejsca w sze�ciu wznosz�cych si� coraz wy�ej rz�dach �awek i szepta�o mi�dzy sob�, gdy Callahan stan�� przed katedr� i zacz�� czy�ci� okulary. By�o dok�adnie pi�� po jedenastej. "O wiele za wcze�nie" - pomy�la� profesor. - Kto wie, dlaczego Rosenberg za�o�y� protest w spra- wie Nasha przeciwko stanowi New Jersey? Wszystkie g�owy znieruchomia�y i w sali zapad�a cisza. Musi mie� fatalnego kaca. Te przekrwione oczy! Kiedy zaczyna od Rosenberga, wyk�ad b�dzie prawdziw� ork�. Nikt nie podni�s� r�ki. Jaki Nash? Callahan rozgl�da� si� powoli, metodycznie po sali i czeka�. By�o cicho jak ma- kiem zasia�. Wtem g�o�no szcz�kn�a ga�ka u drzwi i napi�cie opad- �o. Do sali wsun�a si� atrakcyjna dziewczyna w obcis�ych, spranych d�insach i bawe�nianym swetrze, przemkn�a pod �cian� i usiad�a w trzecim rz�dzie. Studenci z czwartego rz�du spogl�dali na ni� z podziwem. Ci z pi�tego wyci�gali szyje. Ju� od dw�ch m�cz�cych lat obserwowali t� pe�n� wdzi�ku kole�ank� z roku, przemierzaj�c� na d�ugich no- gach korytarze i sale wyk�adowe. Ci, kt�rzy pragn�li wi- doku wdzi�k�w tej m�odej kobiety, mogli si� tylko domy- �la� jej bajecznego cia�a. Ona bowiem nie nale�a�a do 21 tych, kt�re nim szafuj�. By�a po prostu jedn� z nich i ubie- ra�a si� zgodnie z obowi�zuj�cym na wydziale prawa ka- nonem: d�insy, flanelowe koszule, porozci�gane swetry i za du�e wojskowe kurtki. Wielbiciele oddaliby �ycie, by ujrze� j� w czarnej sk�rzanej minisp�dniczce. Dziewczyna obdarzy�a przelotnym u�miechem siedz�ce- go obok niej studenta i przez chwil� wszyscy zapomnieli o Callahanie i sprawie Nasha. Profesor nie zwr�ci� uwagi na jej wej�cie. Gdyby by�a przestraszon� studentk� pierwszego roku, zapewne dobra�- by si� jej do sk�ry i wrzasn��: "Nie wolno sp�nia� si� na wyk�ad!" Ale Callahan nie by� dzi� w nastroju do wrza- sk�w, a Darby Shaw nie ba�a si� go ani troch�. Przez u�amek sekundy Thomas zastanawia� si�, czy kto� wie, �e on i Darby sypiaj� ze sob�. Chyba nie. Darby nalega�a na utrzymanie zwi�zku w tajemnicy. - Czy kto� przeczyta� uzasadnienie Rosenberga w spra- wie Nasha przeciwko stanowi New Jersey? Callahan by� zn�w g��wnym obiektem zainteresowania. W sali panowa�a cisza. Studenci wiedzieli ju�, �e dobro- wolne zg�oszenie si� do odpowiedzi oznacza�o przypiekanie �ywym ogniem przez nast�pne trzydzie�ci minut. �adnych ochotnik�w. Palacze siedz�cy w ostatnich rz�dach zapalili papierosy. Wi�kszo�� udawa�a, �e pilnie co� notuje. Prze- gl�danie kodeksu i szukanie teraz opisu sprawy Nasha by�o zbyt ryzykowne, gdy� oznacza�oby przyznanie si� do nie- wiedzy. Za p�no na �ci�ganie. Ka�dy podejrzany ruch m�g� zwr�ci� uwag� profesora, kt�ry i tak w ko�cu kogo� przygwo�dzi. W istocie przypadek Nasha nie by� opisany w kode- ksach. Nale�a� do kilkudziesi�ciu drobnych spraw, o kt�- rych Callahan wspomnia� mimochodem przed tygodniem, a teraz domaga� si� od s�uchaczy pe�nej wiedzy na ten temat. S�yn�� zreszt� z tego. Na egzaminie ko�cowym trze- ba si� by�o wykaza� znajomo�ci� tysi�ca dwustu spraw, z czego tysi�c nie by�o skodyfikowanych. Egzamin stano- 22 wi� koszmar, cho� Callahan ocenia� sprawiedliwie i oblewa� tylko prawdziwych mato��w. W tej chwili nie by� jednak w najlepszym nastroju. Ro- zejrza� si� po sali w poszukiwaniu ofiary. - Panie Sallinger, jakie jest pa�skie zdanie w tej spra- wie? Czy potrafi pan wyja�ni� sprzeciw Rosenberga? Siedz�cy w czwartym rz�dzie Sallinger odpar� natych- miast: - Nie, panie profesorze. - Rozumiem. Czy mog� to przypisa� temu, i� nie prze- czyta� pan sprzeciwu Rosenberga? - Tak, panie profesorze. Callahan spiorunowa� go wzrokiem. Przekrwione oczy nadawa�y jego gniewnemu spojrzeniu z�owrogi wyraz. Do- strzeg� to jedynie Sallinger, poniewa� pozostali studenci spu�cili nisko g�owy. - A czemu� to? - Bo staram si� nie czyta� sprzeciw�w. Szczeg�lnie Ro- senberga. Idiota. Idiota do sz�stej pot�gi! Sallinger zdecydowa� si� na walk�, cho� jego sk�ady z amunicj� �wieci�y pu- stkami. - Czy ma pan co� przeciwko Rosenbergowi, panie Sal- linger? Callahan szanowa� i podziwia� Rosenberga. Czci� go. Przeczyta� o nim wszystko i pami�ta� ka�dy wyrok przez niego orzeczony, wraz z uzasadnieniem. Pisa� o nim prace naukowe. Kiedy� nawet zjad� z nim obiad. Sallinger zacz�� si� nerwowo wierci�. - Och nie, panie profesorze. Ja... po prostu w og�le nie lubi� sprzeciw�w. Odpowied� Sallingera by�a nawet dowcipna, ale nikt nie odwa�y� si� u�miechn��. P�niej, przy piwie, Sallinger i je- go kumple b�d� tarza� si� ze �miechu, wspominaj�c t� chwil�. Teraz jednak nikomu nie by�o weso�o. - Rozumiem. A czy w takim razie czytuje pan uzasad- nienia wi�kszo�ci? 23 Chwila wahania. Zdaje si�, �e wyzwanie, jakie rzuci� Sallinger Callahanowi, �le si� dla �mia�ka sko�czy. - Tak, panie profesorze. Czytam uzasadnienia. - Wspaniale. W takim razie zechce pan zreferowa�, je�li �aska, uzasadnienie wi�kszo�ci w sprawie Nasha przeciwko New Jersey. Sallinger w �yciu nie s�ysza� o Nashu, ale zapami�ta go do ko�ca �ycia. - Tego chyba nie czyta�em. - A wi�c nie czytuje pan uzasadnie� sprzeciw�w, panie Sallinger, a teraz dowiadujemy si�, �e zaniedbuje pan tak�e wi�kszo��. To co pan, u licha, czyta? Romanse? Brukowce? Z czwartego rz�du rozleg� si� cichy �miech student�w, kt�rzy czuli si� w obowi�zku wyrazi� uznanie dla dowcipu Callahana, jednocze�nie nie zwracaj�c na siebie jego uwagi. Twarz Sallingera nabieg�a krwi� i biedak wpatrywa� si� jak oniemia�y w swego prze�ladowc�. - Dlaczego nie przeczyta� pan tej sprawy, drogi panie? - dr��y� bezlito�nie Callahan. - Nie wiem. Ja... no... chyba zapomnia�em. Callahan przyj�� to ze zrozumieniem. - Nie dziwi mnie to. Wspomnia�em o tej sprawie w ze- sz�ym tygodniu. W zesz�� �rod�, m�wi�c �ci�le. Jest to jedna ze spraw, kt�rych znajomo�ci b�d� wymaga� podczas egzaminu ko�cowego. I w�a�nie dlatego nie pojmuj�, dla- czego nie zapozna� si� pan z uzasadnieniem, od kt�rego zale�y pa�skie by� albo nie by�. - Callahan przechadza� si� wolnym krokiem przed katedr� i przygl�da� si� swym s�uchaczom. - Czy kto� zada� sobie trud i przeczyta� to, o co pytam? Cisza. Callahan wbi� wzrok w pod�og� i syci� si� mil- czeniem student�w. Wszystkie oczy spogl�da�y w d�, za- wis�y nieruchomo wszystkie o��wki i pi�ra. Nad ostatnim rz�dem unosi� si� ob�ok dymu. W ko�cu z miejsca w trzecim rz�dzie unios�a si� nie- �mia�o r�ka Darby Shaw, a sal� wype�ni�o westchnienie ulgi. Zn�w ich uratowa�a! Zreszt� na to w�a�nie liczyli. 24 Darby zajmowa�a na wydziale drug� pozycj� pod wzgl�dem ocen i tylko kilka punkt�w dzieli�o j� od pierwszego miej- sca. Potrafi�a wyrecytowa� wszystkie odroczenia, wyroki jednomy�lne, g�osy sprzeciwu i uzasadnienia wi�kszo�ci w ka�dej sprawie omawianej przez Callahana na wyk�a- dzie. Zna�a je wszystkie. Mia�a ju� dyplom magna cum laude z biologii i zamierza�a uzyska� dyplom z wyr�nie- niem z prawa, a potem zarabia� na �ycie wytaczaniem pro- ces�w wielkim firmom chemicznym za zatruwanie �rodo- wiska. Callahan spojrza� na ni� ze zdziwieniem. Wysz�a od nie- go przed trzema godzinami, po d�ugiej nocy sp�dzonej przy winie i prawniczych dysputach. Nie rozmawiali jed- nak o Nashu. - Patrzcie pa�stwo, panna Shaw ma nam co� do po- wiedzenia! A wi�c co nie spodoba�o si� Rosenbergowi? - S�dzia Rosenberg uwa�a, �e kodeks karny New Jersey narusza Drug� Poprawk� do Konstytucji*. - M�wi�c to nie patrzy�a na Callahana. - �wietnie. A mo�e zechcia�aby pani poinformowa� swoich szanownych koleg�w i kole�anki, co stwierdza ko- deks karny New Jersey. - Zabrania mi�dzy innymi posiadania broni p�automa- tycznej. - Cudownie! Panno Shaw, zabawmy si� w zgadywank� i odpowiedzmy sobie na pytanie, jak� broni� dysponowa� pan Nash podczas aresztowania. - Karabinem automatycznym AK-47. - I co przydarzy�o si� temu nieszcz�nikowi? - Zosta� skazany na trzy lata, ale z�o�y� apelacj�. - Zna�a wszystkie szczeg�y. - Czym si� zajmowa� pan Nash? - W uzasadnieniu nie wspomniano o tym, ale z innych Druga Poprawka do Konstytucji Stan�w Zjednoczonych gwarantuje ka�- demu obywatelowi prawo do posiadania broni (przyp. t�um.). 25 �r�de� wiadomo, �e postawiono mu dodatkowy zarzut hand- lu narkotykami. Trzeba doda�, �e Nash w przesz�o�ci nie by� karany. - A wi�c pan Nash handlowa� trawk� z ka�asznikowem na ramieniu. I znalaz� prawdziwego przyjaciela w osobie s�dziego Rosenberga, czy tak? - W�a�nie tak. - Spojrza�a na Callahana. Napi�cie opad�o. Wszystkie oczy �ledzi�y profesora wolno przemierza- j�cego sal� i rozgl�daj�cego si� w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Darby Shaw cz�sto by�a jedyn� osob� zabieraj�c� g�os podczas wyk�ad�w, a Callahan �yczy� sobie udzia�u i reszty student�w. - Jak s�dzicie, dlaczego Rosenberg wykaza� zrozumienie dla nieszcz�snego pana Nasha? - zwr�ci� si� teraz do wszy- stkich. - Bo przepada za handlarzami trawk� - odezwa� si� Sallinger, kt�ry, zraniony w swej dumie, pr�bowa� odzy- ska� dobre imi�. Callahan k�ad� du�y nacisk na dyskusje podczas wyk�a- d�w. U�miechn�� si� do swojej ofiary, jakby witaj�c j� z powrotem na polu bitwy. - Tak pan s�dzi, panie Sallinger? - Ma si� rozumie�. Kocha handlarzy, zbocze�c�w mo- lestuj�cych nieletnich, sprzedawc�w broni i terroryst�w. Podziwia tego rodzaju ludzi, a jednocze�nie widzi w nich biedne, wykorzystywane dzieci, kt�re nale�y ochrania�. - Sallinger udawa� s�uszne oburzenie i gniew. - A pa�skim zdaniem, co powinno si� zrobi� z tymi lud�mi, panie Sallinger? - To proste. Wytoczy� im sprawiedliwy proces, potem za�atwi� szybk�, r�wnie sprawiedliw� apelacj� i ukara�, je�li zostan� uznani za winnych. - Sallinger znalaz� si� niebezpiecznie blisko prawicowego fundamentalizmu, co by�o traktowane przez student�w prawa na Uniwersytecie Tulane jako �miertelny grzech. - Prosz�, niech pan kontynuuje - rzek� Callahan, za�o- �ywszy r�ce na piersi. 26 Sallinger zw�szy� podst�p, mimo to postanowi� nie re- zygnowa� ze swych wywod�w. Nie mia� nic do stracenia. - Chodzi o to, �e s�dzia Rosenberg usi�uje interpretowa� po swojemu nasz� konstytucj�. Wyszukuje kruczki po to, �eby wykluczy� materia� dowodowy, bez kt�rego niemo- �liwe jest skazanie niew�tpliwie winnych oskar�onych. M�- wi�c szczerze, robi mi si� od tego niedobrze. S�dzia Rosen- berg uwa�a wi�zienia za nadzwyczaj okrutne miejsca i dla- tego, powo�uj�c si� na �sm� Poprawk�", chcia�by wypu�ci� wszystkich przest�pc�w na wolno��. Dzi�ki Bogu znajduje si� obecnie w mniejszo�ci, szybko malej�cej mniejszo�ci. - Zatem jest pan zwolennikiem kierunku, w jakim zmie- rza obecnie S�d Najwy�szy, czy� nie tak, panie Sallinger? - Tak, do cholery! - Czy nale�y pan do owych normalnych, gor�cokrwis- tych, patriotycznych przeci�tniak�w, kt�rzy �ycz� staremu skurczybykowi szybkiej �mierci we �nie? W sali rozleg�o si� kilka chichot�w. Teraz mo�na ju� by�o si� �mia�. Sallinger wola� oczywi�cie sk�ama�. - Nikomu nie �yczy�bym czego� takiego - odpar� niemal zawstydzony. Callahan zn�w rozpocz�� marsz po sali. - No c�, dzi�kuj�, panie Sallinger. Zawsze z uwag� s�ucham pa�skich komentarzy. Pozwoli� nam pan, jak zwy- kle, zapozna� si� z opini� laika o tym, czym jest prawo. �miech by� ju� ca�kiem g�o�ny. Sallinger zaczerwieni� si� i niemal zapad� pod ziemi�. Callahan zachowa� powag�. - Chcia�bym nieco podnie�� poziom intelektualny tej dyskusji. Wr��my wi�c do panny Shaw i zapytajmy j�, dla- czego s�dzia Rosenberg opowiedzia� si� po stronie Nasha. - Druga Poprawka gwarantuje wszystkim obywatelom prawo do posiadania i noszenia broni. Wedle s�dziego Ro- senberga nale�y odczytywa� j� w spos�b dos�owny, wy- �sma Poprawka do Konstytucji Stan�w Zjednoczonych, wprowadzona w 1865 roku, znosi�a niewolnictwo na terytorium pa�stwa (przyp t�um ) 27 kluczaj�cy wszelkie odst�pstwa. Nie wolno niczego zaka- zywa�. Je�li Nash chce mie� ka�asznikowa, granat obronny czy wyrzutni� przeciwczo�gow�, to stan New Jersey nie mo�e mu tego prawnie zabroni�. - Czy zgadza si� pani z takim orzeczeniem? - Nie, i nie jestem w tym osamotniona. Orzeczenie w sprawie Nasha przyj�to stosunkiem g�os�w osiem do jednego. �aden z s�dzi�w nie popar� votum separatum Ro- senberga. - Czym zatem kierowa�a si� wi�kszo�� s�dzi�w? - Wed�ug mnie sprawa jest oczywista. Stany maj� po- wody, by zabrania� sprzeda�y i posiadania niekt�rych ty- p�w broni. Interes stanu New Jersey przewa�y� zgodne z Drug� Poprawk� prawa pana Nasha. Spo�ecze�stwo nie mo�e pozwoli� jednostkom na posiadanie niebezpiecznej broni. Callahan spojrza� na ni� uwa�nie. Urodziwe studentki prawa trafia�y si� niezwykle rzadko, a gdy Callahan odkry� taki rarytas, zaczyna� dzia�a� z zadziwiaj�c� szybko�ci�. Przez osiem poprzednich lat odnosi� same sukcesy. W wi�- kszo�ci przypadk�w z �atwo�ci� dokonywa� podboj�w. Dziewczyny z wydzia�u prawa uwa�a�y si� za wyzwolone i niezale�ne. Jednak z Darby by�o inaczej. Po raz pierwszy zwr�ci� na ni� uwag� w bibliotece podczas drugiego se- mestru wst�pnego roku i przez ca�y miesi�c zbiera� si�, �eby zaprosi� j� na obiad. - Kto by� autorem orzeczenia wi�kszo�ci? - spyta�. - Runyan. - I zgadza si� pani z nim? - Owszem. To by�a naprawd� prosta sprawa. - W takim razie sk�d wzi�o si� votum separatum Ro- senberga? - Moim zdaniem s�dzia Rosenberg nienawidzi swoich wielce szanownych koleg�w z s�du. - Wi�c zg�asza sprzeciw tak dla zabawy? - Czasami... chyba tak. Jego uzasadnienia s� coraz cz�- �ciej nie do obrony. Cho�by to w sprawie Nasha. Dla li- 28 bera�a, jakim jest s�dzia Rosenberg, kontrola posiadania broni przez obywatela nie ulega kwestii. To on powinien by� napisa� orzeczenie wi�kszo�ci i z pewno�ci� zrobi�by to przed dziesi�ciu laty. W sprawie Fordice'a przeciwko stanowi Oregon z roku 1977 przyj�� znacznie w�sz� in- terpretacj� Drugiej Poprawki. Rozbie�no�ci w jego orze- czeniach staj� si� nie do przyj�cia. Callahan nie pami�ta� ju� sprawy Fordice'a. - Zatem sugeruje pani, �e s�dzia Rosenberg cierpi na demencj�? - Odbi�o mu jak jasna cholera i pan doskonale o tym wie, profesorze. Nikt nie jest w stanie obroni� jego orze- cze�. - Sallinger, zupe�nie jak pijany walk� bokser, rzuci� si� do ostatniej rundy. - Ma pan po cz�ci racj�, panie Sallinger, jednak g��wn� zas�ug� s�dziego Rosenberga jest to, �e wci�� trwa na posterunku. - Cia�em, ale nie umys�em. - On jeszcze oddycha, panie Sallinger. - Taa, dzi�ki maszynie pompuj�cej mu tlen do nosa. - Liczy si� obecno��, panie Sallinger. S�dzia Rosenberg jest ostatnim wielkim prawnikiem w tym kraju i dzi�ki Bogu nie wyzion�� jeszcze ducha. - Lepiej niech pan zadzwoni do S�du i upewni si� - powiedzia� Sallinger, �ciszaj�c g�os. Zagalopowa� si�. Na- prawd� si� zagalopowa�. Opu�ci� g�ow� i przygarbi� si�, a Callahan spiorunowa� go wzrokiem. 3 W s�omkowym kapeluszu, czystym kombinezonie, sta- rannie wyprasowanej koszuli khaki i d�ugich kowbojskich butach m�g�by uchodzi� za uciele�nienie starego farmera. �u� tyto� i spluwa� do czarnej wody faluj�cej pod nabrze- �em. �u� jak prawdziwy farmer. P�ci�ar�wka, o tablicach 29 rejestracyjnych z Karoliny P�nocnej, cho� ca�kiem nowej marki, by�a ju� nie�le nadwer�ona i pokryta warstw� ku- rzu. Sta�a w odleg�o�ci stu jard�w, zaparkowana na drugim ko�cu nabrze�a. Zbli�a�a si� p�noc w poniedzia�ek, pierwszy poniedzia- �ek pa�dziernika. Przez nast�pne trzydzie�ci minut mia� czeka� w ch�odnych ciemno�ciach pustego nabrze�a, oparty o barierk�, �uj�c w zamy�leniu tyto�. Wpatrywa� si� upor- czywie w morze. Zgodnie z ustaleniami by� sam. W�a�nie tak to zaplanowano. O tej porze na nabrze�u zawsze by�o pusto. Na drodze biegn�cej wzd�u� pla�y mruga�y �wiat�a pojedynczych aut, ale �adne si� nie zatrzyma�o. Wpatrywa� si� w oddalone od brzegu niebieskie i czer- wone �wiat�a kana�u portowego. Nie poruszaj�c g�ow� spoj- rza� na zegarek. Na niebie wisia�y nisko ci�kie chmury. Nie zobaczy niczego, dop�ki ��d� nie dobije do nabrze�a. Tak to zaplanowano. P�ci�ar�wka nie pochodzi�a z Karoliny P�nocnej, po- dobnie jak i farmer. Tablice rejestracyjne zdj�to z wraka stoj�cego na z�omowisku niedaleko Durham. P�ci�ar�wk� skradziono w Baton Rouge, ale to nie on dokona� kradzie�y. By� zawodowcem i nie para� si� drobnymi przest�pstwami. Po dwudziestu minutach ku nabrze�u podp�yn�� ciemny obiekt. Cichy, przyt�umiony szum silnika sta� si� g�o�niej- szy. Obiekt okaza� si� niewielkim pontonem, o wygl�dzie trudnym do okre�lenia. Za sterem siedzia� kto� nisko po- chylony i ledwo widoczny. Farmer nawet nie drgn��. Cze- ka�. Silnik ucich� nagle i czarny gumowy ponton zacz�� dryfowa� na ma�ej fali w odleg�o�ci trzydziestu st�p od nabrze�a. Drog� biegn�c� wzd�u� pla�y nie przeje�d�a� �aden samoch�d. Farmer spokojnie wyj�� papierosa, wsadzi� go do ust i zapali�; zaci�gn�wszy si� dwa razy, strzeli� niedopa�kiem w stron� pontonu. - Co palisz? - zapyta� ko�ysz�cy si� na wodzie m�- czyzna. Widzia� sylwetk� cz�owieka opartego o balustrad�, ale nie m�g� dostrzec jego twarzy. 30 - Lucky strike'a - rzuci� w odpowiedzi farmer. Zabawa w wymian� hase� by�a prawdziwym idiotyzmem. Ile innych czarnych ponton�w mog�o przyp�yn�� o tej po- rze od strony Atlantyku i dobi� do starego nabrze�a? Pra- wdziwy idiotyzm, ale jak�e wa�ny! - Luk�? - upewni� si� przybysz. - Sam? - powita� go farmer. Tamten nie nazywa� si� Sam, tylko Khamel, ale to nie mia�o znaczenia. Khamel nie powiedzia� nic wi�cej, zrozumieli si� bez s��w. Szybko w��czy� motor i skierowa� ponton ku pla�y. Luk� ruszy� g�r� i spotkali si� przy p�ci�ar�wce. Khamel wrzuci� czarn� sportow� torb� adidasa na tylne siedzenie i zaj�� miejsce dla pasa�era. Luk� usiad� za kierownic�. Jechali w milczeniu, ignoruj�c si� nawzajem. Nie wymie- nili ani jednego spojrzenia. Twarz ubranego w czarny golf Khamela, okolona g�st� brod� i przes�oni�ta ciemnymi okularami, mia�a z�owrogi wyraz. Luk� nie chcia� mu si� przygl�da�, cho� wiedzia�, �e faceta poszukiwano w dzie- wi�ciu krajach. Gdy przeje�d�ali przez most w Manteo, Luk� zapali� lucky strike'a i nagle przypomnia� sobie, gdzie widzia� t� twarz. Je�li dobrze pami�ta�, by�o to jakie� pi�� czy sze�� lat temu na lotnisku w Rzymie. Spotkali si� dok�adnie o wyznaczonej porze. Wtedy te� nie przedstawili si� sobie. Wszystko wydarzy�o si� w toalecie. Luk� - w�wczas jako nienagannie ubrany ameryka�ski biznesmen - postawi� sk�- rzan� akt�wk� pod �cian� obok umywalki, nad kt�r� spo- kojnie my� r�ce. Nagle akt�wka znikn�a. Spojrzawszy w lustro, ujrza� oddalaj�cego si� szybko m�czyzn� - tego samego, kt�ry teraz jecha� z nim p�ci�ar�wk�. Wtedy w Rzymie, po up�ywie p�godziny, bomba w akt�wce eks- plodowa�a, zabijaj�c brytyjskiego ambasadora. W zamkni�tych kr�gach, w jakich obraca� si� Luk�, imi� Khamela wymawiano szeptem. By� to bowiem cz�owiek o wielu nazwiskach i twarzach, pos�uguj�cy si� wieloma j�zykami, zab�jca dzia�aj�cy szybko i nie zostawiaj�cy za 31 sob� �lad�w, przemy�lny morderca grasuj�cy po ca�ym �wiecie, terrorysta, kt�rego nikt nie potrafi� schwyta�. Jechali na p�noc w�r�d zupe�nych ciemno�ci. Luk� usa- dowi� si� wygodniej w fotelu, nasun�� kapelusz g��boko na oczy i prowadzi� samoch�d r�k� lu�no opart� na kie- rownicy. Usi�owa� przypomnie� sobie zas�yszane historie dotycz�ce pasa�era. W wi�kszo�ci by�y to przera�aj�ce opowie�ci o zamachach terrorystycznych. Sam pom�g� w zab�jstwie brytyjskiego ambasadora. Khamelowi przy- pisywano jednak znacznie wi�cej, jak cho�by zorganizo- wanie zasadzki na siedemnastu izraelskich �o�nierzy na Zachodnim Brzegu Jordanu w 1990 roku. By� tak�e jedy- nym podejrzanym o pod�o�enie bomby w samochodzie bo- gatego niemieckiego bankiera. W zamachu - a by� to rok 1985 - opr�cz bankiera zgin�a ca�a jego rodzina. M�wi�o si�, �e Khamel wzi�� za t� robot� trzy miliony w �ywej got�wce. Wi�kszo�� specjalist�w od wywiadu podejrzewa- �a, �e by� te� m�zgiem nieudanego zamachu na papie�a w roku 1981. Na Khamela zwalano ka�dy atak terrory- styczny, do kt�rego nikt si� nie przyznawa�, i ka�de nie wyja�nione zab�jstwo. �atwo by�o go oskar�a�, nikt bo- wiem nie mia� pewno�ci, �e naprawd� istnieje. Wszystko to ekscytowa�o Luk�'a. Khamel mia� zamiar uderzy� teraz na ameryka�skiej ziemi! Luk� nie mia� po- j�cia, kim b�d� ofiary, wiedzia� jednak, �e pop�ynie krew nie byle kogo. O �wicie p�ci�ar�wka zatrzyma�a si� w Georgetown, na skrzy�owaniu Trzydziestej Pierwszej i M. Khamel z�apa� sportow� torb� i bez s�owa wyskoczy� na chodnik. Ruszy� na wsch�d. Min�� kilka przecznic, wszed� do hotelu Cztery Pory Roku, gdzie w kiosku kupi� "Post", i wjecha� wind� na sz�ste pi�tro. Dok�adnie o si�dmej pi�tna�cie zastuka� do drzwi na ko�cu korytarza. - Tak? - odezwa� si� jaki� nerwowy g�os. - Szukam pana Snellera - powiedzia� wolno Khamel 32 pozbawion� akcentu, idealn� ameryka�sk� angielszczyzn� i zakry� kciukiem wziernik w drzwiach. - Pana Snellera? - Tak. Edwina F. Snellera. Ga�ka w drzwiach pozosta�a nieruchoma i przez chwil� nic si� nie dzia�o. Po kilku sekundach przez szpar� u do�u drzwi wysun�a si� bia�a koperta. Khamel podni�s� j�. - W porz�dku - rzuci� na tyle g�o�no, by m�g� go us�y- sze� Sneller czy ten, kto podawa� si� za niego. - Pok�j obok - odezwa� si� domniemany Sneller. - B�d� czeka� na telefon. M�wi� jak Amerykanin. W przeciwie�stwie do Luk�'a nigdy nie widzia� Khamela i tak naprawd� wcale nie chcia� go zobaczy�. Luk�, kt�ry dwukrotnie spotka� si� z zab�jc�, mia� sporo szcz�cia, wci�� ciesz�c si� �yciem. W pokoju sta�y dwa ��ka i ma�y stolik pod oknem. Wcze�niej kto� dok�adnie zas�oni� okna. Do �rodka nie przedostawa� si� ani jeden s�oneczny promie�. Khamel po- stawi� torb� na ��ku, obok dw�ch wypchanych teczek. Podszed� do okna i wyjrza� na zewn�trz, a nast�pnie pod- ni�s� s�uchawk�. - To ja - powiedzia� do Snellera. - Co z samochodem? - Stoi na ulicy. Bia�y ford z tablicami rejestracyjnymi Connecticut. Kluczyki le�� na stole. - Sneller starannie wymawia� s�owa. - Kradziony? - Oczywi�cie, ale ma nowe papiery. Jest czysty. - Zostawi� go na lotnisku Dullesa zaraz po p�nocy. Chc�, �eby zosta� zniszczony, rozumiemy si�? - Jego an- gielski by� naprawd� doskona�y. - Dosta�em takie polecenie. Zrobi�, co mi kazano. - Sneller m�wi� kr�tko i nie odbiega� od tematu. - Podkre�lam: to bardzo wa�ne. Zamierzam zostawi� pistolet w samochodzie. Pistolety maj� to do siebie, �e zostaj� po nich kule, a samochody widuj� r�ni ludzie, dlatego jeszcze raz przypominam, �e auto i wszystko, co 33 si� w nim znajduje, musi zosta� zniszczone. Czy wyra�am si� jasno? - Dosta�em takie polecenie - powt�rzy� Sneller. Nie po- doba� mu si� ten wyk�ad. Nie by� nowicjuszem. Khamel usiad� na kraw�dzi ��ka. - Cztery miliony wp�yn�y na moje konto przed ty- godniem z jednodniowym op�nieniem. Poniewa� jestem w mie�cie, chc� dosta� nast�pne trzy. - Zostan� przelane przed po�udniem. Tak jak uzgodniono. - Owszem, ale kto� nie trzyma si� naszych uzgodnie�. Pierwsza rata, prosz� nie zapomina�, nadesz�a z op�- nieniem. Zarzuty Khamela zirytowa�y Snellera, a poniewa� za- b�jca by� w pokoju obok, z kt�rego nie powinien wycho- dzi�, zleceniodawca da� upust w�ciek�o�ci. - To wina banku, nie nasza - warkn��. Uwaga ta rozw�cieczy�a Khamela. - Rozumiem. ��dam przelania nast�pnych trzech mi- lion�w na konto w Zurychu, gdy tylko otworz� oddzia� waszego banku w Nowym Jorku, czyli za dwie godziny. Sprawdz� to. - W porz�dku. - Dobrze. Chc� unikn�� problem�w po wykonaniu zada- nia. Za dwadzie�cia cztery godziny b�d� w Pary�u, a stam- t�d polec� prosto do Zurychu. Chc� mie� te pieni�dze, kiedy si� tam zjawi�. - B�d�, je�li zadanie zostanie wykonane. Khamel u�miechn�� si� do siebie. - Panie Sneller, zadanie zostanie wykonane przed p�- noc�. O ile, rzecz jasna, dostarczyli�cie mi w�a�ciwe dane. - Jak do tej pory, nic si� nie zmieni�o. Dzisiaj r�wnie� nie spodziewamy si� nowo�ci. Nasi ludzie pilnuj� wszy- stkiego. W teczce s� mapy, diagramy, rozk�ad zaj�� i za- m�wione przez pana artyku�y. Khamel rzuci� okiem na dwie le��ce za jego plecami teczki. Praw� r�k� potar� oczy. 34 - Musz� si� przespa� - burkn�� do telefonu. - Ca�� dob� jestem na nogach. Sneller nie wiedzia�, co odpowiedzie�. Mieli jeszcze du�o czasu i je�li Khamel pragnie si� zdrzemn��, to on mu w tym nie przeszkodzi. P�acili mu dziesi�� milion�w. - Zam�wi� co� do jedzenia? - spyta� ni w pi��, ni w dziewi��. - Nie. Prosz� zadzwoni� do mnie za trzy godziny, do- k�adnie o wp� do jedenastej. - Od�o�y� s�uchawk� i wy- ci�gn�� si� na ��ku. Drugiego dnia jesiennej sesji S�du Najwy�szego na uli- cach panowa� spok�j i cisza. S�dziowie sp�dzili ca�y dzie� w �awach, wys�uchuj�c kolejnych prawnik�w referuj�cych skomplikowane i nudne sprawy. Rosenberg spa� przez wi�- ksz� cz�� posiedzenia. O�ywi� si� na kr�tko, gdy proku- rator generalny z Teksasu domaga� si�, by wi�niowi ska- zanemu na kar� �mierci podano przed wykonaniem �mier- ciono�nego zastrzyku narkotyki rozja�niaj�ce umys�. - Je�li �w cz�owiek jest psychicznie chory, to jak mo�na wykonywa� na nim egzekucj�? - dopytywa� si�, nie wierz�c w�asnym uszom, Rosenberg. - Nic nie stoi temu na przeszkodzie - odpar� prokurator z Teksasu. - Jego choroba jest uleczalna. Wystarczy jeden zastrzyk, �eby troch� oprzytomnia�, a potem jeszcze je- den, �eby go u�mierci�. Wszystko p�jdzie g�adko i zgodnie z prawem. Rosenberg w�cieka� si� i ciska�, ale potem usz�a z niego para. Ma�y w�zek inwalidzki sta� znacznie ni�ej ni� ma- sywne, obite sk�r� trony jego szanownych koleg�w. Ro- senberg wygl�da� w nim dosy� �a�o�nie. W minionych la- tach by� tygrysem bezlito�nie upokarzaj�cym najsprytniej- szych prawnik�w i lekce sobie wa��cym ich wszystkie s�- dowe sztuczki. Teraz brakowa�o mu si�. Zacz�� co� mam- rota�, a potem pogubi� si�. Prokurator z Teksasu u�mie- chn�� si� szyderczo. 35 Podczas ostatniej rozpatrywanej tego dnia sprawy - ja- kiej� zupe�nie nieciekawej historii prze�ladowa� na tle ra- sowym w Wirginii - Rosenberg zacz�� chrapa�. Prezes Ru- nyan spojrza� gniewnie z wysoko�ci swego fotela, a Jason Kline, osobisty sekretarz i asystent Rosenberga, zrozumia�, o co chodzi. Powoli wytoczy� w�zek z sali posiedze� na tylny korytarz. S�dzia odzyska� �wiadomo�� w gabinecie, za�y� tabletki i poinformowa� asystent�w, �e chce jecha� do domu. Kline da� zna� FBI i po kilku minutach w�zek z Rosenbergiem znalaz� si� bezpiecznie w mikrobusie nale��cym do s�- dziego, zaparkowanym w podziemiach. Samochodu pilno- wa�o dw�ch agent�w FBI. Frederic, piel�gniarz s�dziego, zabezpieczy� w�zek pasami, a za kierownic� mikrobusu usiad� sier�ant Ferguson z policji S�du Najwy�szego. S�- dzia nie �yczy� sobie agent�w w mikrobusie. Mogli co najwy�ej jecha� za nim, a potem pilnowa� miejskiej po- siad�o�ci, parkuj�c na ulicy, co i tak nale�a�o uzna� za wyraz nadzwyczajnej ust�pliwo�ci Rosenberga, kt�ry nie ufa� gliniarzom, a o agentach FBI nie chcia� nawet s�ysze�. Nie potrzebowa� ochrony. Na ulicy Volty w Georgetown mikrobus zwolni�, po czym wjecha� ty�em na kr�tki podjazd. Piel�gniarz wraz z Fergusonem ostro�nie wprowadzili w�zek do domu. Agenci przygl�dali si� wszystkiemu z ulicy, siedz�c w czar- nym rz�dowym dodge'u. Trawnik przed siedzib� s�dziego by� niew