Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1110 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
tytu�: "Raport Pelikana"
autor: John Grisham
tytu� orygina�u: "THE PELICAN BRIEF"
prze�o�y�: J�drzej Polak
tekst wklepa�:
[email protected]
* * *
Projekt ok�adki i stron tytu�owych: Celina Staniszewska
Ilustracja na ok�adce: Jacek Kopalski
Redakcja: Maria Radzimi�ska
Redakcja techniczna: Lidia Lamparska
Korekta: Agata Boldok, Ewa Borowiecka, Marianna Filipkowska
Copyright (c) 1992 by John Grisham
Copyright for the Polish edition by "�wiat Ksi��ki",
Warszawa 1996
(c) Copyright for the Polish translation by J�drzej Polak, 1996
�wiat Ksi��ki, Warszawa 1996
Sk�ad Joanna Duchnowska
Druk i oprawa w GGP
ISBN 83-7129-935-4
Nr 1384
* * *
Pierwszym czytelnikom tej ksi��ki i doradcom:
Renee, mojej �onie i nieoficjalnej redaktorce;
moim siostrom Berth Bryant i Wendy Grisham;
mojej te�ciowej Lib Jones
oraz mojemu przyjacielowi Billowi Ballardowi
Podzi�kowania
Wielkie dzi�ki Jayowi Garonowi, mojemu agentowi li-
terackiemu, kt�ry przed pi�ciu laty odkry� moj� pierwsz�
powie�� i tak d�ugo puka� do drzwi wydawc�w w Nowym
Jorku, a� kt�ry� z nich powiedzia� "tak".
Wielkie dzi�ki Davidowi Gernertowi, mojemu wydawcy,
przyjacielowi i - tak jak ja - doskona�emu baseballi�cie;
Steve'owi Rubinowi i Ellen Archer oraz reszcie rodziny
w wydawnictwie Doubleday, a tak�e Jackie Cantor, mojej
wydawczyni u Delia.
Wielkie dzi�ki wszystkim, kt�rzy do mnie pisz�. Wydaje
mi si�, �e odpowiedzia�em na wszystkie listy, lecz je�li
kogo� pomin��em, prosz� o wybaczenie.
Specjalne podzi�kowania nale�� si� d�entelmenowi
i wspania�emu prawnikowi z Pascagoula w Missisipi, Ray-
mondowi Brownowi, kt�rego niekiedy przyciska�em do mu-
ru, a tak�e Chrisowi Charltonowi, kumplowi z wydzia�u
prawa, kt�ry lepiej ni� ktokolwiek inny zna zau�ki Nowego
Orleanu; Murrayowi Aventowi, przyjacielowi z Oxfordu,
i Ole Missowi mieszkaj�cemu w dystrykcie Kolumbii; Gre-
gowi Blockowi z "Washington Post" oraz, rzecz jasna, Ri-
chardowi i bandzie ze Square Books.
1
Wydawa�o si�, �e jest niezdolny do wywo�ania takiego
zamieszania, ale to on by� przyczyn� tego, co dzia�o si�
za oknem. Nie pierwszy raz. Mia� dziewi��dziesi�t jeden
lat, by� sparali�owany, przypi�ty pasami do w�zka inwa-
lidzkiego i pod��czony do tlenu. Drugi udar przed siedmiu
laty omal go nie wyko�czy�, ale Abraham Rosenberg wci��
�y�, i nawet z rurkami w nosie by� lepszym prawnikiem
ni� pozosta�a �semka razem wzi�ta*. By� ostatni� �yw�
legend� s�du, a to, �e wci�� oddycha�, wzbudza�o w�cie-
k�o�� t�umu za oknem.
Siedzia� na ma�ym w�zku inwalidzkim w g��wnym bu-
dynku S�du Najwy�szego. Stopami dotyka� dolnej kraw�dzi
okna, a g�ow� wychyli� do przodu, �eby lepiej s�ysze� na-
silaj�cy si� ha�as. Nienawidzi� gliniarzy, ale widok ich zwar-
tych, r�wnych szereg�w sprawia� mu rado��. Policjanci
stali wyprostowani i nie cofn�li si� nawet o krok pod na-
porem co najmniej pi��dziesi�ciu tysi�cy spragnionych krwi
demonstrant�w.
- Najwi�kszy t�um, jaki w �yciu widzia�em! - krzykn��
Rosenberg, nie odrywaj�c oczu od okna. By� prawie g�uchy.
Jason Kline, jego starszy asystent, sta� tu� za nim.
By� pierwszy poniedzia�ek pa�dziernika, dzie� rozpo-
cz�cia nowej sesji S�du, obchodzony zwyczajowo jako
�wi�to Pierwszej Poprawki do Konstytucji. Wspania�e �wi�-
* S�d Najwy�szy Stan�w Zjednoczonych sk�ada si� z dziewi�ciu s�dzi�w
(przyp, t�um.).
to! Rosenberg by� zachwycony. Dla niego wolno�� s�owa
oznacza�a prawo do buntu.
- S� tam Indianie? - spyta� g�o�no.
- S�! - wrzasn�� Jason Kline do jego prawego ucha.
- W barwach wojennych?
- Tak! W pe�nym rynsztunku bojowym.
- Ta�cz�?
- Tak!
Indianie, czarni, biali, br�zowi, kobiety, homoseksuali�ci,
mi�o�nicy przyrody, chrze�cijanie, zwolennicy przerywania
ci��y, Aryjczycy, nazi�ci, atei�ci, my�liwi, animalsi, bojo-
wnicy o supremacj� bia�ych, bojownicy o supremacj� czar-
nych, przeciwnicy podatk�w, drwale, farmerzy - wszyscy
zebrali si�, by protestowa�. A policjanci z oddzia��w pre-
wencyjnych mocno �ciskali czarne pa�ki.
- Indianie przepadaj� za mn�!
- Nie mam co do tego w�tpliwo�ci. - Kline kiwn��
g�ow� i u�miechn�� si� do kruchego, ma�ego cz�owieczka
o zaci�ni�tych pi�ciach.
Rosenberg wyznawa� prost� filozofi�: najpierw rz�d, po-
tem gospodarka; jednostka przed rz�dem, a najwa�niejsze
jest �rodowisko naturalne. Je�li chodzi o Indian, to spe�-
ni�by ich ka�d� pro�b�.
Przekle�stwa, mod�y, �piewy, okrzyki i wrzaski narasta�y
z ka�d� chwil�, a policja prewencyjna zwiera�a szeregi.
T�um by� pot�niejszy i bardziej zdesperowany, ni� bywa�o
to w ostatnich latach. Wyczuwa�o si� wi�ksze napi�cie.
Przemoc sta�a si� niemal chlebem powszednim. Podk�adano
bomby pod kliniki wykonuj�ce zabiegi przerywania ci��y.
Napadano na ginekolog�w i bito ich, a nawet mordowano.
W Pensacola pewnego lekarza zakneblowano, zwi�zano
w pozycji embrionalnej i oblano �r�cym kwasem. Co ty-
dzie� wybucha�y zamieszki na ulicach. Wojowniczy geje
atakowali ko�cio�y i ksi�y. Bojownicy o supremacj� bia-
�ych, zrzeszeni w kilkudziesi�ciu znanych i nieznanych or-
ganizacjach paramilitarnych, coraz �mielej napadali na czar-
10
nych, Latynos�w i Azjat�w. Nienawi�� ogarn�a ca�� Ame-
ryk�.
S�d, rzecz jasna, sta� si� �atwym celem atak�w. Gro�by
pod adresem s�dzi�w nasili�y si� dziesi�ciokrotnie od roku
1990. Wzmocniono ochron� gmachu S�du Najwy�szego;
ka�dego s�dziego strzeg�o co najmniej dw�ch agent�w FBI,
a ka�da pogr�ka by�a dok�adnie sprawdzana.
- Nienawidz� mnie, nie s�dzisz? - powiedzia� g�o�no
Rosenberg, wygl�daj�c przez okno.
- Owszem, niekt�rzy z nich na pewno - odpar� rozba-
wiony Kline.
Rosenberg uwielbia� tego typu uwagi. U�miechn�� si�
i wzi�� g��boki oddech. To jemu najcz�ciej gro�ono �mier-
ci�.
- Widzisz transparenty? - spyta�. By� prawie �lepy.
- Sporo.
- Co na nich powypisywali?
- To, co zwykle. "�mier� Rosenbergowi". "Rosenberg
na emerytur�". "Odci�� mu tlen".
- Cholera, od lat ci�gle to samo. Mogliby wymy�li�
co� nowego.
Asystent nie odpowiedzia�. Abe powinien by� zrezyg-
nowa� ju� dawno temu, ale zapewne wynios� go st�d na
noszach.
Rosenberg mia� trzech sekretarzy prawnych zajmuj�cych
si� wyszukiwaniem precedens�w, jednak wszystkie uza-
sadnienia pisywa� samodzielnie grubym pisakiem na bia�ym
papierze kancelaryjnym, a jego bazgro�y przypomina�y pis-
mo pierwszoklasisty. Pisanie zajmowa�o mu du�o czasu,
ale nie przejmowa� si� tym, bo pe�ni� sw� funkcj� do�y-
wotnio. Sekretarze sprawdzali uzasadnienia pod wzgl�dem
prawnym i rzadko znajdowali w nich jaki� b��d.
- Trzeba by rzuci� Runyana na po�arcie Indianom -
zachichota� Rosenberg.
John Runyan by� pierwszym prezesem S�du Najwy�sze-
go, zatwardzia�ym konserwatyst�, mianowanym przez re-
publika�skiego prezydenta, znienawidzonym przez Indian
11
oraz wszystkie mniejszo�ci. Siedmiu z dziewi�ciu s�dzi�w
r�wnie� mianowa� republikanin. Rosenberg czeka� ju� pi�t-
na�cie lat na to, �eby w Bia�ym Domu zamieszka� demo-
krata. Chcia� zrezygnowa�, powinien zrezygnowa�, ale nie
m�g� si� pogodzi� z my�l�, �e jego miejsce zajmie jaki�
prawicowiec w typie Runyana.
Mia� czas. M�g� sobie siedzie� w swoim w�zku inwa-
lidzkim, oddycha� tlenem i broni� praw Indian, czarnych,
kobiet, ubogich, upo�ledzonych i przyrody dop�ty, dop�-
ki nie sko�czy stu pi�ciu lat. I nikt mu w tym nie prze-
szkodzi. Chyba �e go zabij�. Co zreszt� nie by�oby wcale
takie z�e.
G�owa wielkiego m�a zadr�a�a, zachwia�a si� i opad�a
na rami�. Usn��. Kline wyszed� cichutko z gabinetu i uda�
si� do pracy w bibliotece. Wr�ci za p� godziny, by spraw-
dzi� poziom tlenu i poda� Rosenbergowi tabletki.
Gabinet pierwszego prezesa mie�ci si� na g��wnym pi�-
trze i jest wi�kszy i bardziej okaza�y ni� biura pozosta�ej
�semki s�dzi�w. Westybul wykorzystywany jest do ma�ych
przyj�� i oficjalnych zebra�, natomiast sam gabinet sta-
nowi miejsce pracy prezesa.
Drzwi gabinetu by�y zamkni�te, a w �rodku opr�cz pre-
zesa znajdowa�o si� trzech jego asystent�w, kapitan policji
S�du Najwy�szego, trzech agent�w FBI i K.O. Lewis -
zast�pca dyrektora Federalnego Biura �ledczego. Nastr�j
by� powa�ny. Wszyscy starali si� nie zwraca� uwagi na
ha�asy dobiegaj�ce z zewn�trz. Nie by�o to �atwe. Prezes
rozmawia� z Lewisem o ostatniej serii pogr�ek, a pozo-
stali s�uchali. Asystenci notowali pilnie.
W ci�gu ostatnich sze��dziesi�ciu dni do Biura nap�yn�o
ponad dwie�cie gr�b, co by�o swoistym rekordem. W�r�d
nich zdarza�y si� og�lnikowe, typu: "Wysadzi� w powietrze
S�d", lecz wiele dotyczy�o konkretnych os�b.
Runyan nie ukrywa� poirytowania. Mia� przed sob� po-
ufny raport FBI, z kt�rego odczytywa� nazwy organizacji
12
podejrzanych o wysy�anie gr�b. Ku-Klux-Klan, Aryjczy-
cy, nazi�ci, Palesty�czycy, czarni separaty�ci, przeciwnicy
przerywania ci��y, homofobi. Nawet IRA. Brakowa�o tylko
rotarian i harcerzy. Jaka� popierana przez Iran grupa z Bli-
skiego Wschodu grozi�a rozlewem krwi na ameryka�skiej
ziemi z zemsty za �mier� dw�ch ministr�w sprawiedliwo�ci
w Teheranie. Nie istnia�y absolutnie �adne dowody, �e Sta-
ny Zjednoczone mia�y z tym jaki� zwi�zek. Nowo powsta�a
w kraju i ju� ciesz�ca si� w�tpliw� s�aw� grupa terrory-
styczna, znana jako Armia Podziemia, zabi�a w Teksasie
s�dziego federalnego podk�adaj�c bomb� pod jego samo-
ch�d. Nie dokonano jeszcze �adnych aresztowa�, mimo
�e AP wzi�a na siebie odpowiedzialno�� za zamach na
s�dziego. Armi� podejrzewano r�wnie� o pod�o�enie kil-
kudziesi�ciu �adunk�w wybuchowych pod biura ACLU*.
- A co z tymi terrorystami z Puerto Rico? - zapyta�
Runyan, nie podnosz�c g�owy.
- Mi�czaki. Nie ma si� czym przejmowa� - rzuci� od
niechcenia K.O. Lewis. - Gro�� ju� od dwudziestu lat.
- Wi�c mo�e powinni�my wzi�� si� do roboty. Mamy
odpowiedni klimat, nie s�dzi pan?
- Nie ma si� co przejmowa� tymi z Puerto Rico, pre-
zesie. - Runyan lubi�, gdy zwracano si� do niego "preze-
sie". Nie "panie s�dzio" czy "panie prezesie", lecz w�a�nie
"prezesie". - Gro�� tak jak wszyscy.
- Bardzo zabawne - odpar� Runyan z kamienn� twa-
rz�. - Bardzo zabawne. Mam nadziej�, �e nie pomin�li�my
�adnej organizacji. - Rzuci� raport na biurko i potar� czo-
�o. - Porozmawiajmy o bezpiecze�stwie. - Zamkn�� oczy.
K.O. Lewis od�o�y� sw�j egzemplarz raportu na biurko
s�dziego.
- No c�, dyrektor uwa�a, �e powinni�my przydzieli�
po czterech agent�w ka�demu z cz�onk�w S�du. Przynaj-
American Civil Liberties Union, utworzona w roku 1920 organizacja na
rzecz przestrzegania swob�d konstytucyjnych (przyp. t�um.).
13
mniej na najbli�sze dziewi��dziesi�t dni. Do pracy i z pra-
cy s�dziowie b�d� je�dzi� limuzynami z eskort�. Policja
b�dzie strzeg�a tak�e budynku S�du.
- A co z podr�ami?
- Trzeba b�dzie z nich zrezygnowa�, przynajmniej na
jaki� czas. Dyrektor uwa�a, �e s�dziowie nie powinni opu-
szcza� dystryktu Kolumbii a� do ko�ca roku.
- Oszala� pan? A mo�e oszala� pa�ski zwierzchnik? Je�li
polec� moim szanownym kolegom zastosowanie si� do tego
wymogu, jeszcze dzi� wyjad� z miasta i nie wr�c� przez
najbli�szy miesi�c. To absurd! - Runyan zmarszczy� czo�o
i spojrza� na swych asystent�w, kt�rzy pokr�cili g�owami,
nie kryj�c oburzenia.
Na Lewisie nie zrobi�o to �adnego wra�enia. Spodziewa�
si� takiej reakcji.
- Decyzja nale�y do pana. Ze strony dyrektora tylko
sugestia.
- Idiotyczna sugestia!
- Dyrektor nie liczy na pa�sk� zgod�. Liczy natomiast,
�e zechce pan odpowiednio wcze�nie poinformowa� go
o planowanych podr�ach. W przeciwnym razie nie bie-
rzemy odpowiedzialno�ci za bezpiecze�stwo s�dzi�w.
- Chce pan powiedzie�, �e macie zamiar eskortowa�
ka�dego s�dziego za ka�dym razem, gdy wyje�d�a z mia-
sta?
- Tak, prezesie. Mamy taki plan.
- Nic z tego. Ci ludzie nie s� przyzwyczajeni do nia�-
czenia.
- Tak jest. Nie nawykli r�wnie� do anio��w str��w.
Prosz� jednak nie zapomina�, �e naszym zadaniem jest
chroni� pana i pa�skich szanownych koleg�w, sir. Oczy-
wi�cie nie musimy tego robi�. Ale wydaje mi si�, sir, �e
to wy nas wezwali�cie. Lecz je�li taka jest wasza wola,
mo�emy was zostawi� w spokoju.
Runyan nerwowo poprawi� si� w fotelu.
- A co z budynkiem?
Lewis u�miechn�� si� lekko.
14
- Nie martwimy si� o gmach, prezesie. �atwo go za-
bezpieczy�. Z tym nie powinno by� �adnych problem�w.
- Wi�c o co chodzi?
- Ulice pe�ne s� idiot�w, pomyle�c�w i nawiedzonych. -
Lewis kiwn�� g�ow� w stron� okna.
- I wszyscy nas nienawidz�.
- Na to wygl�da. Niech pan pos�ucha, prezesie, bardzo
martwi nas s�dzia Rosenberg. Nie chce wpu�ci� naszych
ludzi do swojego domu; ka�e im warowa� przez ca�� noc
na ulicy. Tylko swojemu ulubionemu policjantowi z S�du...
jak�e on si� nazywa? Ferguson... zezwoli� na wart� przy
tylnym wyj�ciu, i to jedynie od dziesi�tej wieczorem do
sz�stej rano. W domu jest tylko s�dzia i jego piel�gniarz.
To miejsce nie nale�y do bezpiecznych.
Runyan zacz�� czy�ci� paznokcie spinaczem i u�miech-
n�� si� pod nosem. �mier� Rosenberga - naturalna czy
nie - przynios�aby wszystkim ulg�. Ma�o tego, by�by to
pow�d do �wi�ta. Prezes w�o�y�by czarny garnitur i wy-
g�osi� mow� pogrzebow�, a potem za zamkni�tymi drzwia-
mi, w towarzystwie asystent�w, zaciera�by r�ce z rado�ci.
Spodoba�a mu si� ta my�l.
- Co pan proponuje? - spyta�.
- Mo�e m�g�by pan z nim porozmawia�?
- Pr�bowa�em. Wyja�ni�em mu, �e wedle wszelkich zna-
k�w na niebie i ziemi jest najbardziej znienawidzonym
cz�owiekiem w Ameryce, �e przeklinaj� go miliony ludzi
i �e wi�kszo�� z nich nie mo�e doczeka� si� jego �mierci.
�e pod jego adresem nadchodzi cztery razy wi�cej list�w
z pogr�kami ni� do nas wszystkich razem wzi�tych i �e
stanowi idealny i �atwy cel dla zab�jcy.
- I co on na to? - zapyta� Lewis po chwili.
- Kaza� mi si� poca�owa� w dup�, a potem usn��.
Asystenci zachichotali. Agenci FBI, zdawszy sobie spra-
w�, �e wolno si� �mia�, zarechotali zgodnie.
- Wi�c co mamy robi�? - spyta� powa�nie Lewis.
- Chro�cie go najlepiej, jak potraficie, sporz�dzajcie ra-
porty i nie zawracajcie sobie nim g�owy. On si� nie boi
15
niczego, nawet �mierci, a skoro piek�o go nie przera�a,
to nie wasz interes.
- Owszem, nasz. Interes dyrektora i m�j, prezesie. Spra-
wa jest prosta: je�li komu� co� si� stanie, Biuro wpadnie
w tarapaty.
Prezes zako�ysa� si� w fotelu. Jazgot dobiegaj�cy z ulicy
irytowa� go coraz bardziej, a spotkanie trwa�o ju� zbyt
d�ugo.
- Nie zawracajcie sobie g�owy Rosenbergiem. Mo�e um-
rze we �nie. Bardziej martwi mnie Jensen.
- Tak, on te� stwarza problemy - rzuci� Lewis, kartkuj�c
notatnik.
- Wiem, �e stwarza problemy - wycedzi� przez z�by
Runyan. - Przynosi nam wstyd. Zdaje si�, �e obecnie jest
libera�em. W po�owie przypadk�w g�osuje tak jak Rosen-
berg. W przysz�ym miesi�cu zostanie zapewne zwolenni-
kiem supremacji bia�ych i opowie si� za segregacj� w szko-
�ach. Za p� roku zakocha si� w Indianach i zechce odda�
im Montan�. Zachowuje si� jak dziecko op�nione w roz-
woju.
- Wie pan, on poddaje si� kuracji antydepresyjnej...
- Wiem, wiem. Powiedzia� mi o tym. Traktuje mnie jak
ojca. Jaki lek mu podaj�?
- Prozac.
- A co z t� instruktork� aerobiku, z kt�r� si� spotyka�?
Wci�� j� widuje? - Prezes ponownie zaj�� si� paznokciami.
- Raczej nie, prezesie. S�dz�, �e Jensen nie interesuje
si� kobietami - stwierdzi� enigmatycznie Lewis. Wiedzia�
jednak wi�cej, ni� chcia� powiedzie�. Spojrza� porozumie-
wawczo na jednego z agent�w.
Runyan nie zwr�ci� na to uwagi.
- Wsp�pracuje z wami? - indagowa�, nie przerywaj�c
czyszczenia paznokci.
- Oczywi�cie, �e nie. Pod wieloma wzgl�dami jest gor-
szy od Rosenberga. Pozwala nam eskortowa� si� tylko pod
dom, a potem ka�e tkwi� przez ca�� noc na parkingu. Nie
mo�emy siedzie� nawet w korytarzu. Twierdzi, �e niepo-
16
koiliby�my s�siad�w. Prosz� pami�ta�, �e on mieszka na
sz�stym pi�trze, a do budynku mo�na si� dosta� na dziesi��
r�nych sposob�w. Bawi si� z nami w kotka i myszk�. Wy-
myka si� o r�nych porach i nigdy nie wiemy, czy jest
u siebie, czy te� nie. Rosenberg przynajmniej przez ca��
noc siedzi w domu. Jensen jest wprost niemo�liwy.
- Wspaniale! Je�li wy nie potraficie go wy�ledzi�, po-
tencjalny morderca nie ma �adnych szans.
Lewis nie pomy�la� o tym. I wcale go to nie rozbawi�o.
- Dyrektor bardzo martwi si� bezpiecze�stwem s�dziego
Jensena.
- Pod jego adresem nie nadchodzi wiele gr�b.
- Jest sz�sty na li�cie, zaraz za panem, panie s�dzio.
- Och, a wi�c ja jestem na pi�tym miejscu.
- Owszem. Tu� za s�dzi� Manningiem. Nawiasem m�-
wi�c, wsp�praca z nim uk�ada si� doskonale.
- Manning boi si� w�asnego cienia - orzek� prezes, a po-
tem zreflektowa� si�. - Nie powinienem by� tego m�wi�.
Wybaczcie, panowie.
Lewis nie zwr�ci� uwagi na s�owa Runyana.
- Og�lnie rzecz bior�c, wsp�praca s�dzi�w z nami
uk�ada si� dobrze, wyj�wszy oczywi�cie Rosenberga i Jen-
sena. S�dzia Stone klnie na czym �wiat stoi, ale stosuje
si� do naszych polece�.
- Stone klnie na wszystko i wszystkich, wi�c nie bie-
rzcie tego do siebie. Jak pan s�dzi, dok�d wymyka si�
Jensen?
- Nie mamy poj�cia. - Lewis ponownie spojrza� na jed-
nego z agent�w.
Pot�na cz�� t�umu na ulicy zacz�a nagle skandowa�
jedno has�o; wkr�tce przy��czy�a si� reszta. Prezes nie m�g�
ju� tego znie��. Dr�a�y szyby w oknach. Wsta� i oficjalnie
zako�czy� spotkanie.
Gabinet s�dziego Glenna Jensena znajdowa� si� na pier-
wszym pi�trze, po drugiej stronie gmachu, z dala od uli-
cznego ha�asu. Pok�j by� obszerny, cho� najmniejszy
17
z dziewi�ciu biur. Jensen, jako najm�odszy z ca�ej dzie-
wi�tki, i tak mia� szcz�cie, �e przyznano mu gabinet. Kie-
dy przed sze�cioma laty, ledwo przekroczywszy czterdzie-
stk�, przyjmowa� nominacj�, uwa�ano go za fundamenta-
list� o silnie konserwatywnych pogl�dach, zbli�onych do
przekona� tego, kt�ry go mianowa�. Przyj�cie jego kan-
dydatury przez Senat ci�gn�o si� w niesko�czono��. Jen-
sen wypad� s�abo przed Komisj� Sprawiedliwo�ci. We
wszystkich istotnych kwestiach zajmowa� niejasne stano-
wisko, za co obrywa� po g�owie od obydwu stron. Repub-
likanie byli za�enowani. Demokraci w�szyli krew. Prezy-
dent naciska� na cz�onk�w komisji tak d�ugo, a� ci si�
w ko�cu poddali, i Jensen przeszed� jednym g�osem.
Ale przeszed�, i to do ko�ca �ycia. Przez sze�� lat spra-
wowania urz�du nie zdo�a� nikogo usatysfakcjonowa�. G��-
boko dotkni�ty przes�uchaniami przed komisj�, poprzysi�g�
sobie, �e w pracy b�dzie kierowa� si� wy��cznie wsp�-
czuciem. Republikanie wpadli we w�ciek�o��. Poczuli si�
zdradzeni, szczeg�lnie wtedy, gdy Jensen odkry� w sobie
nami�tno�� do zajmowania si� prawami przest�pc�w. Bez
ideologicznych wyrzut�w sumienia szybko wyst�pi� z sze-
reg�w prawicy, przeszed� do centrum, a potem zupe�nie
na lewo. Wkr�tce jednak wszyscy uczeni w prawie m�-
�owie zacz�li drapa� si� w kozie br�dki, bo Jensen pio-
runem wr�ci� na prawo i popar� s�dziego Sloana, kt�ry
jako jeden z nielicznych sprzeciwia� si� prawom kobiet.
Jensen nie lubi� kobiet. Zaj�� neutraln� postaw� w sprawie
religii w szko�ach, by� sceptyczny wobec wolno�ci s�owa,
popiera� ludzi walcz�cych o mniejsze podatki, Indianie go
nie interesowali, ba� si� czarnych, zwalcza� pornografi�,
wsp�czu� kryminalistom i zajmowa� konsekwentn� posta-
w� w kwestii ochrony �rodowiska. Ku wielkiemu rozcza-
rowaniu republikan�w, kt�rzy przelewali krew za jego no-
minacj�, Jensen opowiedzia� si� za prawami homoseksu-
alist�w.
Ostatnio na w�asn� pro�b� dosta� wielce k�opotliw� spra-
w�, znan� jako afera Dumonda. Niejaki Roland Dumond
18
przez osiem lat mieszka� ze swym kochankiem. Tworzyli
szcz�liw� par�, byli sobie ca�kowicie oddani i zadowoleni
z �ycia. Chcieli si� pobra�, ale kodeks prawny Ohio nie
zezwala� na takie zwi�zki. Niestety, przyjaciel Dumonda
zarazi� si� AIDS i zmar� w m�czarniach. Rodzina kochanka
nie pozwoli�a Dumondowi wzi�� udzia�u w pogrzebie. Ro-
land wpad� w rozpacz i poda� rodzin� przyjaciela do s�du,
��daj�c odszkodowania za straty moralne. Sprawa przez
sze�� lat nie schodzi�a z wokandy, w�druj�c od jednej in-
stancji do drugiej, i w ko�cu trafi�a na biurko Jensena.
Kwesti� sporn� by�y tak zwane prawa ma��e�skie gej�w.
Nazwisko Dumonda sta�o si� okrzykiem bojowym wielu
homoseksualnych aktywist�w. Dosz�o nawet do zamieszek
ulicznych.
Jensen zamkn�� drzwi do drugiej, mniejszej cz�ci biura
i wraz z trzema asystentami zasiad� przy stole konferen-
cyjnym. Przez dwie godziny debatowali nad pozwem Du-
monda i do niczego nie doszli. Jeden z asystent�w, libera�
po Uniwersytecie Cornella, domaga� si� wyroku przyzna-
j�cego szerokie prawa partnerom homoseksualnym. Jensen
popiera� go, ale nie chcia� si� do tego przyzna�. Pozostali
dwaj asystenci byli sceptyczni. Wiedzieli - podobnie jak
Jensen - �e podczas posiedzenia S�du Najwy�szego nie
uda si� zdoby� wymaganej wi�kszo�ci pi�ciu g�os�w.
Rozmowa zesz�a na inne tematy.
- Prezes ma ci� na oku, Glenn - oznajmi� asystent po
Uniwersytecie Duke.
W biurze zwracali si� do� po imieniu. "Panie s�dzio"
by�o zbyt oficjalne.
- O co mu chodzi? - Jensen przetar� oczy.
- Jeden z jego sekretarzy da� mi do zrozumienia, �e
prezes i FBI martwi� si� o twoje bezpiecze�stwo. Podobno
prezes jest wkurzony, �e z nimi nie wsp�pracujesz. Go��,
kt�ry mi o tym powiedzia�, chcia�, �ebym ci to przekaza�. -
W S�dzie Najwy�szym wszystko przekazywano sobie po-
przez sie� sekretarzy, asystent�w i aplikant�w. Wszystko!
19
- To dobrze, �e jest wkurzony. Na tym polega jego
praca.
- Chce ci przydzieli� dw�ch dodatkowych ochroniarzy,
a FBI b�dzie ci� eskortowa� w drodze do pracy i z pracy.
Poza tym chc� ci ograniczy� mo�liwo�� podr�owania.
- Ju� to s�ysza�em.
- Taa, wiemy. Ale ten sekretarz powiedzia� jeszcze, �e
prezes chce, aby�my na ciebie wp�yn�li. Mamy sprawi�,
by� zacz�� wsp�pracowa� z FBI, je�li chcesz uratowa�
�ycie.
- Rozumiem.
- Wi�c wp�ywamy na ciebie.
- Dzi�ki. Mo�ecie teraz przekaza� poczt� pantoflow�
sekretarzowi prezesa, �e nie tylko wp�ywali�cie na mnie,
ale pieklili�cie si� i miotali wzburzeni, i �e doceniam wa-
sze wysi�ki we wp�ywaniu, piekleniu si� i miotaniu, ale
wpuszczam wszystko jednym uchem, a wypuszczam dru-
gim. Powiedzcie mu, �e Glenn uwa�a si� za twardziela.
- Jasne, Glenn. Nie boisz si�, prawda?
- Ani troch�.
2
Thomas Callahan nale�a� do najbardziej popularnych pro-
fesor�w Uniwersytetu Tulane, g��wnie dlatego, �e nigdy
nie rozpoczyna� wyk�ad�w przed jedenast�. Callahan pi�
- i to niema�o - podobnie jak wi�kszo�� student�w, dlatego
musia� odsypia� poranki, a potem leczy� kaca. Wyk�ady
o dziewi�tej i dziesi�tej by�yby dla niego dopustem bo�ym.
Popularno�� zawdzi�cza� r�wnie� luzackiemu stylowi - no-
si� wytarte d�insy, tweedowe marynarki z mocno przetar-
tymi �atami na �okciach i nie uznawa� skarpetek ani kra-
wat�w. W jego przekonaniu tak si� powinien ubiera� uni-
wersytecki libera�. Mia� czterdzie�ci pi�� lat, ale dzi�ki
ciemnym w�osom i okularom w szylkretowej oprawie wy-
20
gl�da� na trzydziestopi�ciolatka; zreszt� nie przywi�zywa�
wagi do swego wieku. Goli� si� raz na tydzie�, kiedy zarost
zaczyna� go sw�dzi�. Podczas ch�od�w, kt�re w Nowym
Orleanie nale�� do rzadko�ci, zapuszcza� brod�. Po�r�d
damskiej cz�ci �akostwa cieszy� si� ca�kiem zas�u�on�
reputacj� don�uana.
Naucza� prawa konstytucyjnego, najbardziej nie lubia-
nego przedmiotu spo�r�d wymaganego curriculum, ale -
dzi�ki swej niezwyk�ej b�yskotliwo�ci i luzowi - uczyni�
"konstytuch�" przedmiotem ciekawym. �aden inny profesor
z Tulane nie potrafi�by tego dokona�. Poza tym �adnemu
na tym nie zale�a�o, wi�c studenci walczyli o miejsca na
wyk�adach "konstytuchy", prowadzonych przez Callahana
trzy razy w tygodniu o jedenastej.
Osiemdziesi�ciu przysz�ych prawnik�w zaj�o miejsca
w sze�ciu wznosz�cych si� coraz wy�ej rz�dach �awek
i szepta�o mi�dzy sob�, gdy Callahan stan�� przed katedr�
i zacz�� czy�ci� okulary. By�o dok�adnie pi�� po jedenastej.
"O wiele za wcze�nie" - pomy�la� profesor.
- Kto wie, dlaczego Rosenberg za�o�y� protest w spra-
wie Nasha przeciwko stanowi New Jersey?
Wszystkie g�owy znieruchomia�y i w sali zapad�a cisza.
Musi mie� fatalnego kaca. Te przekrwione oczy! Kiedy
zaczyna od Rosenberga, wyk�ad b�dzie prawdziw� ork�.
Nikt nie podni�s� r�ki. Jaki Nash? Callahan rozgl�da� si�
powoli, metodycznie po sali i czeka�. By�o cicho jak ma-
kiem zasia�.
Wtem g�o�no szcz�kn�a ga�ka u drzwi i napi�cie opad-
�o. Do sali wsun�a si� atrakcyjna dziewczyna w obcis�ych,
spranych d�insach i bawe�nianym swetrze, przemkn�a pod
�cian� i usiad�a w trzecim rz�dzie. Studenci z czwartego
rz�du spogl�dali na ni� z podziwem. Ci z pi�tego wyci�gali
szyje. Ju� od dw�ch m�cz�cych lat obserwowali t� pe�n�
wdzi�ku kole�ank� z roku, przemierzaj�c� na d�ugich no-
gach korytarze i sale wyk�adowe. Ci, kt�rzy pragn�li wi-
doku wdzi�k�w tej m�odej kobiety, mogli si� tylko domy-
�la� jej bajecznego cia�a. Ona bowiem nie nale�a�a do
21
tych, kt�re nim szafuj�. By�a po prostu jedn� z nich i ubie-
ra�a si� zgodnie z obowi�zuj�cym na wydziale prawa ka-
nonem: d�insy, flanelowe koszule, porozci�gane swetry i za
du�e wojskowe kurtki. Wielbiciele oddaliby �ycie, by ujrze�
j� w czarnej sk�rzanej minisp�dniczce.
Dziewczyna obdarzy�a przelotnym u�miechem siedz�ce-
go obok niej studenta i przez chwil� wszyscy zapomnieli
o Callahanie i sprawie Nasha.
Profesor nie zwr�ci� uwagi na jej wej�cie. Gdyby by�a
przestraszon� studentk� pierwszego roku, zapewne dobra�-
by si� jej do sk�ry i wrzasn��: "Nie wolno sp�nia� si�
na wyk�ad!" Ale Callahan nie by� dzi� w nastroju do wrza-
sk�w, a Darby Shaw nie ba�a si� go ani troch�. Przez
u�amek sekundy Thomas zastanawia� si�, czy kto� wie, �e
on i Darby sypiaj� ze sob�. Chyba nie. Darby nalega�a
na utrzymanie zwi�zku w tajemnicy.
- Czy kto� przeczyta� uzasadnienie Rosenberga w spra-
wie Nasha przeciwko stanowi New Jersey?
Callahan by� zn�w g��wnym obiektem zainteresowania.
W sali panowa�a cisza. Studenci wiedzieli ju�, �e dobro-
wolne zg�oszenie si� do odpowiedzi oznacza�o przypiekanie
�ywym ogniem przez nast�pne trzydzie�ci minut. �adnych
ochotnik�w. Palacze siedz�cy w ostatnich rz�dach zapalili
papierosy. Wi�kszo�� udawa�a, �e pilnie co� notuje. Prze-
gl�danie kodeksu i szukanie teraz opisu sprawy Nasha by�o
zbyt ryzykowne, gdy� oznacza�oby przyznanie si� do nie-
wiedzy. Za p�no na �ci�ganie. Ka�dy podejrzany ruch
m�g� zwr�ci� uwag� profesora, kt�ry i tak w ko�cu kogo�
przygwo�dzi.
W istocie przypadek Nasha nie by� opisany w kode-
ksach. Nale�a� do kilkudziesi�ciu drobnych spraw, o kt�-
rych Callahan wspomnia� mimochodem przed tygodniem,
a teraz domaga� si� od s�uchaczy pe�nej wiedzy na ten
temat. S�yn�� zreszt� z tego. Na egzaminie ko�cowym trze-
ba si� by�o wykaza� znajomo�ci� tysi�ca dwustu spraw,
z czego tysi�c nie by�o skodyfikowanych. Egzamin stano-
22
wi� koszmar, cho� Callahan ocenia� sprawiedliwie i oblewa�
tylko prawdziwych mato��w.
W tej chwili nie by� jednak w najlepszym nastroju. Ro-
zejrza� si� po sali w poszukiwaniu ofiary.
- Panie Sallinger, jakie jest pa�skie zdanie w tej spra-
wie? Czy potrafi pan wyja�ni� sprzeciw Rosenberga?
Siedz�cy w czwartym rz�dzie Sallinger odpar� natych-
miast:
- Nie, panie profesorze.
- Rozumiem. Czy mog� to przypisa� temu, i� nie prze-
czyta� pan sprzeciwu Rosenberga?
- Tak, panie profesorze.
Callahan spiorunowa� go wzrokiem. Przekrwione oczy
nadawa�y jego gniewnemu spojrzeniu z�owrogi wyraz. Do-
strzeg� to jedynie Sallinger, poniewa� pozostali studenci
spu�cili nisko g�owy.
- A czemu� to?
- Bo staram si� nie czyta� sprzeciw�w. Szczeg�lnie Ro-
senberga.
Idiota. Idiota do sz�stej pot�gi! Sallinger zdecydowa�
si� na walk�, cho� jego sk�ady z amunicj� �wieci�y pu-
stkami.
- Czy ma pan co� przeciwko Rosenbergowi, panie Sal-
linger?
Callahan szanowa� i podziwia� Rosenberga. Czci� go.
Przeczyta� o nim wszystko i pami�ta� ka�dy wyrok przez
niego orzeczony, wraz z uzasadnieniem. Pisa� o nim prace
naukowe. Kiedy� nawet zjad� z nim obiad.
Sallinger zacz�� si� nerwowo wierci�.
- Och nie, panie profesorze. Ja... po prostu w og�le
nie lubi� sprzeciw�w.
Odpowied� Sallingera by�a nawet dowcipna, ale nikt nie
odwa�y� si� u�miechn��. P�niej, przy piwie, Sallinger i je-
go kumple b�d� tarza� si� ze �miechu, wspominaj�c t�
chwil�. Teraz jednak nikomu nie by�o weso�o.
- Rozumiem. A czy w takim razie czytuje pan uzasad-
nienia wi�kszo�ci?
23
Chwila wahania. Zdaje si�, �e wyzwanie, jakie rzuci�
Sallinger Callahanowi, �le si� dla �mia�ka sko�czy.
- Tak, panie profesorze. Czytam uzasadnienia.
- Wspaniale. W takim razie zechce pan zreferowa�, je�li
�aska, uzasadnienie wi�kszo�ci w sprawie Nasha przeciwko
New Jersey.
Sallinger w �yciu nie s�ysza� o Nashu, ale zapami�ta
go do ko�ca �ycia.
- Tego chyba nie czyta�em.
- A wi�c nie czytuje pan uzasadnie� sprzeciw�w, panie
Sallinger, a teraz dowiadujemy si�, �e zaniedbuje pan tak�e
wi�kszo��. To co pan, u licha, czyta? Romanse? Brukowce?
Z czwartego rz�du rozleg� si� cichy �miech student�w,
kt�rzy czuli si� w obowi�zku wyrazi� uznanie dla dowcipu
Callahana, jednocze�nie nie zwracaj�c na siebie jego uwagi.
Twarz Sallingera nabieg�a krwi� i biedak wpatrywa� si�
jak oniemia�y w swego prze�ladowc�.
- Dlaczego nie przeczyta� pan tej sprawy, drogi panie? -
dr��y� bezlito�nie Callahan.
- Nie wiem. Ja... no... chyba zapomnia�em.
Callahan przyj�� to ze zrozumieniem.
- Nie dziwi mnie to. Wspomnia�em o tej sprawie w ze-
sz�ym tygodniu. W zesz�� �rod�, m�wi�c �ci�le. Jest to
jedna ze spraw, kt�rych znajomo�ci b�d� wymaga� podczas
egzaminu ko�cowego. I w�a�nie dlatego nie pojmuj�, dla-
czego nie zapozna� si� pan z uzasadnieniem, od kt�rego
zale�y pa�skie by� albo nie by�. - Callahan przechadza�
si� wolnym krokiem przed katedr� i przygl�da� si� swym
s�uchaczom. - Czy kto� zada� sobie trud i przeczyta� to,
o co pytam?
Cisza. Callahan wbi� wzrok w pod�og� i syci� si� mil-
czeniem student�w. Wszystkie oczy spogl�da�y w d�, za-
wis�y nieruchomo wszystkie o��wki i pi�ra. Nad ostatnim
rz�dem unosi� si� ob�ok dymu.
W ko�cu z miejsca w trzecim rz�dzie unios�a si� nie-
�mia�o r�ka Darby Shaw, a sal� wype�ni�o westchnienie
ulgi. Zn�w ich uratowa�a! Zreszt� na to w�a�nie liczyli.
24
Darby zajmowa�a na wydziale drug� pozycj� pod wzgl�dem
ocen i tylko kilka punkt�w dzieli�o j� od pierwszego miej-
sca. Potrafi�a wyrecytowa� wszystkie odroczenia, wyroki
jednomy�lne, g�osy sprzeciwu i uzasadnienia wi�kszo�ci
w ka�dej sprawie omawianej przez Callahana na wyk�a-
dzie. Zna�a je wszystkie. Mia�a ju� dyplom magna cum
laude z biologii i zamierza�a uzyska� dyplom z wyr�nie-
niem z prawa, a potem zarabia� na �ycie wytaczaniem pro-
ces�w wielkim firmom chemicznym za zatruwanie �rodo-
wiska.
Callahan spojrza� na ni� ze zdziwieniem. Wysz�a od nie-
go przed trzema godzinami, po d�ugiej nocy sp�dzonej
przy winie i prawniczych dysputach. Nie rozmawiali jed-
nak o Nashu.
- Patrzcie pa�stwo, panna Shaw ma nam co� do po-
wiedzenia! A wi�c co nie spodoba�o si� Rosenbergowi?
- S�dzia Rosenberg uwa�a, �e kodeks karny New Jersey
narusza Drug� Poprawk� do Konstytucji*. - M�wi�c to
nie patrzy�a na Callahana.
- �wietnie. A mo�e zechcia�aby pani poinformowa�
swoich szanownych koleg�w i kole�anki, co stwierdza ko-
deks karny New Jersey.
- Zabrania mi�dzy innymi posiadania broni p�automa-
tycznej.
- Cudownie! Panno Shaw, zabawmy si� w zgadywank�
i odpowiedzmy sobie na pytanie, jak� broni� dysponowa�
pan Nash podczas aresztowania.
- Karabinem automatycznym AK-47.
- I co przydarzy�o si� temu nieszcz�nikowi?
- Zosta� skazany na trzy lata, ale z�o�y� apelacj�. -
Zna�a wszystkie szczeg�y.
- Czym si� zajmowa� pan Nash?
- W uzasadnieniu nie wspomniano o tym, ale z innych
Druga Poprawka do Konstytucji Stan�w Zjednoczonych gwarantuje ka�-
demu obywatelowi prawo do posiadania broni (przyp. t�um.).
25
�r�de� wiadomo, �e postawiono mu dodatkowy zarzut hand-
lu narkotykami. Trzeba doda�, �e Nash w przesz�o�ci nie
by� karany.
- A wi�c pan Nash handlowa� trawk� z ka�asznikowem
na ramieniu. I znalaz� prawdziwego przyjaciela w osobie
s�dziego Rosenberga, czy tak?
- W�a�nie tak. - Spojrza�a na Callahana. Napi�cie opad�o.
Wszystkie oczy �ledzi�y profesora wolno przemierza-
j�cego sal� i rozgl�daj�cego si� w poszukiwaniu kolejnej
ofiary. Darby Shaw cz�sto by�a jedyn� osob� zabieraj�c�
g�os podczas wyk�ad�w, a Callahan �yczy� sobie udzia�u
i reszty student�w.
- Jak s�dzicie, dlaczego Rosenberg wykaza� zrozumienie
dla nieszcz�snego pana Nasha? - zwr�ci� si� teraz do wszy-
stkich.
- Bo przepada za handlarzami trawk� - odezwa� si�
Sallinger, kt�ry, zraniony w swej dumie, pr�bowa� odzy-
ska� dobre imi�.
Callahan k�ad� du�y nacisk na dyskusje podczas wyk�a-
d�w. U�miechn�� si� do swojej ofiary, jakby witaj�c j�
z powrotem na polu bitwy.
- Tak pan s�dzi, panie Sallinger?
- Ma si� rozumie�. Kocha handlarzy, zbocze�c�w mo-
lestuj�cych nieletnich, sprzedawc�w broni i terroryst�w.
Podziwia tego rodzaju ludzi, a jednocze�nie widzi w nich
biedne, wykorzystywane dzieci, kt�re nale�y ochrania�. -
Sallinger udawa� s�uszne oburzenie i gniew.
- A pa�skim zdaniem, co powinno si� zrobi� z tymi
lud�mi, panie Sallinger?
- To proste. Wytoczy� im sprawiedliwy proces, potem
za�atwi� szybk�, r�wnie sprawiedliw� apelacj� i ukara�,
je�li zostan� uznani za winnych. - Sallinger znalaz� si�
niebezpiecznie blisko prawicowego fundamentalizmu, co
by�o traktowane przez student�w prawa na Uniwersytecie
Tulane jako �miertelny grzech.
- Prosz�, niech pan kontynuuje - rzek� Callahan, za�o-
�ywszy r�ce na piersi.
26
Sallinger zw�szy� podst�p, mimo to postanowi� nie re-
zygnowa� ze swych wywod�w. Nie mia� nic do stracenia.
- Chodzi o to, �e s�dzia Rosenberg usi�uje interpretowa�
po swojemu nasz� konstytucj�. Wyszukuje kruczki po to,
�eby wykluczy� materia� dowodowy, bez kt�rego niemo-
�liwe jest skazanie niew�tpliwie winnych oskar�onych. M�-
wi�c szczerze, robi mi si� od tego niedobrze. S�dzia Rosen-
berg uwa�a wi�zienia za nadzwyczaj okrutne miejsca i dla-
tego, powo�uj�c si� na �sm� Poprawk�", chcia�by wypu�ci�
wszystkich przest�pc�w na wolno��. Dzi�ki Bogu znajduje
si� obecnie w mniejszo�ci, szybko malej�cej mniejszo�ci.
- Zatem jest pan zwolennikiem kierunku, w jakim zmie-
rza obecnie S�d Najwy�szy, czy� nie tak, panie Sallinger?
- Tak, do cholery!
- Czy nale�y pan do owych normalnych, gor�cokrwis-
tych, patriotycznych przeci�tniak�w, kt�rzy �ycz� staremu
skurczybykowi szybkiej �mierci we �nie?
W sali rozleg�o si� kilka chichot�w. Teraz mo�na ju�
by�o si� �mia�. Sallinger wola� oczywi�cie sk�ama�.
- Nikomu nie �yczy�bym czego� takiego - odpar� niemal
zawstydzony.
Callahan zn�w rozpocz�� marsz po sali.
- No c�, dzi�kuj�, panie Sallinger. Zawsze z uwag�
s�ucham pa�skich komentarzy. Pozwoli� nam pan, jak zwy-
kle, zapozna� si� z opini� laika o tym, czym jest prawo.
�miech by� ju� ca�kiem g�o�ny. Sallinger zaczerwieni�
si� i niemal zapad� pod ziemi�. Callahan zachowa� powag�.
- Chcia�bym nieco podnie�� poziom intelektualny tej
dyskusji. Wr��my wi�c do panny Shaw i zapytajmy j�, dla-
czego s�dzia Rosenberg opowiedzia� si� po stronie Nasha.
- Druga Poprawka gwarantuje wszystkim obywatelom
prawo do posiadania i noszenia broni. Wedle s�dziego Ro-
senberga nale�y odczytywa� j� w spos�b dos�owny, wy-
�sma Poprawka do Konstytucji Stan�w Zjednoczonych, wprowadzona
w 1865 roku, znosi�a niewolnictwo na terytorium pa�stwa (przyp t�um )
27
kluczaj�cy wszelkie odst�pstwa. Nie wolno niczego zaka-
zywa�. Je�li Nash chce mie� ka�asznikowa, granat obronny
czy wyrzutni� przeciwczo�gow�, to stan New Jersey nie
mo�e mu tego prawnie zabroni�.
- Czy zgadza si� pani z takim orzeczeniem?
- Nie, i nie jestem w tym osamotniona. Orzeczenie
w sprawie Nasha przyj�to stosunkiem g�os�w osiem do
jednego. �aden z s�dzi�w nie popar� votum separatum Ro-
senberga.
- Czym zatem kierowa�a si� wi�kszo�� s�dzi�w?
- Wed�ug mnie sprawa jest oczywista. Stany maj� po-
wody, by zabrania� sprzeda�y i posiadania niekt�rych ty-
p�w broni. Interes stanu New Jersey przewa�y� zgodne
z Drug� Poprawk� prawa pana Nasha. Spo�ecze�stwo nie
mo�e pozwoli� jednostkom na posiadanie niebezpiecznej
broni.
Callahan spojrza� na ni� uwa�nie. Urodziwe studentki
prawa trafia�y si� niezwykle rzadko, a gdy Callahan odkry�
taki rarytas, zaczyna� dzia�a� z zadziwiaj�c� szybko�ci�.
Przez osiem poprzednich lat odnosi� same sukcesy. W wi�-
kszo�ci przypadk�w z �atwo�ci� dokonywa� podboj�w.
Dziewczyny z wydzia�u prawa uwa�a�y si� za wyzwolone
i niezale�ne. Jednak z Darby by�o inaczej. Po raz pierwszy
zwr�ci� na ni� uwag� w bibliotece podczas drugiego se-
mestru wst�pnego roku i przez ca�y miesi�c zbiera� si�,
�eby zaprosi� j� na obiad.
- Kto by� autorem orzeczenia wi�kszo�ci? - spyta�.
- Runyan.
- I zgadza si� pani z nim?
- Owszem. To by�a naprawd� prosta sprawa.
- W takim razie sk�d wzi�o si� votum separatum Ro-
senberga?
- Moim zdaniem s�dzia Rosenberg nienawidzi swoich
wielce szanownych koleg�w z s�du.
- Wi�c zg�asza sprzeciw tak dla zabawy?
- Czasami... chyba tak. Jego uzasadnienia s� coraz cz�-
�ciej nie do obrony. Cho�by to w sprawie Nasha. Dla li-
28
bera�a, jakim jest s�dzia Rosenberg, kontrola posiadania
broni przez obywatela nie ulega kwestii. To on powinien
by� napisa� orzeczenie wi�kszo�ci i z pewno�ci� zrobi�by
to przed dziesi�ciu laty. W sprawie Fordice'a przeciwko
stanowi Oregon z roku 1977 przyj�� znacznie w�sz� in-
terpretacj� Drugiej Poprawki. Rozbie�no�ci w jego orze-
czeniach staj� si� nie do przyj�cia.
Callahan nie pami�ta� ju� sprawy Fordice'a.
- Zatem sugeruje pani, �e s�dzia Rosenberg cierpi na
demencj�?
- Odbi�o mu jak jasna cholera i pan doskonale o tym
wie, profesorze. Nikt nie jest w stanie obroni� jego orze-
cze�. - Sallinger, zupe�nie jak pijany walk� bokser, rzuci�
si� do ostatniej rundy.
- Ma pan po cz�ci racj�, panie Sallinger, jednak g��wn�
zas�ug� s�dziego Rosenberga jest to, �e wci�� trwa na
posterunku.
- Cia�em, ale nie umys�em.
- On jeszcze oddycha, panie Sallinger.
- Taa, dzi�ki maszynie pompuj�cej mu tlen do nosa.
- Liczy si� obecno��, panie Sallinger. S�dzia Rosenberg
jest ostatnim wielkim prawnikiem w tym kraju i dzi�ki
Bogu nie wyzion�� jeszcze ducha.
- Lepiej niech pan zadzwoni do S�du i upewni si� -
powiedzia� Sallinger, �ciszaj�c g�os. Zagalopowa� si�. Na-
prawd� si� zagalopowa�. Opu�ci� g�ow� i przygarbi� si�,
a Callahan spiorunowa� go wzrokiem.
3
W s�omkowym kapeluszu, czystym kombinezonie, sta-
rannie wyprasowanej koszuli khaki i d�ugich kowbojskich
butach m�g�by uchodzi� za uciele�nienie starego farmera.
�u� tyto� i spluwa� do czarnej wody faluj�cej pod nabrze-
�em. �u� jak prawdziwy farmer. P�ci�ar�wka, o tablicach
29
rejestracyjnych z Karoliny P�nocnej, cho� ca�kiem nowej
marki, by�a ju� nie�le nadwer�ona i pokryta warstw� ku-
rzu. Sta�a w odleg�o�ci stu jard�w, zaparkowana na drugim
ko�cu nabrze�a.
Zbli�a�a si� p�noc w poniedzia�ek, pierwszy poniedzia-
�ek pa�dziernika. Przez nast�pne trzydzie�ci minut mia�
czeka� w ch�odnych ciemno�ciach pustego nabrze�a, oparty
o barierk�, �uj�c w zamy�leniu tyto�. Wpatrywa� si� upor-
czywie w morze. Zgodnie z ustaleniami by� sam. W�a�nie
tak to zaplanowano. O tej porze na nabrze�u zawsze by�o
pusto. Na drodze biegn�cej wzd�u� pla�y mruga�y �wiat�a
pojedynczych aut, ale �adne si� nie zatrzyma�o.
Wpatrywa� si� w oddalone od brzegu niebieskie i czer-
wone �wiat�a kana�u portowego. Nie poruszaj�c g�ow� spoj-
rza� na zegarek. Na niebie wisia�y nisko ci�kie chmury.
Nie zobaczy niczego, dop�ki ��d� nie dobije do nabrze�a.
Tak to zaplanowano.
P�ci�ar�wka nie pochodzi�a z Karoliny P�nocnej, po-
dobnie jak i farmer. Tablice rejestracyjne zdj�to z wraka
stoj�cego na z�omowisku niedaleko Durham. P�ci�ar�wk�
skradziono w Baton Rouge, ale to nie on dokona� kradzie�y.
By� zawodowcem i nie para� si� drobnymi przest�pstwami.
Po dwudziestu minutach ku nabrze�u podp�yn�� ciemny
obiekt. Cichy, przyt�umiony szum silnika sta� si� g�o�niej-
szy. Obiekt okaza� si� niewielkim pontonem, o wygl�dzie
trudnym do okre�lenia. Za sterem siedzia� kto� nisko po-
chylony i ledwo widoczny. Farmer nawet nie drgn��. Cze-
ka�. Silnik ucich� nagle i czarny gumowy ponton zacz��
dryfowa� na ma�ej fali w odleg�o�ci trzydziestu st�p od
nabrze�a. Drog� biegn�c� wzd�u� pla�y nie przeje�d�a�
�aden samoch�d.
Farmer spokojnie wyj�� papierosa, wsadzi� go do ust
i zapali�; zaci�gn�wszy si� dwa razy, strzeli� niedopa�kiem
w stron� pontonu.
- Co palisz? - zapyta� ko�ysz�cy si� na wodzie m�-
czyzna. Widzia� sylwetk� cz�owieka opartego o balustrad�,
ale nie m�g� dostrzec jego twarzy.
30
- Lucky strike'a - rzuci� w odpowiedzi farmer.
Zabawa w wymian� hase� by�a prawdziwym idiotyzmem.
Ile innych czarnych ponton�w mog�o przyp�yn�� o tej po-
rze od strony Atlantyku i dobi� do starego nabrze�a? Pra-
wdziwy idiotyzm, ale jak�e wa�ny!
- Luk�? - upewni� si� przybysz.
- Sam? - powita� go farmer.
Tamten nie nazywa� si� Sam, tylko Khamel, ale to nie
mia�o znaczenia.
Khamel nie powiedzia� nic wi�cej, zrozumieli si� bez
s��w. Szybko w��czy� motor i skierowa� ponton ku pla�y.
Luk� ruszy� g�r� i spotkali si� przy p�ci�ar�wce. Khamel
wrzuci� czarn� sportow� torb� adidasa na tylne siedzenie
i zaj�� miejsce dla pasa�era. Luk� usiad� za kierownic�.
Jechali w milczeniu, ignoruj�c si� nawzajem. Nie wymie-
nili ani jednego spojrzenia. Twarz ubranego w czarny golf
Khamela, okolona g�st� brod� i przes�oni�ta ciemnymi
okularami, mia�a z�owrogi wyraz. Luk� nie chcia� mu si�
przygl�da�, cho� wiedzia�, �e faceta poszukiwano w dzie-
wi�ciu krajach.
Gdy przeje�d�ali przez most w Manteo, Luk� zapali�
lucky strike'a i nagle przypomnia� sobie, gdzie widzia� t�
twarz. Je�li dobrze pami�ta�, by�o to jakie� pi�� czy sze��
lat temu na lotnisku w Rzymie. Spotkali si� dok�adnie o
wyznaczonej porze. Wtedy te� nie przedstawili si� sobie.
Wszystko wydarzy�o si� w toalecie. Luk� - w�wczas jako
nienagannie ubrany ameryka�ski biznesmen - postawi� sk�-
rzan� akt�wk� pod �cian� obok umywalki, nad kt�r� spo-
kojnie my� r�ce. Nagle akt�wka znikn�a. Spojrzawszy
w lustro, ujrza� oddalaj�cego si� szybko m�czyzn� - tego
samego, kt�ry teraz jecha� z nim p�ci�ar�wk�. Wtedy
w Rzymie, po up�ywie p�godziny, bomba w akt�wce eks-
plodowa�a, zabijaj�c brytyjskiego ambasadora.
W zamkni�tych kr�gach, w jakich obraca� si� Luk�, imi�
Khamela wymawiano szeptem. By� to bowiem cz�owiek
o wielu nazwiskach i twarzach, pos�uguj�cy si� wieloma
j�zykami, zab�jca dzia�aj�cy szybko i nie zostawiaj�cy za
31
sob� �lad�w, przemy�lny morderca grasuj�cy po ca�ym
�wiecie, terrorysta, kt�rego nikt nie potrafi� schwyta�.
Jechali na p�noc w�r�d zupe�nych ciemno�ci. Luk� usa-
dowi� si� wygodniej w fotelu, nasun�� kapelusz g��boko
na oczy i prowadzi� samoch�d r�k� lu�no opart� na kie-
rownicy. Usi�owa� przypomnie� sobie zas�yszane historie
dotycz�ce pasa�era. W wi�kszo�ci by�y to przera�aj�ce
opowie�ci o zamachach terrorystycznych. Sam pom�g�
w zab�jstwie brytyjskiego ambasadora. Khamelowi przy-
pisywano jednak znacznie wi�cej, jak cho�by zorganizo-
wanie zasadzki na siedemnastu izraelskich �o�nierzy na
Zachodnim Brzegu Jordanu w 1990 roku. By� tak�e jedy-
nym podejrzanym o pod�o�enie bomby w samochodzie bo-
gatego niemieckiego bankiera. W zamachu - a by� to rok
1985 - opr�cz bankiera zgin�a ca�a jego rodzina. M�wi�o
si�, �e Khamel wzi�� za t� robot� trzy miliony w �ywej
got�wce. Wi�kszo�� specjalist�w od wywiadu podejrzewa-
�a, �e by� te� m�zgiem nieudanego zamachu na papie�a
w roku 1981. Na Khamela zwalano ka�dy atak terrory-
styczny, do kt�rego nikt si� nie przyznawa�, i ka�de nie
wyja�nione zab�jstwo. �atwo by�o go oskar�a�, nikt bo-
wiem nie mia� pewno�ci, �e naprawd� istnieje.
Wszystko to ekscytowa�o Luk�'a. Khamel mia� zamiar
uderzy� teraz na ameryka�skiej ziemi! Luk� nie mia� po-
j�cia, kim b�d� ofiary, wiedzia� jednak, �e pop�ynie krew
nie byle kogo.
O �wicie p�ci�ar�wka zatrzyma�a si� w Georgetown,
na skrzy�owaniu Trzydziestej Pierwszej i M. Khamel z�apa�
sportow� torb� i bez s�owa wyskoczy� na chodnik. Ruszy�
na wsch�d. Min�� kilka przecznic, wszed� do hotelu Cztery
Pory Roku, gdzie w kiosku kupi� "Post", i wjecha� wind�
na sz�ste pi�tro. Dok�adnie o si�dmej pi�tna�cie zastuka�
do drzwi na ko�cu korytarza.
- Tak? - odezwa� si� jaki� nerwowy g�os.
- Szukam pana Snellera - powiedzia� wolno Khamel
32
pozbawion� akcentu, idealn� ameryka�sk� angielszczyzn�
i zakry� kciukiem wziernik w drzwiach.
- Pana Snellera?
- Tak. Edwina F. Snellera.
Ga�ka w drzwiach pozosta�a nieruchoma i przez chwil�
nic si� nie dzia�o. Po kilku sekundach przez szpar� u do�u
drzwi wysun�a si� bia�a koperta. Khamel podni�s� j�.
- W porz�dku - rzuci� na tyle g�o�no, by m�g� go us�y-
sze� Sneller czy ten, kto podawa� si� za niego.
- Pok�j obok - odezwa� si� domniemany Sneller. - B�d�
czeka� na telefon.
M�wi� jak Amerykanin. W przeciwie�stwie do Luk�'a
nigdy nie widzia� Khamela i tak naprawd� wcale nie chcia�
go zobaczy�. Luk�, kt�ry dwukrotnie spotka� si� z zab�jc�,
mia� sporo szcz�cia, wci�� ciesz�c si� �yciem.
W pokoju sta�y dwa ��ka i ma�y stolik pod oknem.
Wcze�niej kto� dok�adnie zas�oni� okna. Do �rodka nie
przedostawa� si� ani jeden s�oneczny promie�. Khamel po-
stawi� torb� na ��ku, obok dw�ch wypchanych teczek.
Podszed� do okna i wyjrza� na zewn�trz, a nast�pnie pod-
ni�s� s�uchawk�.
- To ja - powiedzia� do Snellera. - Co z samochodem?
- Stoi na ulicy. Bia�y ford z tablicami rejestracyjnymi
Connecticut. Kluczyki le�� na stole. - Sneller starannie
wymawia� s�owa.
- Kradziony?
- Oczywi�cie, ale ma nowe papiery. Jest czysty.
- Zostawi� go na lotnisku Dullesa zaraz po p�nocy.
Chc�, �eby zosta� zniszczony, rozumiemy si�? - Jego an-
gielski by� naprawd� doskona�y.
- Dosta�em takie polecenie. Zrobi�, co mi kazano. -
Sneller m�wi� kr�tko i nie odbiega� od tematu.
- Podkre�lam: to bardzo wa�ne. Zamierzam zostawi�
pistolet w samochodzie. Pistolety maj� to do siebie, �e
zostaj� po nich kule, a samochody widuj� r�ni ludzie,
dlatego jeszcze raz przypominam, �e auto i wszystko, co
33
si� w nim znajduje, musi zosta� zniszczone. Czy wyra�am
si� jasno?
- Dosta�em takie polecenie - powt�rzy� Sneller. Nie po-
doba� mu si� ten wyk�ad. Nie by� nowicjuszem.
Khamel usiad� na kraw�dzi ��ka.
- Cztery miliony wp�yn�y na moje konto przed ty-
godniem z jednodniowym op�nieniem. Poniewa� jestem
w mie�cie, chc� dosta� nast�pne trzy.
- Zostan� przelane przed po�udniem. Tak jak uzgodniono.
- Owszem, ale kto� nie trzyma si� naszych uzgodnie�.
Pierwsza rata, prosz� nie zapomina�, nadesz�a z op�-
nieniem.
Zarzuty Khamela zirytowa�y Snellera, a poniewa� za-
b�jca by� w pokoju obok, z kt�rego nie powinien wycho-
dzi�, zleceniodawca da� upust w�ciek�o�ci.
- To wina banku, nie nasza - warkn��.
Uwaga ta rozw�cieczy�a Khamela.
- Rozumiem. ��dam przelania nast�pnych trzech mi-
lion�w na konto w Zurychu, gdy tylko otworz� oddzia�
waszego banku w Nowym Jorku, czyli za dwie godziny.
Sprawdz� to.
- W porz�dku.
- Dobrze. Chc� unikn�� problem�w po wykonaniu zada-
nia. Za dwadzie�cia cztery godziny b�d� w Pary�u, a stam-
t�d polec� prosto do Zurychu. Chc� mie� te pieni�dze,
kiedy si� tam zjawi�.
- B�d�, je�li zadanie zostanie wykonane.
Khamel u�miechn�� si� do siebie.
- Panie Sneller, zadanie zostanie wykonane przed p�-
noc�. O ile, rzecz jasna, dostarczyli�cie mi w�a�ciwe dane.
- Jak do tej pory, nic si� nie zmieni�o. Dzisiaj r�wnie�
nie spodziewamy si� nowo�ci. Nasi ludzie pilnuj� wszy-
stkiego. W teczce s� mapy, diagramy, rozk�ad zaj�� i za-
m�wione przez pana artyku�y.
Khamel rzuci� okiem na dwie le��ce za jego plecami
teczki. Praw� r�k� potar� oczy.
34
- Musz� si� przespa� - burkn�� do telefonu. - Ca��
dob� jestem na nogach.
Sneller nie wiedzia�, co odpowiedzie�. Mieli jeszcze du�o
czasu i je�li Khamel pragnie si� zdrzemn��, to on mu w tym
nie przeszkodzi. P�acili mu dziesi�� milion�w.
- Zam�wi� co� do jedzenia? - spyta� ni w pi��, ni
w dziewi��.
- Nie. Prosz� zadzwoni� do mnie za trzy godziny, do-
k�adnie o wp� do jedenastej. - Od�o�y� s�uchawk� i wy-
ci�gn�� si� na ��ku.
Drugiego dnia jesiennej sesji S�du Najwy�szego na uli-
cach panowa� spok�j i cisza. S�dziowie sp�dzili ca�y dzie�
w �awach, wys�uchuj�c kolejnych prawnik�w referuj�cych
skomplikowane i nudne sprawy. Rosenberg spa� przez wi�-
ksz� cz�� posiedzenia. O�ywi� si� na kr�tko, gdy proku-
rator generalny z Teksasu domaga� si�, by wi�niowi ska-
zanemu na kar� �mierci podano przed wykonaniem �mier-
ciono�nego zastrzyku narkotyki rozja�niaj�ce umys�.
- Je�li �w cz�owiek jest psychicznie chory, to jak mo�na
wykonywa� na nim egzekucj�? - dopytywa� si�, nie wierz�c
w�asnym uszom, Rosenberg.
- Nic nie stoi temu na przeszkodzie - odpar� prokurator
z Teksasu. - Jego choroba jest uleczalna. Wystarczy jeden
zastrzyk, �eby troch� oprzytomnia�, a potem jeszcze je-
den, �eby go u�mierci�. Wszystko p�jdzie g�adko i zgodnie
z prawem.
Rosenberg w�cieka� si� i ciska�, ale potem usz�a z niego
para. Ma�y w�zek inwalidzki sta� znacznie ni�ej ni� ma-
sywne, obite sk�r� trony jego szanownych koleg�w. Ro-
senberg wygl�da� w nim dosy� �a�o�nie. W minionych la-
tach by� tygrysem bezlito�nie upokarzaj�cym najsprytniej-
szych prawnik�w i lekce sobie wa��cym ich wszystkie s�-
dowe sztuczki. Teraz brakowa�o mu si�. Zacz�� co� mam-
rota�, a potem pogubi� si�. Prokurator z Teksasu u�mie-
chn�� si� szyderczo.
35
Podczas ostatniej rozpatrywanej tego dnia sprawy - ja-
kiej� zupe�nie nieciekawej historii prze�ladowa� na tle ra-
sowym w Wirginii - Rosenberg zacz�� chrapa�. Prezes Ru-
nyan spojrza� gniewnie z wysoko�ci swego fotela, a Jason
Kline, osobisty sekretarz i asystent Rosenberga, zrozumia�,
o co chodzi. Powoli wytoczy� w�zek z sali posiedze� na
tylny korytarz.
S�dzia odzyska� �wiadomo�� w gabinecie, za�y� tabletki
i poinformowa� asystent�w, �e chce jecha� do domu. Kline
da� zna� FBI i po kilku minutach w�zek z Rosenbergiem
znalaz� si� bezpiecznie w mikrobusie nale��cym do s�-
dziego, zaparkowanym w podziemiach. Samochodu pilno-
wa�o dw�ch agent�w FBI. Frederic, piel�gniarz s�dziego,
zabezpieczy� w�zek pasami, a za kierownic� mikrobusu
usiad� sier�ant Ferguson z policji S�du Najwy�szego. S�-
dzia nie �yczy� sobie agent�w w mikrobusie. Mogli co
najwy�ej jecha� za nim, a potem pilnowa� miejskiej po-
siad�o�ci, parkuj�c na ulicy, co i tak nale�a�o uzna� za
wyraz nadzwyczajnej ust�pliwo�ci Rosenberga, kt�ry nie
ufa� gliniarzom, a o agentach FBI nie chcia� nawet s�ysze�.
Nie potrzebowa� ochrony.
Na ulicy Volty w Georgetown mikrobus zwolni�, po
czym wjecha� ty�em na kr�tki podjazd. Piel�gniarz wraz
z Fergusonem ostro�nie wprowadzili w�zek do domu.
Agenci przygl�dali si� wszystkiemu z ulicy, siedz�c w czar-
nym rz�dowym dodge'u. Trawnik przed siedzib� s�dziego
by� niew