tytuł: "Raport Pelikana" autor: John Grisham tytuł oryginału: "THE PELICAN BRIEF" przełożył: Jędrzej Polak tekst wklepał: kret@tatrynet.pl * * * Projekt okładki i stron tytułowych: Celina Staniszewska Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Redakcja: Maria Radzimińska Redakcja techniczna: Lidia Lamparska Korekta: Agata Boldok, Ewa Borowiecka, Marianna Filipkowska Copyright (c) 1992 by John Grisham Copyright for the Polish edition by "Świat Książki", Warszawa 1996 (c) Copyright for the Polish translation by Jędrzej Polak, 1996 Świat Książki, Warszawa 1996 Skład Joanna Duchnowska Druk i oprawa w GGP ISBN 83-7129-935-4 Nr 1384 * * * Pierwszym czytelnikom tej książki i doradcom: Renee, mojej żonie i nieoficjalnej redaktorce; moim siostrom Berth Bryant i Wendy Grisham; mojej teściowej Lib Jones oraz mojemu przyjacielowi Billowi Ballardowi Podziękowania Wielkie dzięki Jayowi Garonowi, mojemu agentowi li- terackiemu, który przed pięciu laty odkrył moją pierwszą powieść i tak długo pukał do drzwi wydawców w Nowym Jorku, aż któryś z nich powiedział "tak". Wielkie dzięki Davidowi Gernertowi, mojemu wydawcy, przyjacielowi i - tak jak ja - doskonałemu baseballiście; Steve'owi Rubinowi i Ellen Archer oraz reszcie rodziny w wydawnictwie Doubleday, a także Jackie Cantor, mojej wydawczyni u Delia. Wielkie dzięki wszystkim, którzy do mnie piszą. Wydaje mi się, że odpowiedziałem na wszystkie listy, lecz jeśli kogoś pominąłem, proszę o wybaczenie. Specjalne podziękowania należą się dżentelmenowi i wspaniałemu prawnikowi z Pascagoula w Missisipi, Ray- mondowi Brownowi, którego niekiedy przyciskałem do mu- ru, a także Chrisowi Charltonowi, kumplowi z wydziału prawa, który lepiej niż ktokolwiek inny zna zaułki Nowego Orleanu; Murrayowi Aventowi, przyjacielowi z Oxfordu, i Ole Missowi mieszkającemu w dystrykcie Kolumbii; Gre- gowi Blockowi z "Washington Post" oraz, rzecz jasna, Ri- chardowi i bandzie ze Square Books. 1 Wydawało się, że jest niezdolny do wywołania takiego zamieszania, ale to on był przyczyną tego, co działo się za oknem. Nie pierwszy raz. Miał dziewięćdziesiąt jeden lat, był sparaliżowany, przypięty pasami do wózka inwa- lidzkiego i podłączony do tlenu. Drugi udar przed siedmiu laty omal go nie wykończył, ale Abraham Rosenberg wciąż żył, i nawet z rurkami w nosie był lepszym prawnikiem niż pozostała ósemka razem wzięta*. Był ostatnią żywą legendą sądu, a to, że wciąż oddychał, wzbudzało wście- kłość tłumu za oknem. Siedział na małym wózku inwalidzkim w głównym bu- dynku Sądu Najwyższego. Stopami dotykał dolnej krawędzi okna, a głowę wychylił do przodu, żeby lepiej słyszeć na- silający się hałas. Nienawidził gliniarzy, ale widok ich zwar- tych, równych szeregów sprawiał mu radość. Policjanci stali wyprostowani i nie cofnęli się nawet o krok pod na- porem co najmniej pięćdziesięciu tysięcy spragnionych krwi demonstrantów. - Największy tłum, jaki w życiu widziałem! - krzyknął Rosenberg, nie odrywając oczu od okna. Był prawie głuchy. Jason Kline, jego starszy asystent, stał tuż za nim. Był pierwszy poniedziałek października, dzień rozpo- częcia nowej sesji Sądu, obchodzony zwyczajowo jako Święto Pierwszej Poprawki do Konstytucji. Wspaniałe świę- * Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych składa się z dziewięciu sędziów (przyp, tłum.). to! Rosenberg był zachwycony. Dla niego wolność słowa oznaczała prawo do buntu. - Są tam Indianie? - spytał głośno. - Są! - wrzasnął Jason Kline do jego prawego ucha. - W barwach wojennych? - Tak! W pełnym rynsztunku bojowym. - Tańczą? - Tak! Indianie, czarni, biali, brązowi, kobiety, homoseksualiści, miłośnicy przyrody, chrześcijanie, zwolennicy przerywania ciąży, Aryjczycy, naziści, ateiści, myśliwi, animalsi, bojo- wnicy o supremację białych, bojownicy o supremację czar- nych, przeciwnicy podatków, drwale, farmerzy - wszyscy zebrali się, by protestować. A policjanci z oddziałów pre- wencyjnych mocno ściskali czarne pałki. - Indianie przepadają za mną! - Nie mam co do tego wątpliwości. - Kline kiwnął głową i uśmiechnął się do kruchego, małego człowieczka o zaciśniętych pięściach. Rosenberg wyznawał prostą filozofię: najpierw rząd, po- tem gospodarka; jednostka przed rządem, a najważniejsze jest środowisko naturalne. Jeśli chodzi o Indian, to speł- niłby ich każdą prośbę. Przekleństwa, modły, śpiewy, okrzyki i wrzaski narastały z każdą chwilą, a policja prewencyjna zwierała szeregi. Tłum był potężniejszy i bardziej zdesperowany, niż bywało to w ostatnich latach. Wyczuwało się większe napięcie. Przemoc stała się niemal chlebem powszednim. Podkładano bomby pod kliniki wykonujące zabiegi przerywania ciąży. Napadano na ginekologów i bito ich, a nawet mordowano. W Pensacola pewnego lekarza zakneblowano, związano w pozycji embrionalnej i oblano żrącym kwasem. Co ty- dzień wybuchały zamieszki na ulicach. Wojowniczy geje atakowali kościoły i księży. Bojownicy o supremację bia- łych, zrzeszeni w kilkudziesięciu znanych i nieznanych or- ganizacjach paramilitarnych, coraz śmielej napadali na czar- 10 nych, Latynosów i Azjatów. Nienawiść ogarnęła całą Ame- rykę. Sąd, rzecz jasna, stał się łatwym celem ataków. Groźby pod adresem sędziów nasiliły się dziesięciokrotnie od roku 1990. Wzmocniono ochronę gmachu Sądu Najwyższego; każdego sędziego strzegło co najmniej dwóch agentów FBI, a każda pogróżka była dokładnie sprawdzana. - Nienawidzą mnie, nie sądzisz? - powiedział głośno Rosenberg, wyglądając przez okno. - Owszem, niektórzy z nich na pewno - odparł rozba- wiony Kline. Rosenberg uwielbiał tego typu uwagi. Uśmiechnął się i wziął głęboki oddech. To jemu najczęściej grożono śmier- cią. - Widzisz transparenty? - spytał. Był prawie ślepy. - Sporo. - Co na nich powypisywali? - To, co zwykle. "Śmierć Rosenbergowi". "Rosenberg na emeryturę". "Odciąć mu tlen". - Cholera, od lat ciągle to samo. Mogliby wymyślić coś nowego. Asystent nie odpowiedział. Abe powinien był zrezyg- nować już dawno temu, ale zapewne wyniosą go stąd na noszach. Rosenberg miał trzech sekretarzy prawnych zajmujących się wyszukiwaniem precedensów, jednak wszystkie uza- sadnienia pisywał samodzielnie grubym pisakiem na białym papierze kancelaryjnym, a jego bazgroły przypominały pis- mo pierwszoklasisty. Pisanie zajmowało mu dużo czasu, ale nie przejmował się tym, bo pełnił swą funkcję doży- wotnio. Sekretarze sprawdzali uzasadnienia pod względem prawnym i rzadko znajdowali w nich jakiś błąd. - Trzeba by rzucić Runyana na pożarcie Indianom - zachichotał Rosenberg. John Runyan był pierwszym prezesem Sądu Najwyższe- go, zatwardziałym konserwatystą, mianowanym przez re- publikańskiego prezydenta, znienawidzonym przez Indian 11 oraz wszystkie mniejszości. Siedmiu z dziewięciu sędziów również mianował republikanin. Rosenberg czekał już pięt- naście lat na to, żeby w Białym Domu zamieszkał demo- krata. Chciał zrezygnować, powinien zrezygnować, ale nie mógł się pogodzić z myślą, że jego miejsce zajmie jakiś prawicowiec w typie Runyana. Miał czas. Mógł sobie siedzieć w swoim wózku inwa- lidzkim, oddychać tlenem i bronić praw Indian, czarnych, kobiet, ubogich, upośledzonych i przyrody dopóty, dopó- ki nie skończy stu pięciu lat. I nikt mu w tym nie prze- szkodzi. Chyba że go zabiją. Co zresztą nie byłoby wcale takie złe. Głowa wielkiego męża zadrżała, zachwiała się i opadła na ramię. Usnął. Kline wyszedł cichutko z gabinetu i udał się do pracy w bibliotece. Wróci za pół godziny, by spraw- dzić poziom tlenu i podać Rosenbergowi tabletki. Gabinet pierwszego prezesa mieści się na głównym pię- trze i jest większy i bardziej okazały niż biura pozostałej ósemki sędziów. Westybul wykorzystywany jest do małych przyjęć i oficjalnych zebrań, natomiast sam gabinet sta- nowi miejsce pracy prezesa. Drzwi gabinetu były zamknięte, a w środku oprócz pre- zesa znajdowało się trzech jego asystentów, kapitan policji Sądu Najwyższego, trzech agentów FBI i K.O. Lewis - zastępca dyrektora Federalnego Biura Śledczego. Nastrój był poważny. Wszyscy starali się nie zwracać uwagi na hałasy dobiegające z zewnątrz. Nie było to łatwe. Prezes rozmawiał z Lewisem o ostatniej serii pogróżek, a pozo- stali słuchali. Asystenci notowali pilnie. W ciągu ostatnich sześćdziesięciu dni do Biura napłynęło ponad dwieście gróźb, co było swoistym rekordem. Wśród nich zdarzały się ogólnikowe, typu: "Wysadzić w powietrze Sąd", lecz wiele dotyczyło konkretnych osób. Runyan nie ukrywał poirytowania. Miał przed sobą po- ufny raport FBI, z którego odczytywał nazwy organizacji 12 podejrzanych o wysyłanie gróźb. Ku-Klux-Klan, Aryjczy- cy, naziści, Palestyńczycy, czarni separatyści, przeciwnicy przerywania ciąży, homofobi. Nawet IRA. Brakowało tylko rotarian i harcerzy. Jakaś popierana przez Iran grupa z Bli- skiego Wschodu groziła rozlewem krwi na amerykańskiej ziemi z zemsty za śmierć dwóch ministrów sprawiedliwości w Teheranie. Nie istniały absolutnie żadne dowody, że Sta- ny Zjednoczone miały z tym jakiś związek. Nowo powstała w kraju i już ciesząca się wątpliwą sławą grupa terrory- styczna, znana jako Armia Podziemia, zabiła w Teksasie sędziego federalnego podkładając bombę pod jego samo- chód. Nie dokonano jeszcze żadnych aresztowań, mimo że AP wzięła na siebie odpowiedzialność za zamach na sędziego. Armię podejrzewano również o podłożenie kil- kudziesięciu ładunków wybuchowych pod biura ACLU*. - A co z tymi terrorystami z Puerto Rico? - zapytał Runyan, nie podnosząc głowy. - Mięczaki. Nie ma się czym przejmować - rzucił od niechcenia K.O. Lewis. - Grożą już od dwudziestu lat. - Więc może powinniśmy wziąć się do roboty. Mamy odpowiedni klimat, nie sądzi pan? - Nie ma się co przejmować tymi z Puerto Rico, pre- zesie. - Runyan lubił, gdy zwracano się do niego "preze- sie". Nie "panie sędzio" czy "panie prezesie", lecz właśnie "prezesie". - Grożą tak jak wszyscy. - Bardzo zabawne - odparł Runyan z kamienną twa- rzą. - Bardzo zabawne. Mam nadzieję, że nie pominęliśmy żadnej organizacji. - Rzucił raport na biurko i potarł czo- ło. - Porozmawiajmy o bezpieczeństwie. - Zamknął oczy. K.O. Lewis odłożył swój egzemplarz raportu na biurko sędziego. - No cóż, dyrektor uważa, że powinniśmy przydzielić po czterech agentów każdemu z członków Sądu. Przynaj- American Civil Liberties Union, utworzona w roku 1920 organizacja na rzecz przestrzegania swobód konstytucyjnych (przyp. tłum.). 13 mniej na najbliższe dziewięćdziesiąt dni. Do pracy i z pra- cy sędziowie będą jeździć limuzynami z eskortą. Policja będzie strzegła także budynku Sądu. - A co z podróżami? - Trzeba będzie z nich zrezygnować, przynajmniej na jakiś czas. Dyrektor uważa, że sędziowie nie powinni opu- szczać dystryktu Kolumbii aż do końca roku. - Oszalał pan? A może oszalał pański zwierzchnik? Jeśli polecę moim szanownym kolegom zastosowanie się do tego wymogu, jeszcze dziś wyjadą z miasta i nie wrócą przez najbliższy miesiąc. To absurd! - Runyan zmarszczył czoło i spojrzał na swych asystentów, którzy pokręcili głowami, nie kryjąc oburzenia. Na Lewisie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Spodziewał się takiej reakcji. - Decyzja należy do pana. Ze strony dyrektora tylko sugestia. - Idiotyczna sugestia! - Dyrektor nie liczy na pańską zgodę. Liczy natomiast, że zechce pan odpowiednio wcześnie poinformować go o planowanych podróżach. W przeciwnym razie nie bie- rzemy odpowiedzialności za bezpieczeństwo sędziów. - Chce pan powiedzieć, że macie zamiar eskortować każdego sędziego za każdym razem, gdy wyjeżdża z mia- sta? - Tak, prezesie. Mamy taki plan. - Nic z tego. Ci ludzie nie są przyzwyczajeni do niań- czenia. - Tak jest. Nie nawykli również do aniołów stróżów. Proszę jednak nie zapominać, że naszym zadaniem jest chronić pana i pańskich szanownych kolegów, sir. Oczy- wiście nie musimy tego robić. Ale wydaje mi się, sir, że to wy nas wezwaliście. Lecz jeśli taka jest wasza wola, możemy was zostawić w spokoju. Runyan nerwowo poprawił się w fotelu. - A co z budynkiem? Lewis uśmiechnął się lekko. 14 - Nie martwimy się o gmach, prezesie. Łatwo go za- bezpieczyć. Z tym nie powinno być żadnych problemów. - Więc o co chodzi? - Ulice pełne są idiotów, pomyleńców i nawiedzonych. - Lewis kiwnął głową w stronę okna. - I wszyscy nas nienawidzą. - Na to wygląda. Niech pan posłucha, prezesie, bardzo martwi nas sędzia Rosenberg. Nie chce wpuścić naszych ludzi do swojego domu; każe im warować przez całą noc na ulicy. Tylko swojemu ulubionemu policjantowi z Sądu... jakże on się nazywa? Ferguson... zezwolił na wartę przy tylnym wyjściu, i to jedynie od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. W domu jest tylko sędzia i jego pielęgniarz. To miejsce nie należy do bezpiecznych. Runyan zaczął czyścić paznokcie spinaczem i uśmiech- nął się pod nosem. Śmierć Rosenberga - naturalna czy nie - przyniosłaby wszystkim ulgę. Mało tego, byłby to powód do święta. Prezes włożyłby czarny garnitur i wy- głosił mowę pogrzebową, a potem za zamkniętymi drzwia- mi, w towarzystwie asystentów, zacierałby ręce z radości. Spodobała mu się ta myśl. - Co pan proponuje? - spytał. - Może mógłby pan z nim porozmawiać? - Próbowałem. Wyjaśniłem mu, że wedle wszelkich zna- ków na niebie i ziemi jest najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Ameryce, że przeklinają go miliony ludzi i że większość z nich nie może doczekać się jego śmierci. Że pod jego adresem nadchodzi cztery razy więcej listów z pogróżkami niż do nas wszystkich razem wziętych i że stanowi idealny i łatwy cel dla zabójcy. - I co on na to? - zapytał Lewis po chwili. - Kazał mi się pocałować w dupę, a potem usnął. Asystenci zachichotali. Agenci FBI, zdawszy sobie spra- wę, że wolno się śmiać, zarechotali zgodnie. - Więc co mamy robić? - spytał poważnie Lewis. - Chrońcie go najlepiej, jak potraficie, sporządzajcie ra- porty i nie zawracajcie sobie nim głowy. On się nie boi 15 niczego, nawet śmierci, a skoro piekło go nie przeraża, to nie wasz interes. - Owszem, nasz. Interes dyrektora i mój, prezesie. Spra- wa jest prosta: jeśli komuś coś się stanie, Biuro wpadnie w tarapaty. Prezes zakołysał się w fotelu. Jazgot dobiegający z ulicy irytował go coraz bardziej, a spotkanie trwało już zbyt długo. - Nie zawracajcie sobie głowy Rosenbergiem. Może um- rze we śnie. Bardziej martwi mnie Jensen. - Tak, on też stwarza problemy - rzucił Lewis, kartkując notatnik. - Wiem, że stwarza problemy - wycedził przez zęby Runyan. - Przynosi nam wstyd. Zdaje się, że obecnie jest liberałem. W połowie przypadków głosuje tak jak Rosen- berg. W przyszłym miesiącu zostanie zapewne zwolenni- kiem supremacji białych i opowie się za segregacją w szko- łach. Za pół roku zakocha się w Indianach i zechce oddać im Montanę. Zachowuje się jak dziecko opóźnione w roz- woju. - Wie pan, on poddaje się kuracji antydepresyjnej... - Wiem, wiem. Powiedział mi o tym. Traktuje mnie jak ojca. Jaki lek mu podają? - Prozac. - A co z tą instruktorką aerobiku, z którą się spotykał? Wciąż ją widuje? - Prezes ponownie zajął się paznokciami. - Raczej nie, prezesie. Sądzę, że Jensen nie interesuje się kobietami - stwierdził enigmatycznie Lewis. Wiedział jednak więcej, niż chciał powiedzieć. Spojrzał porozumie- wawczo na jednego z agentów. Runyan nie zwrócił na to uwagi. - Współpracuje z wami? - indagował, nie przerywając czyszczenia paznokci. - Oczywiście, że nie. Pod wieloma względami jest gor- szy od Rosenberga. Pozwala nam eskortować się tylko pod dom, a potem każe tkwić przez całą noc na parkingu. Nie możemy siedzieć nawet w korytarzu. Twierdzi, że niepo- 16 koilibyśmy sąsiadów. Proszę pamiętać, że on mieszka na szóstym piętrze, a do budynku można się dostać na dziesięć różnych sposobów. Bawi się z nami w kotka i myszkę. Wy- myka się o różnych porach i nigdy nie wiemy, czy jest u siebie, czy też nie. Rosenberg przynajmniej przez całą noc siedzi w domu. Jensen jest wprost niemożliwy. - Wspaniale! Jeśli wy nie potraficie go wyśledzić, po- tencjalny morderca nie ma żadnych szans. Lewis nie pomyślał o tym. I wcale go to nie rozbawiło. - Dyrektor bardzo martwi się bezpieczeństwem sędziego Jensena. - Pod jego adresem nie nadchodzi wiele gróźb. - Jest szósty na liście, zaraz za panem, panie sędzio. - Och, a więc ja jestem na piątym miejscu. - Owszem. Tuż za sędzią Manningiem. Nawiasem mó- wiąc, współpraca z nim układa się doskonale. - Manning boi się własnego cienia - orzekł prezes, a po- tem zreflektował się. - Nie powinienem był tego mówić. Wybaczcie, panowie. Lewis nie zwrócił uwagi na słowa Runyana. - Ogólnie rzecz biorąc, współpraca sędziów z nami układa się dobrze, wyjąwszy oczywiście Rosenberga i Jen- sena. Sędzia Stone klnie na czym świat stoi, ale stosuje się do naszych poleceń. - Stone klnie na wszystko i wszystkich, więc nie bie- rzcie tego do siebie. Jak pan sądzi, dokąd wymyka się Jensen? - Nie mamy pojęcia. - Lewis ponownie spojrzał na jed- nego z agentów. Potężna część tłumu na ulicy zaczęła nagle skandować jedno hasło; wkrótce przyłączyła się reszta. Prezes nie mógł już tego znieść. Drżały szyby w oknach. Wstał i oficjalnie zakończył spotkanie. Gabinet sędziego Glenna Jensena znajdował się na pier- wszym piętrze, po drugiej stronie gmachu, z dala od uli- cznego hałasu. Pokój był obszerny, choć najmniejszy 17 z dziewięciu biur. Jensen, jako najmłodszy z całej dzie- wiątki, i tak miał szczęście, że przyznano mu gabinet. Kie- dy przed sześcioma laty, ledwo przekroczywszy czterdzie- stkę, przyjmował nominację, uważano go za fundamenta- listę o silnie konserwatywnych poglądach, zbliżonych do przekonań tego, który go mianował. Przyjęcie jego kan- dydatury przez Senat ciągnęło się w nieskończoność. Jen- sen wypadł słabo przed Komisją Sprawiedliwości. We wszystkich istotnych kwestiach zajmował niejasne stano- wisko, za co obrywał po głowie od obydwu stron. Repub- likanie byli zażenowani. Demokraci węszyli krew. Prezy- dent naciskał na członków komisji tak długo, aż ci się w końcu poddali, i Jensen przeszedł jednym głosem. Ale przeszedł, i to do końca życia. Przez sześć lat spra- wowania urzędu nie zdołał nikogo usatysfakcjonować. Głę- boko dotknięty przesłuchaniami przed komisją, poprzysiągł sobie, że w pracy będzie kierował się wyłącznie współ- czuciem. Republikanie wpadli we wściekłość. Poczuli się zdradzeni, szczególnie wtedy, gdy Jensen odkrył w sobie namiętność do zajmowania się prawami przestępców. Bez ideologicznych wyrzutów sumienia szybko wystąpił z sze- regów prawicy, przeszedł do centrum, a potem zupełnie na lewo. Wkrótce jednak wszyscy uczeni w prawie mę- żowie zaczęli drapać się w kozie bródki, bo Jensen pio- runem wrócił na prawo i poparł sędziego Sloana, który jako jeden z nielicznych sprzeciwiał się prawom kobiet. Jensen nie lubił kobiet. Zajął neutralną postawę w sprawie religii w szkołach, był sceptyczny wobec wolności słowa, popierał ludzi walczących o mniejsze podatki, Indianie go nie interesowali, bał się czarnych, zwalczał pornografię, współczuł kryminalistom i zajmował konsekwentną posta- wę w kwestii ochrony środowiska. Ku wielkiemu rozcza- rowaniu republikanów, którzy przelewali krew za jego no- minację, Jensen opowiedział się za prawami homoseksu- alistów. Ostatnio na własną prośbę dostał wielce kłopotliwą spra- wę, znaną jako afera Dumonda. Niejaki Roland Dumond 18 przez osiem lat mieszkał ze swym kochankiem. Tworzyli szczęśliwą parę, byli sobie całkowicie oddani i zadowoleni z życia. Chcieli się pobrać, ale kodeks prawny Ohio nie zezwalał na takie związki. Niestety, przyjaciel Dumonda zaraził się AIDS i zmarł w męczarniach. Rodzina kochanka nie pozwoliła Dumondowi wziąć udziału w pogrzebie. Ro- land wpadł w rozpacz i podał rodzinę przyjaciela do sądu, żądając odszkodowania za straty moralne. Sprawa przez sześć lat nie schodziła z wokandy, wędrując od jednej in- stancji do drugiej, i w końcu trafiła na biurko Jensena. Kwestią sporną były tak zwane prawa małżeńskie gejów. Nazwisko Dumonda stało się okrzykiem bojowym wielu homoseksualnych aktywistów. Doszło nawet do zamieszek ulicznych. Jensen zamknął drzwi do drugiej, mniejszej części biura i wraz z trzema asystentami zasiadł przy stole konferen- cyjnym. Przez dwie godziny debatowali nad pozwem Du- monda i do niczego nie doszli. Jeden z asystentów, liberał po Uniwersytecie Cornella, domagał się wyroku przyzna- jącego szerokie prawa partnerom homoseksualnym. Jensen popierał go, ale nie chciał się do tego przyznać. Pozostali dwaj asystenci byli sceptyczni. Wiedzieli - podobnie jak Jensen - że podczas posiedzenia Sądu Najwyższego nie uda się zdobyć wymaganej większości pięciu głosów. Rozmowa zeszła na inne tematy. - Prezes ma cię na oku, Glenn - oznajmił asystent po Uniwersytecie Duke. W biurze zwracali się doń po imieniu. "Panie sędzio" było zbyt oficjalne. - O co mu chodzi? - Jensen przetarł oczy. - Jeden z jego sekretarzy dał mi do zrozumienia, że prezes i FBI martwią się o twoje bezpieczeństwo. Podobno prezes jest wkurzony, że z nimi nie współpracujesz. Gość, który mi o tym powiedział, chciał, żebym ci to przekazał. - W Sądzie Najwyższym wszystko przekazywano sobie po- przez sieć sekretarzy, asystentów i aplikantów. Wszystko! 19 - To dobrze, że jest wkurzony. Na tym polega jego praca. - Chce ci przydzielić dwóch dodatkowych ochroniarzy, a FBI będzie cię eskortować w drodze do pracy i z pracy. Poza tym chcą ci ograniczyć możliwość podróżowania. - Już to słyszałem. - Taa, wiemy. Ale ten sekretarz powiedział jeszcze, że prezes chce, abyśmy na ciebie wpłynęli. Mamy sprawić, byś zaczął współpracować z FBI, jeśli chcesz uratować życie. - Rozumiem. - Więc wpływamy na ciebie. - Dzięki. Możecie teraz przekazać pocztą pantoflową sekretarzowi prezesa, że nie tylko wpływaliście na mnie, ale piekliliście się i miotali wzburzeni, i że doceniam wa- sze wysiłki we wpływaniu, piekleniu się i miotaniu, ale wpuszczam wszystko jednym uchem, a wypuszczam dru- gim. Powiedzcie mu, że Glenn uważa się za twardziela. - Jasne, Glenn. Nie boisz się, prawda? - Ani trochę. 2 Thomas Callahan należał do najbardziej popularnych pro- fesorów Uniwersytetu Tulane, głównie dlatego, że nigdy nie rozpoczynał wykładów przed jedenastą. Callahan pił - i to niemało - podobnie jak większość studentów, dlatego musiał odsypiać poranki, a potem leczyć kaca. Wykłady o dziewiątej i dziesiątej byłyby dla niego dopustem bożym. Popularność zawdzięczał również luzackiemu stylowi - no- sił wytarte dżinsy, tweedowe marynarki z mocno przetar- tymi łatami na łokciach i nie uznawał skarpetek ani kra- watów. W jego przekonaniu tak się powinien ubierać uni- wersytecki liberał. Miał czterdzieści pięć lat, ale dzięki ciemnym włosom i okularom w szylkretowej oprawie wy- 20 glądał na trzydziestopięciolatka; zresztą nie przywiązywał wagi do swego wieku. Golił się raz na tydzień, kiedy zarost zaczynał go swędzić. Podczas chłodów, które w Nowym Orleanie należą do rzadkości, zapuszczał brodę. Pośród damskiej części żakostwa cieszył się całkiem zasłużoną reputacją donżuana. Nauczał prawa konstytucyjnego, najbardziej nie lubia- nego przedmiotu spośród wymaganego curriculum, ale - dzięki swej niezwykłej błyskotliwości i luzowi - uczynił "konstytuchę" przedmiotem ciekawym. Żaden inny profesor z Tulane nie potrafiłby tego dokonać. Poza tym żadnemu na tym nie zależało, więc studenci walczyli o miejsca na wykładach "konstytuchy", prowadzonych przez Callahana trzy razy w tygodniu o jedenastej. Osiemdziesięciu przyszłych prawników zajęło miejsca w sześciu wznoszących się coraz wyżej rzędach ławek i szeptało między sobą, gdy Callahan stanął przed katedrą i zaczął czyścić okulary. Było dokładnie pięć po jedenastej. "O wiele za wcześnie" - pomyślał profesor. - Kto wie, dlaczego Rosenberg założył protest w spra- wie Nasha przeciwko stanowi New Jersey? Wszystkie głowy znieruchomiały i w sali zapadła cisza. Musi mieć fatalnego kaca. Te przekrwione oczy! Kiedy zaczyna od Rosenberga, wykład będzie prawdziwą orką. Nikt nie podniósł ręki. Jaki Nash? Callahan rozglądał się powoli, metodycznie po sali i czekał. Było cicho jak ma- kiem zasiał. Wtem głośno szczęknęła gałka u drzwi i napięcie opad- ło. Do sali wsunęła się atrakcyjna dziewczyna w obcisłych, spranych dżinsach i bawełnianym swetrze, przemknęła pod ścianą i usiadła w trzecim rzędzie. Studenci z czwartego rzędu spoglądali na nią z podziwem. Ci z piątego wyciągali szyje. Już od dwóch męczących lat obserwowali tę pełną wdzięku koleżankę z roku, przemierzającą na długich no- gach korytarze i sale wykładowe. Ci, którzy pragnęli wi- doku wdzięków tej młodej kobiety, mogli się tylko domy- ślać jej bajecznego ciała. Ona bowiem nie należała do 21 tych, które nim szafują. Była po prostu jedną z nich i ubie- rała się zgodnie z obowiązującym na wydziale prawa ka- nonem: dżinsy, flanelowe koszule, porozciągane swetry i za duże wojskowe kurtki. Wielbiciele oddaliby życie, by ujrzeć ją w czarnej skórzanej minispódniczce. Dziewczyna obdarzyła przelotnym uśmiechem siedzące- go obok niej studenta i przez chwilę wszyscy zapomnieli o Callahanie i sprawie Nasha. Profesor nie zwrócił uwagi na jej wejście. Gdyby była przestraszoną studentką pierwszego roku, zapewne dobrał- by się jej do skóry i wrzasnął: "Nie wolno spóźniać się na wykład!" Ale Callahan nie był dziś w nastroju do wrza- sków, a Darby Shaw nie bała się go ani trochę. Przez ułamek sekundy Thomas zastanawiał się, czy ktoś wie, że on i Darby sypiają ze sobą. Chyba nie. Darby nalegała na utrzymanie związku w tajemnicy. - Czy ktoś przeczytał uzasadnienie Rosenberga w spra- wie Nasha przeciwko stanowi New Jersey? Callahan był znów głównym obiektem zainteresowania. W sali panowała cisza. Studenci wiedzieli już, że dobro- wolne zgłoszenie się do odpowiedzi oznaczało przypiekanie żywym ogniem przez następne trzydzieści minut. Żadnych ochotników. Palacze siedzący w ostatnich rzędach zapalili papierosy. Większość udawała, że pilnie coś notuje. Prze- glądanie kodeksu i szukanie teraz opisu sprawy Nasha było zbyt ryzykowne, gdyż oznaczałoby przyznanie się do nie- wiedzy. Za późno na ściąganie. Każdy podejrzany ruch mógł zwrócić uwagę profesora, który i tak w końcu kogoś przygwoździ. W istocie przypadek Nasha nie był opisany w kode- ksach. Należał do kilkudziesięciu drobnych spraw, o któ- rych Callahan wspomniał mimochodem przed tygodniem, a teraz domagał się od słuchaczy pełnej wiedzy na ten temat. Słynął zresztą z tego. Na egzaminie końcowym trze- ba się było wykazać znajomością tysiąca dwustu spraw, z czego tysiąc nie było skodyfikowanych. Egzamin stano- 22 wił koszmar, choć Callahan oceniał sprawiedliwie i oblewał tylko prawdziwych matołów. W tej chwili nie był jednak w najlepszym nastroju. Ro- zejrzał się po sali w poszukiwaniu ofiary. - Panie Sallinger, jakie jest pańskie zdanie w tej spra- wie? Czy potrafi pan wyjaśnić sprzeciw Rosenberga? Siedzący w czwartym rzędzie Sallinger odparł natych- miast: - Nie, panie profesorze. - Rozumiem. Czy mogę to przypisać temu, iż nie prze- czytał pan sprzeciwu Rosenberga? - Tak, panie profesorze. Callahan spiorunował go wzrokiem. Przekrwione oczy nadawały jego gniewnemu spojrzeniu złowrogi wyraz. Do- strzegł to jedynie Sallinger, ponieważ pozostali studenci spuścili nisko głowy. - A czemuż to? - Bo staram się nie czytać sprzeciwów. Szczególnie Ro- senberga. Idiota. Idiota do szóstej potęgi! Sallinger zdecydował się na walkę, choć jego składy z amunicją świeciły pu- stkami. - Czy ma pan coś przeciwko Rosenbergowi, panie Sal- linger? Callahan szanował i podziwiał Rosenberga. Czcił go. Przeczytał o nim wszystko i pamiętał każdy wyrok przez niego orzeczony, wraz z uzasadnieniem. Pisał o nim prace naukowe. Kiedyś nawet zjadł z nim obiad. Sallinger zaczął się nerwowo wiercić. - Och nie, panie profesorze. Ja... po prostu w ogóle nie lubię sprzeciwów. Odpowiedź Sallingera była nawet dowcipna, ale nikt nie odważył się uśmiechnąć. Później, przy piwie, Sallinger i je- go kumple będą tarzać się ze śmiechu, wspominając tę chwilę. Teraz jednak nikomu nie było wesoło. - Rozumiem. A czy w takim razie czytuje pan uzasad- nienia większości? 23 Chwila wahania. Zdaje się, że wyzwanie, jakie rzucił Sallinger Callahanowi, źle się dla śmiałka skończy. - Tak, panie profesorze. Czytam uzasadnienia. - Wspaniale. W takim razie zechce pan zreferować, jeśli łaska, uzasadnienie większości w sprawie Nasha przeciwko New Jersey. Sallinger w życiu nie słyszał o Nashu, ale zapamięta go do końca życia. - Tego chyba nie czytałem. - A więc nie czytuje pan uzasadnień sprzeciwów, panie Sallinger, a teraz dowiadujemy się, że zaniedbuje pan także większość. To co pan, u licha, czyta? Romanse? Brukowce? Z czwartego rzędu rozległ się cichy śmiech studentów, którzy czuli się w obowiązku wyrazić uznanie dla dowcipu Callahana, jednocześnie nie zwracając na siebie jego uwagi. Twarz Sallingera nabiegła krwią i biedak wpatrywał się jak oniemiały w swego prześladowcę. - Dlaczego nie przeczytał pan tej sprawy, drogi panie? - drążył bezlitośnie Callahan. - Nie wiem. Ja... no... chyba zapomniałem. Callahan przyjął to ze zrozumieniem. - Nie dziwi mnie to. Wspomniałem o tej sprawie w ze- szłym tygodniu. W zeszłą środę, mówiąc ściśle. Jest to jedna ze spraw, których znajomości będę wymagał podczas egzaminu końcowego. I właśnie dlatego nie pojmuję, dla- czego nie zapoznał się pan z uzasadnieniem, od którego zależy pańskie być albo nie być. - Callahan przechadzał się wolnym krokiem przed katedrą i przyglądał się swym słuchaczom. - Czy ktoś zadał sobie trud i przeczytał to, o co pytam? Cisza. Callahan wbił wzrok w podłogę i sycił się mil- czeniem studentów. Wszystkie oczy spoglądały w dół, za- wisły nieruchomo wszystkie ołówki i pióra. Nad ostatnim rzędem unosił się obłok dymu. W końcu z miejsca w trzecim rzędzie uniosła się nie- śmiało ręka Darby Shaw, a salę wypełniło westchnienie ulgi. Znów ich uratowała! Zresztą na to właśnie liczyli. 24 Darby zajmowała na wydziale drugą pozycję pod względem ocen i tylko kilka punktów dzieliło ją od pierwszego miej- sca. Potrafiła wyrecytować wszystkie odroczenia, wyroki jednomyślne, głosy sprzeciwu i uzasadnienia większości w każdej sprawie omawianej przez Callahana na wykła- dzie. Znała je wszystkie. Miała już dyplom magna cum laude z biologii i zamierzała uzyskać dyplom z wyróżnie- niem z prawa, a potem zarabiać na życie wytaczaniem pro- cesów wielkim firmom chemicznym za zatruwanie środo- wiska. Callahan spojrzał na nią ze zdziwieniem. Wyszła od nie- go przed trzema godzinami, po długiej nocy spędzonej przy winie i prawniczych dysputach. Nie rozmawiali jed- nak o Nashu. - Patrzcie państwo, panna Shaw ma nam coś do po- wiedzenia! A więc co nie spodobało się Rosenbergowi? - Sędzia Rosenberg uważa, że kodeks karny New Jersey narusza Drugą Poprawkę do Konstytucji*. - Mówiąc to nie patrzyła na Callahana. - Świetnie. A może zechciałaby pani poinformować swoich szanownych kolegów i koleżanki, co stwierdza ko- deks karny New Jersey. - Zabrania między innymi posiadania broni półautoma- tycznej. - Cudownie! Panno Shaw, zabawmy się w zgadywankę i odpowiedzmy sobie na pytanie, jaką bronią dysponował pan Nash podczas aresztowania. - Karabinem automatycznym AK-47. - I co przydarzyło się temu nieszczęśnikowi? - Został skazany na trzy lata, ale złożył apelację. - Znała wszystkie szczegóły. - Czym się zajmował pan Nash? - W uzasadnieniu nie wspomniano o tym, ale z innych Druga Poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych gwarantuje każ- demu obywatelowi prawo do posiadania broni (przyp. tłum.). 25 źródeł wiadomo, że postawiono mu dodatkowy zarzut hand- lu narkotykami. Trzeba dodać, że Nash w przeszłości nie był karany. - A więc pan Nash handlował trawką z kałasznikowem na ramieniu. I znalazł prawdziwego przyjaciela w osobie sędziego Rosenberga, czy tak? - Właśnie tak. - Spojrzała na Callahana. Napięcie opadło. Wszystkie oczy śledziły profesora wolno przemierza- jącego salę i rozglądającego się w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Darby Shaw często była jedyną osobą zabierającą głos podczas wykładów, a Callahan życzył sobie udziału i reszty studentów. - Jak sądzicie, dlaczego Rosenberg wykazał zrozumienie dla nieszczęsnego pana Nasha? - zwrócił się teraz do wszy- stkich. - Bo przepada za handlarzami trawką - odezwał się Sallinger, który, zraniony w swej dumie, próbował odzy- skać dobre imię. Callahan kładł duży nacisk na dyskusje podczas wykła- dów. Uśmiechnął się do swojej ofiary, jakby witając ją z powrotem na polu bitwy. - Tak pan sądzi, panie Sallinger? - Ma się rozumieć. Kocha handlarzy, zboczeńców mo- lestujących nieletnich, sprzedawców broni i terrorystów. Podziwia tego rodzaju ludzi, a jednocześnie widzi w nich biedne, wykorzystywane dzieci, które należy ochraniać. - Sallinger udawał słuszne oburzenie i gniew. - A pańskim zdaniem, co powinno się zrobić z tymi ludźmi, panie Sallinger? - To proste. Wytoczyć im sprawiedliwy proces, potem załatwić szybką, równie sprawiedliwą apelację i ukarać, jeśli zostaną uznani za winnych. - Sallinger znalazł się niebezpiecznie blisko prawicowego fundamentalizmu, co było traktowane przez studentów prawa na Uniwersytecie Tulane jako śmiertelny grzech. - Proszę, niech pan kontynuuje - rzekł Callahan, zało- żywszy ręce na piersi. 26 Sallinger zwęszył podstęp, mimo to postanowił nie re- zygnować ze swych wywodów. Nie miał nic do stracenia. - Chodzi o to, że sędzia Rosenberg usiłuje interpretować po swojemu naszą konstytucję. Wyszukuje kruczki po to, żeby wykluczyć materiał dowodowy, bez którego niemo- żliwe jest skazanie niewątpliwie winnych oskarżonych. Mó- wiąc szczerze, robi mi się od tego niedobrze. Sędzia Rosen- berg uważa więzienia za nadzwyczaj okrutne miejsca i dla- tego, powołując się na Ósmą Poprawkę", chciałby wypuścić wszystkich przestępców na wolność. Dzięki Bogu znajduje się obecnie w mniejszości, szybko malejącej mniejszości. - Zatem jest pan zwolennikiem kierunku, w jakim zmie- rza obecnie Sąd Najwyższy, czyż nie tak, panie Sallinger? - Tak, do cholery! - Czy należy pan do owych normalnych, gorącokrwis- tych, patriotycznych przeciętniaków, którzy życzą staremu skurczybykowi szybkiej śmierci we śnie? W sali rozległo się kilka chichotów. Teraz można już było się śmiać. Sallinger wolał oczywiście skłamać. - Nikomu nie życzyłbym czegoś takiego - odparł niemal zawstydzony. Callahan znów rozpoczął marsz po sali. - No cóż, dziękuję, panie Sallinger. Zawsze z uwagą słucham pańskich komentarzy. Pozwolił nam pan, jak zwy- kle, zapoznać się z opinią laika o tym, czym jest prawo. Śmiech był już całkiem głośny. Sallinger zaczerwienił się i niemal zapadł pod ziemię. Callahan zachował powagę. - Chciałbym nieco podnieść poziom intelektualny tej dyskusji. Wróćmy więc do panny Shaw i zapytajmy ją, dla- czego sędzia Rosenberg opowiedział się po stronie Nasha. - Druga Poprawka gwarantuje wszystkim obywatelom prawo do posiadania i noszenia broni. Wedle sędziego Ro- senberga należy odczytywać ją w sposób dosłowny, wy- Ósma Poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, wprowadzona w 1865 roku, znosiła niewolnictwo na terytorium państwa (przyp tłum ) 27 kluczający wszelkie odstępstwa. Nie wolno niczego zaka- zywać. Jeśli Nash chce mieć kałasznikowa, granat obronny czy wyrzutnię przeciwczołgową, to stan New Jersey nie może mu tego prawnie zabronić. - Czy zgadza się pani z takim orzeczeniem? - Nie, i nie jestem w tym osamotniona. Orzeczenie w sprawie Nasha przyjęto stosunkiem głosów osiem do jednego. Żaden z sędziów nie poparł votum separatum Ro- senberga. - Czym zatem kierowała się większość sędziów? - Według mnie sprawa jest oczywista. Stany mają po- wody, by zabraniać sprzedaży i posiadania niektórych ty- pów broni. Interes stanu New Jersey przeważył zgodne z Drugą Poprawką prawa pana Nasha. Społeczeństwo nie może pozwolić jednostkom na posiadanie niebezpiecznej broni. Callahan spojrzał na nią uważnie. Urodziwe studentki prawa trafiały się niezwykle rzadko, a gdy Callahan odkrył taki rarytas, zaczynał działać z zadziwiającą szybkością. Przez osiem poprzednich lat odnosił same sukcesy. W wię- kszości przypadków z łatwością dokonywał podbojów. Dziewczyny z wydziału prawa uważały się za wyzwolone i niezależne. Jednak z Darby było inaczej. Po raz pierwszy zwrócił na nią uwagę w bibliotece podczas drugiego se- mestru wstępnego roku i przez cały miesiąc zbierał się, żeby zaprosić ją na obiad. - Kto był autorem orzeczenia większości? - spytał. - Runyan. - I zgadza się pani z nim? - Owszem. To była naprawdę prosta sprawa. - W takim razie skąd wzięło się votum separatum Ro- senberga? - Moim zdaniem sędzia Rosenberg nienawidzi swoich wielce szanownych kolegów z sądu. - Więc zgłasza sprzeciw tak dla zabawy? - Czasami... chyba tak. Jego uzasadnienia są coraz czę- ściej nie do obrony. Choćby to w sprawie Nasha. Dla li- 28 berała, jakim jest sędzia Rosenberg, kontrola posiadania broni przez obywatela nie ulega kwestii. To on powinien był napisać orzeczenie większości i z pewnością zrobiłby to przed dziesięciu laty. W sprawie Fordice'a przeciwko stanowi Oregon z roku 1977 przyjął znacznie węższą in- terpretację Drugiej Poprawki. Rozbieżności w jego orze- czeniach stają się nie do przyjęcia. Callahan nie pamiętał już sprawy Fordice'a. - Zatem sugeruje pani, że sędzia Rosenberg cierpi na demencję? - Odbiło mu jak jasna cholera i pan doskonale o tym wie, profesorze. Nikt nie jest w stanie obronić jego orze- czeń. - Sallinger, zupełnie jak pijany walką bokser, rzucił się do ostatniej rundy. - Ma pan po części rację, panie Sallinger, jednak główną zasługą sędziego Rosenberga jest to, że wciąż trwa na posterunku. - Ciałem, ale nie umysłem. - On jeszcze oddycha, panie Sallinger. - Taa, dzięki maszynie pompującej mu tlen do nosa. - Liczy się obecność, panie Sallinger. Sędzia Rosenberg jest ostatnim wielkim prawnikiem w tym kraju i dzięki Bogu nie wyzionął jeszcze ducha. - Lepiej niech pan zadzwoni do Sądu i upewni się - powiedział Sallinger, ściszając głos. Zagalopował się. Na- prawdę się zagalopował. Opuścił głowę i przygarbił się, a Callahan spiorunował go wzrokiem. 3 W słomkowym kapeluszu, czystym kombinezonie, sta- rannie wyprasowanej koszuli khaki i długich kowbojskich butach mógłby uchodzić za ucieleśnienie starego farmera. Żuł tytoń i spluwał do czarnej wody falującej pod nabrze- żem. Żuł jak prawdziwy farmer. Półciężarówka, o tablicach 29 rejestracyjnych z Karoliny Północnej, choć całkiem nowej marki, była już nieźle nadwerężona i pokryta warstwą ku- rzu. Stała w odległości stu jardów, zaparkowana na drugim końcu nabrzeża. Zbliżała się północ w poniedziałek, pierwszy poniedzia- łek października. Przez następne trzydzieści minut miał czekać w chłodnych ciemnościach pustego nabrzeża, oparty o barierkę, żując w zamyśleniu tytoń. Wpatrywał się upor- czywie w morze. Zgodnie z ustaleniami był sam. Właśnie tak to zaplanowano. O tej porze na nabrzeżu zawsze było pusto. Na drodze biegnącej wzdłuż plaży mrugały światła pojedynczych aut, ale żadne się nie zatrzymało. Wpatrywał się w oddalone od brzegu niebieskie i czer- wone światła kanału portowego. Nie poruszając głową spoj- rzał na zegarek. Na niebie wisiały nisko ciężkie chmury. Nie zobaczy niczego, dopóki łódź nie dobije do nabrzeża. Tak to zaplanowano. Półciężarówka nie pochodziła z Karoliny Północnej, po- dobnie jak i farmer. Tablice rejestracyjne zdjęto z wraka stojącego na złomowisku niedaleko Durham. Półciężarówkę skradziono w Baton Rouge, ale to nie on dokonał kradzieży. Był zawodowcem i nie parał się drobnymi przestępstwami. Po dwudziestu minutach ku nabrzeżu podpłynął ciemny obiekt. Cichy, przytłumiony szum silnika stał się głośniej- szy. Obiekt okazał się niewielkim pontonem, o wyglądzie trudnym do określenia. Za sterem siedział ktoś nisko po- chylony i ledwo widoczny. Farmer nawet nie drgnął. Cze- kał. Silnik ucichł nagle i czarny gumowy ponton zaczął dryfować na małej fali w odległości trzydziestu stóp od nabrzeża. Drogą biegnącą wzdłuż plaży nie przejeżdżał żaden samochód. Farmer spokojnie wyjął papierosa, wsadził go do ust i zapalił; zaciągnąwszy się dwa razy, strzelił niedopałkiem w stronę pontonu. - Co palisz? - zapytał kołyszący się na wodzie męż- czyzna. Widział sylwetkę człowieka opartego o balustradę, ale nie mógł dostrzec jego twarzy. 30 - Lucky strike'a - rzucił w odpowiedzi farmer. Zabawa w wymianę haseł była prawdziwym idiotyzmem. Ile innych czarnych pontonów mogło przypłynąć o tej po- rze od strony Atlantyku i dobić do starego nabrzeża? Pra- wdziwy idiotyzm, ale jakże ważny! - Lukę? - upewnił się przybysz. - Sam? - powitał go farmer. Tamten nie nazywał się Sam, tylko Khamel, ale to nie miało znaczenia. Khamel nie powiedział nic więcej, zrozumieli się bez słów. Szybko włączył motor i skierował ponton ku plaży. Lukę ruszył górą i spotkali się przy półciężarówce. Khamel wrzucił czarną sportową torbę adidasa na tylne siedzenie i zajął miejsce dla pasażera. Lukę usiadł za kierownicą. Jechali w milczeniu, ignorując się nawzajem. Nie wymie- nili ani jednego spojrzenia. Twarz ubranego w czarny golf Khamela, okolona gęstą brodą i przesłonięta ciemnymi okularami, miała złowrogi wyraz. Lukę nie chciał mu się przyglądać, choć wiedział, że faceta poszukiwano w dzie- więciu krajach. Gdy przejeżdżali przez most w Manteo, Lukę zapalił lucky strike'a i nagle przypomniał sobie, gdzie widział tę twarz. Jeśli dobrze pamiętał, było to jakieś pięć czy sześć lat temu na lotnisku w Rzymie. Spotkali się dokładnie o wyznaczonej porze. Wtedy też nie przedstawili się sobie. Wszystko wydarzyło się w toalecie. Lukę - wówczas jako nienagannie ubrany amerykański biznesmen - postawił skó- rzaną aktówkę pod ścianą obok umywalki, nad którą spo- kojnie mył ręce. Nagle aktówka zniknęła. Spojrzawszy w lustro, ujrzał oddalającego się szybko mężczyznę - tego samego, który teraz jechał z nim półciężarówką. Wtedy w Rzymie, po upływie półgodziny, bomba w aktówce eks- plodowała, zabijając brytyjskiego ambasadora. W zamkniętych kręgach, w jakich obracał się Lukę, imię Khamela wymawiano szeptem. Był to bowiem człowiek o wielu nazwiskach i twarzach, posługujący się wieloma językami, zabójca działający szybko i nie zostawiający za 31 sobą śladów, przemyślny morderca grasujący po całym świecie, terrorysta, którego nikt nie potrafił schwytać. Jechali na północ wśród zupełnych ciemności. Lukę usa- dowił się wygodniej w fotelu, nasunął kapelusz głęboko na oczy i prowadził samochód ręką luźno opartą na kie- rownicy. Usiłował przypomnieć sobie zasłyszane historie dotyczące pasażera. W większości były to przerażające opowieści o zamachach terrorystycznych. Sam pomógł w zabójstwie brytyjskiego ambasadora. Khamelowi przy- pisywano jednak znacznie więcej, jak choćby zorganizo- wanie zasadzki na siedemnastu izraelskich żołnierzy na Zachodnim Brzegu Jordanu w 1990 roku. Był także jedy- nym podejrzanym o podłożenie bomby w samochodzie bo- gatego niemieckiego bankiera. W zamachu - a był to rok 1985 - oprócz bankiera zginęła cała jego rodzina. Mówiło się, że Khamel wziął za tę robotę trzy miliony w żywej gotówce. Większość specjalistów od wywiadu podejrzewa- ła, że był też mózgiem nieudanego zamachu na papieża w roku 1981. Na Khamela zwalano każdy atak terrory- styczny, do którego nikt się nie przyznawał, i każde nie wyjaśnione zabójstwo. Łatwo było go oskarżać, nikt bo- wiem nie miał pewności, że naprawdę istnieje. Wszystko to ekscytowało Lukę'a. Khamel miał zamiar uderzyć teraz na amerykańskiej ziemi! Lukę nie miał po- jęcia, kim będą ofiary, wiedział jednak, że popłynie krew nie byle kogo. O świcie półciężarówka zatrzymała się w Georgetown, na skrzyżowaniu Trzydziestej Pierwszej i M. Khamel złapał sportową torbę i bez słowa wyskoczył na chodnik. Ruszył na wschód. Minął kilka przecznic, wszedł do hotelu Cztery Pory Roku, gdzie w kiosku kupił "Post", i wjechał windą na szóste piętro. Dokładnie o siódmej piętnaście zastukał do drzwi na końcu korytarza. - Tak? - odezwał się jakiś nerwowy głos. - Szukam pana Snellera - powiedział wolno Khamel 32 pozbawioną akcentu, idealną amerykańską angielszczyzną i zakrył kciukiem wziernik w drzwiach. - Pana Snellera? - Tak. Edwina F. Snellera. Gałka w drzwiach pozostała nieruchoma i przez chwilę nic się nie działo. Po kilku sekundach przez szparę u dołu drzwi wysunęła się biała koperta. Khamel podniósł ją. - W porządku - rzucił na tyle głośno, by mógł go usły- szeć Sneller czy ten, kto podawał się za niego. - Pokój obok - odezwał się domniemany Sneller. - Będę czekał na telefon. Mówił jak Amerykanin. W przeciwieństwie do Lukę'a nigdy nie widział Khamela i tak naprawdę wcale nie chciał go zobaczyć. Lukę, który dwukrotnie spotkał się z zabójcą, miał sporo szczęścia, wciąż ciesząc się życiem. W pokoju stały dwa łóżka i mały stolik pod oknem. Wcześniej ktoś dokładnie zasłonił okna. Do środka nie przedostawał się ani jeden słoneczny promień. Khamel po- stawił torbę na łóżku, obok dwóch wypchanych teczek. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz, a następnie pod- niósł słuchawkę. - To ja - powiedział do Snellera. - Co z samochodem? - Stoi na ulicy. Biały ford z tablicami rejestracyjnymi Connecticut. Kluczyki leżą na stole. - Sneller starannie wymawiał słowa. - Kradziony? - Oczywiście, ale ma nowe papiery. Jest czysty. - Zostawię go na lotnisku Dullesa zaraz po północy. Chcę, żeby został zniszczony, rozumiemy się? - Jego an- gielski był naprawdę doskonały. - Dostałem takie polecenie. Zrobię, co mi kazano. - Sneller mówił krótko i nie odbiegał od tematu. - Podkreślam: to bardzo ważne. Zamierzam zostawić pistolet w samochodzie. Pistolety mają to do siebie, że zostają po nich kule, a samochody widują różni ludzie, dlatego jeszcze raz przypominam, że auto i wszystko, co 33 się w nim znajduje, musi zostać zniszczone. Czy wyrażam się jasno? - Dostałem takie polecenie - powtórzył Sneller. Nie po- dobał mu się ten wykład. Nie był nowicjuszem. Khamel usiadł na krawędzi łóżka. - Cztery miliony wpłynęły na moje konto przed ty- godniem z jednodniowym opóźnieniem. Ponieważ jestem w mieście, chcę dostać następne trzy. - Zostaną przelane przed południem. Tak jak uzgodniono. - Owszem, ale ktoś nie trzyma się naszych uzgodnień. Pierwsza rata, proszę nie zapominać, nadeszła z opóź- nieniem. Zarzuty Khamela zirytowały Snellera, a ponieważ za- bójca był w pokoju obok, z którego nie powinien wycho- dzić, zleceniodawca dał upust wściekłości. - To wina banku, nie nasza - warknął. Uwaga ta rozwścieczyła Khamela. - Rozumiem. Żądam przelania następnych trzech mi- lionów na konto w Zurychu, gdy tylko otworzą oddział waszego banku w Nowym Jorku, czyli za dwie godziny. Sprawdzę to. - W porządku. - Dobrze. Chcę uniknąć problemów po wykonaniu zada- nia. Za dwadzieścia cztery godziny będę w Paryżu, a stam- tąd polecę prosto do Zurychu. Chcę mieć te pieniądze, kiedy się tam zjawię. - Będą, jeśli zadanie zostanie wykonane. Khamel uśmiechnął się do siebie. - Panie Sneller, zadanie zostanie wykonane przed pół- nocą. O ile, rzecz jasna, dostarczyliście mi właściwe dane. - Jak do tej pory, nic się nie zmieniło. Dzisiaj również nie spodziewamy się nowości. Nasi ludzie pilnują wszy- stkiego. W teczce są mapy, diagramy, rozkład zajęć i za- mówione przez pana artykuły. Khamel rzucił okiem na dwie leżące za jego plecami teczki. Prawą ręką potarł oczy. 34 - Muszę się przespać - burknął do telefonu. - Całą dobę jestem na nogach. Sneller nie wiedział, co odpowiedzieć. Mieli jeszcze dużo czasu i jeśli Khamel pragnie się zdrzemnąć, to on mu w tym nie przeszkodzi. Płacili mu dziesięć milionów. - Zamówić coś do jedzenia? - spytał ni w pięć, ni w dziewięć. - Nie. Proszę zadzwonić do mnie za trzy godziny, do- kładnie o wpół do jedenastej. - Odłożył słuchawkę i wy- ciągnął się na łóżku. Drugiego dnia jesiennej sesji Sądu Najwyższego na uli- cach panował spokój i cisza. Sędziowie spędzili cały dzień w ławach, wysłuchując kolejnych prawników referujących skomplikowane i nudne sprawy. Rosenberg spał przez wię- kszą część posiedzenia. Ożywił się na krótko, gdy proku- rator generalny z Teksasu domagał się, by więźniowi ska- zanemu na karę śmierci podano przed wykonaniem śmier- cionośnego zastrzyku narkotyki rozjaśniające umysł. - Jeśli ów człowiek jest psychicznie chory, to jak można wykonywać na nim egzekucję? - dopytywał się, nie wierząc własnym uszom, Rosenberg. - Nic nie stoi temu na przeszkodzie - odparł prokurator z Teksasu. - Jego choroba jest uleczalna. Wystarczy jeden zastrzyk, żeby trochę oprzytomniał, a potem jeszcze je- den, żeby go uśmiercić. Wszystko pójdzie gładko i zgodnie z prawem. Rosenberg wściekał się i ciskał, ale potem uszła z niego para. Mały wózek inwalidzki stał znacznie niżej niż ma- sywne, obite skórą trony jego szanownych kolegów. Ro- senberg wyglądał w nim dosyć żałośnie. W minionych la- tach był tygrysem bezlitośnie upokarzającym najsprytniej- szych prawników i lekce sobie ważącym ich wszystkie są- dowe sztuczki. Teraz brakowało mu sił. Zaczął coś mam- rotać, a potem pogubił się. Prokurator z Teksasu uśmie- chnął się szyderczo. 35 Podczas ostatniej rozpatrywanej tego dnia sprawy - ja- kiejś zupełnie nieciekawej historii prześladowań na tle ra- sowym w Wirginii - Rosenberg zaczął chrapać. Prezes Ru- nyan spojrzał gniewnie z wysokości swego fotela, a Jason Kline, osobisty sekretarz i asystent Rosenberga, zrozumiał, o co chodzi. Powoli wytoczył wózek z sali posiedzeń na tylny korytarz. Sędzia odzyskał świadomość w gabinecie, zażył tabletki i poinformował asystentów, że chce jechać do domu. Kline dał znać FBI i po kilku minutach wózek z Rosenbergiem znalazł się bezpiecznie w mikrobusie należącym do sę- dziego, zaparkowanym w podziemiach. Samochodu pilno- wało dwóch agentów FBI. Frederic, pielęgniarz sędziego, zabezpieczył wózek pasami, a za kierownicą mikrobusu usiadł sierżant Ferguson z policji Sądu Najwyższego. Sę- dzia nie życzył sobie agentów w mikrobusie. Mogli co najwyżej jechać za nim, a potem pilnować miejskiej po- siadłości, parkując na ulicy, co i tak należało uznać za wyraz nadzwyczajnej ustępliwości Rosenberga, który nie ufał gliniarzom, a o agentach FBI nie chciał nawet słyszeć. Nie potrzebował ochrony. Na ulicy Volty w Georgetown mikrobus zwolnił, po czym wjechał tyłem na krótki podjazd. Pielęgniarz wraz z Fergusonem ostrożnie wprowadzili wózek do domu. Agenci przyglądali się wszystkiemu z ulicy, siedząc w czar- nym rządowym dodge'u. Trawnik przed siedzibą sędziego był niewielki, toteż samochód agentów stał o kilka stóp od frontowych drzwi. Dochodziła szesnasta. Po kilku minutach z domu wyszedł - zgodnie z życze- niem sędziego - sierżant Ferguson i zaczął rozmawiać z agentami. Przed tygodniem - po wielu debatach - Ro- senberg zgodził się w końcu na to, by Ferguson każdego popołudnia dokonywał cichej inspekcji wszystkich pokojów na górze i na dole. Potem sierżant musiał opuścić dom. Dokładnie o dwudziestej drugiej wolno mu było objąć war- tę pod drzwiami; schodził z niej o szóstej rano. Sędzia nie zgadza} się na żadnego innego policjanta oprócz Fer- 36 gusona i sierżant był już naprawdę zmęczony pracą po godzinach. - Wszystko w porządku - poinformował agentów. - Wracam o dziesiątej. - Jeszcze żyje? - spytał jeden z ludzi siedzących w sa- mochodzie. Była to standardowa wymiana zdań. - Obawiam się, że tak - odparł Ferguson i ciężkim kro- kiem ruszył ku mikrobusowi. Frederic, pielęgniarz sędziego, był pyzatym, niezbyt sil- nym mężczyzną, ale obsługa pacjenta nie wymagała od niego specjalnego wysiłku. Ułożywszy odpowiednio podu- szki, Frederic podniósł Rosenberga z wózka i ułożył go ostrożnie na sofie, na której sędzia spędzi bez ruchu na- stępne dwie godziny, przysypiając i oglądając CNN. Fre- deric przygotował sobie kanapkę z szynką i talerzyk cia- steczek, po czym zaczął przeglądać leżący na kuchennym stole egzemplarz "National Enquirer". Rosenberg zabełkotał coś głośno i zmienił kanał za pomocą pilota. Dokładnie o siódmej na stole pojawił się dietetyczny obiad sędziego, składający się z rosołu, gotowanych zie- mniaków i duszonej cebuli. Frederic, posadziwszy starca na wózku, przewiózł go do jadalni. Rosenberg upierał się, by samemu posługiwać się sztućcami, i nie był to najele- gantszy widok. Frederic oglądał telewizję. Później przyjdzie mu posprzątać cały poobiedni bałagan. O dziewiątej Rosenberg był już wykąpany i ubrany w piżamę i szlafrok. Leżał, dokładnie okryty kołdrą. Łóżko było wąskie, rozkładane, o jasnozielonej szpitalnej barwie. Sędzia sypiał na twardym materacu, mając w zasięgu ręki przycisk przywołujący pielęgniarza. Łóżko miało opusz- czane boczne ścianki, których Rosenberg nigdy nie po- zwalał podnosić. Stało w pokoju za kuchnią, służącym mu przez trzydzieści lat - aż do pierwszego wylewu - jako niewielka pracownia. Pomieszczenie przypominało teraz sa- lę szpitalną, czuć w nim było środki dezynfekcyjne i zbli- żającą się śmierć. Obok łóżka stał duży stół z lampą szpi- talną i co najmniej dwudziestoma buteleczkami lekarstw. 37 Regały wokół ścian szczelnie wypełniały grube i ciężkie księgi prawnicze. Pielęgniarz usiadł jak zwykle obok stołu, w pamiętającym lepsze czasy rozkładanym fotelu, i zaczął czytać sędziemu raporty. Robił to, dopóki nie usłyszał chra- pania, rozlegającego się co noc mniej więcej o tej samej porze. Czytając wymawiał starannie i bardzo głośno słowa, a Rosenberg - mimo że sztywny i nieruchomy - słuchał go uważnie i chłonął treść raportu. Dzisiejsze podsumo- wanie dotyczyło sprawy, w której Rosenberg miał wydać orzeczenie większości. Po godzinie głośnego czytania Frederic zaczął odczuwać zmęczenie, a sędzia już przysypiał. Uniósł lekko rękę i za pomocą jednego z przycisków przy łóżku przyciemnił świat- ło. Zamknął oczy. Frederic nacisnął plecami oparcie i fotel rozłożył się. Pielęgniarz odłożył dokumenty na podłogę i przymknął powieki. Rosenberg już chrapał, lecz nie miało to trwać długo. Kilka minut po dziesiątej w ciemnym, uśpionym domu uchyliły się lekko drzwi garderoby w sypialni na piętrze. Khamel wyszedł z ukrycia. Miał na sobie sportowe szorty, nylonową czapeczkę, a na nadgarstkach opaski - wszystko koloru szafirowego. Koszulka z długimi rękawami, obuwie treningowe Reeboka i skarpety były białe z szafirowymi paskami. Kolorystykę stroju dobrano idealnie. Khamel wy- glądał jak człowiek, który uprawia jogging. Zniknęła gdzieś gęsta broda, a krótkie włosy pod czapeczką miały teraz jasny, niemal biały kolor. W sypialni było ciemno, podobnie jak w holu. Schody zatrzeszczały cicho pod stopami skradającego się. Zabójca mierzył pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, a ważył niecałe sto pięćdziesiąt funtów; na jego ciele nie było ani grama tłuszczu. Dbał o kondycję. W tej robocie liczyła się spraw- ność. Schody kończyły się w przedpokoju, niedaleko ku- chennych drzwi. Khamel wiedział, że w samochodzie zaparkowanym przy 38 krawężniku siedzi dwóch agentów, którzy zapewne nie ob- serwują domu. Wiedział również, że przed siedmioma mi- nutami Ferguson stanął na warcie przy tylnych drzwiach. Słyszał pochrapywanie dobiegające z pokoju za kuchnią. Gdy czekał ukryty w garderobie, rozważał możliwość wcześniejszego wykonania zadania, zanim pojawi się Fer- guson, którego teraz również będzie musiał zabić. Zastrze- lenie policjanta nie nastręczało trudności. Problemem było jednak dodatkowe ciało, które ktoś mógłby za wcześnie odkryć, i Khamel straciłby wówczas kilka cennych godzin. Siedząc na górze, zastanawiał się, czy Ferguson, przycho- dząc na służbę, rozmawia najpierw z pielęgniarzem, i za- łożył - niesłusznie, jak się okazało - że tak. Gdyby Fer- guson istotnie wchodził do domu, zabójstwo sędziego od- kryto by przed czasem. Postanowił więc zaczekać. Bezszelestnie przemknął przez przedpokój. W kuchni pa- liła się słaba żarówka zainstalowana w wyciągu nad blatem, co stanowiło pewne niebezpieczeństwo. Khamel sklął się w duchu za to, że nie wykręcił żarówki. Drobne błędy były niewybaczalne w jego fachu. Przykucnął pod oknem i wyjrzał na tylny dziedziniec. Nie dostrzegł Fergusona - człowieka, o którym wiedział wszystko: mierzy pięć stóp i siedemdziesiąt cztery cale, ma sześćdziesiąt jeden lat i cierpiąc na kataraktę, nie trafiłby ze swojego magnum 0,357 nawet w stodołę. W pokoju obaj mężczyźni chrapali. Khamel uśmiechnął się i przykucnął w drzwiach do dawnej pracowni. Zza ela- stycznego bandaża, którym był przepasany, szybko wy- ciągnął automatyczny pistolet kalibru 0,22 i tłumik. Przy- kręcił czterocalową rurkę do lufy i nisko pochylony wsunął się do pokoju. Pielęgniarz leżał w fotelu, z wiszącymi w powietrzu stopami, opuszczonymi ku podłodze rękoma i otwartymi ustami. Koniec tłumika znalazł się o cal od jego prawej skroni. Padły trzy szybkie strzały. Dłonie Fre- derica zacisnęły się, stopy podskoczyły lekko, ale oczy pozostały zamknięte. Khamel, nie zwlekając, skierował lufę 39 pistoletu ku pomarszczonej, wyłysiałej głowie sędziego Ab- rahama Rosenberga i przestrzelił ją trzema pociskami. W pracowni nie było okien. Khamel przyglądał się cia- łom zabitych i nadsłuchiwał całą minutę. Stopy pielęgnia- rza jeszcze drżały, lecz wkrótce wszelkie ruchy ustały. Obaj martwi mężczyźni leżeli nieruchomo. Khamel musiał zabić Fergusona w domu. Było dopiero jedenaście po dziesiątej, i w okolicy mógł pojawić się je- szcze jakiś sąsiad wyprowadzający psa na wieczorny spacer. Khamel prześlizgnął się w ciemności pod tylne drzwi i za- uważył gliniarza spacerującego wzdłuż drewnianego ogro- dzenia, w odległości dwudziestu stóp od domu. Bez na- mysłu otworzył drzwi, zapalił zewnętrzną lampę i krzyknął: - Ferguson! Nie zamykając drzwi, ukrył się w ciemnym kącie obok lodówki. Ferguson posłusznie przeszedł przez mały dziedziniec i znalazł się w kuchni. Wcale się nie zdziwił, gdy usłyszał wołanie. Frederic - uśpiwszy sędziego - często zapraszał go na kawę i partyjkę remika. Tym razem nie było ani kawy, ani pielęgniarza. Khamel wystrzelił trzykrotnie w potylicę sierżanta, który upadł z ło- skotem na kuchenny stół. Morderca zgasił światło nad drzwiami i odkręcił tłumik. Nie będzie mu już potrzebny. Wraz z pistoletem wsunął go za elastyczny bandaż na brzuchu. Wyjrzał przez fron- towe okno. Agenci czytali gazety w świetle samochodowej lampki. Przestąpił ciało Fergusona, zatrzasnął drzwi i znik- nął w ciemnościach. Bezgłośnie przeskoczył przez dwa ogrodzenia i znalazł się na ulicy. Ruszył truchtem, jakby uprawiał jogging. Glenn Jensen siedział samotnie na pogrążonym w cie- mności balkonie kina "Montrose" i wpatrywał się w ekran, na którym nadzy mężczyźni uprawiali ze sobą seks. Zajadał prażoną kukurydzę z dużej torby i nie interesowało go nic 40 oprócz nagich ciał. Ubrany był dość konserwatywnie w granatowy rozpinany sweter, bawełniane spodnie i mięk- kie mokasyny. Szerokie ciemne okulary przesłaniały oczy sędziego, a głowę zakrywał zamszowy kapelusz. Bóg w swej łaskawości obdarzył go trudną do zapamiętania twarzą, a przy odpowiednim kamuflażu nikt nie był w sta- nie go rozpoznać. Szczególnie na pustym balkonie gejo- wskiego kina porno, wyświetlającego o północy filmy dla garstki widzów. Jensen nie nosił kolczyków, kowbojskich chust, złotych łańcuchów czy innej biżuterii, słowem ni- czego, co wskazywałoby, że jest do wzięcia. Nie miał za- miaru rzucać się w oczy i pragnął jedynie świętego spo- koju. Zabawa w kotka i myszkę z agentami FBI i całą resztą świata stała się dla niego prawdziwym wyzwaniem. Tego wieczoru samochód ochrony tkwił jak zwykle na parkingu przed domem. Kolejna dwójka agentów zaparkowała auto przy tylnym wyjściu. Przez cztery i pół godziny nic się nie działo, po czym Jensen, przebrawszy się, zszedł do garażu w piwnicy i wyjechał z niego pożyczonym od przy- jaciela samochodem. W budynku było zbyt wiele wyjść, by nieszczęśni federalni mogli go upilnować. W zasadzie godził się na współpracę z nimi, ale miał przecież własne życie. Jeśli pracownicy Biura nie potrafią go wyśledzić, z pewnością nie uda się to i potencjalnemu zamachowcowi. Balkon był podzielony na trzy niewielkie sektory, po sześć rzędów foteli w każdym. Ciemności rozjaśniał je- dynie szeroki strumień błękitnego światła z projektora. W bocznych przejściach walały się sterty połamanych foteli i składanych stolików. Aksamitne draperie wiszące na ścia- nach były postrzępione i wyblakłe. Kino stanowiło idealną kryjówkę. Kiedyś obawiał się rozpoznania. Przez kilka miesięcy po nominacji był wręcz przerażony. Nie mógł jeść kuku- rydzy i w ogóle nie potrafił cieszyć się cholernymi po- rnosami. Wymyślił sobie, że gdyby go przyłapano i roz- poznano, wytłumaczyłby się koniecznością prowadzenia 41 "studiów terenowych" związanych z jedną z wielu rozpa- trywanych spraw o obrazę moralności. Takich pozwów nie brakowało i niewykluczone, że jego wyjaśnienia przyjęto by za dobrą monetę. "Mam doskonałe alibi" - powtarzał sobie bez przerwy i w końcu przełamał barierę strachu. W 1990 roku o mało nie przypłacił życiem tej swojej namiętności. W kinie wybuchł pożar, spaliły się cztery oso- by, których nazwiska podano w gazetach. Sędzia Glenn Jensen miał szczęście. Był akurat w toalecie, kiedy rozległy się krzyki i pojawił się dym. Wybiegł na ulicę i zniknął w tłumie. Wszystkie ofiary pożaru siedziały na balkonie. Jensen znał osobiście jednego z mężczyzn, który spłonął żywcem. Przez dwa miesiące sędzia omijał kino z daleka, ale przecież "studia w terenie" jeszcze nie dobiegły końca. A nawet gdyby go przyłapano, to co z tego? Sprawował swój urząd dożywotnio. Wyborcy nie mają nic do gadania. Lubił przychodzić do "Montrose" we wtorki, bo seanse trwały całą noc i nie było tłumów. Podczas oglądania filmu uwielbiał pojadać kukurydzę i popijać piwo z beczki, które kosztowało tutaj tylko pięćdziesiąt centów. W środkowym sektorze dwóch starszych mężczyzn obej- mowało się i pieściło w ciemności. Jensen od czasu do czasu rzucał na nich przelotne spojrzenia, ale nie poświęcał im zbytniej uwagi. Film wciągnął go. "Jakież to smutne - pomyślał, spoglądając na całujących się staruchów. - Stoją nad grobem, boją się AIDS, a jednak szukają zaspo- kojenia na brudnym balkonie cuchnącego kina". W połowie seansu na balkonie pojawiła się czwarta oso- ba. Przybysz spojrzał na Jensena i obejmujących się star- ców, po czym przeszedł cicho, z piwem i kukurydzą w rę- ku, do najwyższego rzędu środkowego sektora. Otwór pro- jektora znajdował się tuż nad jego głową. Z prawej strony, trzy rzędy niżej, siedział sędzia. Siwi, przejrzali kochan- kowie całowali się, szeptali i chichotali, całkowicie po- chłonięci sobą. Reszta świata ich nie interesowała. Nowy widz był ubrany stosownie do miejsca. Miał na sobie obcisłe dżinsy i czarną jedwabną koszulę; w uchu 42 nosił kolczyk. Oczy przesłaniały mu ciemne okulary w szylkretowej oprawie. Obrazu dopełniała idealna fryzura i gęste wąsy. Khamel zamienił się w geja. Odczekał kilka minut i przeszedł na prawo, gdzie usiadł tuż przy przejściu. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nikogo nie obchodziło, gdzie siedzi. Dwadzieścia minut po północy starcom odechciało się figli. Wstali i trzymając się za ręce wyszli na paluszkach, wciąż chichocząc i szepcząc. Jensen nie zwrócił na nich uwagi. Pochłaniał go film: potężna orgia na jachcie podczas huraganu. Khamel niczym kot prześlizgnął się na drugą stronę przejścia i usiadł trzy rzędy nad Jensenem. Sączył piwo. Byli sami. Upłynęła jeszcze jedna minuta i Khamel przesiadł się o jeden rząd bliżej. Od sędziego dzieliło go tylko osiem stóp. Na ekranie rozszalał się tajfun, a orgia osiągnęła apo- geum. Ryk wiatru i wrzaski podnieconych mężczyzn za- głuszały wszelkie odgłosy w małym kinie. Khamel odstawił piwo i kukurydzę na podłogę. Spod koszuli wyciągnął trzy stopy żółtej nylonowej linki alpinistycznej, którą był prze- pasany. Szybko owinął końce wokół dłoni i przeskoczył do następnego rzędu. Jensen dyszał ciężko. Torba z ku- kurydzą drżała w jego ręku. Khamel błyskawicznie zacisnął linkę tuż pod krtanią sę- dziego, szarpnął gwałtownie i pociągnął w dół. Głowa Glenna Jensena opadła na oparcie fotela. Morderca zawiązał linkę na szyi ofiary. W pętlę wsunął sześciocalowy sta- lowy pręt i obrócił nim kilka razy. Skóra pękła i trysnęła krew. Cała akcja trwała nie dłużej niż dziesięć sekund. Na ekranie morze uspokoiło się, a na jachcie rozpoczęto przygotowania do kolejnej orgii. Jensen osunął się w fotelu. Kukurydza rozsypała się u jego stóp. Khamel nie miał zwy- czaju podziwiać artyzmu uprawianego przez siebie rze- miosła. Opuścił balkon, przemknął niezauważenie między rzędami stojaków z pismami i konfekcją dla gejów, po czym zniknął w ulicznym tłumie. Pojechał nie rzucającym się w oczy białym fordem z tab- 43 licami rejestracyjnymi Connecticut na lotnisko Dullesa, przebrał się w toalecie i usiadł w poczekalni. Czekał na samolot odlatujący do Paryża. 4 Pierwsza Dama bawiła na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie uczestniczyła w jednym z licznych przedpołudniowych przyjęć, na które zaproszenie kosztowało pięć tysięcy do- larów. Bogaci snobi chętnie szastali pieniędzmi, za które częstowano ich zimnymi jajkami i tanim szampanem, jeśli w zamian nadarzyła się okazja pokazania się, a może nawet sfotografowania z królową, jak nazywano żonę prezydenta. Kiedy zadzwonił telefon, prezydent spał samotnie w mał- żeńskim łożu. W minionych latach przemyśliwał nad wzię- ciem sobie kochanki - zgodnie z Wielką Tradycją Ame- rykańskiej Prezydentury. W końcu doszedł jednak do wnio- sku, że nie byłoby to zgodne z obowiązującą etyką re- publikańską. Poza tym był stary i zmęczony. Często sypiał sam, nawet jeśli królowa była obecna w Białym Domu. Miał ciężki sen. Dzwonek telefonu odezwał się dwana- ście razy, zanim prezydent go usłyszał. Podniósł słuchawkę i spojrzał na zegar. Wpół do piątej. Po wysłuchaniu roz- mówcy zerwał się na równe nogi i po ośmiu minutach był już w Gabinecie Owalnym. Nie wziął nawet prysznica i nie zdążył założyć krawata. Wbił wzrok w szefa gabinetu, Fletchera Coala, i usiadł - jak przystało prezydentowi - za biurkiem. Coal uśmiechał się, błyskając idealnie białymi zębami. Miał dopiero trzydzieści siedem lat i był cudownym dziec- kiem. Cztery lata temu uratował kulejącą kampanię repub- likańskiego kandydata na prezydenta i wprowadził go do Białego Domu. Był przebiegłym manipulatorem i podstę- pnym jastrzębiem, który pazurami utorował sobie drogę do bezpośredniego otoczenia prezydenta, stając się drugą 44 osobą w państwie. Wielu uważało go za mózg prezydenta. Ci, którym przyszło z nim pracować, drżeli na sam dźwięk jego nazwiska. - Co się stało? - spytał prezydent, wolno wymawiając słowa. - Nie wiem za wiele - powiedział Coal, przechadzając się przed biurkiem zwierzchnika. - Dwóch agentów FBI znalazło Rosenberga koło pierwszej. Leżał martwy w łóż- ku. Zamordowano także jego pielęgniarza i policjanta Sądu Najwyższego. FBI i policja dystryktu wszczęły śledztwo. Mniej więcej w tym samym czasie nadeszła informacja o znalezieniu zwłok Jensena w kinie dla pedałów. Znaleźli go dwie godziny temu. O czwartej zadzwonił do mnie Voy- les, a ja pozwoliłem sobie obudzić pana, panie prezydencie. Voyles i Gminski powinni tu być lada chwila. - Gminski? - W tej sytuacji CIA musi się w to włączyć. - Rosenberg nie żyje. - Prezydent splótł dłonie z tyłu głowy i przeciągnął się. - Tak. Wreszcie. Proponuję, żeby wygłosił pan orędzie do narodu. Mabry już pracuje nad pierwszą wersją. Oso- biście dokonam poprawek. Poczekamy do świtu. Orędzie powinno zostać odczytane koło siódmej, w przeciwnym razie stracimy sporą część widzów. - Prasa... - Już wiedzą. Jakaś ekipa telewizyjna sfilmowała nawet ciało Jensena w kostnicy. - Nie wiedziałem, że był pedałem. - Teraz to już nie ulega kwestii. Mamy kryzys, panie prezydencie. Proszę o tym pomyśleć. Nie maczaliśmy w tym palców i za nic nie bierzemy odpowiedzialności. Nikt nie może się do nas przyczepić. Naród przeżyje wstrząs i skupi się, przynajmniej w części, wokół głowy państwa. Nadszedł czas, by wykazać się naszymi zdolnościami przy- wódczymi. Przyszłość rysuje się wspaniale. Nie ma mowy o żadnych potknięciach. - Będę mógł zrestrukturyzować Sąd Najwyższy. - Pre- 45 zydent upił łyk kawy i spojrzał na dokumenty leżące na biurku. - To właśnie jest najlepsze. W pańskich rękach spo- czywają losy narodowej jurysdykcji. Dzwoniłem już do Duvalla z Departamentu Sprawiedliwości i poleciłem mu, by razem z Hortonem przygotowali listę kandydatów na sędziów Sądu Najwyższego. Horton przemawiał wczoraj w Omaha, ale już wraca samolotem. Proponuję przyjąć go dziś przed południem. Prezydent kiwnął głową. Jak zwykle zgadzał się z su- gestiami Coala. Pozwalał mu zajmować się szczegółami. Sam nigdy nie miał do nich cierpliwości. - Są jacyś podejrzani? - Na razie nie ma. W każdym razie ja nic jeszcze nie wiem. Powiedziałem Voylesowi, że spodziewa się pan ra- portu. - Ktoś mi mówił, że FBI ochrania Sąd Najwyższy. - Zgadza się. - Coal wyszczerzył zęby i zachichotał. - Trafili Voylesa między oczy. Ciekawe, jak się będzie wy- kręcał. - Rzeczywiście. Chcę, żeby mu dokopali. Zajmij się prasą. Niech go zgniotą na miazgę. A wtedy dobierzemy mu się do dupy. Coal nie pragnął niczego innego. Zapisał coś w notat- niku. Strażnik ochrony zapukał do drzwi, a potem je otworzył. Do gabinetu weszli razem dyrektorzy Voyles i Gminski. Mężczyźni wymienili uściski rąk i z grobowymi minami zajęli miejsca przed biurkiem prezydenta; Coal stanął jak zwykle pod oknem. Szef gabinetu nienawidził Voylesa i Gminskiego, a oni odpłacali mu tym samym. Nienawiść stanowiła siłę napędową Coala, mimo to prezydent chętnie go słuchał, i tylko to było ważne. Teraz przez kilka minut musi powstrzymać się od udziału w rozmowie. W obe- cności innych należało pozwolić prezydentowi przejąć ster. - Jest mi niezmiernie przykro spotykać się z panami w tych okolicznościach, ale dziękuję za przybycie - zaczął 46 prezydent. Voyles i Gminski kiwnęli ponuro głowami, przyjmując do wiadomości oczywiste kłamstwo. - Co się stało? Voyles referował szybko i treściwie. Opisał miejsce zbrodni w domu Rosenberga w chwili znalezienia ciał. Co noc o pierwszej sierżant Ferguson składał meldunek dwóm agentom siedzącym w samochodzie na ulicy. Kiedy się nie pojawił, agenci postanowili sprawdzić, co się dzieje. Za- bójstwa dokonano sprawnie i fachowo. Następnie Voyles przeszedł do sprawy Jensena. Morderca zmiażdżył sędzie- mu kręgi szyjne, zaciskając wokół jego szyi linkę ratow- niczą. Ciało znalazł jakiś mężczyzna, który przyszedł do kina. Oczywiście nikt niczego nie widział. Voyles położył uszy po sobie. Zniknęła gdzieś jego mrukliwość i buta. Nad Biurem gromadziły się czarne chmury i dyrektor prze- widywał nieuchronną burzę. Przetrwał jednak pięć prezy- dentur, a więc z pewnością poradzi sobie i z tym idiotą. - Nie ulega wątpliwości, że morderstwa są ze sobą zwią- zane - rzucił prezydent, wbijając wzrok w Voylesa. - Na to wygląda, ale... - Pan wybaczy, dyrektorze; w ciągu dwustu dwudziestu lat istnienia tego kraju z ręki zamachowców zginęło czte- rech prezydentów, dwóch czy trzech kandydatów na prezy- dentów, kilku przywódców organizacji walczących o swo- body obywatelskie, paru gubernatorów, ale nigdy, podkre- ślam: nigdy dotąd nie targnięto się na życie sędziego Sądu Najwyższego. A dziś, proszę, w ciągu jednej nocy, ba! w ciągu dwóch godzin - mamy dwie ofiary ze składu tego dostojnego ciała. A pan nie jest przekonany, że zbrodnie są ze sobą powiązane! - Tego nie powiedziałem. Na pewno łączy je jakaś nić. Mówiłem tylko, że ofiary zamordowano w odmienny spo- sób i w odmiennych okolicznościach. Nie ulega natomiast wątpliwości, że obydwu zbrodni dokonano niezwykle fa- chowo. Poza tym proszę nie zapominać, że mieliśmy tysiące gróźb pod adresem sędziów. - Rozumiem. Kim są pańscy podejrzani? 47 Nikt nie używał takiego tonu wobec F. Dentona Voylesa. Nikt go nie przesłuchiwał. Dyrektor FBI spiorunował pre- zydenta wzrokiem i cedząc słowa odparł: - Jeszcze za wcześnie na wskazanie winnych. Jesteśmy na etapie zbierania dowodów. - W jaki sposób morderca dostał się do domu Rosen- berga? - Nie wiadomo. Nie widzieliśmy, jak wchodzi, pojmuje pan? Bez wątpienia zakradł się tam niepostrzeżenie i ukrył w jakimś zakamarku. Przypominam, że sędzia Rosenberg nie wpuszczał agentów do środka. Rutynowej kontroli po- siadłości dokonywał Ferguson i robił to każdego popołud- nia po powrocie sędziego z pracy. Jak mówiłem, jesteśmy dopiero na początku śledztwa i nie znaleziono żadnych śladów pozostawionych przez mordercę. Nie mamy niczego oprócz ciał. Późnym popołudniem otrzymam raporty bali- styczne i wyniki sekcji zwłok. - Proszę mi je przesłać, gdy tylko je pan dostanie. - Tak, panie prezydencie. - Do piątej po południu proszę mi przedstawić listę pode- jrzanych. Czy wyrażam się jasno? - Oczywiście, panie prezydencie. - Chciałbym także otrzymać raport dotyczący ochrony sędziów Sądu Najwyższego. Z wyszczególnieniem popeł- nionych błędów. - Zakłada pan, że popełniono jakiś błąd? - Mamy dwóch martwych sędziów, którzy byli chronieni przez FBI. Wydaje mi się, że naród ma prawo wiedzieć, kto zawiódł. Bo ktoś na pewno zawiódł, dyrektorze. - Mam meldować panu czy narodowi? - Mnie! - Po czym pan zwoła konferencję prasową i przedstawi sprawę narodowi, czy tak? - Obawia się pan napiętnowania, dyrektorze? - W żadnym razie. Rosenberg i Jensen nie żyją, ponie- waż nie chcieli z nami współpracować. Doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, lecz nie przejmowali się. 48 Pozostała siódemka sędziów poszła na współpracę i dzięki Bogu ma się nie najgorzej. - Jest pan pewny? Może sprawdzimy? Bo widać, że sędziowie padają jak muchy. - Prezydent uśmiechnął się do Coala, który parsknął, szydząc z dyrektora niemal w ży- we oczy. - Panie dyrektorze, czy wiedział pan, że Jensen odwie- dza tego rodzaju przybytki? - odezwał się szef gabinetu. - Był dorosły. Gdyby mu nawet przyszło do głowy tań- czyć nago na stole, nikt nie mógłby mu w tym przeszko- dzić. - Zgadzam się z panem - oznajmił uprzejmie Coal. - Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie. Voyles nabrał powietrza w płuca i odwrócił głowę. - Owszem, podejrzewaliśmy, że ma skłonności homo- seksualne, i wiedzieliśmy, że lubi odwiedzać kina porno. Nie mamy jednak obowiązku ani chęci, panie Coal, roz- powszechniać takich informacji. - Do wieczora chcę mieć wszystkie raporty na biurku - wtrącił prezydent. Voyles milcząco wpatrywał się w okno, jakby nieobecny duchem. Wobec tego prezydent przeniósł wzrok na Gminskiego, dyrektora CIA. - Bob, chcę, żebyś udzielił mi szczerej odpowiedzi. Gminski zesztywniał i zmarszczył brwi. - Słucham, panie prezydencie. O co chodzi? - Chcę wiedzieć, czy te zabójstwa mają związek z dzia- łalnością jakiejś agencji, organizacji czy grup nadzorowa- nych przez rząd Stanów Zjednoczonych. - Chyba nie mówi pan tego poważnie, panie prezyden- cie! To absurd! Gminski udawał oburzenie, ale prezydent, Coal, a nawet Voyles zdawali sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe. - Mówię śmiertelnie poważnie, Bob. - Ja też! I zapewniam pana, że nie mamy z tym nic wspólnego. Jestem zaskoczony, że coś takiego przyszło pa- nu do głowy. To zupełny nonsens! 49 - Sprawdź to, Bob. Chcę mieć stuprocentową pewność. Rosenberg nie był zwolennikiem bezpieczeństwa narodo- wego. Narobił sobie tysiące wrogów w wywiadzie. Po pro- stu sprawdź to, dobrze? - W porządku. : - Chcę mieć raport przed piątą. - Oczywiście. Ale to strata czasu. - Panowie, proponuję, abyśmy spotkali się dzisiaj jesz- cze raz, właśnie o piątej. Czy zgadzacie się ze mną? - zapytał Fletcher Coal, stając przy biurku prezydenta. Obaj dyrektorzy kiwnęli głowami i wstali. Coal bez sło- wa odprowadził ich do drzwi, które następnie zamknął za wychodzącymi. - Świetnie pan sobie poradził - pochwalił prezydenta. - Voyles wpadł w tarapaty. Polecą głowy. Teraz wystarczy odpowiednio posterować prasą. - Rosenberg nie żyje - wymamrotał cicho prezydent. - Nie mogę w to uwierzyć. - Mam pomysł. Wystąpi pan w telewizji. - Coal zaczął przechadzać się po gabinecie, podniecony. - Zdobędziemy dodatkowe punkty, wygrywając wstrząs, jaki naród prze- żyje. Powinien pan wyglądać na zmęczonego, jakby całą noc spędził pan na nogach, starając się zażegnać kryzys. Rozumiemy się? Cały naród będzie na pana patrzył i czekał na słowa pocieszenia. Uważam, że powinien pan ubrać się w coś ciepłego i domowego. Marynarka i krawat o siód- mej rano mogą się wydać nie na miejscu. Może raczej coś swobodniejszego. - Szlafrok? - Prezydent spojrzał pytająco. - Niezupełnie. Co pan powie na rozpinany sweter i ba- wełniane spodnie? Bez krawata. Biała koszulka polo. Ty- powy Amerykanin starszego pokolenia. - Chcesz, żebym w swetrze przemawiał do narodu? - Tak. Podoba mi się ten pomysł. Brązowy sweter i biała koszulka polo. - No, nie wiem... - Doskonale pan wypadnie. Proszę posłuchać szefie 50 wybory odbędą się za rok. To nasz pierwszy kryzys od dziewięćdziesięciu dni. Cudowna okazja. Ludzie powinni ujrzeć pana w nowym świetle. Tym bardziej że przemówi pan o siódmej rano. Powinien pan zaprezentować się zwy- czajnie, po domowemu, a przy tym autorytatywnie. W son- dażach zyskamy pięć, może nawet dziesięć punktów pro- centowych. Proszę mi zaufać, szefie. - Nie lubię swetrów. - Niech mi pan zaufa. - Sam nie wiem... 5 Darby Shaw obudziła się przed świtem, z lekkim kacem. Po piętnastu miesiącach studiów na wydziale prawa jej umysł nie był w stanie wyłączyć się na dłużej niż sześć godzin. Często wstawała wczesnym rankiem i dlatego nie spało się jej dobrze z Callahanem. Seks istotnie był wspa- niały, ale potem przez sen toczyli regularne bitwy, żeby przeciągnąć poduszki i prześcieradła na swoją stronę. Wbiła oczy w sufit i słuchała pochrapywań Callahana, pogrążonego w pijackim śnie. Zmiętoszone prześcieradła owinęły mu się wokół kolan. Darby leżała bez przykrycia, ale nie było jej zimno. Październik w Nowym Orleanie jest ciepły. Nad ulicą Dauphine unosiło się ciężkie poranne powietrze, które wpadało do sypialni przez otwarte drzwi balkonowe. Darby stanęła w wychodzących na ulicę bal- konowych drzwiach, owinięta w miękki szlafrok profesora. Właśnie wschodziło słońce, ale na Dauphine było jeszcze ciemnawo. Dzielnica Francuska nie przejmowała się nowym dniem. Darby poczuła suchość w ustach. W kuchni na dole zaparzyła dzbanek gęstej cykoriowej kawy, kupionej na Francuskim Rynku. Błękitne cyferki na kuchence mikrofalowej pokazywały piątą pięćdziesiąt. Dla kogoś, kto tak jak Darby nie nadużywał alkoholu, życie 51 z Callahanem mogło stać się prawdziwą mordęgą. Darby nigdy nie wypijała więcej niż trzy kieliszki wina. Nie miała jeszcze uprawnień do wykonywania zawodu, i nie mogła sobie pozwolić na upijanie się każdego wieczoru i spanie do południa. Poza tym ważyła tylko sto dwanaście funtów i nie chciała utyć. Callahan zaś nie uznawał żadnych ogra- niczeń. Wypiła trzy szklanki wody z lodem, a potem nalała so- bie duży kubek kawy i wróciła do łóżka. Za pomocą pilota włączyła telewizor i nagle na ekranie pojawił się prezydent. Siedział za biurkiem w nieco dziwnym jak dla głowy pań- stwa stroju: miał na sobie brązowy sweter, sportową ko- szulkę i był bez krawata! Stacja NBC nadawała specjalne wydanie wiadomości. - Thomas! - Klepnęła kochanka w ramię. Nawet się nie ruszył. - Thomas! Obudź się! - Nacisnęła guzik, zwię- kszając głośność do ryku. Prezydent powiedział wszystkim dzień dobry. - Thomas! - Usiadła i wbiła wzrok w ekran. Callahan kopnięciem zrzucił z siebie prześcieradła i zer- wał się z pościeli, przecierając zamglone oczy. Podała mu kawę. Prezydent miał do przekazania tragiczną wiadomość. Wy- glądał na zmęczonego i zasmuconego, ale jego głęboki ba- ryton brzmiał pewnie i autorytatywnie. Miał przed sobą notatki, lecz nie zaglądał do nich. Patrzył prosto w kamerę, przedstawiając narodowi amerykańskiemu wstrząsające wydarzenia ostatniej nocy. - Niech mnie szlag - jęknął Callahan. Prezydent rozpoczął właśnie kwiecistą elegię na cześć Abrahama Rosenberga. Nazwał go "prawdziwą legendą". Musiał bardzo cierpieć, nie mogąc się skrzywić podczas wychwalania pod niebiosa jednego z najbardziej zniena- widzonych ludzi w Ameryce. - Bardzo wzruszające - rzuciła Darby. Siedziała bez ruchu na skraju łóżka. Prezydent wyjaśnił, że odbył konferencję z szefami FBI i CIA, którzy poinformowali go, że morderstwa mogą być 52 powiązane ze sobą. Polecił przeprowadzenie natychmia- stowego szczegółowego śledztwa, które powinno dopro- wadzić do postawienia winnych przed obliczem sprawied- liwości. Callahan siedział sztywno, okrywszy się prześcieradłami. Bez przerwy mrugał oczami i przeczesywał palcami po- targane dziko włosy. - Rosenberg? Zamordowany? - mamrotał w kółko, nie mogąc w to uwierzyć. Mimo kaca natychmiast doszedł do siebie; ból głowy pozostał, ale nie był zbyt dotkliwy. - Zwróć uwagę na ten sweter - rzekła Darby, sącząc kawę i spoglądając na różową, mocno upudrowaną twarz i starannie uczesane srebrzyste włosy prezydenta. Prezydent był przystojnym mężczyzną o kojącym głosie. Dzięki temu odniósł sukces w polityce. Zmarszczki na jego czole zbiegły się, twarz posmutniała, gdy zaczął mówić o swoim bliskim przyjacielu, sędzim Glennie Jensenie. - Kino "Montrose", o północy... - powtórzył za prezy- dentem Callahan. - Gdzie to jest? - spytała Darby. - Nie jestem pewny. Chyba w dzielnicy gejów. - Był gejem? - Bez wątpienia. Tak przynajmniej mówią. Siedzieli na brzegu łóżka, otuleni prześcieradłem. Prezydent zarządził tydzień żałoby narodowej. Flagi mają być opuszczone do połowy masztu, a wszystkie biura fe- deralne zamknięte. Trwają przygotowania do pogrzebów. Marudził jeszcze kilka minut o swym głębokim zasmuce- niu i wstrząsie, jaki przeżył. Wyglądał przy tym bardzo ludzko, a jednocześnie dostojnie, jak przystało na głowę państwa. Na zakończenie swego wystąpienia wykrzywił usta w swym opatentowanym uśmiechu dobrego wujaszka, napawającym widzów ufnością. Na ekranie pojawiła się na trawniku przed Białym Do- mem reporterka NBC i uzupełniła przemowę prezydenta: policja nie zdołała jeszcze ustalić podejrzanych; potwier- dziła, że obaj zamordowani sędziowie byli chronieni przez 53 FBI, które jednak odmówiło komentarza; "Montrose" to kino homoseksualistów; przyznała, że nadchodziło wiele gróźb pod adresem ofiar i że szczególnie wiele anonimów z pogróżkami otrzymywał Rosenberg. Zanim sprawa do- biegnie końca, cień podejrzenia padnie na wielu ludzi i wie- le sił politycznych w kraju - zakończyła. Callahan wyłączył telewizor i podszedł do balkonowych drzwi, za którymi gęstniało poranne powietrze. - Żadnych podejrzanych - mruknął. - W tej chwili mogłabym wymienić przynajmniej dwu- dziestu - oznajmiła Darby. - Tak, ale dlaczego właśnie oni? Rosenberg... wiadomo, ale Jensen? Dlaczego nie McDowell albo Yount? Są bar- dziej liberalni od Jensena. I wierni swoim poglądom. To wszystko nie ma sensu. - Callahan usiadł w wiklinowym fotelu i zmierzwił sobie włosy. - Przyniosę ci jeszcze kawy - zaproponowała Darby. - Nie, nie. Rozbudziłem się. - Jak tam twoja głowa? - Będzie dobrze, jeśli tylko prześpię się jeszcze trzy godziny. Chyba odwołam wykłady. Nie jestem w nastroju. - Wspaniale. - Cholera! Nie mogę w to uwierzyć. Ten idiota trzyma w ręku dwie nominacje. Ośmiu z dziewięciu sędziów bę- dzie pochodziło z wyboru republikanów. - Muszą zostać zatwierdzeni przez Senat. - Za dziesięć lat nie poznamy własnej konstytucji. Ko- muś, może jakiejś grupie, bardzo zależy na zmianach w Są- dzie Najwyższym. Chcą mieć absolutną konserwatywną większość. Wybory odbędą się w przyszłym roku. Rosen- berg ma... to znaczy miał dziewięćdziesiąt jeden lat. Man- ning skończył osiemdziesiąt cztery. Yount też jest po osiem- dziesiątce. Wkrótce powymierają, zostało im góra dziesięć lat. Gdyby jednak prezydentem został demokrata, konser- watywną większość trafiłby szlag! Po co ryzykować? Lepiej ich pozabijać na rok przed wyborami. Wszystko się zgadza, tylko ciekawe, kto za tym stoi. 54 - Ale dlaczego Jensen? - Przynosił im wstyd. I bez wątpienia stanowił łatwy cel. - Zgoda, ale miał raczej umiarkowane poglądy i tylko czasami skręcał na lewo. Poza tym mianował go republi- kanin. - Chcesz krwawą mary? - Świetny pomysł, ale za chwilę. Usiłuję się skupić. - Darby opadła na łóżko i popijając kawę obserwowała pro- mienie słońca wpadające przez balkon. - Nie mogli wybrać lepszej pory, nie uważasz? Druga kadencja, nominacje, po- lityka i wszystko, co się z nią wiąże. Do tego dorzuć prze- moc, radykałów, nawiedzonych, przeciwników aborcji, ho- mofobów, Aryjczyków i nazistów, pomyśl o wszystkich ugrupowaniach zdolnych do popełnienia zbrodni, o groź- bach pod adresem Sądu. Wnioski nasuwają się same... Ide- alna pora dla małej, niezbyt znanej grupy, by uderzyć w sę- dziów. To straszne, ale pora jest fantastyczna. - Jaką organizację masz na myśli? - Bo ja wiem... , - Armię Podziemia? - Armia jest już znana. Zabójstwo sędziego Fernandeza w Teksasie to sprawka tych ludzi. - Zdaje się, że oni używają bomb. - Tak, bardzo fachowo posługują się plastikiem. - Możesz ich skreślić. - Na razie nie skreślam nikogo - stwierdziła Darby, po czym wstała i zawiązała szlafrok. - Chodź, zrobię ci krwa- wą mary. - Dobrze, pod warunkiem, że wypijesz ją ze mną. - Thomas, jesteś profesorem i możesz odwoływać wy-" kłady, kiedy tylko chcesz. Ja natomiast studiuję i... \> - Jaki to ma związek z krwawą mary? - Nie mogę opuszczać zajęć. - Obleję cię na egzaminie, jeśli natychmiast nie wyj- miesz szklanek i nie upijesz się ze mną. Mam wydanie orzeczeń Rosenberga. Poczytamy je sobie, sącząc krwawą 55 mary, potem wino, a potem cokolwiek. Czuję pustkę, jaką ten człowiek po sobie zostawił. - O dziewiątej mam wykład z kodeksu postępowania federalnego. Nie mogę go opuścić. - Zadzwonię do dziekana i odwołam wszystkie moje zajęcia. Czy wtedy upijesz się ze mną? ! - Nie! Nie wygłupiaj się, Thomas! Zszedł za nią na dół, do kuchni, gdzie była kawa i wódka. 6 Przyciskając słuchawkę ramieniem do ucha, Fletcher Coal wcisnął kolejny guzik w aparacie telefonicznym na biurku w Gabinecie Owalnym. Trzy linie były zajęte, o czym świadczyły mrugające światełka. Coal przechadzał się przed biurkiem i słuchał rozmówcy, kartkując jedno- cześnie dwustronicowy raport Hortona z Departamentu Sprawiedliwości. Nie zwracał uwagi na prezydenta, który stał w rozkroku pod oknem, trzymając w dłoniach obciś- niętych sportowymi rękawiczkami kij do golfa. W skupie- niu celował żółtą piłeczką do oddalonego o dziesięć stóp mosiężnego kubka, zastępującego dołek. Coal warknął coś do słuchawki. Prezydent nie dosłyszał jego słów. Skon- centrował się i lekko uderzył piłeczkę, która potoczyła się wprost do leżącego na boku kubka, po czym odbiwszy się od dna, wypadła i poturlała o trzy stopy w bok. Pre- zydent - w samych skarpetkach - przesunął się o kilka cali do następnej piłeczki, na którą chuchnął z góry. Tym razem piłeczka była pomarańczowa. Uderzył w nią leciu- teńko i patrzył z satysfakcją, jak wpada wprost do kubka. Osiem trafień z rzędu! W sumie dwadzieścia siedem na trzydzieści! - Dzwonił prezes Runyan - oświadczył Coal, trzaskając słuchawką. - Jest wstrząśnięty. Chciałby się spotkać z pa- nem dziś po południu. - Niech się wypcha. 56 - Kazałem mu przyjść jutro o dziesiątej. O wpół do jedenastej rozpoczyna się posiedzenie gabinetu, a o wpół do dwunastej Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Nie podnosząc głowy, prezydent ścisnął kij i wbił wzrok w następną piłkę. - O niczym innym nie marzę! Co z sondażami? - Wziął ostrożny zamach i śledził tor piłki. - Właśnie rozmawiałem z Nellsonem. Od południa prze- prowadził dwa badania opinii publicznej. Komputery nie opracowały jeszcze wyników, ale według niego procent ocen pozytywnych może wahać się od pięćdziesięciu dwóch do trzech. Gracz podniósł na chwilę głowę i uśmiechnął się, po czym znów skupił uwagę na piłeczce. - Ile mieliśmy w zeszłym tygodniu? - Czterdzieści cztery. Wszystko dzięki swetrowi i spor- towej koszulce. Tak jak przewidywałem. - Myślałem, że czterdzieści pięć - stwierdził prezydent, uderzając tym razem w żółtą piłeczkę i patrząc, jak wpada do kubka. - Ma pan rację. Czterdzieści pięć. - To nasz najlepszy wynik od... - Od jedenastu miesięcy. Nie przekroczyliśmy pięćdzie- sięciu procent od porwania samolotu w listopadzie zeszłego roku. To cudowny kryzys, szefie. Ludzie są wstrząśnięci, ale wielu odetchnęło z ulgą na wiadomość o śmierci Ro- senberga. Pana postawa nie budzi zastrzeżeń. Nie mogło być lepiej. - Coal wcisnął mrugający guzik i podniósł słu- chawkę. Po chwili bez słowa rzucił ją na widełki. Popra- wił krawat i zapiął marynarkę. - Wpół do szóstej, szefie. Voyles i Gminski czekają. Prezydent uderzył w piłeczkę i patrzył, jak się toczy. Minęła kubek o cal, prezydent skrzywił się. - Niech czekają. Zorganizuj konferencję prasową na dziewiątą rano. Zabiorę ze sobą Voylesa, ale nie pozwolę mu gadać. Każę mu stanąć z tyłu. Podam kilka szczegółów 57 i odpowiem na parę pytań. Sieci telewizyjne puszczą to chyba na żywo, jak sądzisz? - Oczywiście. Świetny pomysł. Zajmę się wszystkim. Prezydent zdjął rękawiczki i rzucił je w kąt. - Wprowadź ich. Ostrożnie oparł kij o ścianę i wsunął stopy w miękkie mokasyny od Bally'ego. Zgodnie z codziennym rytuałem zdążył przebrać się już sześć razy od śniadania i teraz miał na sobie dwurzędowy garnitur w kratę, do którego dobrał czerwono-granatowy krawat w groszki. Strój biu- rowy. Marynarka wisiała na wieszaku pod drzwiami. Usiadł za biurkiem i z nienawiścią rzucił okiem na rozłożone na blacie papiery. Po wejściu Voylesa i Gminskiego kiwnął głową, lecz nie wstał i nie podał im ręki. Tamci usiedli przed biurkiem, a Coal stanął jak zwykle pod oknem, ni- czym wartownik gotowy do strzału. Prezydent ścisnął na- sadę nosa, jakby cierpiał na migrenę wywołaną stresem. - Mieliśmy ciężki dzień, panie prezydencie - zaczął Gminski, chcąc przełamać lody. Voyles wyglądał przez okno. Coal kiwnął głową, a pre- zydent stwierdził: - Owszem. Bardzo ciężki i długi dzień, Bob. Czeka mnie jeszcze obiad z Etiopczykami, więc nie przedłużajmy sprawy. Zacznijmy od ciebie, Bob. Kto ich zabił? - Nie wiem, panie prezydencie. Ale mogę zapewnić, że agencja nie miała z tym nic wspólnego. - Jesteś gotów przysiąc, Bob? - spytał niemal nabożnie. - Przysięgam. Klnę się na grób mojej matki. - Gminski podniósł prawą dłoń. Coal pokiwał z zadowoleniem głową, udając, że mu wie- rzy. Sprawiał wrażenie człowieka, od którego zależą losy świata. Prezydent spojrzał gniewnie na Voylesa, którego potężna postać wypełniała fotel. Dyrektor nie zdjął nawet obszer- nego prochowca. Żuł gumę i rzucał głowie państwa szy- dercze spojrzenia. - Raporty? Balistyka i sekcja zwłok? - spytał prezydent. 58 - Mam je - odparł krótko Voyles, otwierając teczkę. - Nie będę ich teraz czytał. Proszę je streścić. - Użyto pistoletu małego kalibru, prawdopodobnie dwu- dziestkidwójki. Jak wskazują oparzenia od prochu, do Ro- senberga i jego pielęgniarza strzelano z bardzo bliska. Jeśli chodzi o Fergusona, trudno powiedzieć, z jakiej odległości oddano strzały, w każdym razie nie większej niż dwanaście cali. Każdy z zabitych dostał po trzy kule w głowę. Z Ro- senberga wyjęto dwie, trzecią znaleziono w poduszce. Wy- gląda na to, że sędzia i pielęgniarz spali, gdy morderca do nich strzelał. Pociski są jednakowe, wystrzelono je z tego samego pistoletu i zrobiła to bez wątpienia jedna osoba. Pełne raporty z sekcji zwłok są na ukończeniu, ale nie spodziewam się żadnych rewelacji. Przyczyny śmierci są całkiem oczywiste. - Odciski palców? - Żadnych. Wciąż szukamy, ale robota była bardzo czy- sta. Zdaje się, że sprawca niczego po sobie nie zostawił oprócz kul i trupów. - Jak się dostał do domu? - Nie ma śladów włamania. O czwartej, po powrocie sędziego, Ferguson sprawdził posiadłość zgodnie z proce- durą. Dwie godziny później sporządził pisemny raport, w którym stwierdza, że przeszukał całą górę, czyli dwie sypialnie, łazienkę i trzy garderoby, oraz cały dół. Oczy- wiście niczego nie znalazł. Potem sprawdził wszystkie okna i drzwi. Zgodnie z poleceniami Rosenberga nasi agenci byli na zewnątrz. Według nich Ferguson przeszukiwał dom przez jakieś trzy do czterech minut. Podejrzewam, że mor- derca czekał w ukryciu na powrót sędziego, a Ferguson po prostu go nie znalazł. - Dlaczego? - wtrącił uparty Coal. Przekrwione oczy Voylesa zwrócone były ku prezyden- towi. Dyrektor całkowicie ignorował totumfackiego głowy państwa. - Mamy do czynienia z wielce utalentowanym przestę- pcą, który zabił sędziego Sądu Najwyższego, może nawet 59 dwóch, nie zostawiając po sobie żadnych śladów. Według mnie jest to profesjonalny morderca. Włamanie nie stano- wiło dla niego problemu. Podobnie jak ukrycie się podczas pobieżnej inspekcji Fergusona. Człowiek ten jest zapewne bardzo cierpliwy. Nie ryzykowałby włamania do domu pod- czas obecności mieszkańców i gliniarzy na ulicy. Wydaje mi się, że dostał się na teren posiadłości po południu i po prostu czekał... Być może w garderobie na górze albo na strychu. Pod składaną drabinką prowadzącą na strych znaleźliśmy dwa skrawki izolacji termicznej, co oznacza, że ktoś chodził po strychu. - W zasadzie nie jest istotne, gdzie się ukrył - stwierdził prezydent. - Liczy się to, że go nie znaleziono. - Zgadza się. Nie zezwolono nam na przeszukiwanie domu, pojmuje pan? - Wiem tylko, że Rosenberg nie żyje. A co z Jensenem? - Również nie żyje. Ma złamany kark poprzez zawęź- lenie kawałkiem żółtej nylonowej linki, jaką można kupić w każdym sklepie przemysłowym. Patolodzy sądzą, że umarł nie na skutek pęknięcia kręgów szyjnych, lecz przez zadławienie, którego przyczyną było zaciśnięcie linki. Brak odcisków palców. Żadnych świadków. Obawiam się, że cha- rakter miejsca, w którym znaleziono ciało, nie będzie sprzyjał współpracy ze świadkami, jeśli w ogóle ich znaj- dziemy. Śmierć nastąpiła około wpół do pierwszej w nocy. Obydwa morderstwa dzielą dwie godziny. - O której Jensen wyszedł z domu? - zapytał prezydent. - Nie wiemy. Proszę pamiętać, że kazano nam pilnować go z parkingu. O szóstej po południu eskortowaliśmy go z pracy, potem nasi ludzie obserwowali kamienicę przez siedem godzin, dopóki nie nadeszła wiadomość o śmierci sędziego. Agenci stosowali się do poleceń Jensena. Czmy- chnął z domu w samochodzie przyjaciela. Znaleźliśmy au- to w odległości dwóch przecznic od kina. Coal postąpił dwa kroki w stronę biurka, trzymając ręce splecione z tyłu. 60 - Dyrektorze, czy według pańskiej opinii obu morderstw dokonał jeden zabójca? - Skąd mam, do diabła, wiedzieć?! Ciała jeszcze nie ostygły. Potrzebujemy czasu. Na razie nie mamy jeszcze żadnego materiału dowodowego. Żadnych świadków, od- cisków palców, kapusiów... Złożenie wszystkiego do kupy zajmie nam parę dni. Nie wykluczam, że dokonał tego jeden człowiek, ale jeszcze za wcześnie na wyciąganie wniosków. - A co podpowiada panu nos? - spytał prezydent. Voyles milczał przez chwilę, wpatrując się w okno. - Jeśli zrobił to jeden facet, to mamy do czynienia z su- permenem. Prawdopodobnie było ich jednak dwóch albo trzech i mieli pomoc z zewnątrz. Ktoś dostarczył im wielu informacji. - Na przykład jakich? - No, choćby takich, jak często Jensen chodzi do kina, w którym rzędzie zwykle siada, o której godzinie rozpo- czyna oglądanie, czy jest sam, czy może z kimś się spotyka. Biuro nie ma takich informacji. Jeśli chodzi o Rosenberga, to ktoś musiał wiedzieć, że w jego domu nie ma systemu alarmowego, że nasi chłopcy siedzą na dworze, że Ferguson przychodził na dziesiątą i schodził z posterunku o szóstej i że siedział z tyłu domu, że... - O tym Biuro było poinformowane - przerwał mu pre- zydent. - Oczywiście. Ale mogę pana zapewnić, że nie dzieli- liśmy się z nikim tą wiedzą. Prezydent rzucił szybkie, porozumiewawcze spojrzenie w stronę Coala, który w zamyśleniu tarł brodę. Voyles zmienił pozycję w fotelu, unosząc nieco swój szeroki zad, a potem uśmiechnął się do Gminskiego, jakby chciał powiedzieć: "Pograjmy z nimi w te klocki". - Sugeruje pan istnienie spisku - stwierdził dosyć in- teligentnie Coal, marszcząc brwi. - Niczego, do cholery, nie sugeruję. Oznajmiam panu, panie Coal, i panu, panie prezydencie, że wedle naszej 61 wiedzy istniał spisek, którego celem było zabicie sędziów. W spisek musiało być zaangażowanych wiele osób. Mor- derca był jeden albo dwóch, ale pomagało im kilku ludzi z zewnątrz. Wskazuje na to szybkość, dobra organizacja i sposób, w jaki wykonano robotę. Coal wyglądał na zadowolonego. Wyprostował się i po- nownie założył ręce z tyłu. - Kim są w takim razie owi spiskowcy? - spytał pre- zydent. - Kogo pan podejrzewa? Voyles wziął głęboki oddech i usadowił się wygodniej w fotelu. Zamknął teczkę i odstawił ją na podłogę. - W tej chwili podejrzewamy jedynie kilka osób. Za- znaczam, że należy utrzymać to w tajemnicy. - Wiemy, że sprawa jest poufna - warknął Coal. - Znaj- duje się pan w Gabinecie Owalnym, dyrektorze. - Wiem, gdzie się znajduję, bywałem tu wcześniej. Mó- wiąc szczerze, panie Coal, byłem tu już wtedy, kiedy pan nosił jeszcze pieluchy. Stąd wiem o istnieniu przecieków. - Które swego czasu zdarzały się również w Biurze - odparował Coal. - Sprawa jest poufna, Denton. Ma pan na to moje sło- wo - zażegnał kłótnię prezydent. - Jak wszyscy wiemy - ciągnął Voyles - Sąd Najwyższy rozpoczął sesję w poniedziałek. Od kilku dni w mieście odbywały się demonstracje. Przez ostatnie dwa tygodnie wzmogliśmy kontrolę organizacji podziemnych. Wiemy, że w dystrykcie Kolumbii od tygodnia przebywało co naj- mniej jedenastu członków Armii Podziemia. Paru zatrzy- maliśmy dzisiaj i po przesłuchaniu wypuściliśmy bez sta- wiania zarzutów. Zdajemy sobie sprawę, że ludzie ci mają odpowiednie siły i środki, a także motywy, by uderzyć w sędziów. W tej chwili są na czele listy podejrzanych. Nie wykluczam jednak, że jutro wszystko może się zmienić. Na Coalu nie zrobiło to wrażenia. Armię Podziemia pode- jrzewali wszyscy. - Słyszałem o nich - odezwał się dosyć głupio prezy- dent. 62 - Doprawdy? To znaczy, że stają się popularni. Według nas są odpowiedzialni za zamach na pewnego sędziego z Teksasu. Nie możemy im jednak tego udowodnić. Ich specjalnością jest podkładanie bomb. Podejrzewamy, że w całym kraju podłożyli ich co najmniej sto: pod kliniki ginekologiczne, biura ACLU, kina porno i kluby dla gejów. Są to ludzie, którzy z zasady nienawidzili Rosenberga i Jen- sena. - A inni podejrzani? - spytał Coal. - Od dwóch lat mamy na oku aryjską grupę o nazwie Ruch Oporu Białych. Działają w Idaho i Oregonie. W ze- szłym tygodniu ich przywódca przemawiał w Wirginii Za- chodniej i przez kilka dni kręcił się w okolicy Waszyng- tonu. W poniedziałek rozpoznano go w tłumie demonstran- tów przed Sądem Najwyższym. Na jutro zaplanowaliśmy przesłuchanie tego człowieka. - Czy ci ludzie to profesjonalni mordercy? - zapytał Coal. - Nie reklamują się, pojmuje pan? Wątpię, żeby wspo- mniane przeze mnie grupy same dokonały morderstw. Mo- gły jednak wynająć zabójców i zadbać o zaplecze. - Więc kim są zabójcy? - drążył prezydent. - Mówiąc szczerze, mogą na zawsze pozostać nieznani. Prezydent wstał, by rozprostować nogi. Kolejny ciężki dzień w pracy. Uśmiechnął się do Voylesa. - Ma pan przed sobą trudne zadanie - odezwał się gło- sem dobrego wujaszka, pełnym ciepła i zrozumienia. - Nie zazdroszczę panu. Jeśli łaska, chciałbym codziennie o piątej po południu, przez siedem dni w tygodniu, dostawać dwu- stronicowy, pisany z podwójną spacją na maszynie, na pa- pierze o znormalizowanych wymiarach, raport, informują- cy mnie o postępach śledztwa. Jeśli nastąpi jakiś przełom, spodziewam się, że da mi pan znać natychmiast. Voyles kiwnął głową, lecz nie odezwał się. - Rano o dziewiątej mam konferencję prasową. Liczę na pańską obecność. Voyles ponownie kiwnął głową. Mijały sekundy i nikt 63 się nie odzywał. W końcu Voyles podniósł się hałaśliwie z fotela i zawiązał pasek płaszcza. - No cóż, na mnie już czas. A na pana czekają Etio- pczycy. Raporty balistyczne i wstępne ustalenia sekcji zwłok po- dał Coalowi. Wiedział, że prezydent nigdy ich nie prze- czyta. - Panowie, dziękuję za przybycie - pożegnał ciepło swych gości przywódca państwa. Coal zamknął za nimi drzwi, a prezydent chwycił kij do golfa. - Nie zapraszałem żadnych Etiopczyków - oznajmił, wbijając wzrok w żółtą piłeczkę na dywanie. - Wiem. Wysłałem już do nich pańskie przeprosiny. Przeżywamy wielki kryzys, panie prezydencie, i naród oczekuje od pana wytężonej pracy w swoim gabinecie, w otoczeniu doradców. Prezydent uderzył i piłeczka potoczyła się wprost do kubka. - Chcę porozmawiać z Hortonem. Nominacje muszą być trafione w dziesiątkę - oświadczył. - Na jego liście jest dziesięć osób. Według mnie nie- złych. - Chcę, żeby byli to młodzi, konserwatywni biali, prze- ciwnicy aborcji, pornografii, pedałów, nadzoru nad posia- daniem broni, parytetów rasowych i tym podobnych gó- wien. - Tym razem nie trafił do kubka. - Chcę mieć sę- dziów, którzy nienawidzą narkomanów i przestępców i ma- ją entuzjastyczny stosunek do kary śmierci. Zrozumiano? Coal był już przy telefonie, wystukiwał numery i kiwał głową w stronę szefa. Sam wybierze kandydatów, a potem przekona do nich prezydenta. K.O. Lewis siedział z dyrektorem z tyłu dobrze wygłu- szonej limuzyny, wjeżdżającej sprzed Białego Domu wprost w ruchliwą o tej porze aleję. Voyles milczał, bo nie miał nic do powiedzenia. Prasa obeszła się z nim bru- 64 talnie, mimo że nie upłynęła jeszcze doba od tragedii. Nad głową dyrektora zaczynały krążyć sępy. Trzy podkomisje Kongresu oznajmiły już, że przeprowadzą niezależne śle- dztwo i rozpoczną przesłuchania winnych zaniedbań. A ciała jeszcze nie ostygły. Politycy całkiem oszaleli, wal- cząc ze sobą o miejsce w świetle kamer. Prześcigali się w składaniu pełnych oburzenia oświadczeń. Senator Larkin z Ohio nienawidził Voylesa, który rewanżował mu się tym samym, dlatego senator zwołał konferencję prasową, na której oznajmił, że jego podkomisja natychmiast zbada spo- sób ochrony przez FBI dwóch zamordowanych sędziów. Larkin miał jednak przyjaciółkę - i to w dość młodym wieku - a FBI dysponowało pewnymi zdjęciami, dlatego Voyles był przekonany, że śledztwo podkomisji przeciągnie się w nieskończoność. - Jak tam prezydent? - spytał w końcu Lewis. - Który? - Nie chodzi mi o Coala. Ten drugi... - Świetnie. Po prostu znakomicie. Choć serce rozdziera mu ból po stracie Rosenberga. Jechali w milczeniu w kierunku Budynku Hoovera. Za- powiadała się długa noc. - Mamy nowego podejrzanego - odezwał się po jakimś czasie Lewis. - Zamieniam się w słuch. - Facet nazywa się Nelson Muncie. - Nie słyszałem o takim. - Voyles pokręcił głową. - Ja też nie. To długa historia. - Podaj mi krótszą wersję. - Muncie jest bardzo bogatym przemysłowcem z Flo- rydy. Szesnaście lat temu jego siostrzenica została zgwał- cona i zamordowana przez obywatela pochodzenia afro- amerykańskiego, nazwiskiem Buck Tyrone. Dziewczynka miała dwanaście lat. Gwałt i morderstwo miały niesłycha- nie brutalny przebieg. Oszczędzę ci szczegółów. Muncie nie ma własnych dzieci i całą swą nie zaspokojoną rodzi- cielską miłość przelał na siostrzenicę. Proces Tyrone'a od- 65 był się w Orlando. Skazano go na karę śmierci. Facet był dobrze strzeżony, bo pojawiły się groźby. Jacyś żydowscy prawnicy z dużej firmy adwokackiej w Nowym Jorku skła- dali wszystkie możliwe apelacje i w roku 1984 sprawa trafiła do Sądu Najwyższego. Dalej, jak się domyślasz, wszystko potoczyło się według znanego schematu: Rosen- berg zakochał się w Tyronie i wysmażył orzeczenie po- wołując się na absurdalną Piątą Poprawkę, zakazującą wykorzystywania w postępowaniu karnym oskarżeń skła- danych przeciwko sobie, co wyłączyło ze sprawy zeznanie tego śmiecia, złożone tydzień po aresztowaniu, ośmiostro- nicowe przyznanie się do winy, które Tyrone napisał własną ręką. W ten sposób sprawa upadła. Oddalono ją pięcioma głosami do czterech, a Rosenberg był autorem pokrętnego uzasadnienia. Była to jedna z najbardziej kontrowersyjnych decyzji Sądu. Tyrone wyszedł na wolność. Dwa lata później zniknął, i od tamtej pory nikt go nie widział. Jeśli wierzyć pogłoskom, Muncie sporo zapłacił za wykastrowanie, oka- leczenie i rzucenie Tyrone'a na pożarcie rekinom. Ale to tylko plotki, jak twierdzą władze na Florydzie. Potem, w ro- ku 1989, główny obrońca Tyrone'a, niejaki Kapłan, został zastrzelony przed swoim domem na Manhattanie. Zbieg okoliczności, prawda? - Kto ci dał cynk? - Dwie godziny temu dzwonili do mnie z Florydy. Są przekonani, że Muncie zapłacił kupę pieniędzy za zabicie Tyrone'a i jego adwokata. Nie mogą mu jednak niczego udowodnić. Mają co prawda nie zidentyfikowanego, niezbyt chętnego do współpracy kapusia, który twierdzi, że zna Munciego, i od czasu do czasu podrzuca na niego jakiś drobiazg. Teraz kapuś dał znać, że Muncie od dawna nosił się z zamiarem zabicia Rosenberga. Wszyscy uważają, że trochę mu odbiło po stracie siostrzenicy. - Ile ma pieniędzy? - Dosyć. Miliony. Dokładnie nie wie tego nikt. Muncie kryje się ze wszystkim. Floryda jest przekonana, że miał motyw. 66 - Musimy to sprawdzić. Wygląda obiecująco. - Zabiorę się do tego jeszcze dzisiaj. Jesteś pewny, że chcesz zatrudnić do tej sprawy trzystu agentów? Voyles zapalił cygaro i wypuścił dym przez szparę w ok- nie. - Może nawet czterystu. Musimy dobrać się komuś do dupy, zanim prasa dobierze się do nas. - Nie będzie łatwo. Nie mamy niczego oprócz naboi i linki. Ci faceci nie zostawili żadnych śladów. Voyles zaciągnął się cygarem. - Wiem. Czysta robota. Według mnie trochę za czysta/.. 7 Pierwszy prezes Sądu Najwyższego siedział zgarbiony za biurkiem w swoim gabinecie, z rozluźnionym krawatem i nieprzytomnym spojrzeniem przyglądał się trzem swym szanownym kolegom oraz kilku asystentom i sekretarzom rozmawiającym szeptem. Wszyscy byli wstrząśnięci i bar- dzo już zmęczeni. Najgorzej wyglądał Jason Kline, naj- bliższy współpracownik Rosenberga. Siedział na niedużej sofie i tępo wpatrywał się w podłogę, słuchając sędziego Archibalda Manninga, który po śmierci Rosenberga przejął honorową funkcję sędziego seniora i teraz mówił o pro- tokole i pogrzebach. Matka Jensena życzyła sobie pochować syna po małej, prywatnej uroczystości żałobnej, celebrowanej przez pasto- ra episkopalnego. Pogrzeb miał się odbyć w piątek w Pro- vidence. Natomiast syn Rosenberga, również prawnik, przedłożył Runyanowi pośmiertną wolę sędziego, sporzą- dzoną przez samego zainteresowanego po drugim wylewie. Rosenberg życzył sobie kremacji, poprzedzonej uroczysto- ściami żałobnymi bez asysty kompanii reprezentacyjnej wojska. Dalej żądał, aby jego prochy rozsypano nad re- zerwatem Siuksów w Dakocie Południowej. Rosenberg był 67 Żydem, lecz już dawno odszedł od judaizmu, twierdząc, że jest agnostykiem. Chciał być pochowany wśród Indian. Runyan w skrytości ducha uważał to za wielce stosowne, lecz nie powiedział tego na głos. W sąsiadującym z gabinetem westybulu stało sześciu agentów FBI. Popijali kawę i rozmawiali nerwowym szep- tem. W ciągu dnia nadeszło sporo gróźb, kilka z nich tuż po porannym wystąpieniu prezydenta. Na dworze było już niemal ciemno - najwyższy czas, by odwieźć sędziów do domu. Każdy z nich miał teraz czterech ochroniarzy. Nie- którzy czekali już w samochodach. Sędzia Andrew McDowell, który w wieku sześćdziesię- ciu jeden lat został najmłodszym członkiem Sądu, stał przy oknie i paląc fajkę wpatrywał się w uliczny ruch. McDo- well, jako jedyny spośród sędziów, znał bliżej Jensena. Fletcher Coal poinformował Runyana, że prezydent weźmie udział w pogrzebie Jensena i wygłosi mowę pożegnalną. Wszyscy woleliby, żeby prezydent w ogóle nie otwierał ust. Prezes poprosił McDowella o przygotowanie kilku zdań. McDowell - z gruntu nieśmiały, unikający oficjal- nych wystąpień - poprawił nerwowo muszkę i jednocześnie wyobraził sobie przyjaciela siedzącego w kinie z liną okrę- coną wokół szyi. Obraz był zbyt potworny, nawet dla czło- wieka z urzędu stykającego się z przemocą. Jensen - sędzia Sądu Najwyższego, jeden z jego szanownych kolegów, je- den z dziewięciu sprawiedliwych - chadzał ukradkiem do kina oglądać pornograficzne filmy! I wszystko wyszło na jaw w tak strasznych okolicznościach! Cóż za wstyd! Cóż za tragedia dla Sądu! Zobaczył siebie, jak stoi przed tłumem żałobników w kościele. Jak patrzy w twarz matce i rodzi- nie Jensena, wiedząc, że wszyscy myślą tylko o jednym: że Jensen chadzał do kina "Montrose". Będą szeptali do siebie: "Wiedziałeś, że był gejem?" McDowell nie wiedział. Nawet nie podejrzewał. I nie chciał przemawiać na po- grzebie. Sześćdziesięcioośmioletni sędzia Ben Thurow nie przej- mował się pogrzebami. Jego główną troską było ujęcie za- 68 bójców. Wcześniej Thurow pełnił funkcję prokuratora fe- deralnego w Minnesocie i miał własną teorię na temat mor- derstw. Podzielił podejrzanych na dwie kategorie: do pier- wszej należeli ci, którzy działali z nienawiści bądź pałali chęcią zemsty; do drugiej ludzie, którzy chcieli mieć wpływ na przyszły skład Sądu. Polecił swoim asystentom rozpo- częcie niezależnego śledztwa. - Mamy dwudziestu sześciu sekretarzy, asystentów i ap- likantów sądowych oraz siedmiu sędziów - oznajmił Thu- row, przechadzając się po gabinecie. - Przez kilka nastę- pnych tygodni z wiadomych względów nie zrobimy zbyt wiele, a wszystkie konkretne orzeczenia trzeba będzie od- łożyć do czasu uzupełnienia składu, co może ciągnąć się miesiącami. Proponuję więc zlecić naszym współpracowni- kom rozpatrzenie motywów i znalezienie winnych zbrodni. - Nie jesteśmy policją - poinformował go spokojnie Manning. - Z zabawą w Dicka Tracy'ego wypadałoby poczekać przynajmniej do czasu pogrzebów - dodał McDowell, nie odwracając się od okna. Thurow jak zwykle nie zwrócił uwagi na opinie kolegów. - Pokieruję śledztwem. Będę potrzebował waszych ludzi na dwa tygodnie. Potem przedstawię wam udokumentowaną listę podejrzanych. - Ben, tym zajmuje się FBI - rzucił prezes. - Nie prosili nas o pomoc. - Wolałbym nie dyskutować na temat FBI - odparł chłodno Thurow. - Macie do wyboru: albo pogrążamy się w urzędowej żałobie i nie robimy nic przez dwa tygodnie, albo zabieramy się do pracy i łapiemy tych sukinsynów. - Skąd pewność, że jest pan w stanie rozwiązać tę spra- wę? - spytał Manning. - Nie mam takiej pewności, uważam jednak, że warto spróbować. Naszych szanownych kolegów nie zamordo- wano bez powodu, a powód ów jest zapewne bezpośrednio związany ze sprawą bądź orzeczeniem wydanym lub roz- patrywanym przez Sąd. Jeśli zabito ich z zemsty, nasze 69 zadanie może okazać się niewykonalne. Do diabła, w tym kraju nie ma takiej osoby, która zgadzałaby się ze wszy- stkim, co postanowiliśmy. Lecz jeśli nie zabito ich z zemsty czy nienawiści, to mamy do czynienia z sytuacją, w której ktoś chce wpłynąć na przyszły skład Sądu po to, by kształ- tować jego decyzje. I to właśnie jest zastanawiające! Komu zależało na śmierci Abe'a i Glenna? Dlaczego obawiano się ich decyzji w sprawach, które rozpatrujemy, czy bę- dziemy rozpatrywać w przyszłym roku albo za pięć lat? Chcę, aby nasi ludzie wyciągnęli wszystkie sprawy, jakie wpływają obecnie do jedenastu podległych nam federalnych sądów okręgowych. - Nie dasz rady, Ben. - Sędzia McDowell pokręcił gło- wą. - Mówisz o ponad pięciu tysiącach spraw, z których tylko niewielki ułamek trafi do Sądu Najwyższego. Szukaj wiatru w polu... - Posłuchajcie, panowie - wtrącił Manning, na którym propozycja Thurowa również nie zrobiła wrażenia. - Przez trzydzieści jeden lat pracowałem z Rosenbergiem i często miałem chęć własnoręcznie go zastrzelić. Ale kochałem go jak brata. Jego liberalne poglądy były powszechnie akceptowane w latach sześćdziesiątych i siedemdziesią- tych, ale już w osiemdziesiątych zestarzały się, a w dzie- więćdziesiątych zaczęto nimi gardzić. Rosenberg stał się symbolem wszystkiego, co złe w tym kraju. Według mnie padł ofiarą jednej z radykalnych prawicowych organizacji. Teraz do końca świata możemy sobie studiować wszystkie sprawy; i tak nic nie znajdziemy! To był akt zemsty, po- wtarzam panu, Ben. Dla mnie to jasne jak słońce! - Dlaczego w takim razie zabito Glenna? - spytał Thu- row. - Nasz nieodżałowany przyjaciel miał, jak się okazało, nieco dziwne skłonności. Ktoś się o tym dowiedział i pra- wicowcy upatrzyli go sobie jako łatwy cel. Ci ludzie nie- nawidzą homoseksualistów, drogi panie. Ben przemierzał gabinet, nie przyjmując do wiadomości zdania kolegów. 70 - Nienawidzą nas wszystkich i jeśli zabili z tego po- wodu, policja prędzej czy później wpadnie na ich trop. Ale jeśli zamordowano naszych kolegów po to, by mani- pulować Sądem, sprawcy mogą pozostać bezkarni. Przy- puśćmy, że jakaś grupa ludzi wykorzystała sposobną chwi- lę... chwilę wielce niespokojną, w której przemoc zaczęła brać górę, by wyeliminować dwóch niewygodnych sędziów i przez to zmienić kształt Sądu? Kto wpadnie na ich trop, jeśli nie my? Pytam: kto? - Odłóżmy tę sprawę do pogrzebu i... rozrzucenia pro- chów - powiedział prezes. - Nie traktuj tego jako mojej dezaprobaty dla twojego planu, Ben. Poczekajmy jednak kilka dni. Niech opadną emocje. Większość z nas ciągle jest w szoku. Thurow przeprosił i wyszedł z gabinetu. Ochrona ruszyła za nim. Sędzia Manning wstał, opierając się na lasce, i zwrócił się do prezesa: - Nie będę obecny na uroczystościach w Providence. Nie lubię latać samolotem i nienawidzę pogrzebów. Nie- długo przyjdzie mi wziąć udział w moim własnym i nie chcę, by mi o tym przypominano. Prześlę kondolencje na ręce rodziny. Przeproście wszystkich w moim imieniu. Je- stem już bardzo starym człowiekiem. - Uważam, że sędzia Thurow ma rację - odezwał się Jason Kline. - Powinniśmy przynajmniej przejrzeć rozpa- trywane sprawy, a także te, które wedle wszelkiego pra- wdopodobieństwa trafią tutaj z niższych instancji. Wiem, że będziemy szukać igły w stogu siana, ale może na coś się natkniemy... - Zgadzam się - odparł prezes. - Z tym że w tej chwili działania tego rodzaju są nieco przedwczesne, nie sądzi pan? - Owszem, mimo to chciałbym zacząć... - Nie. Proszę zaczekać do poniedziałku. Oddam pana pod skrzydła sędziego Thurowa. Kline wzruszył ramionami i wyszedł. Dwóch asystentów 71 Rosenberga weszło wraz z nim do biura sędziego, gdzie usiedli w ciemności i wypili ostatni koniak Wielkiego Pra- wnika. • W wydzielonej, ciasnej niszy czytelni Wydziału Prawa, mieszczącej się na czwartym piętrze biblioteki uniwersy- teckiej, wciśnięta pomiędzy rzędy opasłych, z rzadka uży- wanych ksiąg prawniczych, Darby Shaw przeglądała kom- puterowy wydruk rejestru spraw wniesionych do Sądu Naj- wyższego. Czytała go już dwukrotnie i choć w rejestrze roiło się od spraw wzbudzających kontrowersje, nie zna- lazła niczego, co mogłoby ją zainteresować. Słyszała, że sprawa Dumonda wywołała zamieszki. Obiła się jej o uszy sprawa dziecięcej pornografii z New Jersey i przypadek zgwałcenia chłopca przez homoseksualistę w Kentucky. Dalej w rejestrze widniało kilkanaście apelacji o uchylenie wyroków kary śmierci, kilkadziesiąt skarg na przeróżne formy naruszania swobód obywatelskich i wiele spraw po- datkowych, antymonopolowych, dotyczących Indian i mniejszości etnicznych. Darby wydobyła z komputera streszczenie każdej znajdującej się w rejestrze sprawy. Streszczenia również czytała już dwa razy. Na podstawie tego, czego się dowiedziała, ułożyła starannie listę podej- rzanych, lecz nie było na niej nikogo, o kim nie ćwier- kałyby wróble na dachu. Wyrzuciła listę do śmieci. Callahan nie miał cienia wątpliwości, że zbrodnię po- pełnili Aryjczycy, naziści albo Klan, czyli jakieś działające w kraju ugrupowanie terrorystyczne o łatwej do ustalenia tożsamości, lub też banda wojowniczych radykałów. Z pewnością byli to prawicowcy, o czym świadczyć miał - według niego - wybór ofiar. Darby nie zgadzała się z nim. Grupy znane z nienawiści stanowiły zbyt oczywisty trop. Należący do tych organizacji ludzie jawnie grozili Sądowi Najwyższemu, jawnie rzucali kamieniami, organizowali de- monstracje i wygłaszali mowy. Potrzebowali Rosenberga żywego - był on bowiem symbolem wszystkiego, czego 72 nienawidzili. Dzięki Rosenbergowi kręcił się cały ich in- teres. Darby uważała, że za morderstwami kryje się ktoś znacznie bardziej niebezpieczny. Callahan siedział w domu i nieźle już pijany czekał na Darby, choć ona nie obiecywała, że przyjdzie. Wpadła jed- nak w przerwie na lunch i znalazła go na balkonie, pijanego i pochłoniętego czytaniem wyjątków z orzeczeń Rosenber- ga. Callahan odwołał zajęcia na tydzień. Poinformował dziekana, że nie wie, czy kiedykolwiek wróci do nauczania prawa konstytucyjnego, bo zamordowano jego bohatera. Darby kazała mu wytrzeźwieć i wyszła. Parę minut po dziesiątej wieczorem weszła do sali kom- puterowej na czwartym piętrze biblioteki i usiadła przed monitorem. Była sama. Wystukała coś na klawiaturze, zna- lazła to, czego szukała, i po chwili drukarka zaczęła wy- pluwać wielostronicowe wydruki apelacji rozpatrywanych w jedenastu federalnych sądach apelacyjnych w całym kra- ju. Po godzinie wyłączyła drukarkę. Miała teraz przed sobą grube na sześć cali streszczenia jedenastu rejestrów spraw. Zaniosła je do niszy w czytelni i położyła na środku peł- nego ksiąg stołu. Było już po jedenastej i na całym piętrze ani żywego ducha. Za wąskim oknem roztaczał się nie- ciekawy widok na parking i okoliczne drzewa. Zrzuciła pantofle i spojrzała na czerwony lakier na pal- cach stóp. Upiła łyk ciepłej kawy i zapatrzyła się nie wi- dzącym wzrokiem w ścianę. Pierwsza hipoteza nasuwała się sama - obydwa morderstwa zostały popełnione przez tych samych ludzi, z jednej i tej samej przyczyny. Jeśli było inaczej, poszukiwania nie doprowadzą do niczego. Druga hipoteza zajęła jej więcej czasu - motywem zbrodni nie była nienawiść czy chęć zemsty, lecz potrzeba mani- pulowania orzeczeniami Sądu. Gdzieś w drodze do Naj- wyższego Trybunału znajdowała się sprawa czy kwestia sporna, na której tak bardzo komuś zależało, że postanowił zmienić skład ciała orzekającego. Trzecia hipoteza przyszła jej nieco łatwiej: w sprawie lub sporze chodzi o znaczną sumę pieniędzy. 73 W leżącym na stole wydruku nie znalazła nici łączącej wszystkie trzy założenia. Przeglądała rejestry do północy i wyszła, gdy zamykano bibliotekę. 8 W czwartkowe południe sekretarka wniosła do parnej sali konferencyjnej, mieszczącej się na czwartym piętrze Budynku Hoovera, dużą poplamioną tłuszczem papierową torbę, pełną kanapek z plasterkami cebuli. Na środku kwa- dratowego pomieszczenia stał mahoniowy stół z dwudzie- stoma fotelami po bokach. Przy stole zasiedli wyżsi fun- kcjonariusze FBI z całego kraju. Wszyscy mieli rozluź- nione krawaty i podwinięte rękawy. Wokół tandetnego, urzędowego żyrandola, wiszącego pięć stóp nad stołem, unosiła się chmura błękitnego dymu. Przemawiał dyrektor Voyles. Zły i zmęczony, ssał czwar- te już cygaro i przechadzał się z wolna przed ekranem zawieszonym u końca stołu. Słuchała go tylko połowa lu- dzi. Reszta zagłębiła się w lekturze raportów z sekcji zwłok, analiz laboratoryjnych nylonowej linki, donie- sień o Nelsonie Munciem oraz kilku innych pośpiesznie sporządzonych dokumentów, których cała sterta leżała na środku stołu. Akta dochodzeniowe nie były na razie zbyt grube. Agent specjalny Eric East, pracujący w Biurze dopiero od dziesięciu lat, ale cieszący się zasłużoną sławą błyskot- liwego detektywa, słuchał słów dyrektora i jednocześnie studiował pilnie jeden z dokumentów. Przed sześcioma go- dzinami Voyles powierzył mu prowadzenie śledztwa. Resztę zespołu dobierano przez cały ranek, a konferencja z dy- rektorem była spotkaniem organizacyjnym. East słuchał, lecz nie dowiedział się niczego nowego. Śledztwo będzie ciągnęło się zapewne tygodniami, jeśli nie miesiącami. Jedynymi dowodami, jakimi dysponowało 74 Biuro, były kule - w liczbie dziewięciu - linka i stalowy pręt. Sąsiedzi Rosenberga z Georgetown niczego nie wi- dzieli. W kinie "Montrose" nie zauważono podejrzanych osobników. Brak odcisków palców. Brak włókien z ubrania. Słowem: nic! Trzeba mieć prawdziwy talent, by wykonać tak czystą robotę, a z drugiej strony bardzo, bardzo dużo pieniędzy, by talent ów wynająć. Voyles nie ukrywał, że odnalezienie zabójcy jest prawie niemożliwe. A zatem na- leży zająć się tymi, którzy go wynajęli. - Przed sobą macie charakterystykę gościa nazwiskiem Nelson Muncie, milionera z Jacksonville na Florydzie - powiedział Voyles, nie wyjmując cygara z ust. - Muncie podobno groził Rosenbergowi. Władze Florydy są przeko- nane, że zapłacił kupę pieniędzy za zgładzenie faceta, który zgwałcił jego siostrzenicę, i prawnika, który bronił prze- stępcy. Wyczytacie to w charakterystyce Munciego. Dwóch naszych ludzi rozmawiało dziś rano z jego adwokatami, którzy przyjęli ich nadzwyczaj wrogo. Jak twierdzi jeden z prawników, Muncie wyjechał z kraju i oczywiście nie wiadomo, kiedy wróci. Oddelegowałem dwudziestu agen- tów, żeby go wytropili. Cygaro zgasło i Voyles zapalił je ponownie, patrząc jed- nocześnie na jeden z dokumentów leżących na stole. - Rzućcie okiem na teczkę numer cztery. Znajdziecie w niej akta grupy o nazwie Ruch Oporu Białych. Jest to niewielka bojówka, w której skład wchodzą byli koman- dosi. Obserwujemy ich od trzech lat. Przeczytajcie to, choć nie kryję, że są słabymi podejrzanymi. Podkładają ładunki zapalające i bawią się w palenie krzyży. Są niezbyt fine- zyjni. I co najważniejsze: nie mają forsy. Według mnie nie stać ich na wynajęcie tak przebiegłego mordercy. Mimo to oddelegowałem do nich dwudziestu ludzi. East rozwinął z folii olbrzymią kanapkę, powąchał i od- łożył na bok. Cebula była już zimna. Odechciało mu się jeść. Słuchał i robił notatki. Na szóstym miejscu listy po- dejrzanych znajdowało się nazwisko Clintona Lane'a - psy- chopaty, który wypowiedział wojnę homoseksualistom. 75 Lane miał syna jedynaka, który swego czasu wyniósł się z rodzinnej farmy w Iowa do San Francisco, gdzie nie musiał ukrywać swych gejowskich upodobań. Nie nacieszył się jednak wolnością, bo jakiś czas potem umarł na AIDS. Tata Lane załamał się i podpalił biura Koalicji Gejów w Des Moines. Został ujęty i skazany na cztery lata, ale w 1989 roku uciekł z więzienia i jakby zapadł się pod ziemię. Podobno zajął się przemytem kokainy na dużą skalę i zarobił na tym miliony. Pieniądze przeznaczył na pro- wadzenie prywatnej wojny przeciwko gejom i lesbijkom. FBI od pięciu lat usiłowało go schwytać, ale Lane siedział w Meksyku i stamtąd kierował robotą. Latami zasypywał Kongres, Sąd Najwyższy i Kancelarię Prezydenta pełnymi nienawiści listami. Voyles nie brał go poważnie pod uwagę w tej sprawie. Według niego Lane był zdrowo porąbany i niezdolny do przeprowadzenia tak skomplikowanej akcji, jednak należało go sprawdzić. Do Lane'a oddelegował sze- ściu agentów. Lista podejrzanych obejmowała dziesięć pozycji. Do każ- dej grupy lub pojedynczego nazwiska oddelegowano od sześciu do dwudziestu najlepszych agentów specjalnych FBI. Na czele brygad śledczych stali szefowie, którzy dwa razy dziennie mieli meldować Eastowi o postępach w pra- cy. Z kolei East rano i po południu miał składać raporty dyrektorowi. W sumie ponad stu agentów skierowano do różnych miast i na prowincję w poszukiwaniu śladów. Voyles nakazał zachowanie absolutnej tajemnicy służ- bowej. Media pójdą tropem FBI jak sfora psów gończych, dlatego śledztwo musi mieć całkowicie poufny charakter. Prasą zajmie się sam dyrektor, który jak zwykle nie będzie miał zbyt wiele do powiedzenia. Voyles usiadł. Głos zabrał K.O. Lewis i wygłosił nudną przemowę o pogrzebach, bezpieczeństwie i prośbie prezesa Runyana o umożliwienie przedstawicielom Sądu udziału w śledztwie. Eric East pił zimną kawę i wpatrywał się w listę. 76 Przez trzydzieści cztery lata sprawowania urzędu w Są- dzie Najwyższym Abraham Rosenberg sporządził nie mniej niż tysiąc dwieście orzeczeń wraz z uzasadnieniami. Na- ukowcy badający prawo konstytucyjne podziwiali go za pracowitość i rzetelność. Sędzia dosyć niechętnie zabierał się do nudnych spraw antymonopolowych czy apelacji po- datkowych, lecz jeśli w jakiejś rozpatrywanej przez Naj- wyższy Trybunał kwestii pojawił się choćby cień wątpli- wości, Rosenberg rzucał się w wir pracy. Pisał orzeczenia większości, wnioski o podtrzymanie orzeczeń większości, wnioski o podtrzymanie głosów sprzeciwu i przede wszy- stkim same uzasadnienia swych licznych vota separata. Często był jedynym członkiem dziewięcioosobowego skła- du orzekającego prezentującym odmienne zdanie. Przez trzydzieści cztery lata zabierał głos i wyrażał swoją opinię w niemal każdej kontrowersyjnej sprawie. Uwielbiali go zarówno naukowi badacze prawa, jaki i ci, którzy z racji zawodu zajmowali się jego komentowaniem. Na temat sę- dziego i jego działalności publikowano książki, eseje i szkice krytyczne. Darby znalazła pięć tomów w twardej oprawie kompilacji orzeczeń Rosenberga, w których każde uzasadnienie zaopatrzone było w redaktorskie noty i od- nośniki. Jedna z ksiąg zawierała same wspaniałe głosy sprzeciwu. Darby nie poszła w czwartek na zajęcia i spędziła cały dzień w czytelni. Na podłodze obok stołu leżały porządnie ułożone wydruki komputerowe. Wszystkie książki Rosen- berga były otwarte, interesujące ją stronice pozaznaczane, a całość poukładana grzbietami na dół w jednej stercie. Morderstw dokonano nie bez powodu. W wypadku Ro- senberga wystarczającym motywem mogła być chęć zem- sty. Lecz jeśli do równania dodało się Jensena, motyw zemsty i nienawiści tracił sens. Oczywiście Jensen dał się niektórym we znaki, lecz jego działalność nie wzbudzała takich namiętności jak choćby to, co robił Yount czy nawet Manning. Darby nie znalazła żadnych opracowań krytycznych pism 77 sędziego Glenna Jensena. Przez sześć lat sprawowania urzę- du sporządził jedynie dwadzieścia osiem orzeczeń większo- ści, co pod względem ilościowym stawiało go na ostatnim miejscu wśród dziewiątki sprawiedliwych. Napisał także kilka głosów sprzeciwu i podpisał się pod paroma wnio- skami o podtrzymanie orzeczeń, lecz, ogólnie rzecz biorąc, nie przepracowywał się nad miarę. Jego pisma sprawiały na ogół wrażenie bezładnych, żałosnych wypocin aplikanta. Mimo to Darby pilnie studiowała orzeczenia Jensena, który niemal co roku radykalnie zmieniał poglądy. Naj- młodszy sędzia był dosyć konsekwentny w obronie praw oskarżonych w sprawach kryminalnych, lecz często zda- rzało mu się odchodzić od swego stanowiska, co z pew- nością musiało zdumiewać badaczy prawa. Na siedem roz- patrywanych przez Sąd spraw mniejszości rdzennych Ame- rykanów w pięciu wypadkach wziął stronę Indian. Trzy napisane przez niego orzeczenia większości dotyczyły ochrony środowiska. I był nad wyraz konsekwentny w po- pieraniu bojowników o mniejsze podatki. Nigdzie jednak nie znalazła najmniejszego śladu wska- zującego na motyw zbrodni. Jensen zbyt często zmieniał zdanie, by traktować go poważnie. W porównaniu z po- zostałą ósemką był nieszkodliwy. Dopiła kolejny kubek ciepłej kawy i odłożyła na chwilę notatki o Jensenie. Schowała zegarek do szuflady. Nie mia- ła pojęcia, która jest godzina. Callahan wytrzeźwiał i za- prosił ją na późny obiad w restauracji Mr. B's w Dzielnicy Francuskiej. Musi do niego zadzwonić. Dick Mabry - pełniący w Białym Domu funkcję autora przemówień i urzędowego czarodzieja słów - siedział na krześle obok biurka i przyglądał się, jak Fletcher Coal i prezydent czytają trzecią wersję mowy pogrzebowej. Coal odrzucił dwie pierwsze propozycje, a Mabry wciąż nie wie- dział, o co im właściwie chodzi. Coal mówił jedno, a pre- zydent chciał czegoś innego. Wcześniej szef gabinetu 78 w ogóle zrezygnował z mowy, ponieważ - jak twierdził - nie weźmie udziału w pogrzebie Jensena. Potem zadzwonił sam prezydent i poprosił go o przygotowanie kilku słów, bo Glenn należał do jego przyjaciół i chociaż był pedałem, zawsze można było na nim polegać. Mabry wiedział, że Jensen nie przyjaźnił się z prezy- dentem. Był natomiast ofiarą głośnego morderstwa; czło- wiekiem, którego pogrzeb ściągnie uwagę całego narodu. Wreszcie po raz drugi zadzwonił Coal i poinformował go, że nie jest pewny, czy prezydent pojedzie na pogrzeb. Jednocześnie zlecił mu napisanie mowy na wszelki wypa- dek. Biuro Mabry'ego mieściło się w budynku starej kan- celarii, tuż obok Białego Domu. Pracujący tam ludzie robili w ciągu dnia zakłady o to, czy prezydent weźmie udział w pogrzebie osoby o odmiennej orientacji seksualnej. Sta- wiano trzy do jednego, że nie weźmie. - Poprawiłeś się, Dick - rzucił Coal, składając kartkę. - Mnie się też podoba - dodał prezydent. Mabry już wcześniej zauważył, że głowa państwa czeka na opinię Coala, zanim wyrazi swój podziw lub deza- probatę. - Mogę spróbować jeszcze raz - zaproponował Mabry wstając. - Nie, wystarczy - stwierdził stanowczo Coal. - W tym tekście jest to, czego nam trzeba... ta głębia... Podoba mi się. Odprowadził Mabry'ego do drzwi i zamknął je starannie. - Co o tym myślisz? - spytał prezydent. - Odwołajmy to. Mam złe przeczucia. Co prawda zy- skalibyśmy dodatkową reklamę, ale nie wolno nam zapo- minać, że musiałby pan wygłosić swoją przepiękną mowę nad ciałem człowieka zamordowanego w kinie porno dla pedałów. Zbyt ryzykowne. - Taaak. Uważam, że masz... - To nasz kryzys, szefie. Mamy coraz większe poparcie w społeczeństwie i nie chciałbym tego zaprzepaścić. - Powinniśmy jednak kogoś wysłać. - Oczywiście. Co sądzi pan o wiceprezydencie? 79 - Gdzie on jest? - Dziś wieczorem wraca z Gwatemali. - Coal nagle uśmiechnął się w duchu. - Wie pan co, szefie? To idealna sprawa dla "Wieka": pogrzeb pedała! - Bomba! - zachichotał prezydent. - Mamy jednak mały problem. - Coal spoważniał i za- czął przechadzać się przed biurkiem. - Uroczystości po- grzebowe Rosenberga. Przewidziano je na sobotę... Tylko osiem przecznic od Białego Domu. - Prędzej mnie szlag trafi, niż tam pojadę! - Wiem. Ale pańskiej nieobecności nie da się łatwo usprawiedliwić. - Zgłoszę się do szpitala Waltera Reeda z zapaleniem korzonków. Kiedyś już to przećwiczyliśmy. - Nie da rady, szefie. W przyszłym roku wybory. Musi pan trzymać się z daleka od szpitali. - Do jasnej cholery, Fletcher! - Prezydent walnął pięścią w blat biurka i wstał. - Nie pójdę na ten pogrzeb, bo umarłbym tam ze śmiechu. Dziewięćdziesiąt procent Ame- rykanów nienawidziło tego starego pryka. Pokochają mnie, jeśli zostanę w domu. - Protokół, szefie. Trzeba działać dyplomatycznie. Jeśli nie weźmie pan udziału w pogrzebie, prasa żywcem obed- rze pana ze skóry. Nie musi pan przemawiać. Wystarczy, że się pan rozluźni i spojrzy prawdziwie zasmuconym wzrokiem w obiektywy kamer. Nie zajmie nam to więcej niż godzinę. Prezydent ujął kij do golfa i stanął nad pomarańczową piłeczką. - W takim razie trzeba będzie pojechać również na po- grzeb Jensena - powiedział. - Właśnie. Ale bez mowy pogrzebowej. - Wiesz, widziałem go tylko dwa razy w życiu. - Ude- rzył piłeczkę. - Wiem. Cichutko weźmiemy udział w obydwu uroczy- stościach. Nie będziemy nic mówić, a potem znikniemy. - Chyba masz rację. - Znów uderzył. 80 9 Thomas Callahan spał do późna, samotnie. Położył się wcześniej niż zwykle - może dlatego, że był trzeźwy i że nikt nie leżał obok. Już trzeci dzień z rzędu odwoływał zajęcia. Był piątek, jutro miał się odbyć pogrzeb Rosen- berga. Callahan postanowił, że nie tknie prawa konstytu- cyjnego, dopóki prochy Rosenberga nie spoczną w ziemi. Zaparzył kawę i w szlafroku usiadł na balkonie. Tem- peratura spadła do sześćdziesięciu stopni Fahrenheita - je- sień dawała o sobie znać pierwszym chłodem. Mimo to ulica Dauphine jak zwykle tętniła życiem. Ukłonił się star- szej pani, której nie znał, siedzącej na balkonie po prze- ciwnej stronie ulicy. Od słynnej Bourbon dzieliła go tylko jedna przecznica i w dole widział obwieszonych aparatami fotograficznymi turystów, którzy wylegli zwiedzać miasto. W Dzielnicy Francuskiej świt przychodził niepostrzeżenie, a już o dziesiątej wąskie uliczki roiły się od samochodów dostawczych i taksówek. Podczas licznych późnych poranków spędzanych na bal- konie Callahan delektował się wolnością. Gdy przed dwu- dziestu laty kończył prawo, nie mógł wybrać lepszej drogi. Większość jego kolegów ze studiów zasuwała teraz po siedemdziesiąt godzin tygodniowo, pocąc się ze strachu o pracę w wielkich zespołach adwokackich. Callahan wy- trzymał tylko dwa lata w prywatnej kancelarii. Po dyplomie w Georgetown zaproponowano mu posadę w waszyngtoń- skim gigancie, zatrudniającym dwustu prawników. Gdy się zgodził, zamknęli go na sześć miesięcy w klitce wielkości budki telefonicznej, a jego jedynym zadaniem było spo- rządzanie odpisów. Potem przez dwanaście godzin dziennie odpowiadał w imieniu jakiejś firmy farmaceutycznej na re- klamacje dotyczące spirali domacicznej. Jego przełożeni dziwili się, że nie pracuje po szesnaście godzin na dobę. Wmawiano mu, że jeśli przez następne dziesięć lat zrobi tyle, ile normalny człowiek przez dwadzieścia, to osiąg- 81 nąwszy piękny wiek zagonionego trzydziestopięciolatka zo- stanie wspólnikiem w firmie. Callahan chciał dożyć pięćdziesiątki, więc po dwóch la- tach nieustającej i nudnej krzątaniny zrezygnował z pracy w zespole. Doktoryzował się z prawa konstytucyjnego i do- stał katedrę w Tulane. Dzięki temu sypiał do późna, pra- cował pięć godzin dziennie, pisywał od czasu do czasu artykuły do prasy fachowej i przede wszystkim mógł cie- szyć się życiem. Nie miał rodziny na utrzymaniu i zara- biając siedemdziesiąt tysięcy rocznie, bez trudu dorobił się piętrowego domu, jeździł porsche i wydawał mnóstwo pie- niędzy na wódę. Jeśli umrze przedwcześnie, to z pewnością przez whisky, a nie na zawał serca z przepracowania. Wiedział, jak wiele stracił. Większość jego kumpli z roku była już wspólnikami w wielkich firmach o przezabaw- nych nazwach i zarabiała po pół miliona rocznie. Niektórzy rozmawiali jak równy z równym z prezesami rad nadzor- czych IBM, Texaco i State Farm. Inni dzielili się władzą z senatorami. Mieli biura w Tokio i Londynie. Lecz wcale im nie zazdrościł. Jednym z jego najlepszych przyjaciół na wydziale prawa był Gavin Verheek, który podobnie jak on zrezygnował z aplikantury w prywatnej kancelarii i wybrał karierę urzęd- niczą. Początkowo pracował w wydziale swobód obywa- telskich Departamentu Sprawiedliwości, potem przeniósł się do FBI. Obecnie piastował funkcję doradcy prawnego samego dyrektora. Callahan wybierał się w poniedziałek do Waszyngtonu na coroczną konferencję wykładowców prawa konstytucyjnego. Zamierzał spotkać się z przyjacie- lem, zjeść z nim obiad, a wieczorem upić się jak za daw- nych czasów. Postanowił zadzwonić do Verheeka, żeby potwierdzić spotkanie, a przy okazji zasięgnąć informacji na temat tego, co się stało. Pamiętał numer Gavina i bez problemu uzyskał połączenie, ale czekał całe pięć minut na odpowiedź kilku numerów wewnętrznych, z którymi go łączono. Wreszcie za którymś razem odezwał się sam Verheek. 82 - Mów szybko - rzucił do słuchawki. - Jak miło cię słyszeć - odparł Callahan. - Co u ciebie, Thomas? - Jest wpół do jedenastej. Wstałem niedawno i nie zdą- żyłem się jeszcze ubrać. Siedzę na balkonie w Dzielnicy Francuskiej i popijając kawę przyglądam się przechodniom na Dauphine. A ty co porabiasz? - Człowieku, nie pytaj! Tutaj jest wpół do dwunastej, a ja, odkąd znaleźli ciała, nie wychodzę z Biura. Jeśli pa- miętasz, było to w środę nad ranem. - Rzygać mi się chce, jak o tym pomyślę. Gavin, ten facet nominuje dwóch esesmanów! - No cóż, zdajesz sobie sprawę, że człowiek piastujący taką funkcję jak ja nie może komentować tego rodzaju uwag. Podejrzewam jednak, że trafiłeś w sedno. - Pierdolę twoje podejrzenia! Założę się, że widziałeś już krótką listę kandydatów, prawda? Wasi ludzie grzebią im w życiorysach. Proszę, nie okłamuj mnie, Gavin! Mo- żesz mi zaufać. Kto jest na liście? Przysięgam, że nikomu nie powiem. - Ja również przysięgałem, Thomas. Mogę cię jednak zapewnić, że twoje nazwisko nie figuruje pośród wybrań- ców. - Jestem urażony. - Jak tam twoja dziewczyna? - Która? - Nie wygłupiaj się! - Jest piękna, błyskotliwa, ciepła i delikatna... - Mów dalej. - Kto ich zabił, Gavin? Mam prawo wiedzieć. Jestem podatnikiem i mam prawo wiedzieć, kto to zrobił. - Przypomnij mi, jak ma na imię. - Darby. Kto ich zabił i dlaczego? - Thomas, ty szczęściarzu, zawsze mogłeś przebierać wśród imion! Pamiętam kobiety, które porzuciłeś, bo nie podobały ci się ich imiona. Cudowne, napalone kobiety 83 o banalnych imionach. Darby... Brzmi erotycznie... Kiedy ją poznam? - Nie wiem. <, - Wprowadziła się do ciebie? - Nie twój cholerny interes! Gavin, posłuchaj mnie: kto to zrobił? - Nie czytasz gazet? Nie mamy podejrzanych. Ani jed- nego. Nada. - Z pewnością znacie motyw? - Mucho motivos. Tutaj nienawiści jest więcej niż wody w rzece, Thomas. Przedziwna kombinacja, nie sądzisz? Ciekawe, dlaczego trafiło akurat na Jensena. Dyrektor po- lecił nam zbadać rozpatrywane przez Sąd sprawy, ostatnie orzeczenia, rozkład głosów i całe to gówno. - Wspaniale, Gavin. To samo robią wszyscy badacze prawa konstytucyjnego w całym kraju. Bawią się w dete- ktywów i próbują rozwikłać tajemnicę morderstw, przeglą- dając rejestry spraw i rocznik statystyczny. - A ty? - Ja nie. Kiedy się dowiedziałem, schlałem się do nie- przytomności. Ale już wytrzeźwiałem. Natomiast moja dziewczyna robi dokładnie to, co wy. Zakopała się w księ- gach i nie zwraca na mnie uwagi. - Darby... Co za imię! Skąd ona jest? - Z Denver. Widzimy się w poniedziałek? - Nie mogę ci obiecać... Voyles każe nam pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę dopóty, dopóki kom- putery nie wyrzygają nazwiska sprawcy. Mimo wszystko zamierzam się z tobą spotkać. - Dzięki. Liczę na szczegółowy raport, Gavin. Zapomnij o plotkach. - Och, Thomas, Thomas... Wiercisz mi dziurę w brzu- chu, chociaż wiesz dobrze, że nie mogę zaspokoić twojej ciekawości. - Spiję cię i wszystko wyśpiewasz, Gavin. Tak jak za- wsze. 84 - Może zabrałbyś ze sobą Darby? Ile ona ma lat? Dzie- więtnaście? - Dwadzieścia cztery i na pewno jej nie zabiorę. Może następnym razem. - Dobra. Słuchaj, muszę kończyć. Za pół godziny mam być u dyrektora. Napięcie wzrasta i niedługo sięgnie ze- nitu... Callahan wystukał numer czytelni wydziału prawa i za- pytał, czy widziano tam pannę Darby Shaw. Nie widziano. Darby zostawiła samochód na prawie pustym parkingu przed budynkiem federalnym w Lafayette i weszła do kan- celarii Sądu na parterze. Było piątkowe południe, Sąd nie odbywał posiedzeń i w korytarzach było pusto. Zatrzymała się przy barierce i zajrzała przez otwarte okienko. Czeka- ła. Po chwili w okienku pojawiła się twarz spóźnionej na lunch, pewnej siebie asystentki sądowej. - Czym mogę służyć? - zwróciła się do Darby tonem niskiego rangą urzędnika, którego ostatnim marzeniem jest służyć komukolwiek. Darby przesunęła w jej stronę pasek papieru. - Chciałabym zapoznać się z tymi aktami. Asystentka rzuciła okiem na karteczkę i spojrzała na dziewczynę. - Po co? - spytała. - Nie muszę wyjaśniać. Akta sądowe, jak pani zapewne słyszała, są dostępne dla każdego. - Prawie każdego. - Czy w tym stanie nie obowiązuje Ustawa o Wolności Informacji? - Darby wzięła pasek i złożyła go. - Czy zajmuje się pani prawem zawodowo? - Nie muszę być prawnikiem, żeby dostać te akta. Asystentka otworzyła szufladę i wyjęła z niej pęk klu- czy. Kiwnęła głową w stronę Darby. - Proszę za mną - powiedziała. Tabliczka na drzwiach informowała, że jest to SALA 85 OBRAD ŁAWY PRZYSIĘGŁYCH, lecz w środku nie było stołu ani krzeseł; pod ścianami stały jedynie metalowe szaf- ki z kartotekami, a obok nich tekturowe pudła z aktami. Darby rozejrzała się niepewnie. - To tam, pod tą ścianą. - Urzędniczka wskazała gestem. - Reszta to same śmiecie. W pierwszej szafce znajdzie pani wszystkie podania i całą korespondencję sądową. Da- lej wyniki śledztw, wnioski prokuratorskie, opisy materia- łów dowodowych i akta przewodów sądowych. - Kiedy odbył się ten proces? , - Zeszłego lata. Ciągnął się przez dwa miesiące. - Gdzie są apelacje? - Jeszcze nie wpłynęły. Zdaje się, że termin mija dopiero pierwszego listopada. Pani jest dziennikarką? - Nie. - To dobrze. Jak zdążyłam się zorientować, wie pani doskonale, że akta są publicznie dostępne. Sędzia okręgowy wprowadził jednak pewne rygory wobec osób chcących z nich korzystać. Po pierwsze, musi mi pani podać swoje imię i nazwisko. Po drugie, mam obowiązek odnotowania, ile czasu spędzi pani w tej sali. Po trzecie, nie wolno niczego stąd wynosić. Po czwarte, nie wolno kopiować akt tej konkretnej sprawy, ponieważ nie wpłynęła jeszcze apelacja. Po piąte, każdy dokument, z którego będzie pani korzystać, należy odłożyć na miejsce. To są zarządzenia sędziego. - Dlaczego nie wolno robić kopii? - zapytała Darby. - Proszę zapytać wysokiego sądu, dobrze? Jak się pani nazywa? - Darby Shaw. Urzędniczka wpisała jej nazwisko do rejestru wiszącego na tablicy przy drzwiach. - Jak długo pani tu zostanie? - Nie wiem. Trzy-cztery godziny. - - Zamykamy o piątej. Wychodząc proszę zgłosić się u mnie w kancelarii. - Wydęła usta i zamknęła za sobą drzwi. 86 Darby wyciągnęła szufladę z podaniami i zaczęła prze- glądać akta, robiąc przy tym notatki. Sprawa sądowa toczyła się od siedmiu lat. Wytoczył ją jeden powód, który pozwał przed Sąd trzydzieści osiem bogatych korporacji, wspólnie wynajmujących piętnaście firm prawniczych z całego kraju. Same wielkie kancelarie zatrudniające setki prawników w kilkudziesięciu biurach. Od siedmiu lat toczono w Sądzie kosztowną walkę, któ- rej wynik nadal nie był pewny. Twardy spór. Orzeczenie procesowe z zeszłego roku uniewinniało pozwanych, przy- najmniej do czasu apelacji. Powód we wniosku o wzno- wienie sprawy twierdził, że orzeczenie Sądu jest wynikiem korupcji i niedopuszczalnych machinacji pozwanych. Na- płynęły kolejne wnioski z obu stron, złożone teraz w te- kturowych pudłach. Oskarżenia i kontry. Żądania sankcji karnych i grzywien. Całe strony notarialnie potwierdzo- nych oświadczeń wyszczególniających kłamstwa i nad- użycia prawników oraz ich klientów. Jeden z adwokatów już nie żył. Inny próbował popełnić samobójstwo - Darby dowiedziała się o tym od kolegi z roku, który podczas procesu asystował przy pracy nad marginalnymi aspektami sprawy. Chłopaka zatrudniła latem zeszłego roku duża kancelaria adwokacka z Houston. Nie wprowadzano go w szczegóły, mimo to usłyszał co nieco. Darby znalazła składane krzesło, rozłożyła je i usiadła. Znalezienie tego, czego szuka, zajmie jej więcej niż pięć godzin. Kino "Montrose" stało się sławne i ściągało tłumy cie- kawskich, którzy przyjeżdżali oglądać miejsce makabry- cznej zbrodni i robić zdjęcia. Większość stałych bywalców przeniosła się gdzie indziej. Zostali najodważniejsi, którzy wpadali na seans, gdy zmniejszał się ruch na ulicy. Kiedy wbiegł do holu i nie spoglądając na kasjera płacił za bilet, wyglądał jak jeden z wiernych kinu widzów: czap- ka baseballówka, ciemne okulary, dżinsy, krótkie włosy, 87 skórzana kurtka. Rzecz jasna, krył się, ale nie dlatego, że był homoseksualistą. Zbliżała się północ. Wszedł schodami na balkon i uśmie- chnął się na myśl o Jensenie z linką alpinistyczną wokół szyi. Drzwi na balkon były zamknięte, zszedł więc na dół i usiadł w środkowym sektorze na parterze, z dala od in- nych widzów. Nigdy przedtem nie oglądał filmu dla pedałów i po dzi- siejszej nocy z pewnością żadnego nie obejrzy. Przez ostat- nie dziewięćdziesiąt minut musiał zaliczyć już trzy takie kina. Nie zdjął okularów i starał się nie patrzeć na ekran. Nie było to jednak łatwe. W kinie siedziało jeszcze pięciu mężczyzn. Cztery rzędy wyżej, po prawej stronie, dwóch zakochanych całowało się i pieściło. Chryste, gdyby miał ze sobą kij baseballowy, skróciłby im cierpienia. Kij albo kawałek żółtej linki. Męczył się przez dwadzieścia minut i już chciał sięgnąć do kieszeni, kiedy poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Ktoś dotykał go delikatnie. Zachował spokój. - Czy mogę usiąść obok? - spytał głęboki baryton tuż nad jego uchem. - Nie, ale możesz zabrać łapę. Ręka zniknęła. Mijały sekundy. Zalotnik dał za wygraną i odszedł. Dla człowieka, który tak jak on sprzeciwiał się szerzeniu pornografii, siedzenie w pedalskim kinie było prawdziwą udręką. Chciało mu się rzygać. Obejrzał się za siebie, a po- tem ostrożnie wsunął rękę do skórzanej kurtki i wyjął nie- wielkie czarne pudełko. Położył je na podłodze między stopami. W jego dłoni pojawił się skalpel, którym głęboko rozciął obicie sąsiedniego fotela i rozejrzawszy się wokół, wepchnął w dziurę czarne pudełko. Fotele w "Montrose" miały jeszcze sprężyny - prawdziwe antyki! - musiał więc delikatnie wpasować pudełko, tak aby nie zostało wypchnię- te, a zapalnik wystawał na zewnątrz. Odetchnął z ulgą. Czarne pudełko zbudował prawdziwy zawodowiec, otoczony legendą genialny twórca miniatu- 88 rowych bomb, jednak noszenie tego cholerstwa w kieszeni kurtki - zaledwie kilka centymetrów od serca i innych ważnych organów - nie należało do przyjemności. Czuł strach nawet teraz, gdy już pozbył się pudełka. Był to trzeci zamach tej nocy. Pozostał mu jeszcze jeden obiekt: staromodne kino wyświetlające pornografię hete- roseksualną. Niemal z utęsknieniem myślał o tym ostatnim przybytku, i to również go wkurzało. Spojrzał na dwóch zakochanych, zupełnie nie przejmu- jących się filmem, z każdą minutą coraz bardziej zajętych sobą. Wolałby, żeby siedzieli bliżej, kiedy małe czarne pu- dełko zacznie cichutko pluć gazem, by po trzydziestu se- kundach zamienić kino w ognistą kulę i usmażyć żywcem wszystkich i wszystko pomiędzy ekranem a automatem sprzedającym kukurydzę. Szkoda, że tego nie zobaczy. Organizacja, do której należał, nie stosowała przemocy i była przeciwna bezsensownemu zabijaniu niewinnych lu- dzi. Specjalizowali się w niszczeniu budowli zajmowanych przez wroga. Wybierali łatwe cele: nie strzeżone kliniki ginekologiczne, nie chronione biura ACLU czy stojące na uboczu małe kina porno, takie jak to. Szło im jak po maśle. Od osiemnastu miesięcy nikogo nie aresztowano. Była za dwadzieścia pierwsza. Najwyższy czas, żeby wyjść z kina i przebiec cztery przecznice do samochodu po kolejne czarne pudełko, a potem jeszcze sześć przecznic do kina "Kociak", które zamykano o wpół do drugiej. "Ko- ciak" był osiemnasty albo dziewiętnasty na liście, nie pa- miętał dokładnie... Był pewny jednego: dokładnie za trzy godziny i dwadzieścia minut pornobiznes w dystrykcie Ko- lumbii przestanie istnieć. W dwudziestu dwóch małych ki- nach znajdują się już lub niebawem znajdą czarne skrzynki; o czwartej nad ranem - kiedy zamkną ostatnie kino - wszy- stko trafi szlag! Z listy skreślono jedynie kluby czynne całą dobę, organizacja była bowiem przeciwna przemocy. Poprawił okulary i spojrzał jeszcze raz na fotel obok. Sądząc po licznych kubkach i kukurydzy walających się na podłodze, kino zamiatano raz na tydzień. Nikt nie za- 89 uważy zapalnika, ledwo widocznego w poszarpanym na- cięciu. Spokojnie uruchomił zapalnik i wyszedł z "Mon- trose". 10 Eric East nie miał dotąd okazji poznać prezydenta. Nigdy nie spotkał też Fletchera Coala, jednak z góry wiedział, że szef gabinetu nie przypadnie mu do gustu. W sobotę o siódmej rano wszedł za dyrektorem Voyle- sem i K.O. Lewisem do Gabinetu Owalnego. Żadnych uśmiechów i uścisków rąk na powitanie. Dyrektor przed- stawił Easta. Prezydent skłonił lekko głowę, ale nie wstał zza biurka, by się przywitać. Coal coś czytał i nawet nie drgnął. Ostatniej nocy w dystrykcie Kolumbii podpalono dwa- dzieścia kin pornograficznych; część z nich jeszcze się tliła. Jadąc limuzyną, widzieli chmurę dymu nad miastem. W przybytku o nazwie "Aniołki" wybuch bomby zapalają- cej poparzył nocnego stróża, który prawdopodobnie umrze. Przed godziną przesłano informację, że do jednej ze stacji radiowych zadzwonił anonimowy rozmówca, który twier- dził, że zamachów dokonała Armia Podziemia. Informator zapewnił również, że organizacja ta przygotowuje kolejną serię wybuchów w hołdzie Rosenbergowi. Prezydent zabrał głos jako pierwszy. "Wygląda na zmę- czonego" - pomyślał East. - W ilu miejscach podłożono bomby? - zapytał. - Tutaj w dwudziestu - odrzekł Voyles. - W Baltimore w siedemnastu i piętnastu w Atlancie. Wygląda na to, że zamachy były starannie skoordynowane, ponieważ wszy- stkie bomby eksplodowały dokładnie o czwartej. Coal podniósł głowę znad dokumentu, który studiował do tej pory. - Czy uważa pan, dyrektorze, że zamachów dokonała Armia Podziemia? 90 - Do tej pory tylko oni się przyznali. Zamachy przy- pominają ich wcześniejsze dokonania, więc nie możemy tego wykluczyć. - Voyles nie patrzył na Coala udzielając mu odpowiedzi. - Kiedy rozpoczniecie aresztowania? - spytał prezydent. - Dokładnie wtedy, panie prezydencie, gdy znajdziemy dowody czy choćby poszlaki wskazujące na sprawców. Ta- kie jest prawo, pojmuje pan? - Pojmuję, że ta organizacja figuruje na czele pańskiej listy podejrzanych o morderstwa na Rosenbergu i Jensenie i że według pana zabiła sędziego okręgowego w Teksasie oraz prawdopodobnie podłożyła ostatniej nocy pięćdziesiąt dwie bomby pod kina porno w całym kraju. Do jasnej cholery, Voyles, czy my jesteśmy oblężeni?! Dyrektorowi poczerwieniał kark, lecz nie odrzekł ani słowa. Odwrócił wzrok, gdy prezydent wbił w niego wściek- łe spojrzenie. K.O. Lewis chrząknął. - Jeśli wolno się wtrącić, panie prezydencie, nie mamy stuprocentowej pewności, że Armia Podziemia ma jakiś związek ze śmiercią Rosenberga i Jensena. W istocie rze- czy nie ma na to żadnych dowodów. Armia rzeczywiście znajduje się na naszej liście, ale oprócz niej jest jeszcze dziesięciu podejrzanych. Jak już chyba mówiłem, mor- derstw dokonano niezwykle czysto, bardzo profesjonalnie i w sposób doskonale zorganizowany. Podkreślam: dosko- nale zorganizowany... - Co pan chce przez to powiedzieć, panie Lewis? Czy to znaczy, że nie macie pojęcia, kto ich zabił? Że nigdy się nie dowiecie? - zaatakował Coal. - Niezupełnie. Znajdziemy ich na pewno, ale to potrwa. - Jak długo? - włączył się prezydent. Pytanie było tak naiwne, że Lewis nie wiedział, co od- powiedzieć. Po tej odzywce East stracił sympatię do pre- zydenta, który sprawiał wrażenie zagubionego dziecka. - Kilka miesięcy - wykrztusił w końcu Lewis. - Dokładnie ile? 91 - Wiele, wiele miesięcy. Prezydent przewrócił oczami i potrząsnął głową, a po- tem wstał, jakby zdegustowany tym, co usłyszał, i podszedł do okna. - Nie mogę uwierzyć, że wydarzenia ostatniej nocy nie mają związku ze śmiercią sędziów. Zresztą sam nie wiem... Może to paranoja... Voyles puścił oko do Lewisa. Owszem, paranoja, nie- pewność, niewiedza, głupota, nieznajomość faktów. Voyles mógłby ciągnąć tę listę w nieskończoność. Prezydent mówił dalej, wciąż zapatrzony w okno: - Puszczają mi nerwy, kiedy dowiaduję się, że w mieście grasują mordercy i wybuchają bomby. Czy można mi się dziwić? Nie zabiliśmy prezydenta od ponad trzydziestu lat. - Cóż, według mnie nic panu nie grozi, panie prezy- dencie - rzucił Voyles z nutą rozbawienia. - Służby spe- cjalne trzymają rękę na pulsie. - Wspaniale! W takim razie dlaczego wydaje mi się, że mieszkam w Bejrucie? - Głos prezydenta przybrał ostry ton. Coal wyczuł niezręczność sytuacji i podniósł teczkę le- żącą na biurku. Pokazał ją Voylesowi i zaczął przemawiać niczym prowadzący wykład profesor: - Mam tutaj listę kandydatów do Sądu Najwyższego. Osiem nazwisk uzupełnionych życiorysami. Wszystko przy- gotował dla nas Departament Sprawiedliwości. Rozpoczę- liśmy od dwudziestu kandydatów. Następnie prezydent przy współpracy prokuratora generalnego Hortona i mojej skró- cił listę do ośmiu osób, z których żadna nie ma pojęcia, że jest brana pod uwagę. Voyles nie patrzył na Coala. Prezydent z ociąganiem zajął miejsce za biurkiem i otworzył swój egzemplarz listy. Szef gabinetu mówił dalej: - Niektórzy z tych ludzi są znani z kontrowersyjnych poglądów i jeśli ich mianujemy, Senat wypowie nam wojnę. Wolelibyśmy tego uniknąć. Sprawa ma charakter poufny. Voyles aż podskoczył i wbił w Coala wściekłe spojrzenie. 92 - Jesteś pan kretynem, Coal! Ćwiczyliśmy to już wiele razy i zawsze, gdy rozpoczynaliśmy "poufną" lustrację, trą- biły o tym wszystkie gazety. Żąda pan od nas drobiazgo- wego grzebania w życiorysach i spodziewa się, że każdy, do kogo się zwrócimy, będzie trzymał gębę na kłódkę! Zapewniam cię, synu, że nie tędy droga! Coal spojrzał na dyrektora pałającymi wściekłością oczami. - Los pańskiej dupy, Voyles, zależy od tego, czy te nazwiska znajdą się w prasie, zanim ogłosimy oficjalne nominacje. Pańska w tym głowa, dyrektorze, żeby usz- czelnić działania Biura i trzymać się z daleka od gazet, zrozumiano? Voyles zerwał się na równe nogi. - Posłuchaj mnie, kutasie! Chcesz lustracji, to zrób se ją sam! I przestań mi rozkazywać jak jakiś pieprzony harc- mistrz! Lewis stanął pomiędzy dyrektorem a Coalem. Prezydent podniósł się z fotela. Przez kilka sekund nikt się nie od- zywał. Coal odłożył teczkę na biurko i cofnął się, patrząc gdzieś w bok. Prezydent przyjął rolę mediatora. - Usiądź, Denton, usiądź... Voyles wrócił na miejsce, lecz nie spuszczał wzroku z Coala. Prezydent uśmiechnął się do Lewisa. - Wszyscy jesteśmy przemęczeni - oznajmił pogodnie, po czym zebrani znów zajęli miejsca. - Panie prezydencie - rzekł Lewis, starając się zachować zimną krew - przejrzymy życiorysy tych ludzi i postaramy się zrobić to bardzo dyskretnie. Musi pan jednak wiedzieć, że nie jesteśmy w stanie zmusić do milczenia osób, z któ- rymi rozmawiamy. - Tak, panie Lewis, rozumiem. Jednak proszę o wyjąt- kową ostrożność. Ci ludzie są w większości młodzi i to od nich będzie zależał kształt konstytucji w przyszłości... Nasi kandydaci są konserwatystami, prawdziwymi konser- watystami, i media z pewnością rzucą się na nich jak sępy. Dlatego nie chcę żadnych plam na honorze i trupów w sza- 93 fach. Żadnego palenia trawki i nieślubnych dzieci, żadnych prezerwatyw w kieszeniach, rozwodów i radykalnych or- ganizacji podczas studiów. Rozumie pan? Żadnych niespo- dzianek! - Tak, panie prezydencie. Nie możemy jednak zagwa- rantować stuprocentowej tajności operacji. - Spróbujcie, dobrze? - Tak jest. - Lewis podał teczkę Eastowi. - Czy to wszystko? Prezydent zerknął na Coala, który stał przy oknie, ob- rażony na wszystkich. - Tak, Denton, to wszystko. Za dziesięć dni chcę mieć raport w sprawie kandydatów. Musimy działać szybko. - Za dziesięć dni. - Voyles podniósł się. Callahan był wściekły, kiedy zastukał do drzwi miesz- kania Darby. Od jakiegoś czasu czuł się poirytowany, nie mogąc się uporać z własnymi myślami. Miał jej wiele do powiedzenia, ale nie chciał się kłócić. Potrzebował czegoś innego. Darby unikała go od czterech dni. Bawiła się w de- tektywa i całymi godzinami przesiadywała w bibliotece. Opuszczała zajęcia i nie odpowiadała na telefony - sło- wem: zaniedbywała go! Wiedział jednak, że kiedy otworzy drzwi, on uśmiechnie się do niej i zapomni o wszystkim. Trzymał pod pachą litrową butelkę wina, a w dłoniach prawdziwą włoską pizzę od Mamy Rosy. Był ciepły sobotni wieczór. Zastukał ponownie i rzucił okiem na rząd schlud- nych domków wzdłuż ulicy. Zachrobotał łańcuch, a Cal- lahan rozpromienił się. Gniew prysnął jak bańka mydlana. - Kto tam? - zapytała Darby, uchylając lekko drzwi. - Thomas Callahan. Pamiętasz mnie? Stoję tu i błagam o chwilę uwagi. Zabawmy się, że znów jesteśmy przyja- ciółmi. Drzwi otworzyły się i Callahan wszedł do środka. Darby odebrała od niego wino i cmoknęła go w policzek. - Jesteśmy kumplami? - spytał. 94 - Jasne! Byłam po prostu zajęta. Ruszył za nią wąskim korytarzem do kuchni. Gdy mijał pokój, zauważył komputer na stole i porozkładane wszędzie grube księgi. - Dzwoniłem do ciebie. Dlaczego nie oddzwoniłaś? - Byłam poza miastem - odparła wyjmując korkociąg z szuflady. - Mogłem rozmawiać tylko z automatyczną sekretarką. - Czy chcesz się ze mną kłócić, Thomas? Spojrzał na jej gołe nogi. - Nie! Przysięgam, że nie jestem wściekły. Wybacz mi, jeśli sprawiam wrażenie poirytowanego. - Przestań! - Kiedy pójdziemy do łóżka? - Chce ci się spać? - Przeciwnie. Nie wygłupiaj się, Darby, minęły już trzy noce! - Pięć. Co to za pizza? - Wyciągnęła korek i nalała wino do kieliszków. Callahan nie spuszczał z niej oczu. - No... wiesz... Jeden z tych sobotnich specjałów. Re- manent z całego tygodnia: ogonki krewetek, zzieleniałe jaj- ka, wąsy raków. Wino też nie jest najwyższego gatunku. Nie najlepiej stoję z gotówką, a jutro wyjeżdżam z miasta, więc muszę ograniczyć wydatki, no, a ponieważ wyjeż- dżam, pomyślałem sobie, że wpadnę i dam się dzisiaj uko- chać, żeby nie kusiło mnie zabranie do wyra jakiejś za- rażonej panienki z DK. Co ty na to? Darby otworzyła pudełko z pizzą. - Według mnie to kiełbasa z papryką. - Czy mimo tej niedogodności ukochasz mnie? - Kto wie...? Może później. Teraz pij wino i baw mnie rozmową. Brakowało mi tego. - A mnie nie. Nagadałem się z twoją sekretarką. Wziął swój kieliszek, butelkę z winem i chodził za dziewczyną krok w krok. Darby włączyła muzykę. Roz- siedli się wygodnie na sofie. 95 - Upijmy się - zaproponował. • - Jesteś taki romantyczny! - Tylko wtedy, gdy widzę ciebie. - Piłeś przez cały tydzień. - Nieprawda! Przez cztery piąte tygodnia. I to przez ciebie, bo unikałaś mnie jak ognia. - Co ci jest, Thomas? - Trzęsie mnie. Jestem spięty i potrzebuję towarzystwa, żeby się rozluźnić. - Upijemy się, ale tylko trochę. - Umoczyła wargi w al- koholu i zarzuciła Thomasowi nogi na kolana. Wstrzymał oddech jak człowiek cierpiący katusze. - O której lecisz? - spytała. Callahan wypił jednym haustem wino. - O wpół do drugiej. Bez przesiadek na krajowe w Wa- szyngtonie. O piątej mam się zarejestrować, o ósmej uro- czysty obiad. Niewykluczone, że później wyjdę na ulicę i zawyję z nie zaspokojonej miłości. - Może nie będziesz musiał - uśmiechnęła się. - Może zostaniesz u mnie na noc. Ale najpierw porozmawiajmy. Callahan odetchnął z ulgą. - Mogę rozmawiać przez dziesięć minut, potem stracę panowanie nad sobą. - Co masz w planie na poniedziałek? - Osiem godzin górnolotnej debaty nad przyszłością Pią- tej Poprawki. Następnie komitet organizacyjny przedstawi sprawozdanie z pierwszego dnia konferencji i nikt go nie zaakceptuje. We wtorek kolejna debata, kolejne sprawoz- danie, może burzliwa wymiana zdań? Potem zakończymy obrady i nie osiągnąwszy niczego wrócimy do domów. Przylecę późnym wieczorem we wtorek i chciałbym nie zwlekając spotkać się z tobą. Poszlibyśmy do jakiejś miłej restauracji, a potem zabrałbym cię do siebie na intelektu- alną pogawędkę i rozwiązły seks. Gdzie pizza? , - W kuchni. Zaraz przyniosę. Głaskał jej nogi. / - Nie odchodź. Wcale nie jestem głodny. 96 - Po co jeździsz na te konferencje? - Należę do stowarzyszenia wykładowców prawa, jestem profesorem i różni ludzie spodziewają się, że będę prze- mierzał kraj i uczestniczył wraz z bandą wykształconych idiotów w spotkaniach i konferencjach kończących się sprawozdaniami, których nikt nie czyta. Gdybym nie po- jechał, dziekan pomyślałby sobie, że nie wnoszę wkładu w życie uniwersyteckie. Darby dolała mu wina. - Jesteś cynikiem, Thomas. - Wiem. Miałem ciężki tydzień. Rzygać mi się chce, jak pomyślę, że niedługo banda neandertalczyków zacznie poprawiać konstytucję. Od dziesięciu lat żyjemy w pań- stwie policyjnym. Nie mogę nic na to poradzić, więc pewno rozpiję się na dobre. Darby sączyła wino i wpatrywała się w Callahana. Grała cicha muzyka, w pokoju panował półmrok. - Szumi mi w głowie - powiedziała. - Jak zwykle. Wypijasz półtora kieliszka i odchodzisz w niebyt. Gdybyś była Irlandką, mogłabyś pić przez całą noc. - Mój ojciec był w połowie Szkotem. - Za mało. - Callahan oparł skrzyżowane nogi na sto- liczku do kawy i wyciągnął się. Delikatnie masował jej kostki. - Czy mogę pomalować ci paznokcie u stóp? Milczała. Traktował jej stopy jak fetysz i przynajmniej dwa razy w miesiącu malował jej paznokcie jasnoczerwo- nym lakierem. Widzieli podobną scenę w filmie Buli Dur- ham i choć Callahan nie był tak schludny i trzeźwy jak Kevin Costner, Darby pozwalała mu na tę poufałość i cie- szyła się wraz nim owym wyjątkowym poczuciem bliskości. - Nie malujemy dzisiaj? - Może później. Wyglądasz na zmęczonego. - Odpoczywam. Moje ciało wypełnia straszliwa męska żądza i nie zniechęcisz mnie, mówiąc, że jestem zmęczony. - Napij się jeszcze wina. 97 Callahan spełnił jej prośbę, po czym ułożył się wygodniej na sofie. - No dobra, panno Shaw. Więc kto to zrobił? - Zawodowcy. Nie czytujesz gazet? \ < - Ale kto stoi za zawodowcami? - Nie wiem. Po tym, co zaszło tej nocy, wszyscy jed- nogłośnie obstawiają Armię Podziemia. - Z wyjątkiem ciebie. - Owszem. Nikogo nie aresztowano, co potwierdza moje wątpliwości. - Wytypowałaś więc jakiegoś tajemniczego podejrzane- go, o którym reszta narodu nie ma bladego pojęcia. - Teraz nie jestem już taka pewna. Poświęciłam trzy dni na sprawdzenie wszystkich faktów, napisałam nawet eleganckie podsumowanie na moim komputerku i wydru- kowałam na drukarence pierwszą wersję raportu, który w świetle ostatnich wydarzeń nadaje się do kosza. Callahan spojrzał na nią uważnie. - Chcesz powiedzieć, że przez trzy dni nie chodziłaś na zajęcia, ignorowałaś mnie, bawiłaś się w Sherlocka Hol- mesa i wszystko na nic? - Niczego jeszcze nie wyrzuciłam. Raport leży na stole. - Nie pojmuję tego! Cały tydzień umierałem z tęsknoty i nie pisnąłem ani słowa, bo wiedziałem, że cierpię w słu- sznej sprawie. Złożyłem się w ofierze dla dobra kraju i po- myślności jego mieszkańców, łudząc się, że usłyszę dzisiaj, a najdalej jutro, kto to zrobił... - To nie jest takie proste. Grzebanie w aktach sądowych nie wystarczy. Morderstw nie łączy żadna wspólna nić, żaden ślad czy choćby poszlaka. O mało nie przepaliłam obwodów w komputerach na wydziale prawa. - Ha! Od razu ci mówiłem! Zapominasz, najdroższa, że jestem geniuszem prawa konstytucyjnego i od razu do- myśliłem się, że Rosenberg i Jensen nie mieli ze sobą nic wspólnego poza czarnym kolorem togi i napływającymi pod ich adresem groźbami. Zabili ich naziści, Aryjczycy, Klan, mafia albo jakaś inna wszawa banda, i zrobili to 98 dlatego, że Rosenberg był Rosenbergiem, a Jensen stanowił najłatwiejszy cel i przynosił wstyd paru osobom. - Może w takim razie zadzwonisz do FBI i podzielisz się z nimi swymi uczonymi wnioskami. Jestem pewna, że siedzą przy telefonie. - Nie złość się. Przepraszam. Wybacz. - Jesteś osłem, Thomas. - To prawda, ale i tak mnie kochasz, hę? - Nie wiem. - Czy mimo tej kolejnej niedogodności pójdziemy do łóżka? Obiecałaś. - Zobaczymy. Callahan odstawił kieliszek na stół i przypuścił frontalny atak: - Posłuchaj, dziecko, przeczytam twój raport, okay? Po- tem porozmawiamy o nim. Ale w tej chwili mąci mi się w głowie i stan ten nasili się, jeśli nie ujmiesz mej omdle- wającej i drżącej dłoni i nie zaprowadzisz mnie do łóżka. - Wyrzucam raport. - Darby, niech to szlag! Proszę cię, błagam... , • Chwyciła go za szyję i przyciągnęła do siebie. Całowali się długo i namiętnie. Niemal brutalnie. 11 Policjant przytknął kciuk do guzika domofonu i dzwonił przez dwadzieścia sekund. Potem zrobił krótką przerwę. I znów dwadzieścia sekund. Przerwa. Dwadzieścia sekund. Przerwa. Dwadzieścia sekund. Bawiło go to, bo wiedział, że Gray Grantham jest nocnym markiem i śpi zapewne dopiero od dwóch-trzech godzin, i klnie, słysząc wściekłe dzwonienie w korytarzu. Wcisnął guzik i rzucił okiem na wóz patrolowy, zaparkowany wbrew przepisom na krawęż- niku pod latarnią. Zaczynało świtać. Była niedziela, a na 99 ulicy żywej duszy. Dwadzieścia sekund. Pauza. Dwadzie- ścia sekund. Może Grantham umarł? A może spił się do nieprzyto- mności gdzieś w mieście? Albo leży z czyjąś żoną w łóżku i nie ma zamiaru otwierać drzwi? Pauza. Dwadzieścia se- kund. - Kto tam?! - zachrypiał głośnik domofonu. - Policja! - rzucił gliniarz. Był Murzynem i zaakcen- tował to w słowie policja, ot tak, dla zabawy. - Czego? - spytał Grantham. - Może mam nakaz... - parsknął policjant. - To ty, Cleve? - Głos Granthama złagodniał. - Zgadza się. - Którą masz godzinę, najdroższy? - Prawie wpół do szóstej. - To znaczy, że twój zegarek dobrze chodzi. Co jest grane? - Nie wiem. Sierżant nie tłumaczy mi się, sam wiesz. Kazał mi cię obudzić, bo chce pogadać. - Dlaczego zawsze przed świtem? - Poproszę o następny zestaw pytań. - Cóż... Rozumiem, że chce spotkać się ze mną naty- chmiast - powiedział Grantham po chwili. - Nie. Masz trzydzieści minut. Powiedział: "Niech przyj- dzie o szóstej". - Dokąd? - Do tej małej jadłodajni przy Czternastej, naprzeciw Trinidadu, to znaczy boiska. Półmrok i ciepła, bezpieczna atmosfera. Sierżant lubi tam chodzić. - Ciekawe, czy wynajduje te miejsca w przewodniku... - Jesteś reporterem, Grantham, i wolno ci zadawać naj- głupsze pytania. Knajpa nazywa się "U Glendy" i lepiej zacznij się ubierać, jeśli chcesz zdążyć. - Będziesz tam? - Wpadnę na chwilę, żeby sprawdzić, czy nic wam nie jest. - Mówiłeś coś o ciepłej, bezpiecznej atmosferze. 100 - Jak na tę część miasta, jest tam nad wyraz bezpiecznie. Znajdziesz drogę? - Tak. Zaraz się wygrzebię. - Miłego dnia, Grantham. Sierżant był stary, bardzo czarny i bardzo siwy. Gęste, poskręcane włosy wyrastały z jego czaszki we wszystkich kierunkach. Kiedy nie spał, nosił grube, ciemne okulary i większość jego współpracowników z zachodniego skrzydła Białego Domu uważała, że traci wzrok. Sierżant miał zawsze lekko przechyloną głowę i uśmiechał się jak Ray Charles. Czasami - gdy opróżniał kosze na śmieci i odkurzał meble - wpadał na przeszklone drzwi i obijał się o biurka. Chodził powoli i dostojnie, jakby odmierzał kroki. Był dobrym pracownikiem i zawsze się uśmiechał, zawsze miał dobre słowo dla tych, którzy go szanowali. Nie było ich zbyt wielu. Większość personelu administra- cyjnego traktowała go jak powietrze, a w najlepszym razie jak kolejnego starego czarnego posługacza - Wuja Toma z pierwszą grupą inwalidzką. Znał Biały Dom od podszewki. Zachodnie skrzydło sprzątał od trzydziestu lat. Sprzątał i słuchał. Sprzątał i ob- serwował. Zdarzało mu się milcząco uczestniczyć w roz- mowach strasznie ważnych ludzi, którzy najczęściej byli zbyt zajęci, by zwracać uwagę na to, co mówią w obecności starego biednego sierżanta. Wiedział, których drzwi się nie zamyka, które ściany są cienkie i które przewody wentylacyjne przenoszą głos. Potrafił ukryć się w przeciągu sekundy, a potem znów po- jawić w jakimś zakamarku, o którym strasznie ważni lu- dzie w ogóle nie mieli pojęcia. Większość z tego, co słyszał, zatrzymywał dla siebie. Niekiedy jednak trafiał na tak smaczny kąsek - dający się w dodatku powiązać z innymi - że uznawał za stosowne podzielić się nim z przyjaciółmi. Działał bardzo ostrożnie. 101 Zostały mu tylko trzy lata do emerytury i wolał nie ry- zykować jej utraty. Nikt nigdy nie podejrzewał sierżanta o przekazywanie poufnych informacji prasie. W każdej urzędującej w Bia- łym Domu administracji było wystarczająco dużo gaduł, by szukać winnych pośród swoich. Sierżant uważał, że to przezabawne. Spotykał się z Granthamem z "Post", a po- tem czekał niecierpliwie na artykuł, po którym w piwnicach Białego Domu rozlegały się jęki i spadały głowy. Był niezawodnym źródłem informacji, ale tylko dla Granthama. Spotkania organizował syn sierżanta, Cleve. Umawiali się najczęściej po zmroku, o najdziwniejszych godzinach, w nie rzucających się w oczy ponurych knajp- kach. Sierżant jak zwykle w ciemnych okularach. Grant- ham podobnie, tyle że jeszcze dodatkowo skrywał twarz w cieniu kapelusza albo czapki. Cleve towarzyszył im za- zwyczaj i obserwował tłum. Grantham zjawił się w knajpie "U Glendy" kilka minut po szóstej i przeszedł do wydzielonego kącika z tyłu sali. W jadłodajni siedziało trzech innych gości. Obok kasy stała Glenda we własnej osobie i smażyła jajka na grillu. Cleve siedział na stołku przy ladzie i gapił się na właścicielkę. Uścisnęli sobie ręce. Na Granthama czekała filiżanka kawy. - Przepraszam za spóźnienie. - Nie ma za co, przyjacielu. Dobrze cię widzieć. - Sier- żant miał zdarty głos i nie mógł mówić szeptem. Ale i tak nikt ich nie podsłuchiwał. Grantham napił się kawy. - Pracowity tydzień w Białym Domu - zagaił. - Można tak to nazwać. Biegają z wywalonymi ozorami i cieszą się jak dzieci. - Poważnie? Grantham nie mógł sporządzać notatek podczas spotkań. "Za bardzo rzucalibyśmy się w oczy" - powiedział sierżant, ustalając reguły gry. - Jak najbardziej. Prezydent i jego chłopcy byli wnie- 102 bowzięci, jak usłyszeli o Rosenbergu. Sprawił im wielką radość. - A sędzia Jensen? - No cóż, jak wiesz, prezydent wziął udział w pogrze- bie, ale nie przemawiał. Chciał wygłosić mowę żałobną, ale wycofał się z tego pomysłu, bo musiałby mówić dobrze o facecie, który był gejem. - Kto mu napisał mowę? - Pisarczycy pod wodzą Mabry'ego. W czwartek pra- cowali nad tym przez cały dzień, a później szef się wycofał. - Był na pogrzebie Rosenberga. - Zgadza się, ale musieli go przekonywać. Mówił, że prędzej szlag go trafi, niż pójdzie na ten pogrzeb. W końcu nastraszyli go i pojechał. Zdaje się, że to morderstwo jest mu bardzo na rękę. W środę o mało nie wydali przyjęcia z tej okazji. Trafił mu się poker w pierwszym rozdaniu. Teraz zabiera się do restrukturyzacji Sądu i widać, że spra- wia mu to radość. Grantham słuchał uważnie. Sierżant ciągnął dalej: - Zrobili listę kandydatów. Początkowo było na niej ponad dwadzieścia nazwisk, potem skrócili ją do ośmiu. - Kto skracał listę? - A jak ci się zdaje? Prezydent i Fletcher Coal. Teraz trzęsą portkami ze strachu, że będzie przeciek i ktoś się dowie, kogo odrzucili. Na ich liście są tylko młodzi, kon- serwatywni sędziowie, raczej mało znani. - Jakieś nazwiska? - Znam tylko dwa. Jeden nazywa się Pryce i jest z Ida- ho, drugi to MacLawrence z Vermontu. O innych nie sły- szałem. Ci dwaj są chyba sędziami federalnymi. To wszy- stko, co wiem. - A co ze śledztwem? - Nie słyszałem za wiele, ale będę nadstawiał ucha. Jak zwykle. Choć wygląda na to, że utknęli w martwym pun- kcie. - Coś jeszcze? - Kiedy to puścicie? 103 - W porannym wydaniu. - Będzie wesoło. - Dzięki, sierżancie. Na dworze było już widno i w barze robiło się głośno. Cleve podszedł do stolika i usiadł obok ojca. - Skończyliście już, panowie? - Zgadza się - odparł sierżant. Cleve rozejrzał się po sali. - Trzeba się zbierać. Grantham idzie pierwszy, ja za nim. Tatusiek może tu siedzieć, jak długo zechce. - Miło z twojej strony - rzucił z przekąsem sierżant. - Dzięki, panowie - powiedział Grantham i ruszył ku wyjściu. 12 Verheek spóźniał się jak zwykle. Przyjaźnili się od dwu- dziestu trzech lat i nigdy nie zdarzyło mu się przyjść o wy- znaczonej godzinie. Nie miał poczucia czasu i w ogóle się tym nie przejmował. Nosił zegarek, ale nigdy nie sprawdzał godziny. Dla niego spóźnienie oznaczało przynajmniej go- dzinę, czasami dwie - szczególnie jeśli czekającym był przyjaciel, który wie i wybacza. Callahan siedział już od godziny przy barze, co zresztą wcale go nie martwiło. Po ośmiu godzinach naukowej de- baty znienawidził konstytucję i tych, którzy jej nauczali. Jego organizm domagał się alkoholu. Callahan wypił dwie podwójne whisky z lodem i wreszcie doszedł nieco do sie- bie. Spoglądał na swoje odbicie w lustrze za rzędem bu- telek, spoglądał na salę za swoimi plecami i czekał na Gavina Verheeka. Nic dziwnego, że przyjaciel nie sprawdził się w prywatnej kancelarii, gdzie liczy się każda minuta. Kiedy barman postawił przed nim trzecią podwójną whi- sky, było dokładnie jedenaście po siódmej. Przy barze stanął Verheek i jakby nigdy nic zamówił piwo. 104 - Przepraszam za spóźnienie - powiedział, gdy wymie- niali uściski. - Wiem skądinąd, że lubisz posiedzieć sobie w samotności nad szklaneczką. - Wyglądasz na zmęczonego - rzucił Callahan, przy- glądając się przyjacielowi. Verheek fatalnie się postarzał i przybrał na wadze. Od ich ostatniego spotkania zakola na jego czole powiększyły się o kolejny cal, a bladość cery podkreślała sińce pod oczami. - Ile ważysz? - Nie twój interes - odparł Verheek, sącząc piwo. - Mamy stół? - Zarezerwowałem na wpół do dziewiątej. Zakładałem, że spóźnisz się o dziewięćdziesiąt minut. - W takim razie przyszedłem za wcześnie. - Owszem, z twojego punktu widzenia. Wracasz z pracy? - W tej chwili mieszkam w pracy. Dyrektor wyznaczył normę stu godzin tygodniowo, dopóki coś nie pęknie. Po- wiedziałem żonie, że wrócę do domu na gwiazdkę. - Co tam u niej? - Wszystko dobrze. Kobieta ma cierpliwość. Żyje nam się ze sobą o wiele lepiej, kiedy mieszkam w pracy. - Była to jego trzecia żona w ciągu ostatnich siedemnastu lat. - Chciałbym ją poznać. - Nie, na pewno tego nie chcesz. Dwie pierwsze poślu- biłem ze względu na wyro, do którego tak bardzo lubiły wskakiwać, że nie patrzyły, kto w nim leży. Z tą ożeniłem się dla pieniędzy i naprawdę nie ma na co patrzeć. Nie zrobiłaby na tobie wrażenia. - Dokończył piwo. - Wątpię, czy doczekam z nią jej śmierci. - Ile ma lat? - Nie pytaj. Ale szczerze ją kocham, mówię poważnie. Z tym że po dwóch latach pożycia zdałem sobie sprawę, iż jedyną rzeczą, jaka nas jeszcze łączy, jest dogłębna zna- jomość rynku papierów wartościowych. - Spojrzał na bar- mana. - Jeszcze jedno piwo poproszę. Callahan sączył drinka i uśmiechał się pod nosem. - Ile jest warta? 105 - Znacznie mniej, niż myślałem. Dokładnie nie wiem. Może z pięć milionów, kto wie... Oskubała do czysta mę- żów numer jeden i dwa, a wyszła za mnie dlatego, że chciała przekonać się, jak wygląda życie z przeciętniakiem. Tak przynajmniej twierdzi. Zresztą wszystkie tak mówią, sam wiesz najlepiej... - Zawsze obstawiałeś przegrane baby, Gavin. Nawet na studiach. Twój ulubiony typ to cierpiąca na depresję neu- rotyczka. - Nic na to nie poradzę, że tylko takim wpadam w oko. - Verheek podniósł butelkę i wypił połowę zawartości. - Dla- czego zawsze spotykamy się w tej knajpie? - Nie wiem. To chyba tradycja. Przywołujemy wspo- mnienia wspaniałych studenckich czasów. - Nienawidziliśmy prawa, Thomas. Wszyscy nienawidzą prawa. I prawników. - Jesteś w kiepskim nastroju. - Wybacz. Odkąd znaleźli ciała, spałem tylko sześć go- dzin. Dyrektor drze na mnie mordę przynajmniej pięć razy na dzień, a ja drę mordę na wszystkich, którzy są pode mną. Mamy niezły ubaw. - Skończ piwo, chłopie. Nasz stół jest już wolny. Na- pijemy się, zjemy i pogadamy. Spędzimy razem cudowny wieczór. - Kocham cię bardziej niż żonę, Thomas. Mówiłem ci to już kiedyś? - Nie świadczy to dobrze o głębi twojego uczucia. - Masz rację. Ruszyli za maitre d'hotel ku małemu stolikowi w kącie sali. Siadywali przy nim zawsze. Callahan zamówił jeszcze jedną kolejkę i poprosił kelnera, żeby nie śpieszył się z po- dawaniem jedzenia. - Widziałeś to gówno w "Post"? - spytał Verheek. - Widziałem. Skąd był przeciek? - Nie mam pojęcia. Dyrektor dostał listę kandydatów w sobotę rano. Prezydent wręczył mu ją osobiście i w pro- stych żołnierskich słowach zażądał zachowania tajemnicy. 106 Voyles przez cały weekend nikomu nie pokazywał tego świstka, a dziś rano "Post" wydrukował artykuł z nazwi- skami Pryce'a i MacLawrence'a. Kiedy Voyles to prze- czytał, wpadł w amok, a kilka minut później zadzwonił prezydent. Dyrektor popędził do Białego Domu i z tego, co wiem, odbyła\ się tam prawdziwa awantura, podczas której padały słowa powszechnie uznane za niecenzuralne. Voyles chciał obić ryj Coalowi, ale powstrzymał go K.O. Lewis. Bardzo nieprzyjemna sprawa. Callahan wsłuchiwał się w każde słowo Verheeka. - Nieźle - mruknął. - Mówię ci o tym dlatego, że później, po kilku drinkach, będziesz żądał ode mnie pozostałych nazwisk z listy, czego uczynić nie mogę. Chcę nadal być twoim przyjacielem, Thomas. - Mów dalej. - Dobra. No więc zapewniam cię na sto procent, że przeciek nie wyszedł od nas. Wykluczone. Nazwiska wy- śpiewał ktoś z Białego Domu. Pełno tam ludzi, którzy nie- nawidzą Coala. - A jeśli to sam Coal podał te nazwiska prasie? - Niewykluczone. To śliski sukinsyn. Według pewnej teorii roboczej, rozpracowywanej przez Biuro, Coal podał prasie na talerzu Pryce'a i MacLawrence'a, ponoć prawdzi- wych fanatyków, żeby napędzić stracha ludności tego kraju, po czym ogłosić nominacje dwóch pozornie umiarkowa- nych kandydatów. Szef gabinetu zdolny jest do makiaweli- cznych zagrywek. - Nigdy nie słyszałem o tych facetach. - Witaj w klubie. Obaj są bardzo młodzi, ledwo po czter- dziestce, i brak im jakiegokolwiek doświadczenia w jurys- dykcji. Jeszcze ich nie sprawdzaliśmy, ale, jak już wspo- mniałem, mówi się, że są radykalnymi konserwatystami. - A reszta? - Szybki jesteś. Wypiłem dopiero dwa piwa, a ty już strzelasz pytaniem, na które nie wolno mi odpowiedzieć. - Czy macie jeszcze te smaczne grzybki nadziewane 107 krabami? - Verheek zwrócił się do kelnera, który przyniósł drinki. - Muszę coś przegryźć. Umieram z głodu. - Jeszcze raz to samo. - Callahan podał kelnerowi pustą szklankę. - Błagam, Thomas, nie pytaj mnie o nic więcej. Nie- wykluczone, że za trzy godziny wyniesiesz mnie stąd na plecach, ale nawet wtedy nie pisnę ani słowa. Sam zresztą wiesz. Powiem ci tylko tyle, że stan umysłów Pryce'a i MacLawrence'a odzwierciedla poglądy wszystkich pozo- stałych kandydatów z listy. - I nikt o nich wcześniej\nie słyszał? - W zasadzie tak. Callahan sączył szkocką i kręcił z niedowierzaniem gło- wą. Verheek zdjął marynarkę i rozluźnił krawat. - Porozmawiajmy o kobietach. - Nie. - Przypomnij mi, ile ona ma lat. - Dwadzieścia cztery, ale jest nad/wiek dojrzała. - Mógłbyś być jej ojcem. - Może mógłbym, kto wie... - Skąd pochodzi? - Z Denver. Mówiłem ci już! - Uwielbiam dziewczyny z Zachodu. Są bardzo nieza- leżne, bezpretensjonalne, najchętniej noszą dżinsy i mają długie nogi. Może kiedyś znajdę sobie taką żonę. Jest bo- gata? - Nie. Jej ojciec zginął w katastrofie lotniczej przed czterema laty. Razem z matką dostały spore odszkodo- wanie. - Więc ma forsę! , • - Na życie jej wystarcza. - Masz jej zdjęcie? - Nie. Nie jest moją wnuczką ani pudlem. - Dlaczego nie wziąłeś jej zdjęcia? - Powiem jej, żeby ci przysłała. Co cię tak bawi? - Ty, najdroższy. Wielki Thomas Callahan, król kobiet jednorazowego użytku, śmiertelnie zakochany! 108 - Bredzisz. - Pobiłeś rekord. Jak długo to już trwa? Dziewięć... dziesięć miesięcy? Niemożliwe! Wytrzymałeś prawie rok z jedną kobietą! Zasmucasz mnie, Thomas. - Dokładnie osiem miesięcy i trzy tygodnie, ale nie mów o tym nikomu, dobrze, Gavin? Nie jest to dla mnie łatwe. Narażam na szwank swoją reputację. - Przysięgam, że dochowam tajemnicy. Podaj mi tylko parę szczegółów. Ile ma wzrostu? - Pięć stóp osiem cali, waży sto dwanaście funtów, ma długie nogi, nosi obcisłe levisy, jest niezależna i bezpre- tensjonalna, słowem - typowa dziewczyna z Zachodu. - Znajdę sobie taką, zobaczysz! Ożenisz się z nią? - Oczywiście, że nie! Dopij drinka. - Czy... hmmm... jesteś jej wierny? - A czy ty jesteś wierny żonie? - Jasne, że nie, do cholery! Nigdy nie byłem wierny. Ale nie mówimy o mnie, Thomas. Rozmawiamy o naszym Valentino, uwodzicielskim Callahanie, mężczyźnie, który co miesiąc paraduje z najnowszą wersją najwspanialszej ko- biety świata! Powiedz mi, Thomas... i nie okłamuj najle- pszego przyjaciela... spójrz mi w oczy i powiedz, czy po- stanowiłeś trwać w monogamii? Verheek prawie leżał na stole i chichotał głupkowato. - Ciszej! - Callahan rozejrzał się po sali. - Odpowiedz! - Podaj mi pozostałe nazwiska z listy. Wtedy ci odpo- wiem. Verheek wyprostował się. - Ładna zagrywka. W zasadzie sam mogę sobie odpo- wiedzieć na to pytanie. Według mnie zakochałeś się, ale jesteś tchórzem i nie chcesz się do tego przyznać. Wpadłeś po same uszy, facet! - Dobra, wpadłem. Lepiej ci teraz? - Znacznie lepiej. Kiedy ją poznam? - A kiedy ja poznam twoją żonę? - Mylisz pojęcia, Thomas. Między nami jest subtelna, 109 acz zasadnicza różnica. Ty wcale nie chcesz poznać mojej żony, ja natomiast marze o spotkaniu z Darby. Kapu- jesz? Zapewniam cię, że nasze kobiety bardzo różnią się od siebie. Callahan uśmiechnął się i pociągnął łyk szkockiej. Ver- heek usiadł wygodniej i skrzyżował nogi. Podniósł zieloną butelkę do ust. ~ Jesteś spięty, chłopie - rzucił Callahan. - Wybacz. Chcę się dzisiaj upić. Kelner przyniósł grzyby na rozgrzanych patelniach. Ver- heek wepchnął do ust dwie faszerowane pieczarki i żuł wściekle. Callahan spoglądał na niego spod oka. Sam nie czuł głodu - whisky skutecznie tłumi łaknienie - i posta- nowił odczekać kilka minut. Zresztą zawsze wolał pić niż jeść. Przy stole obok usiadło czterech Arabów, głośno roz- mawiających w swoim języku. Wszyscy jak jeden mąż za- mówili jacka danielsa. - Gavin, kto ich zabił? Verheek przeżuwał grzyby, a potem przełknął z trudem. - Nawet gdybym wiedział, nie mógłbym ci powiedzieć. Ale przysięgam, że nie wiem. Zdumiewająca i wielce za- gadkowa sprawa. Mordercy zniknęli bez śladu. Wszystko było bardzo starannie zaplanowane i doskonale wykonane. Żadnych poszlak. - Dlaczego akurat ci dwaj? Kolejna pieczarka powędrowała do ust Verheeka. - To proste. Tak proste, że łatwo to przeoczyć. Obaj stanowili idealny cel. Rosenberg nie miał nawet systemu alarmowego w swojej posiadłości. Każdy przyzwoity wła- mywacz mógł sobie wejść i wyjść bez żadnego problemu. A nieszczęsny Jensen włóczył się nocami po podejrzanej okolicy. Sami wystawili się na strzał. W chwili gdy ich mordowano, pozostała siódemka sędziów była u siebie w domach obstawiona agentami FBI. Dlatego wybrano Ro- senberga i Jensena. - Kto ich wybrał? 110 - Ktoś bardzo nadziany. Mordercy byli zawodowcami i zapewne natychmiast po robocie wywieziono ich z kraju. Według nas było ich czterech, może więcej. Krwawą jatkę u Rosenberga mógł urządzić jeden facet. Natomiast przy Jensenie pracowało co najmniej dwóch. Jeden na straży plus facet z linką, który go zamordował. Trzeba pamiętać, że choć do takich przybytków nie walą tłumy, kino było otwarte dla widzów i przez to niebezpieczne. Spisali się jednak na medal, na złoty medal... - Czytałem gdzieś o jednym zabójcy. - Zapomnij o tym. Jeden człowiek nie mógł zabić obu sędziów. Wykluczone! - Ile biorą tacy sprawni zawodowcy? - Miliony. Samo zaplanowanie wszystkiego pochłonęło mnóstwo forsy. - I nie wiecie, kto to zrobił? - Posłuchaj, Thomas, nie zajmuję się bezpośrednio śledz- twem, musiałbyś pogadać z detektywami. Jestem pewny, że wiedzą więcej ode mnie. Znacznie więcej. Ja jestem tylko poślednim rządowym prawnikiem. - I tylko przypadkiem jesteś po imieniu z pierwszym prezesem Sądu Najwyższego? - Dzwoni do mnie czasami. Nudzi mnie ta rozmowa. Wróćmy do kobiet. Nie znoszę babrania się w sprawach zawodowych po godzinach urzędowania. - Rozmawiałeś z nim ostatnio? - Ależ jesteś upierdliwy, Thomas. Tak, dziś rano za- mieniłem z nim dwa słowa. Wydelegował wszystkich dwu- dziestu siedmiu asystentów, sekretarzy i aplikantów do grzebania w rejestrach federalnych w celu znalezienia po- szlak. Bezsensowna robota, o czym nie omieszkałem go poinformować. W każdej sprawie trafiającej na wokandę Sądu Najwyższego występują co najmniej dwie strony i każda z pewnością skorzystałaby na zniknięciu tego czy innego sędziego. W sądach federalnych rozpatruje się ty- siące apelacji, które prędzej czy później trafiają tutaj, i za- 111 wsze można wybrać jedną z nich i powiedzieć: "Znala- złem! To dlatego ich zabito!" Absurd... - I co ci odpowiedział? - Oczywiście zgodził się z moją błyskotliwą analizą. Przypuszczam, że zadzwonił do mnie po przeczytaniu tej historii w "Post". Chciał sprawdzić, czy uda mu się coś ze mnie wycisnąć. Co za tupet! Przy stole zatrzymał się kelner i omiótł ich niecierpli- wym spojrzeniem. - Miecznik z grilla z dojrzałym serem. Bez warzyw - zamówił pośpiesznie Verheek, zerknąwszy do menu. - Dla mnie tylko pieczarki - dodał Callahan i kelner zniknął. Profesor sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej grubą kopertę. Położył ją na stole obok pustej butelki po piwie. - Przeczytaj to w wolnej chwili. - Co to jest? - Coś w rodzaju raportu. - Nie znoszę raportów, Thomas. Mówiąc szczerze, nie znoszę prawa, prawników i - pomijając ciebie - uczonych -parających się tą dziedziną. - Autorką jest Darby. - W takim razie przeczytam to jeszcze dziś. - Nie zawiedziesz się. Mówiłem ci już, że jest błyskot- liwa i bardzo inteligentna. I nawet, jak na studentkę, ma dosyć agresywny stosunek do rzeczywistości. Pisze lepiej od innych, a jej prawdziwą namiętnością, pomijając moją skromną osobę, jest prawo konstytucyjne. - Biedactwo. - W zeszłym tygodniu wzięła cztery dni wolnego, za- pomniała o mnie i o reszcie świata, i opracowała własną teorię, którą, nawiasem mówiąc, zarzuciła. W każdym razie przeczytaj raport. Rzecz jest fascynująca. - Kto jest podejrzanym? Arabowie wybuchnęli głośnym, skrzekliwym śmiechem. Walili się po plecach i rozlewali whisky. 112 - Nienawidzę pijaków - oznajmił Verheek. - Rzygać mi się chce na ich widok - dodał Callahan. Verheek wepchnął kopertę do kieszeni płaszcza wiszą- cego na oparciu krzesła. - Co to za teoria? - Dosyć niezwykła. Przeczytaj koniecznie. Nie zaszko- dzi ci to, prawda? Potrzebujecie przecież pomocy. - Przeczytam tylko ze względu na Darby. Jaka jest w łóżku? - A jaka jest w łóżku twoja żona? - Bogata. Podobnie jak pod prysznicem, w kuchni i sklepie spożywczym. Jest bogata zawsze i wszędzie. - To nie może trwać długo... - Do końca roku wniesie pozew. Niewykluczone, że załapię się na dom w mieście i trochę drobnych. - Nie było intercyzy? - Owszem, była, ale nie zapominaj, że jestem prawni- kiem. Intercyza ma więcej dziur niż ustawa podatkowa. Spisał ją mój znajomy. Jak można nie kochać prawa? - Porozmawiajmy o czymś innym. - O kobietach? - Mam pomysł. Chcesz poznać tę dziewczynę, prawda? - Czy mówimy o Darby? - Tak, o Darby. - Marzę o tym. - Na Święto Dziękczynienia wybieramy się na St. Tho- mas*. Może pojechałbyś z nami? - Czy musiałbym zabrać ze sobą żonę? - Nie. Nikt jej nie zaprasza. - Czy Darby będzie biegać po plaży w bikini? Zrobi nam przedstawienie? - Przypuszczam, że tak. - Uau! Nie wierzę! * St. Thomas - wyspa w archipelagu Wysp Dziewiczych należących do Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.). 113 - Wynajmiesz apartament po sąsiedzku i urządzimy so- bie bal. - Cudownie. Cudownie. Po prostu cudownie... 13 Gdy telefon zadzwonił cztery razy, włączyła się auto- matyczna sekretarka. Głos z taśmy słychać było w całym mieszkaniu. Potem biip i cisza. Żadnej wiadomości. Po chwili telefon znów zadzwonił cztery razy i wszystko się powtórzyło. Żadnej wiadomości. Po minucie aparat odezwał się po raz trzeci i Gray Grantham sięgnął po słuchawkę. Usiadł na poduszce i przetarł oczy. - Kto mówi? - spytał zbolałym głosem. Na dworze było ciemno. Po drugiej stronie odezwał się cichy, przestraszony baryton. - Czy to Gray Grantham z "Washington Post"? - Tak. Kto mówi? - Nie mogę podać nazwiska - odparł wolno nieznajomy. Mgła uniosła się sprzed oczu Granthama. Spojrzał na zegar. Była za dwadzieścia szósta. - Dobra, zapomnijmy o nazwisku. O co chodzi? - Wczoraj czytałem pański artykuł o Białym Domu i kandydatach. - Świetnie! - "Jak milion innych" - pomyślał Gray. - Ale dlaczego mówi mi pan o tym o tak nieprzyzwoitej godzinie? - Przepraszam, ale jadę do pracy i zatrzymałem się przy budce telefonicznej. Nie mogę dzwonić z domu ani z biu- ra. - Rozmówca mówił teraz wyraźniej, ze swadą. Z pew- nością był wykształcony. - Z jakiego biura? - Jestem adwokatem. Cudownie. W Waszyngtonie mieszka pół miliona pra- wników. 114 - Pracuje pan w prywatnej firmie czy dla rządu? Nieznajomy zawahał się. - Hmm... wolałbym nie mówić. - W porządku. Posłuchaj pan: ja wolałbym spać. Proszę mi powiedzieć, o co panu chodzi, albo... - Wiem coś o Rosenbergu i Jensenie. Grantham usiadł na krawędzi łóżka. - Na przykład co? Zapadła długa cisza. - Nagrywa pan tę rozmowę? - Nie. A powinienem? - Nie wiem... Mówiąc szczerze, bardzo się boję i nie mogę zebrać myśli, panie Grantham. Proszę tego nie na- grywać. Może pan skorzystać z magnetofonu przy nastę- pnej rozmowie, dobrze? - Wedle życzenia. Słucham, co dalej. - Czy można ustalić, skąd dzwonię? - Niewykluczone. Ale dzwoni pan z automatu, prawda? Więc co za różnica? - Nie wiem. Po prostu się boję... - W porządku. Przysięgam, że nie nagrywam i że nie będę ustalał, skąd pan dzwoni. A teraz proszę mi powie- dzieć, co pana gryzie. - Cóż... wydaje mi się, że wiem, kto ich zabił. Grantham wstał. - To cenna informacja... - Właśnie. Dlatego mogę zginąć. Sądzi pan, że mnie śledzą? - Kto? Kto ma pana śledzić? - Nie wiem. - Głos oddalił się, jakby mężczyzna spo- glądał za siebie. Grantham przechadzał się obok łóżka. - Spokojnie. Może poda mi pan swoje nazwisko, dobrze? Przysięgam, że nikomu go nie zdradzę. - Garcia. - Nazywa się pan inaczej, prawda? 115 - Oczywiście, podałem pierwsze z brzegu nazwisko, ja- kie przyszło mi do głowy. - Dobra, Garcia, mów dalej. - Nie jestem pewny, ale chyba natknąłem się na coś w biurze... Coś, czego nie powinienem widzieć. - Masz kopię tego czegoś? - Może... - Posłuchaj, Garcia, to ty do mnie zadzwoniłeś, prawda? Chcesz ze mną rozmawiać czy nie? - Sam nie wiem. Co pan zrobi, jeśli powiem? - Dokładnie wszystko sprawdzę. Jeśli przyjdzie nam oskarżyć kogoś o zamordowanie dwóch sędziów Sądu Naj- wyższego, to wierz mi, że podejdziemy do sprawy nad wyraz delikatnie. Zapadła głucha cisza. Grantham zamarł obok bujanego fotela i odczekał chwilę. t - Garcia, jesteś tam? - Tak. Czy możemy porozmawiać później? - Oczywiście, ale dlaczego nie teraz? - Muszę to przemyśleć. Od tygodnia nie jem i nie śpię. Zadzwonię później. / - Dobrze, w porządku. Nie przejmuj się. Możesz za- dzwonić do mnie do pracy o... - Nie. Nie będę dzwonił do gazety. Przepraszam, że pana obudziłem... - Odłożył słuchawkę. Grantham spojrzał na ciekłokrystaliczny wyświetlacz na swoim telefonie i wystukał siedem cyfr, odczekał chwilę i wystukał następne sześć, a potem jeszcze cztery. Na ma- łym ekranie pojawił się numer. Grantham zapisał go w no- tatniku. Facet dzwonił z automatu przy Piętnastej, naprze- ciw Pentagonu. Gavin Verheek spał cztery godziny i obudził się pijany. Kiedy zjawił się z godzinnym opóźnieniem w Budynku Hoovera, wytrzeźwiał już, ale zaczynała go boleć głowa. Przeklinał siebie i Callahana, który spał pewnie do połud- 116 . nia i trzeźwy jak niemowlę wsiądzie do samolotu odlatu- jącego do Nowego Orleanu. Wyszli, a raczej wyproszono ich z restauracji o północy. Obsługa zamykała knajpę. Wstąpili do kilku barów i zastanawiali się w żartach, czy nie obejrzeć jakiegoś świńskiego filmu; ponieważ jednak spalono ich ulubione kino porno, musieli dać sobie spokój. Pili do trzeciej, może do czwartej... O jedenastej Gavin miał spotkanie z dyrektorem. Do te- go czasu musi koniecznie wytrzeźwieć i być w pełni go- towy do pracy. Rzecz niewykonalna! Powiedział sekretarce, żeby zamknęła drzwi, i wyjaśnił jej, że złapał jakiegoś potwornego wirusa, może grypy, dlatego życzy sobie, żeby mu nie przeszkadzano, chyba że wydarzy się coś naprawdę pilnego. Spojrzała mu w oczy i pociągnęła nosem. Piwo ma to do siebie, że zostawia trwały zapach. Wyszła, zamknąwszy starannie drzwi. Verheek przekręcił zamek. Z zemsty zadzwonił do Callahana, ale nikt nie pod- niósł słuchawki. Co za życie! Najlepszy przyjaciel zarabia niemal tyle samo co on, pracując przy tym najwyżej trzydzieści godzin tygodniowo! A oprócz tego może przebierać w napalonych studentkach, młodszych od niego o dwadzieścia lat. Gavin przypomniał sobie o wyjeździe na St. Thomas. Cudowny pomysł! Tydzień w tropikach. Darby przechadzająca się po plaży. Pojedzie, nawet gdyby miał to przypłacić roz- wodem! Fala mdłości napłynęła mu do gardła. Szybko położył się na podłodze, na tandetnym służbowym dywanie. Od- dychał głęboko, a czaszka pulsowała bólem. Gipsowy sufit nie kręcił się, co Verheekowi dodało otuchy. Po trzech minutach doszedł do wniosku, że nie zwymiotuje, przy- najmniej nie teraz. Teczka stała w zasięgu ręki i ostrożnie przysunął ją do siebie. Koperta była w środku, razem z poranną gazetą. Otworzył kopertę i rozłożył kartki, trzymając je oburącz sześć cali od twarzy. Dokument miał trzynaście stronic formatu listowego. Był 117 wydrukowany na komputerze, z podwójną spacją i szero- kimi marginesami. "Da się przeczytać" - pomyślał. Na marginesach dostrzegł odręczne notatki, duże fragmenty tekstu były przekreślone. U góry widniał sporządzony fla- mastrem napis PIERWSZA WERSJA. Na pierwszej stronie znajdowało się także nazwisko, adres i numer telefonu au- torki. Przejrzy raport, leżąc na podłodze, a potem może zdoła zająć miejsce za biurkiem i poudawać ważnego, rządowego prawnika. Pomyślał o Voylesie, na co czaszka odpowie- działa łomotem. Pisała nieźle, standardowym językiem prawniczym i dłu- gimi zdaniami pełnymi wielkich słów. Mimo to tekst był przejrzysty. Unikała niejasności i prawniczego żargonu, z którego z upodobaniem korzysta większość studentów. Na pewno nie sprawdzi się na posadzie rządu Stanów Zjed- noczonych. Gavin nigdy nie słyszał o jej podejrzanym i miał stu- procentową pewność, że nie było go na żadnej liście. Te- chnicznie rzecz biorąc, tekst Darby nie był raportem. Przy- pominał raczej streszczenie akt procesu sądowego, ciąg- nącego się od jakiegoś czasu w Luizjanie. Dziewczyna rze- czowo omawiała fakty, podając je w ciekawy sposób. Fa- scynujący nawet. Verheek już nie przerzucał stron. Czytał uważnie. Fakty zajmowały cztery kartki, na następnych trzech zna- lazł krótki opis obu procesujących się stron. Tekst był teraz nudniejszy, ale prawnik czytał dalej. Wciągnęło go. Na stronie ósmej raportu - czy jak to nazwać? - znajdowało się streszczenie procedury sądowej. Na dziewiątej były omówione apelacje. Ostatnie trzy Darby poświęciła na wnioski i opis nieprawdopodobnej hipotezy, uzależniającej wynik sprawy od usunięcia Rosenberga i Jensena ze składu Sądu Najwyższego. Callahan wspominał, że panna Shaw odstąpiła od wymyślonej przez siebie teorii, co zresztą było widać w końcowej części raportu, napisanej już bez po- przedniej werwy. 118 Całość sprawiała jednak wielce pozytywne wrażenie. Verheek zapomniał na jakiś czas o bólu. Leżąc na brudnym dywanie i mając milion innych rzeczy do roboty, kończył lekturę trzynastostronicowego opracowania sporządzonego przez studentkę prawa. Ktoś zapukał delikatnie do drzwi. Verheek powoli pod- niósł się do pozycji siedzącej, potem ostrożnie wstał i pod- szedł do drzwi. - Słucham? - Nie chciałabym niepokoić - odezwała się sekretarka - ale dyrektor Voyles życzy sobie zobaczyć pana za dziesięć minut. Verheek otworzył drzwi. - Co?! - Tak jak mówiłam, proszę pana. Za dziesięć minut. Przetarł oczy i wciągnął głęboko powietrze. - Po co? - Wie pan, że zadawanie takich pytań grozi przykrymi konsekwencjami służbowymi. - Ma pani płyn do płukania ust? - Hmm... chyba tak. Będzie panu potrzebny? - Czy pytałbym, gdyby było inaczej? Proszę mi go przy- nieść. Aha, ma pani gumę? - Gumę? - Gumę do żucia. - Tak, proszę pana. Czy też ją przynieść? - Proszę przynieść mi płyn, gumę i aspirynę, jeśli pa- ni ma. Usiadł za biurkiem i złożywszy głowę w dłoniach, potarł skronie. Słyszał walenie szufladami. Po chwili sekretarka stanęła przed nim z zestawem pierwszej pomocy. - Dzięki. Przepraszam, jeśli byłem niegrzeczny. - Wska- zał dłonią raport. - Proszę przesłać to panu Eastowi na czwarte piętro i poprosić go w moim imieniu o przeczy- tanie w wolnej chwili. 119 Fletcher Coal otworzył drzwi Gabinetu Owalnego i gro- bowym głosem zaprosił K.O. Lewisa i Erica Easta do środ- ka. Prezydent poleciał do Puerto Rico, gdzie miał osobiście oszacować rozmiar szkód spowodowanych przez huragan. Podczas jego nieobecności dyrektor Voyles nie zamierzał meldować się u Coala. Wysłał w zastępstwie podwładnych. Coal wskazał gościom miejsca na sofie, a sam usiadł po drugiej stronie stoliczka do kawy. Miał zapiętą mary- narkę i idealnie dopasowany krawat. Nigdy nie pozwalał sobie na luz. East słyszał legendy o jego przyzwyczaje- niach. Coal pracował ponoć dwadzieścia godzin na dobę, przez siedem dni w tygodniu. Pił tylko wodę, a większość posiłków brał z automatu w podziemiach. Czytał z szyb- kością komputera i codziennie poświęcał wiele godzin na przeglądanie memorandów, raportów, korespondencji i se- tek propozycji ustawodawczych. Miał doskonałą pamięć. Już od tygodnia był zasypywany codziennymi raportami z postępów śledztwa. Coal błyskawicznie pochłaniał cały materiał i podczas następnego spotkania pamiętał każdy szczegół. Wystarczyło, że ktoś się przejęzyczył, a Coal pio- runował go wzrokiem. Szefa gabinetu nienawidzono, a jed- nocześnie szanowano go. Był sprytniejszy od większości swoich współpracowników i więcej od nich pracował. I co najważniejsze: doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Czuł się pewnie w pustym Gabinecie Owalnym. Szef był daleko, zajęty mizdrzeniem się do kamer, a w Bia- łym Domu pozostała prawdziwa władza, która kierowała krajem. K.O. Lewis położył na stoliczku grubą na cztery cale teczkę z ostatnimi meldunkami. - Coś nowego? - spytał Coal. - Być może. Napłynął meldunek z Francji. Tamtejsze władze podczas rutynowego przeglądania taśm ze zdjęciami wykonanymi ukrytą kamerą na paryskim lotnisku rozpo- znały, zdaje się, pewną twarz. Zdjęcia porównano z ma- teriałem nagranym przez dwie inne kamery, umieszczone na tym samym terminalu pod różnymi kątami, i przekazano 120 meldunek do Interpolu. Mimo charakteryzacji Interpol roz- poznał na zdjęciach Khamela, znanego terrorystę. Jestem pewny, że sły... - Słyszałem. - Francuzi dokładnie zbadali zdjęcia i są niemal pewni, że Khamel wysiadł z samolotu, który w zeszłą środę od- bywał bezpośredni rejs z lotniska Dullesa. Samolot wylą- dował w Paryżu jakieś dziesięć godzin po znalezieniu ciała Jensena. - Concorde? - Nie, zwykły rejs United Airlines. Francuzi ustalili nu- mer lotu i pasa, na którym zatrzymał się samolot. - Czy Interpol skontaktował się z CIA? - Tak, rozmawiali z Gminskim o pierwszej po południu. - Stopień prawdopodobieństwa? - Twarz Coala nie wy- rażała żadnych uczuć. - Osiemdziesiąt procent. Khamel umie się maskować i rzadko korzysta z usług linii lotniczych. Stąd owe dwa- dzieścia procent nieprawdopodobieństwa. Mamy zdjęcia i meldunek dla prezydenta. Mówiąc szczerze, fotografie niewiele mi mówią, choć przyglądałem się im bardzo uważ- nie. Ale Interpol zna Khamela. - Zdaje się, że od lat nie dysponują jego aktualnymi zdjęciami. - To prawda. Chodzą pogłoski, że Khamel co dwa-trzy lata idzie pod nóż i robi sobie operację plastyczną. - No dobrze, ale jaki to ma związek z naszą sprawą? - zapytał przytomnie Coal. - Nawet jeśli przyjmiemy, że na zdjęciach istotnie jest Khamel? Czy to znaczy, że był za- mieszany w morderstwa? Co to w ogóle znaczy? - Znaczy to, że nigdy go nie znajdziemy. W tej chwili poszukują go służby specjalne dziewięciu państw, w tym Izraela. Znaczy to również, że ktoś zapłacił mu kupę forsy, by zdecydował się zaprezentować swoje umiejętności w na- szym kraju. Biuro od samego początku wyrażało opinię, że morderca lub mordercy byli zawodowcami, którzy znik- nęli, zanim ciała ostygły. 121 - Czyli w sumie niewiele. - Można tak to ująć. - W porządku. Macie coś jeszcze? Lewis spojrzał na Easta. - To, co zwykle: codzienny raport. - Ostatnio wasze raporty są mało treściwe. - Pozwolę sobie wyrazić przeciwną opinię. Trzystu osiemdziesięciu naszych ludzi pracuje po dwanaście godzin na dobę. Wczoraj przesłuchaliśmy sto sześćdziesiąt osób w trzydziestu stanach. Mamy... - Wystarczy. - Coal podniósł rękę. - Przeczytam raport, ale z góry zakładam, że nie znajdę w nim nic nowego. - Pojawił się pewien nowy trop. - Lewis spojrzał na Erica Easta, który trzymał kopię trzynastostronicowego opracowania Darby Shaw. - Jaki? - zapytał Coal. East poruszył się nerwowo. Raport Darby przekazywano sobie z rąk do rąk przez cały dzień. W końcu przeczytał go Voyles i bardzo spodobała mu się przedstawiona w nim hipoteza. Co prawda uważał, że wnioski Darby są zbyt daleko idące i niewarte uwagi, jednak w raporcie pojawiało się nazwisko prezydenta, a dyrektor nie miał zamiaru prze- puścić okazji nastraszenia Coala i jego pryncypała. Polecił przekazać dokument szefowi gabinetu i przedstawić raport jako nowy, ważny wątek śledztwa, z powagą rozważany przez Biuro. Po raz pierwszy od tygodnia na twarzy Voylesa pojawił się uśmiech. Bawiła go myśl o idiotach czytających w Gabinecie Owalnym trzynaście stroniczek napisanych przez amatorkę i wpadających w panikę na myśl o kon- sekwencjach. "Macie to dobrze rozegrać - polecił swoim ludziom. - Powiedzcie im, że oddelegowaliśmy do sprawy dwudziestu agentów". - Jest to pewna teoria, która wypłynęła ostatniej doby i bardzo zaintrygowała dyrektora Voylesa, który obawia się, że jej ujawnienie mogłoby przynieść wiele szkód urzędowi prezydenckiemu. 122 - W jakim sensie? - Na kamiennej twarzy Coala nie drgnął żaden nerw. - Wszystko opisane jest w tym dokumencie. - East po- łożył raport na stoliczku. Coal rzucił okiem na raport i spojrzał badawczo na Easta. - W porządku. Przeczytam później. Czy to wszystko? - Tak. Na nas już czas. - Lewis wstał i zapiął mary- narkę. Coal odprowadził ich do drzwi. Kiedy kilka minut po dziesiątej w bazie lotnictwa An- drews wylądował samolot Air Force One, nie witano go fanfarami. Królowa, zajęta zbieraniem pieniędzy, bawiła poza Waszyngtonem, a żaden z przyjaciół czy członków rodziny nie pofatygował się na lotnisko. W limuzynie cze- kał Coal. Prezydent opadł na fotel. - Nie spodziewałem się ciebie - powiedział. - Przykro mi. Musimy porozmawiać. Limuzyna popędziła w stronę Białego Domu. - Już późno i jestem zmęczony. - Jak tam huragan? - Imponujący. Zdmuchnął milion szałasów i kartono- wych chałup. Musimy dać parę miliardów na nowe domy i elektrownie. Powinni co pięć lat zamawiać sobie porządny tajfun. - Przygotowałem już oświadczenie o środkach nadzwy- czajnych obowiązujących w rejonie klęski żywiołowej. - Dobra. Przejdź do rzeczy. Coal podał mu egzemplarz dokumentu, który w pewnych kręgach nazywano już raportem "Pelikana". - Nie chce mi się czytać - ziewnął prezydent. - Mów, o co chodzi. - Voyles i jego ludzie natknęli się przypadkowo na świe- żą hipotezę roboczą, mówiącą o pewnym kręgu podejrza- nych, zresztą dosyć niejasno i bez żadnych dowodów czy poszlak. Całe to cholerstwo napisała jakaś nadgorliwa stu- 123 dentka prawa z Tulane, której udało się kanałami dotrzeć do Voylesa. Ten po przeczytaniu raportu orzekł, że może być przydatny. Proszę nie zapominać, że Biuro rozpaczliwie rozgląda się za podejrzanymi. Teoria, o której wspomnia- łem, jest nieprawdopodobna i, ogólnie rzecz biorąc, nie- warta większej uwagi. Martwię się jednak, że Voyles po- stanowił pójść tym tropem. Wiemy, że prasa śledzi każdy jego ruch. Znów mogą pojawić się przecieki. - Nie mamy wpływu na śledztwo. - Ale możemy nim manipulować. W Białym Domu cze- ka na nas Gminski i... - Gminski! - Spokojnie, szefie. Przed trzema godzinami osobiście wymusiłem na nim przysięgę i wręczyłem mu kopię ra- portu. Wiem, że Gminski jest niekompetentny, ale potrafi dochować tajemnicy. Ufam mu bardziej niż Voylesowi. - A ja nie ufam żadnemu z nich. Słowa te sprawiły przyjemność Coalowi, który pragnął, by głowa państwa nie ufała nikomu, z wyjątkiem jego samego oczywiście. - Uważam, że powinien pan zlecić CIA natychmiastowe zbadanie tej sprawy. Chciałbym wiedzieć o wszystkim, za- nim Voyles zacznie w tym kopać. Oczywiście ani CIA, ani FBI niczego nie znajdą, ale jeśli uprzedzimy Voylesa, łatwiej będzie nam nakłonić go do wycofania się ze śle- dztwa. Wszystko ma ręce i nogi, szefie. - Mówimy o sprawie wewnętrznej. - Prezydent był nie- pocieszony. - Nie powinniśmy mieszać do tego CIA. Przy- puszczam, że to wbrew prawu. - Owszem, ale Gminski zrobi to dla pana. Zrobi to szyb- ko, po cichu i znacznie sprawniej niż FBI. - To wbrew prawu! - Nie takie rzeczy robiono, zanim pan objął urząd, sze- fie. Wielokrotnie. Prezydent wyjrzał na ulicę. Miał opuchnięte powieki i za- czerwienione oczy, choć nie ze zmęczenia. Spał trzy go- dziny w samolocie, ale przez cały dzień musiał pozować 124 do kamer ze smutną, zatroskaną miną i teraz trudno było mu wyjść z roli. Wziął raport i bez słowa rzucił go na puste miejsce obok siebie. 14 Nowy Orlean jest miastem, w którym życie rozkwita nocą, a za dnia budzi się bardzo powoli. Nadejście świtu miasto wita ciszą, a potem przeciąga się długo, strząsa resztki snu z powiek i spokojnie rozpoczyna ranek. O tej porze zapchane są tylko autostrady i ulice w centrum. Po- dobnie jak w innych miastach. W Dzielnicy Francuskiej - sercu metropolii - nad wyludnionymi ulicami długo po wschodzie słońca unosi się woń wczorajszej whisky, jam- balai* i wędzonego łososia. Po upływie godziny lub dwóch zastępuje ją aromat kawy z Francuskiego Rynku i świeżych bagietek. Wtedy też zaczynają się zaludniać chodniki. Darby zwinęła się w fotelu na balkonie. Piła kawę i cze- kała na słońce. Callahan kilka kroków od niej leżał owinięty w prześcieradła, nieobecny dla świata. Wiał lekki wiatr. Darby otuliła szyję kołnierzem męskiego szlafroka i po- czuła mocny zapach wody kolońskiej. Pomyślała o ojcu i jego obszernych koszulach, które pozwalał jej nosić, gdy była nastolatką. Podwijała rękawy do łokcia, a poły zwisały jej aż do kolan - w takim stroju spacerowała po deptakach z przyjaciółmi, święcie przekonana, że nikt nie wygląda bardziej awangardowo. Przyjaźniła się z ojcem. W tamtych czasach nosiła prawie wyłącznie ciuchy z jego garderoby. Był tylko jeden warunek: pożyczone ubrania musiała oddać wyprane i wyprasowane. Jeszcze dziś pamiętała zapach wo- Jambala\a - tradycyjna potrawa z Luizjany Głównym jej składnikiem jest ryż gotowany z szynką, kiełbasą, kurczakiem, krewetkami i ostrygami Dodaje się również zazwyczaj pomidory i ostre przyprawy (przyp. tłum) 125 dy po goleniu Gray Flannel, którą ojciec codziennie wcierał w policzki. Gdyby żył, byłby o cztery lata starszy od Thomasa Cal- lahana. Matka powtórnie wyszła za mąż i przeniosła się do Boise. Brat siedział w Niemczech. Rzadko z nimi roz- mawiała. Ojciec był spoiwem łączącym rodzinę. Gdy go zabrakło, wszyscy się rozpierzchli. W katastrofie samolotu zginęło dwadzieścia osób. Ad- wokaci zaczęli dobijać się do drzwi rodzin, zanim pocho- wano ofiary. Wtedy po raz pierwszy zetknęła się z wy- miarem sprawiedliwości i spotkanie to nie należało do przy- jemnych. Adwokat rodziny zajmował się głównie spadkami i nie miał pojęcia o sprawach o odszkodowania i ugodach. Do brata, tuż po wypadku, zgłosił się sprytny, ganiający za pogotowiem prawnik, który przekonał całą rodzinę, by natychmiast wniosła pozew do sądu. Nazywał się Herschel. Przez dwa lata musieli znosić jego obecność, a Herschel opóźniał postępowanie, kłamał i gmatwał sprawę. Tydzień przed procesem zgodzili się na ugodę. Dostali pół milio- na, po odliczeniu honorarium Herschela. Darby przypadło w udziale sto tysięcy. Postanowiła zostać prawnikiem. Jeśli taki błazen jak Her- schel mógł być adwokatem i zarabiać ciężkie dolary, mie- szając ludziom w głowach, to nic nie stoi na przeszkodzie, by ona założyła togę ze znacznie szlachetniejszych pobu- dek. Często myślała o Herschelu. Kiedy zda egzamin koń- czący aplikanturę, wytoczy mu swój pierwszy proces, oskarżając go o stosowanie niedozwolonych praktyk. Chcia- ła pracować w firmie zajmującej się ochroną środowiska. Znalezienie takiej posady nie powinno stanowić problemu. Sto tysięcy odszkodowania pozostało nienaruszone. No- wy mąż matki zajmował wysokie stanowisko w korporacji produkującej papier. Był trochę starszy od żony i znacznie od niej bogatszy. Krótko po ślubie matka postanowiła po- dzielić swoją część odszkodowania pomiędzy Darby i jej brata. Twierdziła, że pieniądze te przypominają jej o tra- gicznie zmarłym mężu i że gest ów ma znaczenie symbolu. 126 Wciąż kochała ich ojca, zaczęła jednak nowe życie, w no- wym mieście, z nowym mężem, który za pięć lat przejdzie na emeryturę, dysponując pokaźnymi oszczędnościami. Darby nie wiedziała, co myśleć o tym symbolicznym ge- ście, ale podziękowała matce i wzięła pieniądze. Sto tysięcy podwoiło się. Większość pieniędzy zainwes- towała w fundusze wzajemne, ale tylko takie, które nie lo- kowały kapitału w akcjach korporacji chemicznych i na- ftowych. Jeździła hondą accord i żyła dosyć skromnie. Ubierała się, jak większość studentów, w firmowych skle- pach. Razem z Callahanem chodziła do dobrych restaura- cji - z zasady nigdy dwa razy do tej samej. Płacili po połowie. Thomas nie dbał o pieniądze i nie pytał, skąd ona je ma. Darby była bogatsza od przeciętnego studenta prawa, ale w Tulane nie brakowało dzieciaków z milionami. Spotykała się z Callahanem przez miesiąc, zanim poszła z nim do łóżka. To ona ustaliła reguły, a Thomas zgodził się potulnie na wszystko. Musiał zerwać z innymi kobie- tami, zapomnieć o nich, jeśli chciał być z nią; utrzymać ich związek w tajemnicy; ograniczyć picie. Pierwsze dwa warunki wypełniał co do joty, ale pił nadal. Ojciec, dziadek i wszyscy bracia Callahana pili bez umiaru - była to więc swoista tradycja rodzinna. Liczyło się jednak co innego: Thomas Callahan po raz pierwszy w życiu za- kochał się, zakochał do szaleństwa, i przyznał, że szkocka przeszkadza mu w miłości. Pił ostrożniej. Wyjąwszy ostatni tydzień i osobistą tragedię, jaką była dla niego śmierć Ro- senberga, nawet nie myślał o whisky przed piątą po po- łudniu. Kiedy byli razem, odstawiał Chivasa, wiedząc, że alkohol źle wpływa na jego atrakcyjność jako kochanka. Darby bawiło obserwowanie czterdziestopięcioletniego mężczyzny zakochanego po raz pierwszy. Callahan sta- rał się zachować dystans i pewien stopień niezależności, lecz kiedy byli blisko, bardzo blisko ze sobą, głupiał ze szczętem. Pocałowała go w policzek i przykryła narzutą. Jej rzeczy 127 leżały ułożone porządnie na krześle. Cichutko zatrzasnęła za sobą frontowe drzwi. Słońce było już wysoko i wyglą- dało zza budynku po drugiej stronie Dauphine. Na ulicy nie było nikogo. Pierwsze zajęcia miała za trzy godziny, potem o jede- nastej Callahan i wykład z prawa konstytucyjnego. Za ty- dzień powinna oddać projekt apelacji sądowej. Notatki z ka- zuistyki pokrył kurz. Miała zaległości w zajęciach z dwóch przedmiotów. Nadszedł czas, by wrócić do codzienności. Straciła cztery dni na zabawę w detektywa i nie mogła sobie tego wybaczyć. Honda stała za rogiem, zaparkowana pół przecznicy dalej. Obserwowali ją i był to przyjemny widok. Obcisłe dżin- sy na długich nogach, luźna bluza, ciemne okulary, za którymi kryła nie pomalowane oczy. Widzieli, jak zamyka drzwi, idzie szybko Royale i znika za rogiem. Włosy się- gały jej do ramion i z tej odległości miały kasztanowy kolor. , To była ona. Z lunchem w brązowej papierowej torebce usiadł na ławce stojącej tyłem do New Hampshire. Nie lubił Dupont Circle, gdzie zawsze roiło się od włóczęgów, ćpunów, zbo- czeńców, podstarzałych hippisów i ubranych w czarne skó- ry punków, z pofarbowanymi na czerwono irokezami. Po drugiej stronie fontanny jakiś dobrze ubrany mężczyzna z megafonem w ręku zbierał grupę aktywistów walczących o prawa zwierząt, z którą miał wyruszyć pod Biały Dom. Ludzie w skórach gwizdali i obrzucali pikietę błotem. W pobliżu stało czterech konnych policjantów pilnujących porządku. Spojrzał na zegarek i zaczął obierać banana. Było po- łudnie. Informator już nadchodził. Widział, jak przedziera się przez tłum na placu. Gdy ich spojrzenia skrzyżowały się, wymienili zdawkowe skinienia i mężczyzna usiadł na 128 ławce obok. Nazywał się Booker i pracował w Langley. Spotykali się niezbyt często - zazwyczaj wtedy, gdy za- wodziły zwykłe kanały wymiany informacji, a ich szefowie pilnie musieli podzielić się poufnymi wiadomościami. Booker nie przyniósł lunchu. Rozłupywał prażone orze- szki ziemne i rzucał łupiny pod ławkę. - Co słychać u pana Voylesa? - Zły jak cholera. Normalnie. - Gminski siedział wczoraj w Białym Domu do półno- cy - oznajmił Booker i wrzucił kilka orzeszków do ust. Nie usłyszał odpowiedzi. Widocznie Voyles wiedział o tym. - Wpadli w panikę - mówił dalej. - Przestraszyli się tej historyjki z "Pelikanem". Jak się domyślasz, też to czy- taliśmy. Coal jest przerażony, sam nie wiem dlaczego. Nasi mówią, że bawicie się jego kosztem, bo w raporcie pada nazwisko prezydenta, no i jest jeszcze ta fotka. Zrywacie boki, dobrze mówię? Indagowany odgryzł czubek banana i milczał. Miłośnicy zwierząt ruszyli pod Biały Dom nierówną ko- lumną, a miłośnicy skór syczeli na nich jak węże. - Tak czy inaczej, to nie nasz interes, ale prezydent domaga się przeprowadzenia tajnego śledztwa w sprawie raportu "Pelikana", zanim wy to zrobicie. Jest przekona- ny, że nic nie znajdziemy, ale chce mieć pewność, bo wte- dy będzie mógł przekonać Voylesa, żeby się wycofał ze sprawy. - Nic się za tym nie kryje. - To znaczy, że Voyles stroi sobie żarty, czy tak? - zapytał Booker, przyglądając się pijakowi, który oddawał mocz do fontanny. Policjanci na koniach odjeżdżali w pełnym słońcu. - Sprawdzamy wszystkie tropy. - Ale nie macie podejrzanych? - Nie. - Przełknął ostatni kęs banana. - Dlaczego tak bardzo boją się naszego śledztwa w tej sprawie? - Hmm... według nich to całkiem proste. - Booker roz- 129 gryzł orzeszek. - Jeszcze nie otrząsnęli się po opubliko- waniu nazwisk Pryce'a i MacLawrence'a, za co podobno wy ponosicie odpowiedzialność. Stracili zaufanie do Voy- lesa. Jeśli zacznie grzebać w raporcie "Pelikana", dowie się o tym prasa. Są przerażeni, bo prezydent znów oberwie. A w przyszłym roku są wybory, reelekcja i tak dalej... - Co powiedział Gminski w Białym Domu? - Że nie ma zamiaru przeszkadzać FBI w śledztwie, bo mamy ciekawsze rzeczy do roboty, i że cała ta historia na kilometr cuchnie bezprawiem. Ponieważ jednak prezy- dent błagał go na kolanach, a Coal szantażował, zajmiemy się tą sprawą. Z tym przyszedłem. - Voyles na pewno to doceni. - Zaczynamy jeszcze dziś, choć rzecz jest absurdalna. Zrobimy, co trzeba, trzymając się z boku, a za tydzień czy półtora powiemy prezydentowi, że cała ta teoria to niewypał. Rozmówca Bookera zmiął torbę po lunchu i wstał. - Dobra. Przekażę to Voylesowi. Dzięki. - Ruszył w stronę Connecticut, mijając po drodze skórzanych pun- ków. Po chwili zniknął. Monitor stał na zarzuconym papierami biurku, na środku sali w agencji. Gray Grantham wpatrywał się w ekran ze wściekłością. Wokół panował szum przechodzący niekiedy w ryk - odgłosy charakterystyczne dla procesu zbierania i opracowywania informacji. Ekran wciąż był pusty, a Grantham siedział i szalał z bezsilności. Zadzwonił te- lefon. Wcisnął guzik i podniósł słuchawkę, nie spuszczając oczu z monitora. - Gray Grantham. - Mówi Garcia. Zapomniał o komputerze. - O co chodzi? - Mam dwa pytania. Pierwsze: czy nagrywa pan te roz- mowy? Drugie: czy może pan sprawdzić, skąd dzwonię? 130 - Tak i nie. Nie nagrywamy rozmów bez pozwolenia. Możemy sprawdzić, skąd się do nas dzwoni, ale nie robimy tego. Zdawało mi się, że miałeś nie dzwonić do redakcji... - Mam odłożyć słuchawkę? - Nie. Wszystko w porządku. Wolę rozmawiać o trze- ciej w redakcji niż o szóstej rano w łóżku. - Przepraszam. Po prostu boję się, to wszystko. Bę- dę rozmawiał z panem pod warunkiem, że nie zawiedzie pan mojego zaufania. Jeśli okłamie mnie pan, przestanę dzwonić. - Umowa stoi. Kiedy zaczniesz mówić? - Teraz nie mogę. Dzwonię z automatu w centrum i tro- chę mi się śpieszy. - Powiedziałeś, że masz kopię czegoś, na co natknąłeś się w biurze... - Nie. Powiedziałem, że mogę mieć tę kopię. W swoim czasie. - Okay. Kiedy znów zadzwonisz? - Czy muszę się umawiać? - Nie, ale często mnie nie ma. - Zadzwonię jutro w przerwie na lunch. - Będę czekał. Garcia rozłączył się. Grantham wystukał siedem cyfr, potem sześć i cztery. Zapisał numer i zaczął przerzucać strony książki telefonicznej, szukając listy automatów. Gar- cia dzwonił z budki przy Pennsylvania Avenue, w pobliżu Departamentu Sprawiedliwości. 15 Kłótnia zaczęła się przy deserze - daniu, które Callahan spożywał najczęściej w płynie. Darby i tak długo wytrzy- mała. Liczyła po cichu drinki, które wypił do obiadu: dwie podwójne szkockie, gdy czekali na stół; kolejną szklane- czkę, zanim zamówili dania; do ryby dwie butelki wina, 131 z czego ona wypiła tylko dwa kieliszki. Pił za szybko i stawał się nieznośny. Zanim skończyła wyliczankę, ro- zeźlił się na dobre. Zamówił drambuie i wypił jednym hau- stem. Gdy poprosił kelnera o kolejny kieliszek, Darby wpadła w furię. U Moutona było tłoczno. Marzyła tylko o tym, by wyjść stąd i pojechać samotnie do domu. Miała dość pijackich scen. Kłótnia stała się naprawdę nieprzyjemna, gdy stali na chodniku po wyjściu z restauracji. Callahan wyciągnął z kieszeni kluczyki do porsche, choć ona tłumaczyła mu, że jest zbyt pijany, by usiąść za kierownicą. Z kluczyka- mi w garści ruszył niepewnym krokiem w stronę parkin- gu, oddalonego o trzy przecznice. Powiedziała, że pójdzie pieszo. - Miłego spaceru - rzucił. Szła kilka kroków za nim. Patrzyła, jak się zatacza, i było jej wstyd. Musiał mieć ze dwa promille we krwi. - Do cholery! - błagała. - Wykładasz przecież prawo! Zabijesz kogoś! Zataczał się, coraz szybciej zbliżając się do krawężnika, a potem odbijając w drugą stronę. Wrzasnął przez ramię, że lepiej prowadzi po pijanemu niż ona na trzeźwo. Została z tyłu. Już kiedyś jechała z nim, gdy był w stanie nie- ważkości, i wiedziała, do czego jest zdolny. Przeszedł na drugą stronę, nie rozglądając się na boki. Trzymał ręce w kieszeniach, jakby wybrał się na niewinny wieczorny spacer. Źle ocenił wysokość krawężnika i za- wadziwszy o niego czubkiem buta, rozciągnął się jak długi na chodniku. Zaklął. Pozbierał się szybko, zanim zdążyła mu pomóc. - Zostaw mnie, do cholery - mruknął. - Oddaj mi kluczyki - prosiła. - Pójdziemy piechotą. - Miłego spaceru! - krzyknął roześmiany. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Obok parkingu stał obskurny mały bar, z neonowymi reklamami piwa zasłaniającymi okna. Zerknęła do środka, 132 myśląc, że znajdzie tam pomoc. Idiotka! Bar roił się od pijaków. Gdy podszedł do samochodu, wrzasnęła za nim: - Thomas! Proszę! Pozwól mi prowadzić! Zatoczył się, machnął ręką i mruknął coś pod nosem. Otworzył drzwi, pochylił się i zniknął, zasłonięty innymi autami. Silnik zawył na wysokich obrotach. Darby oparła się o ścianę budynku, kilka stóp od wyjazdu z parkingu. Spojrzała na ulicę, niemal marząc o wozie pa- trolowym. Wolała widzieć go w areszcie niż w trumnie. Piechotą nie dojdzie do domu. Postanowiła poczekać, aż odjedzie, a potem zadzwonić po taksówkę. Zerwie z nim na tydzień. Przynajmniej tydzień. "Miłego spaceru" - po- wtórzyła w duchu. Silnik porsche znów zawył, zapiszczały opony. Podmuch wybuchu przewrócił ją na chodnik. Wylądo- wała na brzuchu, twarzą w dół. Musiała stracić na chwilę przytomność, lecz szybko doszła do siebie, gdy poczuła żar na policzkach. Na ulicę opadały płonące szczątki auta i kawałki karoserii. Spojrzała z przerażeniem na parking. Siła wybuchu wypchnęła samochód do góry i obróciła go na dach. Odpadły koła, drzwi, zderzaki. Porsche było teraz jaskrawo świecącą, ognistą kulą, strzelającą płomieniami, które wypalały auto do szczętu. Darby ruszyła na parking, wołając Thomasa. Wokół niej padały iskry, gorąco stawało się nie do zniesienia. Zatrzy- mała się trzydzieści stóp od samochodu, krzycząc z prze- rażenia. Druga eksplozja targnęła autem i odepchnęła ją do tyłu. Darby potknęła się i uderzyła z całej siły głową o zderzak czyjegoś samochodu. Asfalt parzył ją w twarz. Ponownie straciła przytomność. Z baru wypadli pijacy. Wszędzie było ich pełno. Nie- którzy stali na chodniku i gapili się na płonące szczątki. Kilku odważyło się podejść bliżej, ale żar szybko ich wy- płoszył. Nad ognistą kulą unosił się gęsty, czarny dym. 133 Po kilku sekundach zapaliły się inne samochody. Rozległy się paniczne okrzyki. - Czyj to samochód?! - Zadzwońcie pod dziewięćset jedenaście! - Ktoś był w środku?! - Dzwońcie pod dziewięćset jedenaście! Wciągnęli ją na chodnik, w sam środek tłumu. Powta- rzała w kółko jego imię. Z baru wyniesiono mokrą ścierkę i położono jej na czole. Tłum gęstniał, ulica była pełna. Jak przez mgłę usłyszała syreny. Miała guza na potylicy, coś chłodziło jej twarz. Poczuła suchość w ustach. - Thomas, Thomas - powtarzała nieprzytomnie. - Już dobrze, dobrze... - odezwał się jakiś czarny męż- czyzna klęczący przy niej. Ostrożnie podtrzymywał jej gło- wę i głaskał po ręce. Zobaczyła inne twarze, wpatrzone w nią. Wszyscy po- wtarzali w kółko: - Już dobrze, dobrze... Syreny wyły gdzieś niedaleko. Drżącą dłonią zdjęła ścier- kę z czoła i rozejrzała się. Pomiędzy ludźmi widziała czer- wono-niebieskie błyski świateł na ulicy. Wycie syren stało się ogłuszające. Usiadła. Oparła się o ścianę baru, tuż pod neonowymi reklamami piwa. - Wszystko dobrze, panienko? - spytał czarny męż- czyzna. Nie mogła wydobyć głosu. Nawet nie próbowała. Głowa bolała ją tak, jakby czaszka pękła na pół. - Gdzie jest Thomas? - zapytała cicho. Spojrzeli po sobie. Pierwszy wóz strażacki zatrzymał się z piskiem opon niecałe dwadzieścia stóp od nich. Tłum rozstąpił się. Padły komendy, strażacy wyskoczyli z wozu i rozbiegli się we wszystkich kierunkach. - Gdzie jest Thomas? - powtórzyła. - Jaki Thomas, panienko? - zapytał Murzyn. - Thomas Callahan - powiedziała cichutko, jakby wszy- scy w mieście go znali. 134 - Był w tym aucie? Kiwnęła głową i zamknęła oczy. Syreny wyły i milkły na przemian, a w chwilach ciszy słyszała niecierpliwe okrzyki i trzask płomieni. Czuła dym. Kolejne wozy strażackie nadjechały na syrenach z prze- ciwnych kierunków. Przez tłum przepychał się policjant. - Z drogi! Policja! Z drogi! - Odpychał ludzi na boki i w końcu stanął nad nią. Przyklęknął i podsunął jej od- znakę pod nos. - Sierżant Rupert z Departamentu Policji Miasta. Słyszy mnie pani? Słyszała go, i co z tego? Ten Rupert z gęstymi włosami schowanymi pod baseballową czapeczką, ubrany w czar- no-złotą klubową bluzę Saintsów, zasłaniał jej widok. Spoj- rzała na niego nieprzytomnie. - Czy to był pani samochód? Powiedziano mi, że należał do pani. Potrząsnęła przecząco głową. Rupert chwycił ją pod łokcie i zaczął podnosić. Usta mu się nie zamykały. Pytał, jak się czuje, i przez cały czas ciągnął, co bolało jak jasna cholera. Miała pękniętą czaszkę... rozłupaną, zmiażdżoną... na co ten policyjny kre- tyn w ogóle nie zwracał uwagi. Wstała. Kolana miała jak z waty. Policjant wciąż pytał, jak się czuje. Wreszcie postawiła pierwszy krok i ruszyła z Rupertem przez tłum. Obeszli wóz strażacki, potem jeszcze jeden i stanęli przy nie oznakowanym policyjnym aucie. Pochy- liła głowę. Nie chciała widzieć tego, co dzieje się na par- kingu. Rupert bez przerwy coś gadał. Otworzył przednie drzwi i ostrożnie posadził ją na miejscu dla pasażera. Kolejny gliniarz przykucnął obok samochodu i zaczął zadawać pytania. Był ubrany w dżinsy i kowbojki z ostrym czubkiem. Darby pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach. - Potrzebuję pomocy - szepnęła. - Jasna sprawa, kobieto. Pomoc nadchodzi. Mam tylko parę pytań. Nazwisko? - Darby Shaw. Chyba jestem w szoku. Kręci mi się w głowie... będę wymiotować... 135 - Pogotowie zaraz przyjedzie. Czy to pani samochód? - Nie. Kolejny policyjny samochód z godłem, napisem i świat- łami zatrzymał się z piskiem opon przed wozem Ruperta, który gdzieś zniknął. Kowboj zamknął nagle drzwi i została sama. Pochyliła się i zwymiotowała. Zaczęła płakać. Było jej zimno. Powoli opuściła głowę na fotel kierowcy i zwi- nęła się w kłębek. Cisza. A potem ciemność. Ktoś stukał w szybę nad jej głową. Otworzyła oczy i zo- baczyła mężczyznę w mundurze i kapeluszu z odznaką. Samochód był zamknięty na klucz. - Niech pani otworzy! - wrzasnął policjant. Usiadła i zwolniła przycisk w drzwiach. - Jest pani pijana? Łomotało jej w głowie. - Nie - odparła zrozpaczona. Otworzył szerzej drzwi. - To pani samochód? Przetarła oczy. Musiała się zastanowić. - Kobieto! Czy to pani samochód? - Nie! - Spojrzała na niego z niechęcią. - Nie. Ruperta. - Dobra. Kim, do cholery, jest Rupert? Na parkingu stał już tylko jeden wóz strażacki. Tłum przerzedził się. Mężczyzna w drzwiach na pewno był gli- niarzem. - Sierżantem.... z policji - odparła. Gliniarz wpadł we wściekłość. - Wysiadaj z auta, kobieto! Z przyjemnością. Darby wysunęła się przez drzwi po drugiej stronie i stanęła na chodniku. Trochę dalej samotny strażak polewał z węża wypalone szczątki porsche. Do pierwszego policjanta podszedł inny, też w mundu- rze, i razem stanęli obok niej. - Nazwisko? - spytał pierwszy. - Darby Shaw. 136 - Dlaczego leżała pani nieprzytomna w tym aucie? Spojrzała na samochód. - Nie wiem. Jestem ranna. Gdzie jest Rupert? Policjanci spojrzeli po sobie. - Jaki Rupert, do diabła? - spytał ponownie pierwszy. Tym razem ona wpadła we wściekłość, a gniew oprzy- tomnił ją. - Mówił, że jest policjantem. Do rozmowy włączył się drugi gliniarz. - Dlaczego jest pani ranna? Darby spiorunowała go wzrokiem. Wskazała ręką na par- king po drugiej stronie ulicy. - Miałam wsiąść do tamtego auta. Ale nie wsiadłam i żyję, więc proszę przestać zadawać mi idiotyczne pytania! Gdzie jest Rupert? Ponownie wymienili zdumione spojrzenia. - Niech pani tu zaczeka - polecił pierwszy policjant. Przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie stał jeszcze jeden wóz patrolowy, a przy nim mężczyzna w garniturze rozma- wiał z grupką ludzi. Policjant szepnął coś do cywila i ra- zem podeszli do Darby. Ten w garniturze przedstawił się: - Porucznik Olson z Departamentu Policji Nowego Or- leanu. Czy znała pani ofiarę? Kolana ugięły się pod nią. Przygryzła wargę i kiwnęła głową. - Dane ofiary? - Thomas Callahan. Olson spojrzał na pierwszego gliniarza. - Zgadza się. Mamy jego nazwisko z komputera. Do- brze... Kto to jest Rupert? Darby nie wytrzymała: - Powiedział, że jest gliniarzem! - wrzasnęła. - Pani wybaczy, ale w naszym wydziale nie pracuje ża- den policjant o takim nazwisku. - Olson spojrzał na nią ze współczuciem. Rozpłakała się głośno. Olson pomógł jej usiąść na masce 137 samochodu Ruperta i przytrzymał ją za ramiona. Płacz cichł, powoli odzyskiwała panowanie nad sobą. - Sprawdźcie rejestrację - polecił Olson drugiemu po- licjantowi, który szybko zanotował numery samochodu Ru- perta i przekazał je dalej. Olson delikatnie trzymał Darby za ramiona i patrząc jej w oczy, zapytał: - Była pani z Callahanem? Kiwnęła potakująco głową. Wciąż łkała, ale znacznie ciszej. Olson spojrzał na pierwszego gliniarza. - W jaki sposób znalazła się pani w tym wozie? - za- pytał szeptem. Otarła oczy i spojrzała na porucznika. - Ten facet... Rupert... mówił, że jest gliniarzem. Pod- szedł do mnie tam... pod barem... i przyprowadził tutaj. Wsadził mnie do samochodu, a potem inny gliniarz... w kowbojskich butach... zaczął zadawać mi pytania. Przy- jechał wóz patrolowy i tamci odeszli. Potem chyba zemd- lałam... Nie wiem... Chciałabym porozmawiać z lekarzem. - Przygotuj samochód - rzekł Olson do pierwszego po- licjanta. Wrócił drugi. Był wyraźnie zdziwiony. - W komputerze nie ma takich numerów. Muszą być sfałszowane. Olson wziął Darby pod ramię i poprowadził do swojego samochodu. Po drodze wydawał szybkie polecenia dwóm policjantom. - Zabieram ją do Szpitala Miłosierdzia. Zróbcie tu po- rządek i przyjedźcie do mnie. Zabezpieczcie ten lewy wóz. Sprawdzimy go później. Wsiadła do samochodu Olsona. Z policyjnego radia wy- dobywały się jakieś trzaski. Spojrzała na parking. Spłonęły cztery samochody. Porsche leżało na środku, do góry ko- łami. Została z niego tylko wypalona, pogięta rama. Obok szczątków kręciło się paru strażaków i ludzie z ekip ra- towniczych. Policjant zagradzał parking żółtą taśmą. Do- 138 tknęła guza na potylicy. Nie było krwi. Łzy spływały jej po twarzy. Olson zatrzasnął drzwi i wyjechawszy spośród zapar- kowanych samochodów, ruszył ku St. Charles. Włączył niebieskie światła, ale bez syreny. - Czy chce pani porozmawiać? - spytał. - Przypuszczam... - zaczęła - ...że nie żyje... prawda? - Tak, Darby. Przykro mi. Rozumiem, że był sam w aucie. - Tak. - W jaki sposób odniosłaś obrażenia? Podał jej chusteczkę. Wytarła oczy. - Chyba upadłam... Były dwa wybuchy i ten drugi prze- wrócił mnie. Nie pamiętam. Proszę, niech mi pan powie, kim jest Rupert. - Nie mam pojęcia. Nie znam żadnego gliniarza o ta- kim nazwisku. Poza tym nikt od nas nie nosi kowbojskich butów. Rozważała jego słowa. - Kim był Callahan z zawodu? - Wykładał prawo w Tulane. Jestem jego studentką. - Komu mogło zależeć na jego śmierci? Spojrzała na uliczne światła i potrząsnęła głową. | - Jest pan pewny, że to morderstwo? - Bez wątpienia. Siła eksplozji była naprawdę potężna. Znaleźliśmy kawałek... jego nogi w siatce ogrodzenia, trzy- dzieści stóp dalej. Przepraszam... takie są fakty. Callahan został zamordowany. - Może ktoś pomylił samochody? - Niewykluczone. Sprawdzimy wszystko. Rozumiem, że miałaś jechać z nim. Chciała odpowiedzieć, ale nie mogła powstrzymać łez. Ukryła twarz w chusteczce. Zaparkował pomiędzy dwoma ambulansami, obok wjaz- du do izby przyjęć Szpitala Miłosierdzia. Nie wyłączył niebieskich świateł. Pomógł jej wejść do środka i popro- wadził szybko do brudnej sali, gdzie znajdowało się jeszcze z pięćdziesiąt obolałych bądź poranionych osób. Znalazła 139 wolne krzesło w pobliżu dystrybutora z wodą. Olson roz- mawiał podniesionym głosem z rejestratorką w okienku, ale nie słyszała, co mówi. Obok na kolanach matki siedział zapłakany mały chłopczyk ze stopą owiniętą zakrwawio- nym ręcznikiem. Młoda czarna dziewczyna właśnie zaczy- nała rodzić. W pobliżu nie było żadnego lekarza czy choćby pielęgniarki. Nikt się nie śpieszył. Olson przykucnął przed Darby. - To potrwa parę minut. Trzymaj się. Przestawię samo- chód i zaraz wrócę. Porozmawiasz ze mną? - Jasne. Odszedł. Znów dotknęła guza i sprawdziła, czy nie krwa- wi. Rozsunęły się skrzydła szerokich drzwi i dwie zde- nerwowane pielęgniarki zabrały rodzącą dziewczynę i po- gnały z wózkiem korytarzem. Darby odczekała chwilę, a potem ruszyła za nimi. Z za- czerwienionymi oczami i chusteczką przy nosie mogła grać rolę matki chorego dziecka. Korytarz izby przyjęć przy- pominał zoo. Roiło się w nim od pielęgniarek, sanitariuszy i rozkrzyczanych pacjentów. Skręciła za róg i ujrzała napis WYJŚCIE. Przeszła przez kolejne drzwi, za którymi był jeszcze jeden korytarz, znacznie spokojniejszy. Minęła trze- cie drzwi i znalazła się na jasno oświetlonej rampie. "Nie uciekaj. Bądź silna. Wszystko będzie dobrze. Nikt cię nie obserwuje" - kołatało jej się po głowie. Zeszła wprost na ulicę i ruszyła szybko przed siebie. Chłodne powietrze osu- szyło jej oczy. Nie chciała już płakać. Olson nie będzie się spieszył. Kiedy wróci do szpitala, pomyśli, że zabrali ją do izby przyjęć na opatrunek. Będzie czekał i czekał... Skręciła za róg i znalazła się na ruchliwej ulicy. Tu się zgubi. Po Royale spacerowali turyści. Poczuła się bezpie- czniej. Weszła do hotelu Holliday Inn i wynajęła pokój na czwartym piętrze, płacąc kartą kredytową. Przekręciła zamek w drzwiach i założyła łańcuch. Zwinęła się na łóż- ku, nie gasząc świateł. 140 Pani Verheek podniosła swój cenny, obfity tyłek z mał- żeńskiego łoża i podniosła słuchawkę. - Do ciebie, Gavin! - wrzasnęła w stronę łazienki. Małżonek wszedł do sypialni z twarzą do połowy na- mydloną pianką do golenia i odebrał słuchawkę od żony, która natychmiast zakopała się w pościeli. "Jak maciora w błocie" - pomyślał. - Słucham - warknął. - Mówi Darby Shaw. - Nie znał głosu tej kobiety. - Czy wie pan, kim jestem? Uśmiech rozjaśnił mu twarz. Przypomniał sobie bikini i St. Thomas. - Tak, oczywiście. Mamy, zdaje się, wspólnego znajo- mego. - Czy... czytał pan dokument, w którym przedstawiłam moją teorię w wiadomej kwestii? - A... tak... Raport "Pelikana". Tak o nim mówimy. - My, to znaczy kto? Verheek usiadł na krześle obok nocnego stoliczka. Nie była to rozmowa towarzyska. - O co chodzi, Darby? - Szukam odpowiedzi na kilka pytań, panie Verheek. Jestem śmiertelnie przerażona. - Mam na imię Gavin, jasne? - Tak... Gavin. Co się stało z raportem? - Czytało go paru ludzi. Czy... wszystko w porządku? - Moment, najpierw opowiedz mi dokładnie, co zrobiłeś z raportem. - No... przeczytałem go, potem przekazałem do innego wydziału, gdzie zajęli się nim ludzie z Biura. O ile wiem, raport trafił do dyrektora Voylesa, któremu, jak słyszałem, bardzo się spodobał. - Czy dostał się w ręce ludzi spoza FBI? - Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, Darby. - W takim razie ja nie powiem ci, co się stało z Tho- masem. 141 Verheek rozważał jej słowa przez długą chwilę. Czekała cierpliwie. - W porządku. Raport wyszedł poza FBI. Ale nie wiem, kto go czytał i czy był to jeden człowiek, czy wielu ludzi. - On nie żyje, Gavin. Został zamordowany... wczoraj... koło dziesiątej. Ktoś podłożył bombę w jego samochodzie... Mieliśmy zginąć oboje... Los chciał, że wsiadł sam do auta... ale wiem, że mnie szukają. Verheek pochylił się nad stolikiem i zaczął robić notatki. - Jesteś ranna? - Fizycznie nic mi nie dolega. - Skąd dzwonisz? - Z Nowego Orleanu. - Czy to, co mówisz, jest pewne, Darby? To znaczy, wiem, że tak, ale, do cholery... kto mógłby chcieć go zabić?! - Spotkałam już paru. - Jak uda... - To długa historia. Kto czytał raport, Gavin? Thomas przekazał ci go w poniedziałek wieczorem. Musiało go czytać wielu ludzi, skoro już po czterdziestu ośmiu go- dzinach zamordowano Callahana. To samo może spotkać mnie. Raport trafił w niewłaściwe ręce, nie sądzisz? - Czy... w tej chwili nic ci nie grozi? - Do jasnej cholery! Kto wie o raporcie? - Powiedz mi, gdzie się zatrzymałaś. Podaj numer te- lefonu... - Powoli, Gavin. Muszę działać ostrożnie. Dzwonię z au- tomatu, więc możesz sobie darować wszystkie sztuczki. - Przestań, Darby! Nie wygłupiaj się! Thomas Callahan był moim najlepszym przyjacielem. Musisz mi zaufać. - A co to oznacza? - Posłuchaj, Darby! Daj mi piętnaście minut, a zaopie- kuje się tobą tuzin agentów. Złapię najbliższy samolot i przylecę do ciebie koło południa. Nie możesz chodzić po ulicach. - Dlaczego, Gavin? Kto mnie szuka? Powiedz mi! 142 - Powiem ci na miejscu. _ Nie... sama nie wiem. Thomas nie żyje, bo rozmawiał z tobą. W tej chwili nie zależy mi bardzo na spotkaniu z tobą. - Darby, posłuchaj... Nie wiem, kto cię szuka ani dla- czego, ale przysięgam, że grozi ci niebezpieczeństwo. A my możemy cię ochronić! - Może później. Wziął głęboki oddech i usiadł na krawędzi łóżka. - Zaufaj mi, Darby. - Dobrze, ufam ci. Ale co z innymi? Mam ciężki orzech do zgryzienia, Gavin. Mój raport bardzo kogoś zaniepokoił, nie uważasz? - Czy... Thomas cierpiał? - Nie... sądzę - powiedziała po chwili łamiącym się głosem. - Zadzwoń do mnie za dwie godziny, dobrze? Do biura. Podam ci numer wewnętrzny. - Pomyślę o tym. - Błagam, Darby. Pójdę z tym prosto do dyrektora. Za- dzwoń o ósmej twojego czasu. - Podaj mi ten numer. Bomba wybuchła za późno, by wiadomość o zamachu mogła ukazać się w porannym wydaniu "Times-Picayune". Darby przerzucała strony gazety, siedząc w hotelowym po- koju. Nic. Włączyła telewizor. Trafiła! Pokazywali na żywo zdjęcia z miejsca eksplozji: wypalone porsche leżące na dachu pośród szczątków innych aut; parking otoczony po- rządnie żółtą taśmą policyjną. Władze uważają, że był to celowy zamach na życie. Brak podejrzanych. Brak komen- tarzy. Ofiarą był czterdziestopięcioletni Thomas Callahan, wybitny profesor prawa z Tulane. Na ekranie pojawił się nagle dziekan przemawiający do stojących rzędem mikro- fonów. Mówił o profesorze Callahanie i wstrząsie, jaki przeżywa środowisko akademickie z powodu tragedii. 143 Wstrząs, zmęczenie, strach, ból... Darby wtuliła głowę w poduszkę. Nie cierpiała łez i płakała po raz ostatni. Przy- najmniej na jakiś czas. Rozpacz oznaczała teraz śmierć. 16 Choć trafił mu się cudowny kryzys - z coraz lepszymi dla niego wynikami sondaży opinii publicznej i martwym Rosenbergiem, z nieskalanym honorem i śpiącą spokojnie Ameryką, świadomą, że on dzierży ster w rękach, z de- mokratami chowającymi się po kątach i pewnym zwycię- stwem w przyszłorocznych wyborach - miał już tego do- syć. A zwłaszcza tych piekielnych narad przed świtem. Miał dosyć F. Dentona Voylesa z jego bezczelnością i aro- gancją; rzygać mu się chciało na widok jego kanciastej postaci siedzącej w pogniecionym prochowcu po drugiej stronie biurka; nie cierpiał jego twarzy i spojrzeń w okno podczas rozmów z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nienawidził czekać na niego, tak jak teraz. Voyles miał zjawić się za minutę na kolejną naradę przed śniadaniem. Następne pełne napięcia spotkanie, podczas którego i tak nie powie mu wszystkiego, co wie. Miał dosyć własnej niewiedzy; był świadom, że Voyles przekazuje mu informacje wybiórczo i wedle własnego wi- dzimisię. Gminski dorzucał ze swej strony garść informa- cyjnej papki, a on z tych okruszków, wycinków i skra- wków musiał układać sobie obraz i udawać zadowolenie. W porównaniu z nimi był ignorantem. Na szczęście miał Coala ryjącego w papierach i dokumentach, zapamiętują- cego ich treść, pilnującego, by dyrektorzy nie pozwalali sobie za wiele. Jego zresztą też miał już dosyć. Nie cierpiał jego do- skonałości i obywania się bez snu. Dławił się jego bły- skotliwością. Mdliło go na myśl o Coalu, który rozpoczynał dzień wraz ze słońcem wschodzącym nad Atlantykiem i pla- 144 nował każdą cholerną minutę każdej cholernej godziny, do- póki nad Pacyfikiem nie zapadła noc. Wtedy dopiero Coal kończył pracę, pakował do pudła śmieci z całego dnia, zabierał je do domu, czytał, odszyfrowywał zawarte w nich treści, zapamiętywał je i po kilku godzinach wracał na posterunek, strzelając na prawo i lewo śmiertelnie nudnym miszmaszem danych, które właśnie przetrawił. Kiedy był zmęczony, sypiał po pięć godzin. Zazwyczaj potrzebował jedynie trzech, góra czterech godzin snu. Wychodził ze swego biura w zachodnim skrzydle dopiero o jedenastej. Jadąc do domu, czytał w limuzynie i zanim silnik auta zdążył ostygnąć, Coal wzywał kierowcę, by zawiózł go z powrotem do Białego Domu. Uważał, że grzechem by- łoby rozpoczynanie pracy później niż o piątej rano. Pra- cował sto dwadzieścia godzin tygodniowo i dziwił się, gdy podwładni nie potrafili wysiedzieć osiemdziesięciu. Tyle od nich wymagał. Po upływie trzech lat rządów Coala w całej administracji nie było ani jednej osoby, która pa- miętałaby wszystkich, których zwolnił za to, że nie prze- strzegali wymaganego pensum. Średnio w miesiącu wy- rzucał na bruk trzy osoby. Był najszczęśliwszy rankiem, gdy narastało napięcie przed jakimś nieprzyjemnym kryzysowym spotkaniem. Przez ostatni tydzień chodził uśmiechnięty - bawiła go awantura z Voylesem. Teraz stał obok biurka i przeglądał pocztę. Prezydent przerzucał strony "Posta". W gabinecie krzątały się dwie sekretarki. Prezydent spojrzał w końcu na szefa gabinetu, ubranego w nieskazitelny czarny garnitur, białą koszulę z czerwo- nym jedwabnym krawatem. Odnotował tłuste od pomady kępki włosów nad uszami. Miał dosyć Coala, ale zwalczy tę niechęć, gdy kryzys dobiegnie końca; wtedy wróci do golfa, zostawiając Fletchera z drobiazgami. Wmawiał so- bie, że gdy był trzydziestosiedmiolatkiem, miał tyle samo energii i siły, choć wiedział, że to nieprawda. Coal strzelił palcami i łypnął na sekretarki, które z ra- dością wybiegły z Gabinetu Owalnego. 145 - Więc powiedział, że nie przyjdzie, dopóki ja tu je- stem... Zabawne... - Coal był wyraźnie rozradowany. - Chyba cię nie lubi - stwierdził prezydent. - Uwielbia ludzi, którym może rozkazywać. - Zdaje się, że będę musiał miło go potraktować. - Niech pan będzie nieustępliwy, szefie. Musi się wy- cofać. Ta teoria jest tak słaba, że pusty śmiech człowieka ogarnia, ale w jego rękach może się stać niebezpieczna. - A co z tą studentką prawa? - Sprawdzamy ją. Wydaje się nieszkodliwa. Prezydent wstał i przeciągnął się. Coal przekładał pa- piery. Sekretarka przez interkom oznajmiła o przybyciu Voylesa. - Znikam - rzucił Coal, co oznaczało, że tym razem będzie jedynie biernym uczestnikiem rozmowy. Na jego żądanie w Gabinecie Owalnym zainstalowano trzy ukryte kamery. Monitory znajdowały się w małym, zamykanym pomieszczeniu w zachodnim skrzydle. Jedynie Coal miał do niego klucz. Sierżant wiedział o tajnym ga- bineciku, ale nie zadał sobie trudu spenetrowania go. Na razie. Kamery były dobrze zamaskowane, a istnienie ich trzymano w głębokiej tajemnicy. Prezydent czuł się pewniej, wiedząc, że Coal będzie go obserwował. Przywitał Voylesa w drzwiach serdecznym uściskiem dłoni i wskazał mu miejsce na sofie. Mieli odbyć miłą, przyjacielską pogawędkę. Na Voylesie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wiedział, że Coal będzie podsłuchiwał. I podpatrywał. Uczynił jednak pewne ustępstwo na rzecz rozanielonego prezydenta: zdjął prochowiec i ułożył go porządnie na krze- śle. Nie chciał kawy. Prezydent skrzyżował nogi. Był ubrany w brązowy, roz- pinany sweter. Dobry wujek. - Denton - zaczął, uderzając w poważną nutę - chciał- bym pana przeprosić za zachowanie Fletchera Coala. Cza- sami brakuje mu wyczucia. Voyles kiwnął lekko głową. "Ty głupi sukinsynu. Masz 146 tak odrutowane biuro, że mógłbyś zabić prądem połowę waszyngtońskiej administracji! Coal siedzi gdzieś w piw- nicy i rechocze, słysząc, że brak mu wyczucia" - pomyślał. - Umie zaleźć za skórę - mruknął Voyles. - O tak. Mam się przed nim na baczności. Jest bystry i bardzo się stara, ale czasami zdarza mu się zagalopować. - Powiem bez owijania w bawełnę i powtórzę w jego obecności: Coal to skurwysyn! - Voyles zerknął na kratkę wentylacyjną nad portretem Thomasa Jeffersona. Wiedział, że ukryto tam jedną z kamer. - No cóż... Postaram się, żeby nie wchodził panu w dro- gę, dopóki nie skończymy z tą sprawą. - Niech pan tak zrobi. Dla jego dobra. Prezydent sączył kawę i zastanawiał się, co powiedzieć. Voyles nie należał do ludzi zbyt rozmownych. - Prosiłbym o przysługę. Voyles wpatrywał się w niego nieruchomym wzrokiem. - Słucham, panie prezydencie. - Chcę mieć wyłączność na informacje w sprawie "Pe- likana". Sam pomysł jest szalony, ale w raporcie pada moje nazwisko, do cholery...! W takim czy innym kontekście. Chciałbym wiedzieć, jaki jest stosunek Biura do tej historii. "Niech mnie kule biją! - pomyślał Voyles, starając się ukryć radość. - Udało się! Pan prezydent i pan Coal pocą się ze strachu po przeczytaniu raportu "Pelikana"! Dostali go we wtorek wieczorem, gryźli się nim przez całą środę, a teraz - w czwartek, bladym świtem - padają na kolana i błagają o nieujawnianie czegoś, co właściwie nadaje się tylko do śmieci". - Badamy tę sprawę, panie prezydencie. - Było to oczy- wiście kłamstwo, o czym jednak ten palant się nie dowie. - Ważne są dla nas wszystkie poszlaki i wszyscy podej- rzani. Nie przysyłałbym tu moich ludzi z raportem, gdyby sprawa nie była istotna. Na opalonym czole prezydenta zbiegły się głębokie zmar- szczki, a Voyles o mało nie ryknął śmiechem. - Czego się dowiedzieliście? 147 - Niewiele, ale pracujemy nad tym. Mamy dokument od niecałych czterdziestu ośmiu godzin i w tej chwili czter- nastu agentów w Nowym Orleanie prowadzi rutynowe do- chodzenie. - Kłamstwa brzmiały tak gładko, że Voyles widział oczami duszy dławiącego się z wściekłości Coala. Czternastu agentów! Prezydent poczuł przypływ adre- naliny we krwi. Wyprostował się i odstawił kawę na stół. Dokładnie w tej chwili czternastu federalnych biega po Nowym Orleanie i wymachując odznakami zadaje pytania! Ile czasu potrzeba, zanim rzecz przedostanie się do prasy? - Czternastu, mówi pan... Brzmi to dosyć poważnie. - Jesteśmy poważną firmą, panie prezydencie. Minął już tydzień od dokonania morderstw i wiatr zaciera ślady. Mu- simy działać szybko, szczególnie przy zbieraniu poszlak. Moi ludzie pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Doskonale to rozumiem. Proszę mi jednak powiedzieć, czy ta historia z "Pelikanem" jest istotnie aż tak poważna. Cholera, można boki zrywać! Raport nawet nie został odesłany do Nowego Orleanu. Szczerze mówiąc, nikt się nie kontaktował z nowoorleańską placówką Biura. Voyles dopiero dzisiaj miał zamiar polecić Eastowi wysłanie kopii raportu do przedstawicielstwa w Luizjanie z poleceniem zadania po cichu paru pytań. Gra i tak niewarta była świe- czki. Ileż to mylnych tropów pojawiało się w każdym śle- dztwie! - Wątpię, by coś się za nią kryło, panie prezydencie, ale musimy to sprawdzić. Mars zniknął z opalonego czoła. Prezydent zdobył się na lekki uśmiech. - Nie muszę panu mówić, Denton, ile szkód wyrządziłby nam ten raport, gdyby dowiedzieli się o nim dziennikarze. - Nie konsultujemy się z prasą w sprawie naszych do- chodzeń. - Wiem. Ale nie mówmy o tym. Powiem jasno: chciał- bym, żeby zrezygnował pan z tej sprawy. Do cholery, prze- cież ten absurd może mnie drogo kosztować! Rozumie pan, o czym mówię? 148 - Namawia mnie pan, panie prezydencie, do zaniechania czynności służbowych? - Voyles postanowił być brutalny. Coal pochylił się nad monitorem. Nie, każę ci zapomnieć o raporcie "Pelikana" - chciał się wtrącić. Szkoda, że nie może wytłumaczyć tego Voylesowi osobiście. Napisałby mu to nawet wołami na kartce, a potem strzelił go w pysk! Cholerny tłusty kurdupel, który udaje cwaniaka! Siedział jednak w ukryciu i nie mógł się wtrącać. Przez jedną bo- lesną chwilę poczuł się gorszy i zapomniany. Prezydent zmienił pozycję, zakładając nogę na nogę. - Wolne żarty, Denton! Wiesz, o co mi chodzi. Macie rekiny w zasięgu ręki, a uganiacie się za płotkami. Dzien- nikarze bacznie przyglądają się dochodzeniu; umierają wprost z ciekawości, by dowiedzieć się, kim są podejrzani. Sam pan wie, jacy oni są. Nie muszę panu mówić, że nie mam wśród nich przyjaciół. Nawet mój własny rzecznik prasowy szczerze mnie nienawidzi. Cha, cha, cha! Niech pan da sobie z tym spokój. Proszę się wycofać i zająć prawdziwymi złoczyńcami. Ta sprawa to żart, ale ja mogę, cholera, przypłacić to zdrowiem. Denton spojrzał na niego twardo. Nieubłaganie. Prezydent znów zmienił pozycję. - A co z tym Khamelem? Mocno podejrzany, hę? - Niewykluczone. - No tak... Mówiliśmy o liczbach... Ilu ludzi oddelego- wał pan do sprawdzenia Khamela? - Piętnastu - odparł Voyles. Prezydentowi opadła szczęka. Najgroźniejszy podejrzany dostaje piętnastu agentów, a ten cholerny "Pelikan" czter- nastu! Coal uśmiechnął się i pokręcił głową. Voyles pogubił się we własnych kłamstwach. Szef administracji doskonale pamiętał, że u dołu czwartej strony środowego raportu Eric East i K.O. Lewis określili liczbę agentów zajmujących się Khamelem na trzydziestu. Trzydziestu, a nie piętna- stu! - Spokojnie, szefie - szepnął do monitora. - Blefuje i bawi się z panem. 149 - Wielkie nieba, Denton! Dlaczego tylko piętnastu? Wy- dawało mi się, że to przełom w śledztwie. - Prezydent nie krył zaniepokojenia. - Może paru więcej. Przypominam jednak, że to ja pro- wadzę dochodzenie, panie prezydencie. - Wiem. I robisz to doskonale. Do niczego się nie mie- szam. Chciałbym tylko, żebyś wziął pod uwagę inny sposób wydatkowania energii. To wszystko. Kiedy przeczytałem ten raport, omal nie zwymiotowałem. Gdyby dowiedziała się o tym prasa i zaczęła węszyć... Byłby to gwóźdź do mojej trumny! - A więc prosi mnie pan, żebym się wycofał? Prezydent pochylił się i spojrzał wściekle na Voylesa. - Ja o nic nie proszę, Denton! Rozkazuję ci dać sobie z tym spokój! Odłóż to na parę tygodni. Zajmij się czym innym. Jeśli to gówno wypłynie, przyjrzysz mu się po raz drugi. Nie zapominaj, że na razie ja tu rządzę! - Ten pański Coal wyciął mi numer. - Voyles złagodniał i nawet uśmiechnął się lekko. - Przez niego dziennikarze darli ze mnie pasy za sposób ochrony Rosenberga i Jen- sena. Proponuję układ: pan odstawi swojego pit bulla od mojej dupy i będzie go trzymał na smyczy, a ja zapomnę o "Pelikanie". - To nie do przyjęcia, poza tym ja nie zawieram układów. Voyles prychnął szyderczo i grał dalej: - W porządku. Jutro wysyłam do Nowego Orleanu pięć- dziesięciu agentów. Pojutrze drugie tyle. Każę im machać odznakami, gdzie się da. Zesrają się, ale zwrócą uwagę kogo trzeba. Prezydent zerwał się na równe nogi i podszedł do okna wychodzącego na Ogród Różany. Voyles siedział nierucho- mo i czekał. - Dobrze, niech będzie: umowa stoi. Potrafię okiełznać Fletchera Coala. Voyles wstał i podszedł powoli do biurka. - Nie ufam mu i jeśli jeszcze raz wtrąci mi się do śle- 150 dztwa, zerwę naszą umowę, a raport "Pelikana" zajmie na- leżne mu miejsce pośród wiadomości dnia. - Umowa stoi! - Prezydent podniósł ręce i uśmiechnął się radośnie. Teraz Voyles także się uśmiechnął. Śmiali się obaj, a w zachodnim skrzydle, w małym gabineciku obok sali posiedzeń rechotał Coal. Zbój, pit bull... Jakież to piękne! Dzięki takim słowom powstawały legendy. Wyłączył monitory i zamknął za sobą drzwi. Przez na- stępne dziesięć minut prezydent będzie wypytywał Voylesa o lustrację kandydatów do Sądu. Posłucha tego u siebie w gabinecie, gdzie miał głośniki bez monitorów. O dzie- wiątej zebranie personelu. O dziesiątej pożegna jednego z niesubordynowanych pracowników. No i ta pisanina... Większość tekstów i memoriałów nagrywał na dyktafon i oddawał taśmę sekretarce do przepisania. Czasami jed- nak - tak jak dzisiaj - musiał sporządzić przeciek. Były to zazwyczaj sfałszowane urzędowe raporty, krążące po zachodnim skrzydle. Przecieki zawsze dotyczyły spraw kontrowersyjnych i zazwyczaj przedostawały się do prasy. Oficjalnie nikt nie miał pojęcia, kto jest ich autorem i dla czyich oczu są przeznaczone; widywało sieje na wszystkich biurkach w Białym Domu. Gdy Coal znajdował na czyimś blacie któryś z fałszywych raportów, wpadał w szał. Wrze- szczał i miotał oskarżenia. Wielu ludzi straciło pracę z po- wodu przecieków, które co do jednego wyszły spod pióra szefa gabinetu. Tym razem przeciek zmieścił się na jednej stronie. Cztery paragrafy z pojedynczą spacją podsumowywały wszystko, co Coal wiedział o Khamelu i jego niedawnym locie z Wa- szyngtonu. Nie omieszkał oględnie wspomnieć o związ- kach terrorysty z Libią i Palestyńczykami. Skończywszy pisać, spojrzał z podziwem na swoje dzieło. Ciekawe, ile czasu upłynie, zanim przeciek trafi na łamy "Posta" albo "Timesa". Założył się sam z sobą o to, która gazeta wy- drukuje go pierwsza. 151 Dyrektor był w Białym Domu, skąd leciał prosto do Nowego Jorku. W Biurze będzie jutro. Gavin koczował przed gabinetem K.O. Lewisa i przy pierwszej okazji wdarł się do środka. Lewis był podenerwowany, lecz zachował spokój, jak przystało na dżentelmena. - Wyglądasz na spłoszonego - przywitał Verheeka. - Właśnie straciłem najlepszego przyjaciela. Lewis czekał na dalszy ciąg. - Nazywał się Thomas Callahan. Był wykładowcą w Tu- lane i to on podrzucił mi raport "Pelikana". Przekazałem kopię Eastowi, czytało ją tutaj paru ludzi, potem, o ile wiem, wysłaliśmy raport do Białego Domu i Bóg wie gdzie jeszcze, a teraz Callahan nie żyje. Zginął wczoraj w No- wym Orleanie, rozerwany na strzępy przez bombę, którą ktoś umieścił w jego samochodzie. Został zamordowany, K.O.! - Przykro mi. - Nie chodzi o wyrazy ubolewania. Z tego, co wiem, w zamachu miał zginąć Callahan i studentka prawa, nie- jaka Darby Shaw, która sporządziła raport. - Widziałem jej nazwisko na dokumencie. - No właśnie. Callahan spotykał się z nią. Mieli być razem w aucie podczas wybuchu, ale jej udało się przeżyć. Dziś o piątej rano zadzwoniła do mnie. Jest śmiertelnie przerażona. - Nie ma pewności, że to była bomba... - zbagatelizował sprawę Lewis. - Chryste, przecież ta dziewczyna mi powiedziała! Wiel- kie BUUM rozpieprzyło wszystko w drobny mak! Callahan nie żyje, czy to mało? - Sądzisz więc, że istnieje związek pomiędzy jego śmier- cią a raportem? Gavin, jako prawnik, nie miał doświadczenia śledczych i nie chciał zrobić z siebie błazna. - Możliwe. Tak, tak sądzę... A ty? - To nie ma znaczenia, Gavin. Przed chwilą rozmawia- 152 łem z dyrektorem. Skreślamy "Pelikana" z naszej listy. Zresztą nie wiem, czy w ogóle umieszczaliśmy go na niej... Tak czy inaczej, nie tracimy więcej czasu na raport. - Ale mój przyjaciel zginął w zamachu bombowym! - Przykro mi. Jestem pewny, że tamtejsze władze pro- wadzą śledztwo. - Posłuchaj mnie, K.O., proszę cię o przysługę... - To ty mnie posłuchaj, Gavin! Tutaj nie oddaje się przysług! Sprawdzamy wiele tropów i jeśli dyrektor każe nam zaprzestać, to zaprzestajemy. Kropka. Możesz z nim porozmawiać, choć nie radziłbym ci. - Może źle to przedstawiłem... Miałem nadzieję, że mnie wysłuchasz, że przynajmniej udasz zainteresowanie... Lewis spacerował wokół biurka. - Nie wyglądasz najlepiej, Gavin. Weź sobie wolny dzień. - Nie. Pójdę do siebie, odczekam godzinę i wrócę. Przed- stawię ci to ponownie. Spróbujemy jeszcze raz, dobrze? - Nie. Voyles mówił wyraźnie... - Dziewczyna też, K.O.! Callahan został zamordowany, a ona chowa się gdzieś w Nowym Orleanie i boi się włas- nego cienia! Prosi nas o pomoc, a my nie mamy dla niej czasu?! - Przykro mi. - Nieprawda! To moja wina. Powinienem był wyrzucić to gówno do śmieci. - Raport spełnił bardzo istotną rolę, Gavin. - Lewis położył mu rękę na ramieniu, dając do zrozumienia, że czas minął i że nie ma już ochoty rozmawiać. Verheek wstał gwałtownie i ruszył ku drzwiom. - Widać, że dałem wam straszak z kapiszonami. Szkoda, że nie spaliłem tego gówna. - Raport z całą pewnością zasługuje na coś więcej. - Nie poddam się. Wrócę tu za godzinę i przerobimy to raz jeszcze. Teraz nie poszło nam najlepiej. - Trzasnął drzwiami. 153 Weszła do sklepu Rubinstein Brothers od strony Canal i zniknęła między wieszakami z męską garderobą. Nikt nie wszedł za nią do środka. Wybrała szybko granatową bluzę małego rozmiaru, ciemne okulary, w jakich chodzą lotnicy, i angielską szoferską czapkę - również męską, ale dosko- nale leżącą na jej głowie. Zapłaciła kartą. Gdy kasjer prze- suwał plastikowy prostokącik przez czytnik, oderwała met- ki i wciągnęła na siebie bluzę. Czuła się dobrze w luźnym stroju, podobnym do tych, jakie nosiła na uniwersytecie. Wepchnęła włosy pod czapkę. Sprzedawca zerkał na nią dyskretnie. Wyszła od strony ulicy Magazine i wmieszała się w tłum. Wróciła na Canal. Przed Sheratonem stał autobus, z któ- rego wysypywali się mieszkający w hotelu turyści. Dołą- czyła do nich. Znalazłszy się pod ścianą z automatami tele- fonicznymi, odszukała numer i zadzwoniła do panny Chen, sąsiadki z bliźniaka, w którym mieszkała. Dowiedziała się, że było jeszcze ciemno, gdy hałas obudził pannę Chen. Panna Chen powiedziała, że nie widziała nikogo, słyszała tylko stukanie do drzwi Darby. Jej samochód nadal stoi na ulicy. - Czy coś się stało? - zaniepokoiła się w końcu sąsiadka. - Nie, wszystko w porządku. Wielkie dzięki. Następnie wystukała numer Verheeka. Gdy podała jego numer wewnętrzny, ktoś po tamtej stronie chciał poznać jej nazwisko, ale ona uparcie odmawiała podania go. Wre- szcie po trzech minutach nieprzyjemnej wymiany zdań ten ktoś poprosił Gavina do telefonu. - Skąd dzwonisz? - zapytał. - Pozwól, że ci coś wyjaśnię: przez jakiś czas nie zdradzę ani tobie, ani nikomu innemu, skąd dzwonię i gdzie jestem. Więc nie zadawaj takich pytań. - W porządku. To ty ustalasz reguły, czy tak? - Zgadza się. Co powiedział pan Voyles? , - Pan Voyles był w Białym Domu i nie mogłem się z nim skontaktować. Porozmawiam z nim później... Jesz- cze dzisiaj. 154 - Kiepsko, Gavin. Jesteś w biurze od czterech godzin i niczego nie załatwiłeś. A ja liczyłam na ciebie. - Cierpliwości, Darby. - Chcesz, żebym cierpliwie czekała, aż mnie zabiją? Szukają mnie, Gavin. Prawda? - Nie wiem. - Jak byś się czuł, wiedząc, że powinieneś już nie żyć? Że ludzie, którzy chcą cię zabić, zamordowali dwóch sę- dziów Sądu Najwyższego i wysadzili w powietrze Bogu ducha winnego profesora prawa? Że mają miliardy dolarów i żadnych skrupułów, by przeznaczyć je na zabijanie? Co byś zrobił, Gavin? - Poszedłbym z tym do FBI. - Thomas poszedł do FBI i nie żyje. - Dzięki, Darby. Jesteś niesprawiedliwa... - Mam gdzieś sprawiedliwość i twoje zranione uczucia. Zrozum, że chcę przeżyć choćby do południa! - Nie wracaj do domu. - Nie jestem idiotką. Już tam byli. I na pewno obserwują mieszkanie Thomasa. - Co z jego rodziną? - Rodzice mieszkają w Naples na Florydzie. Myślę, że uniwersytet powiadomi ich o wszystkim. Zresztą nie wiem... Ma jeszcze brata w Mobile. Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do niego... Może umiałabym mu to jakoś wyjaśnić... Rozpoznała tę twarz! Mężczyzna spacerował pomiędzy turystami przed recepcją. Trzymał pod pachą złożoną gazetę i starał się nie zwracać na siebie uwagi. Ot, zwykły ho- telowy gość. Szedł jednak niezbyt pewnym krokiem, a jego oczy biegały badawczo po holu. Twarz miał pociągłą i szczupłą, oczy schowane za okrągłymi okularami, nad którymi lśniło spocone czoło. - Gavin, słuchaj uważnie i notuj. Rozpoznałam pewne- go mężczyznę; widziałam go wcześniej, nie tak dawno temu... może przed godziną... Ma sześć stóp i dwa... może trzy cale wzrostu. Szczupły, koło trzydziestki, nosi okulary, 155 ma zaczątki łysiny, zakola i ciemne włosy... Poszedł... Po- szedł sobie! - Kto to jest, do cholery?! - Niech cię szlag, Gavin! Nie przedstawił mi się! - Widział cię? Gdzie teraz jesteś? - W hotelowym holu. Nie wiem, czy mnie widział. Mu- szę kończyć. - Darby! Posłuchaj mnie! Cokolwiek postanowisz, bądź ze mną w kontakcie, dobrze? - Spróbuję. Toalety były za rogiem. Weszła do ostatniej kabiny i przekręciła zamek. Została tam przez godzinę. 17 Fotograf nazywał się Croft i pracował w "Washington Post" przez siedem lat. Wyleciał po trzecim wyroku za posiadanie narkotyków. Odsiedział dziewięć miesięcy i zwolnili go warunkowo. Został wolnym strzelcem, arty- stą - w ten sposób reklamował się w książce telefonicznej. Rzadko dostawał zlecenia. A robił wszystko, włącznie z "brzydkimi" zdjęciami ludzi, którzy nie mieli pojęcia, że są fotografowani. Lwią część jego klienteli stanowili adwokaci prowadzący sprawy rozwodowe, wywlekający brudy podczas procesów. Po dwóch latach pracy na własną rękę znał już sporo sztuczek i uważał się za prywatnego detektywa. Brał czterdzieści dolców za godzinę, jeśli akurat miał fart. Jednym z jego stałych klientów był Gray Grantham, sta- ry kumpel z gazety. Ogólnie rzecz biorąc, Grantham był poważnym reporterem, kierującym się w pracy zasadami etyki. Rzadko uciekał się do nieczystych metod. Czasami jednak musiał mieć coś na różnych ludzi i wtedy dzwonił. Croft lubił Graya za jego brak hipokryzji i nazywanie rze- czy po imieniu. Reszta dziennikarzy udawała świętoszków. 156 Siedział w volvo Granthama, ponieważ w aucie był te- lefon. Zbliżało się południe i Croft palił trawkę zamiast zjeść lunch. Zastanawiał się, czy przechodnie czują zapach wydobywający się z samochodu przez otwarte okna. Naj- lepiej pracowało mu się na lekkim haju. Kiedy człowiek zarabia na życie w ten sposób, że podkrada się pod okna moteli, musi sobie zapalić dla rozluźnienia. Przez okno od strony pasażera wpadał lekki wiatr i wy- wiewał dym na Pensylwanię. Croft parkował nieprzepiso- wo, palił trawkę i miał to wszystko gdzieś. Nie znajdą przy nim więcej niż uncję, jego kurator też przypalał gan- dzię, więc mogą mu skoczyć. Od budki z telefonem - stojącej na chodniku, lecz nie przy samej ulicy - dzieliło go półtorej przecznicy. Miał teleobiektyw i mógłby czytać numery z książki wiszącej obok automatu. Łatwizna. Z telefonu korzystał wielki bab- sztyl wypełniający sobą całą budkę. Croft zaciągnął się i sprawdził w lusterku, czy nie widać glin. Z tej strefy mogli go odholować. Na Pensylwanii był duży ruch. Dwadzieścia po dwunastej gruba wytoczyła się z budki, a na jej miejscu pojawił się znikąd młody mężczyzna w ład- nym garniturze. Nim sięgnął po słuchawkę, starannie za- mknął drzwi. Croft podniósł nikona i oparł obiektyw o kie- rownicę. Mimo chłodu świeciło słońce, a na chodnikach gęstniał tłum. Była pora lunchu. W wizjerze aparatu szybko przesuwały się ramiona i głowy. Luka. Pstryk. Luka. Pstryk. Obserwowany wystukiwał numer i rozglądał się do- koła. Rozmawiał zaledwie trzydzieści sekund, gdy odezwał się telefon w aucie. Zadzwonił trzy razy i ucichł. Grantham przekazał Croftowi umówiony znak. To był ich człowiek! Croft pstrykał bez przerwy. Grantham kazał robić tyle zdjęć, ile się tylko da. Luka. Pstryk, pstryk. Głowy i ramiona. Luka. Pstryk. Pstryk. Tamten stał plecami do ulicy i roz- glądał się badawczo. Zbliżenie en face. Pstryk. Przez dwie minuty Croft wypstrykał całą rolkę z trzydziestoma sze- 157 ścioma zdjęciami. Sięgnął po drugiego nikona. Przykręcił teleobiektyw i czekał na lukę w tłumie. Zaciągnął się po raz ostatni i wyrzucił peta na ulicę. Co za łatwizna! Jasne, trzeba mieć talent do robienia zdjęć w studiu, ale praca w terenie była o wiele zabawniejsza. Lubił igrać z prawem, a fotografując z ukrycia czuł się niemal jak złoczyńca. Obserwowany nie był zbyt gadatliwy. Odwiesił słucha- wkę i rozejrzał się, otworzył drzwi i znów się rozejrzał. W końcu ruszył w stronę Crofta. Pstryk, pstryk, pstryk. Zbliżenie twarzy, pełna postać. Idzie szybciej, zbliża się, cudownie, cudownie... Croft pstrykał jak szalony i dopiero w ostatnim momencie odłożył nikona na siedzenie. Męż- czyzna przeszedł obok volvo i zniknął w tłumie sekretarek. Co za idiota! Ścigany nigdy nie dzwoni dwukrotnie z tej samej budki! Garcia walczył z cieniami. Miał żonę i dziecko, jak mó- wił. I bał się. W perspektywie czekała go wspaniała ka- riera z mnóstwem forsy. Wystarczy, że będzie robił to, co do niego należy, i trzymał buzię na kłódkę. Tak niewiele trzeba, żeby zostać bogatym. Ale Garcia chciał mówić. Za każdym razem, kiedy dzwonił, opowiadał, jak bardzo za- leży mu na tym, żeby mówić. Dawał do zrozumienia, że chce podzielić się czymś ważnym, ale trudno mu podjąć decyzję. Nikomu nie ufał. Grantham nie naciskał. Tym razem pozwolił mu maru- dzić, ile dusza zapragnie, bo Croft potrzebował czasu. Gar- cia w końcu pęknie. Biedak o niczym innym nie marzył. Dzwonił już trzykrotnie i pomału przyzwyczajał się do no- wej sytuacji i nowego przyjaciela, Granthama, który nie po raz pierwszy bawił się w tę grę i wiedział, jakie są jej zasady. Pierwszy etap pracy z informatorem polegał na zbudowaniu wzajemnego zaufania i przekonaniu faceta, że nic mu nie grozi. Osobę taką należało traktować z sza- cunkiem i przyjaźnią. W rozmowach podkreślało się, co 158 jest dobre, a co złe, i często wspominało o moralności. W końcu klient pękał. Zdjęcia wyszły wspaniale. Croft nie należał do ulubień- ców Granthama, i nie od razu zdecydował się zatrudnić go do tej sprawy. Był nałogowcem i często pracował na- ćpany. Miał jednak tę zaletę, przy całej nieetyczności swo- jego fachu, że potrafił zachować dyskrecję. Gray wybrał dwanaście ujęć i powiększył je do rozmiarów pięć na sie- dem cali. Zdjęcia były fantastyczne. Prawy profil. Lewy profil. Zbliżenie twarzy przy telefonie. Zbliżenie twarzy en face. Cała postać z odległości dwudziestu stóp. Miód ze smalcem, jak stwierdził Croft. Garcia nie miał jeszcze trzydziestu lat. Był brunetem o krótkich włosach i ciemnych oczach. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak Latynos o bardzo jasnej karnacji. Nosił drogie rzeczy. Granatowy garnitur, zapewne z wełny; cał- kiem gładki, bez prążków. Klasyczna biała koszula, je- dwabny krawat. Eleganckie, czarne bądź ciemnowiśniowe półbuty lśniące w słońcu. Zastanawiający był brak teczki, ale przecież Croft sfotografował go podczas przerwy na lunch. Garcia wybiegł z biura do budki, a potem wrócił do pracy. Departament Sprawiedliwości mieścił się na na- stępnej przecznicy. Grantham oglądał zdjęcia i raz po raz zerkał w kierunku drzwi. Sierżant nigdy się nie spóźniał. Na dworze zapadał zmrok, a w klubie robiło się coraz tłoczniej. Gray był za- pewne jedynym białym w całym kwartale ulic. Spośród dziesiątków tysięcy pracujących na rządowych posadach prawników Grantham znał paru, którzy wiedzieli, czym jest elegancja. Nie było ich więc zbyt wielu. Młodzi ubierali się fatalnie. Zaczynali od czterdziestu tysięcy ro- cznie i nie od razu kupowali modne ubrania. Garcia sta- rannie dobierał rzeczy i był dobrze ubrany. Musiał więc pracować w prywatnej firmie od jakichś trzech-czterech lat i wyciągać około osiemdziesięciu kawałków. Świetnie. Wybór zawężał się do pięćdziesięciu tysięcy prawników. Drzwi klubu otworzyły się i do środka wszedł gliniarz. 159 Mimo dymu Gray rozpoznał Cleve'a. Spelunka była po- rządna - żadnego hazardu czy kurew - dlatego obecność gliniarza na nikim nie zrobiła wrażenia. Cleve usiadł na- przeciw. - To ty wybrałeś to miejsce? - spytał Grantham. " - Tak. Podoba ci się? - Odpowiem ci następująco: staramy się nie rzucać w oczy, prawda? Jestem tutaj, żeby odebrać tajne materiały od pracownika Białego Domu. Chodzi o bardzo poważne rzeczy. A teraz spójrz na mnie i odpowiedz: jak mogę nie rzucać się w oczy, skoro świecę białą gębą na milę? - Wybacz to, co powiem, Grantham, ale wcale nie jesteś taki znany, jak ci się wydaje. Widzisz te mordy przy ba- rze? - Przy kontuarze tłoczyli się robotnicy budowlani. - Założę się o moją pensję, że żaden z nich ani razu nie czytał "Washington Post", nie słyszał o Grayu Granthamie i nie dba o to, co dzieje się w Białym Domu. - Dobra, w porządku. Gdzie sierżant? - Nie czuje się dobrze. Kazał mi coś przekazać. Kiepsko. Tylko sierżanta Gray mógł wykorzystywać jako anonimowe źródło informacji. Z etycznego punktu widze- nia syn informatora czy ktokolwiek inny, z którym ten rozmawiał, nie nadawał się. - Co mu jest? - Starość. Nie mógł dzisiaj przyjść, ale to, co ma, jest pilne... Tak powiedział. Grantham słuchał i czekał. - W samochodzie leży zaklejona koperta. Ojciec kazał mi przysiąc, że nie otworzę jej pod żadnym pozorem. Po- wiedział: "Oddaj ją panu Granthamowi. Sprawa nie cier- piąca zwłoki". - Chodźmy. Przepchnęli się do drzwi. Wóz patrolowy stał nieprze- pisowo na krawężniku. Cleve otworzył drzwi od strony pasażera i wyjął kopertę ze skrytki. - Znalazł to w zachodnim skrzydle. Grantham wsunął kopertę do kieszeni. Był to pierwszy 160 dokument, jaki sierżant gwizdnął z Białego Domu od po- czątku znajomości z dziennikarzem. - Dzięki, Cleve. - Nie zdradził mi, co to jest... Powiedział, że przeczytam o tym w gazecie. - Powiedz mu, że go kocham. - Lepiej nie, bo dostanie dreszczy. Wóz patrolowy odjechał, a Grantham wsiadł pośpiesznie do volvo, w którym cuchnęło marihuaną. Zamknął drzwi, zapalił lampkę i rozdarł kopertę. Dokument z nagłówkiem "Do użytku wewnętrznego" dotyczył mordercy o nazwisku Khamel. Pędził przez miasto. Wyjechał z Brightwood na Szes- nastą i skręcił na południe, do centrum. Dochodziło wpół do ósmej i jeśli uda mu się poskładać wszystko do kupy przez godzinę, wiadomość znajdzie się w ostatnim wie- czornym wydaniu - największym z sześciu ukazujących się każdego dnia. Maszyny ruszały o wpół do jedenastej. Dziękował Bogu, że miał ten cholerny telefonik w aucie. Wstydził się, kiedy go kupował, ale teraz mógł zadzwo- nić do Smitha Keena - sekretarza redakcji w dziale krajo- wym - który wciąż tkwił w sali agencyjnej na czwartym piętrze. Zadzwonił też do działu zagranicznego i poprosił pracującego tam przyjaciela o wyciągnięcie z archiwum dossier Khamela. Grantham miał sporo wątpliwości co do autentyczności dokumentu. Memorandum dotyczyło zbyt istotnych spraw, żeby je kolportować na drukach wewnętrznych, niczym ostatnie zarządzenia w sprawie kawy, wody mineralnej czy urlopów. Komuś jednak zależało na tym, aby świat dowie- dział się o Khamelu. Jakiś szaleniec z Białego Domu wy- marzył sobie jego zdjęcie na pierwszej stronie gazet. Razem z Keenem skończyli pisać artykuł o dziewiątej. Wyszperali dwa stare zdjęcia, na których podobno był Kha- mel. Podobno - bo facet na fotografiach wyglądał jak dwaj 161 różni ludzie. Keen kazał drukować obydwa. Dossier płat- nego mordercy nie wyglądało imponująco. Khamel był Ara- bem i współpracował nieoficjalnie z rządami Libii, Iraku i Iranu, nie mówiąc o mniej znanych krajach. Większość materiałów opierała się jednak na pogłoskach i domnie- maniach. Grantham wspomniał w artykule o zamachach na papieża, brytyjskiego dyplomatę i niemieckiego bankiera. Dorzucił opis zasadzki na izraelskich żołnierzy. Najważ- niejsze było jednak to, że wedle poufnego źródła - bardzo odpowiedzialnego i godnego zaufania - w Białym Domu podejrzewano Khamela o zabicie sędziów Rosenberga i Jensena. Upłynęła doba, odkąd znalazła się na ulicy, i wciąż żyła! Jeśli przetrwa do rana, zacznie dzień z nowymi pomysłami na to, co robić i dokąd pójść. Teraz była zmęczona. Sie- działa w pokoju na czternastym piętrze Marriotta. Zary- glowała drzwi na wszystkie zamki i zapaliła światła. Na łóżku ulokowała strategicznie duży pojemnik z gazem. W garderobie leżały w papierowej torbie jej gęste, kaszta- nowe włosy. Ostatni raz strzygła się sama, gdy miała trzy lata, za co mama przetrzepała jej skórę. Męczyła się dwie godziny, zanim tępymi nożyczkami obcięła włosy i nadała fryzurze stylowy wygląd. Zresztą i tak będzie chodzić w czapce lub w kapeluszu. Przez na- stępne dwie godziny farbowała włosy na czarno. W zasa- dzie mogła je utlenić i zostać blondynką, ale pomysł ten wydał się jej zbyt oczywisty. Zakładała, że ma do czynienia z zawodowcami, a w jej przekonaniu zawodowcy szukają blondynek. A zresztą co za różnica! Clairol produkował osiemdziesiąt pięć odcieni farb. Będzie zmieniać kolor wło- sów codziennie, aż tamci zgłupieją do reszty. Nazywa się to chyba "strategia kameleona". Była śmiertelnie zmęczona, ale bała się usnąć. Nie spot- kała po raz drugi mężczyzny z Sheratona, ale wiedziała, że facet jest gdzieś niedaleko. W dodatku nie sam. Skoro 162 udało im się zamordować Rosenberga z Jensenem i wy- sadzić w powietrze Callahana, to cóż dla nich znaczy sprzątnąć studentkę prawa? Nie miała zamiaru zbliżać się do swojej hondy i nie mogła wypożyczyć auta. W wypożyczalniach spisują dane. A tamci tylko na to czekają. Samoloty też nie wchodziły w rachubę, bo prześladowcy obserwują także lotniska. Au- tobus? Tak, to było jakieś wyjście. W chwili gdy zdali sobie sprawę, że uszła z życiem, na pewno rozpoczęli poszukiwania. Chcą ją zaszczuć jak dzikie zwierzę, bo w końcu kim ona była...? Przestraszoną dziewczynką z college'u, której pękło serce po rozerwaniu na strzępy i usmażeniu resztek kochanego przez nią męż- czyzny. Wpadnie w panikę, będzie próbowała uciec z mia- sta, a wtedy ją dopadną, prędzej czy później. Dlatego na razie wolała tu zostać. W mieście były tysiące pokoi hotelowych, miliony zaułków, spelunek i barów. Po Bourbon, Chartres, Dauphine i Royale zawsze przetaczały się tłumy. Dobrze znała Nowy Orlean, szczególnie Dzielnicę Francuską, gdzie można było spokojnie przeżyć życie nie wytykając nosa poza swój kwartał. Kilka dni musi prze- mieszkać w hotelach. Pozostawało pytanie: jak długo? Tego niestety nie potrafiła przewidzieć. I nie wiedziała też, dla- czego tak jest bezpieczniej. W tych okolicznościach częste zmiany miejsca wydały się jej po prostu czymś rozsądnym. Rankami będzie się trzymała z daleka od ulic. Może wtedy spać. Nie wolno jej zapomnieć o zmianie ubrań, nakryć głowy i okularów. Będzie przenosić się, dopóki starczy jej sił, potem może wyjedzie. Strach nie był niczym złym. Kazał jej myśleć. I tylko dzięki temu przetrwa. Zastanawiała się, czy nie zgłosić się na policję, ale uz- nała, że jest na to za wcześnie. Policjanci spisują dane i sporządzają raporty, a to może być niebezpieczne. Roz- ważała, czy nie zadzwonić do brata Thomasa do Mobile, ale czy ten biedak mógłby jej pomóc? Pomyślała o dzie- kanie, ale jak wyjaśni mu swój związek z Callahanem, raport, znajomość z Verheekiem, FBI, zamach bombowy, 163 śmierć Rosenberga i Jensena? Nie, dziekan odpada. Poza tym nie lubiła go. A może zadzwonić do przyjaciół z wy- działu? Ale czy można na nich polegać? Za dużo paplają, a tamci na pewno liczą na to, że ktoś szepnie im słówko o dziewczynie nieszczęsnego Callahana. Mimo to chciała porozmawiać z Alice Stark, swoją najlepszą przyjaciółką. Alice na pewno bardzo się martwi i kto wie, czy nie zgłosiła na policji zagnięcia Darby Shaw. Tak, jutro zadzwoni do Alice. Wykręciła numer recepcji i zamówiła meksykańską sa- łatkę i butelkę czerwonego wina. Wypije wszystko, a potem usiądzie w fotelu trzymając w ręku pojemnik z gazem i bę- dzie pilnować drzwi. Dopóki nie uśnie. 18 Limuzyna zawróciła z piskiem opon na Canal, łamiąc przepisy ruchu drogowego, i zatrzymała się gwałtownie przed Sheratonem. Odskoczyły mocno popchnięte tylne drzwi i z samochodu wyskoczył Gminski, a za nim trzech doradców z teczkami i aktówkami. Zbliżała się druga nad ranem i dyrektorowi bardzo się spieszyło. Nie spojrzał nawet w kierunku recepcji i po- maszerował prosto do windy. Towarzyszący mu ludzie otworzyli przed nim drzwi i wszyscy w milczeniu poje- chali na piąte piętro. W narożnym pokoju czekało trzech agentów. Jeden z nich otworzył drzwi i Gminski wszedł do środka, z nikim się nie witając. Zdjął marynarkę i rzucił ją na krzesło. - Gdzie ona jest? - warknął do agenta nazwiskiem Hooten. Inny agent, o nazwisku Swank, szarpnął zasłony, gdy Gminski podszedł do okna. Swank wskazał ręką Marriotta stojącego naprzeciwko Sheratona, pół przecznicy dalej. - Na czternastym piętrze. Trzeci pokój od lewej. Tam, gdzie pali się światło. 164 - Jesteście pewni? - Tak. Widzieliśmy, jak wchodziła. Zapłaciła kartą kre- dytową. - Biedaczka... - Gminski odwrócił się od okna. - Gdzie spędziła wczorajszą noc? - W Holliday Inn przy Royale. - Czy ktoś ją śledził? - spytał dyrektor. - Nie. - Daj mi trochę wody - zwrócił się Gminski do doradcy, który usłużnie sięgnął po7 wiaderko z lodem i zagrzechotał kostkami. Gminski usiadł na brzegu łóżka, splótł dłonie, aż za- trzeszczały wszystkie stawy. - Co o tym sądzisz? - spytał Hootena, najstarszego z trójki agentów. - Ścigają ją. Zaglądają pod każdy kamień. Za czter- dzieści osiem godzin będzie już tylko wspomnieniem. - Jest niegłupia - orzekł Swank. - Obcięła włosy i prze- farbowała je na czarno. Ciągle się przemieszcza. Z pew- nością na razie nie ma zamiaru wyjechać z miasta. Daję jej siedemdziesiąt dwie godziny, zanim ją znajdą. Gminski sączył wodę. - To znaczy, że jej mały raporcik trafił w sedno i nasz przyjaciel trzęsie się ze strachu. Gdzie on jest? - Nie mamy pojęcia - odparł szybko Hooten. - Musimy go znaleźć. - Nie widziano go od trzech tygodni. Gminski odstawił szklankę na biurko i wziął z niego klucze. - Co o tym sądzisz? - spytał ponownie Hootena. - Mamy ją zgarnąć? - odpowiedział pytaniem agent. - To nie takie proste - włączył się Swank. - Może być uzbrojona. Ktoś mógłby oberwać. - Na pewno boi się jak wszyscy diabli - stwierdził Gminski. - Jest zwykłą obywatelką, a nie członkiem or- ganizacji terrorystycznej. Pamiętajcie, że nie wolno nam zgarniać zwykłych obywateli. 165 - No to długo nie pożyje - stwierdził Swank. - Hmm, jak chcecie ją zgarnąć? - spytał Gminski. - Są różne sposoby - odparł Hooten. - Można ją wziąć z ulicy albo z hotelu. Gdybyśmy teraz zaczęli, byłbym u niej za dziesięć minut. To nie jest trudne. Dziewczyna nie ma doświadczenia. Gminski spacerował po pokoju, a jego ludzie wodzili za nim wzrokiem. Spojrzał na zegarek. - Wolałbym z tym zaczekać. Prześpijmy się ze cztery godziny. Spotkamy się o wpół do siódmej. Może sen przy- niesie nam odpowiedź. Jeśli potem przekonacie mnie, że trzeba ją zgarnąć, wyrażę zgodę. W porządku? Skinęli posłusznie głowami. Wino zadziałało. Zasnęła w fotelu, a potem przeniosła się na łóżko i spała twardym snem. Dzwonił telefon. Na- rzuta zwisała z łóżka, stopy Darby leżały na poduszce. Telefon nie przestawał dzwonić. Gdzieś w głębi odrętwia- łego mózgu czuwał jakiś splot, który poinformował Darby, że dzwoni telefon. Otworzyła oczy, lecz widziała niewiele. Na dworze było jasno, w pokoju paliło się światło, a przed nią falował rozmazany kształt aparatu telefonicznego. Nie, nie zamawiała budzenia. Zastanawiała się nad tym przez chwilę i z całą pewnością stwierdziła: nie było żadnego budzenia! Usiadła na krawędzi łóżka i przetarła oczy. Te- lefon dzwonił bez przerwy. Pięć, dziesięć, piętnaście, dwa- dzieścia razy. Ktoś nie dawał za wygraną. Może to po- myłka. Powinien już dać sobie spokój. Nie, to nie była pomyłka. Dziewczyna potrząsnęła głową i stanęła nad aparatem. Oprócz recepcjonisty - może rów- nież jego szefa - i kelnera nikt z obsługi hotelowej nie miał prawa wiedzieć, że mieszka w tym pokoju. Zamawiała jedzenie i to wszystko. Do nikogo nie dzwoniła. Telefon umilkł. A więc pomyłka! Gdy weszła do ła- zienki, rozdzwonił się znowu. Zaczęła liczyć. Po czterna- stym sygnale podniosła słuchawkę. 166 - Tak? - Darby! Mówi Gavin Verheek. Nic ci się nie stało? Usiadła na łóżku. - Skąd masz ten numer? - Mamy swoje sposoby. Czy... - Zaczekaj, Gavin! Nie tak szybko. Muszę pomyśleć... Karta kredytowa! Tak? - Tak, karta kredytowa. Plastikowy ślad. Pracuję w FBI, Darby. Biuro wiele może. - Więc tamci też mogą mnie znaleźć. - Niewykluczone. Zatrzymuj się w małych hotelikach i płać gotówką. Poczuła ukłucie w żołądku. Ból był tak silny, że opadła na łóżko. A więc to takie proste! Plastikowy ślad. Chryste, przecież mogli ją dopaść tej nocy! I zabić przez ten cho- lerny plastik! - Darby, jesteś tam? - Tak. - Zerknęła na drzwi, sprawdzając, czy rygle są zasunięte. - Jestem. - Nic ci nie grozi? - Tak mi się wydawało. - Słuchaj, mam wieści: jutro o trzeciej uniwersytet or- ganizuje uroczystości żałobne, potem pogrzeb w mieście. Rozmawiałem z bratem Thomasa. Rodzina chce, żebym niósł trumnę. Przylatuję wieczorem do Nowego Orleanu. Uważam, że powinniśmy się spotkać. - Dlaczego? - Musisz mi zaufać, Darby. Twoje życie wisi na włosku! - O co chodzi facetom z Biura? Pauza. - Co masz na myśli? - Co powiedział dyrektor Voyles? - Nie rozmawiałem z nim. - Wydawało mi się, że jesteś jego radcą prawnym, jeśli u was to cokolwiek znaczy. Co się dzieje, Gavin? - Na razie Biuro nie podejmuje żadnych czynności. - Co to znaczy? Odpowiedz! 167 - Musimy się spotkać. Wtedy ci wytłumaczę. Nie chcę rozmawiać o tym przez telefon. - Świetnie cię słyszę, a na spotkanie nie licz. Więc wy- duś to z siebie, Gavin. - Dlaczego mi nie ufasz? - spytał urażony. - Odkładam słuchawkę. Nie podoba mi się to. Jeśli wy wiecie, gdzie jestem, to niewykluczone, że w holu już ktoś na mnie czeka. - To nonsens, Darby. Rusz głową, dziewczyno! Mam twój numer od godziny, a przez tę godzinę nic ci się nie stało! Dzwonię do ciebie i zapewniam, że jesteśmy po two- jej stronie... Przysięgam, Darby... Rozważała jego słowa. Rzeczywiście, był w nich jakiś sens, ale za łatwo ją odnaleźli. - Dobra, słucham. Nie rozmawiałeś z dyrektorem, ale za to FBI nie podejmuje na razie żadnych czynności. I to wszystko. Dlaczego? - Nie wiem, Darby. Voyles postanowił wczoraj wycofać raport "Pelikana". Polecił odstąpić od śledztwa. Tylko tyle mogę ci powiedzieć. - To niewiele. Czy Voyles wie o Thomasie? Czy orien- tuje się, że powinnam nie żyć, bo napisałam ten raport? Czy ktoś wspomniał mu o tym, że po upływie czterdziestu ośmiu godzin od chwili, gdy Callahan przekazał raport w twoje ręce, ręce starego kumpla, dokonano zamachu na nasze życie? Czy on wie o tym wszystkim? - Nie sądzę. , (i - To znaczy, że nie wie, prawda? - Tak, to znaczy, że nie wie. - Posłuchaj: czy według ciebie zabito Thomasa z po- wodu raportu? - Zapewne. - To znaczy, że tak, prawda? - Owszem. - Dzięki. Jeśli Thomas został zamordowany z powodu raportu, to wiemy, kto to zrobił. A jeśli wiemy, kto zabił 168 Thomasa, wiemy również, kto zamordował Rosenberga i Jensena. Zgadza się? Verheek zawahał się. - Odpowiedz, do cholery! - warknęła Darby. - Prawdopodobnie. - Świetnie. W ustach prawnika prawdopodobnie oznacza: tak. Wiem, że nie możesz powiedzieć więcej. Mamy więc stuprocentowo pewne prawdopodobień- stwo, a ty mówisz mi, że FBI rezygnuje ze śledztwa w sprawie mojego podejrzanego! - Uspokój się, Darby. Spotkajmy się wieczorem i po- rozmawiajmy o tym. Mogę ocalić ci życie. Ostrożnie wsunęła słuchawkę pod poduszkę i poszła do łazienki. Umyła zęby i wy szczotko wała włosy, a potem wrzuciła wszystkie przybory toaletowe i ubrania do nowej płóciennej torby. Wciągnęła bluzę, założyła czapkę i ciem- ne okulary, po czym cicho zamknęła za sobą drzwi. Ko- rytarz był pusty. Wspięła się schodami na szesnaste piętro, zjechała windą na dziewiąte, a potem spokojnie zeszła na dół. Foyer wydawało się puste. Drzwi wyjściowe znajdo- wały się obok toalet, i Darby zniknęła w pomieszczeniu dla pań. Weszła do kabiny, zamknęła drzwi i odczekała chwilę. Piątkowy ranek był chłodny, a w Dzielnicy Francuskiej w przejrzystym powietrzu nie unosił się, o dziwo, trwały zapach jedzenia i grzechu. O ósmej wszyscy tu jeszcze śpią. Przeszła kilka przecznic, żeby zebrać myśli i zapla- nować dzień. Na Dumaine, niedaleko placu Jacksona, za- uważyła mały bar kawowy, który widziała już wcześniej. W środku było niemal pusto, a w głębi wisiały automaty telefoniczne. Nalała sobie gęstej kawy i zajęła stolik obok telefonów. Tutaj mogła rozmawiać. Verheek natychmiast podniósł słuchawkę. - Co masz do powiedzenia? - zaczął. - Gdzie się zatrzymasz? - spytała, obserwując wejście. 169 - W Hiltonie, nad rzeką. - Wiem, gdzie to jest. Zadzwonię późnym wieczorem lub wcześnie rano. Nie musisz już mnie śledzić. Przeszłam na gotówkę. Żadnych kart. - Dobrze robisz, Darby. Nie siedź długo w jednym miej- scu. - Łatwo powiedzieć. Zanim tu przylecisz, mogę już być martwa. - Nie wolno ci się poddawać. Czy można u was kupić "Washington Post"? - Chyba tak. Dlaczego? - Kup poranne wydanie. Wydrukowali ciekawy artykuł o Rosenbergu, Jensenie i panu, który być może ich zabił. - Nie mogę się doczekać. Zadzwonię później. W pierwszym kiosku nie znalazła "Posta". Poszła na Canal, klucząc jak ścigane zwierzę. Przeszła przez St. Annę, Royale - pełną sklepów z antykami - Bienville - gdzie królowały podejrzane bary - i w końcu przez Decatur i North Peters doszła do Francuskiego Rynku. Poruszała się szybko, ale nie aż tak, by wzbudzać podejrzenia. Szła, jakby miała coś do załatwienia, niepostrzeżenie zerkając zza ciemnych szkieł na prawo i lewo. Jeśli wciąż deptali jej po piętach, kryjąc się gdzieś w cieniu, musieli być na- prawdę dobrzy. U ulicznego sprzedawcy kupiła "Washington Post" i "Times-Picayune", a potem znalazła stolik w pustym ką- cie Cafe du Monde. Artykuł był na pierwszej stronie. Napisano go na pod- stawie wiadomości pochodzących z poufnego źródła. Pew- ne czynniki zostały poinformowane o pojawieniu się no- wego podejrzanego, którym był owiany mroczną legendą, nieuchwytny Khamel. W młodości - pisali autorzy - Kha- mel zabijał z powodu przekonań, obecnie robił to dla pie- niędzy. Był bardzo drogi - twierdził emerytowany ekspert wywiadu, który pozwolił się zacytować, ale bez ujawniania nazwiska. Zdjęcia Khamela były zamglone i niewyraźne, mimo to - umieszczone jedno obok drugiego - sprawiały 170 wrażenie. Przedstawiona na nich osoba bardzo różniła się wyglądem, lecz jak utrzymywał ekspert, nigdy nie doko- nano identyfikacji Khamela, a od ponad dziesięciu lat ni- komu nie udało się go sfotografować. Gdy pojawił się znudzony kelner, Darby zamówiła kawę i suchą bagietkę. Według eksperta wielu ludzi uważało, że Khamel nie żyje. Jednak Interpol twierdził, że terrorysta wziął udział w pewnym zamachu nie dalej jak pół roku temu. Ekspert powątpiewał, by Khamel podróżował zwy- kłymi liniami lotniczymi. FBI umieściło zamachowca na czele listy podejrzanych. Zamknęła "Posta" i powoli otworzyła miejską gazetę. Wiadomość o Thomasie nie trafiła na pierwszą stronę. Zna- lazła jego zdjęcie na stronie drugiej, a obok długi artykuł. Według policji Callahan zginął w zamachu, ale nikt nie znał powodów, dla których go zabito. Tuż po wybuchu na miejscu przestępstwa widziano białą kobietę. Uczelnia przeżyła wstrząs - stwierdził dziekan. Policjanci nabrali wody w usta. Uroczystości pogrzebowe zaplanowano na jutro. Popełniono straszliwą pomyłkę- mówił dalej dziekan. Jeśli Callahan został zamordowany, ktoś zabił nie tę osobę, o którą chodziło. Do oczu napłynęły jej łzy i znów zaczęła się bać. Może istotnie zamach był pomyłką? W mieście kwitła przestę- pczość, a po ulicach chodziło pełno uzbrojonych czubków. Może jednemu z nich przepaliły się styki i podłożył bombę nie tam, gdzie zamierzał? Może nikt jej nie śledzi? Założyła okulary i spojrzała na fotografię pochodzącą z uniwersyteckiego rocznika. Thomas uśmiechał się na niej ironicznie - jak wtedy, kiedy odgrywał profesora. Był ogo- lony i taki przystojny... W piątkowy ranek cały Waszyngton został zelektryzo- wany artykułem Granthama o Khamelu. W publikacji ani słowem nie wspomniano o memorandum i Białym Domu, a wszyscy zachodzili w głowę, skąd pochodził przeciek. 171 Najgorętsze dyskusje rozgorzały w Budynku Hoovera. W gabinecie dyrektora znajdowało się trzech mężczyzn: Eric East, K.O. Lewis - przechadzający się nerwowo po po- koju - i sam Voyles, który rozmawiał z prezydentem trzy- krotnie w ciągu ostatnich dwóch godzin. Voyles klął na czym świat stoi - oczywiście nie prezydenta, lecz wszystko i wszystkich wokół. Sklął Coala, a kiedy prezydent odpo- wiedział mu przekleństwem, Voyles zaproponował prze- prowadzenie testu wykrywaczem kłamstw. Zasugerował prezydentowi, by ten przywiązał wszystkich - od Coala począwszy - członków personelu do maszyny i przeko- nał się, skąd pochodzą te cholerne przecieki. Tak, do jasnej cholery, on, Voyles, zgodzi się na przeprowadzenie testu na sobie i wszystkich pracownikach Budynku Hoovera. Przerzucali się przekleństwami. Voyles był purpurowy na twarzy i pocił się. Zupełnie nie przejmował się tym, że ruga na całe gardło głowę państwa. Voyles, ocierając czoło chustką, usiadł w wiekowym ob- rotowym fotelu i wziął kilka głębokich oddechów, mając nadzieję na obniżenie ciśnienia. Przeżył już jeden atak ser- ca; teraz groził mu następny. Często powtarzał K.O. Le- wisowi, że Fletcher Coal razem ze swym szefem idiotą wpędzą go do grobu. To samo mówił zresztą o trzech po- przednich prezydentach. Podrapał się w czoło i osunął się w fotel. - Możemy to zrobić, panie prezydencie - odezwał się nagle miłym, przyjacielskim tonem. Jako typowy choleryk, miewał częste zmiany nastroju i teraz - ni z tego, ni z owe- go - zaczął być kurtuazyjny. Rozpływał się w uprzejmo- ści. - Dziękuję, panie prezydencie. Jestem zobowiązany. Tak, jutro na pewno będę u pana. Odłożył delikatnie słuchawkę i odezwał się z zamknię- tymi oczami: - Każe nam wziąć pod lupę tego reportera z "Posta". Powiedziałem, że się zgadzamy. - Mamy go śledzić? - spytał K.O. 172 - Tak. Dwóch ludzi przez całą dobę. Sprawdzimy, dokąd chadza wieczorami, z kim sypia i tak dalej. To kawaler? - Rozwiedziony. Siedem lat temu - odparł Lewis. - Przypilnuj osobiście, żeby nikt się o tym nie dowie- dział. Weź tajniaków i zmieniaj ich co trzy dni. - On naprawdę uważa, że przecieki powstają u nas? - Nie, chyba nie. Gdyby tak myślał, nie kazałby nam śledzić reportera. Według mnie wie, że to sprawka jego ludzi. I chce ich złapać. - Mała przysługa - dodał ochoczo Lewis. - Coś w tym rodzaju. I pamiętaj, żeby nikt się o tym nie dowiedział, jasne? L. Matthew Barr urzędował w ciasnym pokoiku na dru- gim piętrze brzydkiego i od dawna nie odnawianego biu- rowca przy ulicy M w Georgetown. Na drzwiach gabinetu nie umieszczono żadnej tabliczki informacyjnej. Obok win- dy stał uzbrojony strażnik, ubrany po cywilnemu, który zawracał nieproszonych gości. W biurze leżał wytarty dy- wan i stały mocno podniszczone meble. Pokrywał je kurz - było jasne, że delegatura nie marnuje pieniędzy na sprzą- tanie. Barr był szefem delegatury - nieoficjalnej, utajnionej komórki Komitetu na Rzecz Reelekcji Prezydenta. Sam komitet zajmował obszerne, komfortowo urządzone biura w Rosslyn, po drugiej stronie rzeki. W oficjalnej siedzibie KNRRP otwierały się wszystkie okna, pracowały uśmie- chnięte sekretarki i sprzątały schludne panie. Tutaj było inaczej. Fletcher Coal wysiadł z windy i skinął głową strażni- kowi, który skłoniwszy się nieznacznie dalej trwał w bez- ruchu. Znali się doskonale. Labiryntem zatęchłych pokoi- ków Coal dotarł przed zamknięte drzwi. Szef gabinetu szczycił się tym, że potrafi być wobec siebie szczery; szcze- rze przyznawał w duchu, że nie boi się nikogo w całym Waszyngtonie, z jednym małym wyjątkiem: Matthew Bar- 173 ra. Szef delegatury napawał go strachem i zawsze budził podziw. W przeszłości Barr służył w piechocie morskiej, praco- wał dla CIA - był szpiegiem, dwukrotnie skazanym za naruszenie tajemnicy służbowej i niesubordynację. Dzięki różnym machinacjom zarobił miliony, a pieniądze ukrył przed wymiarem sprawiedliwości. Spędził kilka miesięcy w więzieniu o złagodzonym rygorze - prawdziwym klubie sportowym dla przestępców zza biurek - i kara nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Coal osobiście zwerbował go do kierowania nie istniejącą oficjalnie delegaturą, której roczny budżet wynosił cztery miliony w gotówce, pocho- dzące głównie z nielegalnych funduszy. Barr nadzorował niewielką grupę doskonale wyszkolonych bandytów, którzy wykonywali wszystkie tajne misje delegatury. Drzwi prowadzące do gabinetu były zawsze zamknięte. Barr otworzył je osobiście i Coal wszedł do środka. Spot- kanie będzie krótkie - jak zwykle. - Pozwól, że zgadnę - zaczął Barr. - Chcesz znaleźć przeciek. - W pewnym sensie. Chcę, żebyś śledził tego reportera, Granthama. Miej go na oku przez całą dobę i sprawdź, z kim rozmawia. Dostaje same najsmaczniejsze kąski i obawiam się, że ktoś od nas podaje mu je na talerzu. - Przeciekacie jak stara balia. - No właśnie. I dlatego ta historia z Khamelem była przynętą. Sam ją zarzuciłem. - Tak myślałem. Za ładnie to wygląda - uśmiechnął się Barr. - Miałeś kiedyś do czynienia z Khamelem? - Nie. Dziesięć lat temu wszyscy byli pewni, że nie żyje. On sam kolportował tę plotkę. Facet jest elastyczny; nigdy go nie złapią. Potrafi pół roku przemieszkać w kar- tonowej budzie w Sao Paulo, jeść szczury i korzonki, a po- tem polecieć do Rzymu i zabić dyplomatę, po czym zaszyć się gdzieś w Singapurze. Nie zbiera wycinków prasowych na swój temat. 174 - Ile ma lat? - Dlaczego pytasz? - Fascynuje mnie. Chyba wiem, kto go wynajął do za- łatwienia Rosenberga i Jensena. - Czyżby? A nie podzielisz się ze mną tą cenną plotką? - Nie. Jeszcze nie teraz. - Ma jakieś czterdzieści do czterdziestu pięciu lat, więc nie jest jeszcze taki stary. Kiedy był piętnastolatkiem, zabił libańskiego generała. Jak widzisz, siedzi w tym interesie od dawna. Oczywiście to legendy, sam rozumiesz. Potrafi zabijać gołą ręką, zarówno prawą jak i lewą, a także sto- pami, kluczykami do samochodu, ołówkiem - czymkol- wiek. Doskonale zna się na wszystkich typach broni. Mówi dwunastoma językami. Musiałeś słyszeć te bzdury... - Owszem, ale mów dalej. Podoba mi się to. - Uważa się go za najskuteczniejszego i najdroższego zabójcę na świecie. W młodości był tylko zwykłym terro- rystą, ale miał tak wielki talent, że podrzucanie bomb prze- stało mu wystarczać. Postanowił zostać płatnym mordercą. Z wiekiem zapomniał o terroryzmie i zabija wyłącznie dla pieniędzy. - Ile bierze? - Dobre pytanie. Jakieś dziesięć do dwudziestu milionów za każdą robotę. W tej klasie jest ich tylko dwóch: Khamel i jeszcze jeden facet, o którym słyszałem. Według pewnej teorii Khamel dzieli się pieniędzmi z grupami terrorysty- cznymi, ale nikt nie potrafi tego potwierdzić. Pozwól, że zgadnę... Mam go odnaleźć i sprowadzić żywego? - Masz dać sobie z nim spokój. Wypytuję cię, bo podoba mi się to, co zrobił tutaj. - Jest bardzo utalentowany. - Na razie zajmij się Grayem Granthamem. Dowiedz się, z kim rozmawia. - Podejrzewasz kogoś? - Parę osób. Mam na oku pewnego gościa... Nazywa się Milton Hardy i pracuje jako posługacz w zachodnim skrzydle. - Coal rzucił na biurko zamkniętą kopertę. - 175 Siedzi w Białym Domu od bardzo dawna i udaje gamonia, ale według mnie doskonale wszystko widzi i słyszy. Zajmij się nim. Jeśli to on jest kapusiem, pozbędziemy się go. - Cudownie, Coal! Mamy marnować forsę na szpiclo- wanie ślepego czarnucha! - Zrobisz to, co mówię. Daję ci trzy tygodnie. - Coal wstał i ruszył do drzwi. - Więc wiesz, kto wynajął mordercę? - rzucił za nim Barr. - Jesteśmy na tropie. - Delegatura z chęcią pomoże ci we wszystkim. - Nie wątpię. 19 Pani Chen była właścicielką bliźniaka, którego połowę od piętnastu lat wynajmowała studentkom prawa. Była dro- biazgowa, a przy tym dyskretna i dopóki wszystko grało, nie wtrącała się. Bliźniak oddalony był o sześć przecznic od uniwersytetu. Było już ciemno, kiedy otworzyła drzwi. Osobą stojącą na progu okazała się ładna młoda kobieta, o krótko ob- ciętych, ciemnych włosach i z nerwowym uśmiechem na ustach. Bardzo nerwowym. Pani Chen zmarszczyła brwi i czekała. - Nazywam się Alice Stark i jestem przyjaciółką Darby. Czy mogę wejść? - Dziewczyna zerknęła przez ramię. Ulica była cicha i pusta. Pani Chen mieszkała sama w dobrze zabezpieczonym domu. Nie otwierała obcym, ale dziewczyna była tak ładna i miała tak niewinną buzię, że postanowiła ją wpuścić. Chyba mogła zaufać przyjaciółce Darby... Otworzyła sze- rzej drzwi i Alice weszła do środka. - Czy coś się stało? - spytała pani Chen. - Tak. Darby wpadła w tarapaty, ale nie mówmy o tym. Dzwoniła do pani? 176 - Owszem, po południu. Powiedziała mi, że pewna mło- da dama zechce przejrzeć jej mieszkanie. Alice wzięła głęboki oddech. Chciała wyglądać na opanowaną. - Zabierze mi to minutkę. Darby wspominała o jakichś drzwiach prowadzących do niej z pani mieszkania. Wola- łabym nie korzystać z drzwi frontowych. Pani Chen ponownie zmarszczyła brwi, a w jej oczach kryło się pytanie: dlaczego? Nie odezwała się jednak. - Czy ktoś przychodził tutaj w ciągu ostatnich dwóch dni? - spytała Alice. Szła wąskim korytarzykiem za panią Chen. - Nikogo nie widziałam. Wczoraj przed świtem ktoś pu- kał do jej drzwi, ale nie wiem, kto to był. - Odsunęła stół stojący przed drzwiami łączącymi oba mieszkania i przekręciła klucz. Alice wysunęła się przed nią. - Darby prosiła, żebym weszła tam sama, jeśli pani po- zwoli. Pani Chen była ciekawa, co się dzieje w wynajmowanym mieszkaniu, ale skinęła głową i wpuściła Alice do środka. Za drzwiami zaczynał się mały korytarzyk. Wszędzie było ciemno. Z lewej strony był pokój Darby i włącznik światła, z którego nie wolno jej skorzystać. Alice zamarła bez ru- chu. Bała się ciemności, mdliło ją od ciężkiego zaduchu rozkładających się śmieci. Wiedziała, że będzie sama, ale - do wszystkich diabłów! - była tylko studentką drugiego roku prawa, a nie jakimś gotowym na wszystko prywatnym detektywem. "Weź się w garść" - upomniała się. Poszperawszy w du- żej torebce, znalazła latarkę. Na wszelki wypadek zabrała ze sobą trzy. Ciekawe, jaki wypadek. Nie miała pojęcia, co tu zastanie. A Darby upierała się, że nie wolno zapalać świateł, bo ktoś mógłby dostrzec je z ulicy. Obserwowali ją. Kim są, do cholery? Tego nie wiedział nikt, nawet Darby. Alice wolałaby mieć jakie takie pojęcie, w co się miesza, 177 ale Darby powiedziała, że wyjaśni to później. Najpierw trzeba przeszukać mieszkanie. Alice była tu wiele razy, zawsze jednak wchodziła fron- towymi drzwiami, w pełnym świetle i bez ceregieli. Znała rozkład mieszkania i początkowo była pewna, że doskonale poradzi sobie w ciemności. Teraz ta pewność zniknęła, a w jej miejsce pojawił się paniczny strach. - Weź się w garść - powtórzyła szeptem. - Nikogo tu nie ma. Przecież nie koczowaliby w mieszkaniu ze wścib- ską babą za ścianą. Podniosła latarkę do góry i stwierdziła, że lampka działa. To znaczy tli się z mocą dogasającej zapałki. Skierowała latarkę na podłogę i ujrzała blady krąg światła wielkości pomarańczy. Światełko drżało. Przeszła na palcach do pokoju. Darby mówiła, że na półce z książkami obok telewizora stoi mała lampka, której nigdy nie gasi. W nocy, kiedy wstaje do łazienki, lampka oświetla jej drogę. A może przepaliła się żarówka? Albo ktoś ją wykręcił? Zresztą nie miało to teraz żadnego zna- czenia, liczyło się tylko to, że wszędzie było ciemno. Stała na dywaniku na środku pokoju. Teraz musi trafić do kuchni, gdzie na stole powinien znajdować się komputer. Uderzyła się o krawędź stoliczka do kawy. Latarka zgasła. Potrząsnęła nią. Bez rezultatu. Z torebki wyjęła zapasową. W kuchni zaduch był cięższy. Komputer istotnie stał na stole, a obok niego leżały puste teczki i segregatory. Skie- rowała słabiutkie światełko na obudowę maszyny. Włącznik zasilania znajdował się z przodu. Nacisnęła go - mono- chromatyczny ekran zaczął się rozjaśniać. Monitor emito- wał zielonkawe światło padające na stół, lecz niewidoczne z zewnątrz. Alice usiadła przed klawiaturą i zaczęła stukać. Weszła do menedżera programów i listy plików. Na ekranie po- jawiły się katalogi. Przyjrzała się im bacznie. Miało ich być ze czterdzieści, ale znalazła tylko dziesięć. Ktoś ska- sował część zawartości twardego dysku. Włączyła drukarkę 178 laserową. Po kilku sekundach miała cały katalog na pa- pierze. Oderwała wydruk i schowała kartkę do torebki. Wstała i przyświecając sobie latarką, przyjrzała się le- żącym obok komputera drobiazgom. Darby mówiła, że znajdzie około dwudziestu dyskietek, ale na stole nie było ani jednej. Wszystkie zniknęły. W segregatorach znalazła jakieś notatki z prawa konstytucyjnego i kodeksów postę- powania cywilnego - tak nudne i ogólne, że nikt nie miał z nich pożytku. Czerwone tekturowe teczki leżały poukła- dane, ale w środku były puste. Ktoś bardzo starannie wyczyścił mieszkanie. Musiał - albo musieli - poświęcić kilka godzin na zapoznanie się z materiałami i zacieranie śladów. To, co zginęło, na pewno zmieściło się w aktówce. Wróciła do pokoju i wyjrzała ostrożnie przez okno obok telewizora. Czerwona honda accord wciąż stała na ulicy, nie dalej niż cztery stopy od domu. Nikt się chyba do niej nie włamywał. Dokręciła żarówkę w nocnej lampce i zapaliła ją na chwilę. Działała bez zarzutu. Wykręciła ją zaraz - tak jak tamci. Wytężywszy wzrok, dostrzegła zarysy mebli i drzwi. Wyłączyła komputer w kuchni i przez pokój wyszła na korytarz. Pani Chen stała w tym samym miejscu, w którym ją zostawiła. - Wszystko w porządku? - spytała, ujrzawszy Alice. - Tak, wszystko dobrze - odparła dziewczyna. - Jednak proszę uważać. Za parę dni zadzwonię do pani. I błagam, niech pani nikomu nie mówi o mojej bytności. Pani Chen słuchała uważnie, zastawiając drzwi stołem. - A co z samochodem? - W porządku. Niech pani od czasu do czasu rzuci na niego okiem. - Czy Darby nic się nie stało? - Nie, proszę się nie martwić. Za kilka dni powinna wrócić. Dziękuję za pomoc. 179 Pani Chen zamknęła drzwi, zaryglowała je i wyjrzała przez małe okienko. Dziewczyna szła chodnikiem i wkrótce zniknęła w ciemności. Samochód Alice stał trzy przecznice dalej. Piątkowy wieczór w Dzielnicy Francuskiej! W sobotę Tulane gra w hali Pod Kopułą, w niedzielę występują w rozgrywkach ligowych Saintsi, ulice kłębią się od tysięcy rozwrzeszczanych kibiców, którzy parkują gdzie popadnie, blokują ulice, wędrują hałaśliwymi grupami, popijają z pla- stikowych kubków, tłoczą się w barach. Słowem - bawią się doskonale. O dziewiątej kwartał wewnętrzny był za- korkowany na dobre. Alice zaparkowała przy Poydras, daleko od miejsca, gdzie chciała się zatrzymać. Kiedy weszła do zatłoczonego baru z ostrygami przy St. Peter, w środku dzielnicy, miała już godzinę spóźnienia. W barze nie było stołów. Goście stali przy kontuarze. Ukryła się przy automacie z papie- rosami i omiotła spojrzeniem tłum, składający się w wię- kszości ze studentów, którzy przyjechali na mecz. Nagle wyrósł przed nią kelner. - Czy szuka pani swojej przyjaciółki? - spytał. Zawahała się. - Eee... tak. - Za rogiem, w pierwszej sali na prawo. Darby siedziała w maleńkiej przegrodzie, pochylona nad butelką z piwem. Na głowie miała kapelusz, a oczy skryła za ciemnymi szkłami. Alice uścisnęła jej dłoń. - Witaj. Przyjrzała się nowej fryzurze przyjaciółki. Wystające spod kapelusza włosy wyglądały dosyć śmiesznie. Darby zdjęła okulary. Miała zaczerwienione, zmęczone oczy. - Nie wiedziałam, do kogo zadzwonić. Alice słuchała jej z kamienną twarzą. Nie była w stanie 180 zdobyć się na żadną stosowną uwagę, nie mogła oderwać oczu od włosów przyjaciółki. - Kto cię ostrzygł? - spytała w końcu. - Ładnie, co? To taka fryzura na punka, co zdaje się znów jest w modzie i na pewno zrobi ogromne wrażenie na ludziach, kiedy zacznę szukać pracy. - Ale po co to wszystko? - Ktoś próbował mnie zabić, Alice. Moje nazwisko jest na liście poszukiwanych, sporządzonej przez bardzo nie- bezpiecznych ludzi. Zdaje się, że jestem śledzona. - Zabić?! Powiedziałaś "zabić"? Kto miałby cię zabić, Darby? - Nie wiem. A co z moim mieszkaniem? Alice oderwała wzrok od włosów przyjaciółki i wręczyła jej wydruk katalogów. Darby spojrzała na kartkę. Tak, wszystko działo się naprawdę! To nie był sen ani pomyłka! Bombę podłożono pod właściwy samochód. Rupert i kow- boj o mało jej nie dopadli. Facet, którego widziała w ho- telu, śledził ją. Byli w jej mieszkaniu i skasowali w kom- puterze to, co chcieli skasować. - A co z dyskietkami? - Zniknęły. Nic nie zostało. Na kuchennym stole leża- ły ładnie poukładane kartonowe teczki. Puste. Poza tym wszystko jest w porządku. Wykręcili żarówkę w lampce i w mieszkaniu jest ciemno, że oko wykol. Sprawdziłam: lampka działa bez zarzutu. Masz do czynienia z bardzo cierpliwym przeciwnikiem. - A pani Chen? - Niczego nie widziała. Darby wsunęła wydruk do kieszeni. - Posłuchaj, Alice... Bardzo się boję. Nie powinnaś wi- dywać się ze mną. To chyba nie był najlepszy pomysł... - Kim są ci ludzie? - Nie mam pojęcia. Zabili Thomasa; ja miałam szczę- ście, ale ciągle próbują mnie dopaść. - Ale dlaczego, Darby? - Nie powinnaś tego wiedzieć i nic ci nie powiem. Im 181 więcej wiesz, tym większe grozi ci niebezpieczeństwo. Uwierz mi, Alice. Nie mogę nic powiedzieć. - Nie wygadam się, przysięgam! - Mogą cię do tego zmusić. Alice rozejrzała się nonszalancko, jakby wszystko było w porządku. Potem przeniosła wzrok na przyjaciółkę. Po- znały się na kursie przygotowawczym i od razu zaprzyjaź- niły. Uczyły się razem, wymieniały notatki, pociły wspólnie na egzaminach, tworzyły zespół podczas inscenizowa- nych procesów, plotkowały o chłopcach. Alice była zapew- ne jedyną osobą, która wiedziała o związku Darby z Calla- hanem. - Chcę ci pomóc, Darby. Niczego się nie boję. Darby nie tknęła piwa. Powoli obróciła butelkę. - Cóż, jestem przerażona. Byłam tam, kiedy zginął... Posłuchaj, Alice. Ziemia usunęła mi się spod stóp. Bomba rozerwała go na kawałki, a ja miałam umrzeć razem z nim. - Zgłoś się na policję. - Jeszcze nie teraz. Może później. Boję się. Thomas rozmawiał z FBI i po upływie dwóch dni zginął... - Szuka cię FBI? - Nie sądzę. Ale ludzie z Biura zaczęli mówić i ktoś tego słuchał... Ktoś, kto nie powinien o niczym wiedzieć! - O czym zaczęli mówić?! Darby, nie wygłupiaj się! Przecież wiesz, z kim rozmawiasz. Jestem twoją najlepszą przyjaciółką. Nie musisz się mnie obawiać. Darby upiła maleńki łyk piwa. Unikała wzroku Alice. Patrzyła w blat stołu. - Alice, daj mi, proszę, trochę czasu. Nie mogę ci nic powiedzieć, bo mogłabyś zginąć. - Umilkła na długą chwi- lę. - Jeśli chcesz mi pomóc, idź jutro na pogrzeb. Miej oczy szeroko otwarte. Szepnij tu i ówdzie, że wyjechałam do Denver i mieszkam u ciotki, której nazwiska nie znasz. Możesz dodać, że biorę urlop na ten semestr, ale wrócę wiosną. Postaraj się, żeby zaczęto o tym mówić. Myślę, że parę osób będzie nadstawiało ucha. - Dobrze. W gazetach pisali o białej kobiecie w pobliżu 182 miejsca zamachu. Wyglądało to tak, jakby była podejrzana czy coś w tym rodzaju... - Coś w tym rodzaju. Byłam tam i również miałam zo- stać ofiarą. Trzeba czytać między wierszami. Gliny o ni- czym nie mają pojęcia. - W porządku, Darby. Jesteś mądrzejsza ode mnie. Je- steś najmądrzejsza ze wszystkich moich znajomych. Ale co dalej? - Przede wszystkim musimy się stąd wydostać. Wyj- dziesz tylnymi drzwiami. Na końcu korytarza obok toalet są białe drzwi. Prowadzą na zaplecze i do kuchni, skąd można wyjść na zewnątrz. Znajdziesz się w zaułku. Nie zatrzymuj się. Zaułek wychodzi na Royale. Złap taksówkę i wróć do samochodu. Oglądaj się za siebie. - Mówisz poważnie? - Spójrz na moje włosy, Alice. Czy oszpeciłabym się, gdybym grała w ciuciubabkę? - No tak... A potem? - Jutro bądź na pogrzebie, rozpuść plotki, a ja zadzwo- nię za jakieś dwa dni. - Gdzie mieszkasz? - Tu i tam. Alice wstała, cmoknęła Darby w policzek i wyszła. Verheek przez dwie godziny krążył po pokoju; przeglądał pisma, rzucał je na podłogę, dzwonił do obsługi, rozpa- kowywał się i znów krążył. Przez kolejne sto dwadzieścia minut siedział na łóżku, sączył ciepłe piwo i gapił się w te- lefon. "Poczekam do północy - mówił sobie. - A potem? No właśnie, co potem?" Powiedziała, że zadzwoni. Mógł uratować jej życie, gdyby zadzwoniła! O północy rzucił jakimś magazynem o podłogę i wy- szedł. Pewien agent z placówki Biura w Nowym Orleanie okazał się na tyle pomocny, że podał mu nazwy paru barów w pobliżu uniwersytetu, w których przesiadywali studenci 183 prawa. Pojedzie tam, wtopi się w tłum, wypije piwo i posłucha, co mówią ludzie. Studenci zostali w mieście z po- wodu meczu. Na pewno nie znajdzie tam Darby, bo nie wie, jak wygląda. Może jednak uda mu się coś usłyszeć, może sam zagai rozmowę na jej temat, może zostawi wia- domość, może wreszcie pozna kogoś, kto zna ją albo jakąś znającą ją osobę. Będzie poruszał się po omacku, lecz spędzi czas bardziej produktywnie niż gapiąc się w cho- lerny telefon. Znalazł miejsce przy barze w przybytku o nazwie Me- cenas, oddalonym o trzy przecznice od uniwersytetu. W środku panowała miła akademicka atmosfera. Na ścia- nach wisiały terminarze rozgrywek futbolowych i nagie dziewczyny z rozkładówek. Goście zachowywali się hała- śliwie; w większości byli przed trzydziestką. Zamawiali po dwa piwa i wychodzili grupami. Po chwili napływała kolejna fala. Verheek pił już trzecią butelkę. Było wpół do drugiej. - Studiujesz prawo? - Obawiam się, że tak. * - Chyba nie jest tak źle? Zagadnięty wycierał kontuar obok miski z orzeszkami. - Są miejsca, w których lepiej się bawiłem. Verheek przypomniał sobie barmanów, którzy podawali mu piwo, gdy sam był studentem. Tamci faceci wiedzieli, na czym polega sztuka konwersacji. Po jednym piwie prze- stawali być nieznajomymi. Rozmawiali na każdy temat. - Ja też jestem prawnikiem - rzucił rozpaczliwie Ver- heek. - O rany, coś takiego! Facet jest prawnikiem! Niesa- mowite! Cóż to za honor dla naszego baru - zakpił chłopak. Mały sukinsyn! "Mam nadzieję, że oblejesz najbliższą sesję!" - życzył mu w duchu Verheek. Chwycił butelkę i odwrócił się od kontuaru. Czuł się jak dziadek pośród wnucząt. Co prawda sam nienawidził prawa, a nawet wspo- mnień ze studiów, lecz mimo to brakowało mu długich 184 piątkowych wieczorów spędzanych z Callahanem w ba- rach Georgetown. To były dobre czasy. - Jakim prawnikiem? - zainteresował się barman. - Radcą prawnym. W FBI - rzucił Gavin przez ramię. Facet wciąż wycierał blat. - Więc jest pan z Waszyngtonu? - Tak, przyjechałem na niedzielny mecz. Mam zajoba na punkcie Redskinów. Nienawidził Redskinów, podobnie jak wszystkich innych zawodowych drużyn piłkarskich. Lepiej, żeby chłopak nie zaczął dyskusji o futbolu. - Gdzie studiujesz? - Tutaj. W Tulane. Kończę w maju. - A potem co? - Wrócę chyba do Cincinnati. W ciągu roku albo dwóch zrobię aplikanturę, a potem się zobaczy. - Musisz być dobrym studentem. Zbył uwagę wzruszeniem ramion. - Jeszcze jedno piwo? - Nie, dzięki. Miałeś zajęcia z Thomasem Callahanem? - Jasne. Znał go pan? - Studiowałem z nim w Georgetown. - Wyciągnął z kieszeni wizytówkę i podał barmanowi. - Nazywam się Gavin Verheek. Chłopak spojrzał na biały prostokącik, a potem położył go z szacunkiem obok pojemnika z lodem. W barze uci- chło, ale barman nie miał ochoty na pogaduszki. - Znasz taką dziewczynę z prawa, która nazywa się Dar- by Shaw? Chłopak spojrzał w kierunku stołów. - Nie, ale wiem, która to jest. Studiuje chyba na drugim roku. - Długa, pełna podejrzliwości pauza. - A dlaczego? - Musimy z nią porozmawiać. Musimy! My, ludzie z FBI. Nie żaden Gavin Verheek, tylko my! - Zabrzmiało to bardzo poważnie. - Przychodzi tu czasami? - Widziałem ją parę razy. Trudno jej nie zauważyć. 185 - Słyszałem, że jest ładna. - Gavin spojrzał w stronę stołów. - A tamci faceci mogą ją znać? - Wątpię. Wszyscy są z pierwszego roku. Nie słyszy pan, o czym dyskutują? Prawo własności, rewizje i kon- fiskaty. Boże, jakież to typowe! Gavin wyciągnął z kieszeni tuzin wizytówek i położył je na barze. - Przez parę dni będę w Hiltonie. Jeśli ją zobaczysz albo usłyszysz coś, zadzwoń do mnie. - Jasne. Wczoraj był tu gliniarz i wypytywał o nią. Chy- ba nie sądzi pan, że Darby miała coś wspólnego ze śmiercią Callahana? - Skądże! Musimy z nią po prostu porozmawiać. - Będę miał oczy otwarte. Zapłacił za piwo, podziękował i wyszedł na ulicę. Prze- szedł dwie przecznice i znalazł się przed "Połową Skoru- py". Dochodziła druga. Był śmiertelnie zmęczony i lekko podpity. W chwili gdy przekraczał próg, rozległy się dźwię- ki muzyki. W środku było ciemno i tłoczno. Pięćdziesięciu korporacyjnych wyjadaczy tańczyło z połową żeńskiego akademika. Przedarł się przez plątaninę ciał i znalazł bez- pieczne miejsce z tyłu sali, obok baru, przed którym stały ramię w ramię trzy nieruchome rzędy gości. Rozpychając się łokciami, dotarł do kontuaru, zamówił dla rozluźnienia piwo i znów zdał sobie sprawę, że jest najstarszy spośród obecnych. Ukrył się w mrocznym, zatłoczonym kącie. Było beznadziejnie. Podsłuchiwanie nie wchodziło w grę. Nie słyszał nawet własnych myśli. Spojrzał na barmanów; byli młodzi - zapewne studenci. Najstarszy z nich nie miał trzydziestki i wystawiał rachun- ki tak szybko, jakby za chwilę zamykano knajpę. Śpieszy mu się czy co? Gavin śledził bacznie każdy jego ruch. Barman rozwiązał nagle fartuch, rzucił go w kąt, po- chylił się i zniknął gdzieś w głębi sali. Verheek utorował sobie drogę i złapał go przy kuchennych drzwiach. Trzymał w pogotowiu służbową wizytówkę. - Przepraszam, chciałbym zamienić z tobą dwa słowa. 186 Jestem z FBI. - Podstawił mu prostokącik pod oczy. - Nazywasz się...? Chłopak zamarł i spojrzał dziko na Verheeka. - Eee... Fountain. Jeff Fountain. - W porządku, Jeff. Posłuchaj, nic się nie stało, nie denerwuj się. Zadam ci tylko parę pytań. - Kuchnia była nieczynna już od kilku godzin. Nikt im nie przeszkadzał. - Zajmie nam to minutę. - No... dobra. O co chodzi? - Studiujesz prawo, zgadza się? - "Powiedz "tak", bła- gam!" - zaklinał go w myślach. - Tak. W Loyola. Loyola! Niech to cholera! - Tak właśnie myślałem. Słyszałeś o profesorze Calla- hanie z Tulane? Jutro jest jego pogrzeb. - Jasne. Pisano o tym w gazetach. Większość moich kumpli studiuje w Tulane. - No właśnie. Znasz może Darby Shaw? Bardzo ładna dziewczyna. Fountain uśmiechnął się. - Tak, w zeszłym roku chodziła z moim kumplem. Wpa- da tu czasami. - Kiedy była ostatnio? - Przed miesiącem albo dwoma. O co chodzi? - Musimy z nią porozmawiać. - Wręczył Fountainowi plik wizytówek. - Zatrzymaj je sobie. Przez parę dni będę w Hiltonie. Jeśli ją zobaczysz albo usłyszysz coś o Cal- lahanie, skontaktuj się ze mną. - Jasne. - Wcisnął wizytówki do kieszeni. Verheek podziękował mu i wrócił w rozbawiony tłum. Przeciskał się, nadstawiając ucha na strzępki rozmów. Do knajpy wchodziła kolejna grupa młodych ludzi. Dotarł do drzwi. Był już za stary na takie imprezy. Sześć przecznic dalej zaparkował nieprzepisowo przed budynkiem korporacji studenckiej, tuż obok uniwersytetu. Postanowił, że klub bilardowy będzie ostatnim miejscem, jakie odwiedzi tej nocy. W małej, mrocznej salce nie było 187 tłoczno. Zapłacił za piwo i rozejrzał się wokół. W klubie stały tylko cztery stoły do gry, przy których nic się nie działo. Do baru podszedł jakiś chłopak w podkoszulku i za- mówił kolejne piwo. Z przodu jego szarozielonej koszulki widniał napis WYDZIAŁ PRAWA TULANE, a pod spo- dem chłopak miał wydrukowany numer identyfikacyjny - taki, jakie noszą więźniowie. - Studiujesz prawo? - zapytał Verheek. Zagadnięty rzucił na niego okiem i dalej gmerał w kie- szeni dżinsów w poszukiwaniu pieniędzy. - Niestety. - Znałeś Thomasa Callahana? - Kim pan jest? - FBI. Callahan był moim przyjacielem. Student upił łyk piwa i spojrzał na niego podejrzliwie. - Chodziłem na jego wykłady z prawa konstytucyjnego. Bingo! Musiał być w jednej grupie z Darby. Verheek udał brak zainteresowania. - Znasz Darby Shaw? - zapytał obojętnym tonem. - Dlaczego pan pyta? - Musimy z nią porozmawiać. To wszystko. - Kto musi? - Chłopak stał się jeszcze bardziej podej- rzliwy. Zrobił krok w kierunku Gavina. - FBI - rzucił nonszalancko Verheek. - Ma pan jakąś odznakę czy coś takiego? - Jasne - odparł i wyciągnął z kieszeni wizytówkę. Stu- dent przeczytał uważnie nadruk i oddał mu kartonik. - Pan jest prawnikiem, a nie agentem. Bardzo rozsądna uwaga. Radca prawny Verheek wiedział, że straci pracę, jeśli jego szef usłyszy, że sam prowadzi śledztwo i udaje w wolnych chwilach agenta. - Owszem, jestem prawnikiem. Studiowałem razem z Callahanem. - Więc dlaczego pyta pan o Darby Shaw? Barman przysunął się bliżej i nadstawił ucha. - Znasz ją? - Nie wiem - odparł chłopak. Było jasne, że doskonale 188 ją zna, ale nie ma zamiaru się przyznać. - Ma jakieś kło- poty? - Nie. Musisz ją znać. - Może tak, a może nie... - Słuchaj, jak się nazywasz? - Najpierw pokaż pan odznakę, a wtedy powiem, jak się nazywam. Gavin upił duży łyk z butelki i uśmiechnął się do bar- mana. - Muszę z nią porozmawiać. To bardzo ważne. Miesz- kam w Hiltonie. Jeśli ją spotkasz, powiedz, żeby do mnie zadzwoniła. - Podał mu wizytówkę. Chłopak jeszcze raz rzucił na nią okiem i odszedł. O trzeciej Verheek otworzył drzwi do swojego pokoju. Sprawdził, czy były jakieś telefony. Żadnych wiadomości. Darby - gdziekolwiek jest - nie była łaskawa zadzwonić. Zakładając oczywiście, że żyje. 20 Garcia zadzwonił przed świtem w sobotę. Umówili się za niecałe dwie godziny na pierwsze spotkanie. Powiedział jednak, że wycofuje się. Mówił, że idą ciężkie czasy. Jeśli sprawa wyjdzie na jaw, pewni bardzo potężni prawnicy i ich niezmiernie bogaci klienci dostaną mocno po łapach, a nie byli to ludzie przyzwyczajeni do połajanek i dlatego pociągną za sobą parę osób. Garcii również może coś się przydarzyć. A ma przecież żonę i maleńką córeczkę. Znosi swoją pracę, ponieważ dużo mu płacą. Po co ryzykować? Niczego złego nie zrobił. Ma czyste sumienie. - To po co do mnie wydzwaniasz? - spytał Grantham. - Chyba wiem, dlaczego sędziowie zostali zabici. Nie jestem pewny, ale chyba wiem... Widziałem coś... - Posłuchaj, Garcia, rozmawiamy w ten sposób od tygo- dnia. Widziałeś coś albo masz coś, i tak w kółko. To nie 189 ma sensu, chyba że zdecydujesz się pokazać to, co masz. - Grantham otworzył teczkę i wyjął pocztówkowe zdjęcie mężczyzny przy telefonie. - Coś ci powiem: kierujesz się w życiu zasadami moralnymi i dlatego chcesz mówić. Zga- dza się, Garcia? - Owszem, ale może być tak, że oni wiedzą, iż ja wiem. Ostatnio zachowują się jakoś dziwnie, jakby chcieli wy- badać, czy to widziałem... Nie mogą zapytać wprost, bo nie są pewni. - Mówisz o ludziach z twojej firmy? - Tak... Nie. Zaczekaj! Skąd wiesz, że pracuję w firmie? Nie mówiłem ci tego. - Nietrudno zgadnąć. Urzędnicy państwowi nie chodzą tak wcześnie do pracy. Pracujesz dla jednej z tych wielkich kancelarii, w których wymaga się od pracowników siedze- nia w robocie po sto godzin tygodniowo. Zgadłem? Kiedy dzwoniłeś do mnie po raz pierwszy, mówiłeś, że jedziesz do biura, a była dopiero piąta rano! - No, no... Co jeszcze wiesz? - Niewiele. Nie bawmy się w kotka i myszkę, Garcia. Jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać, to rozłącz się i daj mi spokój. Przez ciebie nie mogę się wyspać. - Miłych snów! - Garcia odwiesił słuchawkę. W ciągu ostatnich ośmiu lat Grantham trzykrotnie za- strzegał swój numer telefonu. Na ogół wtedy, gdy miał już dosyć ustawicznych telefonów. Zwykle po niedługim czasie anulował zastrzeżenie, ponieważ źródłem jego naj- lepszych materiałów byli czytelnicy "Posta". Dzwonili do niego w każdej sprawie - on musiał wyczuć, czy historia jest warta uwagi. Wysłuchiwał setek osób, zanim trafił się ktoś interesujący. Ludzie z całym zaufaniem powierzający mu swoje tajemnice wiedzieli, że należy do dziennikarzy, którzy prędzej staną przed plutonem egzekucyjnym, niż ujawnią źródło informacji, wydzwaniali więc w kółko, bez przerwy i zawsze. Gdy miał już tego dosyć, zmieniał nu- 190 mer. I wtedy następowała posucha. Grantham czym prędzej prosił operatora sieci o umieszczenie go w spisie telefo- nów dystryktu. Teraz znów był w książce. Gray S. Grant- ham. Jedyny o tym nazwisku. Mogli wprawdzie dzwonić do niego do gazety, gdzie siedział przez dwanaście godzin dziennie, lecz pociągała ich sekretna atmosfera półprywat- nych rozmów domowych. Przez pół godziny zżymał się z powodu Garcii, a potem usnął. Spał jak zabity, oddychając miarowo, gdy telefon zadzwonił ponownie. Po omacku podniósł słuchawkę. - Słucham. To nie był Garcia. Po drugiej stronie odezwał się ko- biecy głos. - Czy mówię z Grayem Granthamem z "Washington Post"? - Owszem. - Czy wciąż zajmuje się pan historią Rosenberga i Jen- sena? Usiadł na łóżku i spojrzał na zegarek. Wpół do szóstej. - To poważna sprawa. Zajmuje się nią wielu ludzi, ale... tak, badam niektóre wątki. - Czy słyszał pan o raporcie "Pelikana"? Wziął głęboki oddech i zebrał myśli. - O raporcie "Pelikana"? - powtórzył. - Nie. A cóż to takiego? - To taka niewinna teoryjka, przedstawiona w formie raportu, który w zeszłą niedzielę profesor Thomas Callahan zawiózł do Waszyngtonu. Przekazał go swemu przyjacie- lowi, zatrudnionemu w FBI. Później, o ile wiem, raport krążył po mieście. Potem wypadki zaczęły toczyć się la- winowo i Callahan zginął w zamachu bombowym. W środę jego samochód poleciał do nieba w Nowym Orleanie. Lampka paliła się już od jakiegoś czasu i Grantham no- tował. - Skąd pani dzwoni? - Z Nowego Orleanu. Z automatu, więc może pan nie zadawać sobie trudu. 191 - Skąd pani wie o tym wszystkim? - Jestem autorką raportu. Resztki snu uleciały. Był całkiem przytomny, miał sze- roko otwarte oczy i oddychał szybko. - Dobrze. Jeśli jest pani autorką, proszę mi o nim opo- wiedzieć. - W ten sposób nie da się tego zrobić. Poza tym, nawet gdyby miał pan kopię raportu, nie mógłby pan jej opub- likować. - Założymy się? - Nie mógłby pan. Teoria wymaga weryfikacji. - W porządku. Ma pani na myśli Klan, terrorystę Kha- mela, Armię Podziemia, Aryjczyków i... - Nic z tych rzeczy,i niech pan o nich zapomni. To nie oni. Według mojej teorii wszystkie nici trzyma ktoś, kto stoi z boku. Przechadzał się po pokoju ze słuchawką przy uchu. - Dlaczego nie może mi pani powiedzieć, kto to jest? - Może później. Ma pan swoje źródła. Przekonamy się, co pan potrafi. - Sprawę Callahana da się łatwo sprawdzić. Wystarczy jeden telefon. Niech mi pani da dwadzieścia cztery godziny. - Spróbuję zadzwonić w poniedziałek rano. Jeśli mamy ze sobą współpracować, panie Grantham, musi mnie pan czymś zadziwić. Niech pan wygrzebie coś, czego nie wiem, i powie mi o tym w poniedziałek. - Czy coś pani grozi? - spytał. - Tak sądzę. Ale na razie nic mi nie jest. Miała młody głos. Oceniał ją na dwadzieścia parę lat. Napisała raport. Znała profesora prawa. - Jest pani adwokatem? - Nie. I proszę nie marnować czasu na uganianie się za mną. Ma pan robotę do wykonania, panie Grantham. Jeśli nic od pana nie dostanę, zgłoszę się do kogoś innego. - W porządku. Będzie pani potrzebne nazwisko. - Mam je. - Chodziło mi o pseudonim. 192 - Mam się bawić w tajniaka? A zresztą to może być zabawne... - Więc niech pani coś wymyśli albo poda mi prawdziwe dane. - Sprytne zagranie, panie Grantham. Dobrze, niech bę- dzie "Pelikan". Jego rodzice byli dobrymi irlandzkimi katolikami, lecz Thomas porzucił kościół wiele lat temu. Tworzyli ładną parę, pełną godności w żałobie. Byli opaleni i dobrze ubra- ni. Callahan rzadko o nich wspominał. Szli, trzymając się pod ręce, na czele rodziny przez nawę kaplicy uniwersy- teckiej. Brat z Mobile był niższy od Thomasa i wyglądał o wiele starzej. Thomas mówił, że to przez alkohol. Już od półgodziny kaplica zapełniała się studentami i wy- kładowcami uniwersytetu. Drużyna Tulane grała dzisiaj mecz i w kampusie zostało sporo ludzi. Na ulicy stał wóz reporterski telewizji. Kamerzysta - utrzymując stosowną odległość - filmował wejście do kaplicy. Kampusowy straż- nik miał go cały czas na oku i nie pozwalał wejść dalej. Darby siedziała w ciemnej sali na drugim piętrze Ko- legium Newcomba i przez szybę obserwowała krążących przed kaplicą znajomych, którzy szeptem wymieniali uwagi i dopalali papierosy. Bardzo dziwnie prezentowali się w garniturach, krawatach, sukniach i butach na wysokim obcasie. Pod krzesłem leżały cztery gazety. Przeczytała je i rzuciła na podłogę. Tkwiła tu już od dwóch godzin. Było to jedyne miejsce, gdzie mogła się ukryć. Źli faceci na pewno myszkują po krzakach wokół kaplicy. Przyszła bar- dzo wcześnie, wyjdzie, gdy wszyscy się rozejdą. Potem zniknie. Jeśli ją znajdą, niech zrobią to szybko i niech wreszcie wszystko się skończy! Ścisnęła pogniecioną papierową chustkę i otarła oczy. Łzy napływały same i nie potrafiła ich powstrzymać. Żałobnicy weszli do środka, samochód telewizji odjechał. 193 W gazetach napisali, że to tylko uroczystość żałobna, a po- grzeb odbędzie się później. W kaplicy nie było trumny. Zastanawiała się, czy nie wykorzystać tej chwili na ucie- czkę - wynająć samochód i udać się na lotnisko Baton Rouge. Mogłaby wyjechać z kraju, zaszyć się w Montrealu albo Calgary i odczekać z rok, dopóki sprawca i jego mo- codawcy nie zostaną ujęci. Były to jednak tylko marzenia. Sprawiedliwości nie sta- nie się zadość, jeśli Darby zniknie. Wiedziała więcej niż ktokolwiek inny. Federalni byli już blisko i nagle wycofali się, a teraz ganiają nie wiadomo za kim. Verheek niczego nie załatwił, choć jest tak blisko dyrektora. Thomas zginął, jej własne życie wisi na włosku. Wiedziała, kto stoi za morderstwami Rosenberga, Jensena i Callahana, co stawia- ło ją w wyjątkowym i bardzo niebezpiecznym położeniu. Pochyliła się nagle. Łzy na jej policzkach obeschły. Oto i on! Szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy! Miał na so- bie marynarkę i krawat - ubiór stosowny do okazji. Szedł szybko w stronę kaplicy. Tak, to był on! Ostatnio widziała go w Sheratonie... Kiedy to było...? W czwartek rano. Roz- mawiała z Verheekiem, kiedy ten gość pojawił się w foyer, szukając jej wśród turystów. Zatrzymał się przy drzwiach i szarpnąwszy głową spoj- rzał nerwowo za siebie. Gnojek, partacz! Przez kilka sekund przyglądał się samochodom zaparkowanym niewinnie na ulicy, niecałe pięćdziesiąt jardów od miejsca, gdzie stał. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Cudownie! Skurwy- syny bez serca! Najpierw go zabili, a teraz oddają mu ostatni hołd! Dotknęła nosem szyby. Samochody stały zbyt daleko, ale była pewna, że w jednym z nich siedzi wspólnik Chu- dego. Musieli już zdawać sobie sprawę, że nie jest na tyle głupia i załamana, by wejść do kaplicy i płakać po stracie ukochanego. Wiedzieli o tym. Ścigali ją już przez dwa i pół dnia. Nie miała ochoty na dalsze łzy. Dziesięć minut później Chudy wyszedł z kaplicy, zapalił papierosa i z rękoma w kieszeniach przeszedł obok aut, 194 lecz nie zatrzymał się. Gdy zniknął z pola widzenia, otwo- rzyły się drzwi środkowego wozu i wysiadł z niego męż- czyzna w zielonej uniwersyteckiej bluzie Tulane. Ruszył za Chudym. Wyglądał jak przeciwieństwo pierwszego: ni- ski, nabity i silny. Prawdziwy tucznik! Skręcił na chodniczek, którym szedł Chudzielec, i znik- nął za kaplicą. Darby zamarła. Po chwili pojawili się z dru- giej strony budynku. Szli razem, szeptali, ale nie trwało to długo; Chudy odkleił się od opasa i wrócił do kaplicy. Tucznik rozsiadł się w samochodzie. Pewnie czekał na za- kończenie uroczystości, żeby po raz ostatni spenetrować wzrokiem tłum. Baran! Chyba naprawdę mieli ją za idiotkę. Chudy spędził w kaplicy nie więcej niż dziesięć minut. Za krótko, by przyjrzeć się dwustu twarzom i stwierdzić, że nie ma jej wśród żałobników. A może rozglądał się tylko za rudymi? Albo blondynkami? Nie... Na pewno mieli swoich ludzi w środku. Siedzieli w ławkach, modlili się, udawali smutek, a spod oka obserwowali twarze, wypa- trując tej jednej. Chudy tylko odbierał od nich umówione znaki: skinięcie głową albo mrugnięcie okiem... Chryste, aż się od nich roiło! Hawana była doskonałą kryjówką. Kubańczycy nie przejmowali się tym, że dziesięć, a może już sto państw nałożyło cenę na jego głowę. Fidel podziwiał go i czasami korzystał z jego usług. Pili razem, dzielili się kobietami, palili te same markowe cygara. Miał tu wszystko, czego mu było trzeba: przytulne mieszkanko przy Calle de Torre na hawańskim Starym Mieście, samochód z kierowcą, księ- gowego dokonującego inwestycyjnych cudów na całym świecie, flotyllę łodzi, jachtów i kutrów dowolnych roz- miarów i przeznaczenia, wojskowy samolot - gdyby przy- szła mu chętka latać - oraz mnóstwo młodych kobiet. Mó- wił po hiszpańsku i nie różnił się kolorem skóry od tu- bylców. Uwielbiał Kubę. Swego czasu zgodził się dokonać zamachu na Fidela, 195 ale nie potrafił tego zrobić. Już był na miejscu, do godziny "zero" pozostały tylko dwie godziny, gdy odstąpił od wy- konania zlecenia. Za bardzo podziwiał przywódcę. W tam- tych czasach nie zabijał wyłącznie dla pieniędzy. Przeszedł na stronę komunistów i wyznał wszystko Fidelowi. Sfin- gowano zasadzkę i w świat poszła wiadomość, że wielki Khamel poległ na ulicach Hawany. Już nigdy nie poleci zwykłymi liniami lotniczymi. Afera ze zdjęciami w Paryżu przynosiła wstyd takiemu profe- sjonaliście jak on. Czyżby wychodził z wprawy? Czyżby u schyłku kariery zaczynał być nieostrożny? Opublikowali jego zdjęcia na pierwszych stronach wszystkich gazet w Ameryce. Wstyd! Klient nie był zadowolony. Na czterdziestostopowym jachcie było dwóch członków załogi i dziewczyna - wszyscy pochodzili z Kuby. Dziew- czyna siedziała w kabinie pod pokładem. Skończył z nią, zanim na horyzoncie pojawiły się światła Biloxi. Teraz my- ślał wyłącznie o zadaniu: sprawdzał ponton, pakował torbę i nie odzywał się. Kubańczycy przykucnęli na pokładzie i trzymali się od niego z daleka. Dokładnie o dziewiątej spuścił ponton na wodę. Wrzucił do niego torbę i zniknął. Jeszcze przez chwilę załoga sły- szała cichnący terkot silnika. Mieli pozostać na kotwicy aż do świtu, a potem popłynąć z powrotem do Hawany. Morze było spokojne. Omijał latarnie na bojach i trzymał się z daleka od łodzi i kutrów pojawiających się niekiedy w zasięgu wzroku. Miał doskonale podrobione papiery i trzy sztuki broni w torbie. Minęły lata, odkąd zdarzyło mu się uderzyć dwukrotnie w ciągu miesiąca. Zwykle podejmował się nowego zadania mniej więcej po roku. Po historii w Hawanie przyczaił się na pięć lat. Cierpliwość stanowiła jego siłę. Czekająca go robota nie należała do spektakularnych, prawdopodobnie nikt nie zauważy zniknięcia ofiary, a co za tym idzie, nikt nie będzie go podejrzewał. Dla niego był to drobiazg, ale klient bardzo się niecierpliwił. Znaj- dował się akurat w pobliżu, stawka była niezła, więc się 196 nie wahał. Miał tylko nadzieję, że jego kumpel Lukę nie przebierze się i tym razem za farmera, lecz domyśli się, że powinien wyglądać jak wędkarz. Po tej robocie miał zamiar zrobić sobie długie wakacje, może w ogóle się wycofać. Pieniędzy mu nie brakowało - tego, co ma, z pewnością nie zdoła wydać, nawet gdyby szastał forsą na prawo i lewo. Jednak głównym powodem rozważań o emeryturze było to, że zaczynał popełniać nie- dopuszczalne błędy. W oddali ujrzał nabrzeże i zmienił kurs. Miał w zapasie trzydzieści minut. Popłynął ćwierć mili wzdłuż linii brzegu, a potem zwrócił dziób ku plaży. W odległości dwustu jardów od lądu zgasił motor, zdjął go z rufy i wrzucił do wody. Położył się na dnie pontonu, który dryfował na fali, wspomagany lekkimi ruchami plastikowego wiosła. Kie- rował się ostrożnie ku ciemnej plamie ceglanych baraków, stojących rzędem w odległości trzydziestu stóp od brzegu. Po chwili wskoczył do sięgającej pasa wody i małym scy- zorykiem przedziurawił ponton. Gumowy wrak nabrał wody i zatonął. Plaża była pusta. Lukę stał sam na końcu nabrzeża. Była jedenasta. Czekał na przybysza, zaopatrzony w wędkę z kołowrotkiem. Na głowie miał białą czapkę z daszkiem. Nagle stanął obok niego jakiś mężczyzna, który pojawił się znikąd, niczym duch. - Lukę? - spytał cicho przybysz. Hasło brzmiało inaczej. Lukę przeraził się. W pudełku z haczykami miał ukryty pistolet, ale nie zdążyłby po niego sięgnąć. - Sam? - rzucił niepewnie. Może o czymś zapomniał? Może Khamel nie mógł znaleźć nabrzeża? - Tak, to ja. Wybacz tę drobną zmianę. Miałem problemy z pontonem. Lukę odetchnął z ulgą. Serce przestało mu łomotać. - Gdzie samochód? - spytał Khamel. Lukę omiótł go szybkim spojrzeniem. Tak, na pewno 197 stał przed nim Khamel, choć miał ciemne okulary i od- wracał głowę ku morzu. Wskazał głową jeden z baraków. - Obok monopolowego. Czerwony pontiac. - Daleko stąd do Nowego Orleanu? - Pół godziny drogi - odparł Lukę kręcąc kołowrotkiem. Khamel cofnął się o pół kroku i dwukrotnie uderzył łą- cznika w kark. Najpierw lewą, potem prawą ręką. Pęknięty kręgosłup przerwał rdzeń. Lukę upadł ciężko i jęknął. Tyl- ko raz. Khamel przyglądał się, jak umiera, a potem od- szukał kluczyki w kieszeni zabitego, po czym kopnięciem zrzucił ciało do wody. Edwin Sneller - czy jak mu tam - nie otworzył drzwi. Bez słowa wsunął pod nie klucz. Khamel podniósł go i wszedł do sąsiedniego pokoju. Szybko znalazł się przy łóżku, na którym położył torbę. Potem podszedł do okna, za którym w oddali widać było rzekę. Przez chwilę spo- glądał na światła Dzielnicy Francuskiej, a potem zasunął zasłony. Stanął przy telefonie i wystukał numer Snellera. - Opowiedz mi o niej. - W aktówce znajdziesz dwie fotografie. Khamel otworzył teczkę i wyjął zdjęcia. * - Mam je. - Są ponumerowane. Pierwsze pochodzi z tableau stu- dentów przyjętych na prawo. Zdjęcie było robione kilka- naście miesięcy temu, ale nic aktualniejszego nie znaleź- liśmy. Nie jest zbyt wyraźne, bo zrobiliśmy powiększenie. Drugie ma dwa lata. Też powiększenie z tableau absol- wentów Uniwersytetu Stanowego Arizony. Khamel podniósł zdjęcia do oczu. - Piękna kobieta. - Owszem. Dosyć ładna. Jednak weź pod uwagę, że zmieniła tę wspaniałą fryzurę. Czwartkową noc spędziła w hotelu. Płaciła kartą kredytową. W piątek rano już ją 198 prawie mieliśmy. Na podłodze w hotelu znaleźliśmy długie pasemka włosów i plamkę czegoś, co zostało zidentyfi- kowane jako czarna farba. Bardzo czarna. - Co za strata! - Nie widzieliśmy jej od środy wieczorem. Okazała się sprytna: w środę płaciła kartą za hotel, w czwartek podo- bnie, z tym że zmieniła lokum, w piątek po południu pod- jęła z konta pięć tysięcy w gotówce i gdzieś się zaszyła. - Może uciekła. - Nie da się tego wykluczyć, choć wszystko wskazuje na to, że wciąż jest w mieście. Wczoraj wieczorem ktoś był w jej mieszkaniu. Założyliśmy tam podsłuch, ale spóź- niliśmy się o dwie minuty. - Wolno biegacie, chłopaki. - To duże miasto. Nasi ludzie obstawiali lotnisko i dwo- rzec kolejowy. Obserwujemy dom jej matki w Idaho. Bez rezultatu. Dlatego przypuszczam, że wciąż jest tu. - Ale gdzie? - Chodzi po mieście, zmienia hotele, dzwoni z auto- matów, nie pokazuje się w miejscach, do których wcześniej chodziła. Szuka jej policja. Rozmawiali z nią po tym za- machu w środę, potem im uciekła. My jej szukamy, oni szukają, ktoś ją w końcu znajdzie. - Dlaczego zamach się nie udał? - Prosta sprawa: nie wsiadła do samochodu. - Kto podłożył bombę? Sneller zawahał się: - Tego nie mogę wyjawić. Khamel uśmiechnął się lekko i wyjął z aktówki plan miasta. - Dobra. Powiedz mi, co znaczą te czerwone kółka. - Zakreśliliśmy kilka miejsc, które mogą cię zaintere- sować. Jej mieszkanie, jego mieszkanie, siedziba wydziału prawa, hotele, w których spała, miejsce zamachu, bary, do których chadzają studenci. - Przez cały czas jest w dzielnicy? - Mówiłem ci, że jest sprytna. Ma tu tysiące kryjówek. 199 Khamel wziął do ręki fotografię numer jeden i przeniósł się na drugie łóżko. Podobała mu się ta dziewczyna. Nawet jeśli obcięła włosy i przefarbowała je na czarno, jej twarz nadal była intrygująca. Zabije ją, ale nie będzie to przy- jemne. - Co za strata, nie sądzisz? - Owszem. Niepowetowana. 21 Gavin Verheek był zmęczonym człowiekiem; po dwóch nocach włóczenia się po barach poczuł, że opuszczają go siły. Pierwszą knajpę zaliczył zaraz po pogrzebie. Spędził w niej siedem godzin. Sączył piwo i dyskutował z "mło- dymi gniewnymi" o umowach, szacunkach szkód, biurach maklerskich z Wall Street i tym podobnych, nienawistnych mu, sprawach. Zmienił taktykę; domyślił się, że nie po- winien przedstawiać się jako agent FBI, zwłaszcza że nie miał przecież odznaki. W sobotni wieczór zaszedł do pięciu albo sześciu barów. Drużyna Tulane znów przegrała, i po meczu speluny zapełniły się rozeźlonymi kibicami. Niczego się nie dowiedziawszy, o północy dał za wygraną. Gdy zadzwonił telefon, obudził się natychmiast, choć spał twardo, w ubraniu i butach. Rzucił się do aparatu. - Słucham! Kto mówi? - Gavin? - Darby! To ty? - A któż by inny? - Dlaczego nie zadzwoniłaś wcześniej? - Przestań, proszę, zadawać mi te idiotyczne pytania! Dzwonię z automatu, więc mnie nie namierzysz. - Nie wygłupiaj się, Darby! Przysięgam, że możesz mi zaufać. - Ufam ci. I co z tego? 200 Spojrzał na zegarek i zaczął rozsznurowywać buty. - Jak długo chcesz się ukrywać w Nowym Orleanie? - Skąd wiesz, że jestem w Nowym Orleanie? Zaskoczyła go tym pytaniem. - Owszem, jestem w mieście - dodała. - Zakładam, że chcesz się ze mną spotkać i zaprzyjaźnić, a potem prze- konać mnie, żebym, jak to mówicie, przeszła na waszą stronę i uwierzyła, że zaopiekujecie się mną przez resztę życia. - Zgadza się. Jeśli tego nie zrobisz, za kilka dni będziesz martwa. - Potrafisz być okrutny, prawda? - Owszem. Bawisz się w coś, o czym nie masz źielo- nego pojęcia. - Kto mnie szuka, Gavin? - Podejrzewam, że cała masa ludzi. - Kim oni są? - Nie wiem. - Teraz ty się brzydko bawisz, Gavin. Jak mogę ci za- ufać, skoro nie chcesz powiedzieć mi prawdy? - No dobrze. Wydaje mi się, że twój raport bardzo kogoś zaniepokoił. Jak słusznie się domyśliłaś, dostał się w nie- powołane ręce i dlatego zabito Thomasa. Ciebie czeka po- dobny los. - Wiemy przecież, kto zabił Rosenberga i Jensena, prawda? - Chyba tak. - W takim razie dlaczego Biuro nic nie robi? - Bo komuś bardzo zależy na zatuszowaniu całej sprawy. - Dzięki, że to powiedziałeś. Bóg zapłać. - Mogę stracić przez to pracę. - Uważasz, że doniosę na ciebie? Powiedz mi, kto i co kryje. - Nie jestem pewny. Zajmowaliśmy się raportem, do- póki nie nacisnął na nas Biały Dom, potem odłożyliśmy go ad acta. 201 - Rozumiem. Uważają, że mogą mnie zabić i pies z ku- lawą nogą o tym się nie dowie. Czy tak? - Nie potrafię na to odpowiedzieć. Być może wydaje im się, że wiesz znacznie więcej. - Coś ci powiem, Gavin: tuż po wybuchu, kiedy Thomas płonął w samochodzie, a ja leżałam półprzytomna na zie- mi, pojawił się jakiś gliniarz. Powiedział, że nazywa się Rupert. Wsadził mnie do samochodu, a potem przyszedł facet w kowbojskich butach... i zaczął zadawać mi pytania. Byłam w szoku, potwornie mnie mdliło... Rupert i kowboj zniknęli, nie widziałam ich później. To nie byli policjanci, Gavin. Ci ludzie podłożyli bombę, a kiedy okazało się, że nie wsiadłam do samochodu, przeszli do realizacji planu B. Wtedy tego nie wiedziałam, ale dzisiaj jestem pewna, że po minucie lub dwóch wpakowaliby mi kulę w głowę... Verheek słuchał z zamkniętymi oczami. - Co się z nimi stało? - Nie wiem. Chyba spłoszyli ich prawdziwi gliniarze. Uciekli. Siedziałam w ich samochodzie, Gavin. Mieli mnie! - Musisz się zgłosić, Darby! Zrób to, proszę! - Pamiętasz naszą rozmowę w czwartek rano? Mówiłam ci, że rozpoznałam pewną twarz... Opisałam ci tego faceta... - Tak, pamiętam. - Ten sam człowiek był wczoraj na pogrzebie. Razem z przyjaciółmi. - Byłaś na pogrzebie?! - Przyglądałam się z daleka. Ten facet był tam. Spóźnił się parę minut, wszedł do kaplicy i po dziesięciu minutach spotkał się z Tucznikiem. - Z Tucznikiem? - To jeden z bandy. Tucznik, Rupert, Kowboj i Chu- dzielec. Wspaniałe postaci! Jestem pewna, że są jeszcze inni. - Obawiam się, że twoje następne spotkanie z nimi mo- że okazać się ostatnim. Daję ci najwyżej czterdzieści osiem godzin życia, Darby. - Zobaczymy. Jak długo zostaniesz w mieście? > 202 - Kilka dni. Choć planowałem, że wyjadę stąd dopiero wtedy, gdy cię znajdę. - Już znalazłeś. Może zadzwonię jutro... Verheek wziął głęboki oddech. - Zrobisz, co zechcesz. Odłożyła słuchawkę. Gavin cisnął aparat w drugi koniec pokoju. Zaklął. Dwie przecznice dalej i czternaście pięter wyżej Khamel wpatrywał się w ekran telewizora i mruczał coś pod no- sem. Oglądał film o ludziach z wielkiego miasta. Aktorzy mówili po angielsku. Khamel nauczył się tego języka jako trzeciego z kolei i teraz powtarzał każde słowo wspaniałej, idiomatycznej amerykańskiej angielszczyzny. Ćwiczył ten język codziennie. Podstawy poznał, gdy ukrywał się w Bel- faście, a przez minione dwadzieścia lat obejrzał tysiące amerykańskich filmów. Jego ulubionym obrazem były Trzy dni Kondora. Oglądał go cztery razy, zanim zrozumiał, kto zabija kogo i dlaczego. Za piątym razem doszedł do wniosku, że nie miałby problemów z wykończeniem Red- forda. Powtarzał głośno każde słowo. Mówiono mu, że jego angielski przypomina nieokreślony dialekt amerykański. Wystarczy jednak jeden błąd językowy, jeden mały lapsus, by dziewczyna spłoszyła się i zapadła pod ziemię. Volvo stało na parkingu, oddalone o półtorej przecznicy od właściciela, który płacił sto dolarów miesięcznie za miej- sce i - jak miał prawo sądzić - ochronę swego mienia. Weszli bez problemów przez bramę, która powinna być zamknięta. Był to model GL z 1986 roku. Bez alarmu. Otwarcie drzwi od strony kierowcy zajęło kilka sekund. Jeden z męż- czyzn usiadł na bagażniku i zapalił papierosa. Dochodziła czwarta rano w niedzielę. 203 Towarzysz palącego otworzył mały przybornik z narzę- dziami i zabrał się do pracy przy telefonie samochodo- wym ~ udogodnieniu, które swoją yuppiszonowatością wprawiało w zażenowanie Granthama. Lampa pod sufitem dawała dosyć światła i włamywacz pracował szybko. Ro- bota nie była trudna. Rozkręciwszy słuchawkę, umieścił w niej mały nadajnik. Po minucie wysiadł z auta i przy- kucnął obok tylnego zderzaka. Ten z papierosem podał ko- ledze niewielką czarną kostkę, którą ten przytknął do pod- wozia za zbiornikiem paliwa. Kostka była namagnesowa- nym przekaźnikiem wzmacniającym sygnał nadajnika. Działała sześć dni, potem trzeba było ją wymienić. Wszystko zajęło im nie więcej niż siedem minut. W po- niedziałek, gdy Grantham znajdzie się w budynku "Posta" przy Piętnastej, wejdą do jego mieszkania i zajmą się te- lefonem domowym. 22 Druga noc w pensjonacie była zdecydowanie lepsza od pierwszej. Darby spała do późna i nie męczyły jej kosz- mary. Obudziła się wypoczęta. Gdy otworzyła oczy, jej wzrok padł na zasłony wiszące w maleńkim okienku. Z ulgą pomyślała, że tej nocy nie śniły jej się tajemnicze postaci, sunące w ciemności z pistoletami gotowymi do strzału, wyciągające noże, rzucające się na nią. Spała głębokim, twardym snem i sporo czasu zabrało jej dojście do siebie. Starała się narzucić sobie pewien reżim myślowy. Od czterech dni była "Pelikanem"; jeśli ma dożyć piątego, musi działać i myśleć jak zawodowy morderca. Cztery dni przeżyła na kredyt. Od czterech dni powinna być martwa. Gdy otwierała oczy i zdawała sobie sprawę, że wciąż żyje i jest bezpieczna, że nie skrzypią drzwi i nie trzeszczy podłoga, a w garderobie nie kryje się podstępny zabójca, kierowała myśli ku Thomasowi. Wstrząs, jaki przeżyła po 204 jego śmierci, mijał. Celowo spychała w najdalsze zakątki umysłu huk wybuchu i dudniący odgłos ognia. Wiedziała, że Callahan zginął w ułamku sekundy i nie cierpiał. Przy- woływała w pamięci obraz jego twarzy tuż obok własnej, myślała o szeptach i chichotach, gdy leżeli w łóżku zmę- czeni seksem i tulili się do siebie. Thomas uwielbiał się przytulać, uwielbiał podszczypywać ją, całować i pieścić, gdy skończyli się kochać. I chichotał. Kochał ją do sza- leństwa, zapominał się w miłości i po raz pierwszy w ży- ciu był tak blisko z kobietą. Często podczas wykładów - gdy widziała jego marsową minę - przypominał jej się ten szczebiot i chichot w łóżku. Musiała wtedy mocno przygryzać wargę, by nie wybuchnąć śmiechem. Darby darzyła go nie mniejszym uczuciem. I bardzo cier- piała. Miała ochotę przez tydzień nie wychodzić z łóżka i płakać, płakać, płakać. Po śmierci ojca pewien psychiatra wytłumaczył jej, że ludziom potrzebny jest krótki okres intensywnej rozpaczy, podczas której dusza oczyszcza się i przygotowuje do następnej fazy życia. Ból jest niezbędny, podobnie jak niczym nie skrępowane cierpienie - jeśli tłu- mimy je, dusza nie może iść dalej. Posłuchała rady i roz- paczała bez opamiętania przez dwa tygodnie, potem zmę- czyła się i weszła w następną fazę. Działało. Lecz z Thomasem było inaczej. "Nie mogła wrzeszczeć i rzucać przedmiotami. Rupert, Chudzielec i reszta odebrali jej zdrową rozpacz. Po kilku minutach rozmyślań o Thomasie skierowała myśli ku wrogom. Gdzie zaczają się dzisiaj? Dokąd może pójść, by nikt jej nie rozpoznał? Czy po dwóch nocach w pensjonacie powinna się wyprowadzić? Tak, zrobi to. Po zmroku. Zarezerwuje sobie pokój telefonicznie w innym maleńkim hoteliku. Ciekawe, gdzie zatrzymał się Rupert i inni. Czy patrolują ulice, łudząc się, że przypadkowo trafią na jej ślad? Czy wiedzą, gdzie jest teraz? Nie. Byłaby już martwa. Czy wiedzą, że ufarbowała włosy na blond? Myśl o włosach kazała jej wstać z łóżka. Podeszła do lustra nad biurkiem i spojrzała na siebie. Włosy były je- 205 szcze krótsze i niemal białe. Nieźle się spisała. Pracowała wczoraj nad nową fryzurą trzy godziny. Jeśli przeżyje ko- lejne dwa dni, podetnie włosy jeszcze bardziej i wróci do czerni. Jeśli pożyje tydzień, będzie zapewne łysa. Poczuła głód i przez chwilę myślała o jedzeniu. Od kilku dni nic nie jadła. Dochodziła dziesiąta. W pensjonacie pa- nował dziwny zwyczaj niepodawania śniadań w niedziele. Musi wyjść z pokoju, kupić coś do jedzenia oraz świąteczne wydanie "Posta" i przekonać się, czy rozpoznają ją jako platynową blondynkę. Wzięła szybki prysznic. Ułożenie włosów nie zajęło na- wet minuty. Nie używała makijażu. Wciągnęła nowe woj- skowe spodnie i narzuciła lotniczą kurtkę. Była gotowa do bitwy. Oczy zakryła ciemnymi szkłami. Od czterech dni nie zdarzyło się, by wyszła z któregoś budynku frontowymi drzwiami, choć czasami wchodziła nimi. Przeszła przez ciemną kuchnię pensjonatu i otwo- rzywszy tylne drzwi, wkroczyła w zaułek. Na dworze było chłodno. Lotnicza kurtka nie powinna budzić podejrzeń. Zresztą to nieistotne. W tym mieście, a szczególnie w tej dzielnicy, mogłaby wyjść na ulicę w skórze polarnego niedźwiedzia i nikt nie zwróciłby na nią uwagi. Maszero- wała sprężystym krokiem przez zaułek, trzymając ręce głę- boko w kieszeniach i rozglądając się wokół zza ciemnych szkieł. Zobaczył ją, gdy znalazła się na ulicy Burgundy. Zmieniła kolor włosów, ale wciąż miała pięć stóp i osiem cali wzro- stu - tego nie była w stanie zmienić. Podobnie jak długich, zgrabnych nóg ukrytych w wojskowych spodniach i spo- sobu chodzenia. Po czterech dniach rozpoznawał ją w tłu- mie bez względu na rodzaj kamuflażu. Kowbojskie buty z wężowej skóry, o ostro zakończonych czubkach, ude- rzyły obcasami w chodnik i ruszyły za nią. Była sprytna, skręcała za każdy napotkany róg, prze- chodziła na drugą stronę ulicy, jeśli trafiało się skrzyżo- wanie. Szła szybko, ale nie śpiesząc się. Domyślił się, że zmierza na plac Jacksona, gdzie w niedzielę zbierały się 206 tłumy, wśród których mogła zniknąć; wmieszać się w gru- py turystów i miejscowych, zjeść coś, nacieszyć się słoń- cem, kupić gazetę. Darby zapaliła spokojnie papierosa i nie zwalniając kro- ku wypuściła dym. Nie umiała się zaciągać. Próbowała przed trzema dniami i zakręciło jej się w głowie. Co za potworny nałóg! Prawdziwą ironią losu byłoby, gdyby prze- żywszy to wszystko umarła na raka płuc. Chryste, wolała raka płuc! Siedział przy stoliku w zatłoczonej chodnikowej kawia- rence na rogu St. Peter i Chartres. Kiedy go ujrzała, dzieliło ją od niego niecałe dziesięć stóp. Udałoby się jej uciec, gdyby nie chwila wahania: jeden niepewny krok, jedno bolesne ukłucie w sercu. Nie wzbudziłaby jego podejrzeń, gdyby nie nerwowe zachowanie. Przyśpieszyła kroku. To był Tucznik. Kiedy straciła go z oczu, właśnie prze- pychał się między stolikami. Widziany z bliska, nie spra- wiał wrażenia grubasa. Był muskularny, poruszał się szybko i zwinnie. Zgubiła go na chwilę przy Chartres, gdy wpadła pod kolumnadę katedry św. Ludwika. Kościół był otwarty i zastanawiała się, czy nie wejść do środka, gdzie w ob- liczu świętości może puściliby ją wolno. Bzdura! Zabiją ją! W kościele, na ulicy, w tłumie. W każdym miejscu, w którym ją znajdą. Prześladowca był niedaleko. Bardzo chciała wiedzieć, jak szybko się zbliża. Czy idzie szybkim krokiem i udaje spokój? Może biegnie truchtem? Fatalnie, jeśli pędzi chodnikiem, gotów do napaści, gdy tylko będzie dostatecznie blisko... Szła dalej. Skręciła w lewo na St. Annę, przeszła na drugą stronę. Gdy była już prawie przy Royale, odważyła się zerknąć do tyłu. Zbliżał się. Szedł po drugiej stronie i przyśpieszał kroku. Nerwowe szarpnięcie głową było gwoździem do jej trum- ny. Prześladowca nie miał już wątpliwości. Puścił się tru- chtem. "Muszę się dostać na Bourbon" - pomyślała. Mecz za- czynał się za cztery godziny, na ulicy było pełno kibiców 207 Saintsów, którzy woleli świętować przed pierwszym gwizd- kiem, bo po ostatnim nie mieli zazwyczaj powodów do radości. Skręciła w Royale, przebiegła kilka kroków i zwol- niła do szybkiego marszu. Wciąż był za nią i truchtał po chodniku, w każdej chwili gotów puścić się pędem. Darby weszła na jezdnię, gdzie tłoczyła się grupa kibiców nu- dzących się przed meczem. Skręciła w Dumaine i zaczęła biec. Ulica Bourbon była już niedaleko, a wokół pełno ludzi. Słyszała go - nie musiała się oglądać. Był z tyłu, coraz bliżej. Kiedy znalazła się na Bourbon, od Tucznika dzieliło ją pięćdziesiąt stóp. Wyścig dobiegł końca. Ujrzała swoje anioły, wytaczające się hałaśliwie z baru: trzech potężnych młodzieńców ze sporą nadwagą, przystrojonych przeróż- nymi czarno-złotymi elementami dekoracyjnymi Saintsów. Gdy do nich podbiegła, kiwali się na jezdni. - Pomóżcie mi! - wrzasnęła, wskazując ręką Tucznika. - Ten facet mnie goni! Chce mnie zgwałcić! Zatrzymajcie go! Co za cholera! Zdaje się, że seks na ulicach miasta staje się coraz powszechniejszy, ale niech ich szlag trafi, jeśli ktoś skrzywdzi tę lalunię! - Proszę, pomóżcie mi! - krzyczała Darby rozpaczliwie. Nagle na ulicy zrobiło się cicho. Wszyscy zamarli, nawet Tucznik. Nie dał jednak za wygraną, postąpił kilka nie- pewnych kroków i ruszył do przodu. Trzej święci* stanęli przed nim z uniesionymi pięściami i błyszczącymi wście- kłością oczyma. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund. Tucznik wyrzucił jednocześnie obydwie ręce; prawą trafił w gardło pierwszego, lewą zadał ogłuszający cios prosto w nos drugiego. Obaj junacy pisnęli i osunęli się ciężko na ziemię. Trzeci nie miał jednak zamiaru uciekać. Facet skrzywdził jego kumpli, a nikt nie bije bezkarnie kibiców Saintsów. Tucznik poradziłby sobie z nim bez problemu, gdyby nie to, że pierwszy chwat padając przygwoździł 208 jego stopę, co pozbawiło go równowagi. Szarpnął nogą, a w tym samym czasie pan Benjamin Chop z Thibodaux w Luizjanie kopnął go bez pardonu w krocze. Darby już zdążyła wmieszać się w tłum, gdy posłyszała ryk z bólu swego prześladowcy. Bijatyka rozgorzała na dobre. Pan Chop kopnął pada- jącego chojraka w żebra. Numer jeden zerwał się z ziemi, po czym z zakrwawioną twarzą i dzikim spojrzeniem do- brał się do Tucznika. Zacisnął potężne łapska na jego dło- niach, otulających mocno nadwerężone jądra, puścił i za- czął kopać, w czym towarzyszył mu klnący na czym świat stoi pan Chop. Wreszcie ktoś krzyknął: "Gliny!" - i to uratowało życie Tucznikowi. Pan Chop i numer jeden po- mogli wstać dochodzącemu do siebie numerowi drugiemu i wszyscy trzej zniknęli w czeluściach jakiegoś baru. Tu- cznik podniósł się chwiejnie i szurając nogami dobrnął do chodnika, jak pies potrącony przez osiemnastokołową cię- żarówkę, czołgający się do domu, by tam zdechnąć. Darby ukryła się w ciemnym kącie pubu przy Decatour, wypiła kawę, a potem piwo. Potem znów kawę i piwo. Ręce jej drżały, żołądek podchodził do gardła. Cudownie pachniały po'boys*, lecz nie przełknęłaby ani kęsa. Po trzech godzinach, gdy wypiła już trzy piwa i trzy kawy, zamówiła talerz krewetek i wodę mineralną. Alkohol uspokoił ją nieco, krewetki dodały sił. "Tutaj jestem bezpieczna - myślała. - Obejrzę mecz i zostanę tu, dopóki nie zamkną". Przed pierwszym gwizdkiem pub był już pełny. Wszyscy oglądali mecz na szerokim ekranie telewizora wiszącego nad barem i upijali się. Została wielbicielką Saintsów. Mia- ła nadzieję, że jej anioły mają się dobrze i są na stadionie. Tłum wrzeszczał i przeklinał Redskinów. Święci - po angielsku saints (przyp. tłum.). * Po'boys ew. poor boys - kanapki z bagietki przełożonej siekanym mię- sem (przyp. tłum.). 209 Siedziała w swoim kąciku długo po przegranej Saintsów, a potem zniknęła w ciemności. Gdy w którymś momencie Saintsi zaczęli przegrywać czterema golami, Edwin Sneller wyłączył telewizor. Roz- prostował nogi, a potem podszedł do aparatu i wykręcił numer telefonu w sąsiednim pokoju. - Wsłuchuj się w mój angielski - zaczął zabójca. - Zwróć mi uwagę, jeśli nie spodoba ci się moja wymowa. - Dobrze. Dziewczyna jest w mieście - oznajmił Snel- ler. - Jeden z naszych ludzi widział ją rano na placu Jac- ksona. Gonił ją przez trzy przecznice, a potem zgubił. - W jaki sposób? - To nieważne. Uciekła mu, ale jest tutaj. Ma bardzo krótkie i bardzo jasne włosy. - Jasne? Sneller nie lubił się powtarzać, szczególnie gdy prosił go o to ten przybłęda. - Mój człowiek mówi, że dziewczyna nie jest już bru- netką. Ma jasne, niemal białe włosy. Rano była ubrana w zielone wojskowe spodnie i brązową lotniczą kurtkę. Rozpoznała go jakoś i zwiała. - Rozpoznała go? Czy to znaczy, że widziała go wcześ- niej? - Nie wiem. - Idiotyczne pytanie! - Jak ci się podoba mój angielski? - Bez zarzutu. Pod twoimi drzwiami leży wizytówka. Rzuć na nią okiem. Khamel odłożył na chwilę słuchawkę i podszedł do drzwi. Po chwili wrócił. - Kto to? - Verheek to holenderskie nazwisko, ale facet jest Ame- rykaninem. Pracuje w Waszyngtonie dla FBI. Był przyja- cielem Callahana. Razem studiowali prawo w Georgetown. Verheek niósł wczoraj trumnę na pogrzebie, a wieczorem wałęsał się po barach w okolicy uniwersytetu i wypytywał 210 o dziewczynę. Dwie godziny temu nasz człowiek znalazł się w jednym z tych barów i udając agenta federalnego wdał się w rozmowę z barmanem, który studiuje prawo i zna dziewczynę. Oglądali mecz, rozmawiali i chłopak przyniósł mu tę wizytówkę. Verheek mieszka w Hiltonie w pokoju 1909. - To pięć minut drogi stąd. - Owszem. Wykonaliśmy kilka telefonów do Waszyng- tonu. Facet nie jest agentem. Pracuje jako radca prawny. Znał Callahana i może znać dziewczynę. Wygląda na to, że stara się ją znaleźć. - A ona wszystko mu opowie, tak? - Zapewne. - Co z moim angielskim? - Możesz się nie martwić. Khamel odczekał godzinę i wyszedł z hotelu. W mary- narce i z krawatem wyglądał jak zwykły spacerowicz prze- chadzający się o zmroku. Szedł w stronę rzeki. Niósł spor- tową torbę i palił papierosa. Po pięciu minutach wszedł do foyer Hiltona. Przedarł się przez tłum kibiców wraca- jących do domu po meczu i wszedł do windy. Wysiadł na dwudziestym piętrze i zszedł schodami na dziewiętnaste. Pod numerem 1909 nikt nie odpowiadał na pukanie. Gdyby przytrzymywane łańcuchem drzwi uchyliły się, prze- prosiłby i dodał, że musiał się pomylić. Gdyby drzwi otwo- rzyły się bez łańcucha, a w szparze pojawił się ktoś, ko- pnąłby go z całej siły i wszedł do środka. Jego nowy kumpel Verheek szwenda się na pewno po barach, rozdaje wizytówki i błaga studenciaków, żeby opo- wiedzieli mu o Darby Shaw. Co za debil! Zastukał ponownie i udając, że czeka na odpowiedź, wsunął pomiędzy drzwi i framugę sześciocalową plastiko- wą linijkę. Przesunął ją delikatnie w dół i zamek odsko- czył. Zamki nigdy nie były przeszkodą dla Khamela, który 211 bez klucza potrafił otworzyć i uruchomić każdy samochód w niecałe pół minuty. Gdy znalazł się w środku, zamknął za sobą drzwi, ro- zejrzał się i położył torbę na łóżku. Z kieszeni wyciągnął rękawiczki i włożył je starannie jak chirurg. Pistolet i tłu- mik umieścił na stole. Telefon nie zajął mu wiele czasu. Podłączył magnetofon do gniazdka pod łóżkiem. Sprawdził, czy miniaturowe urzą- dzenie jest niewidoczne. Dwukrotnie wykręcił numer pro- gnozy pogody i wysłuchał nagrania. Idealnie. Jego nowy kumpel Verheek był flejtuchem. Większość ubrań była brudna i walała się wokół walizki stojącej na stole. Nawet się nie rozpakował. W garderobie wisiał tan- detny pokrowiec na ubrania i samotna koszula. Khamel zatarł za sobą ślady i usadowił się w zamykanej wnęce na ubrania. Był cierpliwy, potrafił czekać wiele go- dzin. Na wszelki wypadek miał ze sobą dwudziestkędwójkę. Temu błaznowi mogło strzelić do głowy, żeby zajrzeć do garderoby. Wtedy odstrzeli mu głowę. Jeśli zachowa się przyzwoicie, Khamel tylko posłucha, o czym rozmawia z dziewczyną. Na razie. 23 W niedzielę Gavin zrezygnował z chodzenia po barach. Niczego się nie dowiedział. Rozmawiał z Darby, upewnił się, że nie znajdzie jej w mieście, więc gra nie była warta świeczki. Za dużo pił, za dużo jadł i był zmęczony Nowym Orleanem. Miał już zarezerwowany lot późnym popołud- niem w poniedziałek, i jeśli Darby nie zadzwoni ponownie, skończy z tą zabawą w detektywa. Nie umiał jej znaleźć i nie była to jego wina. W tym mieście gubili się nawet taksówkarze. Jutro w południe nie będzie go w biurze i Voyles wpadnie w szał. Zrobił już wszystko, co mógł. 212 Leżał na łóżku w samych szortach i przerzucał jakieś pismo, nie zwracając uwagi na włączony telewizor. Do- chodziła jedenasta. Poczeka do północy, a potem spróbuje usnąć. Telefon zadzwonił punktualnie o jedenastej. Gavin wy- łączył telewizor za pomocą pilota. - Słucham. - Gavin? - To była ona. - Więc jeszcze żyjesz. - Ledwo. Usiadł na brzegu łóżka. - Co się stało? - Jeden z ich goryli, mój przyjaciel Tucznik, gonił mnie przez pół dzielnicy. Nie znasz Tucznika, ale to jeden z tych, którzy obserwowali ciebie i wszystkich wchodzących do kaplicy. - Udało ci się uciec?! - Owszem. Zdarzył się cud i uciekłam. - A co z Tucznikiem? - Ktoś zrobił mu sporą krzywdę. Pewnie teraz leży w łóżku z workiem lodu w majtkach. Był już bardzo bli- sko, ale wdał się w bójkę. Boję się, Gavin. - Śledził cię? - Nie, napatoczył się na mnie na ulicy. Verheek umilkł na chwilę. Darby mówiła lekko drżącym głosem, ale panowała nad sobą. Mimo to widać było, że traci pewność siebie. - Posłuchaj, Darby. Mam zerezerwowany lot na jutro po południu. Muszę wrócić do pracy. Nie mogę spędzić całego miesiąca w Nowym Orleanie, modląc się, żeby cię nie zabili i żebyś zechciała mi zaufać. Jutro wyjeżdżam i uważam, że powinnaś pojechać ze mną. - Dokąd? - Do Waszyngtonu. Do mnie do domu. - I co potem? - Najważniejsze, że będziesz żyła. Porozmawiam z dy- 213 rektorem i wymyślimy coś, do cholery! Musisz stąd wy- jechać! - Uważasz, że to możliwe? - Tak. Nie jestem kompletnym idiotą, Darby. Posłuchaj, wystarczy, że powiesz, gdzie jesteś, a za piętnaście minut zjawię się tam z trzema agentami FBI. Ci faceci noszą broń i nie robią w portki na widok Tuczników i im po- dobnych. Jeszcze dzisiaj wywieziemy cię z miasta, a jutro znajdziesz się w Waszyngtonie. Obiecuję, że gdy tylko do- trzemy na miejsce, osobiście porozmawiasz z czcigodnym F. Dentonem Voylesem i zaczniemy wszystko od początku. - Myślałam, że FBI nie zajmuje się tą sprawą. - Owszem, co nie znaczy, że nie może się zająć w przy- szłości. - Skąd w takim razie weźmiesz agentów? - Mam przyjaciół. Rozważała przez chwilę jego propozycję, a potem ode- zwała się zdecydowanym głosem: - Na tyłach twojego hotelu jest takie miejsce, które nazy- wa się Riverwalk. Znajduje się tam centrum handlowe i... - Wiem. Spędziłem tam po południu dwie godziny. - Dobrze. Na piętrze centrum handlowego jest sklep odzieżowy o nazwie Frenchmen's Bend. - Widziałem. - Jutro, punktualnie o dwunastej w południe, stań przy wejściu do sklepu i czekaj pięć minut. - Darby, tak nie można! Czy wiesz, co może się zdarzyć do południa! Nie baw się ze mną w kotka i myszkę! - Zrobisz dokładnie to, co ci powiedziałam, albo nici z naszego spotkania. Nie widziałam cię jeszcze, więc nie wiem, jak wyglądasz. Załóż jakąś czarną koszulę i czer- woną czapkę baseballową. - Skąd mam to wziąć? - Postaraj się. - Dobrze, dobrze, postaram się o wszystko. Tylko bła- gam, nie każ mi dłubać w nosie wykałaczką! Co za dzie- cinada! 214 - Nie jestem w nastroju do żartów, więc lepiej zamknij się, bo wszystko odwołam. - To twoje życie. - Proszę, Gavin! - Przepraszam. Zgadzam się na wszystko. Zdaje się, że wybrałaś dosyć zatłoczone miejsce. - Owszem. W tłumie czuję się bezpieczniejsza. Stań przy wejściu i czekaj pięć minut. Trzymaj w ręku złożoną gazetę. Będę obserwowała. Po pięciu minutach wejdź do sklepu i przejdź w prawy tylny róg. Stoją tam wieszaki z kurtkami safari. Możesz je pooglądać. Znajdę cię. - A ty w co będziesz ubrana? - Mną się nie przejmuj. - W porządku. I co dalej? - Wyjedziemy z miasta we dwoje, podkreślam: tylko we dwoje! Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Rozu- miesz? - Mogę załatwić ochronę. - Nie, Gavin. Pozwolisz, że ja będę szefem? Nikt inny. Zapomnij o trzech znajomych agentach, zgoda? - Zgoda. W jaki sposób chcesz się wydostać z miasta? - Mam pewien plan. - Nie podobają mi się twoje plany, Darby. Masz mor- derców na karku i wplątujesz mnie w nie wiadomo co. Powinniśmy rozegrać to inaczej. To, co ci zaproponowałem, jest znacznie bezpieczniejsze. Bezpieczniejsze dla ciebie i dla mnie. - Ale stawisz się w południe, prawda? ^ Stanął obok łóżka i zamknął oczy. - Tak. Stawię się. Mam nadzieję, że ci się uda. - Ile masz wzrostu? - Pięć stóp i dziesięć cali. - Ile ważysz? - Obawiałem się tego pytania. Zazwyczaj kłamię i nie podaję swojej prawdziwej wagi, sama rozumiesz, ale tobie powiem: ważę dwieście funtów. Zamierzam schudnąć, przy- sięgam. 215 - Do zobaczenia jutro, Gavin. - Oby... oby, moja droga. Odłożyła słuchawkę. Verheek odstawił telefon na miejsce. - Skurwysyny! - wrzasnął do ścian. - Skurwysyny! - Przeszedł kilka razy wokół łóżka i wszedł do łazienki. Zamknął za sobą drzwi i odkręcił prysznic. Klął pod prysznicem przez dziesięć minut - wściekał się na nią, na siebie, na całą tę sytuację - potem stanął na posadzce i wytarł się ręcznikiem. Ważył prawie dwieście piętnaście funtów, a cały ten nadmiar tłuszczu trzymał się na zaledwie pięciu stopach i dziesięciu calach. Prezentował się żałośnie. Jutro miał spotkać się z kobietą, która po- wierzała mu swoje życie, a wyglądał jak zawodnik sumo! Otworzył drzwi. W pokoju było ciemno. Ciemno? Prze- cież nie gasił światła. Co za cholera? Sięgnął do włącznika obok toaletki. Pierwszy cios zmiażdżył mu tchawicę. Cios został wy- prowadzony idealnie, skądś z boku, spod ściany. Gavin zacharczał boleśnie i opadł na kolano, co ułatwiło zadanie drugiego ciosu, który spadł niczym topór na pień. Trafił dokładnie w podstawę czaszki i Gavin wyzionął ducha. Khamel zapalił światło i spojrzał na żałosne nagie ciało leżące nieruchomo na podłodze. Nie lubił delektować się efektami swojej pracy. Na ciele nie powinno być śladów od wykładziny, podniósł więc trupa, przerzucił go sobie przez ramię i zwalił na łóżko. Pracował szybko, bez zbęd- nych ruchów. Włączył telewizor na cały regulator, rozpiął torbę i wyjął z niej tanią automatyczną dwudziestkępiątkę. Przyłożył lufę do prawej skroni nieżyjącego Verheeka. Przy- krył rewolwer i głowę dwiema poduszkami i pociągnął za spust. Teraz najważniejsze: jedną z poduszek umieścił pod głową, a drugą zrzucił na podłogę. Starannie zaplótł palce prawej dłoni zabitego na rewolwerze, który odsunął o dwa- naście cali od głowy. Wyjął spod łóżka magnetofon i odłączył go od telefonu, którego wtyk wsadził bezpośrednio do gniazdka. Nacisnął 216 guzik i wysłuchał interesującej go części rozmowy. Miał dziewczynę na widelcu! Wyłączył telewizor. Każda robota była inna. Kiedyś przez trzy tygodnie uga- niał się za swą ofiarą po Mexico City, w końcu nakrył faceta w łóżku z dwiema prostytutkami. Gość popełnił dziecinny błąd, a Khamel w całej swojej karierze tylko czekał na dziecinne błędy przeciwnika. Grubas leżący nie- ruchomo na łóżku błądził od urodzenia: głupi adwokacina uganiający się za ochłapami, rozpuszczający pysk, rozda- jący wizytówki z numerem hotelowego pokoju. Zadarł z najniebezpieczniejszymi ludźmi od mokrej roboty i oto co go spotkało. Przy odrobinie szczęścia gliniarze rozejrzą się po pokoju i stwierdzą samobójstwo. Zabiorą się do roboty i zaczną od postawienia sobie paru pytań, na które nie znajdą - jak zwykle - odpowiedzi. Gość był ważną figurą w FBI, więc zrobią mu sekcję nie wcześniej niż za dwa dni. Do- piero we wtorek jakiś patolog połapie się, że facet nie popełnił samobójstwa. A we wtorek dziewczyna będzie już tylko wspomnie- niem, które Khamel przywoła, pijąc kawę w Managui. 24 Oficjalne źródła w Białym Domu upierały się, że nie mają pojęcia o żadnym raporcie "Pelikana". Sierżant także nigdy o nim nie słyszał. Telefony na chybił trafił do FBI niczego nie dały. Znajomy z Departamentu Sprawiedliwo- ści udawał, że nie wie, o co chodzi. Rzekomo rył w pa- pierach przez cały weekend i niczego nie znalazł. Gdy w poniedziałek Gray odebrał telefon "Pelikana" w sali agencyjnej, nie miał nic nowego do powiedzenia. Dobrze jednak, że dziewczyna zadzwoniła. Jak zwykle zaczęła od tego, że dzwoni z automatu i tak dalej. 217 - Wciąż szukam - przerwał jej Grantham. - Jeśli w tym mieście jest jakiś raport, to ktoś dobrze go chroni. - Zapewniam pana, że jest, i doskonale rozumiem, dla- czego go utajniono. - Jestem pewny, że dowiem się od pani więcej. - O wiele więcej. Wczoraj o mało mnie nie zabito, więc niewykluczone, że zacznę mówić wcześniej, niż zamierza- łam. Muszę o tym komuś powiedzieć... póki żyję. - Kto chce panią zabić? - Ci sami ludzie, którzy zamordowali Rosenberga, Jen- sena i Thomasa Callahana. - Czy wie pani, kim oni są? - Nie, ale od środy widziałam przynajmniej czterech. Są tutaj, w Nowym Orleanie... Węszą i czekają, aż popełnię jakiś błąd i wpadnę im w ręce. - Ile osób wie o raporcie? - Dobre pytanie. Callahan przekazał raport FBI, skąd przesłano go podobno do Białego Domu. Narobił tam, z te- go, co wiem, sporo zamieszania. Nie mam pojęcia, co było dalej. Callahan został zamordowany w dwa dni po dorę- czeniu dokumentu urzędnikowi Biura. Ja, oczywiście, mia- łam zginąć razem z nim. - Była pani wtedy z Callahanem? - Tak i tylko cudem uniknęłam śmierci. - A więc to pani jest ową nie zidentyfikowaną kobietą, o której pisały gazety? - Owszem. - W takim razie policja zna pani nazwisko. - Tak. Nazywam się Darby Shaw. Jestem studentką dru- giego roku prawa w Tulane. Thomas Callahan był moim profesorem i... bliską mi osobą. Napisałam raport, dałam go Thomasowi i... dalej już pan wie. Notuje pan? Grantham oderwał na chwilę ołówek od kartki. - Tak. Proszę mówić dalej. - Mam na razie dosyć Dzielnicy Francuskiej i chcę stąd dzisiaj wyjechać. Zadzwonię do pana jutro... Jeszcze nie 218 wiem, skąd. Czy ma pan dostęp do materiałów z kontroli finansowej ostatniej kampanii prezydenckiej? - Owszem. Są ogólnie dostępne. - Wiem, ale chodzi mi o to, jak szybko może pan wy- dobyć pewne informacje. - Jakie informacje? - Listę wszystkich ważniejszych sponsorów kampanii. - To nie będzie trudne. Mogę ją mieć jeszcze dziś po południu. - Więc proszę się o nią postarać, a ja zadzwonię do pana jutro rano. - Dobrze. Ma pani kopię raportu? Zawahała się. - Nie, ale znam go na pamięć. - I wie pani, kto kryje się za morderstwami? - Owszem, lecz jeśli to panu powiem, również pan znaj- dzie się na liście ofiar. - Zaryzykuję. - Cierpliwości. Zadzwonię jutro. Grantham odczekał chwilę, a potem odłożył słuchawkę. Wziął z biurka notatnik i ruszył zygzakiem poprzez labi- rynt komputerowych paneli. Zmierzał do przeszklonego biura sekretarza działu, Smitha Keena. Keen był starszym, wciąż krzepkim mężczyzną i prowadził w redakcji politykę otwartych drzwi, co gwarantowało ciągły chaos w jego biurze. Właśnie kończył rozmawiać przez telefon, gdy do pokoju wszedł Grantham i starannie zamknął za sobą drzwi. - Otwórz je - polecił ostro Keen. - Musimy porozmawiać. - Porozmawiamy przy otwartych drzwiach. Otwórz je, do cholery! - Daj mi minutę. - Grantham uniósł dłonie. Tak, sprawa była poważna. - Mogę mówić? - Dobra. O co chodzi? - Przed chwilą skończyłem drugą rozmowę telefoniczną 219 z pewną młodą damą, niejaką Darby Shaw. Panna Shaw wie, kto zabił Rosenberga i Jensena. Keen usiadł powoli za biurkiem i spojrzał podejrzliwie na Granthama. - Synu, masz w rękach dynamit. Skąd wiesz, że ta Shaw nie kłamie? Z jakiego źródła pochodzą jej informacje? Co możesz udowodnić? - Niczego jeszcze nie napisałem, Smith. Prowadzę roz- mowy. Przeczytaj to. - Podał mu egzemplarz "Times-Pi- cayune", w którym opisano zamach na Callahana. Keen czytał powoli. - Kim był Callahan? - Dokładnie przed tygodniem profesor Thomas Callahan wręczył urzędnikowi FBI kopię pewnego dokumentu, zna- nego obecnie jako raport "Pelikana". W dokumencie tym przedstawiono teorię, której autorka wskazuje osoby stojące za morderstwami. Raport krążył w centrali Biura, skąd wy- słano go do Białego Domu i Bóg wie dokąd jeszcze. Dwa dni później Callahan po raz ostatni uruchomił swoje po- rsche. Darby Shaw jest, jak twierdzi, tą nie zidentyfikowa- ną kobietą opisaną w gazecie. Była z Callahanem i miała z nim umrzeć. - Dlaczego? - Bo to ona napisała raport. Przynajmniej tak mówi. Keen opadł na oparcie fotela i położył nogi na biurku. Spojrzał na zdjęcie Callahana. - Gdzie jest raport? - Nie wiem. - Co zawiera? - Tego również nie wiem. - Więc nie wiemy nic, prawda? - Na razie. Ale jakie zajmiemy stanowisko, jeśli dziew- czyna wszystko mi opowie? - A kiedy to zrobi? Grantham zawahał się. - Wkrótce. Chyba szybciej, niż myślisz. 220 Keen pokręcił głową i rzucił nowoorleańską gazetę na biurko. - Jeśli zdobędziemy raport, Gray, wpadnie nam w ręce diament, z którego nic się nie da zrobić bez oszlifowania. Czeka nas ciężki, bolesny i skrupulatny proces weryfikacji danych. Bez tego nawet przecinek z raportu nie znajdzie się w mojej gazecie. - Ale dajesz mi wolną rękę? - Tak. I melduj o wszystkim, najlepiej co godzinę. Nie wolno ci napisać ani słowa bez porozumienia ze mną. Grantham uśmiechnął się i otworzył drzwi. Nie była to niestety robota po czterdzieści dolców za godzinę. Nawet nie za trzydzieści i nie za dwadzieścia. Croft wiedział, że za to gówniane szukanie igły w stogu siana wyciśnie z Granthama góra piętnaście dolarów. Jeśli dopisze mu szczęście. Gdyby miał inną pracę, posłał- by Graya do wszystkich diabłów. Niechby znalazł sobie drugiego takiego frajera albo sam pobawił się w Myszkę Mickey. Sprawy nie układały się jednak najlepiej, a piętnaście dolców nie chodzi w końcu piechotą. Dokończył skręta w ostatniej kabinie wychodka, spuścił wodę i otworzył drzwi. Przesłonił oczy ciemnymi okularami i wyszedł na korytarz prowadzący do holu, z którego czterema pasmami ruchomych schodów sunęli do swych dziupli prawnicy. Ca- łymi tysiącami walili na górę, by za sowite wynagrodzenie dorabiać się wrzodów żołądka. Doskonale pamiętał twarz Garcii. Facet śnił mu się po nocach: zadowolony, przystojny pysk, szczupła sylwetka, drogi garnitur. Nie powinien mieć kłopotów z rozpoznaniem gościa. Pod warunkiem, że go zobaczy. Stał pod filarem udając, że czyta gazetę, i zza ciemnych szkieł obserwował wszystkich wchodzących. Sami prawni- cy, wszędzie tylko prawnicy o pewnych siebie ryjach, z aktóweczkami pod pachą. Jakże nie cierpiał tych papug! 221 Dlaczego wszyscy chodzą tak samo ubrani? Od czasu do czasu przemykał nonkonformista w śmiałej muszce w gro- chy. Skąd, do cholery, bierze się tyle tego ścierwa? Dwie godziny rano, potem dwie godziny podczas prze- rwy na lunch i znowu dwie godziny wieczorem. Dziewięć- dziesiąt dolców na dzień to niewiele i rzuci to w cholerę, gdy tylko trafi jakiś interes. Mówił Granthamowi, że to beznadziejne, jak strzelanie do kaczek nocą. Grantham przyznał mu rację i kazał strzelać dalej. Nie było innego sposobu. Garcia ponoć się spietrał i przestał wydzwaniać. Muszą go odnaleźć. Na wszelki wypadek miał w kieszeni dwie fotografie Garcii, a także spis wszystkich firm wynajmujących biura w budynku. Spis był długi. Jedenastopiętrowiec zajmowały głównie kancelarie pełne facecików o śmiesznych nazwi- skach. Wdepnął w gniazdo żmij. O wpół do dziesiątej przerzedziło się. Znał już niektóre twarze ludzi zjeżdżających schodami, śpieszących po po- rannej odprawie do sal sądowych, agencji i komisji. Croft wyszedł przez obrotowe drzwi i wytarł podeszwy butów o chodnik. Cztery przecznice dalej Fletcher Coal przechadzał się przed biurkiem prezydenta i słuchał uważnie wiadomości przekazywanych mu przez telefon. Zmarszczył brwi i za- mknął oczy, a potem zerknął na prezydenta, jakby chciał powiedzieć: "Złe wieści, szefie. Naprawdę złe wieści". Pre- zydent trzymał przed sobą list i spoglądał na szefa swego gabinetu sponad połówek okularów. Coal chodził marszo- wym krokiem w tę i z powrotem, zupełnie jak Fiihrer, co okropnie irytowało głowę państwa; odnotował w pamięci, by zwrócić współpracownikowi na to uwagę. W końcu szef gabinetu rzucił słuchawkę na widełki. - Nie trzaskaj tym cholernym telefonem! - wrzasnął prezydent. Na Coalu nie zrobiło to żadnego wrażenia. 222 - Przepraszam. Dzwonił Zikman. Pół godziny temu skontaktował się z nim pan Gray Grantham i wypytywał o raport "Pelikana". - Cudownie. Wspaniale. Kto, do cholery, dał Zikmanowi kopię raportu?! Coal nie przestawał chodzić. - Zikman nie ma kopii raportu, więc nie musiał udawać, że o niczym nie wie. - Zikman nigdy o niczym nie wie, więc nie musi uda- wać. To kretyn. Dlaczego go zatrudniłeś, Fletcher? Chcę, żeby zniknął. - Jak pan sobie życzy. - Coal usiadł na krześle po drugiej stronie biurka i oparł brodę na dłoniach. Zamyślił się głęboko, a prezydent starał się nie zwracać na niego uwagi. Miał dość własnych problemów. - Voyles puścił parę? - spytał w końcu. - Niewykluczone, jeśli istotnie mamy do czynienia z przeciekiem. Grantham często blefuje. Nie ma pewności, że czytał raport. Mógł o nim usłyszeć i zaczął węszyć. - Pierdolę twoje "mógł"! Ciekawe, co powiesz, jak wy- drukują jakieś bzdury o tym kurewstwie! Bardzo jestem ciekaw, co mi wtedy powiesz! - Prezydent uderzył pięścią w biurko i zerwał się na równe nogi. - Co wtedy zrobisz, Fletcher? Ta szmata mnie nienawidzi! - Ciężkim krokiem podszedł do okna. - Nie mogą tego wydrukować bez sprawdzenia wszy- stkiego w innym źródle, a takie źródło nie istnieje, po- nieważ mamy do czynienia z kłamstwem czystej wody, któremu poświęcamy stanowczo zbyt wiele uwagi. Prezydent, zamyślony ponuro, wyglądał przez okno. - W jaki sposób dowiedział się o tym Grantham? Coal wstał i znów zaczął się przechadzać, choć nieco wolniej niż poprzednio. Miał ciężki orzech do zgryzienia. - Tego nikt nie wie. Oprócz pana i mnie nikt z perso- nelu nie słyszał o raporcie. Przyniesiono nam tylko jeden egzemplarz, który w tej chwili leży w moim sejfie. W ze- szłym tygodniu osobiście zrobiłem kserokopię, którą dałem 223 Gminskiemu, zobowiązując go przysięgą do zachowania tajemnicy. Prezydent wykrzywił się, nie odwracając głowy od okna. Coal mówił dalej: - W porządku, załóżmy, że ma pan rację i po mieście krążą teraz tysiące kopii raportu. Jakie to ma znaczenie? Żadnego... Oczywiście pod warunkiem, że nasz przyjaciel nie dopuścił się tych wszystkich świństw, bo wtedy... - Bo wtedy dobiorą mi się do dupy. - Owszem, powiedziałbym nawet, że dobiorą się nam do dupy. - Ile wzięliśmy? - Miliony... pośrednio i bezpośrednio. - Zgodnie z pra- wem i wbrew prawu, o czym prezydent nie wiedział, bo Coal nie był łaskaw poinformować go o tym. Prezydent podszedł powoli do sofy. - Może zadzwoniłbyś do Granthama i wybadał, co wie? Wypytał o to i owo? Jeśli blefuje, szybko się połapiesz. Jak myślisz? - Sam nie wiem... - Przecież rozmawiałeś z nim kiedyś, prawda? Wszyscy znają Granthama. Coal przechadzał się teraz za sofą. - Istotnie, rozmawiałem z nim. Ale jeśli ni z tego, ni z owego zacznę go wypytywać, facet może nabrać podej- rzeń. - Cóż... chyba masz rację. Prezydent chodził z jednej strony sofy, a Coal z drugiej. - Co nam grozi? - spytał w końcu prezydent. - Najgorszy wariant wygląda tak: nasz przyjaciel rze- czywiście jest w to wplątany. Pan osobiście prosił Voylesa o wstrzymanie śledztwa w jego sprawie. Prasa dowiaduje się o wszystkim i wyjawia machlojki naszego przyjaciela. Voyles chowa głowę w piasek i tłumaczy się, że na pańskie polecenie ścigał innych podejrzanych i nie zwracał uwagi na naszego przyjaciela. "Post" szaleje, bo ma dowody na 224 kolejną aferę korupcyjną, w którą są zamieszane najwyższe kręgi władzy. Następne wybory przechodzą nam koło nosa. - Coś jeszcze? - Tak. To kompletna bzdura. Raport jest fantazmatem. Grantham niczego nie znajdzie, a ja jestem już spóźniony na odprawę personelu. - Podszedł do drzwi. - W przerwie na lunch umówiłem się na squasha*. Wrócę o pierwszej. Gdy za Coalem zamknęły się drzwi, prezydent odetchnął z ulgą. Na popołudnie zaplanował partię golfa do osiem- nastu dołków i nie miał zamiaru zawracać sobie głowy żadnym "Pelikanem". Jeśli Coal się nie przejmuje, to można spać spokojnie. Wystukał numer na klawiaturze telefonu i czekał cier- pliwie na zgłoszenie się Boba Gminskiego. Szef CIA fa- talnie grał w golfa i był jednym z niewielu, których pre- zydent ogrywał bez wysiłku, dlatego zaprosił go na po- południową partyjkę. Gminski zgodził się natychmiast; miał oczywiście tysiące innych obowiązków, ale czy można od- mówić głowie państwa...? - A tak przy okazji, Bob, co z tą sprawą "Pelikana" w Nowym Orleanie? - No cóż, szefie... - Gminski odchrząknął, udając bez- troskę. - Mówiłem Fletcherowi w piątek, że rzecz jest fa- scynującym popisem wyobraźni. Według mnie autorka tego dzieła powinna rzucić studia prawnicze i zająć się karierą literacką... Cha, cha, cha... - Świetnie, Bob. Czyli to bzdura? - Wciąż sprawdzamy. - Do zobaczenia o trzeciej. - Prezydent odłożył słu- chawkę i natychmiast chwycił za kij. Gra sportowa, w której dwóch zawodników w zamkniętym pomieszcze- niu odbija rakietkami piłkę od ściany (przyp tłum ). 225 25 Riverwalk jest zatłoczonym deptakiem, ciągnącym się wzdłuż rzeki. W centrum handlowym mieści się około dwu- stu sklepów, kawiarni i restauracji, rozmieszczonych na kil- ku poziomach; większość z nich jest przykryta wspólnym dachem, a część wyjść z pasażu prowadzi na nadbrzeżny bulwar. Nieco dalej zaczyna się ulica Poydras, leżąca o rzut kamieniem od dzielnicy. Darby zjawiła się w pasażu o jedenastej. Usiadła w ką- cie maleńkiego bistro i zamówiła kawę. Próbowała też czy- tać gazetę - wszystko po to, żeby opanować napięte nerwy. Sklep Frenchmen's Bend znajdował się piętro niżej, za rogiem. Denerwowała się i nic nie mogła na to poradzić. W głowie miała cały plan działania, rozpisany co do minuty. Była przygotowana na każdą ewentualność. Spała tylko dwie godziny; resztę nocy poświęciła na rysowanie w notatniku diagramów i rozpisywanie opcji. Jeśli zginie, to na pewno nie dlatego, że zapomniała odrobić lekcje. Nie mogła całkiem polegać na Verheeku, który pracował dla federalnej agencji egzekwowania prawa, często kieru- jącej się w swym postępowaniu własnymi zasadami. Gavin był podwładnym prawdziwego paranoika, znanego ze swych nie zawsze etycznych metod działania. Paranoik z kolei podlegał prezydentowi, który stał na czele admini- stracji składającej się z idiotów. Prezydent miał bogatych i szczwanych przyjaciół, którzy swego czasu dali mu bar- dzo dużo pieniędzy. "Jednak w tej chwili, maleńka, nie ma nikogo innego, komu mogłabyś zaufać" - przekonywała się w duchu. Po pięciu dniach uciekania i dwóch bliskich trafieniach rzucała ręcznik na ring. Nowy Orlean stracił swój czar. Potrzebo- wała pomocy i jeśli musi zaufać glinom, to FBI nadaje się do tego równie dobrze jak inni. Jedenasta czterdzieści pięć. Zapłaciła za kawę i wmie- szała się w tłum kupujących. We Frenchmen's Bend kil- 226 kunastu klientów oglądało ubrania. Przeszła obok wejścia, przy którym za dziesięć minut powinien zjawić się jej przy- jaciel. Wślizgnęła się do księgarni za sąsiednim sklepem. Obok Frenchmen's Bend były przynajmniej trzy butiki, z których mogła obserwować wejście, udając zaabsorbo- waną zakupami klientkę. Wybrała księgarnię, ponieważ sprzedawcy nie byli tu tak namolni, a kupujący zatrzymy- wali się na dłużej. Najpierw obejrzała magazyny i kolorowe pisma; gdy do umówionej pory zostały tylko trzy minuty, wkroczyła między półki z książkami kucharskimi i rzuciła okiem na wejście do sklepu z odzieżą. Thomas mówił, że Verheek zawsze się spóźnia. Darby da mu jednak tylko piętnaście minut. Potem zniknie. Spodziewała się, że przyjdzie dokładnie o dwunastej i... oto i on! Czarna bluza treningowa, czerwona baseballówka, złożona gazeta. Był chudszy, niż myślała, ale przez kilka ostatnich dni mógł stracić na wadze. Serce przyśpieszyło gwałtownie. "Uspokój się - skarciła się w duchu. - Uspokój się, do cholery!" Zdjęła z półki grubą książkę kucharską i spojrzała zza niej na Verheeka. Był siwawy i miał dosyć ciemną karnację. Oczy ukrył za przeciwsłonecznymi okularami. Kręcił się nerwowo i sprawiał wrażenie poirytowanego - dokładnie tak jak wtedy, gdy rozmawiali przez telefon. Przekładał gazetę z ręki do ręki, przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą i rozglądał się niespokojnie. Wszystko w porządku. Tak go sobie wyobrażała. Było w nim coś kruchego, coś bardzo ludzkiego, co świadczyło, że boi się nie mniej niż ona. Po pięciu minutach wszedł do sklepu - tak jak mu ka- zała - i stanął przy stojaku z kurtkami. Khamel nauczył się nie bać śmierci. Otarł się o nią wiele razy i wiedział, jak opanować strach. Po prawie trzydziestu latach stawania twarzą w twarz ze śmiercią nic, absolutnie nic, nie mogło go zaskoczyć. Ekscytował się jedynie se- 227 ksem - reszta nie robiła na nim wrażenia. W tej chwili dawał przedstawienie: wiercił się i strzelał niespokojnie oczami na boki. Wyszedł cało z pojedynków z ludźmi nie ustępującymi mu pod względem profesjonalizmu, więc z pewnością potrafi dobrze rozegrać spotkanie ze zdespe- rowaną dziewczyną. Przerzucał myśliwskie kurtki i udawał zdenerwowanego. W kieszeni miał chusteczkę, że niby nagle się przeziębił i dlatego ma taki niski i zachrypnięty głos. Słuchał na- grania niemal ze sto razy i był pewny, że potrafi naśla- dować intonację nieco śpiewnego dialektu Środkowego Za- chodu. Verheek mówił bardziej przez nos - dlatego Khamel udawał, że jest przeziębiony i musi stale używać chus- teczki. Zawsze starał się, by nikt nie zaszedł go od tyłu, tym razem musiał jednak zgodzić się na zasady gry. Nie widział jej. Gdy usłyszał głos, stała tuż za jego plecami. - Gavin? Odwrócił się gwałtownie. Oglądała biały słomkowy ka- pelusz z szerokim rondem. - Darby... - Wyciągnął szybko chusteczkę i udał, że kicha. Jej włosy miały złocistą barwę i były krótsze niż jego. Ponownie kichnął i zakaszlał. - Chodźmy stąd - po- wiedział. - Nie podoba mi się to wszystko. Chryste, a czy jej się podoba?! Jest poniedziałek i wszy- stkie koleżanki ze studiów zajmują się własnymi sprawami, a ich jedynym zmartwieniem jest kolejne zaliczenie. Dla- czego akurat jej się to przytrafiło? Dlaczego musi się ma- skować i bawić w policjantów i złodziei z facetem, który może sprowadzić na nią nieszczęście? - Rób, co ci każę. Przeziębiłeś się? Kichnął w chusteczkę i odezwał się szeptem: - Tak, w nocy. Przesadziłem z klimatyzacją. Chodźmy stąd. - Idź za mną. - Wyszli ze sklepu. Darby wzięła go za rękę i poprowadziła schodami prosto na bulwar. - Widziałaś ich? - spytał. 228 - Nie, jeszcze nie. Ale jestem pewna, że są niedaleko. - Dokąd mnie, do diabła, ciągniesz? - zachrypiał. Maszerowali bulwarem coraz szybciej. Rozmawiali, nie patrząc na siebie. - Nie pytaj i wyciągaj nogi. - Idziesz za szybko, Darby. Możemy wzbudzić podej- rzenia. Zwolnij! Posłuchaj, to szaleństwo! Pozwól mi za- dzwonić, załatwić ochronę... Za dziesięć minut będzie tu trzech agentów... - trajkotał jak prawdziwy Verheek. To działało! Trzymali się za ręce i pędzili na złamanie karku. - Nic z tego. - Zwolniła. Bulwar był pełen ludzi. Obok parowca "Królowa Delty" ustawiła się kolejka wycieczkowiczów. Stanęli na jej końcu. - Co ty, do cholery, kombinujesz? - spytał. - Czy zawsze tak się ciskasz? - odpowiedziała szeptem. - Zawsze. Szczególnie gdy muszę robić coś głupiego, a to, co robimy, to idiotyzm! Chcesz popłynąć statkiem? - Aha. - Dlaczego? - Kichnął i rozkaszlał się na dobre. Mógłby załatwić ją jedną ręką, ale wszędzie było pełno ludzi. Z przodu, z boku, za nimi. Khamel szczycił się tym, że każdą robotę wykonuje tak samo starannie, nie zostawiając śladów, a tutaj wywołałby zamieszanie. Wsiądzie więc na statek, poudaje Verheeka przez kilka następnych minut, a potem się zobaczy. Tak... Najlepiej będzie, jeśli zapro- wadzi ją na górny pokład, tam zabije, wrzuci trupa do rzeki i zacznie wrzeszczeć, że wypadek, że znowu ktoś się utopił. To powinno się udać. Jeśli nie, poczeka cierpliwie na inną okazję. Dziewczyna nie przeżyje następnej godziny. Gavin był nerwusem, więc czas się powściekać: - Pytałem, dlaczego. - Bo milę stąd w górę rzeki ktoś zostawił dla mnie samochód na parkingu koło przystani. Dopłyniemy tam za pół godziny - tłumaczyła szeptem. - Zejdziemy ze statku, wsiądziemy do auta i będą mogli nas pocałować. Kolejka zaczęła się przesuwać. - Nie lubię pływać. Cierpię na chorobę morską. Brzydko 229 mi to pachnie, Darby - zakaszlał i rozejrzał się wokół wzrokiem osaczonego zwierzęcia. - Uspokój się, Gavin. Uda nam się. Khamel podciągnął spodnie należące kiedyś do Verheeka. Miały dziewięćdziesiąt centymetrów w pasie, dlatego na- łożył na siebie osiem par gatek. Bluza treningowa była w największym rozmiarze. Z pewnością wyglądał jak ktoś ważący przynajmniej sto dziewięćdziesiąt funtów. Albo i więcej. Ważne, że nie domyśliła się niczego. Dochodzili do trapu "Królowej Delty". - Nie podoba mi się to - bąknął na tyle głośno, by go usłyszała. - Zamknij się - odparła. Jakiś mężczyzna podbiegł do końca kolejki i przepchnął się łokciami przez obładowany torbami i aparatami tłum. Turystów było takie mrowie, jakby przejażdżka parow- cem stanowiła największą atrakcję- sezonu. Nowo przybyły miał doświadczenie w zabijaniu, ale nigdy nie robił tego na oczach gromady ludzi. Widział głowę dziewczyny. Prze- ciskał się rozpaczliwie do przodu. Ludzie obrzucali go prze- kleństwami, lecz nie zwracał na to uwagi. Pistolet miał ukryty w kieszeni, lecz zbliżając się, wyszarpnął go i trzy- mał w ręce wyciągniętej wzdłuż prawego uda. Stała obok trapu; jeszcze chwila i wejdzie na statek. Rzucił się do przodu i rozepchnął tłum. Wycieczkowicze oburzyli się głośno, a gdy ujrzeli broń, zaczęli wrzeszczeć. Trzymała za rękę mężczyznę, który bez przerwy coś mówił. Postawiła już jedną nogę na trapie, gdy odtrącił ostatnią osobę i przy- łożył pistolet do podstawy czaszki mężczyzny, tuż pod czerwoną czapeczką. Wystrzelił tylko raz. Ludzie z wrza- skiem padli na ziemię. Gavin upadł ciężko na trap. Darby krzyknęła i cofnęła się przerażona. W uszach dzwonił jej huk wystrzału, sły- szała rozwrzeszczanych ludzi, pokazujących Verheeka pal- cami. Mężczyzna z pistoletem biegł w stronę centrum hand- lowego, gdzie mógł łatwo ukryć się w tłumie. Jakiś gruby, obwieszony aparatami facet rozwrzeszczał się histerycznie. 230 Widziała uciekającego zabójcę nie dłużej niż sekundę. Po- tem zniknął. Nie miała pojęcia, kim był. Krzyczała na całe gardło i nie mogła przestać. - On ma pistolet! - zawołała jakaś kobieta. Tłum otaczający Verheeka cofnął się. Gavin podniósł się na kolana, w prawej dłoni trzymał mały rewolwer. Ko- łysał się żałośnie w przód i w tył, jak cierpiące na chorobę sierocą dziecko. Z brody ściekała mu krew, gromadząca się w kałużę u jego stóp. Zwiesił głowę. Miał zamknięte oczy. Przesunął się na kolanach o kilka cali, prosto w ka- łużę własnej krwi. Tłum cofnął się jeszcze bardziej, przerażony widokiem człowieka walczącego ze śmiercią. Postrzelony znów ruszył chwiejnie przed siebie, nie wiadomo po co - może w na- dziei, że ruch utrzyma go przy życiu. Zaczął bełkotać. Z jego gardła wydobywały się głośne, bolesne jęki - ża- łosna skarga w trudnym do rozpoznania języku. Krew spływała mu z nosa i brody. Wciąż zawodził w ja- kimś niezrozumiałym dialekcie. Dwóch członków załogi parowca stało na trapie i przyglądało się agonii, bojąc się zbliżyć. Widzieli kołyszący się wraz z ciałem rewolwer. Jakaś kobieta wybuchnęła płaczem, potem następna. Dar- by cofnęła się o krok. - To Egipcjanin - usłyszała szept niskiej pani o cie- mnym kolorze skóry. Tłumowi zahipnotyzowanemu śmiercią było to obojętne. Zakołysał się po raz kolejny i dotarł do krawędzi bul- waru. Rewolwer wpadł do rzeki. Verheek upadł na brzuch. Z głowy, zwieszonej nad wodą, skapywała krew. Z tyłu rozległy się jakieś krzyki. Obok umierającego stanęło dwóch policjantów. Tłum przybliżył się, chcąc zobaczyć trupa. Darby szła tyłem, z trudem unosząc stopy. W końcu odwróciła się i odeszła. Policjanci będą zadawać pytania, na które i tak nie od- powie, więc wolała uniknąć spotkania z nimi. Czuła ogar- niającą ją słabość. Musi gdzieś usiąść i pomyśleć. W pa- sażu przy Riverwalk był bar z ostrygami - zatłoczony, 231 jak zwykle w porze lunchu. Przeszła na tył i znalazła to- alety. Zamknęła drzwi kabiny i usiadła na sedesie. Opuściła Riverwalk, gdy zapadł zmrok. Od hotelu Westin dzieliły ją tylko dwie przecznice; miała nadzieję, że zdoła tam dotrzeć, zanim ktoś zastrzeli ją na ulicy. W centrum handlowym kupiła nowe rzeczy. Zmieniła także okulary i kapelusz. Miała już dosyć wydawania pieniędzy na ko- lejne przebrania. Miała dosyć wszystkiego. Dotarła do Westin bez problemu, okazało się jednak, że wszystkie pokoje są zajęte. Przez godzinę siedziała w jasno oświetlonym foyer i piła kawę. Musiała uciekać, ale bez paniki. Miała sporo rzeczy do przemyślenia. A może za dużo myślała? Może zorientowali się, że starannie planuje swoje posunięcia i dostosowali się do niej. Wyszła z hotelu i zatrzymała jadącą Poydras taksówkę. Za kierownicą siedział przygarbiony siwy Murzyn. - Muszę dostać się do Baton Rouge - powiedziała. - Chryste, dziecino, to kawał drogi! - Ile pan weźmie? - spytała szybko. Pomyślał chwilę. - Stówkę i pięćdziesiąt. Wpełzła na tylne siedzenie i podała kierowcy dwa ban- knoty. - Dam panu dwieście, tylko proszę jechać szybko i sprawdzać od czasu do czasu, co się dzieje z tyłu. Mogę być śledzona. Taksówkarz wyłączył licznik i wsadził pieniądze do kie- szeni na piersi. Darby wyciągnęła się na tylnym siedzeniu i zamknęła oczy. Jazda taksówką nie była rozsądnym po- sunięciem, ale rozsądek i rozwaga w niczym jej nie po- mogły. Stary był dobrym kierowcą. Po kilku minutach byli już na autostradzie. Dzwonienie w uszach ustało, lecz wciąż słyszała strzał i widziała swego towarzysza na kolanach, kołyszącego się w przód i w tył, walczącego o każdą sekundę życia. Tho- mas mówił o nim kiedyś "Holender Verheek". Potem po- 232 dobno Gavin złościł się, gdy się tak do niego zwracali. Skończyli już wtedy studia i poważnie zajęli się robieniem kariery. Holender Verheek nie był Egipcjaninem. Człowieka, który go zabił, widziała przez ułamek se- kundy - mimo to rozpoznawała w nim kogoś... Mężczyzna biegnąc spojrzał w prawą stronę i wtedy poznała go i... zapomniała. Wpadła w histerię, nie mogła opanować krzy- ku, pamiętała wszystko jak przez mgłę. Wszystko jak przez mgłę... W połowie drogi do Baton Rouge zapadła w głęboki sen. 26 Voyles ze słuchawką przy uchu stał za swym dyrektor- skim obrotowym fotelem. Nie miał na sobie marynarki, a większość guzików jego dawno nie zmienianej, wymiętej koszuli była rozpięta. Dochodziła dziewiąta wieczorem i, sądząc po stanie garderoby, Voyles spędził w biurze przynajmniej piętnaście godzin. I nie miał zamiaru wyjść. Wysłuchał informacji podawanej przez telefon, wydał kilka bełkotliwych poleceń i odłożył słuchawkę. Po drugiej stronie biurka siedział K.O. Lewis. Drzwi były otwarte, wszędzie paliły się światła; nikt nie zbierał się do domu. W gabinecie panował poważny nastrój, z korytarza dobie- gały przyciszone rozmowy. - Dzwonił Eric East - powiedział Voyles, siadając ostrożnie w fotelu. - Jest na miejscu od dwóch godzin. Właśnie skończyli sekcję zwłok. Kula przeszła przez pra- wą skroń, ale Verheek umarł wcześniej od ciosu zadanego w C-2 i C-3. Kręgi są strzaskane w drobny mak. Na dłoni nie znaleźli śladów prochu. Dostał jeszcze jeden cios... w krtań... prawdopodobnie wcześniej, bo nie było to przy- czyną śmierci. Leżał na łóżku nagi. Umarł między dziesiątą a jedenastą zeszłej nocy. - Kto go znalazł? - spytał Lewis. 233 - Pokojówka. Weszła do pokoju około jedenastej przed południem. Przekażesz wiadomość żonie? - Jasne - odparł K.O. - Kiedy przywiozą ciało? - East powiedział, że za kilka godzin, prawdopodobnie koło drugiej w nocy. Przekaż żonie Verheeka, że zrobimy wszystko, czego od nas zażąda. Poinformuj ją, że wysyłam stu agentów do przeczesywania miasta. Przysięgnij, że znaj- dziemy mordercę i tak dalej, i tak dalej... - Są jakieś ślady? - Chyba nie. East mówił, że weszli do pokoju o trzeciej po południu i niczego nie znaleźli. Kolejna czysta robota. Brak śladów włamania. Ofiara nie stawiała oporu. Nie mają niczego, co mogłoby nam pomóc, ale dopiero zaczynają. - Voyles potarł oczy i zamyślił się. - Jak to możliwe, że gość pojechał na najzwyklejszy pogrzeb i zginął? - spytał Lewis. - Węszył wokół sprawy "Pelikana". Carlton, jeden z na- szych agentów, powiedział Eastowi, że Gavin próbował odnaleźć dziewczynę; gdy skontaktowała się z nim, po- prosił Carltona o pomoc i ochronę. Rozmawiał z Verhee- kiem parę razy, dał mu namiary na studenckie knajpki w mieście. Nic więcej nie wie. Aha, mówił jeszcze, że trochę się bał o Verheeka, bo ten naiwniak afiszował się pracą w FBI. Według Carltona Gavin zachowywał się jak szurnięty. - Czy ktoś widział dziewczynę? - Na mój rozum ona już gryzie ziemię. Poleciłem No- wemu Orleanowi, żeby ją znaleźli... żywą lub martwą. - Przez ten cholerny raport ludzie padają jak muchy! Kiedy się do niego zabierzemy? Voyles wskazał brodą drzwi. Lewis wstał posłusznie i za- mknął je. Dyrektor podniósł się z fotela, strzelił palcami i zaczął głośno myśleć: - Musimy zadbać o własne tyłki. Sądzę, że powinniśmy oddelegować przynajmniej dwustu agentów do "Pelikana" i zachować najściślejszą tajemnicę. W tym coś jest, K.O., coś naprawdę parszywego. Nie wolno nam jednak zapo- 234 minać, że obiecałem prezydentowi zawieszenie broni w tej sprawie. Pamiętaj, że osobiście prosił mnie o wstrzymanie śledztwa, a ja zgodziłem się, po części dlatego, że trakto- waliśmy to jako żart... - Voyles wykrzywił usta w kwaśnym uśmiechu. - Rzecz w tym, że nagrałem naszą rozmowę, mam na taśmie żądanie zaniechania obowiązków służbo- wych, wysunięte przez prezydenta wobec dyrektora FBI. A co...! Coal na polecenie tego idioty nagrywa każdą roz- mowę prowadzoną w odległości pół mili od Białego Domu; dlaczego ja nie miałbym skorzystać z ich pomysłu?! Ka- załem sobie zamontować najlepszy miniaturowy mikrofon, nagranie jest bez zarzutu. Czyste jak jasna cholera! - Nie nadążam, Denton. - To proste. Włączamy dopalacze i zabieramy się ostro do roboty. Jeśli raport nie kłamie, bierzemy od prokuratury nakazy, łapiemy winnych i czekamy na akty oskarżenia. Społeczeństwo wpada w ekstazę. Jednak pod żadnym po- zorem nie wolno nam się spieszyć. Na razie idiota i Coal o niczym nie wiedzą. Jeśli prasa coś zwęszy i raport "Pe- likana" ujrzy światło dzienne, moja w tym głowa, by naród dowiedział się, że prezydent kazał nam się wycofać, bo chodzi o jego kolesia. - To będzie gwóźdź do jego trumny - uśmiechnął się Lewis. - No właśnie! Coal wykrwawi się na śmierć, a prezydent będzie skończony. W przyszłym roku mamy wybory, K.O. - Podoba mi się twój plan, Denton, ale najpierw musimy rozgryźć tę sprawę. Voyles stanął za fotelem i zsunął buty, przez co stał się jeszcze niższy. - Zajrzymy do wszystkich psich bud, do każdej nory i do każdego kibla, K.O. Oczywiście nie będzie to łatwe. Jeśli istotnie przyjdzie nam zmierzyć się z Mattiece'em, to będziemy mieli na karku miliardera, który nie wahał się uknuć skomplikowany spisek i wynająć najbardziej uta- lentowanych morderców tylko po to, by zlikwidować dwóch sędziów. Jego ludzie nie są zbyt rozmowni i nie zostawiają 235 śladów. Spójrz, co się stało z naszym przyjacielem Gavi- nem. Choćbyśmy przez dwa lata wycierali kurze w hotelu, założę się, że nie znajdziemy nawet śladu łupieżu mordercy. Tak jak w wypadku Rosenberga i Jensena. - Oraz Callahana. - Tak... jego także. I zapewne dziewczyny. - Wiesz, Denton, mam wyrzuty sumienia... Gavin był u mnie w czwartek rano, kiedy dowiedział się o Callaha- nie... A ja go spławiłem... Nie chciałem nawet biedaka wysłuchać... - Posłuchaj, mnie także jest przykro, że nie żyje. Był dobrym prawnikiem, bardzo lojalnym wobec mnie. Cenię to. Ufałem Gavinowi. Zginął dlatego, że posunął się za daleko. Nie musiał bawić się w policjanta i szukać dziew- czyny. - Lepiej już pójdę do pani Verheek. - Lewis wstał i prze- ciągnął się. - Więc co mam jej powiedzieć? - Powiedz jej, że to wygląda na napad, gliny nie są jeszcze pewne, wciąż szukają, i jutro dowiemy się więcej. Coś w tym stylu. Dodaj, że jestem zdruzgotany i zrobimy wszystko, by jej pomóc. Limuzyna Coala zahamowała gwałtownie przy krawęż- niku, przepuszczając jadącą na syrenie karetkę pogotowia. Coal od jakiegoś czasu krążył bez celu po mieście - co nie było niczym niezwykłym, gdy zamierzał spotkać się z Matthew Barrem, by omówić naprawdę brudne interesy. Siedzieli w głębi auta i sączyli napoje. Coal zadowolił się wodą mineralną. Barr pił piwo z półlitrowej puszki, ku- pionej w sklepie spożywczym. Nie zwrócili uwagi na pogotowie. - Muszę wiedzieć, co chodzi po łbie Granthamowi - odezwał się Coal. - Dzwonił dzisiaj do Zikmana, do do- radcy Zikmana, Trandella, a także do Nelsona De Vana, jednego z moich byłych asystentów, który pracuje w Ko- mitecie na Rzecz Reelekcji. Na pewno nie ograniczył się 236 do tych trzech telefonów, ale o reszcie nie słyszałem. I wszystko w ciągu jednego dnia! Grantham musiał coś zwęszyć i idzie za ciosem. - Myślisz, że widział raport? Limuzyna włączyła się do ruchu. - Nie, na pewno nie. Gdyby znał jego treść, nie zarzu- całby przynęty. Wystarczy, cholera, że o nim słyszał! - Jest dobry. Obserwuję go od lat. Nie afiszuje się i nie szuka sławy. Woli być w cieniu, bo wtedy łatwiej konta- ktować się z przeróżnymi informatorami. Zdarzało mu się wypisywać idiotyzmy, ale zazwyczaj jest bardzo dokładny, wręcz skrupulatny. - To mnie właśnie martwi. Jak zwęszy krew, nie popuści. - Oczywiście żądałbym za wiele pytając, o czym mówi raport? - Barr upił łyk piwa. - Istotnie. Nie pytaj mnie o to, bo sprawa jest tak cho- lernie poufna, że ciarki przechodzą mi po plecach. - W takim razie skąd Grantham o niej wie? - Doskonałe pytanie. Właśnie tego chcę się dowiedzieć. Jak wpadł na trop raportu i ile o nim wie, a także: kim są jego wtyki? - Podłączyliśmy podsłuch do jego telefonu w samocho- dzie, ale nie byliśmy jeszcze w mieszkaniu. - Dlaczego? - Dzisiaj rano o mało nie nakryła nas jego sprzątaczka. Spróbujemy jutro. - Nie daj się przyłapać, Barr. Pamiętaj o Watergate. - Nie mów mi o tych kretynach, Fletcher. Nie zapomi- naj, że masz do czynienia ze specjalistami. - No właśnie! Powiedz mi więc, czy ty i twoi specjaliści możecie zainstalować podsłuch w redakcyjnym telefonie Granthama? - Oszalałeś?! - Barr odwrócił się ze zmarszczonymi brwiami. - To niewykonalne. W agencji przez całą dobę aż roi się od ludzi. Mają swoich ochroniarzy i personel techniczny. - Musi być jakiś sposób. 237 - Więc zrób to sam, Coal. Zrób to, jeśli jesteś taki cho- lernie sprytny. - Zastanów się nad tym, dobra? Po prostu przemyśl to sobie. - Już przemyślałem i mówię ci: to jest niewykonalne! Słowa te dziwnie rozbawiły Coala, co doprowadziło Bar- ra do wrzenia. Limuzyna wjechała do centrum. - Załóżcie podsłuch w mieszkaniu - przypomniał Coal. - Dwa razy dziennie chcę mieć raporty o wszystkich roz- mowach Granthama. Samochód zatrzymał się i Barr wysiadł. 27 Śniadanie na Dupont Circle. Było dosyć chłodno; ćpuny i transwestyci leżeli nieprzytomni, pogrążeni w swych per- wersyjnych światach. Wokół nich rozłożyło się kilku bez- domnych pijaków. Słońce wzeszło jakiś czas temu i roz- proszyło ciemności, więc nic mu nie groziło. Poza tym wciąż był agentem FBI i nosił pod pachą kaburę z gnatem. Kogo miał się bać? Zboczeńców? Co prawda nie używał broni od piętnastu lat, bo rzadko wstawał zza biurka, teraz jednak z chęcią sięgnąłby po krótką kolbę i wypalił, gdyby zaszła potrzeba. Nazywał się Trope i był agentem do specjalnych poru- czeń samego dyrektora. Jego misje były tak poufne, że wiedział o nich jedynie Voyles. I to właśnie on wysłał go dzisiaj na pogawędkę z Bookerem z Langley. Obaj cieszyli się ogromnym zaufaniem swoich szefów, którzy od czasu do czasu mieli dosyć kombinowania, co robi druga strona, i za pośrednictwem swych agentów wymieniali informacje. Trope siedział na okrągłej ławce, zwrócony plecami do New Hampshire. Rozpakował kupione w sklepie śniadanie, na które składał się banan i słodka bułka. Spojrzał na ze- garek. Booker nigdy się nie spóźniał. Zwykle Trope zjawiał 238 się pierwszy w umówionym miejscu, a Booker pięć minut po nim. Zawsze szybko wymieniali uwagi i Trope odcho- dził, zostawiając kolegę samego. Agent Voylesa naprawdę nazywał się Trope, ale nie wie- rzył, że Booker podał swoje prawdziwe nazwisko. Z pew- nością wymyślił sobie pseudonim. Booker był z Langley, gdzie pracowali sami paranoicy i nawet gońcy mieli ksywy. Odgryzł czubek banana. Ciekawe, jak w Langley zwracają się do sekretarek, skoro codziennie obowiązuje inny kod? Booker szedł spacerkiem wzdłuż fontanny, z dużym styropianowym kubkiem kawy. Rozejrzał się dokoła, a po- tem usiadł obok kolegi. Spotkanie było umówione przez Voylesa, więc Trope będzie mówił jako pierwszy. - Straciliśmy człowieka w Nowym Orleanie - zaczął. - Dał się zabić - powiedział Booker i upił łyk kawy. - Co nie zmienia faktu, że nie żyje. Byliście tam? - Owszem, ale nie mieliśmy pojęcia, że facet węszy. Zajmowaliśmy się kim innym. O co mu chodziło? - Nie mamy pojęcia. - Trope rozwinął czerstwą bułkę. - Pojechał na pogrzeb, próbował odnaleźć dziewczynę i do- stał w łeb nie wiadomo od kogo. Czysta robota, nie są- dzisz? Booker wzruszył ramionami. Ci z FBI byli jak dzieci. - Taka sobie. Z tego, co słyszałem, dosyć kiepsko zain- scenizowane samobójstwo. - Napił się gorącej kawy. - Gdzie jest dziewczyna? - spytał Trope. - Zgubiliśmy ją na lotnisku O'Hare. Kto wie, może jest już na Manhattanie? Szukamy jej. - Oni też szukają. - Trope sięgnął po swój kubek kawy. - Z pewnością. Spojrzeli na pijaka, który podniósł się z ławki i zwalił na ziemię. Poleciał prosto na głowę i stęknął przy ude- rzeniu, ale był tak pijany, że zapewne nic nie poczuł. Gdy stanął chwiejnie na nogach, z czoła płynęła mu krew. Booker spojrzał na zegarek. Nie powinni przedłużać spot- kania. - Czy pan Voyles ma jakieś plany? 239 - O tak. Wchodzi do gry. Wczoraj wysłał tam pięć- dziesięciu ludzi, dzisiaj dorzuci ponad setkę. Nie lubi tracić pracowników, szczególnie tych, których zna. - Co z Białym Domem? - Nie powie im o tym, i liczy, że się nie dowiedzą. O niczym nie mają pojęcia. - Znają Mattiece'a. - A gdzie jest obecnie pan Mattiece? - Trope zdobył się na lekki uśmiech. - Nie wiadomo. Przez ostatnie trzy lata tylko od czasu do czasu pojawiał się w kraju. Ma przynajmniej sześć po- siadłości rozrzuconych po całym świecie, a oprócz tego odrzutowce, jachty i Bóg wie co jeszcze. - Raport musiał zaleźć mu za skórę, nie sądzisz? - Trope dokończył bułkę i wsadził celofan do papierowej torby. - O tak! Gdyby rozegrał to spokojnie, nikt nie zwróciłby uwagi na tę historyjkę. Ale facet wpadł w szał i zaczął zabijać, a im więcej trupów, tym wiary godniej sza staje się hipoteza raportu. Trope spojrzał na zegarek. Rozmawiali już zbyt długo, ale istotnie było o czym. - Voyles mówi, że będzie nam potrzebna wasza pomoc. - W porządku. - Booker kiwnął głową. - Ale sprawa nie będzie łatwa. Po pierwsze: domniemany zabójca nie żyje. Po drugie: domniemany zleceniodawca jest nie- uchwytny. Zorganizowano skomplikowany spisek, ale spi- skowcy zniknęli. Spróbujemy znaleźć Mattiece'a. - I dziewczynę? - Tak, ją też. - Ciekawe, co ona knuje. - Zastanawia się, jak przeżyć. - Dlaczego jej nie zdejmiecie? - spytał Trope. - W tej chwili nie wiemy, gdzie się zaszyła, a poza tym nie wolno nam zgarniać niewinnych ludzi z ulicy. Dziewczyna nikomu już nie ufa. - Nie dziwię się - rzekł Trope i odszedł. 240 Grantham podniósł niewyraźne zdjęcie, przesłane faksem z Phoenix. Przez dwa lata Darby studiowała biologię w college'u Uniwersytetu Stanowego Arizony - na zdjęciu miała nie więcej niż dwadzieścia wiosen i bardzo ładnie prezentowała się w stroju alumna. Drugi faks przysłał współpracownik Associated Press z Nowego Orleanu. Była na nim kopia jej pierwszorocznego zdjęcia z Tulane. Miała już dłuższe włosy. Szperając w studenckich annałach, facet z AP natrafił na fotografię panny Darby Shaw pijącej die- tetyczną colę podczas akademickiego pikniku. Na zdjęciu ubrana była w obszerną bluzę i wyblakłe, dopasowane dżinsy. Śmiała się z czegoś... lub z kogoś stojącego w po- bliżu. Miała idealnie równe, białe zęby i miłą twarz. Wy- glądała jak modelka z "Vogue'a". Grantham przypiął to zdjęcie do korkowej tablicy nad biurkiem. Nadszedł także faks ze zdjęciem Thomasa Callahana, potrzebnym do dokumentacji. Położył nogi na biurku. Był wtorek, dochodziło wpół do dziesiątej. W sali agencyjnej szumiało jak w dobrze zorganizowanym ulu. W ciągu ostatnich dwudziestu czte- rech godzin Gray wykonał osiemdziesiąt telefonów, a ich efektem były jedynie cztery fotografie i sterta dokumen- tów kontroli finansowej kampanii prezydenckiej. Dreptał w miejscu, ale czy to ważne? Dziewczyna wszystko wy- śpiewa. Przeglądając ostatnie wydanie "Posta" natknął się na nie- co dziwną historię zejścia z tego świata niejakiego Gavina Verheeka. Zadzwonił telefon. To była Darby! - Widział pan "Posta"? - Czasami coś dla nich pisuję. - Pytam, czy czytał pan ten artykuł o prawniku z FBI zamordowanym w Nowym Orleanie. - Darby nie była w nastroju do żartów. - Wiesz coś na ten temat? - Można to tak ująć. Słuchaj pan uważnie, Grantham: Callahan przekazał raport Verheekowi, który był jego naj- lepszym przyjacielem. W piątek Verheek przyjechał do No- 241 wego Orleanu na pogrzeb Thomasa. Rozmawiałam z nim przez telefon. Chciał mi pomóc, ale bałam się ludzi z Biura. Umówiliśmy się na spotkanie wczoraj, czyli w poniedzia- łek. Verheek został zamordowany w pokoju hotelowym około jedenastej wieczorem w niedzielę. Notuje pan, panie Grantham? - Tak, mam wszystko. - Verheek nie przyszedł na spotkanie, bo już nie żył. Wpadłam w panikę i wyjechałam z miasta. Jestem w No- wym Jorku. - Rozumiem. - Grantham notował w szaleńczym tem- pie. - Kto zabił Verheeka? - Nie wiem. Ta sprawa ma drugie dno. Przeczytałam "Posta" i "New York Timesa" od deski do deski i nie zna- lazłam ani słowa o tym morderstwie. Zabito również czło- wieka, z którym się spotkałam, biorąc go za Verheeka. To długa historia. - Na to wygląda. Kiedy mi ją opowiesz? - Kiedy może pan zjawić się w Nowym Jorku? - Najpóźniej w południe. - Trochę za szybko. Przełóżmy to na jutro. Zadzwonię do redakcji mniej więcej o tej porze i przekażę dalsze in- strukcje. Musi być pan ostrożny, Grantham. Spojrzał z podziwem na fotografię uśmiechniętej dziew- czyny w dżinsach. - Mam na imię Gray, a nie Grantham. - Jak wolisz. Słuchaj dalej: pewni ludzie obawiają się tego, co wiem. Jeśli opowiem ci o tym, możesz zginąć. Widziałam już dosyć trupów, Gray. Słyszałam wybuchające bomby i huk wystrzałów. Wczoraj stałam obok faceta wy- rzygującego własny mózg i nie mam pojęcia, kim był ani dlaczego go zabito. Oczywiście musiał wiedzieć o raporcie "Pelikana". Myślałam, że to przyjaciel, powierzyłam mu swoje życie... Zabito go strzałem w głowę... W biały dzień... Pośród tłumu ludzi... Widziałam, jak umiera, i wte- dy zaświtała mi myśl, że nie był tym, za kogo się podawał... 242 Nie był przyjacielem. Dziś rano przeczytałam gazety i je- stem pewna, że chciał mnie zabić. - Zamordowano faceta, który miał cię zabić?! Nic już nie rozumiem. - Wyjaśnię ci to, kiedy się tu zjawisz. - W porządku, Darby. - Musimy jeszcze uzgodnić pewien drobiazg. Powiem ci wszystko, co wiem, pod warunkiem, że nikomu nie zdra- dzisz mojego nazwiska. Nie pomyślałam o tym wcześniej i przeze mnie zginęło troje ludzi, a ja mogę być następna. Nie chcę mieć kłopotów. Utrzymasz moje nazwisko w ta- jemnicy? - Umowa stoi. - Zaufałam ci, Gray, zresztą sama nie wiem dlaczego. Jeśli nadużyjesz mojego zaufania, zniknę. - Masz moje słowo, Darby. Przysięgam. - Uważam, że popełniasz błąd, angażując się w tę spra- wę. To nie jest zwykła dziennikarska robota. Możesz przy- płacić ją życiem. - Zginę z rąk ludzi, którzy zabili Rosenberga i Jensena? - Tak. - Wiesz, kto ich zabił? - Wiem, kto opłacił mordercę. Znam nazwisko tego czło- wieka. Wiem, czym się zajmuje i jaką prowadzi politykę. - I powiesz mi o tym jutro? - Jeśli dożyję. Zapadła niezręczna cisza. Oboje zastanawiali się nad sto- sownym skomentowaniem tej uwagi. - Może powinniśmy porozmawiać zaraz... - zapropo- nował nieśmiało. - Może... Zadzwonię do ciebie jutro. Grantham odłożył słuchawkę i zapatrzył się w lekko roz- mazaną fotografię przepięknej studentki prawa, przekona- nej, że niedługo umrze. Rozmarzył się i przez chwilę wi- dział siebie w roli pełnego galanterii rycerza wybawiają- cego swą damę z rąk oprawców. Dama miała nieco ponad dwadzieścia lat, lubiła mężczyzn w średnim wieku - 243 o czym świadczyło zdjęcie Callahana - i nagle zaufała mu jak nikomu innemu na świecie. Musi coś z tym zrobić... Musi ją ocalić... Kawalkada samochodów opuściła centrum z szumem opon. Za godzinę miał wygłosić przemówienie w College Park. Zdjął marynarkę, zanim zapadł się w głębokie sie- dzenie z tyłu auta, i czytał tekst przemówienia, przygoto- wany przez Mabry'ego. Pokręcił głową i dopisał coś na marginesie. Kiedy indziej byłaby to przyjemna wycieczka za miasto, do przepięknie położonego kampusu, gdzie miał uraczyć zgromadzonych lekko strawną mową, ale dzisiaj przeszkadzał mu Coal siedzący obok. Szef gabinetu z zasady unikał takich wycieczek. Cenił sobie chwile, gdy prezydent wyjeżdżał z Białego Domu, składając na jego barki ciężar odpowiedzialności za pań- stwo. Teraz musieli jednak porozmawiać. - Mam już dosyć tych przemówień Mabry'ego - o- znajmił zniechęcony prezydent. - Wszystkie są takie same. Daję głowę, że taką mowę wygłosiłem przed tygodniem w Klubie Rotariańskim. - Nie mamy nikogo lepszego - powiedział Coal, nie podnosząc głowy znad pliku memorandów. Przeczytał wcześniej mowę i w jego przekonaniu nie była zła. To prawda, Mabry pisał prezydenckie wystąpienia od sześciu miesięcy i brakowało mu pomysłów. Prezydent zerknął na dokumenty na kolanach Fletchera. - Co to? - Lista kandydatów do Sądu Najwyższego. - Kto na niej został? - Siler-Spence, Watson i Calderon. - Świetnie się spisałeś, Fletcher - stwierdził sarkasty- cznie prezydent. - Kobieta, czarny i Kubańczyk! Gdzie się podziali biali? Wydaje mi się, że jasno określiłem kry- teria. Mieli być młodzi, biali, twardzi, o jasno sprecyzo- wanych konserwatywnych przekonaniach i nieposzlakowa- 244 nej opinii. Chciałem mężczyzn, którzy jeszcze trochę pożyją na tym świecie. Czy nie mówiłem ci tego? - Muszą zostać zatwierdzeni, szefie - powiedział Coal, nie przerywając czytania. - Czy zdajesz sobie sprawę, że w poprzednich wyborach głosowało na mnie dziewięciu z dziesięciu białych męż- czyzn? - Osiemdziesiąt cztery procent. * - Zgadza się. Więc co masz im do zarzucenia? - To nie jest poparcie, o jakie nam chodzi. - Kurwa, więc o co nam chodzi? Pamiętaj, że to ja nagradzam przyjaciół i karcę wrogów. Tylko w ten sposób można przetrwać w świecie polityki. Tańczy się z tymi, którzy cię o to proszą. To niepojęte, że wysuwasz kandy- daturę kobiety i czarnego! Gdzie się podziały twoje jaja, Fletcher? Coal nadal przerzucał kartki. Słyszał już wcześniej tyrady prezydenta. - Myślę o przyszłorocznych wyborach - stwierdził cicho. - A ja nie? Rozdałem stanowiska tylu Azjatom, Laty- nosom, czarnym i kobietom, że ktoś, kto mnie nie zna, gotów pomyśleć, że jestem demokratą. Do cholery, Fletcher, co masz przeciwko białym? Posłuchaj, w całym kraju na pewno jest przynajmniej ze stu dobrych, wykwalifikowa- nych, konserwatywnych sędziów, prawda? Dlaczego nie potrafisz znaleźć choćby dwóch... tylko dwóch, którzy wyglądają i myślą tak jak ja? - Popiera pana dziewięćdziesiąt procent Kubańczyków. Prezydent rzucił tekst przemówienia na fotel i wziął do ręki poranne wydanie "Posta". - Niech ci będzie. Zgadzam się na Calderona. Ile ma lat? - Pięćdziesiąt jeden. Jest żonaty i ma ośmioro dzieci. Katolik z biednej rodziny. Kiedy studiował w Yale, ciężko pracował, by opłacić naukę. Nieskazitelna przeszłość. Bar- dzo konserwatywne przekonania. Ogólnie jest bez zarzutu, ale dwadzieścia lat temu leczył się z alkoholizmu. Od tam- tej pory nie pije. Abstynent. 245 - Palił trawę? - Zaprzecza. - Podoba mi się - powiedział prezydent zza gazety. - Mnie również. Departament Sprawiedliwości i FBI za- glądali mu w pranie: jest czysty. Nawet bardzo. Życzy pan sobie omówić Siler-Spence i Watsona? - Siler-Spence... Co to za nazwisko? Według mnie coś jest nie tak z tymi babami o podwójnych nazwiskach. A gdyby nazywała się Skowinski i wyszła za Levondo- wskiego? Czy wtedy jej małe wyzwolone ego domagałoby się, żeby szła przez życie jako pani F. Gwendolyn Sko- winski-Levondowski? Daj spokój, Fletcher. Nigdy się nie zgodzę na kandydaturę baby o podwójnym nazwisku. - Kiedyś już pan się zgodził. - O kim mówisz? - O Kay Jones-Roddy, naszej pani ambasador w Bra- zylii. - Wezwij ją do kraju i wywal na zbity pysk. Coal zdobył się na lekki uśmiech i odłożył papiery na fotel. Wyjrzał przez okno na ulicę. Kandydatura numer dwa może poczekać. Calderon miał już nominację w kie- szeni. Linda Siler-Spence była osobistą faworytką szefa gabinetu, więc będzie naciskał na prezydenta, by mianował czarnego, przez co ten skłoni się ku kobiecie. Prosty chwyt psychologiczny. - Wydaje mi się, że powinniśmy odczekać jeszcze dwa tygodnie z ogłoszeniem nominacji - rzekł. - Wszystko jedno - mruknął prezydent. Artykuł z pier- wszej strony wciągnął go. Ogłosi nominacje, kiedy przyj- dzie mu na to ochota, bez względu na sugestie Coala. Nie był jeszcze pewny, czy powinien przedstawić je razem. - Sędzia Watson jest bardzo konserwatywnym czarnym, cieszącym się opinią osoby bezwzględnej i surowej. Na- dawałby się idealnie. - Nie wiem - mruknął prezydent, nadal zajęty artykułem o Gavinie Verheeku. Coal czytał już wcześniej relację z drugiej strony "Po- 246 sta". Verheeka znaleziono martwego w pokoju hotelowym w Nowym Orleanie. Okoliczności śmierci są bardzo nie- jasne. FBI nie zajęło oficjalnego stanowiska i nie miało nic do powiedzenia na temat przyczyn wizyty Verheeka na Południu. Wiadomość o jego śmierci bardzo poruszyła dyrektora Voylesa, według którego Verheek był wzorowym, lojalnym pracownikiem i tak dalej. - Nasz przyjaciel Grantham milczy ostatnio - odezwał się prezydent, przeglądając strony "Posta". - Węszy. Według mnie usłyszał gdzieś o raporcie, ale nie może go zdobyć. Wydzwania po całym mieście, ale nie wie, o co pytać. Walczy z wiatrakami. - Taaak... Wczoraj grałem w golfa z Gminskim... - oz- najmił zadowolony z siebie prezydent - ...który zapewnia mnie, że nad wszystkim panuje. Porozmawialiśmy sobie od serca, gdy wędrowaliśmy od dołka do dołka. Nawiasem mówiąc, Gminski gra fatalnie, bez przerwy wpada do bun- krów i do wody. Rozbawił mnie do łez. Coal nigdy w życiu nie miał w ręku kija golfowego i nienawidził całej tej czczej gadaniny o dołkach, bunkrach, przewagach i rozmiarach piór. - Myśli pan, że Voyles naprawdę się wycofał? - Tak. Dał mi słowo. Oczywiście nie wierzę mu. - Na ile ufa pan Gminskiemu? - spytał Coal, rzucając okiem na prezydenta i marszcząc przy tym brwi. - W ogóle mu nie ufam. Ale gdyby dowiedział się cze- goś o raporcie "Pelikana", na pewno powiedziałby mi o tym... - mówił coraz ciszej, wiedząc, że jego słowa brzmią naiwnie. Coal chrząknął z niedowierzaniem. Przecięli rzekę Anacostia i wjechali do okręgu Prince Georges. Prezydent podniósł z fotela przemówienie i wyjrzał przez okno. Od zabójstwa sędziów upłynęły dwa tygodnie, a sondaże wciąż wykazywały ponad pięćdziesięcioprocen- towe poparcie społeczne dla jego działań. Demokraci nadal nie mogli zdecydować się na jednego kandydata do urzędu - 247 z tamtej strony nic mu nie grozi. Jest silny, a będzie je- szcze silniejszy. Amerykanie mieli dosyć narkotyków i przestępczości, hałaśliwych mniejszości i liberalnych idiotów interpretujących konstytucję na korzyść krymina- listów i radykałów. Nadeszła chwila chwały! Dwie jedno- czesne nominacje do Sądu Najwyższego. Zostawi przy- szłym pokoleniom wspaniałą spuściznę! Uśmiechnął się do siebie. Cóż za cudowna tragedia! 28 Taksówka zatrzymała się gwałtownie na rogu Piątej i Pięćdziesiątej Drugiej. Gray - zgodnie z instrukcją - za- płacił i szybko wysiadł. Samochód zablokowany przez ta- ksówkę trąbił i mrugał światłami, a Grantham pomyślał, że miło być znów w Nowym Jorku. Była prawie piąta po południu i po ulicach przewalał się tłum pieszych. Domyślił się, że właśnie o to chodziło Darby. Przekazała mu bardzo szczegółowe instrukcje: o tej i o tej godzinie wylecisz samolotem z National i wylądu- jesz na La Guardia; pojedziesz taksówką do hotelu Vista w World Trade Center; zejdziesz do baru, wypijesz drinka albo dwa, rozejrzysz się, czy nikt cię nie śledzi, a po go- dzinie złapiesz taksówkę i zjawisz się na rogu Piątej i Pięć- dziesiątej Drugiej. Masz poruszać się szybko, założyć ciem- ne okulary i bacznie się rozglądać. Jeśli cię wyśledzą, spro- wadzisz na nas śmierć. Kazała mu wszystko zanotować. Trochę przesadzała i wygłupiała się, ale mówiła tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. Zresztą nie miał zamiaru kwestionować zaleceń. Mówiła, że żyje, bo pomaga szczęściu, i nie ma zamiaru ryzykować. Więc jeśli naprawdę chce z nią porozmawiać, zrobi dokładnie to, o co prosi. Oczywiście zapisał wszystkie polecenia. Teraz masze- rował Piątą Aleją najszybciej jak potrafił. Dotarł do Pięć- 248 dziesiątej Dziewiątej i hotelu Plaza. Wszedł po schodach do foyer i wyszedł z drugiej strony na Central Park South. Nikt nie mógł go śledzić, a zakładając, że Darby jest równie ostrożna - nikt nie powinien śledzić jej. Chodnik przy Central Park South był zatłoczony; zbli- żając się do Szóstej Alei Gray przyśpieszył kroku. Był niezmiernie podekscytowany i choć udawał powściągli- wość, nie mógł doczekać się spotkania z Darby. Wniosku- jąc z rozmów telefonicznych, była opanowana i metody- czna, choć czasami wyczuwał w jej głosie strach i nie- pewność. "Jestem zwykłą studentką prawa" - mówiła. Tak naprawdę nie wiedziała, co się wokół niej dzieje, liczyła się ze śmiercią - i to w każdej chwili - a jednak zamierzała doprowadzić do końca tę grę. "Musisz sobie założyć, że zawsze cię ktoś śledzi" - mówiła. Przetrwała tydzień, choć jej tropem szły prawdziwe ogary, więc niech Gray nie gada i robi, co mu każe. Teraz miał wpaść do foyer hotelu St. Moritz na rogu Szóstej i tak też uczynił. Zarezerwowała dla niego pokój na nazwisko Clark, Warren Clark. Zapłacił gotówką, po- jechał windą na ósme piętro i wszedł do pokoju. Tutaj miał zaczekać. "Siedź i czekaj" - poleciła. Przez godzinę stał przy oknie i przyglądał się niebu ciem- niejącemu nad parkiem. W końcu odezwał się telefon. - Pan Clark? - zapytał kobiecy głos. - Hmm... tak. - To ja. Przyjechałeś sam? - Tak. Gdzie jesteś? - Siedem pięter nad tobą. Pojedziesz windą na siedem- naste, potem zejdziesz na piętnaste. Pokój tysiąc pięćset dwadzieścia. - Teraz? - Tak, czekam. Umył po raz kolejny zęby, sprawdził ułożenie włosów i po dziesięciu minutach stanął przed drzwiami pokoju ty- siąc pięćset dwadzieścia. Czuł się jak uczniak na pierwszej randce. Nie miał takiej tremy od czasu występów w szkol- 249 nej drużynie futbolowej. Nazywał się jednak Gray Grant- ham, pracował dla waszyngtońskiego "Posta", a to, co teraz robił, było tylko kolejną dziennikarską wyprawą, w której brała udział dziewczyna - taka jak wszystkie - więc trzeba wziąć się w garść, kolego, i walić śmiało. Zapukał i czekał. - Kto tam? - Grantham - powiedział zza zamkniętych drzwi. Zamek odskoczył i drzwi uchyliły się powoli. Włosy miała nie takie jak na zdjęciu, ale uśmiech pozostał ten sam; miał przed sobą dziewczynę z tableau. Mocno uścis- nęła jego dłoń. - Wejdź. Gdy znalazł się w środku, zaryglowała drzwi. - Napijesz się czegoś? - spytała. - Jasne, a co masz? - Wodę z lodem. - Brzmi zachęcająco. Weszła do małego saloniku, w którym stał mrugający niemymi obrazami telewizor. - Tutaj. - Wskazała miejsce na sofie. Postawił torbę na stole i usiadł. Darby stała przy barku i przez chwilę mógł podziwiać jej figurę w dżinsach. Była boso. Bluza treningowa była o kilka numerów za duża, tak że wycięcie opadało jej na ramię, ukazując wąskie ramiączko stanika. Podała mu wodę i usiadła w fotelu obok drzwi. - Dzięki - powiedział. - Jadłeś coś? - spytała. - Nie było rozkazu. Zachichotała. - Wybacz. Ostatnio dużo przeszłam. Zamówmy coś do pokoju. - Jasne. - Skinął głową i uśmiechnął się. - Co tylko sobie życzysz. - Zjadłabym tłustego hamburgera z frytkami i zimnym piwem. 250 - Wspaniale. Podniosła słuchawkę i złożyła zamówienie. Grantham podszedł do okna i spojrzał na sznur oświet- lonych samochodów na Piątej Alei. - Mam dwadzieścia cztery lata. A ty? Przeniosła się na sofę i popijała zimną wodę. Usiadł na fotelu obok. - Trzydzieści osiem. Kiedyś byłem żonaty, ale tylko raz. Rozwiodłem się przed siedmiu laty i trzema miesiącami. Nie mam dzieci. Mieszkam tylko z kotem. Dlaczego wy- brałaś St. Moritz? - Bo były wolne pokoje i przekonałam ich, że zależy mi na zapłaceniu gotówką i nielegitymowaniu się. Podoba ci się tu? - Tak, choć myślę, że te mury pamiętają lepsze czasy. - Nie jesteśmy na wakacjach. - Jasne. Jak długo tu zostaniemy? Spojrzała na niego uważnie. Przed sześciu laty opubli- kował książkę o aferach w gospodarce mieszkaniowej wielkich miast i choć dzieło nie stało się bestsellerem, zna- lazła jeden egzemplarz w bibliotece publicznej w Nowym Orleanie. Grantham wyglądał starzej niż na zdjęciu z okład- ki, co nie ujęło mu uroku; może nawet dodało dzięki lekkiej siwiźnie na skroniach. - Nie wiem, jak długo ty tu zostaniesz - odparła twar- do. - Moje plany zmieniają się z minuty na minutę. Nie- wykluczone, że zobaczę kogoś na ulicy i polecę do Nowej Zelandii. - Kiedy wyjechałaś z Nowego Orleanu? - W poniedziałek wieczorem. Pojechałam taksówką do Baton Rouge, co było bardzo głupie, bo łatwo to sprawdzić. Potem poleciałam do Chicago, gdzie kupiłam bilety do czterech różnych miast, między innymi do Boise, gdzie mieszka moja matka. Na pokład samolotu lecącego na La Guardia weszłam w ostatniej chwili. Zdaje się, że nikt mnie nie śledził. - Nic ci nie grozi. 251 - Może w tej chwili. Kiedy opublikujesz swój artykuł, zaczną na nas polować. Jeśli w ogóle zdołasz go opubli- kować... Gray zagrzechotał kostkami lodu w szklance i spojrzał na nią badawczo. - Wszystko zależy od tego, co mi powiesz. A także od tego, czy uda nam się zweryfikować twoją historię w in- nych źródłach. - Zostawiam to tobie. Powiem ci wszystko, co wiem, reszta należy do ciebie. - Rozumiem. Kiedy zaczynamy? - Po obiedzie. Wolę mówić z pełnym żołądkiem. Chyba ci się nie śpieszy, prawda? - Oczywiście, że nie. Mam całą noc i cały jutrzejszy dzień, a także dzień trzeci, czwarty i następne. Zakładam, że mówimy o największej od dwudziestu lat aferze, jaka ma szansę ujrzeć światło dzienne, więc poświęcę ci tyle czasu, ile zechcesz. Darby uśmiechnęła się i odwróciła głowę. Dokładnie przed tygodniem czekała z Thomasem przy barze na stolik w Mouton's. Callahan miał na sobie czarną jedwabną ma- rynarkę, dżinsową koszulę, czerwony krawat w orientalne wzory i mocno wykrochmalone spodnie khaki. Założył pół- buty na gołe stopy. Rozpiął kołnierzyk koszuli i rozluźnił krawat. Czekając na miejsce, rozmawiali o Wyspach Dzie- wiczych, Święcie Dziękczynienia i Gavinie Verheeku. Tho- mas pił jak zwykle jednego drinka za drugim. W końcu upił się, co ocaliło jej życie. W ciągu ostatniego tygodnia postarzała się psychicznie o wiele lat. Po raz pierwszy od tamtej środy mogła pro- wadzić normalną rozmowę z kimś, kto nie życzył jej śmier- ci. Skrzyżowała nogi na stoliczku do kawy. Nie czuła się nieswojo, goszcząc u siebie nieznajomego. Odprężyła się. Twarz Granthama mówiła: "Zaufaj mi". Dlaczego nie? Ko- mu zresztą miałaby zaufać? - O czym myślisz? - zapytał. 252 - Przeżyłam ciężki tydzień. Siedem dni temu byłam zwykłą studentką prawa, i marzyłam o zwyczajnej prawni- czej karierze. A teraz... Spójrz, jak wyglądam... Spoglądał na nią. Starał się opanować i nie pożerać jej wzrokiem jak niewyżyty student - mimo to spoglądał. Miała ciemne, bardzo krótkie włosy, układające się w dosyć sty- lową fryzurę - wolał jednak jej dłuższą wersję, taką jak na faksie. - Opowiedz mi o Callahanie - poprosił. - Dlaczego? - Nie wiem... Jest przecież częścią tej historii, prawda? - No tak... Opowiem ci później. - W porządku. Twoja mama mieszka w Boise? - Tak, ale o niczym nie wie. Gdzie mieszka twoja? - W Short Hills w New Jersey - odparł z uśmiechem. Ssał kostkę lodu i czekał na kolejne pytanie. - Co podoba ci się w Nowym Jorku? - Lotnisko, bo to najkrótsza droga, żeby się stąd wyrwać. - Byłam tu latem... z Thomasem. Upały większe niż w Nowym Orleanie. Grantham zdał sobie nagle sprawę, że nie rozmawia z małą, napaloną studentką, ale pogrążoną w żałobie wdo- wą. Ta nieszczęsna kobieta cierpiała. Nie przyglądała się jego włosom, ubraniu czy oczom... Cierpiała... Do jasnej cholery! - Przykro mi z powodu Thomasa - powiedział. - Nie będę już o niego pytał. Uśmiechnęła się lekko i nic nie odpowiedziała. Ktoś zastukał głośno. Darby zerwała się na równe nogi i spojrzała przerażona na drzwi. Oddychała ciężko. To tylko obiad... - Ja otworzę - powiedział Grantham. - Nie bój się. 253 29 Wybrzeże krainy niedawno nazwanej Luizjaną od ty- siącleci było polem bitewnym, na którym natura toczyła nieustanną, cichą i potężną wojnę. Była to wojna o ziemię. Do niedawna ludzie nie brali w niej udziału. Stroną na- cierającą od południa był ocean ze swym arsenałem przy- pływów, wiatrów i powodzi. Od północy parła Missisipi, ciągnąc za sobą niewyczerpane zapasy słodkiej wody i osa- dów, którymi wspomagała bagna i żywiła pokrywającą je gęstą roślinność. Słone wody Zatoki Meksykańskiej żłobiły brzeg i wypalały słodkowodne bagna, niszcząc porastające je trawy. Rzeka w odpowiedzi wlewała do morza zasoby wodne połowy kontynentu, a wraz z wodą niosła ziemię i odkładała ją w dolnej Luizjanie. Nanosy czopowały głów- ny nurt, zmuszając rzekę do zmiany kierunku. W licznych ramionach delty powstawały bujne, soczyste mokradła. By- ła to zaiste heroiczna walka, a każdy centymetr gruntu wielokrotnie zmieniał właściciela. Nie było w niej zwy- cięzców ani pokonanych, bo pieczę nad wszystkim spra- wowała natura. Bagna stanowiły cud naturalnej ewolucji. Żywiąc się ży- znymi osadami, zamieniły się w zielony raj, pełen cypry- sów, dębów, gęstych kęp sitowia, rdestu i tataraku. W wo- dzie roiło się od raków, krewetek, ostryg, sandaczy, fląder, ostroszy, leszczy, krabów i aligatorów. Nadbrzeżna równina była oazą dzikich zwierząt. Gnieździły się na niej setki gatunków wędrownych ptaków. Mokradła były ogromne, bezkresne, żyzne i obfitujące w pokarm. W roku 1930 odkryto pod nimi złoża ropy naftowej i od tej chwili rozpoczął się rabunek. Kompanie naftowe osuszy- ły tysiące mil powierzchni mokradeł, żeby dostać się do złóż. Kruchy ekosystem delty poprzecinano siatką rowów i kanałów melioracyjnych, które wyssały wodę i w prze- rażającym tempie osuszyły bagna. 254 Od czasu odkrycia pokładów ropy ocean pochłonął dzie- siątki tysięcy akrów mokradeł. Co roku znika bezpowrotnie sześćdziesiąt mil kwadratowych powierzchni Luizjany. Co czternaście minut kolejny akr żyznej ziemi zalewa słona woda. W roku 1979 pewna kompania naftowa wywierciła głę- boką dziurę w Terrebonne Parish i trafiła na ropę. Był to rutynowy odwiert, jakich dziesiątki wykonywano każdego dnia, ale jego efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. Złoże było ogromne. Wywiercono kolejną dziurę osiem mil dalej i natrafiono na jeszcze większe pokłady. Przeniesiono się o trzy mile i znaleziono trzecią żyłę. Kompania zaczopowała szyby i zaczęła zastanawiać się, co dalej. Większość specjalistów była zgodna, że trafiono na nowe olbrzymie pole naftowe. Właścicielem firmy był Victor Mattiece - Cajun* z La- fayette, który stracił fortunę, szukając ropy w południowej Luizjanie. W roku 1979 był akurat bogaty i - co waż- niejsze - miał dostęp do pieniędzy innych. Dał się szybko przekonać, że chodzi o ogromne złoże. Zaczął wykupywać ziemię wokół zakorkowanych szybów. Utrzymanie w tajemnicy informacji o odkryciu pól na- ftowych jest rzeczą nad wyraz ważną, ale trudną do zre- alizowania. Mattiece wiedział, że jeśli zacznie szastać pie- niędzmi, wkrótce na terenach wokół jego roponośnych pól rozpoczną się szaleńcze odwierty. Był człowiekiem o nie- skończenie wielkiej cierpliwości i miał dar przewidywania, toteż spojrzał na rzecz perspektywicznie i zrezygnował z szybkiej fortuny. Postanowił zagrać o całą stawkę. Wspólnie z prawnikami i sztabem doradców opracował plan metodycznego wykupienia okolicznych gruntów na konto setek małych firm. Wdrażanie planu w życie roz- poczęło się od rejestrowania nowych kompanii powstają- Mieszkańcy Luizjany uważający się za potomków francuskich wygnań- ców z Akadn - kolonii francuskiej we wschodniej Kanadzie (przyp. tłum.). 255 cych na bazie starych przedsiębiorstw Mattiece'a oraz pod- upadających obcych firm wykupionych w części albo w ca- łości przez Mattiece'a. Skupowanie ziemi ruszyło pełną parą. Ludzie z branży znali Mattiece'a i wiedzieli, że dyspo- nuje sporym kapitałem, który może z łatwością powię- kszyć. Z kolei Mattiece wiedział, że oni wiedzą, i w se- krecie spuścił ze smyczy kilkadziesiąt anonimowych przed- siębiorstw, których jedynym zadaniem było omamienie wła- ścicieli ziemskich z Terrebonne Parish. Plan realizowano bez zarzutu. Zamiarem Mattiece'a było zgromadzenie w swoim ręku całego roponośnego terytorium, wykopanie kolejnego ka- nału odwadniającego nieszczęsne oblegane bagna i wpu- szczenie na osuszony teren ludzi, którzy postawią szyby i zaczną bez pośpiechu wydobywać ropę. Kanał - który miał służyć również za drogę wodną - wytyczono na długość trzydziestu pięciu mil; szerokość koryta miała być dwu- krotnie większa niż w pozostałych sztucznych szlakach transportowych, gdyż spodziewano się dużego ruchu barek. Mattiece - ze względu na swą pozycję finansową - cie- szył się dużą popularnością wśród polityków i biurokratów. Doskonale znał reguły gry i umiejętnie sterował strumie- niem pieniędzy. Pomagał tym, którzy najbardziej tego po- trzebowali. Uwielbiał politykę, ale nie znosił reklamy. Jak każdy paranoik, trzymał się na uboczu. Scalanie gruntów szło jak po maśle aż do chwili, gdy Mattiece stwierdził nagle, że brakuje mu gotówki. Na po- czątku lat osiemdziesiątych w przemyśle naftowym zapa- nowała recesja, szyby Mattiece'a przestały przynosić zyski. Potrzebne mu były duże pieniądze oraz partnerzy zdolni do ich wyłożenia i zachowania transakcji w tajemnicy. Nie znalazł takich ludzi w Teksasie. Wybrał się więc za ocean, gdzie spotkał kilku Arabów, którzy po przestudiowaniu map geologicznych uwierzyli Amerykaninowi i jego szacunko- wym obliczeniom, z których wynikało, że na wydobycie czekają gigantyczne ilości ropy i gazu ziemnego. Arabowie 256 wykupili udziały w przedsięwzięciu i Mattiece znów miał pieniądze. Inwestując we właściwych ludzi, dostał oficjalne po- zwolenie na zmeliorowanie wrażliwych na wszelkie zmiany bagien i cyprysowych mokradeł. Fragmenty układanki za- częły wreszcie tworzyć majestatyczny obraz, a Victor Mat- tiece poczuł zapach miliarda dolarów; może nawet dwóch albo trzech. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Wytoczono mu proces o bezprawną meliorację gruntów i o samowolne wiercenia. Pozew wniosła nieznana organizacja ekologiczna o prostej nazwie Zielony Fundusz. Proces spadł jak grom z jasnego nieba, przez pięćdziesiąt bowiem lat Luizjana bezkarnie pozwalała kompaniom na- ftowym i ludziom pokroju Mattiece'a pożerać się i zanie- czyszczać. Oczywiście miała w tym swój interes. Przemysł wydobywczy dawał mieszkańcom stanu dobrze płatną pracę. Podatki akcyzowe zbierane w Baton Rouge utrzymywały stanową biurokrację. Maleńkie osady na mokradłach za- mieniały się w tętniące życiem ośrodki handlowe. Wszyscy politycy, nie wyłączając gubernatora, brali petrodolary i przymykali oczy na działalność kompanii. Sprawy szły doskonale i nikt nie przejmował się spustoszeniami czy- nionymi na bagnach. Zielony Fundusz wniósł pozew do Federalnego Sądu Rejonowego w Lafayette. Sędzia federalny nakazał wstrzy- manie prac melioracyjnych i wierceń do czasu rozpatrzenia wszystkich kwestii spornych przedstawionych we wniosku. Mattiece wpadł w szał. Spędzał całe tygodnie na spi- skowaniu i knuciu intryg. Nie żałował pieniędzy, by wy- grać. Polecił prawnikom, by nie wahali się przed niczym. "Macie złamać wszelkie zasady i przepisy - mówił. - Na- ruszcie wszystkie kodeksy etyczne, wynajmijcie milion eks- pertów, zlećcie przeprowadzenie dowolnych badań rzeczo- znawczych, poderżnijcie tyle gardeł i wydajcie tyle pie- niędzy, ile będzie trzeba. Wygrajcie tylko ten pieprzony proces!" 257 Mattiece nigdy nie afiszował się publicznie, a teraz zszedł wręcz do podziemia. Przeniósł się na Wyspy Bahama i pociągał za sznurki z prawdziwej twierdzy na Lyford Cay. Raz w tygodniu latał do Nowego Orleanu, gdzie konfe- rował z prawnikami, po czym wracał na wyspę. Choć ściśle zakonspirowany, dbał o to, by dzięki hojnym datkom zwiększać swe wpływy polityczne. Jego skrzynia złota leżała sobie bezpiecznie pod Terrebonne Parish; któ- regoś dnia wykopie ją na pewno. Lecz zanim to nastąpi, musi opłacić usługi pilnujących jej psów łańcuchowych, których zęby zawsze mogą się przydać. Gdy dwóch prawników Zielonego Funduszu na dobre wzięło się do roboty, okazało się, że pozwem należy objąć ponad trzydzieści niezależnych firm. Niektóre z nich miały prawo własności ziemi. Część zajmowała się próbnymi od- wiertami. Jedne układały rury, a inne stawiały szyby. La- birynt spółek z ograniczoną odpowiedzialnością, przedsię- biorstw typu joint venture i ponadkorporacyjnych holdin- gów wydawał się nie do przebycia. Pozwani, wraz z legionem dobrze opłacanych prawni- ków, przeszli do kontrataku. Złożyli obejmujący wiele stron wniosek o oddalenie sprawy ze względu na niewielką szkodliwość społeczną. Wniosek odrzucono. W kolejnym piśmie obrońcy zwrócili się do sędziego o umożliwienie prowadzenia odwiertów do czasu rozprawy. Wniosek od- rzucono. Prawnicy zapiszczeli z bólu i wyjaśnili w kolej- nym opasłym wniosku, że eksploracja złoża, odwierty i in- ne prace pochłonęły już ogromne sumy pieniędzy, dlatego ponawiają prośbę o umożliwienie kontynuowania robót. I znów wniosek odrzucono. Wnioski do Federalnego Sądu Rejonowego napływały jeden po drugim; kiedy odrzucono wszystkie i pozwani zrozumieli, że prędzej czy później dojdzie do procesu przed ławą przysięgłych, petroprawnicy oficjalnie ucichli i zaczęli kombinować. Szczęśliwym dla Zielonego Funduszu zbiegiem okoli- 258 czności nowe złoża ropy znajdowały się w pobliżu bag- nistego pierścienia będącego od lat naturalnym rezerwatem wodnego ptactwa. Gnieździły się tam rybołowy, czaple, pelikany, kaczki, żurawie, gęsi i wiele innych gatunków. I choć Luizjana nie zawsze dbała o swoją ziemię, zwykle troszczyła się o zamieszkujące ją zwierzęta. Ponieważ wy- rok miał zapaść głosami przeciętnych i - zgodnie z wy- mogami prawa - bezstronnych obywateli stanu, prawnicy Zielonego Funduszu mocno akcentowali kwestię zagrożenia fauny. Pelikany stały się bohaterami dnia. Po trzydziestu latach podstępnego zatruwania DDT i innymi pestycydami lui- zjańskie pelikany brunatne stanęły na krawędzi śmierci bio- logicznej. Niemal w ostatniej chwili gatunek ten został uz- nany za zagrożony i objęty ścisłą ochroną. Zielony Fundusz obrał majestatycznego ptaka za symbol swoich działań i za- mówił w jego obronie orzeczenia pół tuzina ekspertów z całego kraju. Przygotowania do rozprawy, nad którymi pracowała set- ka prawników, posuwały się w żółwim tempie. Obrońcy często dreptali w miejscu, co odpowiadało Zielonemu Fun- duszowi, bo szyby w tym czasie stały bezczynnie. Siedem lat po pierwszym przelocie Mattiece'a odrzuto- wym helikopterem nad bagnami - trasą, którą miał biec jego złotonośny kanał - w Lakę Charles rozpoczął się prze- wód sądowy w procesie pelikanów. Rozprawa, podczas któ- rej szermowano najwymyślniejszymi argumentami, trwała dziesięć tygodni. Zielony Fundusz domagał się odszkodo- wania za spustoszenia i całkowitego zakazu prowadzenia odwiertów w rejonie rezerwatu. Kompanie naftowe znalazły sobie idealnego obrońcę, człowieka, który musiał spodobać się ławie przysięgłych. Był to pewien adwokat z Houston, który występował na rozprawie w butach z nabuku, nosił kowbojski kapelusz i potrafił mówić - gdy zaszła taka potrzeba - jak pra- wdziwy Cajun. Stanowił doskonałe przeciwieństwo spię- tych, brodatych prawników Zielonego Funduszu. Zieloni - 259 jak można się było tego spodziewać - przegrali proces. Kompanie naftowe zainwestowały miliony w zwycięstwo, podczas gdy Fundusz miał tylko dwóch niezbyt doświad- czonych pełnomocników prawnych. Dawid sięgnął po pro- cę, lecz Goliat zdołał się uchylić. Na przysięgłych nie zro- biły wrażenia ponure wizje zanieczyszczenia ogromnych połaci ziemi; nie poruszyło ich powoływanie się na kru- chą równowagę bagiennego ekosystemu. Ropa oznaczała pieniądze i pracę, a miejscowym potrzebne było jedno i drugie. Jednak wbrew oczekiwaniom nafciarzy sędzia nie uchylił zakazu prowadzenia prac w rejonie Terrebonne Parish. Uczynił to z dwóch powodów: po pierwsze, uznał, że Zie- lony Fundusz wykazał niezbicie, iż wiercenia stanowią bez- pośrednie zagrożenie dla pelikanów brunatnych - gatunku objętego ochroną federalną; po drugie, założył na podstawie oświadczeń pełnomocników, że Zieloni wniosą apelację do wyższej instancji. Sprawa pelikanów toczyła się dalej. Gdy ucichł hałas wokół procesu, Mattiece mógł cieszyć się swym małym zwycięstwem. Wiedział jednak, że czekają go kolejne batalie w salach sądowych, miał bowiem dar przewidywania i nieskończenie wielką cierpliwość. 30 Magnetofon stał na środku stoliczka, otoczony czterema pustymi butelkami po piwie. Grantham zadawał pytania i notował. - Kto powiedział ci o procesie? - Chłopak, który nazywa się John Del Greco. Studiuje prawo w Tulane, jest rok wyżej ode mnie. Zeszłego lata zatrudnił się w dużej firmie prawniczej w Houston. Kan- celaria zajmowała się pewnymi marginalnymi elementami tej sprawy. Greco nie uczestniczył w procesie, ale słyszał wiele plotek i pogłosek. 260 - Wszystkie firmy pracujące dla pozwanych są z No- wego Orleanu i Houston? - Tak, kancelarie mające pełnomocnictwa do reprezen- towania pozwanych w sądzie. Musisz jednak pamiętać, że pozwanymi są firmy, które często mają siedziby w kilku- dziesięciu miastach, i każda z nich przysłała swego peł- nomocnika. W całej sprawie uczestniczyli prawnicy z Dal- las, Chicago i wielu innych metropolii. To był cyrk! - W jakim stadium znajduje się proces? - Po rozpatrzeniu wniosków przez Sąd Rejonowy spra- wa zostanie wniesiona na wokandę Piątego Okręgowego Sądu Apelacyjnego. Wniosek apelacyjny jeszcze nie wpły- nął; Zielonym pozostał mniej więcej miesiąc na jego zło- żenie. - Gdzie mieści się Piąty Okręgowy Sąd Apelacyjny? - W Nowym Orleanie. Sąd Apelacyjny ma dwadzieścia cztery miesiące na rozpatrzenie wniosku i wydanie orze- czenia. Ciałem rozpatrującym i orzekającym jest trzyoso- bowy skład sędziowski. Strona, dla której wyrok okaże się niekorzystny, będzie bez wątpienia domagała się roz- patrzenia sprawy przez pełny skład orzekający, co zajmie kolejne trzy albo cztery miesiące. W każdym wyroku niż- szej instancji zdarzają się luki, niedopatrzenia czy zgoła błędy merytoryczne, dlatego Sąd Apelacyjny może wyrok uchylić lub zażądać ponownego rozpatrzenia. - Co masz na myśli mówiąc o ponownym rozpatrzeniu? - Sąd Apelacyjny może zrobić jedną z trzech rzeczy: potwierdzić wyrok, uchylić go lub, jeśli znajdzie błędy w przewodzie niższej instancji, polecić tej instancji po- nowne rozpatrzenie. Innymi słowy, oznacza to kolejny pro- ces w Sądzie Rejonowym. Sprawy komplikują się, gdy Sąd Apelacyjny utrzymuje część wyroku, uchyla inną, a je- szcze inną odsyła do ponownego rozpatrzenia. Wtedy robi się bałagan... Gray pokręcił z niedowierzaniem głową, nie przestając notować. - Nie rozumiem, dlaczego ludzie chcą być prawnikami... 261 - W ciągu ostatniego tygodnia często zadawałam sobie to pytanie. - Co twoim zdaniem postanowi Sąd Apelacyjny? - Nie mam pojęcia. Sprawa jeszcze do nich nie trafiła. Pełnomocnicy powoda podejrzewają pozwanych o popeł- nienie dziesiątków nadużyć proceduralnych, a biorąc pod uwagę ciężar gatunkowy spisku, wydaje się to wielce pra- wdopodobne. Wyrok może zostać uchylony. - I co wtedy? - Zabawa rozpocznie się na dobre. Jeśli któraś ze stron nie będzie usatysfakcjonowana orzeczeniem Sądu Apela- cyjnego, wniesie apelację do Sądu Najwyższego. - A to mi niespodzianka! - Do Sądu Najwyższego wpływają co roku tysiące ape- lacji, lecz nie wszystkie są rozpatrywane przez to szacowne gremium. Sprawa pelikanów ma jednak duże szansę na rozpatrzenie ze względu na swój ciężar gatunkowy, czyli związane z nią pieniądze i zakulisowe naciski. - Ile czasu upłynie, licząc powiedzmy od dzisiaj, zanim Sąd Najwyższy wyda orzeczenie w tej sprawie? - Od trzech do pięciu lat. - W tym czasie Rosenberg mógłby zejść z tego padołu śmiercią naturalną. - Owszem, lecz kto wie, czy po jego śmierci w Białym Domu nie zasiadałby demokrata? Dlatego konieczne było usunięcie go teraz, gdy łatwo przewidzieć, kto zostanie mianowany następcą. - Brzmi to sensownie. - Och, to była wymarzona okazja. Wyobraź sobie, że jesteś Victorem Mattiece'em i masz tylko pięćdziesiąt mi- lionów, a chcesz zarobić miliard. Nie wahasz się zabić w tym celu paru sędziów Sądu Najwyższego. Zastanawiasz się, kiedy to zrobić, i okazuje się, że pora ci sprzyja... - No tak, ale gdyby Sąd Najwyższy nie zdecydował się na rozpatrzenie sprawy? - Jeśli Sąd Apelacyjny utrzyma w mocy wyrok niższej instancji, Mattiece będzie zadowolony. Problemy zaczną 262 się, jeśli wyrok będzie uchylony lub nie zostanie wniesiony na wokandę Sądu Najwyższego. Moim zdaniem Mattiece zacząłby wszystko od początku, to znaczy zaskarżył pod jakimkolwiek pozorem wyrok Sądu Apelacyjnego. Zain- westował w to zbyt dużo pieniędzy, by oddać rozgrywkę walkowerem. Można zaryzykować twierdzenie, że kiedy zadecydował o losie Rosenberga i Jensena, związał swoją przyszłość z wynikiem rozprawy. - Gdzie był podczas procesu? - Trzymał się w cieniu. Nie zapominaj, że opinia pub- liczna nie ma pojęcia, kto pociąga za sznurki kilkudziesięciu firm będących stroną w procesie. W chwili rozpoczęcia rozprawy przed sądem stanęło trzydzieści osiem przedsię- biorstw wymienionych w pozwie. Podczas przewodu nie padło ani jedno nazwisko, tylko nazwy firm. Z tych trzy- dziestu ośmiu anonimowych jednostek gospodarczych za- ledwie siedem ma status spółki z akcjami dopuszczonymi do obrotu giełdowego, a w żadnej z nich Mattiece nie ma więcej niż dwadzieścia procent udziałów. Nikt się nimi specjalnie nie interesuje, a cały obrót akcjami odbywa się przez podstawionych pośredników. Pozostałe trzydzieści je- den firm należy do osób fizycznych, w związku z czym nic o nich nie wiadomo. Dowiedziałam się jednak, że wiele z nich posiada nawzajem swoje akty własności, a część jest afiliowana przez siedem spółek. To gąszcz nie do prze- bycia. - Ale nad wszystkim pieczę sprawuje Mattiece. - Tak. Podejrzewam, że jest właścicielem osiemdziesię- ciu procent wszystkich zaangażowanych w projekt firm lub kontroluje je. Sprawdziłam akty własności niektórych pry- watnych firm; trzy zarejestrowane są za granicą, dwie na Bahamach, jedna na Kajmanach. Del Greco słyszał, że Mattiece ma swoje udziały w wielu karaibskich bankach i firmach. - Pamiętasz nazwy spółek akcyjnych? - Większości. Oczywiście umieściłam ich nazwy 263 w przypisach raportu, ale niestety nie mam jego kopii. Część udało mi się odtworzyć z pamięci i spisać na nowo. - Mogę to zobaczyć? - Możesz, choć to niebezpieczne. - Na razie odłóżmy to i przejdźmy do fotografii. - Mattiece pochodzi z małego miasteczka w pobliżu La- fayette i w przeszłości wspomagał sporymi sumami pie- niędzy przeróżnych polityków działających w południowej Luizjanie. Wtedy także trzymał się w cieniu. Zainwestował kupę forsy w miejscowych demokratów, ale nie zapominał też o republikanach z krajowej sceny politycznej. Przez te wszystkie lata jadał i pijał z grubymi rybami z Wa- szyngtonu. Nigdy się z tym nie afiszował, ale gdy ma się dużo pieniędzy, nie jest łatwo się ukryć, szczególnie gdy część z nich rozdaje się politykom. Przed siedmiu laty, kiedy nasz prezydent był jeszcze wiceprezydentem, przy- szło mu odwiedzić Nowy Orlean, gdzie zorganizowano zbiórkę funduszy dla republikanów. Na proszonym obiedzie stawili się wszyscy zawodnicy wagi ciężkiej, w tym oczy- wiście Mattiece. Zaproszenie kosztowało dziesięć tysięcy dolarów od talerza, nic więc dziwnego, że prasa mogła tylko marzyć, żeby dostać się do środka. Dokonał tego tylko jeden fotograf, któremu udało się utrwalić na kliszy chwilę, gdy wiceprezydent wymienia uścisk dłoni z Mat- tiece'em. Następnego dnia zdjęcie ukazało się w jednej z miejscowych gazet. Jest cudowne: obaj szczerzą do siebie zęby jak najlepsi kumple z wojska. - Nie powinno być kłopotów z jego zdobyciem. - Przykleiłam je na ostatniej stronie raportu... ot tak, dla zabawy. Można pęknąć ze śmiechu, nie sądzisz? - Bawię się jak nigdy w życiu. - Kilka lat temu Mattiece zniknął z horyzontu. Mówi się, że mieszka w wielu miejscach. Jest bardzo ekscentry- czny. Del Greco twierdzi, iż ci, którzy go znają, uważają, że jest nienormalny. Dyktafon zatrzymał się i Grantham zmienił taśmę. Darby wstała i rozprostowała swe długie nogi. Rzucił na nią 264 okiem, gdy uruchamiał magnetofon. Na stole leżały już dwie nagrane taśmy. - Nie jesteś zmęczona? - spytał. - Ostatnio źle sypiam. Ile masz jeszcze pytań? > - To zależy od tego, ile jeszcze wiesz. - Omówiliśmy to, co najważniejsze. Resztę możemy zo- stawić na rano. Gray wyłączył dyktafon i wstał. Darby stała przy oknie przeciągając się i ziewając. Usiadł na sofie. - Co się stało z twoimi włosami? - spytał. Dziewczyna usiadła w fotelu i podciągnęła nogi. Miała pomalowane na czerwono paznokcie u stóp. Oparła brodę na kolanie. - Zostawiłam je w hotelu w Nowym Orleanie. Skąd wiesz, jakie miałam włosy? - Widziałem na zdjęciu. - Na jakim zdjęciu? - Mówiąc szczerze, na trzech: dwóch z Tulane i jed- nego z Arizony. - Kto ci je przysłał? - Mam swoje kontakty. Przefaksowano mi je, więc nie były najlepszej jakości. Włosy jednak pozostały wspaniałe. - Żałuję, że podałam ci wtedy prawdziwe nazwisko. - Dlaczego? - Połączenia telefoniczne zostawiają ślady. - Nie wygłupiaj się, Darby. Ciągle mi nie ufasz? - Sprawdzałeś mnie. - Interesowałem się twoją przeszłością, to wszystko. - Nie rób tego więcej, dobrze? Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, po prostu zapytaj. Jeśli powiem: nie, daj temu spokój. Grantham wzruszył ramionami i kiwnął głową. Żało- wał, że w ogóle pytał o te włosy. Czeka tyle ważniejszych spraw. - Kto wybrał Rosenberga i Jensena? Mattiece nie jest prawnikiem. - Rosenberg sam się nasuwał. Jensen nie orzekał raczej 265 w sprawach ekologicznych, ale był konsekwentny w zwal- czaniu niczym nie skrępowanego rozwoju przemysłowego. Jedyną rzeczą, jaka ich łączyła, był podobny stosunek do ochrony środowiska. - Myślisz, że Mattiece sam na to wpadł? - Oczywiście, że nie. Te dwa nazwiska musiał zapro- ponować mu jakiś zboczeniec nie zasługujący na miano prawnika. Nie zapominaj, że ten facet zatrudnia tysiące do- radców z setek kancelarii. - I żadna nie mieści się w dystrykcie Kolumbii? Darby uniosła głowę i zmarszczyła brwi. - Co powiedziałeś? - Że żadna z wynajmowanych przez niego firm nie ma siedziby w Waszyngtonie. - Skąd wiesz? Nie usłyszałeś tego ode mnie. - Wydawało mi się, że wspomniałaś, iż jego firmy pra- wnicze mieszczą się głównie w Nowym Orleanie, Houston i paru innych miastach. Nie mówiłaś nic o dystrykcie Ko- lumbii. - Wyciągasz zbyt daleko idące wnioski. - Darby po- kręciła głową. - Pamiętam przynajmniej dwie waszyng- tońskie firmy związane z tą sprawą. Jedną z nich jest White i Blazevich - bardzo stara, bardzo wpływowa i bardzo bo- gata republikańska kancelaria, zatrudniająca czterystu pra- wników. Gray podskoczył na sofie. - Co się stało? - spytała. W Granthama jakby coś wstąpiło. Zaczął przemierzać pokój dużymi krokami, zatrzymując się przy sofie i pod drzwiami. - Wszystko się zgadza! Chyba trafiliśmy w dziesiątkę, Darby! - Zamieniam się w słuch. - Na pewno? - Przysięgam. i Stanął przy oknie. - W zeszłym tygodniu dzwonił do mnie trzykrotnie pe- 266 wien waszyngtoński prawnik, który przedstawił się jako Garcia, ale oczywiście to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Powiedział, że wie coś o tej sprawie, że widział jakiś do- kument dotyczący Rosenberga i Jensena. Bardzo chciał so- bie ulżyć i wyznać wszystko, ale przestraszył się i zniknął. - W Waszyngtonie są miliony prawników. - Dokładnie dwa miliony. Dowiedziałem się jednak, że pracuje w prywatnej kancelarii. Sam się do tego przyznał. Był ze mną szczery, lecz jednocześnie sparaliżowany stra- chem... Wydawało mu się, że wciąż go śledzą. Pytałem, kim są ci "oni", ale rzecz jasna bał się powiedzieć. - Co się z nim stało? - Byliśmy umówieni na spotkanie w zeszłą niedzielę, rankiem. Zadzwonił jednak wcześniej i wszystko odwołał. Powiedział, że jest żonaty, ma dobrą pracę, więc woli nie ryzykować. Nie przyznał się do tego wprost, ale według mnie miał kopię jakiegoś dokumentu, którą chciał mi po- kazać. - Więc mógłby zweryfikować to, co usłyszałeś ode mnie. - Zgadza się. A gdyby pracował dla White'a i Blaze- vicha, moje poszukiwania ograniczyłyby się do czterystu prawników. - To wciąż bardzo dużo. Grantham rzucił się do swojej torby, pogrzebał w pa- pierach i niczym prestidigitator wyciągnął spośród szpar- gałów czarno-białe pocztówkowe zdjęcie. Rzucił je na ko- lana Darby. - Tak wygląda pan Garcia. Darby przyjrzała się fotografii, na której uchwycono męż- czyznę idącego zatłoczoną ulicą. Twarz była wyraźna i do- skonale widoczna. - Rozumiem, że nie pozował do tego zdjęcia. - Niezupełnie. Grantham znów biegał po pokoju. - Więc skąd je masz? - Nie mogę wyjawić ci swoich źródeł. 267 Darby rzuciła fotografię na stoliczek do kawy i otarła oczy. - Przerażasz mnie, Grantham. Czuję w tym jakiś pod- stęp. Wyprowadź mnie z błędu, jeśli się mylę. - No cóż... Podszedłem go, ale bardzo niewinnie. Ten pan dzwonił ciągle z tego samego automatu, a to błąd. - Wiem, teraz wiem, że to błąd. - Chciałem wiedzieć, jak wygląda... - Czy prosiłeś go o zgodę na zrobienie zdjęcia? , - Nie. - Więc to nieuczciwe jak jasna cholera! - Zgadza się. Piekielnie nieuczciwe i podłe. Ale zrobi- łem to, i nic już nie poradzę, a zdjęcie może nas dopro- wadzić do Mattiece'a. - Może nas doprowadzić? - Owszem, nas. Wydawało mi się, że chcesz dopaść Mattiece'a. - Czy ja tak powiedziałam? Chcę, żeby poniósł karę, ale nie zamierzam go dopadać. Przypadek Mattiece'a prze- konał mnie, że ludzka nikczemność nie ma granic. Wi- działam już dosyć krwi... Wystarczy mi na całe życie. Teraz kolej na ciebie; zrobisz z tym, co zechcesz. Nie słuchał jej. Przeszedł za jej plecami do okna, a potem wrócił pod barek. - Mówiłaś o dwóch firmach. Jak się nazywa ta druga? - Brim, Stearns i ktoś jeszcze. Nie miałam czasu, żeby sprawdzić. Cała ta sprawa z waszyngtońskimi kancelariami jest nieco dziwna, bo żadna z nich nie figuruje w rejestrach sądowych jako pełnomocnik obrony reprezentujący które- goś z pozwanych. Jednak obydwie, a szczególnie White i Blazevich, często pojawiały się w aktach. - Czy Brim, Stearns i ktoś jeszcze to duża firma? - Jutro się dowiem. - Tak duża jak White i Blazevich? - Wątpię. - Czyli mniej więcej jaka? - Dwustu ludzi... 268 - Mamy więc sześciuset prawników w dwóch firmach. Zajmujesz się prawem, Darby. Powiedz mi, jak możemy znaleźć Garcię? - Nie jestem jeszcze prawnikiem i nigdy nie będę pry- watnym detektywem. Zbieranie informacji należy do ciebie. - Nie spodobało jej się to "możemy". - Tak... ale pominąwszy sprawę rozwodową, nigdy nie byłem w kancelarii adwokackiej. - Ciesz się. - Jak możemy go znaleźć? Ziewnęła szeroko. Rozmawiali już od trzech godzin i by- ła wyczerpana. Mogą przecież dokończyć rano. - Nie mam pojęcia, jak go znaleźć, musiałabym się za- stanowić. Prześpię się z tym i rano ci powiem. Grantham uspokoił się nagle. Podszedł do barku i nalał sobie szklankę wody. - Zbieram się - powiedział chowając taśmy. - Czy... możesz coś dla mnie zrobić? - zapytała nie- spodziewanie. - Może. Zawahała się i spojrzała gdzieś w bok. - Czy... mógłbyś tę noc spędzić na mojej sofie? To zna- czy... od dawna dobrze nie spałam, a muszę wypocząć. Byłoby mi... no... miło, gdybym wiedziała, że jesteś tutaj. Gray przełknął z wysiłkiem ślinę i spojrzał na mebel. Oboje na niego patrzyli. Sofa miała nie więcej niż pięć stóp długości i nie wyglądała na najwygodniejszą. - Jasne - odparł z uśmiechem. - Rozumiem. - Boję się. - Rozumiem. - Miło być z kimś takim jak ty. - Uśmiechnęła się nie- śmiało, a Grantham stwierdził nagle, że nie wie, co zrobić z rękoma. - Wszystko będzie dobrze - powiedział. - Nie przej- muj się. - Dzięki. 269 - Zamknij drzwi i wskakuj do łóżka. Musisz się dobrze wyspać. Będę obok, więc nic ci nie grozi. - Dzięki. - Skinęła głową i znów się uśmiechnęła. Za- mknęła za sobą drzwi do sypialni. Grantham nadstawił ucha; nie przekręciła klucza. Zgasił światło i usiadł na sofie. Spojrzał na drzwi, za którymi leżała Darby. Było już po północy, gdy usnął z kolanami pod brodą. 31 Jej szefem był redaktor naczelny Jackson Feldman i tyl- ko on mógł jej wydawać polecenia. Nikt inny, a już na pewno nie taki bezczelny gówniarz jak Gray Grantham, który pilnował wejścia do gabinetu pana Feldmana niczym jakiś cholerny doberman. Spiorunowała go wzrokiem, a on wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu. Trwało to już od dziesięciu minut, odkąd pan Feldman zamknął się w ga- binecie z panem Keenem. Nie miała pojęcia, dlaczego zo- stawili Granthama na straży. I jak to w ogóle możliwe, że ktoś pilnuje jej własnego terytorium?! Zadzwonił telefon na biurku, a Grantham wrzasnął do niej: - Żadnych rozmów! Twarz nabiegła jej krwią; otworzyła usta. Odebrała te- lefon i wysłuchawszy prośby z drugiej strony odparła: - Przykro mi, ale pan Feldman jest na konferencji. - Po raz kolejny spiorunowała wzrokiem Granthama, który kręcił głową, jakby chciał ją sprowokować. - Dobrze, prze- każę, żeby do pana zadzwonił, gdy skończy. - Odłożyła słuchawkę. - Dzięki! - rzucił Grantham, co zbiło ją z tropu. Właśnie miała zamiar przytrzeć mu nosa, ale to "dzięki" pozbawiło ją konceptu. Uśmiechnął się do niej, przez co poczuła je- szcze większą złość. 270 Było wpół do szóstej - pora, by skończyć pracę - ale pan Feldman prosił, żeby została. Grantham wciąż wy- krzywiał się do niej spod drzwi, niespełna dziesięć stóp od jej biurka. Nigdy go nie lubiła, ale z drugiej strony w całej redakcji "Posta" niewielu dziennikarzy zasługiwało na jej względy. Do sekretariatu wpadł asystent z działu wiadomości agencyjnych i ruszył ku drzwiom Feldmana. Doberman zastąpił mu drogę. - Przepraszam, ale nie możesz tam wejść - powiedział. - Niby dlaczego? - Pan Feldman prowadzi konferencję. Przekaż jej to, co masz do przekazania. - Wskazał na sekretarkę, która aż zatrzęsła się na myśl, że ktoś może pokazywać ją palcem i nazywać zaimkiem. Pracowała w tej firmie od dwudziestu jeden lat! Młody dziennikarz nie dał się jednak zbyć. - Pięknie, z tym że pan Feldman prosił mnie o dostar- czenie mu tych materiałów osobiście. Dokładnie o wpół do szóstej. Mamy wpół do szóstej i oto jestem, a to są materiały, o które prosił naczelny. - Słuchaj, chłopcze, jesteśmy z ciebie dumni. Ale nie możesz tam wejść, kapujesz? Zostaw swoje papiery u tej miłej pani za biurkiem. Jutro też będzie dzień. - Grantham wciągnął brzuch i wyprostował się, jak kogut przygoto- wujący się do walki. - Przechowam twoje materiały - powiedziała sekretarka. Asystent podał jej kilka kartek i wyszedł. - Dzięki! - krzyknął za nim Grantham. - Uważam, że jest pan nieokrzesany - oznajmiła se- kretarka. - Przecież powiedziałem "dziękuję". - Udał, że zabolała go jej uwaga. - Pajac! - Jakże pani uprzejma! Drzwi gabinetu naczelnego otworzyły się nagle i dobiegł ich głos szefa: - Grantham! 271 Gray uśmiechnął się do sekretarki i wszedł do środka. Jackson Feldman stał obok biurka. Miał rozluźniony krawat i podwinięte rękawy. Mierzył sześć stóp i sześć cali wzro- stu, a na jego ciele nie było ani grama zbędnego tłuszczu. W wieku pięćdziesięciu ośmiu lat biegał co roku w dwóch maratonach i pracował po piętnaście godzin dziennie. Smith Keen trzymał w ręku czterostronicowy zarys ar- tykułu Granthama i kopię spisanego przez Darby z pamięci raportu. Drugi egzemplarz kopii leżał na biurku Feldmana. Obaj mężczyźni robili wrażenie oszołomionych. - Zamknij drzwi - polecił naczelny. > Gray spełnił jego prośbę i usiadł na krawędzi konferen cyjnego stołu. Nikt się nie odzywał. Feldman przetarł oczy i spojrzał na Keena. - Uau! - powiedział wreszcie. - I to wszystko? - uśmiechnął się Gray. - Daję wam największą bombę od dwudziestu lat, a jedyne, co słyszę, to "uau" naczelnego? - Gdzie jest Darby Shaw? - spytał Keen. - Nie mogę ci powiedzieć. To informacja zastrzeżona w umowie. - W jakiej umowie? - Keen był zniecierpliwiony. - Tego też ci nie mogę powiedzieć. - Kiedy z nią rozmawiałeś? - Wczoraj wieczorem i dzisiaj rano. - W Nowym Jorku? - rzucił Keen. - Co za różnica? Po prostu rozmawialiśmy. Ona mówiła, ja słuchałem. Przyleciałem z powrotem, napisałem artykuł i pytam was o opinię. Feldman pochylił swój długi, chudy tułów i usiadł głę- boko w fotelu. - Ile wie Biały Dom? - Nie jestem pewny. Verheek powiedział dziewczynie, że raport został przekazany do Białego Domu w zeszłym tygodniu. Wtedy FBI jeszcze zajmowało się sprawą. Później z niewiadomych przyczyn Biuro wycofało się, ale zwracam 272 wam uwagę na fakt, że stało się to po przekazaniu raportu do Białego Domu. Tyle wiem. - Ile Mattiece dał prezydentowi przed trzema laty? - Miliony. Całą tę forsę przepuścił przez obywatelskie komitety wyborcze, nad którymi sprawuje pieczę. Facet jest bardzo sprytny. Zatrudnia setki prawników, którzy gło- wią się nad sposobami w miarę czystego lokowania roz- dawanych przez niego pieniędzy. Założę się, że i w tym wypadku nie łamie prawa. Redaktorzy zamyślili się. Byli wstrząśnięci, jakby do- piero co przeżyli zamach bombowy. Grantham, zadowolony z siebie, machał nogami niczym dzieciak siedzący na molo. Feldman podniósł powoli spięte razem dokumenty i za- czął je kartkować, dopóki nie znalazł zdjęcia Mattiece'a z prezydentem. Pokręcił głową. - To dynamit, Gray - oznajmił Keen. - Ale nie możemy tego puścić, dopóki nie znajdziemy potwierdzenia w innych źródłach. Mówię, do cholery, o największej weryfikacji, o jakiej słyszano w tych stronach. To potężna bomba, synu, i ważne, żeby nie wybuchła nam w rękach. - Jak chcecie to zrobić? - spytał Feldman. - Mam parę pomysłów. - Chciałbym je poznać. Muszę wiedzieć, w jaki sposób zamierzasz ryzykować życie. Grantham zeskoczył ze stołu i wsadził ręce do kieszeni. - Najpierw spróbujemy odnaleźć Garcię. - Spróbujemy? To znaczy ty i kto? - spytał Keen. - Spróbuję, w porządku? Sam. Spróbuję odnaleźć Garcię. - I dziewczyna ma ci w tym pomóc? - Keen nie dawał za wygraną. - Nie mogę ci na to odpowiedzieć. Informacja zastrze- żona w umowie. - Odpowiedz na pytanie - polecił Feldman. - Posłuchaj, możemy mieć sporo kłopotów, jeśli ona zginie pomagając ci przy zbieraniu materiałów. To zbyt ryzykowne. Powiedz mi, gdzie ona jest i co zaplanowaliście. - Nikomu nie zdradzę miejsca pobytu panny Darby 273 Shaw, która jest moim źródłem i dlatego podlega szcze- gólnej ochronie zgodnie z kodeksem etyki dziennikarskiej. Poza tym nie pomaga mi w zbieraniu materiałów. Jest tylko źródłem, jasne? Spoglądali na niego z niedowierzaniem. Potem wymie- nili ukradkowe uśmiechy, a Keen wzruszył ramionami. - Będziesz potrzebował pomocy - stwierdził Feldman. - Nie. Dziewczyna żąda, żebym zrobił to sam. Bardzo się boi i trudno jej się dziwić. - Ja sam wpadłem w panikę, czytając to cholerstwo - dorzucił Keen. Feldman opadł na oparcie fotela i skrzyżował stopy na biurku. Nosił czterdziesty piąty numer buta. Po raz pierwszy na jego twarzy zagościł oficjalny uśmiech. - W takim razie zacznij od Garcii. Jeśli go nie znaj- dziesz, stracisz tylko czas, węsząc miesiącami wokół Mat- tiece'a, i wrócisz z niczym. Jednak zanim, jeśli w ogóle, zabierzesz się do tego Cajuna, musisz odbyć ze mną długą rozmowę. Lubię cię, Grantham, a nawet to nie jest warte twojej śmierci. - Chcę widzieć każde słowo, które napiszesz, jasne? - zaznaczył Keen. - A ja chcę, żeby codziennie meldowano mi o wszy- stkim - dodał Feldman. - W porządku. Keen podszedł do szklanej ściany i spojrzał na salę agen- cyjną. Każdego dnia średnio co dwie godziny w tym po- mieszczeniu wybuchał chaos, który przycichał niemal tak szybko, jak się zaczynał. O wpół do szóstej sala kompu- terowa przypominała dom wariatów. Spisywano i opraco- wywano najświeższe wiadomości. O wpół do siódmej za- czynała się rada redakcyjna zamykająca drugie wydanie. Feldman obserwował wszystko zza biurka. - No i mamy kolejną aferę - powiedział do Granthama, nie patrząc na niego. - Ile to już lat minęło od ostatniej...? Pięć...? Sześć...? - Chyba siedem - podpowiedział Keen. 274 - Nie podobały się wam moje wcześniejsze historie? - spytał z udanym oburzeniem Grantham. - Podobały - odparł Feldman, patrząc na salę agencyj- ną. - Ale trafiałeś blotki. Ostatniego szlema miałeś dawno temu. - A ile razy musiałeś pasować! - dodał usłużnie Keen. - Każdemu się zdarza - odparł Gray. - Ale tym razem zdobędę mistrzostwo świata. - Otworzył drzwi. Feldman spojrzał za nim posępnie. - Uważaj na siebie i dbaj o dziewczynę. Rozumiesz? Gray uśmiechnął się i wyszedł z biura. Był już prawie przy Thomas Circle, gdy zobaczył w lu- sterku niebieskie światła. Gliniarz nie wyprzedzał go, tylko siedział mu na ogonie. Gray nie zwracał uwagi na znaki i nie interesował go szybkościomierz. To będzie trzeci mandat w ciągu szesnastu miesięcy. Zatrzymał się w małej zatoczce, obok jakiejś kamienicy. Było już ciemno. Niebieskie światła mrugały we wstecznym lusterku. Potarł skronie. - Wyłaź! - Posłyszał głos gliniarza gdzieś z tyłu. Gray otworzył drzwi i zrobił to, co mu kazano. Policjant był czarny i z trudem hamował chichot. Cleve! - Dlaczego mi to robisz? - spytał Gray, gdy wsiedli już do policyjnego auta. - Gospodarka planowa, Grantham. Nasi przełożeni de- cydują, ilu białych mamy zatrzymać co miesiąc i jak bardzo im dokopać. Szef jest za wyrównywaniem rachunków. Biali gliniarze czepiają się niewinnych czarnych spacerowiczów, a czarni gliniarze gnębią niewinnych białych, rozbijających się w zagranicznych samochodach. - Dobra. Załóż mi kajdanki i wyciągnij pałę. - Daj spokój. Musiałem cię złapać, żeby ci powiedzieć, iż sierżant nie może już mówić. - Dlaczego? - Wyczuwa brzydki zapach w miejscu pracy. Niektórzy 275 dziwnie na niego patrzą, a poza tym co nieco obiło mu się o uszy. - Na przykład? - Na przykład to, że jesteś tam bardzo znany i niektórym zależy na tym, żeby dowiedzieć się, co kombinujesz. Sier- żant mówi, że prawdopodobnie masz założony podsłuch w domu. - Poważnie? Jest tego pewny? - Słyszał, jak rozmawiali o tobie i o tym, że pytasz o jakiegoś pelikana. Zdaje się, że mocno nadepnąłeś komuś na odcisk. - Co jeszcze mówił o tym pelikanie? - Tylko to, że pewnie coś zwęszyłeś i nie wszystkim się to podoba. To niebezpieczni, paranoiczni ludzie, Gray. Sierżant mówi, żebyś uważał, dokąd chodzisz i z kim roz- mawiasz. - Nie możemy się już spotykać? - Na razie nie. Sierżant chce przywarować, a to, co będzie miał do przekazania, puści przeze mnie. - W porządku. Potrzebuję jego pomocy, ale musi działać ostrożnie. Stąpamy po zaminowanym polu. - O co chodzi z tym pelikanem? - Nie mogę ci powiedzieć. Ale przekaż sierżantowi, że za sprawę pelikana można się przejechać. - Sam mu to powiedz. Uważa, że jest sprytniejszy od nich wszystkich. - Dzięki, Cleve - powiedział Gray i wysiadł z auta. - Będę w okolicy. Przez następne pół roku pracuję na nocną zmianę i postaram się mieć cię na oku. - Dzięki. Rupert zapłacił za cynamonową bułkę i usiadł na baro- wym stołku, z którego miał widok na ulicę. Była północ, i Georgetown powoli kładło się spać. Ulicą M pędziło kil- ka samochodów, nieliczni przechodnie śpieszyli do domów. 276 W barze panował ruch, ale nie było tłoku. Rupert pił czarną kawę. Rozpoznał tę twarz, gdy mężczyzna stał jeszcze na chod- niku. Po kilku sekundach siedział obok niego. Nie był to nikt ważny. Poznali się kilka dni temu w Nowym Orleanie. - Jak leci? - rzucił od niechcenia Rupert. - Nie możemy jej znaleźć i martwi nas to jak jasna cholera, bo dostaliśmy dziś bardzo złe wieści. - Jakie? - Dotarły do nas głosy, nie potwierdzone, że źli chłopcy wpadli w panikę i że numer jeden chce ich wszystkich wyrżnąć. Pieniądze nie grają roli i mówi się, że gość wyda, ile będzie trzeba, byle wszystko ucichło. Wysyła paru mo- carzy z armatami. Oczywiście wiadomo, że jest popierdo- lony, ale i niebezpieczny jak jasna cholera, a pieniądze strzelają nie gorzej od obrzynów. - Kogo chce uciszyć? - Rupert nie przejął się tym. - Dziewczynę. I każdego, kto słyszał o tym papierze. - Jaka jest moja rola? - Bądź w pobliżu. Spotkamy się jutro. W tym samym miejscu, o tej samej porze. Gdy znajdziemy dziewczynę, wejdziesz do gry. - Jak ją chcecie znaleźć? - Mamy swoje sposoby. Zdaje się, że jest w Nowym Jorku. - Co byś zrobił na jej miejscu? - Rupert oderwał ka- wałek cynamonowej bułki i włożył go do ust. Wysłannik znał dziesiątki miejsc, do których mógłby pojechać, lecz każde z nich przypominało cholerny Paryż, Rzym i Monte Carlo - miasta z czołówki listy uciekinie- rów. Nie przychodził mu do głowy żaden egzotyczny za- kamarek, w którym mógłby się zaszyć na resztę życia. - Nie wiem. A ty? - Wybrałbym Nowy Jork. Można się tam ukrywać la- tami, jeśli zna się język i zasady. To idealna kryjówka dla Amerykanina. 277 - Chyba masz rację. Myślisz, że pojechała do Nowego Jorku? - Nie wiem. Chwilami bywa sprytna. Ale ma też słabsze momenty. Wysłannik wstał. - Do jutra - rzucił. Rupert pożegnał go machnięciem ręki. "Co za baran! - pomyślał. - Przez cały dzień biega po mieście, nadstawia ucha w barach i piwiarniach, a potem wraca do szefa i przekazuje mu te wszystkie plotki". Wyrzucił papierowy kubek do śmieci i wyszedł na ulicę. 32 Wedle najnowszego wydania Almanachu Prawniczego Martindale'a-Hubbella kancelaria adwokacka Brima, Ste- arnsa i Kidlowa zatrudniała stu dziewięćdziesięciu prawni- ków. U White'a i Blazevicha pracowało czterystu dwuna- stu ludzi, a więc Garcia powinien być jednym z owych sześciuset dwóch adwokatów biorących pensje w którejś z dwóch firm. Jeśli jednak Mattiece wynajmował jeszcze inne waszyngtońskie kancelarie, liczba prawników mogła się podwoić i wtedy Gray byłby bez szans. Jak można się było spodziewać, u White'a i Blazevicha nie pracował nikt o nazwisku Garcia. Darby szukała też innych Latynosów, ale bez rezultatu. Kancelaria zatrudniała wyłącznie absolwentów dwóch najlepszych wschodnich uniwersytetów; facetów chodzących w jedwabnych skar- petkach, noszących bardzo długie nazwiska i jeszcze rzym- ską cyfrę na końcu. Żeby rzecz nie wyglądała zbyt kon- serwatywnie, White i Blazevich dawali zarobić kilku ko- bietom, z których tylko dwie mogły poszczycić się statusem wspólnika. Większość pań rozpoczęła pracę po roku 1980. "Jeśli dożyję końca studiów - pomyślała Darby - za żadne skarby nie zatrudnię się w takiej fabryce!" 278 To Grantham wymyślił, żeby szukała Latynosów. "Gar- cia" wydał mu się nieco dziwnym pseudonimem. Jeśli facet był Latynosem, to nazwisko, jakie podał, było pierwsze, jakie mogło przyjść mu do głowy. Wymienił je bez za- stanowienia. Nic z tego. U White'a i Blazevicha nie mó- wiło się po hiszpańsku. Wedle Almanachu klienci firmy byli potężni i bogaci: banki, korporacje z pięćsetki największych przedsiębiorstw tygodnika "Fortune" i mnóstwo kompanii naftowych. Na liście klientów figurowały cztery spółki pozwane w pro- cesie pelikanów, lecz nigdzie nie wspominano o ich wła- ścicielu; korporacje chemiczne i wielcy armatorzy. White i Blazevich reprezentowali także interesy rządów Korei Północnej, Libii oraz Syrii. "To śmieszne! -pomyślała Dar- by. - Wrogie państwa wynajmują naszych adwokatów, by ci wstawiali się za nimi w naszym rządzie. Ale prawnika można przecież wynająć do wszystkiego". Kancelaria Brima, Stearnsa i Kidlowa była mniejsza niż firma White'a i jego kolegi. Patrzcie państwo! Zatrudnia czworo Latynosów! Zapisała ich nazwiska. Dwóch męż- czyzn i dwie kobiety. Przyszło jej na myśl, że w prze- szłości ktoś musiał oskarżyć firmę o dyskryminację rasową i seksizm. W ostatnich dziesięciu latach zróżnicowanie płciowe i rasowe kancelarii znacznie się poprawiło. Lista klientów była do przewidzenia: ropa i gaz, ubezpieczenia, banki, obce rządy. Nuda. Siedziała od godziny w kącie biblioteki prawniczej Ford- hama. Był piątkowy ranek: dziesiąta w Nowym Jorku, dzie- wiąta w Nowym Orleanie. Gdyby wszystko było po daw- nemu, zamiast ukrywać się w jakiejś bibliotece znajdowa- łaby się na wykładzie Allecka - profesora, którego nigdy nie lubiła, lecz za którym teraz bardzo tęskniła. Obok sie- działaby Alice Stark. Za plecami miałaby D. Ronalda Pe- triego -jednego ze swych ulubionych wielbicieli. D. Ronald błagałby szeptem o randkę i komentował bezczelnie jej wygląd. Za nim także tęskniła. Brakowało jej spokojnych poranków na balkonie mieszkania Thomasa; rytuału picia 279 kawy i oczekiwania na przebudzenie Dzielnicy Francuskiej. Brakowało jej zapachu męskiej wody toaletowej na szla- froku. Podziękowała bibliotekarce i wyszła na ulicę. Na Sześć- dziesiątej Drugiej skręciła w stronę parku. Był rześki paź- dziernikowy ranek. Na niebie ani jednej chmurki, od morza wiał chłodny wiatr. Przyjemnie było chodzić po ulicach i nie przejmować się duchotą, tak jak w Nowym Orle- anie..., gdyby nie okoliczności. Miała na nosie nowe oku- lary, a całą twarz ukryła niemal w wysoko podciągniętym golfie. Włosy wciąż były ciemne, ale postanowiła już ich nie przycinać. Nakazała sobie iść ulicą i nie oglądać się za siebie. Miała nadzieję, że nikt jej nie śledzi, ale miną lata, zanim znów będzie mogła cieszyć się spacerami. Drzewa w parku okryły się wspaniałymi żółtopomarań- czowoczerwonymi barwami. Liście kołysały się delikatnie na wietrze. Przy Central Park West skręciła na południe. Jutro wyjedzie z miasta i spędzi kilka dni w Waszyngtonie. Jeśli przetrwa to wszystko, wyniesie się na jakiś czas z kra- ju - może na Karaiby? Była tam dwukrotnie i spodobało jej się na maleńkich wysepkach, gdzie ludzie tak śmiesznie mówią po angielsku. W zasadzie powinna wyjechać już teraz. Zgubili jej ślad i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wskoczyła do samolotu odlatującego do Nassau albo na Jamajkę. Dotarłaby tam przed zmrokiem. Znalazła automat telefoniczny na tyłach cukierni przy Szóstej i wystukała redakcyjny numer Granthama. - To ja - powiedziała. - Kamień spadł mi z serca. Bałem się, że wyemigro- wałaś. - Zastanawiam się nad tym. - Czy możesz zaczekać z tym tydzień? - Zobaczymy. Jutro będę u ciebie. Czego się dowie- działeś? - Sortuję śmieci. Mam kopie bilansów rocznych siedmiu spółek oskarżonych w procesie. 280 - Pozwanych w procesie. To nie jest sprawa kryminalna. - Wybacz, to niedopuszczalne przejęzyczenie! Mattiece nie figuruje jako pracownik ani tym bardziej prezes zarządu żadnej z nich. - Co jeszcze? - Dzwoniłem do różnych miejsc. Wczoraj trzy godziny wałęsałem się po sądach i wypatrywałem Garcii. - Gray, czy ciebie trzeba wszędzie prowadzić za rękę? Chodzenie po sądach nic ci nie da. Garcia nie jest pra- wnikiem występującym na rozprawach. Reprezentuje inte- resy korporacji. - Oświeć mnie, jeśli masz lepszy pomysł. - Mam nawet kilka pomysłów. - Świetnie, więc czekam na twój przyjazd. - Zadzwonię zaraz po przylocie. - Byle nie do domu. Rozważała przez chwilę jego słowa. - Czy mogę wiedzieć, dlaczego? - Niewykluczone, że ktoś mnie podsłuchuje, może nawet śledzi. Jeden z moich najlepszych informatorów twierdzi, że nawrzucałem dosyć kamieni do czyjegoś ogródka, by zasłużyć sobie na dyskretną opiekę. - Cudownie! I chcesz, żebym padła ci w objęcia i po- magała w śledztwie?! - Nic nam nie grozi, Darby. Musimy być po prostu ostrożni. Ścisnęła mocniej słuchawkę i zgrzytnęła zębami. - Co ty wiesz o ostrożności! To ja od dziesięciu dni wymykam się pogoni, a ty masz czelność mówić mi, że nic nam nie grozi! Pocałuj mnie gdzieś, Grantham! Może w ogóle nie powinnam z tobą rozmawiać... Przerwała i rozejrzała się po cukierence. Dwóch męż- czyzn siedzących przy najbliższym stoliku spoglądało na nią z zaciekawieniem. Niepotrzebnie krzyczała. Odwróciła się i wzięła głęboki oddech. - Nic ci nie jest? - zapytał Grantham. - Czuję się świetnie. 281 _ - Przyjedziesz do Waszyngtonu? - Nie wiem. Tutaj jestem bezpieczna, a w ogóle to po- winnam wsiąść do samolotu i wynieść się z kraju. - Jasne. Myślałem tylko, że masz jakiś pomysł na od- nalezienie Garcii, a potem, jeśli Bóg pozwoli, na dobranie się do Mattiece'a. Myślałem, że jesteś oburzona, moralnie wstrząśnięta i pałasz chęcią zemsty. Co się z tobą stało? - No cóż, odczuwam palącą potrzebę dożycia swoich dwudziestych piątych urodzin. Nie jestem zachłanna, ale chciałabym też zgasić trzydzieści świeczek na urodzinowym torcie. Nie sądzisz, że byłoby to miłe? - Rozumiem twój punkt widzenia. - Nie jestem tego pewna. Obawiam się, że bardziej in- teresuje cię nagroda Pulitzera i wiążące się z nią zaszczyty niż los mojej głowy. - Zapewniam cię, że to nieprawda. Zaufaj mi, Darby. Opowiedziałaś mi najważniejszą historię w swoim życiu. Musisz mi zaufać. - Zastanowię się. - A więc nic nie jest przesądzone? - Nie, nie jest. Potrzebuję czasu. - Rozumiem. Odłożyła słuchawkę i zamówiła rogalik. Mała cukierenka rozbrzmiewała tuzinem języków. "Uciekaj, maleńka, ucie- kaj, póki czas - podpowiadał jej zdrowy rozsądek. - Pojedź taksówką na lotnisko. Zapłać gotówką za bilet do Miami. Zarezerwuj lot na południe i zmykaj. Niech Grantham robi, co do niego należy. Nie jest głupi i znajdzie jakiś sposób na opublikowanie tej historii. Przeczytasz ją sobie w ga- zecie, leżąc na plaży i popijając pina coladę". Chodnikiem kuśtykał Tucznik. Wypatrzyła go przez szy- bę pośród morza głów. Poczuła nagłą suchość w ustach i zawrót głowy. Nie zajrzał do środka. Przeszedł obok z nie- zbyt tęgą miną. Utykając lekko, dotarł do rogu Szóstej i Pięćdziesiątej Ósmej, gdzie przystanął, czekając na zmia- nę świateł. Zaczął przechodzić przez Szóstą, lecz na środku 282 jezdni zmienił zdanie i skręcił w Pięćdziesiątą Ósmą. Nie- wiele brakowało, a rozjechałaby go taksówka. Nigdzie się nie śpieszył, spacerował ulicami, kulejąc na jedną nogę. Croft rozpoznał Garcię, gdy ten wychodził z windy w to- warzystwie jakiegoś młodego prawnika; obaj nie mieli te- czek - z pewnością wybierali się na spóźniony lunch. Po pięciu dniach obserwacji Croft znał już zwyczaje adwo- katów. Garcia wyszedł z kumplem na ulicę. Obaj śmiali się, bardzo czymś rozbawieni. Croft ruszył za nimi. Gdy dotarli do ozdobionej paprociami jadłodajni dla yuppiszo- nów, zadzwonił pod numer Granthama. Dopadł go za trze- cim podejściem. Dochodziła już druga i pomału kończyła się pora lunchu. Skoro Granthamowi tak zależy na tym facecie, niech, do cholery, waruje przy telefonie. Gray, zanim cisnął słuchawkę, powiedział, że spotkają się przed budynkiem. Garcia i jego koleś wracali spacerkiem. Był piękny dzień, piątek, i zapewne cieszyli się chwilą relaksu z dala od młyna przerabiającego niewinnych ludzi na pasztety, czy co tam robili za te dwieście dolców za godzinę. Croft miał ciemne okulary i trzymał się od nich w pewnej od- ległości. Gray czekał już w foyer obok windy. Croft nieznacznym gestem wskazał Granthamowi obserwowanego. Gray po- twierdził odebranie sygnału i nacisnął guzik windy. Gdy drzwi się otworzyły, wszedł do środka tuż przed Garcia. Croft został na dole. Garcia nacisnął przycisk piątego piętra, wyprzedzając o ułamek sekundy rękę Granthama. Ten rozłożył gazetę i słuchał, jak tamci rozmawiają o futbolu. Facet nie miał więcej niż dwadzieścia siedem-osiem lat. Głos brzmiał na- wet znajomo, ale wcześniej słyszał go tylko przez telefon i nie było w nim nic charakterystycznego. Gray rozważał przez chwilę swoje szansę i stwierdził, że warto zaryzy- 283 kować. Mężczyzna bardzo przypominał tego ze zdjęcia, pracował dla Brima, Stearnsa i Kidlowa, których wynaj- mował Mattiece. Musi spróbować, zachowując jednak wszelkie środki ostrożności. Był reporterem. Żył z zada- wania ludziom pytań. Wysiedli na piątym piętrze, bez przerwy plotąc coś o Redskinach. Gray został z tyłu, udając, że przegląda ga- zetę. Hol kancelarii prezentował się dostatnio, z sufitów zwie- szały się żyrandole, a na podłogach leżały orientalne dy- wany. Jedną ze ścian ozdobiono wielkimi złotymi literami tworzącymi nazwę firmy. Gray podszedł pewnym krokiem do recepcjonistki. - Czym mogę panu służyć? - spytała tonem, który zna- czył raczej: "Czego chcesz, do cholery?" Gray nie stracił animuszu. - Jestem umówiony z panem Rogerem Martinem. Znalazł to nazwisko w książce telefonicznej. Gdy czekał na Garcię, zadzwonił z dołu i upewnił się, że Martin siedzi w biurze. Spis telefonów budynku zawierał numery we- wnętrzne firmy na piętrach od drugiego do dziesiątego, ale nie uwzględniał nazwisk wszystkich stu dziewięćdzie- sięciu adwokatów. Korzystając z listy prawników umiesz- czonej w części ogólnej książki, wykonał tuzin szybkich połączeń, żeby sprawdzić, na których piętrach pracują. Mar- tin zarabiał na chleb właśnie tutaj. - Pan Martin czeka na mnie. - Spojrzał groźnie na urzęd- niczkę. Zatkało ją i nie wiedziała, jak zareagować. Gray od- wrócił się na pięcie i zdecydowanym krokiem pomasze- rował przed siebie. Dostrzegł Garcię wchodzącego do ga- binetu. Tabliczka na drzwiach informowała, że pracuje za nimi David M. Underwood. Gray nawet nie zapukał. Chciał uderzyć szybko i szybko stąd wyjść, gdyby zaszła taka konieczność. Pan Underwood wieszał właśnie marynarkę. - Cześć. Nazywam się Gray Grantham i pracuję dla "Washington Post". Szukam człowieka o nazwisku Garcia. 284 Underwood zamarł. Wyglądał na zaskoczonego. - Jak pan się tu dostał? - spytał. Tak, to był ten głos! - Na własnych nogach. To ty jesteś Garcia, prawda? - Nazywam się David M. Underwood - powiedział zim- no i wskazał palcem tabliczkę z wypisanym złotymi lite- rami nazwiskiem, stojącą na biurku. - Na tym piętrze nie pracuje nikt o nazwisku Garcia. Mówiąc szczerze, nie są- dzę, żeby ktoś taki w ogóle tu pracował. Gray uśmiechnął się, dając mu do zrozumienia, że wie, o co chodzi. Underwood był przestraszony albo wściekły. - Jak tam twoja córka? - spytał od niechcenia. Underwood wyszedł zza biurka. Spoglądał na Granthama wielce zaniepokojonym wzrokiem. - Która? Coś tu nie pasowało. Garcia bardzo się martwił o có- reczkę, chyba niemowlę, i gdyby miał więcej dzieci, na pewno wspomniałby o tym. - Najmłodsza. Co słychać u żony? Underwood był już tak blisko, że z łatwością mógłby go uderzyć. Napierał całym ciałem i z pewnością nie na- leżał do tych, którzy boją się fizycznego starcia. - Nie mam żony. Jestem rozwiedziony. Podniósł do góry pięść i przez ułamek sekundy wyda- wało się, że uderzy natręta. Po chwili Gray zrozumiał jego gest: pokazywał mu palce, na których nie było obrączki. Nie ma żony. Albo nie nosi obrączki. Garcia kochał swoją żonę i z pewnością nie wstydziłby się małżeńskiego pier- ścienia na palcu. Chyba trzeba się zbierać. , - Czego pan chce? - spytał ostro Underwood. - Myślałem, że na tym piętrze pracuje Garcia - odparł Gray, cofając się o krok. - Czy pański kumpel jest prawnikiem? - Tak. Underwood odprężył się nieco. - No to nie w tej firmie. U nas pracuje Perez i Her- nandez i może ktoś jeszcze, ale nie znam żadnego Garcii. 285 - Cóż, to duża firma. - Gray stał już pod drzwiami. - Przepraszam za najście. Underwood zagrodził mu przejście. - Niech pan posłucha, panie Grantham, nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich najść ze strony reporterów. Za- dzwonię po ochronę, może oni panu pomogą znaleźć drogę do wyjścia. - To nie będzie konieczne. Dzięki. - Grantham był już w holu i znikał za rogiem. Winda była pusta i Gray przeklinał na całe gardło, żeby sobie ulżyć. Był wściekły na Crofta za jego bezmyślność. Klął jeszcze wtedy, gdy winda zatrzymała się na parterze i drzwi się otworzyły, ukazując Crofta stojącego obok au- tomatów telefonicznych. Wyszli z biurowca ramię w ramię. - To nie on - warknął Grantham. - Rozmawiałeś z nim? <. > - Owszem. To nie ten facet. - Cholera! Przecież był podobny jak dwie krople wody do tego z fotografii, no nie? - Nie. Byłeś blisko, ale spudłowałeś. Postaraj się, chłopie. - Mam już tego dosyć, Grantham. Mam już... - Dostajesz forsę, nie? Pokręć się przy tym jeszcze ty- dzień, dobra? Znam cięższe roboty. Croft zatrzymał się przy krawężniku, Grantham szedł dalej. - Tydzień, Grantham, i rzucam to w cholerę! - wrzasnął za nim. Gray machnął ręką. Wsiadł do volvo stojącego za zna- kiem zakazu parkowania i popędził do redakcji. Cóż, po- mylił się. Nie było to rozsądne posunięcie. Głupio zagrał, jakby nie miał za sobą wieloletniego doświadczenia. Nie przyzna się do tego błędu podczas codziennej pogawędki z Jacksonem Feldmanem i Smithem Keenem. - Feldman już cię szuka - rzucił jeden z reporterów i Gray pośpiesznie ruszył do naczelnego. Uśmiechnął się słodko do sekretarki, sprężonej do ataku. 286 W gabinecie oprócz Feldmana siedział Keen i Howard Krauthammer, dyrektor generalny wydawnictwa. Keen za- mknął drzwi i podał Grayowi jakąś gazetę. - Widziałeś to? Spojrzał na pierwszą stronę. "Times-Picayune" z Nowego Orleanu. Tuż pod nagłówkiem ujrzał wielki artykuł o Ver- heeku i Callahanie. Obok dwie fotografie. Czytał szybko, a tamci spoglądali na niego w milczeniu. Historia zaczynała się od opisu przyjaźni dwóch mężczyzn, którzy zginęli w ta- jemniczych okolicznościach, w sześciodniowym odstępie. Dalej pojawiało się nazwisko Darby Shaw, którą uważano za zaginioną. I ani słowa o raporcie. - Ktoś puścił farbę - zauważył Feldman. - Nie ma tu nic istotnego - odparł Grantham. - Coś takiego mogliśmy wydrukować trzy dni temu. - Dlaczego tego nie zrobiliśmy? - spytał Krauthammer. - Bo to jest zero. Też mogliśmy napisać o dwóch tru- pach, podać nazwisko dziewczyny i zadać tysiące pytań, na które nie ma odpowiedzi. Znaleźli kapusia wśród gli- niarzy, ale facet sprzedał im tylko mięcho i posokę. - Jednak węszą koło tego - zauważył Keen. - Mam im przeszkodzić? - Nowojorski "Times" bierze się do tej historii - oz- najmił Feldman. - Jutro albo w niedzielę puszczą jakiś artykuł. Ile mogą wiedzieć? - Mnie pytasz? Słuchajcie, może wpadła im w ręce ko- pia raportu? To mało prawdopodobne, ale nie da się wy- kluczyć. Nie rozmawiali jednak z dziewczyną. My mamy dziewczynę. Jest nasza. - Mam nadzieję - odezwał się Krauthammer. - Przyjmijmy, że mają kopię raportu i wiedzą, kto go napisał. - Feldman potarł oczy i spojrzał w sufit. - Dziew- czyna zniknęła i nie mogą niczego zweryfikować. Przyj- mijmy, że wiedzą, kim był Callahan i co robił po godzinach pracy z autorką raportu, a oprócz tego, że to właśnie on przekazał dokument swojemu najlepszemu przyjacielowi, Verheekowi. Callahan i Verheek nie żyją, a dziewczyna 287 ukrywa się. Czy zgodzisz się ze mną, Gray, że to, co opowiedziałem, to cholernie dobra historia? - Wspaniała historia! - orzekł Krauthammer. - Gówno warta w porównaniu z tym, co wydrukujemy - odparł Gray. - Nie zamierzam teraz niczego puszczać, bo z konieczności musiałbym opisać wierzchołek góry lo- dowej, na który zresztą rzuciłyby się wszystkie gazety w kraju. Nie potrzeba nam tysiąca reporterów z każdej lokalnej szmaty, węszących we wszystkich zakamarkach. - Moim zdaniem powinniśmy to puścić - oznajmił Krauthammer. - Bo inaczej "Times" da nam wycisk. - Nie możemy - stwierdził twardo Grantham. - Niby dlaczego? - spytał Krauthammer. - Bo ja tego nie napiszę, a jeśli zrobi to ktoś inny, stracimy dziewczynę. Proste. W tej chwili panna Darby Shaw poważnie zastanawia się nad tym, czy nie uciec z kra- ju. Wystarczy jeden nasz błąd i możemy o niej zapomnieć. - Przecież powiedziała ci już wszystko - wtrącił Keen. - Dałem jej słowo, rozumiecie? Przyrzekłem, że nie na- piszę niczego, dopóki nie poskładamy wszystkiego do kupy, tak żeby mieć Mattiece'a na widelcu. Jasne? - Wykorzystujesz ją, nie sądzisz? - spytał Keen. - Jak każde inne źródło. - Jeśli "Times" ma raport, to wie o Mattiesie - zauwa- żył Feldman. - A jeśli o nim wie, to założę się, że węszy jak jasna cholera, żeby raport zweryfikować. Co będzie, jeśli nas wyprzedzi? Krauthammer chrząknął z niezadowoleniem. - Będziemy siedzieć na tyłkach i patrzeć, jak wymyka nam się z rąk największa historia, o jakiej słyszałem od dwudziestu lat. Powtarzam, że trzeba puścić to, co mamy. Wiem, że to tylko wierzchołek i tak dalej, ale wystarczy na piekielnie dobry artykuł. - Nie - sprzeciwił się Grantham. - Nie napiszę tego, dopóki nie będę miał całości. - Ile ci to zajmie? - spytał Feldman. - Tydzień, nie wiem... 288 - Nie mamy tyle czasu! - wrzasnął Krauthammer. - Dobra, dowiem się, na czym siedzi "Times". Dajcie mi czterdzieści osiem godzin - poprosił Grantham z po- czuciem bezsilnej wściekłości. - Pamiętaj, że wydrukują coś już jutro lub w niedzielę - powiedział Feldman. - Niech drukują. Założę się o każde pieniądze, że po- wtórzą to, co napisał "Picayune", i dadzą nawet te same zdjęcia. Za bardzo wybiegacie myślą naprzód, panowie. Zakładacie, że "Times" ma kopię raportu, a on jest nie- osiągalny... Nie ma go nawet autorka. My go nie mamy! Poczekajmy na to, co napiszą, a potem się zastanowimy. Redaktorzy spojrzeli na siebie. Krauthammer był zawie- dziony, Keen zniecierpliwiony, ale o wszystkim decydował Feldman. - W porządku - oznajmił. - Jeśli wydrukują coś w po- rannym wydaniu, spotykamy się tu o dwunastej i podej- mujemy decyzję. - Zgadzam się - rzucił Grantham i ruszył ku drzwiom. - Śpiesz się, Gray! - krzyknął za nim Feldman. - Zostało nam niewiele czasu. 33 Limuzyna wlokła się zatłoczoną obwodnicą. Na dworze było już ciemno. Matthew Barr czytał przy zapalonej pod sufitem lampce. Coal popijał wodę i wyglądał przez okno. Znał raport na pamięć; mógłby go wyrecytować Barrowi, chciał jednak zobaczyć jego reakcję na oryginał. Barr nie reagował, dopóki nie zobaczył zdjęcia. Pokręcił głową, odłożył dokument na siedzenie i rozmyślał przez chwilę. - Bardzo nieładnie - powiedział w końcu. Coal potwierdził tę opinię chrząknięciem. - Ile jest w tym prawdy? - spytał Barr. 289 - Sam chciałbym wiedzieć. " * - Od kiedy to masz? - FBI przysłało mi to w jednym z dziennych meldun- ków w ubiegły wtorek. - Co mówi prezydent? - Nie był uszczęśliwiony, ale nie widział powodów do niepokoju. Wydawało nam się, że to kolejny strzał na oślep. Prezydent rozmawiał z Voylesem, który zgodził się nie an- gażować w tę sprawę. Nie wiem, czy nie zmienił zdania. - Prezydent prosił Voylesa o wycofanie się ze śledz- twa? - wycedził z niedowierzaniem Barr. - Owszem. - Pachnie mi to paragrafem o nakłanianiu do zaniecha- nia obowiązków służbowych i utrudnianiu pracy wymia- rowi ścigania. Zakładając oczywiście, że raport okaże się prawdziwy. - A jeśli jest prawdziwy? - Wówczas prezydent będzie miał kłopoty. Mam na swo- im koncie wyrok za mieszanie się w sprawy policji, więc wiem, czym to grozi. Z tym jest jak z oszustwem poczto- wym". Wszyscy o nim wiedzą, wszyscy to robią i dlatego łatwo to udowodnić. Maczałeś w tym palce? - A jak sądzisz? - Sądzę, że jeśli tak, to również będziesz miał problemy. Jechali w milczeniu, wpatrując się w uliczny ruch. Coal już wcześniej rozważał sprawę pod kątem zarzutu o utrud- nianie pracy wymiarowi ścigania, ale chciał poznać opinię Barra. Nie martwił się ewentualnym oskarżeniem o łamanie prawa. Prezydent poprosił dyrektora o zajęcie się czymś pożytecznym - to wszystko. Przestępcy tak nie postępują. Coal obawiał się czego innego: wyniku przyszłorocznych wyborów. Skandal, którego głównym bohaterem byłby je- den z najhojniejszych sponsorów kampanii prezydenckiej, W Stanach Zjednoczonych wykorzystywanie poczty do prowadzenia działalności niezgodnej z prawem jest przestępstwem (przyp tłum.). 290 miałby katastrofalne skutki. Robiło mu się niedobrze, gdy myślał o Mattiesie. Dobry znajomy prezydenta, wspiera- jący milionami poprzednią kampanię, wyłożył pieniądze na zamordowanie dwóch sędziów Sądu Najwyższego po to, by jego kumpel w Białym Domu mógł mianować dwóch rozsądniej szych ludzi do szanownego gremium, którego no- wy skład zapewniłby mu swobodny dostęp do ropy! De- mokraci wylegną na ulice i zawyją z zachwytu! Każda podkomisja Kongresu urządzi przesłuchania. Gazety będą wałkować ten temat przez kolejny rok. Departament Spra- wiedliwości zostanie zmuszony do wszczęcia postępowania. Coal będzie musiał wziąć winę na siebie i podać się do dymisji. Z Białego Domu wylecą wszyscy, z wyjątkiem rzecz jasna prezydenta. Wizja była przerażająca. - Musimy się dowiedzieć, czy raport zawiera prawdę - powiedział Coal, patrząc w okno. - Skoro giną ludzie, to nie może kłamać. Podaj mi inny powód zamordowania Callahana i Verheeka. Coal wiedział, że nie było takiego powodu. - Chcę, żebyś coś zrobił. - Odnalazł dziewczynę? - Nie. Dziewczyna nie żyje albo ukrywa się w mysiej dziurze. Chcę, żebyś porozmawiał z Mattiece'em. - Na pewno znajdę jego adres w książce telefonicznej - sarknął Barr. - Potrafisz go znaleźć. Musimy to zrobić w tajemnicy przed prezydentem. Ponadto powinniśmy ustalić, czy fakty podane w raporcie są prawdziwe. - Myślisz, że Victor zaprosi mnie do gabinetu i wyzna wszystko jak na spowiedzi? - Nie będzie miał wyjścia. Nie jesteś gliniarzem, pa- miętaj. Zakładamy, że raport mówi prawdę, a Mattiece wie, że sprawa niedługo wyjdzie na jaw. Próbuje się jeszcze bronić, ale z przerażenia miota się jak oszalały i strzela do ludzi jak do kaczek. Powiesz mu, że jeśli ma zamiar zniknąć, to powinien to zrobić natychmiast. Nie zapominaj, 291 że przyjeżdżasz do niego z Waszyngtonu, z kręgów bli- skich władzy i samego prezydenta. Wysłucha cię. - No dobrze. Załóżmy, że mają rację. Co z tego wynika dla nas? - Mam parę pomysłów. Najpierw zajmiemy się napra- wianiem szkód. Pierwszą rzeczą, jaką zrobimy, będzie mia- nowanie dwóch miłośników przyrody w skład Sądu Naj- wyższego. Jakichś pieprzniętych, radykalnych ornitologów. Unaoczni to społeczeństwu, że w głębi duszy jesteśmy za ochroną środowiska i brzydzimy się Mattiece'em i jego polami naftowymi. Naród odetchnie z ulgą. W tym samym czasie prezydent zaprosi Voylesa, prokuratora generalnego i asesora z Departamentu Sprawiedliwości i zażąda od nich przeprowadzenia pilnego śledztwa w sprawie Mattie- ce'a. Rozdamy kopie raportu każdemu pismakowi w mie- ście i święcie oburzeni poprowadzimy krucjatę. Barr spojrzał z podziwem na Coala, który mówił dalej: - Nie zachowamy się ładnie, ale wyjdziemy na tym zna- cznie lepiej, niż gdybyśmy chowali głowę w piasek i łudzili się, że raport jest jedynie płodem wyobraźni. - Jak wyjaśnisz sprawę fotografii? - W ogóle nie będę wyjaśniał. Nie zapominaj, że zdjęcie zrobiono przed siedmioma laty i nie możemy ponosić odpo- wiedzialności za to, że od tamtej pory Victor zwariował. Zadbamy o to, by przedstawić ówczesnego Mattiece'a jako praworządnego obywatela, który niestety zamienił się w ka- nalię. - Mattiece jest kanalią! , - Owszem. Musisz przekonać go, żeby zniknął. • • - Dobra, więc jak mam go znaleźć? - Pracuje nad tym jeden z moich ludzi. Pociągnę za swoje sznurki i nawiążę parę kontaktów. W niedzielę mu- sisz być gotowy do drogi. Barr uśmiechnął się. Zależało mu na poznaniu Mat- tiece'a. Limuzyna zwolniła jeszcze bardziej. Coal wciąż pił swoją wodę. 292 - Masz coś o Granthamie? - Niewiele. Podsłuch działa, ale nie dzieje się nic waż- nego. Rozmawia z matką i jakimiś ciziami... Oczywiście nie o tym, czym się zajmuje. Dużo pracuje. W środę wy- jechał z miasta, ale wrócił już we czwartek. - Dokąd pojechał? * " - Do Nowego Jorku. Chyba coś pisze. Gray powiedział Cleve'owi, że będzie pędził Rhode Is- land z niedozwoloną szybkością, a on go dogoni radio- wozem. Jeśli istotnie ktoś go śledzi, pomyśli, że dostaje mandat za niebezpieczną jazdę. Pędził więc Rhode Island. Skrzyżowanie z Szóstą przejechał setką. Sprawdził w lu- sterku, czy nie widać migającego niebieskiego światła. Ani śladu. Objechał cały kwartał i po piętnastu minutach po- nownie dodał gazu na Rhode Island. Jest! Obejrzał się za siebie i zjechał do krawężnika. To nie był Cleve! Z wozu patrolowego wyskoczył bardzo podniecony biały gliniarz. Wyrwał mu prawo jazdy i spraw- dzając je spytał: - Ile pan wypił? - Ani grama - odparł Gray. Gliniarz wypisał mandat i zadowolony z siebie wręczył go Granthamowi. Nie pozostało mu nic innego jak wsiąść do samochodu i odjechać. Usiadł za kierownicą i spojrzał na sumę do zapłacenia. Nagle usłyszał z tyłu jakieś głosy. Obok białego stał czarny policjant i prowadził z nim zażartą dyskusję. Cleve! Tak, to on! Cleve chciał, żeby biały anulował mandat, tamten tłumaczył, że nie może, a poza tym ten idiota z volvo pruł sto dwadzieścia na skrzyżowaniu! - To mój znajomy - powiedział Cleve. - Więc naucz go prowadzić, zanim kogoś zabije - rzucił biały gliniarz, po czym wsiadł do samochodu i odjechał. Cleve uśmiechał się figlarnie, zaglądając w okno samo- chodu Granthama. 293 - Tak mi przykro - rzekł, choć wcale nie było mu przykro. - To twoja wina. - Następnym razem jedź wolniej. Grantham rzucił mandat na podłogę. - Do rzeczy. Wspomniałeś ostatnio, że sierżant słyszał, jak rozmawiano o mnie w zachodnim skrzydle, czy tak? - Zgadza się. - Zapytaj sierżanta, czy mówią też o innych dzienni- karzach, szczególnie z "New York Timesa". Muszę to wie- dzieć. - To wszystko? - Tak, ale załatw to szybko. Darby przedłużyła pobyt w hotelu na następny tydzień, po części dlatego, że chciała wrócić do znajomego miejsca, gdyby zaszła taka potrzeba, po części zaś z tej przyczyny, że nie miała gdzie zostawić nowych ubrań. Uciekając, wszędzie zostawiała nowe ciuchy. Rzeczy kupione w No- wym Jorku nie były niczym nadzwyczajnym i nie różniły się specjalnie od tych, które nosiła przedtem. Kosztowały jednak znacznie więcej i chciała je zatrzymać. Nie ryzy- kowałaby jednak dla samych ubrań, ale ciuchy plus pokój plus miasto warte były małej nieostrożności. Nadszedł czas, by znów ruszyć w drogę, nie mogła za- bierać bagażu. Biegnąc z St. Moritz do czekającej przy krawężniku taksówki, niosła jedynie małą płócienną torbę. Dochodziła jedenasta wieczorem w piątek. Mimo późnej pory na Central Park South panował duży ruch. Po drugiej stronie ulicy stały dorożki czekające na amatorów roman- tycznych nocnych przejażdżek po parku. Taksówka dziesięć minut wlokła się do skrzyżowania Siedemdziesiątej Drugiej i Broadwayu. Cel, do którego Darby zmierzała, znajdował się w przeciwnym kierunku, ale musiała zacierać ślady. Po wyjściu z taksówki przeszła kilka jardów i zniknęła na schodach do metra. Sprawdziła 294 swoje położenie na planie kolejki podziemnej i w infor- matorze. Powinno się udać. Stacja wcale jej się nie podobała. Nigdy dotąd nie ko- rzystała z nowojorskiego metra, ale słyszała o nim wiele historii mrożących krew w żyłach. Wybrała trasę pod Broadwayem - najczęściej używanej linii na Manhattanie i ponoć najbezpieczniejszej... Jeśli ma się szczęście. W za- sadzie na ulicach nie było lepiej. W Nowym Jorku nigdzie nie jest bezpiecznie. Stanęła w pobliżu podpitych, ale dobrze ubranych wy- rostków. Po kilku minutach pojawiły się wagoniki. W ko- lejce nie było tłoczno. Usiadła przy środkowych drzwiach. "Nie rozglądaj się i mocno trzymaj torbę" - pomyślała. Opuściła głowę, lecz obserwowała ludzi zza ciemnych szkieł okularów. Tej nocy potrzebne jej było szczęście. Razem z nią jechali zwyczajni ludzie. W zasięgu jej wzro- ku nie było punków z nożami, żebraków ani zboczeńców. Mimo to serce kołatało jej ze strachu. Pijane wyrostki wysiadły przy Times Square, ona na następnym przystanku. Nigdy nie była na dworcu Penn Station, ale nie miała czasu na zwiedzanie. Może kiedyś tu wróci, ale pod warunkiem, że za najbliższym rogiem nie będzie czaił się Tucznik z Chudzielcem i Bóg wie kto jeszcze. Wsiadła do pociągu tuż przed planowanym odjazdem. Zajęła miejsce z tyłu wagonu i omiotła wzrokiem pasa- żerów. Żadnych znajomych twarzy. Na pewno, tak, na pew- no zgubiła ich podczas tej szaleńczej ucieczki. Kiedy je- chała do Nowego Jorku, zdradziły ją karty kredytowe. Na lotnisku O'Hare w Chicago zapłaciła za cztery bilety kartą American Express. Prześladowcy głowili się trochę, ale domyślili się, że poleciała do Nowego Jorku. Wtedy w cu- kierni Tucznik nie zauważył jej, ale przecież nie on jeden ją śledził. Mogło być ze dwudziestu takich jak on! Zresztą czy to ważne? Wyciągnęła z torby książkę w kieszonko- wym wydaniu i udawała, że czyta. Po piętnastu minutach pociąg zatrzymał się w Newark, 295 w New Jersey. Wysiadła. Znów miała szczęście. Przed dworcem stało kilka taksówek. Po dziesięciu minutach była już na lotnisku. 34 Był sobotni ranek i prezydent wraz z królową bawił na Florydzie. Na dworze było chłodno, chociaż świeciło słoń- ce. Chciał pospać do późna, a potem zagrać w golfa. Jak zwykle plany szlag trafił i już o siódmej siedział za biur- kiem, słuchając Fletchera Coala, podpowiadającego, co zro- bić w takiej czy innej sprawie. Wcześniej z szefem gabi- netu skontaktował się prokurator generalny, Richard Horton, prosząc o audiencję, co wielce zaniepokoiło Coala. Otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł Horton. Był sam. Wymienili uściski rąk i prokurator usiadł po drugiej stronie biurka. Coal stał w pobliżu, co irytowało prezy- denta. Horton był nudny, ale szczery. Nie należał do tępaków, zawsze jednak potrzebował dużo czasu na przemyślenie najbłahszej decyzji. Zastanawiał się nad każdym słowem, które miał powiedzieć. Był lojalny wobec prezydenta, a prezydent ufał jego trzeźwemu osądowi. - Panie prezydencie - zaczął Horton. - Mój urząd po- ważnie zastanawia się nad wszczęciem postępowania przy- gotowawczego w sprawie zabójstwa Rosenberga i Jense- na. - Wypowiadając to długie zdanie, miał niezwykle po- sępną minę. - W świetle tego, co wydarzyło się w Nowym Orleanie, należałoby zacząć natychmiast. - Sprawą zajmuje się FBI - odparł prezydent. - Po co mamy się do tego mieszać? - Czy FBI zajmuje się również raportem "Pelikana"? - spytał Horton. Znał odpowiedź. Wiedział, że Voyles siedzi w tej chwili w Nowym Orleanie, a kilkuset jego agentów gania po mieście i węszy. Dowiedział się także, iż prezy- 296 dent prosił Voylesa o zaniechanie śledztwa, a dyrektor z kolei nie informuje o wszystkim głowy państwa. Horton nigdy dotąd nie wspominał o raporcie w obe- cności prezydenta. Kto jeszcze wie o tym cholerstwie? Pre- zydent czuł, że narasta w nim irytacja. - Biuro zajmuje się wieloma tropami - wtrącił Coal. - Przed dwoma tygodniami dostaliśmy od nich kopię raportu, zakładamy więc, że badają sprawę. Horton spodziewał się właśnie takiej odpowiedzi. - Pozwolę sobie wyrazić głębokie przekonanie, że obe- cna administracja powinna natychmiast rozpocząć nieza- leżne śledztwo w tej sprawie. - Mówił tak, jakby wyuczył się wszystkiego na pamięć, co niezmiernie denerwowało prezydenta. - Dlaczego? - spytał. - Jeśli raport znajdzie potwierdzenie w faktach, a ad- ministracja będzie z założonymi rękami czekać na ujaw- nienie prawdy, pański urząd poniesie niepowetowane straty. - Czy naprawdę wierzy pan w to, co napisano w tym dokumencie? - spytał prezydent. - Coś w tym jest. Dwaj ludzie, którzy czytali raport jako pierwsi, nie żyją. Osoba, która sporządziła dokument, zniknęła. W raporcie sformułowano logiczną hipotezę wy- jaśniającą powody, dla których zamordowano sędziów. Wskazano też osobę, której ta zbrodnia mogła przynieść korzyści. Oprócz owej osoby nie ma w tej chwili innych poważnych podejrzanych. Z tego, co słyszę, FBI drepcze w miejscu. Dlatego uważam, że powinniśmy rozpocząć własne śledztwo. Śledztwa Hortona przeciekały bardziej niż piwnice Bia- łego Domu, a w Departamencie Sprawiedliwości aż roiło się od prawników zaprzyjaźnionych z prasą. - Nie sądzi pan, panie Horton, że to może okazać się nieco przedwczesne? - spytał Coal. - Przeciwnie. - Czytał pan dzisiejszą prasę? Horton rzucił okiem na pierwszą stronę "Posta" i prze- 297 czytał wiadomości sportowe, jak zwykle w sobotę. Słyszał, że Coal czytuje osiem gazet przed świtem, więc nie spo- dobało mu się to pytanie. - Przerzuciłem parę pism... - odparł. - Hmm... ja przerzuciłem kilka - powiedział skromnie Coal. - I w żadnym z nich ani słowem nie wspomina się o dwóch martwych prawnikach, dziewczynie, Mattiesie czy czymkolwiek, co ma związek z raportem. Jeśli w tej chwili rozpocznie pan formalne postępowanie przygotowawcze, przez miesiąc będą pisali o tym na pierwszych stronach. - A więc sądzi pan, że sprawa sama się rozwiąże? - zwrócił się Horton do Coala. - Niewykluczone. Z oczywistych przyczyn tak byłoby dla nas najlepiej. - Uważam, że jest pan optymistą, panie Coal. Mój urząd nie ma zwyczaju czekać cierpliwie, aż prasa wykona za niego robotę. Coal omal nie roześmiał się w głos. Łypnął radośnie w stronę prezydenta, który odwzajemnił się podobnym spojrzeniem. Horton wiercił się, jakby go przypiekano. - Czy ma pan coś przeciwko temu, żeby zaczekać z tym przez tydzień? - spytał prezydent. - Nie. - Horton spostrzegł się, że za szybko podjął tę decyzję, i rozpaczliwie próbował odwrócić kota ogonem: - Uważam jednak, że w tym czasie może się wydarzyć wiele niedobrego - powiedział bez przekonania. - Zaczekamy z tym przez tydzień - orzekł prezydent. - Spotkamy się w przyszły piątek i zaczniemy od początku. Nie mówię "nie", Richardzie. Po prostu w ciągu tych sied- miu dni przemyślimy sprawę. Horton wzruszył ramionami. Załatwił więcej, niż mógł się spodziewać. Zadbał o swój tyłek. Prosto stąd pojedzie do siebie i podyktuje obszerne memorandum przedstawia- jące szczegółowo przebieg tej rozmowy, dzięki czemu ura- tuje głowę. Podszedł do niego Coal z kartką w ręku, na której miał wypisane nazwiska czterech ornitologów, proponowanych 298 na stanowiska sędziów - zbyt liberalnych, by nie budziło to niepokoju, lecz plan B wymagał ofiar i jeśli zajdzie taka potrzeba, radykalni miłośnicy ptaków zasiądą w Są- dzie Najwyższym. - Czy to jakiś żart? - zapytał Horton z niedowierzaniem. - Sprawdźcie ich - polecił prezydent. - Ci ludzie są liberałami pierwszej wody - bąknął Horton. - Owszem. I oddają cześć Słońcu oraz Księżycowi, drzewom i ptakom... - podpowiedział rozbawiony Coal. Horton zrozumiał wreszcie, o co chodzi, i uśmiechnął się. - Rozumiem. Miłośnicy pelikanów! - Ptaków na wymarciu, jak powszechnie wiadomo - dorzucił prezydent. - Szkoda, że nie powyzdychały dziesięć lat temu - dodał Coal. Nie zadzwoniła o dziewiątej. Gray siedział już za biur- kiem w sali agencyjnej. Przeczytał "Timesa" i niczego nie znalazł. Rozłożył gazetę z Nowego Orleanu i przejrzał na- główki. Cisza. Napisali już o wszystkim, co zdołali ustalić. Wczoraj puścili farbę o Callahanie, Verheeku oraz Darby i zadali swoje retoryczne pytania. Przyjął, że nowoorleań- scy dziennikarze z "Timesa" i "Times-Picayune" mieli ra- port w ręku albo o nim słyszeli i w związku z tym wie- dzieli o Mattiesie. Musiał także przyjąć, że wypruwali so- bie żyły, żeby go zweryfikować. I dobrze. On miał Darby i razem znajdą Garcię, a jeśli Mattiece da się zweryfiko- wać, nie omieszkają tego uczynić. W tej chwili nie miał alternatywnego planu. Jeśli Garcia zniknął albo nie zgodzi się na współpracę, przyjdzie im zagłębić się w ciemne i mętne wody, w których żerował Victor Mattiece. Darby długo tego nie wytrzyma, a Gray nie był pewny, czy starczy mu sił. Smith Keen nadszedł z kubkiem kawy i usiadł na jego biurku. 299 - Czy gdyby "Times" wiedział, czekałby do jutra? - Nie. - Gray pokręcił głową. - Gdyby wiedzieli więcej niż "Times-Picayune", puściliby to dzisiaj. - Krauthammer naciska, żebyśmy wydrukowali to, co mamy. Uważa, że możemy wymienić Mattiece'a z nazwiska. - Nie nadążam. - Powołuje się na Feldmana i tę jego opowieść. Twier- dzi, że na wszystko trzeba spojrzeć pod odpowiednim ką- tem: możemy opisać całą historię śmierci Callahana i Ver- heeka bez wyciągania wniosków. Suche fakty: obaj czytali pewien raport, w którym przypadkowo pojawia się nazwi- sko Mattiece'a, który przypadkowo jest kumplem prezy- denta. W ten sposób unikamy wysuwania bezpośrednich oskarżeń pod adresem Victora. Według Krauthammera, przy zachowaniu pewnych norm stylistycznych, Mattiece pojawi się w artykule jako postać z raportu, a nie ktoś, kogo my wskazujemy palcem. A ponieważ z powodu raportu zginęło już paru ludzi, rzecz weryfikuje się niejako sama przez się. - Słowem, chce ukryć się za raportem. - Trafiłeś w sedno. - Zauważ jednak, że dopóki nie potwierdzimy prawdzi- wości raportu, operujemy domysłami. Krauthammer prze- grywa każdą sprawę w sądzie. Załóżmy na chwilę, że pan Mattiece nie ma z tym nic wspólnego, że jest czysty jak łza. Drukujemy artykuł z jego nazwiskiem i co dalej? Po pierwsze, wychodzimy na idiotów. Po drugie, Mattiece wy- tacza nam proces i przez dziesięć lat nie wychodzimy z są- du. Wybacz, ale ja tego nie napiszę. - On chce, żeby napisał to ktoś inny. - Jeśli w tej gazecie ukaże się artykuł o raporcie "Pe- likana" nie podpisany moim nazwiskiem, dziewczyna znika. Wydawało mi się, że wczoraj to wyjaśniłem. - To prawda. Feldman jest po twojej stronie, Gray. Ja zresztą też. Ale jeśli raport jest prawdziwy, burza wybu- chnie najdalej za kilka dni. Wszyscy tak uważają. Wiesz, jak Krauthammer nienawidzi "Timesa". Boi się, że te su- kinsyny wydrukują to pierwsi. 300 - Nie zrobią tego, Smith. Być może mają coś więcej niż "Times-Picayune", ale nie wiedzą o Mattiesie. Przy- sięgam, że zweryfikujemy raport przed innymi. A kiedy skończymy układankę, napiszę artykuł, w którym padną wszystkie nazwiska, i ozdobię go ślicznym zdjęciem Vic- tora ściskającego swojego kumpla z Białego Domu. Re- daktorom "Timesa" włos zjeży się na głowie, a ich gruba szefowa zaśpiewa cienkim głosem. - Zweryfikujecie... skończycie... W kółko to powtarzasz, Gray. Kim, do cholery, jesteście? - Ja i moje źródło. - Otworzył szufladę, wyjął zdjęcie Darby pijącej dietetyczną colę i podał je Keenowi. - Gdzie ona jest? - Nie mam pojęcia. - Nie pozwól jej zabić. - Jesteśmy ostrożni. - Gray rozejrzał się na boki i po- chylił w stronę Keena. - A skoro już o tym mowa, Smith, to odnoszę wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Chcę, żebyś o tym wiedział. - Podejrzewasz kogoś? - Sam nie wiem... Dowiedziałem się o tym od mojego informatora z Białego Domu. Nie korzystam z telefonu w domu ani w samochodzie. - Powiem o tym Feldmanowi. - W porządku, choć myślę, że nic mi nie grozi. Na razie... - Feldman musi się o tym dowiedzieć. - Smith zesko- czył z biurka i zniknął. Darby zadzwoniła po kilku minutach. - Jestem na miejscu - powiedziała. - Nie wiem, ilu bandziorów ciągnę za sobą, ale dojechałam... i żyję... Na razie... - Skąd dzwonisz? - Z Gospody Tabbarda przy ulicy N. Wczoraj spotkałam na Szóstej Alei starego znajomego. Pamiętasz Tucznika, którego tak boleśnie zraniono przy Bourbon? Opowiadałam ci o nim: 301 - Tak. - Wyobraź sobie, że stanął na nogi. Lekko utyka, ale ma dość siły, żeby włóczyć się po Manhattanie. Na szczę- ście nie widział mnie. - To poważna sprawa. Są na twoim tropie. Straszne... - Gorzej. Wyjeżdżając wczoraj z miasta, zostawiłam za sobą sześć śladów. Jeśli zobaczę go tutaj, jak kuśtyka po chodniku, zamierzam się poddać. Podejdę do niego i po- wiem, żeby zrobił ze mną, co zechce. - Nie wiem, co powiedzieć... - Nie mów za wiele, bo ci ludzie mają radary. Pobawię się w prywatnego detektywa trzy dni i znikam. Jeśli dożyję środy, znajdziesz mnie na pokładzie, samolotu lecącego do Aruby, Trinidadu albo gdzieś, gdzie jest plaża. Umierając chcę mieć widok na morze. - Kiedy się spotkamy? - Zastanawiam się nad tym. Chcę, żebyś-zrobił dwie rzeczy. - Zamieniam się w słuch. >! - Gdzie trzymasz samochód? - Na parkingu obok domu. - Zostaw go tam i wynajmij inny. Nic, co rzucałoby się w oczy... Jakiegoś zwykłego forda czy coś w tym ro- dzaju. Zachowuj się tak, jakbyś wiedział, że ktoś nieustannie obserwuje cię przez lunetę sztucera. Pojedź do hotelu Mar- bury w Georgetown. Wynajmij pokój na trzy noce. Możesz zapłacić gotówką... Podaj zmyślone nazwisko. Grantham notował, potrząsając z niedowierzaniem głową. - Czy możesz wymknąć się z domu po zmroku, tak żeby nikt tego nie zauważył? - spytała. - Chyba tak. - Więc zrób to i pojedź taksówką do Marbury. Każ sobie podstawić wynajęty samochód. Nie wolno ci jednak z niego skorzystać. Weź taksówkę, pokręć się po mieście, potem złap drugą i każ się zawieźć do Gospody Tabbarda. Masz się tam zjawić punktualnie o dziewiątej wieczorem. - Coś jeszcze? 302 - Weź ze sobą jakieś rzeczy. Muszą ci wystarczyć na trzy dni poza domem. Powiadom, kogo trzeba, że nie bę- dzie cię w pracy. - Czy to konieczne, Darby? Tutaj jest bezpiecznie. - Nie jestem w nastroju do dyskusji. Jeśli będziesz robił trudności, Gray, lepiej od razu powiedzmy sobie do wi- dzenia. Za granicą z pewnością pożyję dłużej. - Tak jest, szefowo. - Potrafisz być grzecznym chłopcem. - Zakładam, że w twojej główce zrodził się jakiś genialny plan. - Może. Porozmawiamy o tym przy obiedzie. - Czy mam to potraktować jako randkę? - Spotkanie w interesach. - Tak jest. - Rozłączam się. Uważaj na siebie, Gray. Licho nie śpi. - Odłożyła słuchawkę. Kiedy pojawił się w restauracji, właśnie mijała dziewią- ta. Znalazł Darby przy stole w mrocznym kąciku małej salki. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mu się w oczy, była sukienka. Gdy zbliżał się do stołu, przypomniał sobie wspa- niałe nogi Darby, których niestety nie było widać. Może później... kiedy wstanie... Gray miał na sobie marynarkę i krawat. Tworzyli całkiem elegancką parę. Usiadł obok niej w ciemnym kącie, tak by nie zasłaniać dziewczynie widoku sali. Gospoda Tabbarda była tak stara, że jadał tu zapewne Thomas Jefferson. W patio siedzieli hałaśliwi Niemcy. Przez otwarte okna wpadało chłodne powietrze. Pomyślał, że łatwo mógłby zapomnieć o smutnym losie ściganych. - Skąd masz taką sukienkę? - Podoba ci się? \ / - Bardzo ładna. - Po południu zrobiłam zakupy. Sukienka, jak większość mojej garderoby, nie pozostanie długo moją własnością. 303 Pewno zostanie w hotelu, kiedy po raz kolejny będę sal- wowała się ucieczką. Pojawił się kelner z dwoma jadłospisami. Zamówili drin- ki. Restauracja była cicha i sprawiała wrażenie bezpiecznej. - Jak dojechałaś do Waszyngtonu? - Przez Afrykę. - Nie żartuj. - Pojechałam pociągiem do Newark, samolotem do Bo- stonu i Detroit i wreszcie wylądowałam na lotnisku Dul- lesa. Nie spałam całą noc i dwa razy zdarzyło mi się, że zapomniałam, gdzie jestem. - Zgubiłaś ich. - Mam nadzieję. Płaciłam gotówką, której zaczyna mi brakować. - Ile potrzebujesz? - Sprowadzę pieniądze telegraficznie z banku w No- wym Orleanie. - Zrobimy to w poniedziałek. Myślę, że nic ci nie grozi. - Ja też tak myślałam. Kiedy wsiadałam na statek z Verheekiem, który nie był Verheekiem, wydawało mi się, że jestem uratowana. Potem czułam się bardzo bezpiecznie w Nowym Jorku, ale zobaczyłam na ulicy Tucznika i od tamtej pory nic nie jadłam. - Schudłaś. - Chyba tak. Jadałeś tutaj? - Spojrzała na menu. - Nie, ale słyszałem, że dobrze karmią. Zmieniłaś kolor włosów. - Tym razem były jasnobrązowe. Ujrzał także delikatny róż na jej policzkach i podkreślony kredką zarys oczu. I szminkę. - Wyłysieję, jeśli wciąż będę wpadać na tych ludzi. Kelner przyniósł drinki i zamówili obiad. - Jutro rano mają puścić coś w "Timesie". - Nie wspo- mniał o artykule z Nowego Orleanu ze zdjęciami Calla- hana i Verheeka. Na pewno go czytała. - Na przykład co? - spytała, rozglądając się po sali. Nie przejęła się specjalnie tą wiadomością. - Nie jesteśmy pewni. Moi szefowie nie^ lubią "Timesa" 304 i byliby wściekli, gdyby nas wyprzedził. Prowadzimy z nim odwieczną rywalizację. - Nie obchodzi mnie to. Nie znam się na dziennikarstwie i nie mam zamiaru się nim zajmować. Przyjechałam tu, bo mam jeden, podkreślam: jeden pomysł na znalezienie Garcii. Jeśli się nie uda, znikam. - Przepraszam. O czym chcesz rozmawiać? - O Europie. Jakie jest twoje ulubione miejsce na Starym Kontynencie? - Nienawidzę Europy i Europejczyków. Jeżdżę do Ka- nady, Australii, czasami do Nowej Zelandii. Dlaczego po- doba ci się Europa? - Mój dziadek przyjechał tu ze Szkocji. Mam tam mnó- stwo kuzynów. Odwiedzałam ich dwa razy. Gray wycisnął plasterek limona do dżinu z tonikiem. Gdy weszła sześcioosobowa grupa gości, Darby spojrzała na nich badawczo. Jej oczy nieustannie omiatały niespo- kojnie salę. - Musisz wypić parę drinków dla odprężenia - zasu- gerował. Kiwnęła głową, lecz się nie odezwała. Goście usiedli tuż obok i zaczęli rozmawiać po francusku. Przyjemnie było posłuchać. - Słyszałeś kiedyś francuski, jakim mówią Cajuni? - spytała. - Nie. - To taki zanikający, jak mokradła, dialekt. Cajuni mó- wią, że Francuzi ich nie rozumieją. - I słusznie. Jestem też pewny, że Cajuni nie rozumieją prawdziwego francuskiego. Upiła duży łyk białego wina. - Czy opowiadałam ci o Chadzie Brunecie? - Chyba nie. - Chad był biednym cajuńskim chłopcem z Eunice. Jego rodzina żyła z tego, co złapała w sidła i złowiła na mo- kradłach. Chad był bardzo bystry i dostał się na Uniwer- sytet Stanowy w Luizjanie dzięki pewnemu stypendium na- 305 ukowemu. Potem przyjęto go na wydział prawa w Stanford, który ukończył z najwyższą średnią w historii uczelni. Miał dwadzieścia jeden lat, kiedy został członkiem kali- fornijskiej palestry. Mógł pracować w dowolnej kancelarii w kraju, ale zatrudnił się w pewnej organizacji związanej z ochroną środowiska. Był błyskotliwy - prawdziwy ad- wokacki geniusz. Pracował bardzo ciężko i po jakimś cza- sie zaczął wygrywać duże procesy przeciwko kompaniom naftowym i chemicznym. W wieku dwudziestu ośmiu lat stał się prawdziwym sądowym wyjadaczem. Nafciarze i in- ni korporacyjni truciciele bali się go jak ognia. - Upiła łyk wina. - Zarobił dużo pieniędzy i założył fundusz ochro- ny luizjańskich mokradeł. Chciał reprezentować Zielonych w sprawie pelikanów, jak o niej mówiono, ale miał inne zobowiązania. Przekazał im mnóstwo forsy na koszty po- stępowania. Tuż przed rozpoczęciem rozprawy w Lafayette oznajmił, że pojawi się tam, aby wesprzeć prawników Zie- lonego Funduszu. W nowoorleańskich gazetach ukazało się kilka artykułów na jego temat. - I co się z nim stało? - Popełnił samobójstwo. - Co?! - Tydzień przed rozpoczęciem procesu znaleziono go w samochodzie z włączonym silnikiem. Do rury wydecho- wej był przymocowany ogrodniczy wąż, którego końcówka znajdowała się w kabinie auta. Kolejne zwykłe samobójcze zatrucie tlenkiem węgla. - Gdzie to się stało? - W lesie nad Bayou Lafourche, niedaleko miasteczka Galliano. Dobrze znał tamte okolice. W bagażniku znale- ziono sprzęt turystyczny i wędki. Nie zostawił żadnego listu. Policja przeprowadziła rutynowe śledztwo i nie zna- lazła niczego podejrzanego. Sprawę zamknięto. - To niewiarygodne! - Wcześniej Chad miał jakieś problemy z alkoholem i leczył się u terapeuty w San Francisco. Nikt jednak nie podejrzewał go o samobójcze myśli. 306 - Uważasz, że został zamordowany? - Nie jestem w tym odosobniona. Jego śmierć była po- ważnym ciosem dla Zielonego Funduszu. Pasja, z jaką bro- nił bagien, mogłaby wiele zmienić na sali sądowej. Gray skończył dżin i zagrzechotał lodem. Zjawił się kel- ner z obiadem. 35 O szóstej rano w niedzielę foyer hotelu Marbury świe- ciło pustkami. Gray kupił "Timesa". Gazeta miała sześć cali grubości i ważyła dwanaście funtów. "Wkrótce trzeba będzie odbierać ją z kiosku ciężarówką" - pomyślał. Wrócił szybko do pokoju na siódmym piętrze, rozłożył gazetę na łóżku i przyklęknąwszy przerzucał strony. Na pierwszej nie znalazł niczego - i to było ważne! Gdyby mieli asa w rękawie, nie omieszkaliby napisać o nim zaraz pod na- główkiem. Obawiał się, że gdy tylko rzuci okiem na "Ti- mesa", zaraz zobaczy wielkie fotografie Rosenberga, Jen- sena, Callahana, Verheeka, może Darby i Khamela... Kto wie... może nawet samego Mattiece'a... I wszyscy na stro- nie tytułowej, niczym obsada dramatu... Nowojorczycy znów ich pobiją! Śniło mu się to podczas krótkiego, nie- spokojnego snu. Na szczęście na pierwszej stronie nie było niczego. Prze- glądał nerwowo gazetę i nic! Ciągle nic. Dojechał do wia- domości sportowych i ogłoszeń. Podniósł się i tanecz- nym krokiem podbiegł do telefonu. Wykręcił numer Smitha Keena, który także nie spał. - Widziałeś? - rzucił radośnie do słuchawki. - Czy to nie piękne?! - odkrzyknął Keen. - Ciekawe, co się stało? - Niczego nie mają, Smith. Węszą jak jasna cholera, ale niczego jeszcze nie znaleźli. Z kim rozmawiał Feldman? - Nigdy tego nie mówi. Ale wiadomość miała być wia- rygodna. 307 Keen był rozwiedziony i mieszkał sam niezbyt daleko od Marbury. - Jesteś zajęty? - spytał Gray. - Nie. Co miałbym robić o wpół do siódmej rano w niedzielę? - Musimy porozmawiać. Za piętnaście minut czekaj na mnie przed hotelem Marbury. - Marbury? - To długa historia. Wszystko ci wyjaśnię. - Aha! Dziewczyna! Masz szczęście, chłopie. - Mylisz się, Smith. Ona mieszka w innym hotelu. - Tutaj? W Waszyngtonie? - Tak. Bądź za piętnaście minut. - Już pędzę. Gray popijał kawę z papierowego kubka i nerwowo roz- glądał się po foyer. Zdaje się, że przez Darby nabawi się manii prześladowczej. Podświadomie kulił się jakby w oba- wie przed oprychami czyhającymi za węgłem z arsenałem karabinów maszynowych. Był zły na siebie. Toyota Keena zatrzymała się przy ulicy M i Grantham podbiegł do drzwi samochodu. - Co chciałbyś zobaczyć? - spytał Smith, gdy ruszali. - Sam nie wiem. Taki piękny dzień. Może pokażesz mi Virginię? - Jak sobie życzysz. Wyrzucili cię z mieszkania? - Niezupełnie. Stosuję się do instrukcji dziewczyny. Ona ma mózg stratega, a ja wypełniam jej rozkazy. Będę tu mieszkał do wtorku albo do chwili, gdy zaniepokojona ruchami przeciwnika każe mi się przeprowadzić. Jestem w pokoju siedem trzy trzy, gdybyś mnie potrzebował, ale nie mów o tym nikomu. - Rozumiem, że "Post" ma za to wszystko zapłacić - powiedział z uśmiechem Keen. - W tej chwili nie myślę o pieniądzach. Dziewczyna mówi, że widziała w piątek w Nowym Jorku ludzi, którzy próbowali ją zabić w Nowym Orleanie. Mają niezwykły talent w deptaniu jej po piętach, dlatego jest taka ostrożna. 308 - Jeśli ciebie ktoś śledzi i ją ktoś śledzi, to chyba wie, co robi. - Doskonale wie, co robi. Jest w tym tak dobra, że aż mnie to przeraża. W środę wyjeżdża na dobre. Mamy dwa dni na znalezienie Garcii. - Czy aby nie przeceniasz tego gościa? Co będzie, jeśli go znajdziesz, a on nie zechce mówić albo okaże się, że nic nie wie? Zastanawiałeś się nad tym? - Śni mi się to po nocach. Stawiam jednak dziesięć do jednego, że Garcia wie bardzo dużo. Gdzieś leży sobie jakiś dokument, kartka papieru... coś namacalnego... i Gar- cia to ma. Wspominał o tym niejeden raz, choć wycofał się, kiedy go przycisnąłem. Mimo to chciał mi coś dać w dniu, w którym mieliśmy się spotkać. Jestem pewny. Mówię ci, że Garcia ma coś wielkiego, Smith. - A jeśli ci tego nie pokaże? - Skręcę mu kark. Przejechali Potomac i mijali cmentarz Arlington. Keen zapalił fajkę i otworzył okno. - Możesz go jednak nie znaleźć. - Wtedy wprowadzę w życie plan B. Dziewczyna wy- jedzie i umowa między nami wygaśnie. W chwili gdy prze- kroczy granicę, mogę napisać o raporcie, co mi się żywnie podoba, pod warunkiem, że nie podam w artykule jej na- zwiska. Biedaczka jest przekonana, że umrze bez względu na to, czy opublikujemy tę historię, czy nie, żąda jednak ochrony dóbr osobistych. Nie pozwoliła mi nawet na po- woływanie się na nią jako autorkę raportu. - Czy powiedziała coś jeszcze na ten temat? - Chodzi ci o raport? Nie... nie mówiła, dlaczego i jak go napisała. Wspomniała tylko, że wpadła na pewien trop i postanowiła go sprawdzić. Kiedy zaczęły płonąć kina, była przekonana, że się pomyliła. A w ogóle żałuje, że napisała to cholerstwo. Była bardzo zakochana w Calla- hanie... z wzajemnością... i ma teraz ogromne poczucie wi- ny. Cierpi... - Na czym polega plan B? 309 - Zaatakujemy prawników. Mattiece jest zbyt przebiegły i śliski, żeby zabrać się do niego bez wezwań i nakazów sądowych, a tych tak łatwo nie wydębimy, dlatego dobie- rzemy się do jego prawników. W tym mieście reprezentują go dwie duże kancelarie. Nikt inny oprócz prawnika lub grupy prawników nie mógłby podsunąć, po dokładnej ana- lizie składu Sądu Najwyższego, Rosenberga i Jensena do odstrzału. Sam Mattiece nie wiedziałby, do kogo strzelać. I zapłacił prawnikom. Rysuje nam się ładny spisek. - Ale nie zmusisz ich do mówienia. - Wiem, ale jeśli są winni, ktoś w końcu puści farbę. Zaangażuję w to reporterów i będziemy bez wytchnienia nękać pytaniami adwokatów, radców, aplikantów, sekretar- ki, archiwistów... Wszystkich. Zniszczymy tych sukin- synów. Keen dmuchnął dymem. Nie wyglądał na zachwyconego. - Co to za kancelarie? - White i Blazevich, a także Brim, Stearns i Kidlow. Sprawdź, czy nie mamy czegoś o nich w archiwum. - Słyszałem o Whicie i Blazevichu. Duże republikańskie biuro. Gray kiwnął głową i dokończył kawę, z kubkiem której wybiegł z hotelu. - Ale jeśli to nie oni? - spytał Keen. - Jeśli wymyślił to wszystko ktoś spoza Waszyngtonu? Co zrobisz, jeśli żaden ze spiskowców nie puści farby? Czy nie bierzesz pod uwagę takiej ewentualności, że zbrodnię zaplanował zboczony umysł zatrudnionego na pół etatu radcy prawnego ze Shreveport? Albo jeden z totumfackich Mattiece'a? - Czasami mnie wkurzasz, Smith. Mówiłem ci już o tym? - To bardzo istotne pytania. Co wtedy zrobisz? , < -, - Przejdę do planu C. - Który polega... - Tego jeszcze nie wiem. Nie powiedziała mi. 310 Poleciła mu, żeby nie chodził po ulicach i jadał w po- koju. Wracając posłusznie na siódme piętro, niósł torebkę z kanapką i frytkami. Obok drzwi jego pokoju stał wózek pokojówki. Dziewczyna, Azjatka, wyszła z sąsiedniego nu- meru. Stanął przed drzwiami i wyciągnął z kieszeni klucz. - Zapomniał pan czegoś? - spytała pokojówka. - Słucham? - spojrzał na nią zdziwiony. - Pytam, czy pan czegoś zapomniał. - Nie... Dlaczego? Pokojówka podeszła bliżej. - Bo dopiero co wychodził pan z pokoju i już wraca. - Wyszedłem przed godziną. Pokręciła głową i przyjrzała mu się badawczo. - To niemożliwe, proszę pana. Wychodził pan z pokoju przed dziesięcioma minutami. - Zawahała się i jeszcze raz omiotła wzrokiem jego twarz. - Chyba że... nie jestem pewna... był to ktoś inny. Gray spojrzał na numer pokoju. Siedem trzy trzy. Prze- niósł wzrok na dziewczynę. - Jest pani pewna, że z mojego pokoju wychodził jakiś mężczyzna? - Tak, proszę pana. Przed dziesięcioma minutami. Spanikował. Wybiegł na klatkę schodową i popędził na dół. Co było w pokoju? Tylko ubrania. Nic, co mogłoby zdradzić Darby. Zatrzymał się i sięgnął do kieszeni. Kartkę z adresem Gospody Tabbarda i numerem telefonu Darby miał przy sobie. Odetchnął z ulgą i wszedł do foyer. Musi ją znaleźć, i to szybko. Darby siedziała w czytelni Biblioteki Prawniczej Edwar- da Bennetta Williamsa w Georgetown. Znalazła sobie nowe hobby: zwiedzanie bibliotek wydziałów prawa. Ze wszy- stkich, w których miała okazję być, ta w Georgetown była najprzyjemniejsza. Mieściła się w wolno stojącym, czte- ropiętrowym budynku naprzeciw Kolegium McDonough, będącym siedzibą wydziału prawa. Pachniało w niej no- 311 wością, wykwintem i elegancją, lecz jak każda biblioteka pełna była studentów przygotowujących się do egzaminów końcowych. Otworzyła piąty tom Almanachu Martindale'a-Hubbella i znalazła rozdział poświęcony firmom waszyngtońskim. Dane o kancelarii White'a i Blazevicha zajmowały dwa- dzieścia osiem stron. Nazwiska, miejsca i daty urodzenia, uczelnie, organizacje zawodowe, wyróżnienia, nagrody, ko- misje i publikacje czterystu dwunastu prawników. Wspól- nicy pojawiali się jako pierwsi, potem reszta gremium. Ro- biła notatki. W firmie było osiemdziesięciu jeden wspólników, po- zostali to asesorzy. Pogrupowała ich według alfabetu i za- pisała wszystkie nazwiska w notesie. Zachowywała się jak zwykła studentka prawa szukająca odpowiedniej kancelarii, w której mogłaby się zatrudnić. Praca była monotonna i myśli Darby zaczęły błądzić wokół Callahana, który przed dwudziestu laty studiował tutaj. Mówił, że całymi dniami przesiadywał w bibliotece. Pisywał do uniwersyteckiej gazety prawniczej; w normal- nych okolicznościach robiłaby to samo. W ciągu ostatnich dziesięciu dni wiele myślała o śmier- ci. Rozważała wszystkie jej aspekty. Nie wiedziała, jak chciałaby umrzeć, pominąwszy rzecz jasna ulubiony przez emerytów cichy zgon we śnie. Powolna agonia toczonego chorobą ciała musiała być koszmarem zarówno dla umie- rającego, jak i jego bliskich - miała jednak tę zaletę, że dawała czas na przygotowanie się do rozstania ze światem. Gwałtowna, nieoczekiwana śmierć trwała zaledwie sekundę i była zapewne błogosławieństwem dla ofiary. Jednak ci, którzy zostali, przeżywali szok. Miała tak wiele bolesnych pytań. Czy ukochany cierpiał? O czym myślał w ostatniej chwili? Widziała jego śmierć i dotąd nie potrafiła sobie z tym poradzić. Teraz kochała go jeszcze bardziej niż przedtem; para- doksalnie śmierć zbliżyła ich do siebie. Mimo to chciała zapomnieć o eksplozji, o gryzącym zapachu dymu, o tym, 312 jak Thomas umierał. Jeśli przeżyje trzy dni, znajdzie sobie takie miejsce, gdzie będzie mogła zamknąć drzwi, płakać i rzucać rzeczami, póki nie przeboleje straty. Musi wy- zdrowieć. Zasłużyła sobie na to. Nauczyła się wszystkich nazwisk na pamięć. Znała teraz skład osobowy firmy White'a i Blazevicha lepiej niż nie- jeden jej pracownik. Wyszła na dwór, gdy było już ciemno. Pojechała taksówką do hotelu. Matthew Barr udał się do Nowego Orleanu, gdzie spotkał się z pewnym prawnikiem, który kazał mu lecieć do Fort Lauderdale i zatrzymać się w hotelu. Facet nie mówił wprost, co ma się wydarzyć w hotelu, lecz Barr zjawił się w niedzielę w recepcji i odebrał klucze do zarezer- wowanego przez kogoś pokoju. W przegródce czekał na niego list, w którym informowano go, że we wczesnych godzinach rannych może spodziewać się telefonu. O dziesiątej zadzwonił do domu Fletchera Coala i zdał mu krótką relację z podróży. Coal miał inne rzeczy na głowie. - Grantham oszalał. Oprócz niego mamy na karku ja- kiegoś Rifkina z "Timesa". Obaj wydzwaniają po całym mieście. Mogą przysporzyć nam masę kłopotów. - Czytali raport? - Nie wiem, czy go czytali, ale na pewno słyszeli o nim. Rifkin zadzwonił wczoraj do domu jednego z moich współ- pracowników i zapytał wprost, co wie o raporcie "Pelika- na". Facet nic nie wie i odniósł wrażenie, że Rifkin wie jeszcze mniej. Zakładam, że nie widział raportu, ale nie mam pewności. - Do cholery, Coal! Nie damy rady bandzie reporterów! Ci faceci potrafią obdzwonić sto miejsc w ciągu minuty. - Daj spokój. Na razie mamy na karku tylko dwóch pismaków: Granthama i Rifkina. Granthama masz już zdru- towanego, zrób to samo z Rifkinem. - Co z tego, że Grantham jest zdrutowany, kiedy nie 313 używa telefonu w mieszkaniu ani w samochodzie! Dzwo- niłem do Baileya z lotniska w Nowym Orleanie. Grant- hama nie ma w domu od dwudziestu czterech godzin, ale samochód stoi na parkingu. Dzwonili do niego i walili do drzwi. Więc albo kojfnąl w mieszkaniu, albo wymknął się nam. - Może rzeczywiście padł... - Nie sądzę. Mieliśmy go na oku przez cały czas, a oprócz nas śledzą go federalni. Myślę, że coś wyniuchał. - Musicie go znaleźć! - Pojawi się prędzej czy później. Nie może oddalać się za bardzo od sali agencyjnej na czwartym piętrze. - Zdrutujcie Rifkina. Zadzwoń wieczorem do Baileya i powiedz, żeby zajął się tym natychmiast. - Tak jest, szefie. - Co według ciebie zrobi Mattiece, jeśli dowie się, że Grantham zabrał się do tej historii i za parę dni puści ją na pierwszej stronie "Washington Post"? - spytał Coal. Barr wyciągnął się na hotelowym łóżku i zamknął oczy. Wiele miesięcy temu postanowił, że nigdy nie wejdzie w drogę Fletcherowi Coalowi. Szef gabinetu był zwierzę- ciem! - Mattiece nie ma nic przeciwko zabijaniu ludzi, pra- wda? - rzucił do słuchawki. - Spotkasz się z nim jutro? - Nie wiem. Ci faceci są bardzo dyskretni. Mówią szep- tem zza zamkniętych drzwi. Niczego się od nich nie do- wiedziałem. - Po co kazali ci jechać do Fort Lauderdale? - Nie mam pojęcia, ale chyba dlatego, że stąd jest zna- cznie bliżej do Bahamów. Może jutro polecę na Karaiby, a może on przyleci tutaj. Po prostu nie wiem. - Sprzedaj mu sprawę Granthama w odpowiednim świetle. Mattiece to kupi. - Zastanowię się. - Zadzwoń rano. 314 Gdy weszła do pokoju, nadepnęła na kartkę. Przebiegła wzrokiem linijkę tekstu: Darby, czekam w patio. To pilne! Gray. Wzięła głęboki oddech i zgniotła papier. Zamknęła drzwi i ruszyła do foyer wąskimi, krętymi korytarzami. Przeszła przez mroczną palarnię, bar i restaurację. Stanęła w patio. Grantham siedział przy małym stoliczku zasło- niętym częściowo pergolą. - Skąd się tutaj wziąłeś? - spytała szeptem, siadając na krześle. Wyglądał na zmęczonego i zmartwionego. - Gdzie byłaś? - odpowiedział pytaniem. - Nieważne. Miałeś tu nie przychodzić bez mojego po- lecenia. Mów, co się dzieje. Opowiedział jej pokrótce o wydarzeniach dzisiejszego ranka, począwszy od rozmowy telefonicznej z Keenem, a skończywszy na spotkaniu z pokojówką. Przez cały dzień jeździł po mieście, zmieniając taksówki; wydał na nie pra- wie osiemdziesiąt dolarów. Czekał do zmroku, by wślizgnąć się do Gospody Tabbarda. Był pewny, że nikt go nie śledził. Słuchała w milczeniu. Obserwowała wnętrze restauracji i wyjście na patio, pilnie nadstawiając ucha. - Nie mam pojęcia, jak mnie znaleźli - powiedział wre- szcie bezradnie. - Podawałeś komuś numer pokoju? Zastanawiał się przez chwilę. - Tylko Keenowi. Ale on nikomu nie powtórzył. - Gdzie wtedy byliście? - W jego samochodzie. - Wyraźnie kazałam ci nikomu niczego nie mówić. Czy tak? Nie odpowiedział. - Świetnie się bawisz, Gray. Takim wielkim reporterom jak ty codziennie grożą śmiercią, więc nie ma się czym przejmować. Jesteś nieustraszony! A może nosisz kami- zelkę kuloodporną? Przyznaj się, Gray. Pobawisz się w de- tektywa, a potem dostaniesz Pulitzera, będziesz sławny i bogaty, a ci faceci mogą ci skoczyć, bo przecież jesteś 315 Grayem Granthamem z "Washington Post" i najgłupszym skurwysynem, jakiego znam! - Przestań, Darby... - Usiłowałam wbić ci do głowy, jak niebezpieczni są ci ludzie. Widziałam, do czego są zdolni. Wiem, co mi zrobią, gdy mnie znajdą. Ale ciebie nie ruszą, Gray. Bo ty bawisz się z nimi w policjantów i złodziei. W chowa- nego... - Przekonałaś mnie, w porządku? - Posłuchaj, ważniaku, nie rzucam słów na wiatr! Je- szcze jedna taka obsuwa i jesteśmy wspomnieniem. Szczę- ście nie trwa wiecznie. Pojmujesz? - Tak! Przysięgam, że zrozumiałem. - Wynajmij sobie gdzieś pokój. Jeśli dożyjemy do jutra, znajdę ci inny hotel. - A jeśli nie będzie wolnych miejsc? - To prześpisz się na podłodze w mojej łazience. Za zamkniętymi drzwiami. Nie żartowała. Czuł się jak pierwszoklasista, który właś- nie oberwał po łapach. Nie odzywali się do siebie przez pięć minut. - Ale jak mnie znaleźli? - spytał w końcu. h - Masz podsłuch w domu i samochodzie. Auto Keena jest również zdrutowane. To nie są amatorzy. 36 Spędził noc w pokoju numer czternaście na pierwszym piętrze, ale nie mógł spać. Gdy o szóstej otwarto restau- rację, zszedł po cichu na dół na kawę, po czym wrócił szybko do siebie. Gospoda i Zajazd Tabbarda były wiekowym i wielce osobliwym miejscem, usytuowanym w trzech połączonych ze sobą staromiejskich kamieniczkach. Wszędzie napoty- 316 kało się maleńkie drzwi i wąskie, biegnące we wszystkich kierunkach korytarzyki. Czekał go długi, męczący dzień, ale spędzi go wraz z Darby, jak miał prawo przypuszczać. Popełnił błąd, fatalną pomyłkę, ale wybaczyła mu. Dokładnie o wpół do dzie- wiątej zastukał do drzwi pod numerem pierwszym. Otwo- rzyła je szybko, a potem starannie zamknęła. Była ubrana w dżinsy i flanelową koszulę. Znów wy- glądała jak studentka prawa. Nalała mu kawy i usiadła przy małym stoliczku, na którym stał telefon otoczony za- pisanymi kartkami. - Dobrze spałeś? - zapytała uprzejmie. - Nie. - Rzucił na łóżko egzemplarz "Timesa". Już go przeczytał i znów niczego nie znalazł. Darby podniosła słuchawkę i wystukała numer wydziału prawa w Georgetown. - Poproszę z dziekanatem - powiedziała kategorycznym tonem. - Halo? Mówi Sandra Jernigan. Dzwonię z kan- celarii White'a i Blazevicha. Mam do pani następującą pro- śbę: mieliśmy podczas weekendu awarię komputerów i mu- simy odtworzyć listy płac potrzebne do rocznego bilansu... Tak, White i Blazevich... Chodzi o nazwiska studentów waszego wydziału, którzy pracowali dla nas latem tego roku. Zdaje się, że było ich czterech... - Pauza. - Jernigan. Sandra Jernigan - powtórzyła. - Rozumiem... Jak długo to potrwa? - Pauza. - A z kim mówię? Z Joan... Dziękuję, Joan... - Darby zakryła słuchawkę i odetchnęła głęboko. Gray wpatrywał się w nią z napięciem. Na jego twarzy malował się wyraz podziwu. - Tak, Joan? Było ich aż siedmiu! Mamy tu kompletny bałagan po tej awarii... Czy mogłabym dostać ich adresy i numery kart ubezpieczeniowych? Tak, będzie nam to po- trzebne do podatków. Oczywiście. Jak długo to potrwa? Świetnie. Mam akurat pod ręką gońca, nazywa się Snow- den. Będzie u was za pół godziny. Dziękuję, Joan, miłego dnia. - Odłożyła słuchawkę i zamknęła oczy. - Sandra Jernigan? - spytał. 317 - Nie umiem kłamać - powiedziała z westchnieniem. - Byłaś cudowna! Rozumiem, że zostałem gońcem. - Świetnie się do tego nadajesz. Wyglądasz jak podsta- rzały student prawa wydalony z uczelni za brak postępów w nauce. I nawet jesteś przystojny. - Masz ładną koszulę - rzucił, nie wiedząc, co odpo- wiedzieć. - Zapowiada się długi dzień - powiedziała Darby i upiła spory łyk zimnej kawy. - Na razie idzie nam świetnie. Mam odebrać listę stu- dentów i przynieść ci ją do biblioteki, czy tak? - Niezupełnie. Dziekanat jest na czwartym piętrze Ko- legium McDonough. Zaczekam na ciebie w sali trzysta trzydzieści sześć. To taka mała salka wykładowa pod dzie- kanatem. Pojedziesz pierwszy. Weź taksówkę i spotkamy się po piętnastu minutach. - Tak jest, szefowo - powiedział Grantham i wyszedł. Darby odczekała pięć minut i ruszyła w jego ślady, za- bierając ze sobą płócienną torbę. Krótki kurs taksówką w porannym tłoku trwał dwa razy dłużej, niż powinien. Życie w ciągłym pośpiechu nie spra- wiało jej przyjemności, a teraz doszła do tego zabawa w de- tektywa. Dopiero po pięciu minutach jazdy przypomniała sobie, że może być śledzona. I dobrze! Możliwe, że ciężka praca gromadzącego materiały reportera pozwoli jej zapo- mnieć o Tuczniku i innych prześladowcach. Dzisiaj i jutro skoncentruje się wyłącznie na zadaniu, a w środę wieczo- rem odpocznie sobie na plaży. Postanowili zacząć od wydziału prawa w Georgetown. Jeśli nic nie znajdą, przeniosą się na Uniwersytet Jerzego Waszyngtona. Gdyby i tam zabrnęli w ślepy zaułek, po- zostawał jeszcze Uniwersytet Amerykański, choć na spraw- dzenie wszystkich trzech uczelni może nie starczyć czasu. Tak czy inaczej, wykona trzy strzały i znika. Taksówka zatrzymała się przy Kolegium McDonough. Darby, ubrana we flanelową koszulę i z płócienną torbą przewieszoną przez ramię, wyglądała jak jedna ze studentek 318 prawa krążących po dziedzińcu. Weszła po schodach na trzecie piętro i zamknęła za sobą drzwi sali wykładowej. W niewielkim pomieszczeniu prowadzono ćwiczenia w małych grupach, a także rozmowy kwalifikacyjne z oso- bami przyjmowanymi do pracy w kampusie. Rozłożyła na stole notatki - była studentką przygotowującą się do zajęć. Po kilku minutach w drzwiach stanął Gray. - Joan jest urocza - oznajmił, kładąc na stole listę stu- dentów. - Mamy nazwiska, adresy i numery ubezpieczeń. Czy to nie wspaniałe?! Darby spojrzała na kartkę i wyciągnęła z torby książkę telefoniczną. Znaleźli w niej pięć nazwisk. Zerknęła na zegarek. - Pięć po dziewiątej. Założę się, że połowa z nich jest teraz na zajęciach. Niektórzy mogą rozpoczynać je później. Zadzwonię do tej piątki i przekonam się, kto z nich siedzi w domu. Ty zajmij się tą dwójką bez telefonów i sprawdź w sekretariacie ich plan zajęć. Gray rzucił okiem na zegarek. - Wrócę za piętnaście minut. Wyszedł pierwszy, Darby za nim. Zeszła na parter i zna- lazła automaty obok sal wykładowych. Wykręciła numer Jamesa Maylora. - Słucham? - odezwał się męski głos. - Chciałabym mówić z Dennisem Maylorem. - Z Dennisem? To pomyłka. Nazywam się James Maylor. - Przepraszam. - Odłożyła słuchawkę. Do Jamesa było niedaleko - jakieś dziesięć minut piechotą. Nie zaczynał zajęć o dziewiątej. Jeśli szedł na dziesiątą, będzie w domu przez następne czterdzieści minut. Przynajmniej powinien. Zadzwoniła do pozostałej czwórki. Dwoje odebrało i po- twierdziło nazwiska. Telefon u pozostałej dwójki nie od- powiadał. Gray czekał niecierpliwie pod sekretariatem na trzecim piętrze. Dorabiająca w sekretariacie studentka próbowała znaleźć kierowniczkę biura, która gdzieś się zawieruszyła. Dziewczyna nie omieszkała poinformować go, że nie jest 319 pewna, czy plan zajęć nie jest objęty tajemnicą służbową. Grantham zapytał ją, czy odbywała praktyki studenckie w Pentagonie. Kierowniczka sekretariatu wyszła zza rogu i spojrzała na niego podejrzliwie. - Czym mogę służyć? - Nazywam się Gray Grantham i pracuję dla "Washing- ton Post". Próbuję odnaleźć dwoje studentów: Laurę Kaas i Michaela Akersa. - A o co chodzi? - spytała z przejęciem strażniczka studenckich tajemnic. - Zupełny drobiazg. Chcę im zadać parę pytań. Czy są teraz na zajęciach? - Na jego twarzy pojawił się ciepły, pełen ufności uśmiech, zarezerwowany dla starszych kobiet. Ta broń rzadko go zawodziła. - Ma pan jakiś dowód albo coś w tym rodzaju? - Oczywiście. - Otworzył portfel i machnął jej przed oczami legitymacją służbową - zupełnie jak gliniarz, który wie, że jest gliniarzem, ale nie ma zamiaru afiszować się swoją profesją. - No cóż... Wydaje mi się, że powinnam zgłosić to dzie- kanowi, ale... - W porządku. Gdzie go znajdę? - No właśnie nie ma go. Wyjechał z miasta. - Droga pani, proszę tylko o rozkład zajęć. Nie żądam adresów, wyciągów z indeksów ani żadnych świadectw. Nie proszę o dokumenty poufnej bądź osobistej natury. Kobieta zerknęła na studentkę, która wzruszyła ramio- nami, jakby chciała powiedzieć: "Nie wiem, o co chodzi". - Chwileczkę - wydusiła w końcu kierowniczka i znik- nęła za regałem. Darby siedziała w sali wykładowej, gdy Gray zjawił się wreszcie z wydrukami planów zajęć. - Akers i Kaas powinni siedzieć teraz na wykładach - powiedział. Darby spojrzała na rozkład. - Akers ma kodeks postępowania karnego. Kaas - prawo 320 administracyjne. Oboje będą na zajęciach do dziesiątej. Spróbuję ich znaleźć. - Pokazała Grayowi swoje notatki. - Maylor, Reinhart i Wilson są w domu. Nie dodzwoniłam się do Ratliff i Linneya. - Do May lora jest najbliżej. Będę u niego za kilka minut. - Co z samochodem? - spytała. - Dzwoniłem do biura Hertza. Podstawią auto na parking "Posta" za piętnaście minut. Mieszkanie Maylora znajdowało się na drugim piętrze magazynu zamienionego na kwatery dla studentów i in- nych nieszczęśników dysponujących niewielkim budżetem. Chłopak uchylił drzwi po pierwszym stuknięciu. Nie zdjął łańcucha. - Szukam Jamesa Maylora - powiedział Grantham to- nem starego kumpla. - To ja. - Nazywam się Gray Grantham i pracuję dla "Washing- ton Post". Chciałbym ci zadać parę szybkich pytań. Maylor zdjął łańcuch i otworzył drzwi. Gray wszedł do dwupokojowego mieszkania. W pierwszym pomieszczeniu najwięcej miejsca zajmował rower. - O co chodzi? - spytał Maylor. Wydawał się zaintry- gowany i chętny do współpracy. - Dowiedziałem się, że zeszłego lata miałeś praktykę u White'a i Blazevicha. - Zgadza się. - W jakim dziale? - Spraw międzynarodowych. Brzmi nieźle, ale to bagno i nudna harówa. Siedziałem głównie w archiwum i poma- gałem sporządzać pierwsze szkice umów. - Kto był twoim przełożonym? - Nie miałem jednego szefa. O to, żebym miał co robić, martwiło się trzech asesorów. Gość nad nimi nazywał się Stanley Coopman. Jest wspólnikiem. Gray wyciągnął z kieszeni zdjęcie Garcii. 321 - Poznajesz tę twarz? Maylor wziął fotografię i przyjrzał się jej uważnie. Po- kręcił głową. - Chyba nie. Kto to jest? - Prawnik. Z tego, co wiem, pracuje u White'a i Bla- zevicha. - To duża firma. Siedziałem w kącie jednego działu. W sumie zatrudniają ponad czterysta osób, sam pan wie... - Taak... słyszałem. Jesteś pewny, że go nie znasz? - Absolutnie. Zajmują dwanaście pięter. Na większości nigdy nie byłem. Gray schował zdjęcie. - Czy znasz innych praktykantów? - Jasne. Dwie dziewczyny z Georgetown - Laurę Kaas i Joannę Ratliff. Dwóch facetów z Jerzego Waszyngtona: Patricka Franksa i... takiego, co się nazywał Yanladingham; Elizabeth Larson z Harvardu i tę... jak jej było... Amy McGregor z Michigan! Był jeszcze taki jeden z Emory, na którego mówili Moke, ale nie wiem, jak się nazywa, bo go wywalili, zanim się poznaliśmy. Latem mają zawsze mnóstwo studentów na praktykach. - Chciałbyś u nich pracować po studiach? - Nie wiem. Nie jestem pewny, czy nadaję się do dużej firmy. Gray uśmiechnął się i schował notes do tylnej kieszeni spodni. - Posłuchaj, byłeś tam. Powiedz mi, jak zabrałbyś się do szukania tego faceta? Maylor zastanawiał się przez chwilę. - Zakładam, że nie chce pan pójść do-firmy i zapytać wprost? - Zgadza się. - I ma pan tylko to zdjęcie? - Aha. - Sądzę, że któryś z praktykantów-na pewno• *> - Będzie bardzo długo zajęty. - W takim razie bardzo długo na niego poczekam. Paniusia uparła się i złożywszy ręce na piersi zacięcie broniła swej twierdzy. - Nie pozwoli panu zapoznać się z planami zajęć stu- dentów, ponieważ zgodnie z regulaminem uczelni mają oni prawo do ochrony dóbr osobistych. - Jak każdy obywatel. Ale czy ja naruszam ich dobra? - Owszem, i to w poważny sposób. - Zamieniam się w słuch. - Jeden z naszych studentów, z którymi rozmawiał pan rano, skontaktował się z kancelarią White'a i Blazevicha. Kancelaria skontaktowała się z prodziekanem, a prodzie- kan ze mną i zakazał mi wydawania planów zajęć. - Przepraszam, a co ma do tego kancelaria? - Ma, i to bardzo dużo. Nasza uczelnia od dawna utrzy- muje bliskie związki z tą firmą. U White'a i Blazevicha pracuje wielu naszych absolwentów. Gray spróbował wziąć ją na litość. - Droga pani, ja tylko chcę znaleźć Edwarda Linneya. Klnę się na Boga, że nie sprawię pani ani Linneyowi żad- nych kłopotów. Chcę tylko zadać mu kilka pytań. Paniusi zapachniało zwycięstwem. Dała po nosie repor- terowi z "Posta" i była z siebie dumna. Postanowiła rzucić mu na koniec ochłap. - Pan Linney nie jest już naszym studentem. To wszy- stko, co mogę panu powiedzieć. Grantham cofnął się do drzwi i bąknął: - Dzięki. Stał już przy samochodzie, gdy ktoś zawołał go po na- zwisku. Odwrócił się i zobaczył studenta z sekretariatu. - Panie Grantham! - krzyknął chłopak biegnąc chod- nikiem. - Znam Edwarda. Musiał na jakiś czas przerwać 334 studia, bo ma problemy osobiste - dopowiedział, gdy dotarł do samochodu Graya. - Rodzice umieścili go w prywatnej klinice. Jest na odtruciu. - W której klinice? - W Silver Spring. Klinika nazywa się Parklane Hospital. - Od jak dawna tam siedzi? - Od miesiąca. Grantham potrząsnął ręką studenta. - Dzięki, chłopie. Nikomu nie powiem, że mi pomogłeś. - Czy Edward ma jakieś kłopoty? - Nie. I nie będzie miał, obiecuję. Jadąc do Silver Spring, wstąpili do banku, skąd Darby pobrała piętnaście tysięcy w gotówce. Niosąc taką sumę w torbie, trochę się bała. Szpital Parklane był kliniką detoksykacyjną dla bogatych i tych, którzy płacili wysokie stawki ubezpieczeniowe. Mieścił się w małym budynku, stojącym samotnie w du- żym parku, o pół mili od autostrady. Gray wszedł do foyer jako pierwszy i zapytał recepcjo- nistkę o Edwarda Linneya. - Pan Linney jest naszym pacjentem - odpowiedziała służbiście. Grantham uśmiechnął się przymilnie. - Tak, wiem, że jest waszym pacjentem. Uzyskałem tę informację na wydziale prawa w Georgetown. W której sali go znajdę? W foyer pojawiła się Darby. Przemaszerowała do auto- matu z wodą i zaczęła gasić pragnienie. - W sali dwadzieścia dwa, ale nie może go pan od- wiedzić. - W Georgetown powiedzieli mi, że to możliwe. - A kim pan jest? - Gray Grantham z "Washington Post" - powiedział i uśmiechnął się od ucha do ucha. - W Georgetown po- wiedzieli mi, że mogę zadać mu kilka pytań. 335 - Przykro mi, ale wprowadzono pana w błąd. Sam pan rozumie, panie Grantham: to my prowadzimy ten szpital, a nie oni. Darby podniosła jakieś pismo i usiadła na sofie. - Doskonale to rozumiem - odparł dwornie. - Chciał- bym zobaczyć się z dyrektorem administracyjnym. - Po co? - Ponieważ mam sprawę nie cierpiącą zwłoki i muszę jeszcze dzisiaj porozmawiać z panem Linneyem. Jeśli za- rząd tego szpitala uniemożliwia mi wykonywanie czynności służbowych, to muszę porozmawiać z jego szefem. Nie wyjdę stąd, dopóki go pani nie wezwie. Obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem i zniknęła gdzieś w głębi recepcji. - Proszę zaczekać - usłyszał jej głos. - Może pan spo- cząć. - Jestem zobowiązany. Gray odwrócił się w stronę Darby. Pokazał jej podwójne drzwi, prowadzące chyba na jedyny w budynku korytarz. Darby odetchnęła głęboko i nacisnęła klamkę. Za drzwiami znajdowało się coś w rodzaju przestronnego holu, od któ- rego odchodziły trzy sterylnie czyste korytarze. Mosiężna tabliczka umocowana na ścianie wskazywała drogę do sal od osiemnastej do trzydziestej. W korytarzu panowała ci- sza. Na podłodze leżała gruba wykładzina, a tapety miały kwiatowy deseń. Za coś takiego można trafić za kratki. Za chwilę napa- toczy się na wielkiego strażnika albo grubą pielęgniarkę. Zamkną ją w piwnicy, a potem przyjadą gliny i zaczną ją macać i wypytywać. Grantham będzie przyglądał się bezradnie, jak wyprowadzają ją w kajdankach. Jej nazwi- sko pojawi się w gazetach, a Tucznik - jeśli nie jest anal- fabetą - przeczyta o wszystkim i wreszcie ją namierzy. Gdy skradała się na palcach wzdłuż rzędu zamkniętych drzwi, plaże i pina colady oddalały się w zastraszającym tempie. Sala numer dwadzieścia dwa była zamknięta, tak jak inne. Na drzwiach wisiała tabliczka z nazwiskiem Ed- 336 warda L. Linneya i doktora Wayne'a McLatchee. Zastu- kała. Dyrektor administracyjny był jeszcze większym osłem niż recepcjonistka. Wyjaśnił Granthamowi przepisy szpi- talne regulujące odwiedziny chorych. Tutejsi pacjenci są bardzo schorowanymi i kruchymi istotami. Podstawowym zadaniem szpitala jest dbać o ich ciała i chronić psychikę. Pracujący w klinice lekarze - prawdziwi eksperci w swo- ich specjalnościach - narzucają ścisły reżim odwiedzin. Wizyty u chorych składa się w soboty i niedziele, a nawet wówczas do pacjentów dopuszcza się wyłącznie najbliż- szych i przyjaciół, którzy spędzają z chorymi nie więcej niż pół godziny. W tym względzie klinika prowadzi bardzo surową politykę. Delikatna równowaga umysłu chorego z pewnością zostałaby poważnie naruszona przez reportera zadającego dociekliwe pytania. Nawet sprawy nie cierpiące zwłoki muszą w tych okolicznościach poczekać. Pan Grantham zapytał wobec tego, kiedy pan Linney zostanie wypisany z kliniki. - Tego rodzaju informacje są objęte tajemnicą lekarską - odparł administrator. Pan Grantham pozwolił sobie zakpić i stwierdził, że pa- cjentów najczęściej wypisuje się wtedy, kiedy wygasa ich polisa ubezpieczeniowa, co należy przypisać jego zdener- wowaniu (a w istocie oczekiwaniu na wybuch paniki za zamkniętymi podwójnymi drzwiami). Uwaga o polisie wyprowadziła administratora z równo- wagi. Pan Grantham miał czelność zapytać dyrektora, czy osobiście nie pofatygowałby się do pana Linneya i nie spy- tał go, czy ten zechce odpowiedzieć na dwa krótkie pytania, co nie powinno zająć więcej niż pół minuty. - Wykluczone - odparł krótko dyrektor. - Byłoby to wbrew przepisom. Za drzwiami odezwał się cichy głos i Darby weszła do środka. Na podłodze leżał gruby dywan. Wszystkie meble 337 wykonane były z drewna. Chłopak siedział na łóżku w sa- mych dżinsach i czytał grubą powieść. Był bardzo przy- stojny. - Przepraszam, czy mogę...? - spytała z nieśmiałym uśmiechem, zamykając za sobą drzwi. - Wejdź, proszę - odparł radośnie Edward. Po raz pier- wszy od dwóch dni ujrzał kogoś spoza personelu medy- cznego. I to kogoś tak zjawiskowego! Zamknął książkę. Podeszła do łóżka. - Nazywam się Sara Jacobs i piszę artykuł dla "Wa- shington Post". - Jak się tu dostałaś? - spytał zdziwiony, lecz zadowo- lony, że jej się udało. - Po prostu weszłam. Czy zeszłego lata byłeś na praktyce u White'a i Blazevicha? - Tak, w tym roku również. Zaproponowali mi pracę po absolutorium. Jeśli oczywiście dostanę absolutorium. Podała mu zdjęcie. - Czy znasz tego człowieka? Zerknął na fotografię i uśmiechnął się. - Taak... Nazywa się... zaraz... zaraz sobie przypomnę... Pracuje w dziale paliw na ósmym piętrze... Cholera, no jak on się nazywa...? Darby wstrzymała oddech. Linney przymknął oczy i zastanawiał się. Jeszcze raz spojrzał na zdjęcie i powiedział: - Morgan... tak... chyba Morgan... Na sto procent. - Morgan to nazwisko? - Tak, nie mogę sobie przypomnieć jego imienia. Coś jak... Charles, ale inaczej... Na pewno zaczyna się na C. - Jesteś pewny, że pracuje w paliwach? - Darby nie pamiętała dokładnie, ilu Morganów było u White'a i Bla- zevicha, z pewnością jednak więcej niż jeden. - Tak. - Na ósmym piętrze? - Tak. W tym roku pracowałem w dziale likwidatora 338 na siódmym, a paliwa zajmują połowę siódmego i całe ósme. Oddał jej zdjęcie. - Kiedy wychodzisz? - spytała. Nie chciała być nie- grzeczna i wybiec z pokoju natychmiast po uzyskaniu in- formacji. - Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu. Czy ten gość coś nabroił? - Nie. Muszę z nim porozmawiać. - Zaczęła się wy- cofywać w kierunku drzwi. - Czas na mnie. Dzięki... i uważaj na siebie. - Jasne. Zamknęła cichutko drzwi i skręciła w stronę foyer. Gdzieś z tyłu odezwał się głos. - Hej! Do ciebie mówię! Co ty tu robisz? Darby odwróciła się i stanęła oko w oko z wysokim, czarnym strażnikiem uzbrojonym w pistolet. Na jej twarzy odbiła się bezradność i poczucie winy. - Co ty tu robisz? - powtórzył, napierając na nią. - Byłam u brata - odparła. - I niech pan na mnie nie wrzeszczy! - U jakiego brata? Wskazała głową drzwi. - Leży w tej sali. - Teraz nie ma odwiedzin. To wbrew regulaminowi! - Miałam ważną sprawę. Już wychodzę. W drzwiach sali stanął Linney. - To twoja siostra? - spytał strażnik. Darby spojrzała błagalnie na chłopaka. - Jasne, daj jej spokój - odparł Linney. - Już wychodzi. Odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się do Edwarda. - Za tydzień będzie u ciebie mama. - Dobrze - rzekł cicho. Strażnik cofnął się, a Darby niemal biegiem ruszyła w kierunku podwójnych drzwi. Grantham prawił właśnie administratorowi kazanie o kosztach opieki zdrowotnej. Szybkim krokiem weszła do foyer i ruszyła do wyjścia. 339 Była już niemal na progu, gdy administrator krzyknął za nią: - Panienko! Halo, panienko! Jak się pani nazywa? Darby nie zatrzymując się pobiegła do samochodu. Grantham wzruszył ramionami i nonszalanckim krokiem wyszedł z kliniki. Wyjechali z parku pełnym gazem. - Garcia ma na nazwisko Morgan. Linney od razu go poznał, ale nie mógł sobie przypomnieć jego imienia. Mó- wił, że jakoś na C... - Zajrzała do notatek z Martinda- le'a-Hubbella. - Pracuje w paliwach na ósmym piętrze. Grantham nie zdejmował nogi z pedału gazu. - Paliwa! - Tak mówił Edward... - Znalazła go! - Curtis D. Mor- gan, dział paliw płynnych, dwadzieścia dziewięć lat. Jest jeszcze jeden Morgan w dziale procesowym, ale to wspól- nik i ma... zaraz sprawdzę... pięćdziesiąt jeden lat. - Mamy go! - krzyknął Grantham z ulgą. Spojrzał na ze- garek. - Jest za piętnaście czwarta. Musimy się pośpieszyć. - Nie mogę się doczekać. Rupert dogonił ich, gdy skręcali z alei prowadzącej do kliniki Parklane. Wypożyczony pontiac zarzucił na skrzy- żowaniu. Koła samochodu Ruperta zabuksowały, gdy wcis- nął gaz, nie chcąc zgubić śledzonych. Jechał jak wariat i jednocześnie nadawał meldunek. 37 Matthew Barr nigdy w życiu nie przebył takiej odległości ślizgaczem. Po pięciu godzinach był obolały i przemoczony do suchej nitki. Czuł odrętwienie we wszystkich członkach i kiedy wreszcie zobaczył ląd, podziękował Bogu modli- twą - pierwszy raz od dziesięcioleci. Przycumowali w małej przystani obok jakiegoś miasta: 340 chyba Freeport. Kiedy wypływali z Florydy, dowódca wy- ścigowej jednostki pływającej wspomniał coś o Freeport w rozmowie z człowiekiem, który przedstawił się Barrowi jako Larry. Podczas całej pięciogodzinnej męczarni nikt nie wyrzekł ani słowa. Nie wiadomo, jaką rolę na czas przejażdżki wyznaczono Larry'emu - facetowi mierzącemu przynajmniej sześć stóp i sześć cali wzrostu, z karkiem grubości słupa telefonicznego. Larry bez przerwy gapił się na Barra, który początkowo nie miał nic przeciwko temu, ale po pięciu godzinach nie mógł patrzeć na gębę osiłka. Kiedy łódź zatrzymała się, stracili równowagę. Larry wysiadł pierwszy i gestem nakazał Barrowi, by ruszył za nim. Nabrzeżem zbliżał się kolejny wielkolud, który razem z Larrym zaprowadził Barra do czekającej w pobliżu fur- gonetki. W tej chwili Barr wolałby pożegnać swoich nowych kumpli i zniknąć gdzieś na ulicach Freeport. Złapałby pier- wszy samolot do Waszyngtonu, stanął przed Coalem i sprał go po świecącym pysku. Nic z tego - musi zachować spo- kój. Nie ośmielą się zrobić mu krzywdy. Po kilku minutach furgonetka zatrzymała się na małym pasie startowym. Eskorta odprowadziła Barra do czarnego odrzutowego leara. Spojrzał z podziwem na maszynę, a po- tem wszedł za Larrym do środka. Odprężył się. Przecież to tylko kolejna zwykła robota. W swoim czasie był jednym z najlepszych agentów CIA w Europie. Służył w piechocie morskiej. Umiał dawać sobie radę w najprzeróżniejszych sytuacjach. Okna w kabinie były zasłonięte, co trochę go zdener- wowało, ale rozumiał, czym są środki ostrożności. Pan Mattiece cenił swoją prywatność i Barr potrafił to usza- nować. Larry i ten drugi czempion wagi ciężkiej usiedli z przodu kabiny i zaczęli przerzucać pisma, nie zwracając na niego uwagi. Po półgodzinnym locie lear zmniejszył pułap. Przed Bar- rem stanął Larry. 341 - Załóż to - polecił, rzucając mu na kolana grubą czarną przepaskę na oczy. Każdy żółtodziób spanikowałby w takiej chwili. Amator zacząłby zadawać pytania. Ale Barr nie po raz pierwszy podróżował z przepaską na oczach i mimo wielu wątpli- wości co do celowości tej misji spełnił żądanie Larry'ego. Człowiek, który zdjął mu przepaskę, przedstawił się jako Emil, sekretarz pana Mattiece'a. Był niewysokim, żylastym typem o ciemnych włosach. Nad górną wargą miał cienkie, wypomadowane wąsy. Siedział na krześle cztery stopy dalej i palił papierosa. - Podobno ma pan jakieś pełnomocnictwa - rzucił z przyjaznym uśmiechem. Barr rozejrzał się po pokoju. Pomieszczenie nie miało ścian; zastępowały je okna składające się z małych szybek. Jaskrawe słońce zakłuło go w oczy. Na zewnątrz rozciągał się bajkowy ogród, otaczający kaskadowe fontanny i kilka basenów. Znajdowali się na tyłach olbrzymiej rezydencji. - Jestem tutaj z upoważnienia prezydenta - oznajmił Barr. - Nie wątpię. - Emil kiwnął głową. Musiał być Cajunem. - Czy mogę zapytać, kim pan jest? - Nazywam się Emil i to powinno wystarczyć. Pan Mat- tiece nie czuje się zbyt dobrze. Występuję w jego imieniu. - Polecono mi rozmawiać wyłącznie z nim. - Domyślam się, że zlecił to pan Coal. - Emil nie prze- stawał się uśmiechać. - Owszem. - Rozumiem. Widzi pan, ktoś taki jak pan Mattiece nie zawsze ma ochotę na rozmowy z obcymi. Zatrudnia do tego celu różnych ludzi, między innymi mnie. Barr pokręcił głową. Nie potrafił przewidzieć, jak po- toczą się sprawy. Gdyby Emil postawił wszystko na ostrzu noża, musiałby rozmawiać z nim, ale jeszcze nie teraz. - Upoważniono mnie do przeprowadzenia rozmowy z panem Mattiece'em i tylko z nim - stwierdził służbiście. Uśmiech zaczął znikać z twarzy Emila, który wskazał 342 ręką na duży pawilon z wielkimi oknami i szerokimi ta- rasami, stojący w pewnej odległości od basenów i fontann. Willę otaczały rzędy idealnie przystrzyżonych krzewów i grządki kwiatów. - Pan Mattiece jest na tarasie. Proszę za mną. Wyszli z nasłonecznionego pokoju i ruszyli spacerowym krokiem wzdłuż brodzika z błękitną wodą. Barr poczuł ssanie w żołądku, szedł jednak dalej za swym przewod- nikiem, jakby codziennie spotykał się z miliarderami mor- dującymi ludzi. W całym ogrodzie rozlegał się szmer wody. Do pawilonu widokowego prowadził wąski chodniczek. Za- trzymali się przed drzwiami. - Obawiam się, że musi pan zdjąć buty - powiedział z uśmiechem Emil. Barr dopiero teraz zauważył, że mały Cajun jest bosy. Rozwiązał sznurówki i postawił buty obok drzwi. - Proszę nie deptać ręczników - powiedział poważnie Emil. Otworzył drzwi i wpuścił Barra do środka. Pokój był idealnie okrągły i miał jakieś pięćdziesiąt stóp średnicy. Pośrodku stały trzy krzesła i sofa, przykryte białymi prze- ścieradłami. Na podłodze leżały grube bawełniane ręczniki, tworzące wąskie dróżki biegnące w różnych kierunkach. Przez świetliki w suficie wpadało jaskrawe słońce. Otwo- rzyły się jakieś drzwi i z niewielkiego ciemnego pomie- szczenia wyszedł Victor Mattiece. Barr zamarł i spojrzał z niedowierzaniem na mężczyznę. Mattiece był szczupły, nawet wychudzony, miał długie, się- gające ramion siwe włosy i zmierzwioną brodę. Jego je- dynym odzieniem były białe gimnastyczne szorty. Stąpał ostrożnie po ręcznikach, nie patrząc na Barra. - Usiądź tam - polecił, wskazując krzesło. - I nie depcz ręczników! Barr ominął bawełniane ścieżki i zajął miejsce na krze- śle. Mattiece stał odwrócony do niego plecami i wyglądał przez okno. Miał pomarszczoną, spaloną na brąz skórę. Na łydkach i wokół kostek widniały grube węzły żylaków. 343 Żółtych paznokci u nóg nie obcinał zapewne od pół roku. "Czubek! Popierdolony do cna!" - pomyślał Matthew Barr. - Czego chcesz? - zapytał Mattiece, zapatrzony wciąż w widok za oknem. - Przysyła mnie prezydent... - Nie kłam! Przysyła cię Fletcher Coal. Wątpię, czy prezydent w ogóle o tobie słyszał. Może nie był rąbnięty? Gdy mówił, jego ciało pozosta- wało nieruchome. - Pan Fletcher Coal jest szefem gabinetu prezydenta i istotnie wysłał mnie do pana... - Wiem, kim jest Fletcher Coal! I wiem, kim jesteś ty! I wiem, co robicie w tej waszej delegaturze! Przejdź do rzeczy i powiedz, czego chcesz. - Potrzebujemy informacji. - Nie igraj ze mną, chłopcze! Pytam po raz ostatni: czego chcesz? - Czy znany jest panu dokument określany jako raport "Pelikana"? - spytał Barr. Wychudzone ciało ani drgnęło. - Czytałeś go? - Tak - odparł szybko Barr. - Uważasz, że mówi prawdę? - Nie wiem. Dlatego tu jestem. - Dlaczego pan Coal martwi się raportem "Pelikana"? - Dowiedziała się o nim prasa. Paru reporterów zwę- szyło sensację. Musimy wiedzieć, czy to, co w nim napi- sano, jest prawdą. Niezwłocznie... - Kim są ci reporterzy? - Martwi nas głównie Gray Grantham z "Washington Post". Pierwszy dowiedział się o sprawie i mamy powody przypuszczać, że wie więcej od innych. Pan Coal uważa, że w najbliższym czasie Grantham może opublikować ar- tykuł na ten temat. - Możemy zająć się Granthamem, prawda? - powiedział Mattiece. - Kim jest ten drugi? , , - Rifkin z "Timesa". 344 Mattiece nie zmienił pozycji ani o cal. Barr rzucił okiem na ręczniki i prześcieradła, stanowiące dominujący wystrój wnętrza. Nie ulega wątpliwości, że Mattiece zwariował. Okrągły pokój był wydezynfekowany i rozsiewał woń spi- rytusu salicylowego. Może facet jest chory? - Czy pan Coal wierzy w prawdziwość raportu? - Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Wiem tylko, że pan Coal jest bardzo nim zaniepokojony. Dlatego przy- słał mnie do pana, panie Mattiece. Musimy wiedzieć. - Załóżmy, że jest prawdziwy. Co wtedy? - Będziemy mieli spore problemy. Mattiece w końcu poruszył się. Przeniósł ciężar ciała na prawą nogę i założył ręce na zapadniętej piersi. Jego oczy pozostały jednak nieruchome. Za oknem widać było porośnięte ostami wydmy i ani skrawka oceanu. - Wiesz, jakie jest moje zdanie? - zapytał cicho. - Bardzo chciałbym je poznać. - Waszym problemem jest Coal. Rozdał raport wielu ludziom... zbyt wielu ludziom. Dał go CIA. Dał go tobie do przeczytania. I to mnie niepokoi. Barr nie wiedział, jak zareagować. To był absurd! Prze- cież Coalowi nie mogło zależeć na rozpowszechnianiu ra- portu! Miał zbyt wiele do stracenia "Moim zdaniem pro- blemem jesteś ty, Mattiece - pomyślał. - Zabiłeś sędziów! Wpadłeś w panikę i ukatrupiłeś Callahana! Jesteś chciwym skurwysynem, który nie umiał zadowolić się marnymi pięć- dziesięcioma milionami!" Mattiece odwrócił się powoli i spojrzał na Barra. Miał ciemne, przekrwione oczy. Nie przypominał mężczyzny ze zdjęcia z wiceprezydentem, ale zrobiono je przecież siedem lat temu. Od tamtej pory postarzał się co najmniej o dwa- dzieścia lat i gdzieś po drodze musiało mu porządnie odbić. - Wiesz, kto ponosi za to winę? Wy! Pajace z Waszyng- tonu! - powiedział głośniej. Barr nie mógł na niego patrzeć. - Panie Mattiece, czy raport mówi prawdę? Nic więcej nie chcę wiedzieć. 345 Za plecami Barra otworzyły się bezszelestnie drzwi. Do pokoju wszedł Larry. Omijając ręczniki, postąpił dwa kro- ki - i zamarł w bezruchu. Mattiece ruszył ścieżką z ręczników w kierunku szkla- nego przepierzenia prowadzącego na taras i pchnął szybę. Wyjrzał na zewnątrz i rzekł cicho: - Oczywiście, że mówi prawdę. - Wyszedł na taras i za- sunął powoli szklane drzwi. Barr spoglądał za obłąkanym, sunącym chodnikiem na wydmy. "Co teraz? - pomyślał. - Czy przyjdzie po mnie Emil? A może..." Larry zbliżył się bezszelestnie z liną w rękach. Barr ni- czego nie słyszał, niczego nie podejrzewał do chwili, gdy było już za późno. Pan Mattiece nie życzył sobie krwi w pawilonie. Larry złamał więc Barrowi kark i dusił tak długo, dopóki Matthew nie umarł. 38 Plan wymagał, by w tym momencie wjechała windą na górę, lecz do tej pory wydarzyło się tyle nieprzewidzianych rzeczy, że wolałaby zmienić plan. Grantham sprzeciwił się. Wdali się w prawdziwą kłótnię o to, kto pojedzie windą - i przegrała. Grantham miał rację: była to najszybsza droga do Curtisa Morgana. Ale i ona miała rację: była to najnie- bezpieczniejsza droga do Curtisa Morgana. Zgodziła się jednak, że inne drogi mogą okazać się równie niebezpie- czne. Cały plan był bowiem naszpikowany niebezpieczeń- stwami. Miała na sobie swoją jedyną sukienkę i jedyną parę szpi- lek. Gray powiedział, że wygląda naprawdę ładnie, ale czy mógłby powiedzieć coś innego? Winda zatrzymała się na ósmym piętrze i kiedy z niej wysiadła, poczuła skurcz w żołądku, miała również trudności z oddychaniem. 346 Recepcja była po drugiej stronie bogato zdobionego foyer. Za plecami urzędującej w niej panienki widniały gru- be mosiężne litery, tworzące nazwę firmy. Darby czuła sła- bość w kolanach, ale udało jej się dojść do recepcjonistki, która uśmiechnęła się służbowo. Było dziesięć po piątej. - Czym mogę służyć? - spytała Peggy Young, bo takie nazwisko widniało na plakietce, przypiętej do służbowego kostiumu. - Otóż... - zaczęła Darby, odchrząknąwszy nerwowo - ...byłam umówiona na piątą z panem Curtisem Morganem. Nazywam się Dorothy Blythe. W recepcjonistkę jakby piorun strzelił. Otworzyła usta i wlepiła oczy w Darby, obecnie Dorothy. Nie mogła wy- dusić z siebie ani słowa. Serce Darby stanęło. - Czy coś jest nie tak? - Eeemm... nie. Pani wybaczy... Sekundę... - Peggy Young zerwała się z miejsca i pobiegła w głąb korytarza. Uciekaj! Serce zaczęło jej walić jak młot. Uciekaj! Pró- bowała opanować oddech, co groziło hiperwentylacją. Nogi miała jak z gumy. Uciekaj! Rozejrzała się wokół, udając klientkę czekającą na pra- wnika. Przecież nie zastrzelą jej w foyer na ósmym piętrze kancelarii adwokackiej! Mężczyzna pojawił się pierwszy, recepcjonistka dreptała za nim. Miał jakieś pięćdziesiąt lat, grzywę siwych włosów i groźny wyraz twarzy. - Witam - powiedział. - Nazywam się Jarreld Schwabe, jestem jednym ze wspólników. Powiedziała pani, zdaje się, że jest umówiona z Curtisem Morganem. Trzymaj się. - Owszem. O piątej. Czy coś się stało? - I nazywa się pani Dorothy Blythe? - Tak, ale nie mów do mnie Dot! - Właśnie. Mam panu pokazać prawo jazdy? Może ze- chce pan wytłumaczyć mi, o co tu chodzi? - Grała wspa- niale, ale jej irytacja wcale nie była udawana. 347 - Jeśli wolno spytać... Kiedy umawiała się pani z Cur- tisem? - Nie pamiętam. Dwa tygodnie temu? Poznałam go na przyjęciu w Georgetown. Przedstawił się jako prawnik zaj- mujący się obrotem paliwami, a tak się składa, że ktoś taki jest mi pilnie potrzebny. Dzwoniłam tutaj i ktoś umówił mnie na spotkanie. A teraz, jeśli łaska, proszę powiedzieć: co się tutaj dzieje?! - Dlaczego jest pani pilnie potrzebny prawnik zajmujący się paliwami? - Drogi panie, nie mam zwyczaju tłumaczyć się przed obcymi, szczególnie w kwestii porad prawnych - syknęła niczym prawdziwa jędza. Otworzyły się drzwi windy. Wysiadł z niej jakiś męż- czyzna w tandetnym garniturze i szybkim krokiem pod- szedł do rozmawiających. Darby spiorunowała go wzro- kiem. Nogi w każdej chwili mogły odmówić jej posłu- szeństwa. - W naszych dokumentach nie ma informacji o takim spotkaniu. - Schwabe nie dawał za wygraną. - Więc niech pan zwolni swoją sekretarkę. Czy wszy- stkich klientów wita się tu w taki sposób?! - Oooch, jakże była oburzona! Ale Schwabe nie dał się zbić z tropu. - Nie może pani spotkać się z Curtisem Morganem - oznajmił. - A to dlaczego? - spytała. - Bo nie żyje. Nogi Darby ugięły się. Ostry ból targnął jej żołądkiem. "Nic nie szkodzi - pomyślała. - Możesz wyglądać na wstrząśniętą. Przecież umarł twój prawnik". - Nie mogę w to uwierzyć! Dlaczego nikt mnie nie po- wiadomił? - Jak już wspomniałem, w naszym rejestrze nie figuruje nazwisko Dorothy Blythe - powiedział Schwabe, nadal pe- łen podejrzeń. - Ale... co się stało? - zapytała wstrząśnięta. 348 - Został napadnięty, przed tygodniem. Zapewne padł ofiarą jakiegoś ulicznego gangu. - Czy ma pani jakiś dowód tożsamości? - zainteresował się facet w tandetnym garniturze. - A kim pan jest, do cholery? - warknęła. - Ochrona - wyjaśnił Schwabe. - Przed czym?! - krzyknęła jeszcze głośniej. - Prowa- dzicie tu firmę adwokacką czy więzienie? Wspólnik zerknął na gościa w tanim garniturze. Było jasne, że żaden nie wie, co teraz począć. Stała przed nimi młoda, porządnie wyglądająca kobieta, którą wyprowadzili z równowagi. Historyjka, którą opowiedziała, brzmiała wiarygodnie. Spuścili nieco z tonu. - Sądzę, że powinna pani opuścić nasze biuro, panno Blythe - stwierdził Schwabe. - Z przyjemnością! - Tędy, proszę - powiedział strażnik i ujął ją za łokieć. Odepchnęła jego dłoń. - Nie dotknij mnie, bo zedrę ci w sądzie skórę z tyłka! Zabieraj te łapska! Reakcja niedoszłej klientki wstrząsnęła nimi. Była nie- normalna i miała atak furii. Może przesadzili? - Zawiozę panią na dół - zaproponował potulnie strażnik. - Znam drogę. To zadziwiające, że do tego burdelu przy- chodzą jacyś klienci! - Cofnęła się. Na jej twarzy pojawiły się jaskrawe wypieki. Lecz nie ze złości - jak myśleli. Ze strachu. - Korzystam z usług firm prawniczych z czte- rech stanów i nigdy dotąd nie spotkałam się z takim przyję- ciem! - wrzasnęła. Była już na środku foyer. - W ze- szłym roku wydałam pół miliona na honoraria adwokackie, a w tym zamierzam wydać milion, ale wy, kretyni, nie za- robicie na mnie ani centa! - Im bliżej windy, tym głośniej wykrzykiwała impertynencje. Była z pewnością nienor- malna. Patrzyli na nią zdumieni, dopóki nie zniknęła za drzwiami. 349 Gray z telefonem przy uchu chodził wokół łóżka. Dzwo- nił do Smitha Keena. Darby leżała z zamkniętymi oczami. - Smith? - Zatrzymał się. - Cześć. Musisz mi coś szybko sprawdzić. - Gdzie jesteś? - spytał Keen. - W hotelu. Słuchaj, przejrzyj gazety z ostatniego tygo- dnia. Potrzebuję nekrologu Curtisa D. Morgana. - Kogo? - Garcii. - Garcii?! Garcia nie żyje?! - Na to wygląda. Zginął podczas napadu. - Pamiętam! W zeszłym tygodniu mieliśmy taką historię o młodym prawniku, którego zastrzelono i obrabowano. - To on. Potrzebny mi jest adres jego żony. - Jak go znalazłeś? - To długa historia. Chcemy jeszcze dzisiaj porozmawiać z wdową. - Garcia nie żyje... To wszystko cuchnie pod niebiosa. - Gorzej. Chłopak musiał coś naprawdę wiedzieć i wy- kończyli go. - Czy tobie nic nie grozi? - Kto wie... - Gdzie jest dziewczyna? - Ze mną. - Pomyślałeś, że mogą obserwować dom Garcii? Rzeczywiście! Nie wpadł na to. - Musimy zaryzykować. Zadzwonię za piętnaście minut. Postawił telefon na podłodze i usiadł w staroświeckim bujanym fotelu. Na stole stała butelka z ciepłym piwem. Upił długi łyk. Spojrzał na Darby. Leżała nieruchomo, przed- ramieniem zasłaniając oczy. Była ubrana w dżinsy i bluzę treningową. Zmięta sukienka leżała w rogu łóżka, szpilki w odległych kątach pokoju. - Nic ci nie jest? - zapytał cicho. - Nie. Była naprawdę sprytna, a Grantham cenił tę cechę u ko- biet. Oczywiście studentów prawa uczono sprytu nawet 350 w przerwach między zajęciami. Pił piwo i podziwiał zarys jej bioder. - Gapisz się na mnie - stwierdziła. - Tak. - Seks jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę. - Więc dlaczego o nim mówisz? - Bo czuję, że pożerasz mnie wzrokiem aż po czerwone paznokcie u nóg. - Fakt. - Boli mnie głowa. Czuję potworny, pulsujący, niepo- równywalny z niczym ból. - Zapracowałaś na niego. Czy mam ci coś przynieść? - Tak. Bilet w jedną stronę na Jamajkę. - Posłuchaj, Darby. Możesz wyjechać choćby dzisiaj. Jeśli chcesz, zawiozę cię na lotnisko. Odsłoniła oczy i delikatnie dotknęła palcami skroni. - Przepraszam, że płakałam. Kiedy wyszła z windy, była zalana łzami. Czekał na nią jak mąż na żonę po ciężkim porodzie. Z tym że zamiast kwiatów miał w kieszeni trzydziestkęósemkę - pistolet, o którym nie wiedziała. - Czy zmieniłaś zdanie o pracy reportera? - spytał. - Wolałabym pracować w rzeźni. - Szczerze mówiąc, nie każdy dzień jest tak wyczer- pujący. Czasami siedzę całymi godzinami za biurkiem i wy- dzwaniam do setek biurokratów, którzy nie mają nic do powiedzenia. Zdjął buty i oparł stopy o łóżko. Darby zamknęła oczy i zaczęła oddychać miarowo. Mijały minuty i żadne z nich się nie odzywało. - Wiesz, że Luizjanę nazywają stanem pelikanów? - spytała, nie otwierając oczu. - Nie, nie wiedziałem. - Powinni się wstydzić, bo na początku lat sześćdzie- siątych pelikany brunatne niemal wyginęły. - Dlaczego? - Pestycydy. Pelikany żywią się najchętniej rybami, a ry- 351 by pływały w rzekach zatrutych węglowodorami spływa- jącymi z pól. Deszcz wypłukuje pestycydy z ziemi, potem to świństwo spływa małymi strumyczkami do rzek wpa- dających między innymi do Missisipi. Zanim pelikany zło- wiły ryby, te stawały się żywym magazynem DDT i innych środków chemicznych, które później odkładały się w tkance tłuszczowej ptaków. Śmierć przychodziła powoli: pelikany, orły i kormorany korzystają z zapasów gromadzonych w tkankach jedynie w czasach głodu lub niepogody i wte- dy zatruwają się własnym tłuszczem. Nawet jeśli nie padły, nie mogły dochować się potomstwa. Jaja pelikanów mają tak cienką i kruchą skorupę, że często pękają podczas wy- siadywania. Słyszałeś o tym? - Nie. Nigdy nie interesowałem się ptakami. - Pod koniec lat sześćdziesiątych Luizjana zaczęła spro- wadzać pelikany brunatne z Florydy. Z czasem udało się odnowić populację tych ptaków, ale gatunek wciąż jest zagrożony. Przed czterdziestu laty na bagnach gnieździły się tysiące pelikanów. Teraz cyprysowe mokradła, o które tak usilnie zabiega pan Mattiece, dają schronienie zaledwie kilkudziesięciu parom. Gray rozmyślał o losie pelikanów. Darby długo milczała. - Jaki dzisiaj jest dzień? - spytała, ciągle nie otwierając oczu. - Poniedziałek. - Tydzień temu wyjechałam z Nowego Orleanu. Dwa tygodnie temu Thomas był na obiedzie z Verheekiem. To właśnie wtedy raport "Pelikana" trafił w niepowołane ręce. - Trzy tygodnie temu, bez jednego dnia, zamordowano Rosenberga i Jensena. - Byłam zwyczajną studentką, myślałam tylko o sobie i o cudownym profesorze prawa, którego kochałam. I wszystko przepadło... "Przepadła tylko uczelnia i profesor prawa" - pomyślał. - Co chcesz robić dalej? - Nie wiem. Zastanawiam się, jak wyjść z tego bagna i nie stracić życia. Zaszyję się gdzieś na kilka miesięcy... 352 może lat. Pieniędzy starczy mi na długo. Jeśli stwierdzę, że nie muszę oglądać się za siebie na ulicy, to wrócę. - Na studia? - Nie sądzę. Prawo straciło dla mnie swój urok. - Dlaczego chciałaś zostać prawniczką? - Zdecydował mój młodzieńczy idealizm i... rzecz jas- na... pokusa zarabiania wielkich pieniędzy. Myślałam, że zdołam zmienić świat i ktoś mi jeszcze za to zapłaci. - Ale czy w naszym kraju brakuje tych cholernych pra- wników? Nie rozumiem, po co ci niegłupi młodzi ludzie pchają się na prawo. - To proste: z chciwości. Chcą jeździć BMW i płacić złotymi kartami kredytowymi. Jeśli dostaniesz się na prawo, ukończysz studia w pierwszej dziesiątce i znajdziesz pracę w dużej firmie, po kilku latach zarabiasz rocznie sześcio- cyfrowe sumy, które z czasem stają się coraz większe. Masz to jak w banku. W wieku trzydziestu pięciu lat zostajesz wspólnikiem i zgarniasz przynajmniej dwieście tysiączków. Oczywiście najlepsi zarabiają więcej. - A co robi pozostałe dziewięćdziesiąt procent absol- wentów? - Powodzi im się gorzej. Przypadają im resztki. - Większość prawników, jakich znam, nienawidzi swojej pracy. Ciągle się na nią skarżą i ciągle powtarzają, że wo- leliby robić coś innego. - Ale czy choćby jeden rzucił wszystko w cholerę? Nie! Z powodu pieniędzy. Nawet najgorszy wyrobnik, pracujący w jakiejś zapyziałej kancelarii, po dziesięciu latach praktyki wyciąga sto tysięcy rocznie. Stać go na to, by nienawidzić pracy, ale gdzie znajdzie takie pieniądze? - Gardzę prawnikami. - Sądzę, że większość ludzi mówi to samo o reporte- rach. Słuszna uwaga. Gray spojrzał na zegarek i podniósł słu- chawkę telefonu. Smith odczytał mu nekrolog i artykuł z "Posta", opisujący bezsensowną śmierć młodego prawni- ka zamordowanego na ulicy. Gray robił notatki. 353 - Mam jeszcze parę innych rzeczy do omówienia - po- wiedział Keen. - Feldman bardzo się niepokoi o twoje bezpieczeństwo. Liczył na spotkanie z tobą i wściekł się, że nie przyszedłeś. Masz zameldować mu o wszystkim ju- tro do południa. Zrozumiano? - Spróbuję. - Postaraj się, Gray. Przeżywamy katusze. - "Times" chyba się zapowietrzył, nie sądzisz? - W tej chwili zupełnie mnie to nie interesuje. Jedynym moim zmartwieniem jesteś ty i dziewczyna. - Nie przejmuj się. Na razie wszystko idzie dobrze. Coś jeszcze? - Tak, wydzwania do ciebie jakiś Cleve. Zostawił aż trzy wiadomości w ciągu ostatnich dwóch godzin. Mówi, że jest gliniarzem. Znasz go? - Tak. - Chce się z tobą spotkać. Jeszcze dzisiaj. Mówi, że to pilne. - Zadzwonię do niego. - Uważajcie na siebie. Dzisiaj siedzimy do późna, więc odezwij się jeszcze. Gray odłożył słuchawkę i spojrzał na notatki. Dochodziła siódma. - Jadę do pani Morgan. Nie wychodź z hotelu. Darby usiadła na poduszkach i objęła kolana ramionami. - Wolałabym jechać z tobą. - Mogą obserwować jej dom - ostrzegł. - Po co? Morgan nie żyje. - Mogli nabrać podejrzeń, szczególnie po wizycie ta- jemniczej klientki rozpytującej o Morgana. Na pewno za- stanawiają się, dlaczego Curtis budzi po śmierci takie zain- teresowanie. - Tak czy inaczej, pojadę - oświadczyła z determinacją. - Darby, to zbyt ryzykowne! - Przestań! Od dwunastu dni chodzę po polu minowym. Przyzwyczaiłam się. - Przy okazji, gdzie dzisiaj śpię? 354 W hotelu Jeffersona. Masz ich telefon? A jak sądzisz? Przepraszam, głupie pytanie. Kilka minut po siódmej na lotnisku National w Wa- szyngtonie wylądował prywatny odrzutowiec z Edwinem Snellerem na pokładzie. Sneller bez żalu opuszczał Nowy Jork. Spędził sześć beznadziejnie długich dni w aparta- mencie hotelu Plaza. W tym czasie jego ludzie sprawdzali hotele, obserwowali lotniska i ulice. Wiedzieli cholernie dobrze, że to strata czasu, ale rozkaz to rozkaz. Szukanie dziewczyny na Manhattanie było idiotyzmem, mimo to mu- sieli być w pobliżu i czyhać na jej błędy, jak choćby roz- mowy telefoniczne czy zakupy płacone plastikiem. Nagle okazało się, że są potrzebni gdzie indziej. Dziewczyna popełniła błąd - pierwszy od tygodnia. Dzi- siaj o wpół do trzeciej pobrała pieniądze z konta. Wie- dzieli, że to zrobi - prędzej czy później sięgnie po zapasy gotówki, zdeponowane w nowoorleańskim banku. Poprosi o pieniądze telegraficznie i powie, dokąd je przesłać. Klient Snellera miał osiem procent udziałów w banku - niezbyt dużo, ale dosyć, żeby wiedzieć o różnych rzeczach. Dwunastomilionowy pakiet akcji potrafi niekiedy zdziałać cuda. Kilka minut po trzeciej klient zadzwonił z Freeport. Nie przewidzieli, że pojedzie do Waszyngtonu. Była sprytną dziewczyną i do tej pory wychodziła z opresji ob- ronną ręką. Teraz trafiła w paszczę lwa. Nie spodziewali się również, że nawiąże kontakt z reporterem. Wcześniej niczego nie wiedzieli - teraz jej zachowanie nabrało sensu. Sprawa weszła w krytyczne stadium. Z banku w Nowym Orleanie przelano na konto pana Granthama piętnaście tysięcy dolarów. Zapewne od razu pobrała pieniądze, dlatego nie było czasu do stracenia. Snel- ler musiał szybko włączyć się do akcji. Zabrał ze sobą dwóch ludzi. Z Miami leciał odrzutowiec z posiłkami. 355 Trzeba zrobić to szybko albo zapomnieć o sprawie. Teraz liczyła się każda godzina. Sneller spodziewał się kłopotów. Kiedy miał jeszcze Kha- mela, nic nie było za trudne. Khamel pozbył się Rosenberga i Jensena w prawdziwie mistrzowski sposób. A potem sam dostał kulę w łeb... I wszystko przez tę głupiutką studentkę! Morgan mieszkał w Alexandrii, w ładnym podmiejskim domu. Miał młodych i dość zamożnych sąsiadów - na każ- dym podwórku stało kilka drogich rowerów i dziecięcych trójkołowców. Gray zadzwonił i rozejrzał się po ulicy. Nie zauważył niczego podejrzanego. Drzwi uchylił starszy mężczyzna. - O co chodzi? - zapytał cicho. - Nazywam się Gray Grantham i pracuję w "Washington Post". To moja asystentka, panna Sara Jacobs. - Darby uśmiechnęła się sztucznie. - Chcielibyśmy porozmawiać z panią Morgan. - To niemożliwe. - Mamy bardzo ważną sprawę. Proszę zapytać, czy ze- chce nas przyjąć. - Chwileczkę. - Starszy pan spojrzał na nich badawczo i zamknął drzwi. Przed domem był wąski drewniany ganek. Stali pod da- chem i trudno byłoby ich dostrzec z ulicy. Mimo to cofnęli się głębiej, gdy usłyszeli warkot jadącego wolno samo- chodu. Drzwi otworzyły się ponownie. - Jestem ojcem pani Morgan... Tom Kupcheck... Ona nie chce rozmawiać. Grantham kiwnął głową, jakby doskonale rozumiał mo- tywy decyzji młodej wdowy. - Obiecuję, że nie zajmiemy jej więcej niż pięć minut. Kupcheck wyszedł na ganek i zamknął za sobą drzwi. 356 - Ma pan kłopoty ze słuchem? Powiedziałem już, że córka nie chce rozmawiać. - Doskonale pana słyszę, panie Kupcheck, i szanuję pra- wo pana córki do prywatności. Wiem, co przeżywa. - Odkąd to, panie ładny, szanujecie ludzkie uczucia? Kupcheck był zapewne cholerykiem i miał bez wątpienia zamiar dać próbkę swych możliwości. - Pan Morgan, krótko przed śmiercią, trzykrotnie roz- mawiał ze mną przez telefon. Mam prawo sądzić... wnio- skując z tego, co od niego usłyszałem... że nie zginął przy- padkowo. Nie został zastrzelony podczas napadu, panie Kupcheck! - Ale nie żyje, a moja córka jest w żałobie! Nie chce z wami rozmawiać i wynoście się, do jasnej cholery! - Panie Kupcheck - powiedziała cicho Darby. - Mamy powody przypuszczać, że pański zięć zginął, ponieważ wpadł na trop zorganizowanej działalności przestępczej. Głos Darby trochę uspokoił Kupchecka, choć jego oczy wyrażały wściekłość. - Naprawdę? No cóż, nic już wam nie powie, prawda? A moja córka o niczym nie wie. Miała bardzo zły dzień i zażyła lekarstwa. Żegnam. - Czy moglibyśmy porozmawiać z nią jutro? - spytała Darby. - Wątpię. Najpierw zadzwońcie. - Gdyby zechciała skontaktować się ze mną... - Gray podał nerwowemu panu wizytówkę - ...z tyłu znajdzie nu- mer, pod którym można mnie zastać. W tej chwili mie- szkam w hotelu. Zadzwonię jutro koło południa. - Jak pan chce. A teraz znikajcie! Ma dosyć zmartwień bez was. - Przykro nam. - Gray schodził już z ganku. Pan Ku- pcheck otworzył drzwi, lecz nie wszedł do środka. Pilnował, by sobie poszli. Gray zatrzymał się i zadał ostatnie pyta- nie: - Czy byli tu inni reporterzy? - Cała chmara. Zlecieli się następnego dnia po zabój- stwie. Pytali dosłownie o wszystko. Niegodziwcy! 357 - A ostatnio? - Nie, dali nam spokój. Idźcie już! - Był ktoś z "New York Timesa"? - Nie! - Pan Kupcheck wszedł do środka i trzasnął drzwiami. Pobiegli do samochodu, zaparkowanego cztery domy da- lej. Gray błądził po krótkich podmiejskich uliczkach i nie odrywał oczu od lusterka, dopóki nie przekonał się, że nikt ich nie śledzi. - Mamy Garcię z głowy - powiedziała Darby, gdy wje- chali na drogę prowadzącą do miasta. - Jeszcze nie. Jutro uderzymy w płaczliwy ton i może pani Morgan zechce z nami porozmawiać. - Gdyby coś wiedziała, zwierzyłaby się ojcu. A gdyby on wiedział, na pewno poszedłby na współpracę. Mamy pecha, Gray. Brzmiało to sensownie. Przez kilka minut jechali w mil- czeniu. Byli już bardzo zmęczeni. - Za piętnaście minut możemy być na lotnisku - po- wiedział Grantham. - Za pół godziny wsiądziesz do sa- molotu. Polecisz dokądkolwiek. Znikniesz. - Jutro. Dzisiaj jestem zmęczona i chcę się zastanowić, dokąd uciec. Dzięki za dobre chęci. - Uważasz, że nic ci nie grozi? - Nie w tej chwili. Ale za kilka minut wszystko może się zmienić. - Z przyjemnością prześpię się w twoim pokoju. Tak jak w Nowym Jorku. - W Nowym Jorku nie spałeś w moim pokoju. Drze- małeś w saloniku na sofie. - Uśmiechnęła się i był to dobry znak. Gray także się uśmiechnął. - Dzisiaj też mogę zdrzemnąć się w saloniku. - Nie mam saloniku. - Naprawdę? To gdzie będę spał? Uśmiech zniknął nagle z jej twarzy. Przygryzła wargę, a do jej oczu napłynęły łzy. Przesadził. Znów ten Callahan! 358 - Nie mogę... Jeszcze nie teraz... - Przepraszam. Myślałem, że... - Proszę, Gray, nie mówmy o tym! Spoglądała prosto przed siebie i milczała. - Wybacz - powiedział Grantham. Darby pochyliła się i bardzo ostrożnie położyła głowę na jego kolanach. Delikatnie dotknął kruchego ramienia. Ścisnęła jego dłoń. - Jestem śmiertelnie przerażona - wyznała cicho. 39 Wyszedł od niej po dziesiątej, po butelce wina i kilku tartinkach z jajkiem. Wcześniej zadzwonił do Masona Pay- pura - nocnego reportera policyjnego - i poprosił go o sprawdzenie szczegółów zabójstwa Morgana. Curtisa za- bito w centrum, w okolicy uważanej za bezpieczną - to znaczy taką, w której nie popełniano morderstw; docho- dziło jedynie do pobić i rabunków. Był zmęczony i zniechęcony. I nieszczęśliwy z powodu jutrzejszego wyjazdu Darby. Miał sześć tygodni zaległego urlopu i kusiło go, żeby polecieć z nią. Niech Mattiece udławi się swoją ropą! Bał się jednak, że może nigdy nie wrócić - co nie byłoby końcem świata, jeśli pominąć ten kłopotliwy szczegół, że ona miała pieniądze, a on nie. Jego forsy starczyłoby góra na dwa miesiące radosnych figlów na plażach; później musiałby przejść na jej utrzymanie. Poza tym - i to było najważniejsze - wcale nie zapraszała go do wspólnej ucieczki. Była w żałobie. Kiedy mówiła o Callahanie, wyczuwał jej smutek i ból. Teraz był już u siebie, w hotelu Jeffersona przy Szes- nastej, zgodnie z instrukcjami Darby. Postanowił zadzwo- nić do Cleve'a. - Gdzie się podziewasz? - spytał poirytowany policjant. - Mieszkam w hotelu. To długa historia. Masz coś? 359 - Sierżant dostał dziewięćdziesięciodniowy urlop zdro- wotny. - Co mu jest? - Nic. Mówi, że chcieli się go pozbyć na jakiś czas. Tam jest jak w twierdzy. Wszyscy pracownicy dostali wyraźne polecenie trzymania gąb na kłódkę. Nie wolno im z nikim rozmawiać. Są śmiertelnie przerażeni. Wywalili sierżanta do domu dzisiaj w południe. Mówi, że grozi ci poważne niebezpieczeństwo. Przez ostatni tydzień wspo- minali o tobie w różnych konfiguracjach z tysiąc razy. Ma- ją zajoba na twoim punkcie i zachodzą w głowę, ile już wiesz, a ile odkryjesz niedługo. - Kim oni są? - Oczywiście Coal i jego przydupas Birchfield. Pastwią się nad całym zachodnim skrzydłem jak gestapo. Czasami przyłącza się do nich ten... Jak on się nazywa... taki rudy w muszce? Od spraw wewnętrznych...? - Emmitt Waycross. - No właśnie! Ale całą brudną robotę, to znaczy groźby i knucie spisków, odwalają Coal i Birchfield. - Jakie groźby? - No... co komu zrobią, jeśli piśnie choćby słówko. W Białym Domu nikt, z wyjątkiem prezydenta, nie może oficjalnie rozmawiać z prasą bez zgody Coala. Dotyczy to nawet rzecznika prasowego. Coal trzyma na wszystkim łapę. - To niewiarygodne! - Są przerażeni. I niebezpieczni; tak mówi sierżant. - Dobra. Ukrywam się. - Wczoraj późnym wieczorem zajrzałem do ciebie. Mo- głeś mi powiedzieć, że znikasz. - Jutro chyba wrócę. - Czym jeździsz? - Czterodrzwiowym pontiakiem z wypożyczalni. Szyb- kim jak jasna cholera. - Po południu sprawdziłem volvo. Stoi i ma się dobrze. - Dzięki, Cleve. 360 - U ciebie wszystko w porządku? - Chyba tak. Powiedz sierżantowi, że żyję. - Zadzwoń jutro. Martwię się o ciebie. Spał cztery godziny, gdy zadzwonił telefon. Na dworze było ciemno, do świtu pozostało jeszcze dobre kilkadziesiąt minut. Spojrzał na aparat. Podniósł słuchawkę po piątym dzwonku. - Słucham? - zapytał podejrzliwie. - Czy pan Gray Grantham? - zapytał kobiecy głos. •, - Tak. Kto mówi? - Beverly Morgan. Był pan u mnie wczoraj. , Gray wyskoczył z łóżka i przetarł oczy. - Tak, tak... Przykro mi, że panią niepokoiliśmy. - Nic się nie stało. Mój ojciec bywa czasami nadopie- kuńczy i często wpada w złość. Po śmierci Curtisa repor- terzy nie dawali nam spokoju. Dzwonili z całego kraju. Żądali starych zdjęć męża i nowych zdjęć córki ze mną. Dobijali się o każdej porze. To było okropne i ojciec miał tego dosyć. Zrzucił nawet dwóch pana kolegów z ganku. - No to miałem szczęście. - Mam nadzieję, że nie obraził pana. - Głos brzmiał głucho, bezosobowo, choć pani Morgan siliła się na spokój. - Nie, nie. Proszę się nie martwić. - Teraz śpi na dole. Możemy spokojnie porozmawiać. - Nie może pani usnąć? - Biorę tabletki nasenne i wszystko mi się poprzesta- wiało. Sypiam za dnia i miotam się nocami. - Była roz- budzona i chciała mówić. Gray usiadł na łóżku. - Trudno mi wyobrazić sobie wstrząs, jaki musiała pani przeżyć. - Z myślą, że nie żyje, oswajałam się kilka dni. Na początku ból był nie do zniesienia. Bardzo cierpiałam. Nie mogłam nawet chodzić... Bolało mnie całe ciało. Nie mo- głam uwierzyć w to, co się stało. Do pogrzebu przygoto- 361 wano mnie jak lalkę, teraz wspominam to jak zły sen... Nie nudzę pana? - Skądże! Proszę mówić dalej. - Muszę odstawić tabletki. Sypiam tak długo, że nikogo nie widuję. Mój ojciec pilnuje, żebym miała spokój. Czy pan to nagrywa? - Nie. Słucham. - Zamordowano męża przed tygodniem. Tamtego dnia myślałam, że się spóźnia, co zresztą nie byłoby niczym niezwykłym. Zabrali mu portfel, żeby policja nie mogła go zidentyfikować. Oglądałam wiadomości... Powiedzieli, że w centrum zabito młodego prawnika... Wiedziałam... od razu wiedziałam, że to on! Niech mnie pan nie pyta, skąd wiedzieli, że chodzi o prawnika, skoro nie znali jego na- zwiska. To wszystko jest bardzo dziwne... - Dlaczego mąż pracował do późna? - Wymagano od niego osiemdziesięciu godzin tygodnio- wo, a nawet więcej. White i Blazevich to prawdziwa rzeź- nia; wysysają krew z pracowników przez siedem lat, a jeśli ci nie padną, robią ich wspólnikami. Curtis nienawidził swojej pracy. Był nią bardzo zmęczony. - Od jak dawna tam pracował? - Od pięciu lat. Zarabiał dziewięćdziesiąt tysięcy rocz- nie, więc godził się na tę mordęgę. - Czy powiedział pani, że dzwonił do mnie? - Nie... Dowiedziałam się o tym od ojca i przez całą noc nie dawało mi to spokoju. Co on panu naopowiadał? - Nie przedstawił się swoim nazwiskiem. Używał pseu- donimu Garcia. Proszę nie pytać, w jaki sposób go odna- lazłem, odpowiedź zajęłaby mi godzinę. Pani mąż powia- domił mnie, że coś wie o zabójstwie Rosenberga i Jensena. Początkowo chciał się ze mną podzielić tą wiedzą... - Randy Garcia był jego najlepszym przyjacielem w podstawówce. - Ach, tak. Rozmawiając z nim, odniosłem wrażenie, że zauważył coś w biurze i że ktoś dowiedział się o tym. Był roztrzęsiony i zawsze dzwonił do mnie z automatów. 362 Twierdził, że jest śledzony. Przed tygodniem, w niedzielę, mieliśmy się spotkać, ale zadzwonił rano i odwołał wszy- stko. Bał się, mówił, że musi chronić rodzinę. Czy wspo- minał o swoich problemach? - Nie. Wiedziałam, że przeżywa stres, ale tak było od pięciu lat. Nigdy nie rozmawiał ze mną o sprawach za- wodowych. Naprawdę nienawidził kancelarii i w domu chciał o niej zapomnieć. - Dlaczego nie zmienił firmy? - Płacili mu coraz lepiej. Przed rokiem miał zamiar się przenieść, ale nic nie wyszło z propozycji, jaką otrzymał. Był nieszczęśliwy, ale starał się tego nie okazywać. Chyba miał do siebie pretensje o to, że popełnił życiowy błąd. Prowadziliśmy dosyć spokojne życie. Kiedy wracał, pyta- łam go, jak minął dzień. Czasami zadawałam mu to pytanie o dziesiątej wieczorem, więc mogłam się domyślić, że jest wykończony. Zawsze jednak odpowiadał, że dzień minął "korzystnie". Używał właśnie tego słowa - "korzystnie". Potem rozmawialiśmy o dziecku. Curtis nie chciał mówić o pracy, a ja nie byłam ciekawa. Tak, to Garcię mamy z głowy. Zginął, a żona nic nie wie. - Kto zabrał jego rzeczy z biura? - Ktoś z kancelarii. Przyniesiono mi je w piątek. Ele- gancko zapakowane do trzech kartonów zalepionych taśmą. Może pan je przejrzeć. - To nie będzie konieczne. Jestem pewny, że starannie je wyczyszczono. Na jaką kwotę opiewała polisa ubezpie- czeniowa męża? - Jest pan bardzo dociekliwym człowiekiem, panie Grantham. Przed dwoma tygodniami Curtis wykupił okre- sową polisę na życie, opiewającą na milion dolarów. Suma odszkodowania podwaja się w razie zgonu na skutek nie- szczęśliwego wypadku. - To dwa miliony dolarów! - Tak. Myślę, że ma pan rację... Curtis musiał coś po- dejrzewać... - On nie zginął przypadkowo, pani Morgan. 363 - Nie, nie mogę w to uwierzyć - załkała, ale zdołała się opanować. - Czy policja zadawała pani jakieś pytania? - Niewiele. Według nich był to bandycki napad. Nic wielkiego. Codziennie ginie tylu ludzi... Wiadomość o polisie dawała do myślenia, ale nie był to żaden konkret. Gray zaczynał mieć dosyć pani Morgan i jej niespiesznej opowieści. Współczuł jej, ale nic nie wie- działa, i nadszedł czas, by się pożegnać. - Czy nie domyśla się pan, czego dowiedział się mój mąż? - Taka rozmowa mogła toczyć się godzinami. - Nie mam pojęcia - odparł Gray, spoglądając na ze- garek. - Powiedział, że wie coś o morderstwach, i to wszy- stko. Nic więcej nie mogłem z niego wyciągnąć. Liczyłem na to, że spotka się ze mną i powie, co go dręczy, albo pokaże mi coś. Zawiodłem się. - Skąd Curtis miałby wiedzieć cokolwiek o morder- stwach sędziów? - Nie wiem. Ale dzwonił do mnie w tej sprawie. - Co to mogło być, co miał panu do pokazania? To on był reporterem i to on powinien zadawać pytania. - Naprawdę nie wiem. Nie określił tego w żaden sposób. - Gdzie mógłby to schować? Chciała mu pomóc, ale zaczynała być irytująca. Nagle zrozumiał. Pani Morgan zmierzała w pewnym bardzo okre- ślonym kierunku. - Tego również nie wiem. A gdzie chował cenne do- kumenty? - Mamy skrytkę w banku, gdzie przechowujemy akty notarialne, testamenty i inne papiery. Curtis zajmował się wszystkim, co miało związek ze stroną prawną naszego małżeństwa. W czwartek sprawdziłam z ojcem zawartość skrytki i nie znalazłam niczego niezwykłego. - Chyba nie spodziewała się pani, że Curtis mógłby coś ukryć, prawda? - Nie, nigdy niczego nie ukrywał. Jednak w sobotę nad ranem - było jeszcze ciemno, rozumie pan - przeglądałam 364 papiery w jego biurku w sypialni. Mamy taki antyk, se- kretarzyk z zasuwanym blatem, który służył Curtisowi do przechowywania papierów... Więc jak już mówiłam, w so- botę znalazłam coś niezwykłego... Gray znów zerwał się z łóżka, przycisnął słuchawkę do ucha i zaczął przemierzać pokój. Zadzwoniła o czwartej nad ranem, plotła bzdury przez dwadzieścia minut i wy- czekała do ostatniej chwili, żeby powiedzieć o bombie. - Cóż to jest? - spytał najspokojniej, jak potrafił. - Kluczyk. Poczuł suchość w gardle. - Kluczyk do czego? - Do innej skrytki. - W którym banku? - W Pierwszym Kolumbijskim. Nigdy nie trzymaliśmy tam pieniędzy. - Rozumiem. O tej drugiej skrytce nic pani nie wie- działa? - Och, nie. To znaczy... do soboty. Bardzo mnie to zdzi- wiło i wciąż dziwi... Wszystkie nasze dokumenty były na swoim miejscu w starej skrytce, więc nie było potrzeby zaglądania do tej drugiej. Postanowiłam, że sprawdzę, co w niej jest, dopiero jak nieco ochłonę po tym wszystkim. - Czy pozwoli mi pani zajrzeć tam? - Wiedziałam, że pan o to zapyta. Proszę mi najpierw powiedzieć, co pan zrobi, jeśli znajdzie w niej to, czego szuka? - Pani Morgan, ja nie wiem, czego szukam. Ale zgoda, załóżmy, że znajdę coś, co pani mąż zostawił, i to coś okaże się, powiedzmy, bardzo pożyteczne. I co dalej...? - Proszę to wykorzystać. - Bezwarunkowo? - Mam tylko jeden warunek: gdyby to coś narażało na szwank dobre imię męża, to cofam zgodę. - W porządku. Umowa stoi i przyrzekam, że nie na- dużyję pani zaufania. - Kiedy przyjdzie pan odebrać klucz? 365 - Czy trzyma go pani w ręku? - Tak. - Proszę wyjść na ganek. Zjawię się za trzy sekundy. Na pokładzie odrzutowca z Miami przyleciało zaledwie pięciu ludzi. Tak więc Edwin Sneller miał tylko siedmiu do dyspozycji. Siedmiu ludzi, mało czasu i prawie żadnego sprzętu. Tej nocy nie położył się do łóżka. Jego apartament hotelowy zamienił się w małe centrum dowodzenia. Przez całą noc studiowali mapy i próbowali ułożyć plan na naj- bliższą dobę. Nie mieli zbyt wiele faktów, na których mo- gliby się oprzeć. Pewne było jedynie to, że Grantham ma mieszkanie, w którym nie przebywa od jakiegoś czasu. Ma samochód, którym nie jeździ. I pracuje przy Piętnastej, ale rzadko bywa w redakcji. Kancelaria White'a i Blaze- vicha mieści się w budynku na rogu Dziesiątej i New York, ale dziewczyna na pewno już tam nie przyjdzie. Wdowa po Morganie mieszka w Alexandrii. To wszystko. Szukali dwojga ludzi wśród trzech milionów. Jego współpracownicy nie zajmowali się brudną robotą. Takich ludzi trzeba dopiero znaleźć i wynająć. Obiecano mu ich pod koniec dnia, i to wielu. Sneller nie był nowicjuszem w zabijaniu, ale ta sprawa przedstawiała się beznadziejnie. Klient był zdesperowany. Ziemia usuwała mu się spod stóp. Rzecz jasna, Sneller nie miał zamiaru się wycofywać, ale na wszelki wypadek przygotował sobie drogę odwrotu. Myśl o dziewczynie nie dawała mu spokoju. Spotkała Khamela i uszła z życiem - rzecz niewiarygodna! Wy ko- łowała najlepszych ludzi w tym interesie! Z przyjemnością spotkałby się z nią - nie po to, żeby ją zabić, ale pogra- tulować. Nieczęsto spotyka się tak utalentowanego żółto- dzioba. Spotkania z ludźmi Snellera nie przeżył nikt, kto mógłby o tym opowiedzieć. Przede wszystkim muszą zająć się budynkiem "Posta" - jedynego miejsca, do którego Grantham musi wrócić. 366 40 Samochody sunęły przez centrum zderzak w zderzak, co odpowiadało Darby. Nie śpieszyło się jej. Bank otwie- rano o wpół do dziesiątej. Już przed siódmą - siedząc nad kawą i nietkniętą bagietką - doszła do wniosku, po rozmowie z Grayem, że to ona powinna odwiedzić pod- ziemia ze skrytkami. Gray zaznaczył, że nie musi tego robić, ale tak czy inaczej powinna pójść tam kobieta, a ona była jedyną wtajemniczoną. Beverly Morgan powiedziała Granthamowi, że Pierwszy Bank Hamiltona, w którym mieści się pierwsza skrytka, nałożył na nią interdykt po śmierci Curtisa. Wdowa mogła jedynie przejrzeć i spisać zawartość skrytki. Pozwolono jej także na powielenie te- stamentu, którego oryginał wrócił następnie do podziemia. Interdykt miał zostać zniesiony dopiero po zakończeniu postępowania podatkowego. Pierwszym pytaniem, na jakie musieli sobie odpowie- dzieć, była kwestia przepisów w Banku Kolumbijskim, któ- ry mógł, ale nie musiał wiedzieć o śmierci Morgana. Pań- stwo Morganowie nigdy nie trzymali w nim oszczędności. Beverly nie miała pojęcia, dlaczego mąż wybrał akurat tę instytucję finansową. Po krótkiej dyskusji doszli do wnio- sku, że Pierwszy Kolumbijski jest zbyt dużym bankiem - obsługującym zapewne miliony osób - by śledzić losy każ- dego klienta. Mimo to Darby wiele ryzykowała. Żałowała w duchu, że zaprzepaściła wczoraj okazję ucieczki z kraju. Los zem- ścił się na niej i za parę minut będzie musiała wcielić się w panią Morgan i przechytrzyć zarząd szacownej instytucji finansowej, by wykraść z jej podziemi tajemnicę zmarłego prawnika. A co będzie robił pan Grantham? Pan Grantham będzie ochraniał jej tyły. Miał przecież pistolet - który śmiertelnie ją przeraził, gdy dowiedziała się o jego istnie- niu. Pan Grantham, mimo że zdołał się oswoić z bronią, wpadał w panikę na myśl, że musiałby jej użyć - do czego, 367 rzecz jasna, głośno się nie przyznawał. Teraz miał zamiar pobawić się w ochroniarza i czekać na rozwój wypadków przed wejściem do banku. - A co będzie, jeśli jednak wiedzą, że Morgan nie żyje? - spytała Darby. - A ja powiem im, że ma się świetnie... - Cóż... Będziesz musiała strzelić kogo trzeba w pysk i dać nogę. Będę stał pod drzwiami, wyciągnę pistolet i siłą utorujemy sobie drogę ucieczki. - Nie wygłupiaj się, Gray. Nie wiem, czy sobie poradzę. - Poradzisz sobie. Zachowaj spokój i bądź pewna siebie. Udawaj jędzę. Nie powinnaś mieć z tym kłopotów. - Dzięki. A jeśli wezwą straż? Od jakiegoś czasu mam fobię na punkcie ochroniarzy. - Uratuję cię. Wpadnę do banku, siejąc grozę i strach, jako brygada antyterrorystyczna. - Zabiją nas! - Odpręż się, Darby. Uda się. - Nie rozumiem, skąd bierze się twój radosny nastrój. - Czuję, że zbliżamy się do końca. W tej skrytce jest coś ważnego, Darby. I ty, dziecko, musisz to wynieść! Wszystko zależy od ciebie. - Dzięki, że mnie uspokoiłeś i zdjąłeś ciężar z mych barków. Jechali ulicą E i zbliżali się do Dziewiątej. Gray zwolnił i zaparkował jakieś czterdzieści stóp od drzwi banku. Wy- skoczył z auta. Darby wysiadła z ociąganiem. Ramię w ra- mię podeszli do wejścia. Dochodziła dziesiąta. - Zaczekam tutaj - powiedział, wskazując marmurową kolumnę. - Idź i bądź dzielna! - Idź i bądź dzielna! - powtórzyła pod nosem, znikając w obrotowych drzwiach. Dlaczego zawsze ona rzucana jest na pożarcie lwom? Hol przypominał rozmiarami boisko piłkarskie. Otaczała go potężna kolumnada, z sufitu zwieszały się kryształo- we żyrandole, a na podłodze leżały imitacje perskich dy- wanów. 368 - Skrytki depozytowe? - rzuciła do dziewczyny w infor- macji. Panienka wskazała ostatnie drzwi po prawej stronie. - Dzięki - mruknęła Darby i ruszyła we wskazanym kierunku. Z lewej miała okienka kasowe, przed którymi stały średnio czteroosobowe kolejki, po prawej - setkę urzędników bankowych uwijających się przy telefonach. Była w największym banku w mieście i nikt nie zwracał na nią uwagi. Podziemia mieściły się za podwójnymi mosiężnymi drzwiami, które tak wypolerowano, że wyglądały jak złote. Bez wątpienia bank starał się stworzyć atmosferę bogactwa, bezpieczeństwa i stabilności. Drzwi uchylały się co jakiś czas, wpuszczając i wypuszczając klientów. Za dębowym biurkiem zasiadała sześćdziesięcioletnia matrona, przed którą stała tabliczka z napisem SEJFOWE SKRYTKI DE- POZYTOWE. Bardzo ważna pani nazywała się Virginia Baskin. Spojrzała na zbliżającą się klientkę i przywitała ją z ka- mienną twarzą. - Chciałabym dostać się do skrytki - powiedziała Darby, wstrzymując oddech. Wstrzymywała oddech już od dwóch minut i trzydziestu sekund. - Numer proszę - rzuciła pani Baskin, uderzając w kla- wiaturę i spoglądając na ekran komputera. - F 566. Wystukała numer i czekała na odpowiedź maszyny. Zmarszczyła brwi i spojrzała z niedowierzaniem na ekran, po czym przysunęła do niego twarz na odległość nie wię- kszą niż dwa cale. "Uciekaj!" - pomyślała Darby. Pani Baskin zmarszczyła się jeszcze bardziej i podrapała po bro- dzie. "Uciekaj, zanim ona sięgnie po telefon i wezwie straż- ników! Uciekaj, zanim włączy alarm, a ten idiota Grant- ham wpadnie z pistoletem do holu!" Matrona odsunęła się od monitora. - Skrytkę wynajęto zaledwie przed dwoma tygodniami - rzekła. 369 - Owszem - odparła Darby, jakby to ona ją wynajęła. - Rozumiem, że pani Morgan... - Virginia zawiesiła głos i wystukała coś na klawiaturze. Dobrze rozumiesz, maleńka. - Tak, Beverly Annę Morgan. - Pani adres? - 891 Pembroke, Alexandria. Siwa pani kiwnęła głową w stronę monitora, który za- pewne widział to i zaaprobował. Ponownie uderzyła w kla- wiaturę. - Numer telefonu? - 703-664-5980. Odpowiedź spodobała się pani Baskin. Komputerowi również. - Kto wynajął skrytkę? - Mój mąż, Curtis D. Morgan. - Numer karty ubezpieczenia socjalnego? Darby spokojnie otworzyła nową, dużą torebkę skórzaną i wyjęła z niej portfel. Która żona pamięta numer karty ubezpieczeniowej męża? Zajrzała do portfela. - 510-96-8686. - Doskonale - pochwaliła ją pani Baskin i odsunąwszy się od komputera, sięgnęła do szuflady biurka. - Ile czasu zamierza pani spędzić w podziemiach? - Minutkę. Na niewielką leżącą na biurku podstawkę do pisania powędrowała szeroka karta informacyjna. - Proszę tu podpisać, pani Morgan. Darby złożyła nerwowo zamaszysty podpis w przezna- czonym do tego miejscu. Obok widniał podpis pana Mor- gana, złożony w dniu wynajęcia skrytki. Pani Baskin spojrzała na kartę, a Darby wstrzymała od- dech. - Czy ma pani klucz? - spytała. - Oczywiście - odparła Darby, obdarzając matronę cie- płym uśmiechem. 370 Pani Baskin wyjęła z szuflady małe pudełko i wstała zza biurka. - Proszę za mną. Przeszły przez mosiężne drzwi. Podziemia były tak duże jak niejeden prowincjonalny bank. Skarbiec przypominał sarkofag i składał się z labiryntu korytarzyków prowadzą- cych do obszernych komnat. Minęły dwóch umundurowa- nych mężczyzn i przeszły przez cztery identyczne sale, z rzędami skrytek w ścianach. Depozyt numer F 566 znaj- dował się w piątej. Pani Baskin otworzyła swoje małe czar- ne pudełeczko. Darby rozejrzała się nerwowo i zerknęła za siebie. Virginia nie traciła czasu. Podeszła do skrytki F 566, wmurowanej w ścianę na wysokości barków, i wsunęła kluczyk do zamka. Spojrzała na Darby ponaglająco, jej oczy zdawały się mówić: "Kolej na ciebie, idiotko!" Darby wyciągnęła kluczyk z kieszeni i wsunęła go do sąsiedniej dziurki. Virginia przekręciła obydwa klucze i wysunęła skrzynkę na dwa cale ze ściany. Z zamka wyjęła klucz bankowy. Wskazała małe pomieszczenie zamykane drewnianymi, zasuwanymi drzwiami. - Tam może pani otworzyć skrzynkę depozytową. Potem proszę umieścić skrzynkę w skrytce i przekręcić kluczyk. Wyjście proszę zgłosić u mnie przy biurku. - Wydawała instrukcje przez ramię, wychodząc z sali. - Dziękuję - rzuciła za nią Darby. Poczekała, aż Virginia zniknie w plątaninie korytarzy, i wyciągnęła skrzyneczkę ze ściany. Pudełko nie było cięż- kie. Z przodu było prostokątem o wymiarach sześć na dwa- naście cali. Jego długość wynosiła mniej więcej półtorej stopy. Spojrzała do otwartej od góry skrzynki. W środku były dwie rzeczy: cienka brązowa koperta i taśma wideo. Nie musiała wchodzić do zamykanego pomieszczenia. Wsunęła kopertę i taśmę do torebki i umieściła skrzynkę na miejscu. Ruszyła ku wyjściu. 371 Virginia zdążyła dopiero dojść do biurka/ gdy stanęła przed nią Darby. - Załatwione - powiedziała. - Ojej! Szybko się pani uwinęła. A co? Człowiek nie marnuje czasu, gdy nerwy ma na- pięte jak postronki. - Znalazłam to, czego szukałam - dodała enigmatycznie Darby. - Świetnie. - Pani Baskin zmieniła nagle ton. - Wie pani, w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie o tym stra- szliwym morderstwie młodego prawnika. Zginął, zdaje się, podczas napadu... niedaleko stąd. Nie pamiętam jego na- zwiska, ale wydaje mi się, że brzmiało Morgan... Curtis Morgan... Tak, na pewno... Pomyślałam, czy to nie pani... Taka strata! - Nic o tym nie wiem. Byłam za granicą. Zapewne zbieżność nazwisk. W każdym razie dziękuję pani. - Ty głupia babo! Idąc do wyjścia, przyśpieszyła kroku. W banku było tło- czno i jak na złość ani jednego strażnika w zasięgu wzroku. Zresztą może to lepiej. Może tym razem nikt nie będzie wciągał jej do windy... Grantham stał pod marmurową kolumną. Obrotowe drzwi wyrzuciły Darby na chodnik i zanim do niej dopadł, była już przy samochodzie. - Do wozu! - krzyknęła. - Co znalazłaś?! - odkrzyknął. - Spadamy stąd! - Szarpnęła drzwi i wskoczyła do środ- ka. Gray przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył z piskiem opon. - Powiedz coś! - zażądał. - Opróżniłam skrytkę - odparła. - Czy nikt nas nie śledzi? Zerknął w lusterko. - Skąd mam, do cholery, wiedzieć?! Co w niej było? Otworzyła torebkę i wyciągnęła kopertę. Kiedy zaglądała do środka, Gray nie mógł oderwać od niej wzroku. Nagle 372 wcisnął hamulec. O mało nie wjechali w tył skręcającego przed nimi auta. - Patrz na drogę! - wrzasnęła Darby. - Dobrze, dobrze! Co jest w środku? - Nie wiem! Jeszcze nie czytałam, a jeśli mnie zabijesz, to nigdy nie przeczytam! Gray ruszył i spróbował się opanować. - Posłuchaj, przestańmy na siebie krzyczeć. Musimy za- chować spokój. - Dobra. Ty prowadź, a ja będę zachowywała spokój. - W porządku. Jesteś już spokojna? - Tak. Odpręż się. I patrz, dokąd jedziesz. A dokąd je- dziesz? - Nie wiem. Co jest w kopercie? Wyciągnęła z niej jakiś dokument. Zerknęła na Grant- hama, który zamiast na jezdnię gapił się na nią. - Patrz, jak jedziesz! - Do cholery, przeczytaj to wreszcie! - Nie mogę. Nie mogę czytać podczas jazdy, bo robi mi się niedobrze. - Cholera! Cholera! Cholera! - Znów wrzeszczysz. Skręcił kierownicę w prawo i wjechał w strefę zakazu postoju przy ulicy E. Gdy nacisnął hamulec, z tyłu ode- zwały się klaksony. Spojrzał na Darby nienawistnie. - Dzięki - rzuciła słodko i zaczęła czytać. Dokument był czterostronicowym oświadczeniem, spi- sanym schludnie na maszynie i złożonym pod przysięgą w obecności notariusza. U góry widniała data; był to pią- tek - dzień przed ostatnim telefonem do Granthama. Zaprzysiężony Curtis D. Morgan oświadcza, że jest pra- wnikiem zatrudnionym w dziale paliw płynnych kancelarii adwokackiej White'a i Blazevicha, w której pracuje bez przerwy od pięciu lat. W ramach obowiązków służbowych zajmuje się obsługą prawną prywatnych kompanii wydo- bywających i eksploatujących złoża ropy naftowej. Repre- zentuje wiele zagranicznych firm, lecz głównie zajmuje się 373 przedsiębiorstwami amerykańskimi. W chwili gdy rozpo- czynał pracę w kancelarii, przydzielono mu klienta, prze- ciwko któremu toczyło się skomplikowane postępowanie są- dowe w południowej Luizjanie. Klientem tym był niejaki Victor Mattiece. Curtis D. Morgan zorientował się, że był on osobistością dobrze znaną wspólnikom White'a i Bla- zevicha. Pan Mattiece, będący stroną pozwaną we wzmian- kowanym postępowaniu sądowym, podejmował wysiłki ma- jące na celu obalenie pozwu, co w efekcie miało mu umo- żliwić wydobywanie milionów baryłek ropy z bagnistego rejonu Terrebonne Parish w Luizjanie. Należy dodać, że w złożu oprócz ropy znaleziono również pokłady gazu zie- mnego, szacowane na setki milionów metrów sześciennych. Wspólnikiem nadzorującym sprawę z ramienia kancelarii White'a i Blazevicha był F. Sims Wakefield - bliski znajomy pana Mattiece'a, często odwiedzający rezydencję klienta na Bahamach. Siedzieli w samochodzie, którego lewy zderzak niebez- piecznie wystawał na jezdnię, i zupełnie nie zwracali uwagi na przejeżdżające blisko auta. Darby czytała powoli. Grant- ham słuchał z zamkniętymi oczami. Reasumując to, co oświadczono do tej pory, należy stwierdzić, że sprawę pana Mattiece 'a traktowano priory- tetowo w kancelarii White'a i Blazevicha. Firma nie re- prezentowała oficjalnie pana Mattiece 'a podczas rozprawy sądowej i trwającej jeszcze procedury apelacyjnej, mimo to wszystkie dokumenty związane ze sprawą trafiały na biurko pana Wakefielda, który nie zajmował się niczym innym oprócz "sprawy pelikana", jak określano postępo- wanie. Pan Wakefield w godzinach urzędowania odbywał długie telekonferencje z panem Mattiece'em. Składający oświadczenie Curtis D. Morgan poświęcał postępowaniu przeciwko panu Mattiece 'owi średnio dziesięć godzin tygo- dniowo, przy czym wyznaczano mu jedynie zadania mar- ginalne dla sprawy. Zaprzysiężony wręczał swoje rozlicze- nia godzinowe wraz z rachunkami panu Wakefieldowi, co stanowiło naruszenie obowiązującej w kancelarii praktyki 374 przekazywania wszelkich rozliczeń urzędnikom działu ra- chunkowości, którzy następnie dostarczali je księgowości. Curtis D. Morgan oświadcza, że znane mu są pogłoski zasłyszane w firmie, jakoby pan Mattiece nie płacił kan- celarii White'a i Blazevicha standardowej stawki godzino- wej. Dalej zaprzysiężony - mimo braku dowodów - stwier- dza z całym przekonaniem, że jego firma pracowała dla pana Mattiece'a za przyszły procentowy udział w zyskach z inkryminowanego złoża w Terrebonne Parish. Zdaniem składającego oświadczenie udział ten miał wynosić dziesięć procent zysków netto pochodzących z eksploatacji szybów. Należy nadmienić, że praktyki tego rodzaju są poważnym naruszeniem przepisów obowiązujących zarówno w izbach przemysłowych, jak i adwokackich. Usłyszeli pisk hamulców i przygotowali się na uderzenie. Samochód ominął ich o włos. - Zginiemy tu! - pisnęła Darby. Grantham przestawił dźwignię automatycznej skrzyni biegów na "jazdę" i skierował prawe przednie koło na kra- wężnik, a potem na chodnik. Teraz byli bezpieczni. Pontiac stanął ukosem w połowie chodnika, z bagażnikiem wysta- jącym na jezdnię. - Czytaj dalej - polecił Gray. Zaprzysiężony w obecności tutejszego notariusza, Curtis D. Morgan oświadcza dalej, co następuje: w dniu 28 wrześ- nia bądź dzień po tej dacie znalazł się w gabinecie star- szego wspólnika Wakefielda. Wszedł tam z dwoma segre- gatorami i plikiem dokumentów, nie związanych z tak zwa- ną sprawą pelikana. Pan Wakefield siedział za biurkiem i rozmawiał przez telefon. W biurze kręciło się jak zwykle kilka sekretarek. Należy nadmienić, że w gabinecie pana Wakefielda i w sąsiadującym z nim sekretariacie zawsze panował rozgardiasz. Zaprzysiężony stał w gabinecie kilka minut, czekając, aż pan Wakefield zakończy rozmowę. Se- gregatory i dokumenty złożył na biurku wspólnika. Po pięt- nastu minutach, nie doczekawszy się zakończenia rozmowy, Morgan zabrał z biurka segregatory oraz plik dokumentów 375 / wrócil do swojego biura. Działo się to przed drugą po południu. Morgan przygotowywał wypis z dokumentu znaj- dującego się w segregatorze. Gdy przekładał segregatory i dokumenty, które miał ze sobą w gabinecie pana Wake- fielda, zauważył odręczną notatkę, przypadkowo zabraną z biurka. Początkowo zamierzał zwrócić notatkę właści- cielowi, nie czytając jej, ale gdy mimochodem rzucił na nią okiem, zmienił zdanie i dwukrotnie przeczytał jej treść. Morgan postanowił powielić notatkę, której kopię niniej- szym dołącza do oświadczenia. - Przeczytaj ją! - krzyknął Grantham. - Nie skończyłam jeszcze czytać oświadczenia - odparła gniewnie Darby. Gray nie zamierzał wdawać się w kolejną kłótnie. Miał przed sobą prawniczkę delektującą się prawniczym doku- mentem, więc sprzeciw byłby pozbawiony sensu. Treść pisma zaniepokoiła, wstrząsnęła i przeraziła Mor- gana, który wyszedł na korytarz i odbił notatkę na ksero- kopiarce. Wróciwszy do biura, umieścił oryginał notatki dokładnie tam, gdzie ją znalazł, to znaczy pod plikiem se- gregatorów i dokumentów. Nie zamierzał informować wspól- ników, że poznał treść przypadkowo znalezionego pisma. Darby otworzyła oświadczenie na ostatniej stronie. Za- łącznik nr 1. Kopia dwuparagrafowej, napisanej odręcznie notatki, sporządzonej na papierze kancelaryjnym do użytku wewnętrznego firmy adwokackiej White i Blazevich. Zaprzysiężony Curtis D. Morgan oświadcza, że figurujący w wierszu "OD:" M. Ve Imano jest Marty m Yelmanem, star- szym wspólnikiem w kancelarii White'a i Blazevicha. Dalej oświadcza, że figurujący w wierszu "DO:" F. Sims Wake- field jest starszym wspólnikiem kancelarii White'a i Bla- zevicha, nadzorującym obsługę prawną postępowania są- dowego przeciwko klientowi kancelarii, niejakiemu Victo- rowi Mattiece'owi. Notatka datowana 28 września brzmi następująco: Sims, bądź łaskaw poinformować klienta, że zakończono sele- 376 kcję. Gremium ucichnie po wyeliminowaniu Rosenberga. Drugi kandydat to, wystaw sobie, Jensen. Być może wyda się klientowi nieco osobliwy, ale "Einstein" odkrył nić łą- czącą go z numerem jeden. Poza tym chłopak cierpi... Przekaż mu również, że przylot pelikana - biorąc pod uwagę okoliczności - będzie możliwy nie wcześniej niż za cztery lata. Bez podpisu. Gray kaszlał, dusił się i rzęził. Gdy doszedł do siebie, otworzył szeroko usta, ale nie mógł wydobyć głosu. Darby wróciła do poprzedniej strony i zaczęła czytać szybciej. Zaprzysiężony Curtis D. Morgan oświadcza dalej, co następuje: wymieniony jako autor notatki Marty Yelmano jest człowiekiem bezwzględnym. Pracuje w kancelarii osiemnaście godzin dziennie i podobne normy narzuca współpracownikom, karcąc ich z byle powodu. Zajmuje klu- czowe stanowisko w firmie, którą często reprezentuje przed wpływowymi osobistościami waszyngtońskiego estab- lishmentu. W kręgach władzy uchodzi za twardego gracza politycznego, dysponującego ogromną fortuną. Jada obiady z kongresmenami i grywa w golfa z członkami gabinetu. Swoje nieczyste operacje utrzymuje w ścisłej tajemnicy. Przydomkiem "Einstein" określa się w kancelarii Na- thaniela Jonesa - człowieka szalonego, a przy tym pra- wdziwego geniusza prawa. Jones siedzi zazwyczaj w za- mkniętej prywatnej biliotece na piątym piętrze. Zna na pa- mięć wszystkie orzeczenia Sądu Najwyższego, jedenastu fe- deralnych sądów apelacyjnych i wszystkich sądów najwy- ższych pięćdziesięciu stanów. Zaprzysiężony, po powieleniu notatki i odłożeniu orygi- nału na miejsce, ukrył kopię w szufladzie biurka. Po dzie- sięciu minutach do jego biura wpadł pan Wakefield, bardzo blady i bardzo wzburzony. Domagał się zwrotu notatki. Morgan udał, że o niczym nie wie, po czym razem zabrali się do przeglądania papierów leżących na biurku. Gdy pod stertą segregatorów i dokumentów natrafili na oryginał notatki, pan Wakefield - nie kryjąc złości - zapytał Mor- 377 gana, czy zna treść pisma. Zaprzysiężony skłamał, że widzi je po raz pierwszy na oczy. Wyjaśnił wspólnikowi, że za- pewne zabrał je przez nieuwagę z jego biurka. Pan Wa- kefield, nie kryjąc oburzenia, pouczył podwładnego o nie- tykalności swojego biurka. Miotał oskarżenia pod adresem zaprzysiężonego i zachowywał się jak szaleniec. Po jakimś czasie, uspokoiwszy się nieco, zaczął bagatelizować treść notatki. Wyszedł zabierając oryginał. Morgan jeszcze tego samego dnia ukrył kopię w książce z podręcznej biblioteki prawniczej. Histeryczne zachowanie pana Wakefielda wstrząsnęło nim. Przed wyjściem do domu zaprzysiężony bardzo starannie poukładał wszystkie doku- menty i uporządkował biuro. Następnego ranka zorientował się, że jego gabinet został przeszukany. Morgan postanowił zachować ostrożność, gdy za książ- kami w biblioteczce znalazł mały śrubokręt. Później natknął się na kawałek czarnej taśmy klejącej, nie używanej w biu- rze. Doszedł do wniosku, że w jego gabinecie założono podsłuch. Morgan był przekonany, że wspólnik Wakefield bacznie go obserwuje. W tym okresie w gabinecie pana Wakefielda częściej niż zwykle pojawiał się Yelmano. Gdy zamordowano sędziów Rosenberga i Jensena, Mor- gan natychmiast połączył zabójstwa z notatką i sprawą Mattiece 'a. Treść pisma nie pozostawiała wątpliwości, kto kryje się za zbrodnią. Co prawda w notatce nie wymienia się Mattiece'a z nazwiska, ale mówi się o nim per "klient", a Wakefield nie reprezentował nikogo innego. Morgan oświadcza, że żaden inny znany mu klient kancelarii nie skorzystałby w sposób tak oczywisty z przetasowania w składzie sędziowskim Najwyższego Trybunału. Darby przerwała i rzuciła okiem na ostatni paragraf oświadczenia. Zdaje się, że najgorsze jeszcze przed nimi. Zaczęła czytać. Morgan oświadcza pod przysięgą, że jest śledzony, o czym przekonał się co najmniej dwukrotnie. Po zabójstwie sędziów odebrano mu tak zwaną sprawę pelikana i zawa- lono innymi zleceniami, żądając wzmożonego wysiłku i co- 378 raz dłuższego czasu urzędowania. Zaprzysiężony stwierdza, że obawia się o swoje życie. Oświadcza, że ludzie, którzy zabili dwóch sędziów Sądu Najwyższego, nie zawahają się przed usunięciem nikomu nie znanego prawnika. Stwierdzam, że niniejsze oświadczenie złożyłem pod przy- sięgą w obecności tutejszego notariusza publicznego, pani Emily Stanford, adres... data... Podpisano: Curtis D. Morgan. - Siedź tu i nie ruszaj się - powiedział Grantham i wy- skoczył z auta. Omijając trąbiące samochody, popędził na drugą stronę ulicy, gdzie przed cukiernią stał automat tele- foniczny. Wystukał numer Smitha Keena, nie spuszczając oka z niebezpiecznie zaparkowanego na chodniku pontiaca. - Smith? Mówi Gray. Słuchaj uważnie i zrób, co ci powiem. Znalazłem drugie źródło. Zweryfikowaliśmy ra- port "Pelikana". To dynamit, Smith! Powiadom Krautham- mera i Feldmana. Za piętnaście minut czekajcie w gabi- necie naczelnego. - Co to za źródło? - Garcia zostawił pożegnalny list. Po drodze zatrzyma- my się jeszcze w pewnym miejscu i zaraz będziemy u was. - Będziecie? Ty i dziewczyna? - Tak. Załatw jakiś telewizor i magnetowid. Ustaw wszystko w sali konferencyjnej. Zdaje się, że Garcia chce nam coś powiedzieć. - Zostawił taśmę? - Tak. Do zobaczenia za piętnaście minut! - Nic ci nie grozi? - Mam nadzieję. Ale denerwuję się jak jasna cholera. - Odłożył słuchawkę i popędził do samochodu. Biuro notarialne pani Stanford mieściło się przy Ver- mont. Gdy Grantham i Darby wpadli do środka, pani no- tariusz odkurzała półki. Tym dwojgu musiało się bardzo śpieszyć... - Czy pani Emily Stanford? - zapytał mężczyzna. 379 - Tak. O co chodzi? - Czy ten dokument został potwierdzony notarialnie u pani? - Pokazał ostatnią stronę oświadczenia. - Kim pan jest? - Gray Grantham z "Washington Post". Czy to pani podpis? - Owszem. Potwierdziłam ten dokument. Darby pokazała jej zdjęcie Garcii, czyli Morgana. - Czy ten mężczyzna podpisał oświadczenie? - spytała. - Tak. Nazywa się Curtis Morgan. To on. - Dziękuję pani - powiedział Gray. - On... nie żyje, prawda? - spytała pani notariusz. - Czytałam w gazecie... - Tak, nie żyje - potwierdził Gray. - Czy pani zna treść oświadczenia? - O nie. Pan Morgan sporządził je własnoręcznie. Wie pan, był prawnikiem... Ja tylko odebrałam od niego przy- sięgę, że przedstawione w dokumencie treści są zgodne z prawdą. I poświadczyłam podpis. Wiedziałam, od same- go początku wiedziałam, że coś jest nie tak. - Dziękujemy, pani Stanford. - Wyszli tak samo szybko, jak się pojawili. Chudzielec ukrył świecące czoło pod wytartym meloni- kiem. Jego spodnie były w strzępach, z butów wychodziły brudne paluchy. Siedział w starym fotelu inwalidzkim przed budynkiem "Posta". Na kolanach trzymał tabliczkę głoszącą, że jest BEZDOMNY I GŁODNY. Chudzielec bez przerwy kręcił głową, jakby z głodu obżarł się szaleju. Obok wózka stało kartonowe pudełko, do którego co jakiś czas własnoręcznie wsypywał ukradkiem drobne. Może miałby się lepiej udając niewidomego? Na nosie miał ma- skujące zielone okulary, z żabą Kermitem w rogach. Ob- serwował bacznie ulicę. Żaden podejrzany ruch nie uszedł jego uwagi. Samochód wypadł zza zakrętu i zatrzymał się z piskiem 380 opon. Wyskoczyli facet z dziewczyną i pędem ruszyli w stronę redakcji. Pod wyliniałym kocem Chudy chował re- wolwer, ale ci dwoje biegli za szybko. A na chodniku było zbyt wielu ludzi. Gdy spojrzał za siebie, Darby znikała właśnie w drzwiach budynku. Odczekał minutę, po czym odjechał. 41 Smith Keen zobaczył ich, jak kluczyli pomiędzy rzędami biurek sali agencyjnej. Gray szedł pierwszy i trzymał dziewczynę za rękę. Była naprawdę ładna, ale nie czas na podziwianie jej urody! Gdy stanęli przed nim, nie mogli złapać oddechu. - Smith Keen, a to jest Darby Shaw - przedstawił ich sobie Gray, oddychając ciężko. - Witam - powiedziała, rozglądając się po hałaśliwej sali. - Miło mi, Darby. Słyszałem, że jesteś niezwykłą ko- bietą. - Zgadza się - rzucił Gray. - Poflirtujecie sobie później. - Proszę za mną - powiedział Keen. - Feldman czeka na nas w sali konferencyjnej. Przeszli przez zatłoczony serwis i skręcili do przestron- nej sali, z długim stołem pośrodku. W pokoju było pełno mężczyzn wymieniających głośno uwagi. Wszyscy umilkli jak na komendę, gdy zobaczyli Darby. Feldman zamknął drzwi. Wyciągnął do niej rękę. - Jackson Feldman, redaktor naczelny. Ty jesteś Darby? - A któż by inny? - sapnął Gray. Feldman nie zwrócił na niego uwagi. Przedstawił Darby siedzących za stołem mężczyzn. - Howard Krauthammer, dyrektor wydawnictwa; Ernie DeBasio, mój zastępca i szef działu zagranicznego; Elliot 381 Cohen, mój zastępca i szef działu krajowego; Vince Litsky, nasz prawnik. Darby kiwała uprzejmie głową, choć nazwiska przed- stawianych osób natychmiast wylatywały jej z głowy. Wszyscy panowie mieli około pięćdziesiątki, wszyscy nosili koszule z krótkimi rękawami i wszyscy wyglądali na prze- jętych. Wyczuwała wiszące w powietrzu napięcie. - Daj mi taśmę - polecił Gray. Wyjęła ją z torebki i podała Granthamowi. Telewizor wraz z magnetowidem stał na przenośnym stoliku w od- ległym końcu sali. Gray wsunął taśmę do aparatu. - Nagranie trafiło w nasze ręce przed dwudziestoma mi- nutami i jeszcze go nie obejrzeliśmy - wyjaśnił. Darby usiadła na krześle pod ścianą. Mężczyźni pochylili się ku ekranowi. Na czarnej płaszczyźnie telewizora pojawiła się data - 12 października. Zaraz potem ujrzeli Curtisa Morgana sie- dzącego w kuchni. Trzymał w ręku pilota kierującego pra- cą kamery. "Nazywam się Curtis Morgan i ponieważ oglądacie to nagranie, zapewne nie żyję". Co za początek! Dziennikarze pokręcili głowami, nie odrywając wzroku od ekranu. "Jest 12 października, siedzę w domu. Jestem sam. Moja żona poszła do lekarza. Powinienem być w pracy, ale po- wiadomiłem ich, że jestem chory. Żona o niczym nie wie. Nikomu nie zdradziłem tego, co zaraz powiem. Ponieważ oglądacie kasetę, widzieliście zapewne to... [Podnosi ze stołu oświadczenie]. Jest to moje oświadczenie złożone pod przysięgą. Zamierzam dołączyć je do kasety i umieścić w skrytce depozytowej w banku. Przeczytam je, a potem opowiem o paru innych sprawach"... - Mamy to oświadczenie - rzucił szybko Grantham. Stał oparty o ścianę obok Darby. Nikt na niego nie spojrzał. Wszyscy wlepiali wzrok w ekran. Morgan czytał powoli tekst dokumentu. Jego oczy biegały od kartek do kamery, jakby sprawdzał, czy wszystko się nagrywa. Czytanie oświadczenia zajęło mu dziesięć minut. Za każ- 382 dym razem, gdy w tekście pojawiało się słowo pelikan, Darby zamykała oczy i powoli kręciła głową. A więc wszy- stko sprowadzało się do tego... Cały ten koszmar... Tyle niepotrzebnych śmierci... I to z powodu wymierających ptaków... Próbowała nie myśleć o tym. Słuchała Morgana. Kiedy skończył czytać, odłożył oświadczenie na stół i za- jrzał do notesu. Był spokojny i odprężony. Przystojny chło- pak, wcale nie wyglądał na swoje dwadzieścia dziewięć lat. Siedział rozluźniony, w wykrochmalonej białej koszuli, bez krawata. "Kancelaria White'a i Blazevicha - zaczął - nie jest moim wymarzonym miejscem pracy. Wierzę jednak w ucz- ciwość większości spośród czterystu zatrudnionych tam pra- wników, którzy zapewne nigdy nie słyszeli o Victorze Mat- tiesie. Mówiąc szczerze, nie sądzę, by inni - oprócz Wa- kefielda, Yelmana i "Einsteina" - wiedzieli o spisku. Mo- gę podejrzewać, że pomaga im dosyć złowroga postać, wspólnik Jarreld Schwabe, ale nie mam na to dowodów". Darby doskonale pamiętała pana Schwabego. "Kilka dni po zabójstwie sędziów zwolniono nagle sekretarkę, Miriam LaRue, która pracowała w dziale paliw płynnych od osiem- nastu lat. Niewykluczone, że pani LaRue wie coś o sprawie. Mieszka w Falls Church. Inna sekretarka, której dla jej bezpieczeństwa nie wymienię z nazwiska, zwierzyła mi się, że słyszała przypadkowo rozmowę pomiędzy Wakefieldem i Yelmanem poświęconą mojej osobie i temu, czy można mi zaufać. Nic więcej nie potrafiła powiedzieć, dotarły do niej jedynie strzępki zdań. Po znalezieniu przeze mnie no- tatki na biurku Wakefielda stosunek wspólników do mnie uległ gwałtownej zmianie. Było to szczególnie widoczne w zachowaniu panów Wakefielda i Schwabego. Odnosiłem wrażenie, że z chęcią przycisnęliby mnie do muru i grożąc bronią zakazali mówienia o notatce, ale oczywiście nie mogli tego zrobić, bo nie mieli pewności, czy ją czytałem. Bali się nagłaśniać jedną z tysiąca biurowych pomyłek. Czytałem notatkę i wiem, że na dziewięćdziesiąt procent podejrzewali mnie o to. Bałem się, bo jeśli zabili Rosen- 383 berga i Jensena, to, do diabła, nie powinni mieć kłopotów ze mną, zwykłym adwokatem. Poza tym, nawet gdyby nie zdecydowali się mnie usunąć, w każdej chwili mogli zwol- nić mnie z pracy". Litsky - prawnik "Posta" - pokręcił głową z niedowie- rzaniem. Pozostali widzowie poruszyli się niespokojnie na krzesłach. "Dojeżdżam do pracy samochodem i dwukrotnie ktoś mnie śledził. Wiem, że chodzą za mną nawet podczas prze- rwy na lunch"... Dalej Morgan mówił o swojej rodzinie, dorzucił też kilka dygresji. Widać było, że ma już niewiele do powiedzenia, ale nie chce kończyć nagrania. Gray podał oświadczenie i załącznik Feldmanowi, który rzucił na nie okiem i prze- kazał Krauthammerowi. Ten podał dokument dalej. Morgan wygłosił na koniec przerażające memento: "Nie wiem, kto ogląda tę taśmę, i nie ma to dla mnie większego znaczenia, ponieważ jestem już zapewne martwy. Mam na- dzieję, że to nagranie zostanie wykorzystane przeciwko Mattiece'owi i jego skorumpowanym prawnikom. A jeśli trafiło w ręce tych bandytów i oszustów, to powiem wam jedno: będziecie się smażyć w piekle!" Gray zatrzymał taśmę i wyjął ją z magnetowidu. Zatarł ręce i uśmiechnął się. - I cóż, panowie, wystarczy wam taka weryfikacja czy żądacie więcej? - Znam tych ludzi - odezwał się oszołomiony Litsky. - Przed rokiem grywałem z Wakefieldem w tenisa. Feldman wstał i zaczął przechadzać się po sali. - Jak znaleźliście Morgana? <. - To długa historia - odparł Gray. - Podaj mi jej krótszą wersję. - Na wydziale prawa w Georgetown jest pewien student, który latem miał praktykę u White'a i Blazevicha. Roz- poznał Morgana na fotografii. - Skąd miałeś jego zdjęcie? - spytał Litsky. "* - Nie musisz wiedzieć. To nie należy do sprawy. 384 - Proponuję to puścić - oświadczył głośno Krauthammer. - Zgadzam się - dorzucił Elliot Cohen. - W jaki sposób dowiedzieliście się, że Morgan nie ży- je? - zapytał Feldman. - Darby była wczoraj u White'a i Blazevicha. O mało jej nie udusili, ale powiedzieli o śmierci Morgana... - Gdzie była taśma i oświadczenie? - W skrytce w Pierwszym Banku Kolumbijskim. Żona Morgana dała mi do niej klucz dziś o piątej rano. Nie popełniłem żadnego wykroczenia, zbierając materiały do tej historii. Raport "Pelikana" został w pełni zweryfiko- wany przez niezależne źródło. - Puszczamy - oznajmił Ernie DeBasio. - Puszczamy z największymi nagłówkami od czasu, gdy w naszej ga- zecie wydrukowaliśmy nagłówek: NIKON SKŁADA RE- ZYGNACJĘ. Feldman zatrzymał się obok Smitha Keena. Przyjaciele spojrzeli sobie głęboko w oczy. - Puść to - powiedział Keen. - Vince? - zwrócił się naczelny do prawnika. - Z prawnego punktu widzenia nic nam nie mogą za- rzucić. Chciałbym jednak przeczytać artykuł przed wydru- kowaniem. - Ile czasu potrzebujesz? - Naczelny spojrzał na Graya. - Mam już szkic. Napisanie pełnej wersji zajmie mi godzinę. Dajcie mi dwie godziny na Morgana. W sumie trzy. Nie więcej. Feldman od chwili spotkania z Darby nawet się nie uśmiechnął. Przeszedł kilka kroków i stanął przed Grant- hamem. - A jeśli taśma jest spreparowana? - Spreparowana?! O czym ty, do cholery, mówisz, Jack- son?! Mało ci trupów? Widziałem wdowę. Na własne oczy, tak jak teraz ciebie. Wdowa jest prawdziwa, można jej dotknąć! W tej gazecie wydrukowano artykuł o śmierci Morgana. Morgan nie żyje! Nawet w jego kancelarii mó- wią, że jest martwy! A na kasecie widziałeś go za życia! 385 Słyszałeś, jak opowiadał, co mu grozi! Wiem na pewno, że to on! Curtis D. Morgan we własnej osobie! Rozma- wialiśmy z notariuszką, która poświadczyła jego podpis i odebrała przysięgę. Rozpoznała go! - Gray pieklił się coraz głośniej i spoglądał z niedowierzaniem po twarzach mężczyzn. - Każde słowo Morgana potwierdza treść ra- portu. Każde! Czy Garcia nie powiedział ci tego samego, co usłyszałeś od Darby: Mattiece, proces, morderstwa?! Darby jest z nami, jest autorką raportu. Posłuchaj jej opo- wieści o trupach i o tym, jak ścigano ją po całym kraju! W tym nie ma słabych punktów. To wszystko prawda, Jac- kson, i mamy gotowy materiał! - Więcej niż materiał, Gray - uśmiechnął się w końcu Feldman. - Chcę widzieć artykuł o drugiej. Jest jedenasta. Zamkniesz się w tej sali. Za trzy godziny zbierzemy się tu ponownie i przeczytamy pierwszą wersję. - Feldman zmierzał do drzwi. - Zobowiązuję wszystkich obecnych do zachowania milczenia. Mężczyźni wstali i wyszli z sali posiedzeń. Najpierw jednak kolejno podchodzili do Darby i ściskali jej dłoń. Nie wiedzieli, czy powinni pogratulować jej zwycięstwa, czy podziękować, uśmiechali się więc i poklepywali ją po ręce. Darby nie miała siły, by wstać. Kiedy zostali sami, Gray usiadł naprzeciw i ujął jej dło- nie. Przed nimi stał długi stół konferencyjny, wokół niego starannie ustawione krzesła. Ściany były białe, oświetlone halogenowymi lampami i promieniami słońca wpadającymi przez dwa okna. - Jak się czujesz? - zapytał. - Nie wiem. Chyba dotarliśmy do końca. Udało nam się! - Nie wyglądasz na szczęśliwą. - Miewałam lepsze miesiące. Jestem szczęśliwa z two- jego powodu. - Z mojego? - Spojrzał na nią uważnie. - Złożyłeś wszystko w całość, a jutro dowie się o tym świat. Nagrodę Pulitzera masz w kieszeni. - Nie myślałem o tym. 386 - Kłamca. - No dobrze, może przelotnie. Ale kiedy wczoraj wyszłaś z windy i powiedziałaś mi o śmierci Garcii, Pulitzer wy- parował mi z głowy. - Powiem ci, że to niesprawiedliwe! Odwaliłam za cie- bie całą robotę. Wykorzystałeś zasoby mojej inteligencji, a teraz będziesz zbierał laury. - Z przyjemnością umieszczę twoje nazwisko pod ar- tykułem, jako autorki raportu. Jeśli chcesz, damy twoje zdjęcie na pierwszej stronie, obok Rosenberga, Jensena, Mattiece 'a, prezydenta, Verheeka i... - Thomasa? Czy jego zdjęcie też tam będzie? - To zależy od Feldmana. To on redaguje tę gazetę. No cóż, panno Shaw, mam trzy godziny na napisanie naj- ważniejszego artykułu w życiu. Historii, która wstrząśnie światem. Historii, która może obalić prezydenta i która roz- wiąże sprawę morderstwa sędziów. I która wreszcie uczyni mnie sławnym i bogatym. - " " - Pozwól, że ja ją napiszę. - Naprawdę? Świetnie. Jestem trochę zmęczony... - Idź po notatki. I przynieś kawę. Zamknęli drzwi i przygotowali warsztat pracy. Asystent z serwisu wtoczył stoliczek z komputerem i drukarką. Wy- słali go po dzbanek kawy i owoce. Podzielili historię na części: najpierw morderstwa, potem sprawa pelikanów z południowej Luizjany, dalej Mattiece i jego związki z prezydentem, później raport i jego tragiczne reperkusje: Callahan, Verheek i sprawa tajemniczej śmierci Curtisa Morgana; wreszcie White i Blazevich, czyli Wakefield, Yelmano i "Einstein". Darby wolała pisać na kartce. Prze- lewała na papier wszystko, co wiedziała o procesie, i stre- szczała raport. Potem zajęła się samym Mattiece' em. Gray zabrał się do pozostałych wątków i korzystając z notatek wpisywał artykuł do komputera. Darby mogłaby służyć za przykład wzorowej organizacji 387 pracy - jej notatki leżały starannie posegregowane na stole; odręczny tekst był czytelny i pisany niemal bez skreśleń. Grantham natomiast tworzył wokół siebie nieziemski ba- łagan - rzucał kartki na podłogę, rozmawiał z komputerem, drukował poszczególne paragrafy, po czym, niezadowolony, natychmiast wyrzucał je do kosza. Darby uciszała go bez przerwy. - To nie czytelnia wydziału prawa - słyszała w odpo- wiedzi. - Tu się robi gazetę. Piszę zawsze ze słuchawką telefonu przy każdym uchu i rozwrzeszczanym naczelnym nad głową. O wpół do pierwszej Smith Keen przysłał im lunch. Darby jadła kanapkę i wyglądała przez okno. Gray przeko- pywał się przez raporty finansowe kampanii prezydenckiej. Podejrzanego typa zauważyła zupełnie przypadkowo. Opierał się o ścianę budynku po przeciwnej stronie ulicy. Nie byłoby w tym niczego niezwykłego, gdyby nie to, że godzinę wcześniej stał pod hotelem Madison. Popijał coś ze styropianowego kubka i obserwował wejście do "Posta". Ubrany był w dżinsowy garniturek, na głowie miał czarną czapkę. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. I stał sobie na ulicy. Darby odgryzała maleńkie kęsy kanapki i przyglądała się mu przez dziesięć minut. Popijał z kubka i nie ruszał się. - Gray, podejdź tu, proszę. - O co chodzi? - Grantham stanął przy oknie. Pokazała mu mężczyznę w czarnej czapeczce. - Przypatrz mu się uważnie - poleciła. - I powiedz mi, co robi? - Pije... chyba kawę... opiera się o ścianę i patrzy... na nasz budynek! - W co jest ubrany? - W dżins od góry do dołu. Na głowie ma czarną czapkę. Na nogach kowbojskie buty. Dlaczego pytasz? - Przed godziną widziałam, jak stoi pod hotelem. Był częściowo zasłonięty furgonetką, ale to ten sam. Teraz zna- lazł się tutaj. 388 - I co...? - A to, że nie robi nic innego, tylko łazi po ulicy i gapi się na budynki, do których wchodzimy. Gray kiwnął głową. Nie czas na zadawanie głupich pytań. Facet wyglądał podejrzanie, a Darby miała nosa. Przez dwa tygodnie ścigali ją od Nowego Orleanu po Nowy Jork. Dlaczego nie mieliby pojawić się w Waszyngtonie? Dziew- czyna lepiej od niego orientowała się w tych sprawach. - Słucham... Co o nim sądzisz, Darby? - Podaj mi choć jeden powód, dla którego ten człowiek, nie włóczęga przecież, robi to, co robi. Mężczyzna spojrzał na zegarek i ruszył chodnikiem. Po chwili zniknął im z oczu. Darby sprawdziła czas. - Jest dokładnie pierwsza - powiedziała. - Będziemy wyglądać na ulicę co piętnaście minut, dobrze? - W porządku, choć nie sądzę, żeby to byli oni. - Chciał ją pocieszyć, ale nie udało mu się. Usiadła przy stole i zabrała się do pracy. Gray obser- wował ją przez chwilę, a potem wrócił do komputera. Oderwał się od klawiatury po piętnastu minutach i pod- szedł do okna. Darby spoglądała na niego spod oka. - Nie widzę go - oznajmił. Zobaczył go o wpół do drugiej. - Darby... Wyjrzała przez okno i wbiła wzrok w czarną czapeczkę. Facet narzucił na plecy zieloną wiatrówkę i stał tyłem do nich. Wyglądało to bardzo podejrzanie. Przeszedł kilka kro- ków i zatrzymał się obok ciężarówki. Zapalił papierosa i spojrzał na drzwi wejściowe. Omiótł wzrokiem chodnik przed budynkiem. - Dlaczego gniecie mnie w żołądku? - spytała Darby. - Ale skąd się tu wzięli? Przecież to niemożliwe... - Wiedzieli, że jestem w Nowym Jorku. - Może chodzą za mną? Mówiono mi, że ktoś mnie śledzi. Na pewno wysłano go, żeby sprawdził, czy pokażę się w redakcji. Skąd mieliby wiedzieć, że ty jesteś tutaj? To ja go zwabiłem. 389 - Niewykluczone - wycedziła. - Poznajesz go? - Nie wiem. Nigdy mi się nie przedstawiali. - Posłuchaj, zostało nam trzydzieści minut. Skończmy pisać, a potem zajmiemy się tym gościem. Wrócili do pracy. Za piętnaście druga Darby podeszła do okna. Facet zniknął. Drukarka rzucała na papier pierwszą wersję artykułu. Redaktorzy czytali z ołówkami w dłoniach. Litsky czy- tał dla przyjemności. Artykuł sprawiał mu większą radość niż pozostałym. Była to długa historia i Feldman ciął ją niemiłosiernie niczym chirurg. Smith Keen dopisywał coś na marginesach. Krauthammer nie miał żadnych zastrzeżeń. Czytanie zajęło im sporo czasu. Gray nanosił kolejne poprawki. Darby stała przy oknie. Facet w czarnej czape- czce wrócił na wartę. Tym razem miał na sobie granatową kurtkę. Zapomniał zmienić spodnie. Na dworze było po- chmurno, chłodno i mężczyzna popijał gorącą kawę. Co jakiś czas przytupywał, jakby marzły mu stopy. Upijał łyk kawy, rzucał okiem na "Posta", potem na ulicę i znów na budynek. Dokładnie kwadrans po drugiej zaczął kogoś wy- patrywać. Samochód zatrzymał się kilka jardów za wartownikiem. Z tyłu wysiadł dobry znajomy Darby. Auto ruszyło z pi- skiem opon, a przybysz rozejrzał się po ulicy. Utykając lekko, podszedł do mężczyzny w czarnej czapce. Wymienili parę słów i Tucznik ruszył ku skrzyżowaniu Piętnastej i L. Ten w czarnej czapce został na miejscu. Rozejrzała się po sali. Wszyscy byli pochłonięci czyta- niem. Tucznik zniknął i nie mogła pokazać go Grayowi, który studiował własne dzieło z uśmiechem na twarzy. Nie... nie szukali reportera. Czekali na nią! Musieli być zdesperowani. Wystawali na ulicy, czekając na cud, łudząc się, że ofiara wyjdzie z budynku i trafi 390 prosto w ich łapy. Bali się. Tymczasem ona opowiedziała już o wszystkim i rozdała kopie raportu. Jutro rano rozpęta się piekło. Muszą temu zapobiec. Taki dostali rozkaz. Stała w pokoju pełnym mężczyzn i drżała ze strachu. Feldman skończył ostatni. - Znalazłem tylko drobiazgi do poprawienia. Nie po- winno nam to zabrać więcej niż godzinę. Zajmijmy się telefonami. - Według mnie wystarczą trzy - powiedział Gray. - Biały Dom, FBI i White z Blazevichem. - W artykule napisałeś tylko o Wakefieldzie. Dlacze- go? - zapytał Krauthammer. - Morgan wskazał go palcem. - Ale autorem notatki jest Yelmano. Trzeba go wymienić z nazwiska. - Popieram - oznajmił Smith Keen. - Ja także - dodał DeBasio. - Dopisałem Yelmana - zakończył dyskusję Feldman. - O "Einsteinie" napiszemy później. Z telefonami do Białego Domu i kancelarii poczekamy do wpół do piątej albo nawet do piątej. Jeśli zadzwonimy wcześniej, wpadną w szał i po- pędzą z tym do sądu. - Popieram - rzucił Litsky. - Nie mogą wstrzymać dru- ku, niemniej będą próbować. Zaczekajmy do piątej. - Dobrze - zgodził się Gray. - Do wpół do czwartej naniosę poprawki. Potem zadzwonię do FBI i poproszę o komentarz. A później dobierzemy się do Białego Domu i prawników. Feldman stał już w progu. - Spotkamy się o wpół do czwartej. Gdy wyszli, Darby zamknęła drzwi i wskazała na okno. - Mówiłam ci o Tuczniku? - On też?! Wyjrzeli na ulicę. - Obawiam się, że tak. Rozmawiał z naszym znajomym, a potem odszedł. Nie mylę się, Gray. - To znaczy, że chodzi im o ciebie... 391 - Przypuszczam, że tak. Muszę się zbierać. - Coś wymyślimy. Powiadomię naszą ochronę. Chcesz, żebym porozmawiał z Feldmanem? - Jeszcze nie teraz. - Znam paru gliniarzy. - Świetnie. Myślisz, że zgodzą się zaaresztować tych panów i spuścić im lanie?! - Owszem. Ci, których znam, na pewno to zrobią. - Nie mogą im w niczym przeszkodzić, Grantham! Ci faceci nie robią nic złego. - Oprócz tego, że zamierzają cię zabić. - Czy w tym budynku jesteśmy bezpieczni? Gray zastanawiał się przez chwilę. - Porozmawiam z Feldmanem. Postawimy przed drzwia- mi dwóch strażników. - Dobrze. O wpół do czwartej Feldman zaaprobował drugą wersję artykułu i zezwolił na telefon do FBI. Do sali konferen- cyjnej wniesiono cztery aparaty i podłączono do nich mag- netofon. Feldman, Smith Keen i Krauthammer podnieśli słuchawki. Gray wystukał numer Phila Norvella, swojego dobrego znajomego, który czasami podrzucał mu kawałki z Biura, ale robił to tak rzadko, że nie zasługiwał na miano źródła. Zresztą w FBI trudno byłoby znaleźć kogoś, kto by na to zasługiwał. Norvell odebrał telefon. - Phil? Mówi Gray Grantham z "Washington Post". - Poważnie? Wciąż tam siedzisz? - Uprzedzam cię, że nagrywam tę rozmowę. - Nie strasz mnie. O co chodzi? - Jutro rano ukaże się artykuł opisujący szczegółowo spisek, w efekcie którego zamordowano sędziów Rosen- berga i Jensena. W artykule padają nazwiska Victora Mat- tiece'a, spekulanta naftowego, i jego dwóch prawników zatrudnionych w tym mieście. Wspominamy także o Ver- 392 heeku, który oczywiście nie miał nic wspólnego ze spi- skiem. W naszej opinii Federalne Biuro Śledcze od po- czątku wiedziało o Mattiesie, lecz wstrzymało prowadzone przeciwko niemu dochodzenie na wyraźne żądanie Białego Domu. Chcemy dać wam szansę skomentowania tej opinii. Po drugiej stronie zapadła cisza. - Phil, jesteś tam? - Tak. - Chcesz to skomentować? - Z pewnością zechcę to zrobić, ale dopiero gdy od- dzwonię. - Drukarnia jest już gotowa, więc nie masz zbyt wiele czasu. - Coś ci powiem, Gray: to nóż w plecy! Odłóż to do jutra! - W żadnym wypadku. - Dobra. Idę do Voylesa. Zaraz oddzwonię. - Dzięki. - Nie ma za co. To ja tobie powinienem dziękować, Gray. Sprawiłeś mi wspaniałą niespodziankę na koniec dnia. Pan Voyles będzie zachwycony. - Czekamy. - Grantham odłożył słuchawkę. Keen wy- łączył magnetofon. Telefon odezwał się po ośmiu minutach. Dzwonił sam dyrektor Voyles. Zażądał rozmowy z Jacksonem Feldma- nem. Magnetofon znów się kręcił. - Pan Voyles? - odezwał się pogodnie Feldman. Na- czelny doskonale znał dyrektora, ale w tych okoliczno- ściach wolał zwracać się do niego formalnie. - Mów mi Denton, do jasnej cholery! Posłuchaj, Jac- kson, słyszałem, że twój chłopak znowu coś wysmażył. Norvell opowiada mi o jakimś steku bzdur. Rzucacie się na głęboką wodę. Biuro prowadzi dochodzenie w sprawie Mattiece'a, trwa to już od jakiegoś czasu i zapewniam cię, że nie mamy przeciwko niemu żadnych dowodów. A teraz powiedz mi, co ustalił ten gówniarz? - Czy mówi ci coś nazwisko Darby Shaw? - Feldman 393 uśmiechnął się do dziewczyny, zadając to pytanie. Stała oparta o ścianę. - Tak - wydusił wreszcie Voyles. - Mój chłopak ma raport "Pelikana", Denton, a ja patrzę w tej chwili na pannę Shaw. - Bałem się, że nie żyje. - Żyje i ma się dobrze. Panna Shaw i Gray Grantham zdobyli z niezależnego źródła dowody potwierdzające tezę wysuniętą w raporcie. To długa historia, Denton. Voyles westchnął głęboko i poddał się. - No cóż... my też gromadzimy dowody przeciwko Mattiece'owi. Jest podejrzany... - Uprzedzam cię, Denton, że nagrywam tę rozmowę. Uważaj, co mówisz. - Wiem, co mówię. Musimy porozmawiać. W cztery oczy. Niewykluczone, że będę mógł ci pomóc w... naszki- cowaniu tła. - Zapraszam do redakcji. - Przyjadę. Będę u ciebie za jakieś dwadzieścia minut. Wszystkich rozbawiła świadomość, że wielki F. Denton Voyles wskakuje w tej chwili do limuzyny i pędzi do "Po- sta". Znali go od lat i wiedzieli, że jest mistrzem w ni- welowaniu strat. Dyrektor nienawidził prasy, dlatego ocho- ta, z jaką przystał na ich warunki, mogła oznaczać tylko jedno - Voyles chce zwalić winę na kogoś. Prawdopodobnie na Biały Dom. Darby nie miała zamiaru rozmawiać z Voylesem. My- ślała o ucieczce. W zasadzie mogłaby wskazać dyrekto- rowi faceta w czarnej czapeczce, ale co mogło zrobić FBI? Złapać go, i co dalej? Oskarżyć o włóczęgostwo i plano- wanie zasadzki? Wydać na męki i zmusić do powiedzenia prawdy? Nie będzie układała się z FBI. Nie potrzebuje ich ochro- ny. Niedługo wyruszy w podróż i nikt na świecie jej nie znajdzie. Może powie Grayowi. A może nie... Grantham dzwonił do Białego Domu. Wszyscy zamarli przy słuchawkach. Keen włączył magnetofon. 394 - Mówi Gray Grantham z "Washington Post". Chciał- bym rozmawiać z panem Fletcherem Coalem. Mam bardzo pilną sprawę. Kazano mu czekać. - Dlaczego z nim? - spytał Keen. - Coal nadzoruje teraz kontakty z prasą - szepnął Gray, zasłaniając słuchawkę. - Kto tak mówi? - Źródło. Sekretarka poinformowała Graya, że pan Coal za chwi- leczkę podejdzie do telefonu. Gray uśmiechnął się. Napięcie rosło... Wreszcie usłyszeli głos: - Fletcher Coal. - Mówi Gray Grantham z "Washington Post". Uprze- dzam, panie Coal, że nagrywam tę rozmowę. Czy przyjmuje pan to do wiadomości? - Owszem. - Czy to prawda, że wydał pan polecenie zakazujące całemu personelowi Białego Domu, z wyjątkiem prezy- denta, jakichkolwiek kontaktów z prasą bez uprzedniego uzgodnienia z panem treści wypowiedzi? - Nieprawda. Tymi sprawami zajmuje się rzecznik pra- sowy. - Rozumiem. Jutro rano w naszej gazecie ukaże się ar- tykuł, w którym, mówiąc pokrótce, potwierdzamy fakty opisane w raporcie "Pelikana". Czy znany jest panu ten dokument? - Taak - przyznał z ociąganiem Coal. - Wiemy, że pan Victor Mattiece podczas ostatniej kam- panii prezydenckiej zasilił fundusz wyborczy pańskiej partii kwotą przekraczającą cztery miliony dolarów. - Pan Mattiece przekazał nam dokładnie cztery miliony dwieście tysięcy dolarów, i to w sposób całkowicie legalny. - Wedle naszych informacji Biały Dom interweniował w śledztwo prowadzone przez FBI przeciwko panu Mattie- ce'owi, co naszym zdaniem nosi znamiona przestępstwa 395 kwalifikowanego jako utrudnianie pracy wymiarowi ściga- nia. Czy zechce pan to skomentować? - Czy rozmawiamy o tym, co jest czym według waszego zdania, czy też o tym, co chcecie wydrukować? - Staramy się potwierdzić zdobyte informacje. - I ja według pana mam być źródłem, które je potwier- dzi? - Mamy inne źródła, panie Coal. - Doprawdy? Otóż oświadczam panu, że Biały Dom kategorycznie zaprzecza domniemaniom, jakoby miał coś wspólnego ze sposobem prowadzenia śledztwa. Po tragi- cznej śmierci sędziów Rosenberga i Jensena prezydent za- żądał, aby szefowie odpowiednich służb informowali go na bieżąco o przebiegu dochodzenia, ale nasz urząd nigdy nie wywierał pośrednich ani bezpośrednich nacisków na jakikolwiek aspekt śledztwa. Otrzymał pan nieprawdziwe i szkalujące Biały Dom informacje. - Czy prezydent jest zaprzyjaźniony z Victorem Mattie- ce'em? - Nie. Prezydent spotkał pana Mattiece'a tylko raz w cią- gu całej swojej kariery politycznej. Jak już wspomniałem, pan Mattiece zasilił fundusz wyborczy naszej partii nie- bagatelną sumą, co nie czyni go jednak przyjacielem głowy państwa. - Kwota, którą wpłacił, należy do największych, czy tak? - Nie mogę tego potwierdzić. - Czy ma pan jeszcze coś do powiedzenia? - Nie. Sądzę, że nasz rzecznik prasowy jutro ustosunkuje się do tej sprawy. Rozmowa dobiegła końca, Keen wyłączył magnetofon. Feldman zerwał się z krzesła i zatarł ręce. - Oddałbym swoją roczną pensję, żeby zobaczyć, co się teraz dzieje w Białym Domu - rzucił. - Facet ma klasę - dodał z podziwem Gray. - Zobaczymy, jaką klasę będzie miał jutro, kiedy wsa- dzimy mu dupę do garnka z wrzątkiem! 396 42 Dla człowieka pokroju Voylesa, przyzwyczajonego do wydawania rozkazów i egzekwowania posłuszeństwa, wę- drówka z kapeluszem w dłoni do siedziby gazety była pra- wdziwą udręką. Szedł jednak pokornie, kołysząc się na boki, a za nim K.O. Lewis i dwaj agenci. Miał na sobie pognieciony jak zwykle prochowiec, przewiązany paskiem i ciasno opinający jego korpulentną, niską postać. Nie spra- wiał groźnego wrażenia, ale ruszał się i zachowywał jak ktoś, komu schodzi się z drogi. W towarzystwie swoich ubranych na czarno ludzi wyglądał jak mafijny don w oto- czeniu goryli. Sala agencyjna zamarła, gdy dyrektor pojawił się w progu. Groźny czy pokorny, F. Denton Voyles zawsze wywoływał podobne wrażenie. Mała grupa zdenerwowanych redaktorów tłoczyła się w krótkim korytarzyku przed gabinetem Feldmana. Howard Krauthammer znał Voylesa i powitał go w imieniu reda- kcji. Uścisnęli sobie ręce i poszeptali chwilę. Feldman roz- mawiał właśnie przez telefon z panem Ludwigiem, wy- dawcą, który bawił w Chinach. Smith Keen dołączył do rozmawiających i przywitał się z Voylesem i Lewisem. Agenci trzymali się dyskretnie na uboczu. Feldman otworzył drzwi i dostrzegł swego gościa. Ge- stem zaprosił go do środka. K.O. Lewis ruszył za szefem. Wymienili uprzejmości, po czym Smith Keen zamknął drzwi i wszyscy zajęli miejsca. - Rozumiem, że macie mocne potwierdzenie raportu "Pelikana" - zaczął Voyles. - Owszem - odparł Feldman. - Możecie przeczytać osta- teczną wersję artykułu. Wydaje mi się, że to wyjaśni sprawę. Za mniej więcej godzinę rozpoczynamy druk, a nasz re- porter, pan Grantham, chciałby dać panom szansę skomen- towania tekstu. - Doceniam to. Feldman podniósł z biurka kopię artykułu i podał ją Voy- 397 lesowi, który z namaszczeniem wziął do ręki kartki. Lewis i jego szef zaczęli czytać. - Zostawimy panów teraz samych - oświadczył Feld- man. - Nie będziemy przeszkadzać. Razem z Keenem wyszli z gabinetu i zamknęli drzwi. Agenci stanęli na straży. Feldman i Keen przeszli przez salę agencyjną. Przed drzwiami pokoju posiedzeń stali dwaj rośli strażnicy. Kiedy redaktorzy weszli do środka, zastali tam Graya i Darby. - Musisz zadzwonić do White'a i Blazevicha - powie- dział Feldman. - Czekałem na ciebie. Podnieśli słuchawki. Krauthammer musiał wyjść na chwilę z redakcji i Keen wskazał Darby jego miejsce. Gray wystukał numer. - Poproszę z Martym Yelmanem - zaczął. - Tak, mówi Gray Grantham z "Washington Post". Koniecznie muszę z nim rozmawiać. Mam bardzo pilną sprawę. - Chwileczkę - powiedziała sekretarka. Chwila minęła i po drugiej stronie odezwał się kolejny kobiecy głos. - Biuro pana Yelmana. Gray ponownie przedstawił się i poprosił o rozmowę z szefem. - Pan Yelmano ma spotkanie - oznajmiła sekretarka. - Ja również - odparł Gray. - Proszę pójść na to spot- kanie, powiedzieć szefowi, kto dzwoni, i poinformować, że dziś o północy jego zdjęcie znajdzie się na pierwszej stronie "Posta". - Tak, proszę pana. Po kilku sekundach odezwał się sam Yelmano. - Słucham, o co chodzi? Gray przedstawił się po raz trzeci i uprzedził, że roz- mowa jest nagrywana. - Rozumiem, mów pan dalej - warknął Yelmano. - Jutro rano nasza gazeta opublikuje artykuł o pańskim 398 kliencie Victorze Mattiesie i jego związku z zamordowa- niem sędziów Rosenberga i Jensena. - Świetnie! Będziemy was kopać w tyłki przez następne dwadzieścia lat. Zedrzemy z was skórę, koleś. Już dzisiaj możesz mi pogratulować przejęcia "Posta". - Proszę nie zapominać, że nagrywam tę rozmowę. - A nagrywaj se, co chcesz! Coś ci powiem, Grantham: ty będziesz głównym pozwanym! Czeka nas świetna za- bawa! Victor Mattiece zostanie właścicielem "Posta". Pakuj więc manatki, facet. Gray kręcił z niedowierzaniem głową i spoglądał na Darby. Redaktorzy chichotali, zakrywając usta. Dalszy ciąg rozmowy powinien być jeszcze śmieszniejszy. - Będę pamiętał, proszę pana. A teraz, czy słyszał pan o raporcie "Pelikana"? Mamy kopię tego dokumentu. Martwa cisza. Potem jakiś odległy jęk, niczym skowyt zdychającego psa. I znów cisza. - Panie Yelmano, jest pan tam? - Jestem. - Mamy także kopię notatki z dwudziestego ósmego września, którą wysłał pan do Simsa Wakefielda. W piśmie tym daje pan do zrozumienia, że sytuacja pańskiego klienta poprawi się w sposób diametralny po usunięciu ze składu Sądu Najwyższego sędziów Rosenberga i Jensena. Wedle posiadanych przez nas informacji autorem tego pomysłu był niejaki "Einstein", czyli Nathaniel Jones, zatrudniony w pańskiej kancelarii analityk, który, z tego, co wiem, pra- cuje głównie w bibliotece na piątym piętrze. Cisza. Gray mówił dalej: - Artykuł jest już gotowy do druku, ale chcę dać panu szansę skomentowania jego treści. Czy zechce pan wyrazić swoją opinię, panie Yelmano? - Boli mnie głowa. - Rozumiem. Coś jeszcze? - Czy zamierzacie przedrukować: treść notatki słowo w słowo? 399 - Tak. - Czy opublikujecie moje zdjęcie? >•"• - Tak. Niestety mamy tylko stare, z przesłuchań przed komisją senacką. - Ty skurwysynu! - Nie słyszałem tego. Coś jeszcze? - Czekałeś z tym do piątej. Gdybyś zadzwonił godzinę wcześniej, poszlibyśmy do sądu i zatrzymali to gówno! - Zgadza się. Zaplanowałem to właśnie w ten sposób. - Skurwysyn. - Chyba tracę słuch. - Lubisz doprowadzać ludzi do ruiny, co? - Yelmano zawiesił głos. - Niespecjalnie, proszę pana. Coś jeszcze? - Powiedz Jacksonowi Feldmanowi, że jutro dokładnie o dziewiątej, gdy tylko otworzą sąd, wnoszę przeciwko niemu sprawę. - Przekażę. Czy zaprzecza pan, że jest autorem notatki? - Oczywiście. - Czyli twierdzi pan, że ona nie istnieje? - Została sfabrykowana. 1 - Nie będzie żadnego procesu, panie Yelmano, i sądzę, że zdaje pan sobie z tego sprawę. Cisza, a potem: - Skurwysyn... Trzasnęła rzucona słuchawka, usłyszeli sygnał. Spoglą- dali po sobie z niedowierzaniem. - Nie chciałabyś zostać dziennikarką, Darby? - spytał Smith Keen. - Nie miałabym nic przeciwko prowadzeniu takich roz- mów telefonicznych - odrzekła. - Ale wczoraj w kancelarii o mało mnie nie udusili... Nie, wielkie dzięki. - Na twoim miejscu, Gray, nie korzystałbym z tego na- grania - powiedział Feldman. - A co z tym pięknym stwierdzeniem o doprowadzaniu ludzi do ruiny? A grożenie procesem? - spytał Gray. 400 - Nie będzie ci to potrzebne. Artykuł załatwi go na amen. Ktoś zastukał do drzwi. Na progu stanął Krauthammer. - Voyles chce z tobą mówić - zwrócił się do Feldmana. - Dawaj go. Gray wstał, a Darby podeszła do okna. Właśnie zacho- dziło słońce. Budynki po drugiej stronie rzucały coraz dłuż- sze cienie. Po jezdni sunęły wolno samochody. Nigdzie ani śladu Tucznika i jego kumpli. Ale musieli gdzieś tam tkwić, czaili się w ciemności, zastanawiając się nad ostat- nim ciosem - choć teraz już z zemsty, a nie po to, by zapobiec czemukolwiek. Gray mówił, że ma plan wydo- stania się z budynku bez osłony karabinów, po puszczeniu maszyn w ruch. Nie podał szczegółów. Do sali wszedł Voyles z K.O. Lewisem. Feldman przed- stawił ich Granthamowi i Darby Shaw. Voyles podszedł do niej z uśmiechem. - A więc to pani zaczęła całe to zamieszanie... - Silił się na wyrazy uznania, ale wypadło to żałośnie. - A Mattiece był wtedy na rybach - odparła lodowatym tonem. Voyles odwrócił się jak niepyszny. - Możemy usiąść? - zapytał. Zajęli miejsca - Voyles, Lewis, Feldman, Keen, Grant- ham i Krauthammer. Darby stanęła przy oknie. - Chciałbym oficjalnie ustosunkować się do przedsta- wionych w artykule treści - oznajmił Voyles odbierając od Lewisa zapisaną kartkę papieru. Gray otworzył notatnik. - Po pierwsze: raport "Pelikana" trafił do Biura przed dwoma tygodniami i jeszcze tego samego dnia został prze- kazany do Białego Domu. Zastępca dyrektora FBI, pan K.O. Lewis, osobiście wręczył ów dokument szefowi ga- binetu Coalowi, dołączając go do codziennego sprawoz- dania z podejmowanych przez Biuro czynności śledczych. Działo się to w obecności agenta specjalnego Erica Easta. Raport, zdaniem ekspertów Biura, stawiał pytania istotne 401 dla sprawy zamordowania sędziów Rosenberga i Jensena, w związku z czym należało włączyć go w prowadzone do- chodzenie. Sprawdzanie hipotezy postawionej w raporcie rozpoczęto po sześciu dniach, czyli po tragicznej śmierci osobistego doradcy dyrektora, pana Gavina Verheeka, który został zamordowany w Nowym Orleanie, gdy próbował na własną rękę zbadać prawdziwość raportu. Śmierć Ver- heeka stała się dla FBI sygnałem do rozpoczęcia pełnego dochodzenia przeciwko Victorowi Mattiece'owi. Do czyn- ności pomocniczych oddelegowano ponad czterystu agen- tów z dwudziestu siedmiu placówek Biura w całym kraju. Agenci przepracowali do tej pory ponad jedenaście tysięcy godzin i przesłuchali ponad sześćset osób. Zabezpieczyli materiał dowodowy nawet poza granicami kraju. W tej chwili dochodzenie wciąż trwa. Zgromadzony materiał każe przypuszczać, że Victor Mattiece jest głównym podejrza- nym w sprawie zabójstwa sędziów Rosenberga i Jensena, w związku z czym wysiłki Biura koncentrują się obecnie na ustaleniu jego miejsca pobytu. Voyles złożył kartkę i oddał ją Lewisowi. - Co zrobi Biuro po odnalezieniu Mattiece'a? - spytał Grantham. - Zaaresztujemy go. - Czy macie nakaz? - Wkrótce będziemy mieli. - Czy wiadomo już, gdzie przebywa podejrzany? - Mówiąc szczerze: nie. Od tygodnia usiłujemy ustalić miejsce jego pobytu. - Czy Biały Dom utrudniał prowadzenie śledztwa w sprawie Mattiece'a? - Na ten temat mogę wypowiedzieć się nieoficjalnie. Zgoda? Gray spojrzał na naczelnego. - Zgoda - rzekł Feldman. Voyles obrzucił wzrokiem twarze Feldmana, Keena, Krauthammera i w końcu Granthama. - To, co powiem, będzie miało charakter nieoficjalny. 402 Nie wolno wam pod żadnym pozorem powoływać się na tę wypowiedź. Rozumiemy się? Kiwnęli głowami i czekali z napięciem. Darby również nadstawiła ucha. Voyles spojrzał niepewnie na Lewisa. - Przed dwunastoma dniami prezydent Stanów Zjedno- czonych zażądał ode mnie zignorowania Victora Mattiece'a jako podejrzanego w sprawie zabójstwa sędziów. Cytuję jego własne słowa; kazał mi się "wycofać". - Czy podał jakiś powód? - zapytał Grantham. - Najbardziej oczywisty. Powiedział, że sprawa Mattie- ce'a jest dla niego wielce kłopotliwa i może poważnie za- szkodzić przyszłorocznej kampanii prezydenckiej. Jego zdaniem raport "Pelikana" jest nic niewart, a prowadzone dochodzenie mogłoby zainteresować prasę, przez co ucier- piałby wizerunek polityczny głowy państwa. Krauthammer słuchał z rozchylonymi ustami. Keen wbił wzrok w blat stołu. Feldman analizował każde słowo. - Czy jest pan świadom wagi przytoczonych przez pana słów prezydenta? - spytał Grantham. - Zupełnie świadom, synu. Nagrałem tę rozmowę. Mam taśmę, z której skorzystam jedynie wtedy, gdy prezydent zaprzeczy mojemu oświadczeniu. Zapadła długa cisza, podczas której zebrani podziwia- li spryt tego małego, złośliwego sukinsyna. Magnetofon! Taśma! Feldman odchrząknął. - Czytałeś artykuł, Denton. Piszemy w nim o zwłoce w rozpoczęciu dochodzenia przez FBI. Trzeba to jakoś wy- jaśnić. - Przeczytałem moje oświadczenie. Nie zamierzam do- dawać niczego więcej. - Kto zabił Gavina Verheeka? - spytał Grantham. - Nie będę rozmawiał o szczegółach śledztwa. - Ale czy wiecie, kto to zrobił? - Mniej więcej. To wszystko, co mogę powiedzieć. Gray rozejrzał się po twarzach obecnych. Wiadomo było, 403 że Voyles nic więcej nie powie. Wszyscy odprężyli się. Redaktorzy sycili się chwilą chwały. Voyles rozluźnił krawat i blado się uśmiechnął. - A teraz prywatnie, panowie: w jaki sposób trafiliście na Morgana, tego zamordowanego prawnika? - Nie będę rozmawiał o szczegółach śledztwa - przy- toczył jego słowa Gray ze złośliwym uśmieszkiem. Wszyscy roześmiali się. - I co dalej? - Krauthammer zwrócił się do dyrektora. - Jutro przed południem zbierze się skład rozpoznający sprawę. Sporządzone zostaną akty oskarżenia. Wtedy spró- bujemy dopaść Mattiece'a, choć nie będzie to łatwe. Nie mamy pojęcia, gdzie się zaszył. Przez ostatnie pięć lat mieszkał głównie na Bahamach, ale ma domy w Meksyku, Panamie i Paragwaju. - Voyles po raz drugi spojrzał na Darby. Stała przy oknie, oparta o ścianę i słuchała uważ- nie. - O której schodzi z maszyn pierwsze wydanie? - spytał. - Będą drukować przez całą noc, począwszy od wpół do jedenastej - odparł Keen. - A w którym wydaniu to puścicie? - Wieczornym miejskim, zaraz po północy. Ma najwię- kszy nakład. - Czy na pierwszej stronie będzie zdjęcie Coala? Keen spojrzał na Krauthammera, który nie spuszczał oczu z Feldmana. - Chyba tak. Zacytujemy pańską wypowiedź, w której stwierdza pan, że raport został osobiście odebrany przez Coala. Dodamy do tego cytat z Fletchera, który powiedział nam, że Mattiece dał prezydentowi cztery miliony dwieście na kampanię. Tak, twarz pana Coala powinna pojawić się na pierwszej stronie razem z innymi. - Też tak myślę - dorzucił Voyles. - Jeśli przyślę wam o północy człowieka, dacie mu parę egzemplarzy? - Jasne - obiecał Feldman. - Nie możesz się doczekać? - Chcę mieć osobistą satysfakcję i samemu wręczyć wa- szą gazetę Coalowi. Zastukam do jego drzwi o północy 404 i wepchnę mu gazetę do pyska. Powiem, że niedługo wrócę z wezwaniem do stawienia się przed składem rozpoznają- cym, a przed południem osobiście wręczę mu akt oskar- żenia, zaraz potem skuję go i wsadzę do mamra. Mówił z takim zachwytem, że brzmiało to przerażająco. - Cieszę się, że jesteśmy po tej samej stronie - stwierdził Gray. Tylko Smith Keen zrozumiał dowcip. - Sądzi pan, że postawią go w stan oskarżenia? - spytał niewinnie Krauthammer. Voyles zerknął na Darby. - Weźmie wszystko na siebie. Umarłby za prezydenta. Feldman spojrzał na zegarek i odsunął krzesło od stołu. - Czy mogę prosić o małą przysługę? - spytał Voyles. - Oczywiście. - Chciałbym spędzić kilka minut sam na sam z panną Shaw. Oczywiście, jeśli nie ma nic przeciwko temu. Wszyscy spojrzeli na Darby, która zgodziła się, wzru- szając ramionami. Redaktorzy i K.O. Lewis podnieśli się jednocześnie i wyszli z sali. Darby chwyciła Graya za rękę i poprosiła, by został. Usiedli przy stole naprzeciw Voylesa. - Chciałem porozmawiać w cztery oczy - oznajmił dy- rektor, spoglądając wymownie na Granthama. - On zostanie - stwierdziła Darby. - Teraz jest tu pry- watnie. - No dobrze. - Jeśli chce mnie pan przesłuchać, będę musiała wezwać adwokata. - Nic z tych rzeczy. - Voyles potrząsnął głową. - Mar- twię się tylko, co z tobą będzie. - Dlaczego mam rozmawiać o tym akurat z panem? - Bo możemy ci pomóc. - Kto zabił Gavina? - Rozmawiamy prywatnie? - zapytał Voyles. - Najzupełniej - odparł Gray. - Powiem ci, kto według nas mógł to zrobić, ale najpierw 405 chcę wiedzieć, ile razy rozmawiałaś z Verheekiem, zanim go zabito? - Rozmawialiśmy parokrotnie podczas weekendu. Mie- liśmy się spotkać w poniedziałek i wyjechać z Nowego Orleanu. - Kiedy rozmawiałaś z nim po raz ostatni? - W niedzielę wieczorem. - Gdzie wtedy był? - W swoim pokoju w Hiltonie. Voyles wziął głęboki oddech i spojrzał w sufit. - I wtedy ustaliliście szczegóły poniedziałkowego spot- kania? - Owszem. - Czy widziałaś go wcześniej? - Nie. - Zabił go ten sam mężczyzna, który trzymał cię za rękę w chwili, gdy odstrzelono mu kawał głowy. Bała się zapytać o nazwisko. Zrobił to za nią Gray. - Kto to był? - Wielki Khamel we własnej osobie. Darby zakrztusiła się i zakryła ręką oczy. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć głosu. - Czegoś tu nie rozumiem - oznajmił Grantham. - Zaraz wszystko wyjaśnię. Człowiek, który zabił Kha- mela, jest kontraktowym wywiadowcą, wynajętym po cichu przez CIA. Kiedy zabito Callahana, był na miejscu zbrodni i z tego, co wiem, próbował nawiązać kontakt z Darby. - Rupert... - szepnęła. - Oczywiście nie jest to jego prawdziwe nazwisko. Facet zmienia nazwiska jak rękawiczki. Jeśli jest tym, kim myślę, że jest, to mamy do czynienia z pewnym wielce wykwa- lifikowanym i godnym zaufania Anglikiem. - Nie wiem, jak pan to wszystko ogarnia - powiedziała Darby. - Wyobrażam sobie. - Ale co Rupert robił w Nowym Orleanie? Dlaczego ją śledził? - zapytał Gray. 406 - To długa historia i przyznaję, że nie znam wszystkich szczegółów. Wierzcie mi, że staram się trzymać z daleka od CIA. Mam dość własnych zmartwień. Oczywiście wszy- stko sprowadza się do Mattiece'a. Kilka lat temu pan Mat- tiece potrzebował pieniędzy na wprowadzenie w życie swo- jego wielkiego marzenia. Więc sprzedał kawałek swoich snów rządowi Libii. Było to zapewne sprzeczne z prawem i na scenie pojawiła się CIA. Agencja z wielkim zaintere- sowaniem śledziła poczynania pana Mattiece'a i Libijczy- ków, a kiedy wypłynęła sprawa procesu, wywiad roztoczył delikatną kontrolę nad Victorem. Mimo to nie podejrzewali Mattiece'a o zabójstwo sędziów... Widać nawet w Agencji nie ma tak pokrętnych umysłów... W każdym razie Bob Gminski dostał twój raport zaraz po przekazaniu go przez nas do Białego Domu. Dostał go od Fletchera Coala. Nie mam pojęcia, komu powiedział o raporcie, ale bez wąt- pienia wiadomość trafiła do niepowołanych uszu i po upły- wie doby pan Callahan zginął w swoim aucie. A ty, moja droga, miałaś sporo szczęścia. - Jakoś tego nie czuję - odparła Darby. - Zgoda, ale to nie wyjaśnia roli Ruperta - stwierdził Gray. - Nie mogę ręczyć za to, co teraz powiem, ale podej- rzewam, że Bob Gminski zaraz po przeczytaniu raportu polecił Rupertowi odnalezienie Darby. Bał się, że jej życie wisi na włosku. Wiedział, że Mattiece bez żadnych oporów każe ją zabić. Rupert miał za zadanie odnaleźć, obserwować i ochraniać autorkę raportu, mimo że nikt do końca nie wierzył w prawdziwość hipotezy. Kiedy wyleciał w po- wietrze samochód, pan Mattiece potwierdził ją osobiście. Nikomu innemu nie mogło zależeć na śmierci Darby i Cal- lahana. Mam powody, żeby przypuszczać, iż kilka godzin po wybuchu bomby do Nowego Orleanu zjechały tabuny ludzi z CIA. - Ale po co? - zapytał Gray. - Hipoteza została potwierdzona i Mattiece ruszył do kontrataku. Oznaczało to, że zginie wielu ludzi. Mattiece 407 prowadzi w Nowym Orleanie większość interesów, które musiał ochraniać. Moim skromnym zdaniem CIA bardzo przejęła się losem Darby. Śmiem twierdzić, że dzięki temu uszła z życiem. Gdyby nie oni, Khamel nadal cieszyłby się dobrym zdrowiem. - Agencja działała szybko, a co robiło FBI? - spytała Darby. - Słuszne pytanie. Będę szczery: nie mieliśmy najle- pszego zdania o raporcie, ponieważ nie znaliśmy nawet połowy materiałów, którymi dysponowała CIA. Przysię- gam, iż zlekceważyliśmy sprawę tylko dlatego, że mieliśmy co innego na głowie. Nie doceniliśmy raportu. To wszystko. A ponadto sam prezydent kazał nam się wycofać, co, przy- znaję, zrobiłem z ochotą, bo nigdy nie słyszałem o Mat- tiesie. Kiedy jednak zabito mojego przyjaciela Gavina, wy- słałem żołnierzy na front. - Dlaczego Coal przekazał raport Gminskiemu? - za- pytał Gray. - Bał się. Mówiąc szczerze, wiedzieliśmy, że tak się stanie, i właśnie dlatego posłaliśmy raport Coalowi. Chcie- liśmy, żeby Gminski go dostał, bo... no cóż... Gminski to jest Gminski i czasami robi pewne rzeczy po swojemu, nie przejmując się takimi drobiazgami jak prawo. Coal chciał sprawdzić raport i doszedł do wniosku, że Gminski zrobi to szybko i po cichu. - To znaczy, że Gminski nie mówił wszystkiego Co- alowi. - Bo go szczerze nienawidzi. Gminski gra z prezyden- tem, lecz nawet jemu się nie opowiada. Nie zapominajcie, że wszystko działo się bardzo szybko. Raport trafił do mnie zaledwie przed dwoma tygodniami, a już po kilku godzinach swoje małe wojny prowadzili wszyscy, którzy go czytali: Gminski, Coal, prezydent i... ja oczywiście. Gminski czekał zapewne, żeby podzielić się swoją wiedzą z prezydentem, ale teraz nie będzie już miał okazji. Darby odsunęła krzesło od stołu. Wstała i podeszła do okna. Na dworze było już ciemno, ale uliczny ruch wcale 408 się nie zmniejszył. To miło, że dyrektor dzieli się z nią swoimi tajemnicami, ale za każdą z nich kryje się następna. Wdepnęła w bagno nie do przebrnięcia i miała już tego dość. Miała już dosyć ucieczki i tych, którzy ją ścigali; dosyć zabawy w reportera i zastanawiania się, kto co zrobił i dlaczego; dosyć obwiniania się o to, że napisała raport; dosyć nowych szczoteczek do zębów kupowanych co trzy dni. Marzyła o małym domku na pustej plaży, bez telefonu i ludzi, którzy lubią chować się za samochodami i wyzierać zza węgła. Chciała spać bez koszmarów. - Darby była śledzona - powiedział Gray. - Znaleźli ją w Nowym Jorku. Teraz są tutaj. - Jesteście pewni? - zdziwił się Voyles. - Przez cały dzień facet w czarnej czapce stał po drugiej stronie ulicy i obserwował budynek - oznajmiła Darby. - Widzieliśmy go - dodał Gray. - Widziałaś go wcześniej? - Voyles przyjął informację ze sceptycyzmem. - Tak. Był na pogrzebie Thomasa w Nowym Orleanie. Ścigał mnie w Dzielnicy Francuskiej. O mały włos nie wpadłam na niego na Manhattanie. A jakieś pięć godzin temu widziałam, jak rozmawia po drugiej stronie ulicy z innym gościem. - Kim oni są? - zapytał Gray. - Nie sądzę, żeby z CIA. Czy teraz też tam stoją? - Nie. Zniknęli przed dwiema godzinami. Ale na pewno są gdzieś w pobliżu. Voyles wstał i przeciągnął się, podnosząc do góry mu- skularne ramiona. Obszedł stół i zaczął rozpakowywać cy- garo. - Mogę zapalić? - Nie, nie może pan - odparła, nie patrząc na niego. Voyles odłożył cygaro na stół. - Pomożemy ci - oznajmił. - Nie potrzebuję waszej pomocy - odparła, patrząc w okno. - Więc co chcesz zrobić? 409 - Wyjechać z kraju i mieć święty spokój! - Będziesz musiała wrócić, by złożyć zeznania przed sądem. - Pod warunkiem, że uda im się dostarczyć mi wez- wanie. Tam, dokąd się wybieram, nie sięga tutejsza jurys- dykcja. - A proces? Będziesz nam potrzebna podczas procesu! - Minie rok, zanim zbierze się ława przysięgłych. Wtedy o tym pomyślę. Voyles wsadził cygaro do ust, ale nie wyjął zapałek. Myślało mu się lepiej, gdy chodził z hawaną w zębach. - Proponuję ci układ. - Nie jestem w nastroju do interesów. - Stała oparta o ścianę i spoglądała wrogo na Voylesa i Granthama. - Na tym nie stracisz. Nie zapominaj, dziecko, że mam samoloty, helikoptery i mnóstwo ludzi, którzy noszą broń i wcale nie boją się tych chłopaczków bawiących się z tobą w chowanego. Po pierwsze, wydostaniemy cię niepostrze- żenie z budynku. Po drugie, wsadzimy do mojego osobi- stego samolotu i zawieziemy, dokąd zechcesz. Po trzecie, daję ci słowo, że nie będziemy cię śledzić. Po czwarte, obiecasz mi, że będę miał z tobą kontakt. Łącznikiem może być Grantham, a ja przysięgam, że zakłócę twój spokój jedynie w przypadku najwyższej konieczności. Gdy Voyles składał tę ofertę, Darby spoglądała na Graya, któremu warunki umowy najwyraźniej przypadły do gustu. Zachowała kamienny wyraz twarzy, ale, do cholery, istotnie brzmiało to nieźle! Gdyby zaufała Gavinowi po pierwszym telefonie, żyłby jeszcze, a ona nie musiałaby chodzić pod rękę z Khamelem. Gdyby na samym początku wyjechała z przyjacielem Thomasa z Nowego Orleanu, nie byłoby tylu trupów. Myśl o śmierci, której była winna, prześla- dowała ją niemal bez przerwy od tygodnia. Ta sprawa ją przerastała. Nadchodzi taki moment, kiedy trzeba się poddać i zaufać innym. Nie lubiła Voylesa, ale musiała przyznać, że był wobec niej wyjątkowo szczery. - Czy to pana osobisty samolot i ręczy pan za pilotów? 410 - Tak. - Skąd startuje? - Z bazy lotnictwa Andrews. - Zrobimy tak: wsiądę do samolotu, który oficjalnie leci do Denver. Na pokładzie będę tylko ja, Gray i piloci. Po trzydziestu minutach od startu powiem pilotom, żeby zmie- nili kurs i polecieli... powiedzmy do Chicago. Czy to mo- żliwe? - Pierwszy pilot musi przed startem podać trasę przelotu. - Wiem, ale pan jest dyrektorem FBI i nie musi nic. - Fakt. Co dzieje się po wylądowaniu w Chicago? - Wysiadam sama z maszyny, która z Granthamem na pokładzie wraca do Andrews. - I co dalej? - Gubię się na lotnisku i odlatuję pierwszym samolotem za granicę. - W porządku. Nie musisz się gubić, dałem słowo, że nie będziemy cię śledzić. - Pamiętam. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe tych środków ostrożności. - Umowa stoi. Kiedy chcecie polecieć? - Kiedy? - Spojrzała na Graya. - Muszę jeszcze raz przejrzeć artykuł i dodać komentarz pana Voylesa. Za godzinę. - Za godzinę - powtórzyła. - Zaczekam. - Czy możemy porozmawiać... sami? - spytała Voylesa wskazując brodą Granthama. - Oczywiście. - Chwycił prochowiec i stanął przy drzwiach. Uśmiechnął się. - Jest pani niezwykłą osóbką, panno Shaw. Dzięki pani inteligencji i odwadze schwytamy jednego z najpodlej- szych ludzi, jakich zna historia tego kraju. Jestem pełen podziwu. I obiecuję, że zawsze będę z panią szczery. Wsadził sobie cygaro w uśmiechnięte usta i wyszedł. - Myślisz, że nic mi nie grozi? - zapytała Darby. 411 - Wierzę mu, Darby. Jego ludzie wyprowadzą cię stąd. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. - Pojedziesz ze mną, prawda? - Jak możesz pytać? Podeszła i objęła go. Przytulił ją i zamknął oczy. O siódmej redaktorzy zebrali się po raz ostatni w czwar- tkowy wieczór. Przeczytali szybko nową część artykułu z komentarzem Voylesa. Feldman spóźnił się trochę. Kiedy nadszedł, na jego twarzy gościł szeroki uśmiech. - Nie uwierzycie w to, co wam zaraz powiem - zaczął. - Przed chwilą odebrałem dwa telefony. Najpierw zadzwonił Ludwig. Prezydent dopadł go w Chinach i błagał o wstrzy- manie artykułu o dwadzieścia cztery godziny. Ludwig mó- wi, że facet był bliski łez. Jako dżentelmen i dobry oby- watel, wysłuchał cierpliwie głowy państwa, a potem od- mówił. Następnie zadzwonił sędzia Roland, którego znam od lat. Chłopcy od White'a i Blazevicha oderwali go od obiadu i zażądali umożliwienia złożenia pozwu przeciwko nam jeszcze dziś wieczorem oraz natychmiastowego prze- słuchania stron. Sędzia Roland wysłuchał ich i dał do zro- zumienia, że jutro też jest dzień, czyli odesłał do wszystkich diabłów. - Maszyny w ruch! - krzyknął Krauthammer. 43 Wystartowali bez problemów i odrzutowiec pomknął na zachód - do Denver, jak usłyszała kontrola lotów. Samolot był wygodny, choć daleko mu było do luksusu, co było całkiem zrozumiałe, ponieważ należał do podatników i słu- żył człowiekowi nie dbającemu o sprawy doczesne. W szafce nie było ani grama alkoholu, co stwierdził Gray. Zirytowało go to, bo był przecież na pokładzie gościem 412 i umierał z pragnienia. W lodówce znalazł niezbyt dobrze schłodzony napój orzeźwiający i podał puszkę Darby. Ka- psel strzelił niczym korek od szampana. Odrzutowiec wyrównał lot. W drzwiach kabiny stanął drugi pilot. Był uprzejmy i najpierw się przedstawił. - Powiedziano nam, że kilka minut po starcie będziemy zmieniać kurs. - Zgadza się - odrzekła Darby. - Wobec tego za jakieś dziesięć minut potrzebne nam będą nowe parametry lotu. - W porządku. - Czy macie na pokładzie jakąś wódkę? - spytał Gray. - Niestety nie. Pan Voyles jest abstynentem. - Drugi pilot uśmiechnął się i wrócił do kokpitu. Darby i jej długie nogi zajmowały większą część krótkiej sofy. Gray usiadł obok i ułożył jej nogi na swoich kolanach. Czerwone paznokcie! Głaskał jej kostki i był szczęśliwy: pozwoliła mu dotknąć stóp! Spełniało się jego marzenie - prawdziwe misterium bliskości. Darby tylko się uśmiechała. - Bałaś się? - zapytał. - Tak, a ty? - Jasne, chociaż byłem pewien, że nic nam nie grozi. Wiem teraz, jak bezpiecznie poruszać się w towarzystwie sześciu uzbrojonych facetów, którzy osłaniają cię własnym ciałem. A kiedy jedzie się furgonetką bez okien, można nareszcie nie myśleć o tym, że ktoś cię śledzi. - Voylesowi bardzo się to podobało, nie sądzisz? - Oczywiście. Zachowywał się jak Napoleon przed bi- twą. Wydawał rozkazy jak prawdziwy wódz. Dla niego to wielka chwila. Rano dostanie lekkiego prztyczka w nos, ale spłynie to po nim jak woda po gęsi. Jedyną osobą, która może go zwolnić, jest prezydent, a śmiem twierdzić, że w tej chwili Voyles ma go w garści. - Wie także, kto zabił. Dla detektywa nie ma większego szczęścia. - Poza tym załatwiliśmy mu kolejne dziesięć lat u żłobu. Biada mi! 413 - Wiesz, uważam, że w gruncie rzeczy to przyzwoity facet - powiedziała. - Na początku nie podobał mi się, ale zmieniłam zdanie. Być może jest świetnym aktorem, ale robi wrażenie przyzwoitego gościa. Kiedy mówił o Ver- heeku, miał nawet łzy w oczach. - Daj spokój, Darby. Voyles to twardziel. Niedługo prze- kona się o tym pan Fletcher Coal. Miała długie, szczupłe nogi, o idealnym kształcie. Gła- dził jej stopy i czuł się jak uczniak na pierwszej randce. Nogi były blade, potrzebowały słońca. Wiedział, że za kilka dni cała Darby opali się na brąz. Nie miał pojęcia, dokąd chce polecieć, i martwił się tym. Widać jednak tak miało być. Może zresztą jeszcze sama nie wie...? Darby ta sytuacja skojarzyła się z Thomasem. Callahan stawiał butelkę obok łóżka i popijając co chwila malował dziewczynie paznokcie. Teraz - w pędzącym z szumem silników odrzutowcu - wspomnienie to wydawało się bar- dzo odległe. Thomas nie żył dopiero od dwóch tygodni, lecz jej zdawało się, że upłynęły lata. Tyle wydarzyło się od tamtej pory... Lepiej, że wyjeżdża. Gdyby została w Tu- lane, musiałaby przechodzić koło jego biura, oglądać sale, w których uczył, rozmawiać z jego kolegami profesorami, mijać dom, w którym mieszkał, a wtedy ból byłby nie do zniesienia. Wspomnienia bywają czymś wspaniałym, ale później. Kiedy jest się w żałobie, są zbyt bolesne. Inny mężczyzna masował teraz jej stopy. Początkowo wyglądał na osła, był zadziorny i wszystkiego się czepiał - typowy reporter. Szybko jednak odtajał, a pod skorupą lodu odkryła człowieka o gołębim sercu. - Jutro twój wielki dzień - powiedziała. Gray upił łyk napoju z puszki. Dałby słony napiwek za zieloną butelkę importowanego zimnego piwa. - Wielki dzień - powtórzył, podziwiając jej stopy. "Dzień będzie taki, że nawet nie potrafisz sobie tego wy- obrazić, maleńka, ale nie warto o tym mówić". W tej chwili liczyła się tylko ona. - Powiedz mi, jak to będzie wyglądać - poprosiła. 414 - Wrócę do biura i zaczekam na ekspedycję gazety. Smith mówił, że zostanie do rana. Cała redakcja przyjdzie bardzo wcześnie. Usiądziemy w sali konferencyjnej, przed włączonym telewizorem, i będziemy się delektować spu- stoszeniami, jakie poczyniliśmy. Będziemy tarzać się ze śmiechu, słuchając oficjalnej reakcji Białego Domu. White z Blazevichem też powinni dać głos. Nie znają Mattiece'a. Prezes Runyan wygłosi komentarz. Departament Sprawied- liwości powoła skład rozpoznający sprawę. Politycy wpad- ną w szał. Kongres zwoła pięćdziesiąt konferencji praso- wych. Słowem, dzień zapowiada się interesująco. Masz cze- go żałować. Parsknęła sarkastycznie. - Czym zajmiesz się w następnej kolejności? - Chyba Voylesem i jego taśmą. Spodziewam się, że Biały Dom zaprzeczy, jakoby ingerował w śledztwo, i jeśli prasa się do tego przyczepi, Voyles ruszy do kontrataku. Zemści się okrutnie. I da mi posłuchać, co nagrał. - A potem? - Potem to już same niewiadome. O szóstej rano ruszy konkurencja. Każda gazeta w kraju wepchnie komuś szpilę. - Zostaniesz gwiazdą - powiedziała z podziwem i bez sarkazmu. - Jasne. Będę miał swoje piętnaście minut. Drugi pilot zastukał do drzwi i stanął w progu. Spojrzał na Darby. - Atlanta - rzuciła. Pilot zamknął drzwi. - Dlaczego Atlanta? - spytał Gray. - Przesiadałeś się kiedyś na lotnisku w Atlancie? - Jasne. - I nigdy się nie zgubiłeś? - Parę razy. - To znaczy, że spokojnie mogę patrzeć w przyszłość. Zarząd portu lotniczego w Atlancie zatroszczy się o za- tarcie śladów po pasażerach. 415 Grantham wypił resztkę napoju i odstawił puszkę na pod- łogę. - A potem dokąd? - Wiedział, że powinien zaczekać, aż sama zechce mu powiedzieć, ale nie potrafił się opa- nować. - Odlecę pierwszym samolotem. Pewnie zaliczę, jak po- przednio, cztery lotniska w ciągu jednej nocy. Wiem, że to niepotrzebne, ale będę spokojniejsza. A potem wyruszę gdzieś na Karaiby. Gdzieś na Karaiby! To znaczy, że będzie miał tylko tysiąc wysp do przeszukania. Ale dlaczego nie chce po- wiedzieć wprost? Nie ufa mu? To niewiarygodne: siedzi obok niej i masuje jej stopy, a ona nie ma zamiaru mu powiedzieć, dokąd leci! - Co mam przekazać Voylesowi? - Zadzwonię do ciebie, kiedy dotrę na miejsce. Albo napiszę... Świetnie! Zostaną korespondencyjnymi przyjaciółmi! On będzie wysyłał jej swoje artykuły, a ona jemu pocztówki z plaży. - Chcesz się ukryć przede mną? - zapytał patrząc jej w oczy. - Nie wiem, dokąd pojadę, Gray. Dowiem się, kiedy będę na miejscu. - Ale zadzwonisz? - Kiedyś tak... na pewno... Na godzinę przed północą w kancelarii White'a i Bla- zevicha pozostało tylko pięciu prawników. Zebrali się w ga- binecie Marty'ego Yelmana na dziewiątym piętrze. Oprócz gospodarza byli tam: Sims Wakefield, Jarreld Schwabe, Nathaniel Jones "Einstein" i emerytowany wspólnik Frank Cortz. Na biurku Marty'ego stały dwie butelki szkockiej. Jedna była już pusta, w drugiej zostało trochę alkoholu. "Einstein" siedział samotnie w kącie gabinetu i mruczał coś pod nosem. Jego kręcone, siwe włosy były tego wie- 416 czoru bardziej zmierzwione niż zwykle i razem z długim, ostrym nosem nadawały mu wygląd prawdziwego szaleńca. Sims Wakefield i Jarreld Schwabe siedzieli przy biurku, bez krawatów i z podwiniętymi rękawami koszul. Cortz skończył rozmowę telefoniczną z sekretarzem Vic- tora Mattiece'a. Podał słuchawkę Marty'emu, który odłożył ją na miejsce. - To był Strider - wyjaśnił Cortz. - Są w Kairze, w apar- tamencie jakiegoś hotelu. Mattiece nie chce z nami roz- mawiać. Strider mówi, że miał atak i zachowuje się bardzo dziwnie. Zamknął się w pokoju i nie ma zamiaru wyjść. Nie muszę chyba dodawać, że nie planuje powrotu na tę stronę oceanu. Strider wydał już polecenie chłopakom z pu- kawkami, żeby zabierali się z miasta. Pościg został odwo- łany. "Pelikan" może zacierać ręce. - Więc co mamy robić? - spytał Wakefield. - Jesteśmy zdani na siebie - odparł Cortz. - Mattiece odżegnuje się od wszystkiego. Rozmawiali spokojnie i rzeczowo. Już kilka godzin temu przestali na siebie wrzeszczeć, choć wtedy nie żałowali sobie ostrych słów: Wakefield oskarżał Yelmana o napi- sanie notatki; Yelmano oskarżał Cortza o podrzucenie tref- nego klienta; Cortz ripostował, że przez dwanaście lat klient nie był trefny i wszyscy cieszyli się z płaconych przez niego honorariów. Schwabe zarzucał Wakefieldowi i Yel- manowi beztroskę w posługiwaniu się piórem. Wszyscy obrzucali błotem Morgana, i w tym jednym byli zgodni. "Einstein" siedział w swoim kącie i spoglądał na kolegów milcząco. Teraz mieli to już za sobą. - Grantham pisze tylko o mnie i Simsie - powiedział Yelmano. - Pozostali mogą czuć się bezpieczni. - Powinniście wyjechać z kraju - orzekł Schwabe. - O szóstej rano będę w Nowym Jorku - odparł Yel- mano. - Polecę do Europy i przez miesiąc nie wysiądę z pociągu. - Ja nie mogę uciec - powiedział Wakefield. - Mam żonę i sześcioro dzieci. - , 417 Wakefield już od pięciu godzin płakał nad losem swoich pociech. Wszyscy zresztą mieli rodziny, choć Yelmano był rozwiedziony, a jego dwoje dorosłych dzieci umiało tro- szczyć się o siebie. Dadzą sobie radę. I on da sobie radę. Już wcześniej myślał o emeryturze. Specjalnie na ten cel odłożył sporo pieniędzy, i kochał Europę, szczególnie Hi- szpanię, więc czas powiedzieć adios. Żal mu było Wake- fielda, który miał dopiero czterdzieści dwa lata i nie był specjalnie bogaty. Oczywiście dobrze zarabiał w firmie, ale ożenił się z bardzo rozrzutną babą, uwielbiającą rodzić dzieci. I w tej chwili nie wiedział, co począć. , - Co robić? - powtarzał. - Co robić? Schwabe starał się okazać mu serce: - Powinieneś pojechać do domu i powiedzieć o wszy- stkim żonie. Ja nie mam żony, ale gdybym miał, spróbo- wałbym przygotować ją na cios. - Nie mogę... nie mogę tego zrobić - jęczał Wakefield. - Nie masz wyjścia. Albo zrobisz to sam, albo za sześć godzin zobaczy twoje zdjęcie na pierwszej stronie gazety. Musisz jej powiedzieć, Sims! - Nie mogę... - zaszlochał. Schwabe spojrzał na Yelmana i Cortza. - Co będzie z moimi dziećmi...? - użalał się Wake- field. - Najstarszy syn ma już trzynaście lat... - Potarł oczy. - Przestań, Sims. Weź się w garść! - napomniał go Cortz. "Einstein" wstał i podszedł do drzwi. - Jadę do siebie, na Florydę. Nie dzwońcie, chyba że będzie coś pilnego. - Wyszedł i trzasnął drzwiami. Wakefield stał i kołysał się na piętach. W końcu ruszył za "Einsteinem". - Dokąd idziesz, Sims? - spytał Schwabe. - Do siebie, do gabinetu. - Po co? - Muszę się położyć. - Zawiozę cię do domu - zaproponował Schwabe. 418 - Nie trzeba. Nic mi nie jest - powiedział raźnym gło- sem. Zamknął za sobą drzwi. - Myślisz, że da sobie radę? - Schwabe spojrzał na Yelmana. - Martwię się o niego. - Nie wiem, czy da sobie radę - odparł zapytany. - Trzeba na niego uważać. Zajrzyj do niego za kilka minut. - Jasne - oparł Schwabe. Wakefield wszedł pewnym krokiem na klatkę schodową i ruszył na niższe piętro. Zbliżając się do gabinetu, przy- śpieszył. Kiedy zamykał za sobą drzwi, jego twarz wy- krzywił spazmatyczny grymas. "Zrób to szybko! Żadnego listu! Jeśli zaczniesz go pisać, przejdzie ci chęć na działanie. Jeśli nie będzie listu, dostaną milion z polisy". Otworzył szufladę biurka. "Nie myśl o dzieciach. To będzie tak, jakbyś zginął w katastrofie lot- niczej". Spod segregatora wyciągnął pistolet. "Szybko! Nie patrz na ich zdjęcie na ścianie!" Może kiedyś zrozumieją. Wsadził lufę do ust i pociągnął za spust... Limuzyna zatrzymała się gwałtownie przed piętrowym domem w Dumbarton Oaks, na przedmieściach George- town. Zatarasowała ulicę, co zresztą nikomu nie przeszka- dzało, bo dwadzieścia minut po północy nie było tu żad- nego ruchu. Z samochodu wyskoczył Voyles w towarzy- stwie dwóch agentów. Podeszli szybko do frontowego wej- ścia. Voyles trzymał w ręku gazetę. Załomotał pięścią do drzwi. Coal nie spał. Siedział po ciemku w swoim gabinecie, w piżamie i szlafroku. Voyles, ujrzawszy ten strój, uśmie- chnął się szyderczo. - Ładna piżama - powiedział. Szef gabinetu wyszedł na niewielki betonowy ganek. Dwóch agentów obserwowało go czujnie. - Czego chcecie, do cholery? - wycedził przez zęby Coal. 419 - Przyniosłem ci prezent - oznajmił Voyles i rzucił sze- fowi gabinetu gazetę. - Ładnie wyglądasz na zdjęciu obok fotki prezydenta ściskającego się z Mattiece'em. Wiem, że lubisz czytać gazety. Przyniosłem ci najświeższe wydanie. - Za to twoja gęba ukaże się w prasie jutro - odparł Coal, jakby miał już gotowy artykuł. Gazeta leżała u jego stóp. Voyles odwrócił się, lecz nie odszedł. - Mam pewną taśmę - rzucił przez ramię. - Zacznij tylko kłamać, a zedrę ci gacie z dupy przed samym Białym Domem. Coal patrzył na niego i milczał. Voyles szedł już do samochodu. - Przyjdę tu za dwa dni z wezwaniem do sądu! - wrze- szczał na całą ulicę. - Wręczę ci je osobiście o drugiej nad ranem. - Oparł się o dach limuzyny. - Potem przywiozę ci akt oskarżenia. To już koniec, Fletcher. Prezydent znaj- dzie sobie nowych skretyniałych doradców. - Zniknął we wnętrzu wozu i odjechał. Coal podniósł gazetę i wszedł do domu. 44 Gray i Smith Keen byli sami w sali konferencyjnej i po raz nie wiadomo który czytali artykuł. Grantham już od bardzo dawna nie podniecał się swoim nazwiskiem wy- drukowanym na pierwszej stronie, ale tym razem był na- prawdę dumny: przebił wszystkich! Tuż pod nagłówkiem umieszczono zdjęcia: Mattiece'a ściskającego się z prezy- dentem, pewnego siebie Coala na oficjalnym przyjęciu w Białym Domu, Yelmana zeznającego przed podkomisją senacką, Wakefielda uchwyconego podczas zjazdu Izby Ad- wokackiej, Verheeka uśmiechającego się do obiektywu na fotografii z FBI, Callahana z "Rocznika Akademickiego" i Morgana. 420 Przed godziną nocny reporter Paypur powiedział im o Wakefieldzie. Gray popadł w przygnębienie, mimo że nie mógł ponosić winy za tę śmierć. Około trzeciej nad ranem redakcja zaczęła się zapełniać. Krauthammer przyniósł sobie całą torbę pączków i naty- chmiast pochłonął cztery. Potem zjawił się Ernie DeBasio. Mówił, że w ogóle nie spał. Feldman był wypoczęty i roz- promieniony. O wpół do czwartej sala, w której stały cztery włączone telewizory, była pełna. Pierwsza podała wiado- mość CNN, a po kilku minutach wszystkie sieci nadawały na żywo sprzed Białego Domu, który na razie nie miał nic do powiedzenia społeczeństwu. Zikman zapowiedział, że wygłosi oświadczenie o siódmej. Stacje telewizyjne przekazywały relacje spod Białego Domu i Sądu Najwy- ższego. Reporterzy czekali przed Budynkiem Hoovera, któ- ry chwilowo wyglądał na uśpiony. Na ekranach pojawiały się wydrukowane w gazecie zdjęcia. Yelmano zniknął. Nikt nie wiedział, gdzie jest Mattiece. CNN skierowało kamery na dom Morgana w Alexandrii, ale teść zamordowanego prawnika nie wpuszczał filmujących nawet na trawnik. Re- porter NBC ustawił się przed budynkiem, w którym mie- ściła się kancelaria White'a i Blazevicha, ale nie miał no- wych wieści. Choć w artykule nie pojawiało się nazwisko autorki raportu, nikt nie miał wątpliwości, że jest nią niejaka Darby Shaw. Usiłowano ustalić jej miejsce pobytu. O siódmej w sali konferencyjnej stał milczący tłum. Na czterech ekranach widać było Zikmana podchodzącego ner- wowo do mównicy w centrum prasowym Białego Domu. Rzecznik wyglądał na zmęczonego i miał udręczoną minę. Odczytał krótkie oświadczenie, w którym Biały Dom przy- znawał, że podczas kampanii prezydenckiej pan Victor Mat- tiece przekazał różnymi kanałami pewną sumę pieniędzy na fundusz wyborczy zwycięskiej partii. Rzecznik zaprze- czył jednak z całą stanowczością, jakoby pieniądze te po- chodziły z działalności przestępczej. Prezydent spotkał pa- na Mattiece'a tylko raz, przed siedmiu laty, kiedy pełnił jeszcze funkcję wiceprezydenta. Od czasu wyborów nie 421 słyszał o panu Mattiesie i z pewnością - pomimo jego wkładu w kampanię - nie uważał go za przyjaciela. Fun- dusz wyborczy partii opiewał na sumę przekraczającą pięć- dziesiąt milionów dolarów i prezydent nie miał nic wspól- nego z obrotem i alokacją tych pieniędzy. Tymi sprawami zajmował się jego komitet wyborczy. Biały Dom nie in- gerował w śledztwo prowadzone przeciwko Victorowi Mat- tiece'owi i wszelkie spekulacje na ten temat należy od- rzucić jako nieprawdziwe. Z niepełnych raportów przeka- zanych Urzędowi Prezydenckiemu przez odpowiednie służ- by wynika, że pan Mattiece nie mieszka obecnie w kraju. Prezydent zażąda przeprowadzenia pełnego śledztwa w sprawie oskarżeń wysuniętych w artykule "Washington Post". Jeśli potwierdzą się zarzuty pod adresem pana Mat- tiece^ i okaże się, że był on siłą sprawczą tych ohydnych zbrodni, odpowiednie służby dołożą wszelkich starań, by postawić go przed wymiarem sprawiedliwości. Rzecznik nie miał nic więcej do dodania. W najbliższym czasie zo- stanie zwołana konferencja prasowa. Zniknął z mównicy. Udręczony rzecznik wypadł bardzo słabo, co wcale nie zmartwiło Graya, który poczuł nagle, że musi się wyrwać z zatłoczonej sali i zaczerpnąć świeżego powietrza. W ko- rytarzyku natknął się na Smitha Keena. - Chodźmy na śniadanie - zaproponował. - Dobrze. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym wpaść do domu. Nie byłem tam od czterech dni. Na Piętnastej zatrzymali taksówkę. Przez otwarte okna auta wpadało chłodne jesienne powietrze. - Gdzie dziewczyna? - spytał Keen. - Nie mam pojęcia. Pożegnaliśmy się w Atlancie przed dziewięcioma godzinami. Mówiła, że leci na Karaiby. - Rozumiem, że wkrótce będzie ci potrzebny długi ur- lop - uśmiechnął się Keen. - Skąd wiesz? - Czeka nas mnóstwo roboty, Gray. Bomba wybuchła, niedługo zaczną spadać na ziemię szczątki. Masz swój wiel- 422 ki dzień, co nie znaczy, że możesz odpoczywać. Trzeba po sobie posprzątać. - Wiem, co do mnie należy, Smith. - Owszem, choć twoje oczy patrzą tęsknie na południe. Martwi mnie to. - Jesteś sekretarzem redakcji, i za to ci płacą. Zatrzymali się na skrzyżowaniu z aleją Pennsylvania. Przed nimi stał majestatyczny Biały Dom. Był już prawie listopad i wiatr zwiewał liście z trawnika. 45 Po ośmiu dniach skóra Darby nabrała brązowej barwy, a włosy odzyskiwały naturalny kolor. "Jeszcze coś z nich będzie" - myślała, wędrując całymi milami po plaży. Żywiła się wyłącznie gotowanymi rybami i owocami po- łudniowymi. Przez kilka dni nie wychodziła z łóżka, potem zmęczyło ją spanie. Pierwszą noc spędziła w San Juan. Właścicielka biura podróży przechwalała się, że wie wszystko o Wyspach Dziewiczych. Wynajęła jej mały pokój w pensjonacie, w śródmieściu Charlotte Amalie na wyspie St. Thomas. Darby - przynajmniej na początku - chciała, by otaczał ją tłum. Charlotte Amalie było idealnym miejscem. Pen- sjonat stał na wzgórzu, cztery przecznice od portu. Swój maleńki pokoik znalazła na trzecim piętrze. Popękanych szyb w oknach nie zasłaniały żaluzje ani okiennice. Ran- kiem budziło ją słońce i swym zmysłowym dotykiem wzy- wało do okna, skąd roztaczał się majestatyczny widok na port. Panorama aż zapierała dech w piersi. W przystani na błyszczących falach kołysały się jachty wycieczkowe. Stały jeden obok drugiego przy nabrzeżu biegnącym aż po horyzont. Bliżej, niedaleko mola, cumowały żaglówki, broniące wstępu na wyspę pękatym statkom turystycznym. Woda obmywająca kadłuby łodzi była przejrzysta, jasno- 423 niebieska i zupełnie spokojna. To samo morze otaczało wyspę Hassel, lecz tam toń miała głębszą barwę, która na linii horyzontu przechodziła w ciemny błękit i fiolet. Miej- sce, w którym niebo stykało się z morzem, wyznaczał ide- alnie równy rząd cumulusów. Zegarek schowała do torebki. Nie miała zamiaru go nosić przez najbliższe pół roku. Mimo to zdarzało jej się ma- chinalnie spoglądać na nadgarstek. Okna otwierały się z tru- dem, ulica na zewnątrz rozbrzmiewała gwarem. Do pokoju wpadało powietrze gorące niczym w saunie. Tego pierwszego ranka stała w oknie przez godzinę. Ob- serwowała budzący się do życia port. Nikomu nie było spieszno. Większe statki wypływały powoli na morze, z po- kładów żaglówek dolatywały ciche głosy. Ktoś skakał do wody, zażywając porannej kąpieli. Przyzwyczai się do leniwego trybu życia. W maleńkim pokoju było bardzo czysto. Pensjonat nie zapewniał kli- matyzacji, ale kręcący się pod sufitem wentylator wystar- czał Darby w zupełności. W łazience tylko sporadycznie brakowało wody. Postanowiła, że zostanie tu przez parę dni, może tydzień... Pensjonat był jednym z wielu budyn- ków stojących ciasno przy ulicy prowadzącej do portu. W tej chwili bezpieczniej czuła się w tłumie. Niedługo pójdzie na spacer i zrobi niezbędne zakupy. Wyspa St. Thomas słynęła ze swoich sklepów. Darby sprawi sobie wreszcie ubrania, które będzie mogła zatrzymać. W mieście były lepsze hotele, ale zadowoli się tym, w którym jest. Kiedy wyjeżdżała z San Juan, przyrzekła sobie, że nie będzie spoglądać przez ramię. W Miami ku- piła gazetę, na lotnisku widziała na ekranach telewizorów gorączkę ogarniającą Waszyngton. Wiedziała, że Mattiece zniknął; gdyby śledzono ją nadal, znaczyłoby to, że chce się zemścić. I jeśli znajdą ją mimo tych wszystkich środków ostrożności, to znaczy, że mają ponadludzkie siły i nigdy ich nie zgubi. Wierzyła, że jest bezpieczna. Mimo to przez kilka dni trzymała się blisko hotelu i nie zapuszczała w odległe oko- 424 lice. Centrum handlowe było niedaleko i tworzyło prawdzi- wy labirynt sklepików handlujących wszystkim co popad- nie. Chodniki i aleje były pełne jej rodaków ze statków wycieczkowych. Wyglądała jak jedna z nich, ubrana w sze- roki słomkowy kapelusz i kolorowe szorty. Po raz pierwszy od półtora roku kupiła w księgarni po- wieść. Pochłonęła ją w ciągu dwóch dni, leżąc na łóżku, w chłodnym powiewie wentylatora. Przyrzekła sobie, że przez najbliższe pięćdziesiąt lat nie weźmie do ręki żadnej książki prawniczej. Co godzina podchodziła do okna i spo- glądała na port. W pewnej chwili naliczyła aż dwadzieścia statków wycieczkowych stojących na redzie. Odosobnienie spełniło swój cel. Spędziła wiele godzin z Thomasem, płacząc i wspominając. Obiecała sobie, że to po raz ostatni. W tym maleńkim zakątku Charlotte Ama- lie zostawi cały swój ból, żal i poczucie winy. Wyjedzie stąd, pamiętając o tym, co najlepsze, z sumieniem wolnym od wyrzutów. Żałoba nie okazała się aż taka trudna i trze- ciego dnia dziewczyna przestała płakać. Tylko raz rzuciła książką o ścianę. Czwartego ranka spakowała swoje rzeczy i popłynęła promem do zatoki Cruz na wyspie St. John. Podróż trwała zaledwie dwadzieścia minut; potem ruszyła taksówką drogą Norm Shore. Okna były otwarte i wiatr targał jej włosy. Taksówkarz słuchał rytmicznej muzyki, mieszaniny bluesa i reggae. Wystukiwał rytm na kierownicy i nucił pod no- sem. Darby wtórowała mu stopą, zamykając oczy przed wiatrem. Poczuła się jak w raju. Zjechali z drogi przy zatoce Maho i ruszyli wolno ku morzu. Wybrała to miejsce spośród setek wysp ze względu na jego dzikość. Nad zatoką stało zaledwie kilka domów i letniskowych chat. Kierowca zatrzymał się przy wąskiej dróżce, porośniętej z obu stron drzewami. Zapłaciła za kurs. Dom stał na krańcu cypla, tam gdzie zbocze góry opadało do morza. Zbudowano go w typowo karaibskim stylu - ściany z białych desek, dach pokryty czerwoną dachówką. 425 Postawiono na stoku, by goście mogli delektować się wi- dokiem. Od dróżki dzieliło go kilka jardów, a do środka wchodziło się po schodach. Dom był parterowy, z dwiema sypialniami i tarasem wychodzącym na morze. Czynsz wy- nosił dwa tutejsze tysiące tygodniowo; Darby wynajęła dom na miesiąc. Postawiła torby na podłodze w salonie i wyszła na taras. Plaża zaczynała się trzydzieści stóp niżej. Fale rozbijały się z cichym szumem o brzeg. W zatoce, otoczonej z trzech stron górami, stały na kotwicy dwa jachty. Po- między nimi na gumowej tratwie chlapały się wodą dzieci. Najbliższy dom stał w pewnej odległości. Widziała jego dach, prześwitujący wśród koron drzew. Na piasku opalało się paru plażowiczów. Przebrała się szybko w kuse bikini i pobiegła nad morze. Było już niemal ciemno, gdy przy wąskiej dróżce za- trzymała się taksówka. Wysiadł, zapłacił kierowcy i spoj- rzał za znikającymi światłami auta. Miał tylko jedną torbę. Ruszył w stronę domu, którego drzwi były otwarte. Wszę- dzie paliły się światła. Znalazł ją na tarasie. Piła mrożony koktajl i wyglądała jak rodowita mieszkanka wyspy, o spa- lonej na brąz skórze. Czekała na niego i tylko to się liczyło. Nie chciał być traktowany jak ścigający ją reporter. Uśmiechnęła się i od- stawiła szklaneczkę na stolik. Ich pierwszy pocałunek trwał prawie minutę. - Spóźniłeś się - powiedziała nie rozluźniając uścisku. - Niełatwo cię tu znaleźć - odparł Gray. Czuł pod pal- cami gładką skórę pleców nagich aż do paska spódnicy zakrywającej długie nogi. Na nogi przyjdzie czas później. - Powiedz, że jest uroczo - poprosiła, patrząc na zatokę. - Cudownie - zgodził się ochoczo. Stanął za nią i razem obserwowali jacht płynący na pełne morze. Ujął jej dłoń. - Wyglądasz wspaniale. - Chodźmy na spacer. 426 Przebrał się szybko w szorty i znalazł ją nad morzem. Trzymali się za ręce i szli wolno przed siebie. - Musisz popracować nad nogami - powiedziała. - Wiem, że są blade - odparł. "Owszem, są blade - pomyślała. - Ale nie najgorsze. Zupełnie przyzwoite. I ani śladu brzucha. Po tygodniu na plaży będzie wyglądał jak ratownik". Rozpryskiwali wodę stopami. - Wcześnie wyjechałeś. - Zmęczyło mnie to wszystko. Codziennie musiałem pi- sać następne artykuły. I wciąż było im mało. Keen chciał jedno, Feldman co innego, a ja pracowałem po osiemnaście godzin. Wczoraj powiedziałem im do widzenia. - Od tygodnia nie czytałam gazety - oznajmiła. - Coal podał się do dymisji. Wystawili go i miał wziąć na siebie winę, ale boję się, że o nic go nie oskarżą. Mówiąc szczerze, prezydent specjalnie nie nabroił. Jest od urodzenia kretynem, a to nie jego wina. Czytałaś o Wakefieldzie? - Tak. - Sporządzono akt oskarżenia przeciwko Yelmanowi, Schwabemu i "Einsteinowi", ale Marty zapadł się pod zie- mię. Oczywiście Mattiece został postawiony w stan oskar- żenia jako pierwszy, razem z czterema ludźmi. Później znajdą resztę winnych. Kilka dni temu przekonałem się, że Biały Dom specjalnie nie tuszuje sprawy, i straciłem zapał. Wybory mają z głowy, ale prezydent nie jest prze- stępcą. Mam dosyć tego cyrku. Szli dalej milcząc, a nad zatoką zapadała noc. Darby czytała o kryzysie i również miała go dosyć. W spokojnym morzu odbijała się połowa księżyca. Objęła Graya ramie- niem, a on przyciągnął ją do siebie. Szli teraz po piasku kilka stóp od wody. Dom został daleko za ich plecami. - Tęskniłam - powiedziała cicho. Westchnął głęboko i milczał. - Jak długo zostaniesz? - spytała. - Nie wiem. Kilka tygodni. Może rok. Wszystko zależy od ciebie. 427 - Miesiąc? - Chyba wytrzymam Uśmiechnęła się do niego, a on poczuł ciepło w sercu Spojrzała na zatokę, na odbicie księżyca, po którym sunął jacht - Potem znów przyjedziesz na miesiąc, dobrze? - Nie może być lepiej Koniec