Gimel Wiktor - Pierwsza

Szczegóły
Tytuł Gimel Wiktor - Pierwsza
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gimel Wiktor - Pierwsza PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gimel Wiktor - Pierwsza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gimel Wiktor - Pierwsza - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wiktor Gimel PIERWSZA Później często nazywaliśmy ją KLEJNOTEM. Tak jawiła nam się cudowna i świetlista w swych ciepłych, blado - błękitnych, skrzących barwach. Wynurzyła się przed nami niczym perła z czarnej muszli kosmosu. I choć od jakiegoś czasu wiedzieliśmy czego można się spodziewać, to jednak pierwszy widok wcisnął nam w gardła duszące milczenie i popłynęły łzy. `Tak, jak perły, które wyłuskane z małża za każdym razem olśniewają poszukiwacza, choćby wcześniej wyłowił ich tysiąc, tak i nasz klejnot zachwycił nas - przygotowanych, a przecież zaskoczonych. Z głębi wydobyło nas dwóch Melchizedeków, kiedy miesiąc temu nasze żaglowce zaczęły zbliżać się do celu. Potrzeba około osiemdziesięciu godzin by te olbrzymie niczym kontynenty powierzchnie złożyć, a częściowo zniszczyć. Wcześniej popychani światłem Słońca, a potem innych gwiazd nabraliśmy olbrzymiej prędkości bliskiej tej z jaką przemierza ten wszechświat światło. Samo przyspieszanie trwało lata, które nam i tak mijały inaczej niż braciom na Ziemi - wówczas mogliśmy jeszcze porozumiewać się wykorzystując fale elektromagnetyczne, znosząc wydłużające się opóźnienia. Długo nas błogosławili. Stałe przyspieszenie i szybko wzrastająca odległość coraz bardziej utrudniały kontakt, by w końcu uczynić go prawie niemożliwym. Nie chcieliśmy wtedy jeszcze korzystać z kanałów, które nam udostępniono. Maksymalną prędkość jaką można było uzyskać osiągnęliśmy zbliżając się do granic galaktyki, co nie trwało aż tak długo zważywszy, że nasz Układ znajduje się na jej peryferiach. Dopiero teraz, a zarazem który to raz z kolei, doceniliśmy wszechmądrość Stwórcy. Tysiąc lat tworzenia nowego systemu, nowego społeczeństwa, naprawdę Nowej Ziemi po Har-Megiddo dało nam doskonałość i pełne poznanie w warunkach, które najlepiej sprzyjały rozwojowi. Potem nadszedł DZIEŃ PŁACZU, AGONIA SMOKA. Kłamca-Przeciwnik, ten którego zwano kiedyś Jutrzenką został unicestwiony. A liczba tych, których wziął ze sobą była jak piasek morza... Wśród nas są tacy, którzy pamiętają jeszcze Stare Niebiosa i Starą Ziemię - ja też. Właśnie dlatego możemy mówić teraz o wszechmądrości Tego, który o nas zadbał. Mijające stulecia po PRÓBIE OSTATECZNEJ nie tylko rozwinęły nas duchowo, ale i dzieło rąk ludzkich - nasze technologie - stawały na kolejnych, niewyśnionych nawet poziomach. Nie obawiając się jakiegokolwiek czasu podróży, nie martwiąc się, że stłoczeni na niewielkiej powierzchni stracimy samych siebie (filia - nasza miłość miała nam pomóc zachować pokój i człowieczeństwo), mogąc zbudować, w nawiązaniu do starożytnych rozwiązań, statki niosące nas w przestrzeń - zwróciliśmy oczy ku górze pytając czy można to uczynić bez gniewu Najwyższego? Trudno opisać radość jaka zagościła w naszych sercach gdy objawiono nam WOLĘ i dowiedzieliśmy się o HAIN. Oto pierwsza wyprawa do gwiazd - gwiazd od razu bardzo odległych. Pierwsza podróż kosmiczna w nowej erze, kilkanaście stuleci po ostatnich lotach w przestrzeni. Zostawiając Drogę Mleczną, a zanurzając się w pustkę, tak ciemną i samotną, że zagubiona kropla żelaza lśniła w niej na wiele parseków, rozpoczynaliśmy coś co było nie tylko podróżą, ale i początkiem nowego rozdziału dziejów. Rozważając czas podróży zastanawialiśmy się nad sposobem jej przebycia. Hibernacja nie była tym najlepszym rozwiązaniem ze względu na wątpliwości etyczne (zbyt przypominało to samą śmierć, która, choć miniona, nadal kładła się zimnym cieniem na nasze pamięci), a także trudności techniczne. Skoro nie istniały Moce, które mogły zawładnąć naszymi umysłami by je zniewolić w chwili oczyszczenia, w momencie nirwany, oderwania od materii - mogliśmy wypracować techniki pozwalające utrzymać taki stan prawie wiecznie. Nietrudno wówczas zaspokoić minimalne potrzeby fizjologiczne. I choć na Ziemi byłoby to bezcelowe - nauczyliśmy się skupiać na fundamentalnej istocie wszechrzeczy i zanurzać w niebyt. To właśnie z takiej głębi wydobyli nas Melchizedecy, gdyż po tak długim czasie oderwania tylko inne żywe istoty o mocy duchowej mogły nas przywrócić światu materialnemu, a nam oddać świadomość. Hamowanie, choć pochłonęło nasze zasoby energetyczne, przebiegło planowo i oto dotarliśmy do PLANETY MATKI. Spieszno nam było poznać ją przez dotyk naszych stóp i rąk, ale przyjemność oglądania jej, zawieszonej w czerni, opalizującej perły z dwoma niewielkimi księżycami pomagała nam zachować cierpliwość. To był zaszczyt móc opowiadać o jej pięknie wszystkim pozostałym na rodzimej planecie W tej chwili utrzymywaliśmy właściwie stały kontakt. Wiadomo, że nie jest możliwe wysłanie sygnału, który mógłby być odebrany natychmiast w innym miejscu wszechświata wykorzystując jedynie prawa fizyki. Jedynie dziedzina duchowa - ten inny wymiar - umożliwia tym, którzy z niej korzystają pojawienie się w dowolnym punkcie naszej rzeczywistości. Niestety tamta sfera nie ma nic wspólnego ze światem materialnym i nie da się jej wykorzystać jako kanału skracającego drogę (co de facto jest możliwe ale sam Stwórca musiałby taką sposobność udostępnić). Chyba, że poślemy myśl. TEN, KTÓRY WYSŁUCHUJE słyszy je natychmiast kiedy je do Niego skierujemy, równie szybko może nam odpowiedzieć. Olbrzymim przywilejem było otrzymanie daru w postaci ofiarowania jednemu z Melchizedeków opiekujących się wyprawą możliwości posłania naszych myśli do domu. Choć nawet on nie był w stanie ich odczytać jeśli go o to nie poprosiliśmy. Zaszczyt prywatności - wspaniały prezent od Boga. Świadomość tego pozwalała kiedyś przetrwać mroczne czasy. Ci, którzy myśleli o nas na Ziemi, po stuleciach ciszy wreszcie mogli nas usłyszeć, chociaż nie uchem, i zobaczyć, choć nie okiem, a przede wszystkim zrozumieć i poznać cud na jaki teraz spoglądaliśmy przez wszystkie możliwe ekrany. HAIN... Melchizedecy, którzy będąc kiedyś ludźmi zaznali uczuć bliskich cielesnym także podzielali naszą radość. Będąc nieśmiertelnymi, a pamiętając śmierć, znajdując się na wyższym poziomie niż człowiek, ale wiedząc co to ból i zmęczenie - patrzyli na wszystko z innej perspektywy niż ktokolwiek. Bardzo wiele im zawdzięczamy. Należy wam się nasza wdzięczność, PRZEWODNICY. Niesamowita mleczno-błękitna barwa planety przypominająca nieco Neptuna i trochę Wenus z Układu Słonecznego, choć z widocznymi kontynentami i oceanami, brała się z tego, że promienie gwiazdy, wokół której krążyła cudownie się rozbiegały na otaczającym ją wodnym welonie. Ta sfera wilgoci tworzyła izolację, która rozpraszając światło pozwalała by wraz z ciepłem równomiernie docierało ono do powierzchni. To dzięki niej nie było pustyń w strefie podzwrotnikowej, czap polarnych na biegunach, ani trudnej do wytrzymania wilgoci w okolicach równika. Wszędzie było ciepło, występowały niewielkie dobowe i sezonowe wahania temperatury, panował klimat umiarkowany. Idealne warunki do życia. Będąc niewiele mniejszą od Ziemi również krążyła po orbicie elipsoidalnej i jej oś także była nachylona pod niewielkim kątem do płaszczyzny ekliptyki zapewniając pory roku, choć nie tak zróżnicowane jak u nas. Gwiazdę tego układu składającego się jeszcze z trzech planet nazwaliśmy już w domu Mal*pas'ar i nie wyróżniała się ona niczym specjalnym, będąc jedynie trochę starszą od Słońca. Po trzydziestu ośmiu dniach obserwacji zdecydowaliśmy się lądować. Sześć lądowników, po dwa z żaglowca powiozło 124 osoby w dół. Nikt nie chciał zostać - nikt też nie musiał. Trzy jednostki nazwane prosto pierwszymi literami: `Alef, Bet i Gimel swobodnie mogły pozostać puste na orbicie geostacjonarnej. Lądowniki w zasadzie same znajdą do nich drogę powrotną. Dwa duże kontynenty niemal stykające się półwyspami w okolicach bieguna (zupełnie jak Kamczatka z Alaską) oblewane były przez płytkie oceany zajmujące 60% powierzchni. Zdecydowaliśmy się rozbić na cztery grupy i zbadać północne wybrzeże mniejszego z kontynentów. Wodowanie - choć nie należało do najmilszych przeżyć przebiegło bez zakłóceń, a nieliczne usterki dało się szybko usunąć. Po dotarciu do brzegu rozbiliśmy obóz kilka kilometrów w głębi lądu. Pozostałe grupy także się zadomowiły. Utrzymywaliśmy kontakt radiowy. - Jak się dzisiaj czujesz? - spytała Josab wychodząc z kontenera mieszkalnego. - Całkiem dobrze, patrzę jak wstaje Mal*pas'ar i rozmyślam. - Bardzo mi się podoba to falowanie światła na wodnym pierścieniu, ale śmieszy mnie ciągle brak wyraźnego cienia. - odparła kładąc rękę na mym ramieniu. Patrzyliśmy przez chwilę w milczeniu na bladofioletowe, rozmyte światło wynurzające się z wody - taki tutejszy wschód słońca. Jeleń wyszedł z zarośli i z udawaną obojętnością skubał trawę w pobliżu transportowca. - W Isz'sza - 4 zauważyli ślady dużych zwierząt - najprawdopodobniej gadów. To ciekawe, że tutaj są pozostawione, a na Ziemi zniknęły. - Spełniły swoją rolę w oczyszczaniu atmosfery i redukcji niektórych roślin więc mogły zostać usunięte. Poza tym ich wielkość była niebezpieczna dla innych zwierząt, a przede wszystkim dla nas. - Czy wiemy dokładnie jak to było? - Wystarczająco dokładnie. Paprociowce i skrzypowate miały za zadanie ustalić skład atmosfery i odpowiednio zaerować glebę - było to możliwe dzięki nieco odmiennej fotosyntezie i możliwości bardzo szybkiego wzrostu i rozwoju. To dzięki ówczesnym warunkom biochemicznym rodzącej się planety mogły urastać do tak dużych rozmiarów. Jednak, żeby dać szansę rozwoju innym roślinom i spowolnić zainicjowane procesy trzeba było zwierząt, które żywiąc się takimi roślinami ustabilizowałyby wszystko. Aby przebiegło to szybko pojawiło się wiele gatunków prostszych w budowie gadów o dużych gabarytach. Musiały dużo jeść i w krótkim czasie uporały się z nadmiarem tamtych roślin. Potem ich liczebność na pewno spadła i w końcu zostały usunięte. Tutaj też na pewno nie ma ich wiele. - Chciałabym je zobaczyć. - Całkiem możliwe, że w tej okolicy też są, ale jeśli chcesz mogę cię posłać do Isz'sza-4. Ezekiel ucieszy się gdy cię zobaczy. - Zostanę tutaj. Książę Jonasz ma tu przybyć z Isz'sza-1. Zobaczymy co się wydarzy do jego przyjazdu. Będę w jadalni. - powiedziała odwracając się w stronę obozu i ruszając na śniadanie. Kolorowe ptaszki wyleciały spośród drzew i zaczęły uganiać się wokół mnie. W poprzek zabudowań przemaszerował mrówkojad wioząc na grzbiecie swoje małe. Zwierzęta, podobnie jak na Ziemi, nie bały się człowieka i chętnie pozwalały się obserwować. Było to ważne dla naszej pracy, która posuwała się szybko i sprawnie. Idealny ekosystem zapewniał optymalne warunki do rozwoju wszystkim roślinom i zwierzętom. Tysiące lat samotnego, niekierowanego rozwoju spowodowało, że cała planeta wydawała się być pokryta lasem i mniejszymi zaroślami. Wszystko to pełne było życia, jakie znaliśmy z domu. Z tego co już skatalogowaliśmy przeważająca większość gatunków występowała także u nas. Po wspólnym śniadaniu podszedł do mnie Korib - człowiek od łączności. - Zejka nadawał wczoraj wieczorem i prosił żebyś dzisiaj się z nim skontaktował. - Dziękuję Korib. Połączysz mnie? Z kontenera gdzie było radio wychodził wysoki maszt sięgając ponad korony drzew. Ponieważ byliśmy rozbici na wzgórzu, nie było problemów z łącznością na krótki dystans. Z dalszymi obozami kontaktowaliśmy się poprzez sygnał satelitarny przekazywany przez żaglowce. - Isz'sza-3 wzywa Jezioro...Isz'sza-3 wzywa Jezioro... - Tu Jezioro, słyszę cię dobrze Isz'sza-3. Przejąłem mikrofon. - Chwała Najwyższemu, Zejka. - Chwała Najwyższemu, Goran. - Cieszę się, że cię słyszę - nie brakuje wam niczego? - Nie, w porządku. Dietę uzupełniamy owocami. Chciałem ci powiedzieć, że kończymy robić zapasy. Woda tutaj jest bardzo czysta więc reakcja przebiegała sprawnie i szybko. Zbiorniki są pełne, dzisiaj naładujemy rezerwy i generator będzie wolny. - Nieźle, czy tlenu starczy na uzupełnienie kolektorów na statkach? - Jeśli w obozie pierwszym spisali się równie dobrze jak my to i tlenu i wodoru będzie więcej niż nam potrzeba. Zadecydowałeś już jak to przetransportujemy? - W "czwartym" zauważono ślady dinozaurów - nie chciałbym straszyć zwierząt, a szczególnie dużych, żeby nie wpadły w panikę. Mogłyby komuś zrobić krzywdę. Najlepiej chyba będzie jak załadujecie to do transportowca i dostarczycie na wybrzeże rzeką. Sprawdzałeś warunki? - Stąd do morza rzeka jest dość szeroka i nie ma katarakt więc wszystko gra. Wobec tego możemy być na miejscu za trzy dni. Co potem? - Zabezpieczcie wszystko i lećcie do nas. - Dobra. Do zobaczenia, Goran. - Czekamy na was. Niech Stwórca was chroni. Byliśmy zatem przygotowani do powrotu na orbitę. Wodór i tlen uzyskiwane przez analizę wody dawały prosty i skuteczny napęd odrzutowy wystarczający do oderwania się od planety. Większość naszych pojazdów wykorzystywała silniki odrzutowe, dlatego też najlepiej było poruszać się po wodzie. Największy generator był u nas, bo lądowaliśmy w miejscu gdzie niedaleko morza było bardzo duże jezioro, a reakcja przebiega sprawniej gdy się bierze wodę słodką. Tak czy inaczej mieliśmy zabezpieczony powrót. Następne kilka dni przebiegło nam pod znakiem przygotowań wyprawy w głąb lądu. Na wschodzie były góry, które chcieliśmy obejrzeć. Ze zdjęć satelitarnych wynikało, że mogą mieć około 2600 metrów n.p.m. i są najwyższym łańcuchem na planecie. Chcieliśmy sprawdzić jak rośliny poradziły sobie z zajęciem takich terenów. A ponadto część grupy źle znosiła odmienne warunki. Brak wyraźnego widoku słońca, brak cienia, deszczu (wszystko tu nawadniała rosa obficie pojawiająca się co rano) i stała, średnio wysoka wilgotność powodowała, że ludzie byli podenerwowani i rzadziej się uśmiechali. Czas był najwyższy na jakąś odmianę. Odlecieli trzema transportowcami wzdłuż rzeki biorącej początek w tamtych górach. Ja zostałem z kilkoma osobami czekając na Jonasza. Lubiłem go. Nie był Patriarchą, ale został wskrzeszony niedługo po tych najważniejszych i otrzymał obowiązki książęce. Jednak nie zmieniło mu to charakteru. Nadal silnie grały w nim emocje, lubiał działać szybko, czasami nie zastanawiając się głębiej. Chętnie wziął udział w naszej wyprawie, a my byliśmy zaszczyceni, że leci z nami ktoś o dużym autorytecie. Początkowo zdecydował się na obóz Isz'sza-1 bo zajmowali się badaniami morza, a Jonasz ciągle szuka pewnego szczególnego gatunku ryby lub ssaka morskiego, którego nie było już niestety w wodach Ziemi. Teraz miał przybyć do nas. Spodziewaliśmy się go dzisiaj. Kiedy dotarli, Meriba pilotujący pojazd poszedł odpocząć, a ja wziąłem Jonasza do laboratorium i biblioteki żeby zobaczył postępy prac. Był oficjalnym nadzorcą tego przedsięwzięcia i szczerze się przykładał, by odpowiednio spełniać swoje zadanie. Dużo pytał, nie szczędził pochwał i dokładnie wszystko oglądał, tak zainteresowany innymi jak wszyscy Książęta. To właśnie nasze "skały chroniące przed spiekotą i ulewą" - nie trudno było okazywać im szacunek. Kiedy popołudniu siedzieliśmy popijając lekko sfermentowany napój z ananasów (w laboratorium wyselekcjonowali pewien rodzaj beztlenowych bakterii, które szybko czyniły sok lekko alkoholizowanym napojem musującym) - rozmowa kręciła się po lekkich tematach. Gdy zostaliśmy sami Jonasz rzekł: - Goran, przyjechałem tutaj nie tylko ze względów oficjalnych. Chciałem się z tobą spotkać bo jesteś mi bliski i to ty jesteś motorem tego przedsięwzięcia. Musimy się poważnie zastanowić co dalej. - Chodzi ci o powrót? Też już o tym myślałem. - Tak, tak, ale jest coś jeszcze. Chyba wiesz, że oddziaływanie ducha jest niesamowicie silne i zostawia w człowieku ślad. Każdy kto był natchniony staje się w jakiś sposób inny. Bardziej wyczulony, poszerzają się jego zdolności percepcyjne. To dodatkowe żłobienie na rzeźbie osobowości, najgłębsza ze zmarszczek na twarzy postrzegania. - Po co mi to mówisz? - Ja przez jakiś czas byłem pod wpływem tej Siły. Miałem wizje, nawet rozmawiałem - chodzi mi o to co miało miejsce wtedy przy Niniwie. Wówczas omal nie oszalałem, tak było to dla mnie niesamowite, wręcz obce. Ale tak, jak mówiłem, rysa pozostała - głęboko odciśnięta w mózgu. Dzięki temu jestem w stanie także lepiej pojąć całe Zamierzenie, takim jak ja łatwiej dostosować się do niego, zrozumieć Cel i Intencje. W związku z tym mamy też szczątkowy dar proroczy, przeczucia, intuicję, która podpowiada nam, że dzieje się coś związanego właśnie z Zamierzeniem. - Chcesz powiedzieć, że to ma związek z wyprawą? Czemu to nas dotyczy? - Otóż jestem pewien, że coś się niedługo wydarzy. Od jakiegoś czasu zacząłem mieć takie chwilowe olśnienia, z których niestety nic nie wynikało. I cały czas towarzyszy mi to przekonanie, że coś się dokonuje, że zapada jakaś decyzja. - Przecież wszystko było i jest w porządku. Realizujemy cele i program opracowany jeszcze na Ziemi. Chyba nie dzieje się nic złego? - Goran, podobnie jak tobie, zależy mi na powodzeniu misji. Moje zadanie polega na tym, żeby wszystko było tak jak należy, ale Zamysły Boga są niezbadane. Kto domyślał się istnienia Hain? Kto domyśla się dlaczego mogliśmy tu przylecieć? A dodatkowo - czy możesz zaręczyć, że ta ziemia nie wpłynęła na kogoś z naszej grupy w niepokojący sposób? Nie wiem czy wydarzy się coś złego, czy wręcz przeciwnie, ale chcę byś był przygotowany na jakieś zmiany. Nawet jeśli moje przeczucia są mylące to nic nie stracimy będąc gotowi na szybkie ruchy. Dlatego też cieszę się, że nic nie stoi na przeszkodzie by wrócić na orbitę i do domu. - Dałeś mi do myślenia Jonaszu. Jutro sprawdzę co się dzieje w poszczególnych obozach. Szczególnie martwię się o Ezekiela - jest bardzo pochłonięty pracami, nie wiem czy nie za bardzo. Kiedy następnego dnia Isz'sza-4 nie odpowiadał na wezwania postanowiłem lecieć tam, a Jonasz wraz z Meribą chcieli mi towarzyszyć. Zapakowaliśmy kilka niezbędnych sprzętów, zapasowe radio z naszego obozu i ruszyliśmy w kierunku morza by ślizgając się po jego powierzchni jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Mieliśmy do pokonania 50 kilometrów lądem i około 2000 po wodzie. Co najmniej dwa dni drogi. Kiedy dotarliśmy do obozu nad morzem gdzie chłopcy zostawili zbiorniki, obejrzeliśmy tylko zabezpieczenia. Na szczęście ani wiatr, ani zwierzęta nie zniszczyły osłony więc wystartowaliśmy w kierunku horyzontu. - Czy coś się zmieniło w twoich przeczuciach od ostatniego czasu? - Raczej nie. Myślę, że nie musisz się zamartwiać. Z tego co ci powiedziałem nie wynika nic pewnego, a Ezekiel jest rozsądny. - Chodzi o to, że twoje odczucia zbiegły się w czasie z milczeniem ich obozu - stąd moje obawy. - Nigdy nie wiemy co może się stać i z tego wynika nasz pesymizm. Wolimy spodziewać się złego. Ale można z tym walczyć... Mknęliśmy na południe, a w przezroczystej części podłogi widać było umykającą toń, na miejscu której natychmiast pojawiała się nowa głębina. Pełne życia płytkie oceany - tak wyglądały morza Ziemi przed tysiącami lat, tak mogły, powinny!, wyglądać do dzisiaj. To tutaj, na Hain zostały najpierw wypróbowane wszystkie rozwiązania geologiczne, chemiczne i biologiczne. Stąpałem po prototypie całej planety, po tym pierwszym z żywych światów. Ta planeta to matka naszej Ziemi. Najważniejsze to nie popełnić błędu, jaki zmieniłby Hain tak jak jej córkę. - Goranie? - Tak, Meriba. - Jeden z silników nie działa poprawnie. Będziemy musieli to obejrzeć na lądzie. Powiedz Jonaszowi. - Spieszy nam się. Może da się to zbagatelizować? - Zbyt duże ryzyko. - Gdzie jesteśmy? - Na wysokości dużego półwyspu, więc szybko dopłyniemy do brzegu. Niestety linia brzegowa będzie chyba nieciekawa. - No trudno, poszukam Jonasza. *** "Oficjalne sprawozdanie dla Książąt Ziemi. Ja, Ezekiel - najstarszy przywilejem na żaglowcach Wyprawy do Hain informuję za pośrednictwem czcigodnego Melchizedeka, że została ona przerwana, wracamy do domu. Stan załogi - 122 członków. Dwie osoby zaginione to bliscy naszemu sercu książę Jonasz i Goran - brakuje nam jego przewodnictwa. Renowacja żagli przebiegła pomyślnie i stale nabieramy prędkości. Udoskonalony przez mechaników napęd pozwoli nam nabrać maksymalnej prędkości już za trzynaście dni, wówczas pogrążymy się w zamyśleniu. Misję zakończono po siedemdziesięciu czterech dniach. Wieziemy mnóstwo materiałów informacyjnych, niestety większość próbek i eksponatów została na Hain. Nie spakowane i nie posegregowane musieliśmy pozostawić gdyż nie było czasu na nic oprócz zebrania ludzi i start. Wszyscy żałujemy pozostawionych rzeczy. Wielce martwi nas los Gorana i Jonasza. Nie mamy odpowiedzi co się z nimi stało. Nalegam byście pytali Najwyższego - my możemy jeszcze zawrócić. Naprawdę nie wiem dlaczego nie mogliśmy ich poszukać. To co wiemy przekaże wam Meriba." *** "Jestem Meriba. Byłem pilotem transportowca, którym lecieliśmy wraz z księciem Jonaszem i Goranem do Isz'sza-4 - obozu Ezekiela, gdzie wysiadło radio - co okazało się dopiero później. Pod koniec pierwszego dnia drogi zaczął szwankować silnik i należało go obejrzeć na lądzie. Spieszyło nam się, ale awaria mogła być poważna i uniemożliwić nam dalszą podróż - nie chciałem tak ryzykować dlatego postanowiliśmy wylądować. Trafiliśmy na nieprzyjazny brzeg, który ciągnął się długą linią wokół największego półwyspu na kontynencie. Góry o stromych zboczach schodziły w podmokłe doliny, a wybrzeże było poszarpane jak nigdzie indziej. Wlecieliśmy z trudem na niewielki płaskowyż i zabrali się do przeglądu. Kiedy w trakcie prac Jonasz zaczął rutynową inwentaryzację terenu musiał zauważyć coś specjalnego bo zaraz obaj z Goranem zaczęli szczegółowo lustrować okolicę wizorami. Nie wiem o co im chodziło, bo pochłonęła mnie usterka, ale mówili mi o dziwnej zależności geometrycznej gór i ich niecodziennych formach. W godzinę byli spakowani i wziąwszy krótkofalówki wyruszyli na wschód. Ja miałem na nich czekać. Noc minęła spokojnie - oni rozbili się u podnóża tego płaskowyżu gdzie wylądowaliśmy. Następnego dnia kontaktowaliśmy się dwa razy - szybko posuwali się naprzód gdyż po rozlewiskach dobrze im było płynąć pontonem, który mieli ze sobą. Musieli być już około stu kilometrów ode mnie sądząc po słabym sygnale ich nadajników. Późnym wieczorem znowu odezwało się radio, to był obóz Ezekiela. Usunęli awarię i znów mogli nadawać. Skontaktowali się z Isz'sza-3 gdzie im powiedzieli, że do nich lecimy, więc chcieli nas uspokoić. Wyjaśniłem gdzie nasi nadzorcy, ale jeszcze nic nie mogłem im powiedzieć dokładnie. Później próbowałem skontaktować się z Jonaszem, ale nie reagowali - pewnie byli już za daleko by mi odpowiedzieć, choć ciągle mogli mnie słyszeć - teoretycznie. Nikt z nas już tego nie wie gdyż następnego dnia musiałem wrócić do obozu. Nad ranem obudził mnie Zejka z Isz'sza-3 z informacją, że natychmiast mamy wracać. Tłumaczyłem, że jestem sam, a tamci nie wiadomo gdzie, ale powiedział, że to wola przekazana przez Melchizedeków. Nie miałem wyboru, więc wysłałem w eter informację, że odlatuję (licząc, iż dotrze ona do Jonasza i Gorana) i żeby czekali na mnie w tym miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy. Do obozu dotarłem wczesnym popołudniem bo leciałem jak najszybciej. Tu natychmiast przyłączyli mnie do innych szykujących lądowniki. Cały obóz Isz'sza-4 przyleciał wieczorem. Rozmawiałem z Ezekielem, ale zalecenia były konkretne. Późną nocą dotarła do nas prowadzona przez anioła(!) grupa, która poleciała wcześniej w góry i natychmiast startowaliśmy. Świtu na Hain już nie zobaczyłem, a nawet księżyce się w tedy schowały. Smutny to był lot. Pięć godzin po nas do żaglowców dotarły lądowniki obozów 1 i 2." *** "Przygotowanie żaglowców trwało siedemnaście dni. Technicy z 'Alefa wprowadzili dodatkowy obwód w obiegu silnikowym, żebyśmy mogli wykorzystać nadwyżki paliwa. Żagle odrestaurowane w 98 procentach. Dzięki temu będziemy mogli szybko osiągnąć prędkość światła, gdyż do sprawnego działania naszych maszyn dojdzie silne promieniowanie pobliskiej gwiazdy neutronowej. Dodatkowo chcemy wykorzystać jego część do obróbki w pryzmatach, które nie były do tej pory używane. Powstanie efekt sprzężenia zwrotnego gdy obrobiony promień skierujemy z powrotem na żagiel. Powinno się to udać, więc będziemy w domu o wiele szybciej niż planowaliśmy. Chwała Najwyższemu." *** Obudziłem Jonasza przed świtem. Opuchlizna na jego złamanej nodze prawie znikła, a ponieważ kończył się prowiant musieliśmy coś wymyślić. Świadomość, że na całej planecie jest tylko dwóch Ziemian nie była zachwycająca. Fakt, że znaleźliśmy te groby dodatkowo mieszał nam w głowach. - Przestało boleć, ale wolałbym jeszcze poleżeć ten dzień. Nasze kości zrastają się szybko więc może jutro mógłbym się już ruszyć. - Zastanawiam się, czy nie rozbić tu bardziej solidnego obozu, do chwili kiedy zupełnie wyzdrowiejesz. W międzyczasie moglibyśmy zrobić coś z pontonem, żeby dało się nim dopłynąć do wybrzeża. - Chcesz wchodzić na ten płaskowyż, gdzie lądowaliśmy z Meribą? - Chyba nie. Skoro polecieli tak szybko, to musieli wiele rzeczy zostawić - daje nam to pewną szansę. Na razie trzeba zadbać o coś do jedzenia. Wezmę analizator i pójdę czegoś poszukać. Na tych bagnach to może być trudne więc nie wiem ile mnie nie będzie. - Goran? - ... - To przygnębiające, że odlecieli bez nas. Już raz byłem zupełnie sam - to nie są miłe wspomnienia. - Wrócę jak najszybciej. Trzy dni, które dawno temu spędził we wnętrznościach jakiegoś morskiego zwierzęcia odcisnęły na nim piętno. Zdaje się, że miał potem klaustrofobię. Teraz znowu jest sam i choć nie jest ciemno to pamięć o tamtych wydarzeniach na pewno go przygnębia. Ja też przeżyłem szok gdy zobaczyłem świetlisty szlak pary pozostawiony przez startujące lądowniki. Teraz musieli być na orbicie, a skoro nikt nie reagował na nasze sygnały radiowe, to znaczy, że nas nie szukali, czyli, że nikogo już tu nie było. Może tylko na trochę polecieli do żaglowców? Może wrócą po nas za kilka dni? Sam w to nie wierzę. Tym bardziej, że chyba wiemy dlaczego zostaliśmy zostawieni. Podróż po zejściu z płaskowyżu, na którym został Meriba przebiegała sprawnie i szybko nam się płynęło po tych rozlewiskach. Nasze radio szybko straciło zasięg nadawania, ale służyło nam jako odbiornik. Kiedy dotarliśmy do miejsca obserwowanego wcześniej okazało się, że faktycznie mamy tu coś ciekawego. Góra jaka wyłaniała się przed nami do złudzenia przypominała Synaj na Ziemi - tam, gdzie Mojżesz rozmawiał z Bogiem. Różnica była w wielkości i otoczeniu, tam - pustynia, tu - bagna. Wchodząc coraz wyżej minęliśmy granicę zarośli, w końcu w ogóle skończyła się roślinność. Wybieranie drogi bez ścieżki było trudne więc nie wyszliśmy na szczyt. Czerwono- bure skały zwietrzałe i poszarpane kruszyły się usypując kopce żwiru we wszelkich zagłębieniach. Było to interesujące zjawisko gdyż na planecie nie występują silne wiatry i taka erozja wydawała się nie mieć uzasadnienia. Niemniej na pewno czyniła to miejsce podobnym do tego na Ziemi. Trawersując zbocze w kierunku przełęczy pomiędzy dwoma grzbietami osuwaliśmy się w tych drobnych kamykach. Po południu dotarliśmy do dużej półki skalnej gdzie chcieliśmy przenocować. Widoki, jakie się stąd roztaczały, dawały niezapomniane wrażenia. Równa płaszczyzna bagnistego lasu, z której tu i ówdzie wyłaniały się kolumny skalistych wyniosłości o pionowych ścianach. Na zachodzie majaczył płaskowyż, z którego wyruszyliśmy - w otoczeniu wyższych i gęściej rozsianych gór na wybrzeżu ciemniał swoją ścianą. Pomiędzy tymi szczytami bladła zachodząca Mal*pas'ar, a nikłe błyski odbijały się na falach odległego morza. Wieczorem odebraliśmy komunikat o naprawieniu radiostacji u Ezekiela. Jeden problem był rozwiązany, więc można było zająć się tym co nas tu sprowadziło. Z tamtego miejsca gdzie naprawialiśmy transportowiec było widać, że wszystkie kolejne góry w otoczeniu tej mają jednakową wysokość i są symetryczne rozstawione, a pośród nich była ta, na którą się teraz wspinaliśmy - wyróżniająca się kształtem i rozmiarami. W czasie, gdy szukając bardziej zacisznego miejsca na nocleg penetrowaliśmy okolicę, znaleźliśmy wlot do jaskini. Początkowo tylko go zauważyliśmy, gdyż znajdował się znacznie wyżej od miejsca, gdzie się zatrzymaliśmy, ale dojście tam nie było trudne więc wróciliśmy po bagaże i w zapadającej ciemności wspięliśmy się na górę. Otwór okazał się o wiele większy niż sądziliśmy. Czterometrowa dziura o dość regularnych, okrągłych kształtach prowadziła w głąb groty o prostym, suchym dnie i lekko wznoszącym się sklepieniu. Na twarzach czuliśmy ciąg powietrza, które musiało płynąć gdzieś z wysoka, bo było nad wyraz suche. Pozostawiwszy rzeczy przy wejściu poszliśmy głębiej. Trzeba było uważać na nietoperze, które właśnie zaczęły wylatywać na zewnątrz. Piszczące, kosmate ciałka, śmigające we wszystkich kierunkach. Przeszliśmy jakieś sto metrów, gdy korytarz przekształcił się w większą grotę. Miała wysypane miałkim piaskiem dno i kuliste sklepienie ze szczelinami, którymi płynęły ciepłe podmuchy. Wszystko to zauważyliśmy jedynie kątem oka, bo wzrok przykuwały dwa kamienne katafalki stojące obok siebie na środku pieczary. Na dużych blokach kamienia leżały szczątki dwóch ludzi. Rozsypujące się kości musiały tu leżeć bardzo długo obróciwszy się już w proch. Tak dawno nie widzieliśmy nic związanego ze śmiercią, że te jej symbole głęboko nami wstrząsnęły. Staliśmy tam patrząc jak grobowiec matowo błyszczy złym wspomnieniem, w świetle naszych latarek i wyobraźni. Jak łatwo się przyzwyczaić do tego co jest nam miłe, dobre. Tak szybko zapominamy o przykrościach, zacieramy złe wspomnienia. Dlatego gdy się nam w jakiś sposób ponownie objawiają, stają się szokiem. Tym większym, że nie tyle niespodziewanym co uznanym za niemożliwy, a przede wszystkim niechciany. Do tego zaskoczenia dołożyła jeszcze swoje świadomość, że przecież na tej planecie nie było ludzi - nie mogło być - tak nam przecież powiedziano. Nasza wiara nie długo była wystawiana na próbę. Kiedy podeszliśmy bliżej okazało się, że nad głowami zmarłych wypisano w kamieniu ich imiona. Napisy były w języku starohebrajskim. Jedno brzmiało: MOJŻESZ, drugie: HENOCH. W tej chwili Jonaszowi nagle coś się stało. Trzymając się za głowę klęknął. Próbowałem mu pomóc, ale nie mógł nic powiedzieć. Łkał głośno, a spod przyciśniętych do twarzy dłoni płynęły łzy. Cały był roztrzęsiony. Nie mogłem go uspokoić, więc podniosłem i pół-niosąc, pół-wlokąc wyprowadziłem stamtąd. Rzuciłem latarkę tak, żeby świeciła w korytarzu, który będąc prosty był chociaż przez trochę oświetlony. Kiedy zbliżaliśmy się do wylotu Jonasz nagle się uspokoił, żeby po chwili wyrwać mi się i pobiec naprzód. Goniąc go potknąłem się w tych ciemnościach i boleśnie potłukłem. Nadal mnie boli. Kiedy dotarłem na powierzchnię jego nie było ani słychać, ani tym bardziej widać. Żeby szukać potrzebowałem światła więc musiałem wrócić do grobowca po latarki. Obolały i po ciemku długo znowu szedłem w kierunku tej tajemnicy. Wziąwszy latarki nie zatrzymywałem się tylko ruszyłem z powrotem. Światło latarek, choć mocne nie ułatwiało szukania kładąc ostre cienie, które wszystkie sprawdzałem. Po godzinie szukania byłem już tak zmęczony, że z trudem stałem na nogach więc wróciłem do jaskini. Obudziłem się późnym rankiem. Szybko coś zjadłem, opatrzyłem stłuczenia i wziąwszy apteczkę ruszyłem na poszukiwania. Schodząc niżej zaglądałem do wszystkich rozpadlin. po ciemku łatwo było zsunąć się po żwirze gdzieś do jakiejś dziury. Znalazłem go kilkadziesiąt metrów poniżej półki. Leżał dziwnie skręcony u stóp małego żlebu. Nieprzytomnego wytaszczyłem na równiejsze miejsce i zacząłem cucić. Miał złamaną nogę i cały był posiniaczony. Z wielu zadrapań sączyła się krew. Doszedł do siebie, ale słaby nie mógł się nawet ruszyć. Podałem mu silną dawkę leków przeciwbólowych i nastawiłem złamanie, później odkaziłem rany. Trzeba było się gdzieś przenieść. Nie chciałem wracać z Jonaszem do jaskini, więc postanowiłem zejść trochę w dół, do najbliższych zarośli. Wróciłem po najpotrzebniejsze rzeczy, rzuciłem okiem w czarny otwór naszej niespodzianki i zniosłem je na dół. Gorzej było z transportem jego samego. Z dwóch długich żerdzi wykonałem coś na wzór noszy, których jedne końce ciągły się po ziemi, a drugie, związane oparłem sobie na ramionach. Po południu byliśmy już wśród krzewów, gdzie zostawiłem Jonasza z zaaplikowaną, kolejną dawką leków, a sam postanowiłem wrócić jeszcze raz na górę. Mojżesz i Henoch. Znałem ich obu, choć niezbyt dobrze. Mieszkali na Ziemi, piastowali odpowiedzialne funkcje i cieszyli się powszechnym szacunkiem. Zostali przywróceni do życia w pierwszej turze. To, że tutaj znajdują się szczątki z ich imionami mogło oznaczać tylko jedno - ich pierwsze ciała, które w tajemniczy sposób znikły po śmierci - zostały w cudowny sposób przeniesione na Hain (to potwierdzałoby moją teorię, że jednak da się skrócić podróż przez przestrzeń korzystając z duchowej nadprzestrzeni). Symboliczny kształt góry, gdzie je umieszczono też dobrze pasuje - przecież na Synaju Bóg rozmawiał z Mojżeszem i dał mu Prawo. Ten zacny człowiek zmarł samotnie, na innej górze i nigdy nie znaleziono jego ciała, na Ziemi nie miał grobowca. Podobnie Henoch, był prawym człowiekiem u zarania dziejów ludzkości - wyróżniał się z pośród współczesnych i został nagrodzony wizją. Po jego szczątkach nie było śladu, przepadły. Ciało jeszcze jednego człowieka zostało tak nadprzyrodzenie usunięte, ale nie śmiem spekulować, czy JEGO prochy też znajdują się na tej górze. Dopiero kiedy zniosłem na dół resztę rzeczy zacząłem sprawdzać radio. To dziwne, że Meriba się nie odzywał. Odbiornik wskazywał wysłanie jednej wiadomości z godziny trzeciej pięćdziesiąt siedem. Jej treść wstrząsnęła mną - Meriba odleciał. Bez jego pomocy nie poradzimy sobie, Jonasza trzeba szybko zbadać. Póki co trzeba odpocząć i czekać, aż zaczną nas szukać. Wieczorem Jonasz trochę oprzytomniał, ale nie rozmawialiśmy o ostatnich wydarzeniach. W nocy obudził nas daleki, ale bardzo znajomy huk. Z niemym pytaniem na twarzach, z przerażeniem w oczach patrzyliśmy na ognisty punkt wznoszących się w górę lądowników. Zupełnie nie rozumiałem co się dzieje. Dlaczego wystartowali? Czemu Meriba po nas nie przyleciał? Co się tutaj dzieje? Następnego dnia, kiedy radio milczało, wspólnie doszliśmy do przytłaczającego wniosku, że odlecieli bo im nakazano, a nas zostawili, gdyż nie mieli innego wyjścia. To była nasza kara za przedwczesne odnalezienie tego miejsca. Stąd też dziwna reakcja Jonasza. Jego wyczulone postrzeganie tym razem przyczyniło się, że tak silnie odczuł GNIEW. Szkoda, że wcześniej nie zrozumiał, że ostrzega go przed samym sobą. Założyliśmy najlepszy z możliwych obozów i czekaliśmy na jakiś cud. Nie zdarzył się. Po kilku dniach zaczęły kończyć się zapasy żywności, dlatego teraz postanowiłem iść poszukać jakichś owoców, czy innych jadalnych rzeczy. Problem był taki, że nasz ponton był niesprawny - dwie komory były nieszczelne. Zatem podróżowanie po tych mokradłach było niełatwym zadaniem. Wróciłem wieczorem z żywnością, a następnego dnia udało nam się zalepić jedną z dziur. Zanurzeni trochę głębiej niż granica bezpieczeństwa wyruszyliśmy w drogę powrotną - do morza. Musieliśmy zrezygnować z części bagażu - na szczęście nie okazał się potrzebny. Trzy dni później wypłynęliśmy z prądem rzeki na otwarte morze. Do tej pory Jonasz na tyle się wzmocnił, że mógł już stać, ale oczywiście nie można było zbytnio obciążać chorej nogi. Po uzupełnieniu zapasów słodkiej wody popłynęliśmy wzdłuż brzegu w kierunku Isz'sza-3. Podróż takim małym stateczkiem nie należała do najprzyjemniejszych, ale i nie trwała długo. Dość szybko wyczerpały się baterie zasilające nasz napęd - i tak pociągły dłużej niż się spodziewaliśmy. Następne tygodnie minęły na łapaniu zwierząt, które mogłyby posłużyć za juczne czy nawet wierzchowe, później oswajanie ich, co nie było aż tak trudne, bo w końcu cała fauna była przyjaźnie do nas nastawiona, i w końcu podróż do obozu. Dotarliśmy tam szczęśliwie i zostali właścicielami wielkiej kolekcji okazów, eksponatów i próbek pozostawionych przez naszą ekipę. *** Trzysta lat później. W miejscu gdzie kiedyś założony był obóz pierwszej wyprawy na Hain stała teraz duża farma. Na okolicznych poletkach rosły typowe rośliny rolnicze. Niewielkie płachetki ziemi zajmowały jarzyny, obok których rosły ziemniaki, pszenica, soja i inne tym podobne. Po pobliskim pastwisku biegały piękne konie. Niektóre klacze będą się niedługo źrebić. Obok pasły się rdzawo brązowe krowy wolno przeżuwające soczyście zieloną trawę. Na dachu największego z budynków, które wszystkie wykonane były z drewna, zainstalowano układ baterii słonecznych. Wysoki wiatrak pompował wodę do wielkiej kadzi ustawionej obok zabudowań. Kilkanaście prymitywnych, również drewnianych wiatraków generujących energię elektryczną stało na zboczu pobliskiego wzgórza. Wyglądało na to, że ktoś próbował metodą organizatorską zabezpieczyć sobie dopływ energii, nie mając jednak dostatecznych środków. Stąd zapewne różne źródła. Od strony morza doleciał szum silnika wodorowego. Na drodze dojazdowej pojawił się dziwny pojazd. Prymitywna konstrukcja, w dużej części drewniana, poruszana była nowoczesnym układem napędowym. Dwaj ogorzali mężczyźni w lekkich tunikach jechali w kierunku domów rozmawiając ze sobą. Na platformie za plecami mieli paczki i lśniące skrzynki z emblematami pierwszej wyprawy do gwiazd. Wehikuł cały trzeszczał i trząsł się na wybojach nierównej drogi. Jonasz z brodą i w słomkowym kapeluszu (trochę tylko krzywym) kierował pojazdem. Obok niego siedział Goran - śniady i gładko ogolony. Rozmawiając zbliżali się do swego królestwa. Dwuosobowa populacja planety Hain w układzie Mal*pas'ar. Czy ich wieczne życie nie jest zbyt wielką karą samotności na pięknej, lecz pustej planecie? *** Siedemdziesiąt trzy lata później. I wziął Pan Bóg DNA człowieka. I utworzył z pierwiastków ziemi kobietę. I przyprowadził ją do mężczyzn, do miejsca gdzie mieszkali i gdzie uprawiali rolę, i dał ją starszemu z nich, po czym rzekł: "OTO DAJĘ WAM TEN ŚWIAT. OPIEKUJCIE SIĘ NIM, STRZEŻCIE I CZYŃCIE SOBIE PODDANYM. ROZRADZAJCIE SIĘ I ROZMNAŻAJCIE I NAPEŁNIJCIE TĄ ZIEMIĘ. TYLKO GÓRY, O KTÓREJ WIECIE, ŻE JEST MOJĄ SZCZEGÓLNĄ WŁASNOŚCIĄ, TEJ NIE DOTYKAJCIE, ANI SIĘ DO NIEJ NIE ZBLIŻAJCIE, ALBOWIEM TO MIEJSCE ŚWIĘTE, ONO NALEŻY DO MNIE, I ABYŚCIE NIE POMARLI, NIE ŚCIĄGNĘLI NA SIEBIE GNIEWU MOJEGO". Potem nazwał Jonasz kobietę imieniem Alfa i stała się jego małżonką. Zbliżył się do niej i ona poczęła i urodziła mu córkę, której nadano imię Rekia, co znaczy "dobry dar dla mojego przyjaciela". Wziął sobie Goran Rekię za żonę i współżył z nią i urodziła mu synów i córki... *** Pośród bagien stała góra inna niż wszystkie dookoła. Była symbolem wydarzeń z czasów i miejsc tak odległych, że prawie zapomnianych. W dużej jaskini suche powietrze opływało prochy dwóch mężów. Wysoko nad nimi, w innej jaskini leżały na marmurowym stole szczątki innego człowieka, którego ciało, jak okup, wykupiło kiedyś wszystkich ludzi. Złotem lśniące litery wieściły: JESZUA - MÓJ SYN. Viktor Gimel