Gimel Wiktor - Pierwsza
Szczegóły |
Tytuł |
Gimel Wiktor - Pierwsza |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gimel Wiktor - Pierwsza PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gimel Wiktor - Pierwsza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gimel Wiktor - Pierwsza - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wiktor Gimel
PIERWSZA
Później często nazywaliśmy ją KLEJNOTEM. Tak jawiła nam się cudowna i świetlista
w swych ciepłych, blado -
błękitnych, skrzących barwach. Wynurzyła się przed nami niczym perła z czarnej
muszli kosmosu. I choć od
jakiegoś czasu wiedzieliśmy czego można się spodziewać, to jednak pierwszy widok
wcisnął nam w gardła duszące
milczenie i popłynęły łzy.
`Tak, jak perły, które wyłuskane z małża za każdym razem olśniewają
poszukiwacza, choćby wcześniej wyłowił ich
tysiąc, tak i nasz klejnot zachwycił nas - przygotowanych, a przecież
zaskoczonych.
Z głębi wydobyło nas dwóch Melchizedeków, kiedy miesiąc temu nasze żaglowce
zaczęły zbliżać się do celu.
Potrzeba około osiemdziesięciu godzin by te olbrzymie niczym kontynenty
powierzchnie złożyć, a częściowo
zniszczyć. Wcześniej popychani światłem Słońca, a potem innych gwiazd nabraliśmy
olbrzymiej prędkości bliskiej
tej z jaką przemierza ten wszechświat światło. Samo przyspieszanie trwało lata,
które nam i tak mijały inaczej niż
braciom na Ziemi - wówczas mogliśmy jeszcze porozumiewać się wykorzystując fale
elektromagnetyczne, znosząc
wydłużające się opóźnienia. Długo nas błogosławili.
Stałe przyspieszenie i szybko wzrastająca odległość coraz bardziej utrudniały
kontakt, by w końcu uczynić go
prawie niemożliwym. Nie chcieliśmy wtedy jeszcze korzystać z kanałów, które nam
udostępniono.
Maksymalną prędkość jaką można było uzyskać osiągnęliśmy zbliżając się do granic
galaktyki, co nie trwało aż tak
długo zważywszy, że nasz Układ znajduje się na jej peryferiach. Dopiero teraz, a
zarazem który to raz z kolei,
doceniliśmy wszechmądrość Stwórcy. Tysiąc lat tworzenia nowego systemu, nowego
społeczeństwa, naprawdę
Nowej Ziemi po Har-Megiddo dało nam doskonałość i pełne poznanie w warunkach,
które najlepiej sprzyjały
rozwojowi. Potem nadszedł DZIEŃ PŁACZU, AGONIA SMOKA. Kłamca-Przeciwnik, ten
którego zwano kiedyś
Jutrzenką został unicestwiony. A liczba tych, których wziął ze sobą była jak
piasek morza...
Wśród nas są tacy, którzy pamiętają jeszcze Stare Niebiosa i Starą Ziemię - ja
też. Właśnie dlatego możemy mówić
teraz o wszechmądrości Tego, który o nas zadbał. Mijające stulecia po PRÓBIE
OSTATECZNEJ nie tylko
rozwinęły nas duchowo, ale i dzieło rąk ludzkich - nasze technologie - stawały
na kolejnych, niewyśnionych nawet
poziomach. Nie obawiając się jakiegokolwiek czasu podróży, nie martwiąc się, że
stłoczeni na niewielkiej
powierzchni stracimy samych siebie (filia - nasza miłość miała nam pomóc
zachować pokój i człowieczeństwo),
mogąc zbudować, w nawiązaniu do starożytnych rozwiązań, statki niosące nas w
przestrzeń - zwróciliśmy oczy ku
górze pytając czy można to uczynić bez gniewu Najwyższego? Trudno opisać radość
jaka zagościła w naszych
sercach gdy objawiono nam WOLĘ i dowiedzieliśmy się o HAIN.
Oto pierwsza wyprawa do gwiazd - gwiazd od razu bardzo odległych. Pierwsza
podróż kosmiczna w nowej erze,
kilkanaście stuleci po ostatnich lotach w przestrzeni.
Zostawiając Drogę Mleczną, a zanurzając się w pustkę, tak ciemną i samotną, że
zagubiona kropla żelaza lśniła w
niej na wiele parseków, rozpoczynaliśmy coś co było nie tylko podróżą, ale i
początkiem nowego rozdziału dziejów.
Rozważając czas podróży zastanawialiśmy się nad sposobem jej przebycia.
Hibernacja nie była tym najlepszym
rozwiązaniem ze względu na wątpliwości etyczne (zbyt przypominało to samą
śmierć, która, choć miniona, nadal
kładła się zimnym cieniem na nasze pamięci), a także trudności techniczne.
Skoro nie istniały Moce, które mogły zawładnąć naszymi umysłami by je zniewolić
w chwili oczyszczenia, w
momencie nirwany, oderwania od materii - mogliśmy wypracować techniki
pozwalające utrzymać taki stan prawie
wiecznie. Nietrudno wówczas zaspokoić minimalne potrzeby fizjologiczne. I choć
na Ziemi byłoby to bezcelowe -
nauczyliśmy się skupiać na fundamentalnej istocie wszechrzeczy i zanurzać w
niebyt. To właśnie z takiej głębi
wydobyli nas Melchizedecy, gdyż po tak długim czasie oderwania tylko inne żywe
istoty o mocy duchowej mogły
nas przywrócić światu materialnemu, a nam oddać świadomość.
Hamowanie, choć pochłonęło nasze zasoby energetyczne, przebiegło planowo i oto
dotarliśmy do PLANETY
MATKI. Spieszno nam było poznać ją przez dotyk naszych stóp i rąk, ale
przyjemność oglądania jej, zawieszonej w
czerni, opalizującej perły z dwoma niewielkimi księżycami pomagała nam zachować
cierpliwość. To był zaszczyt
móc opowiadać o jej pięknie wszystkim pozostałym na rodzimej planecie
W tej chwili utrzymywaliśmy właściwie stały kontakt.
Wiadomo, że nie jest możliwe wysłanie sygnału, który mógłby być odebrany
natychmiast w innym miejscu
wszechświata wykorzystując jedynie prawa fizyki. Jedynie dziedzina duchowa - ten
inny wymiar - umożliwia tym,
którzy z niej korzystają pojawienie się w dowolnym punkcie naszej
rzeczywistości. Niestety tamta sfera nie ma nic
wspólnego ze światem materialnym i nie da się jej wykorzystać jako kanału
skracającego drogę (co de facto jest
możliwe ale sam Stwórca musiałby taką sposobność udostępnić). Chyba, że poślemy
myśl. TEN, KTÓRY
WYSŁUCHUJE słyszy je natychmiast kiedy je do Niego skierujemy, równie szybko
może nam odpowiedzieć.
Olbrzymim przywilejem było otrzymanie daru w postaci ofiarowania jednemu z
Melchizedeków opiekujących się
wyprawą możliwości posłania naszych myśli do domu. Choć nawet on nie był w
stanie ich odczytać jeśli go o to nie
poprosiliśmy. Zaszczyt prywatności - wspaniały prezent od Boga. Świadomość tego
pozwalała kiedyś przetrwać
mroczne czasy.
Ci, którzy myśleli o nas na Ziemi, po stuleciach ciszy wreszcie mogli nas
usłyszeć, chociaż nie uchem, i zobaczyć,
choć nie okiem, a przede wszystkim zrozumieć i poznać cud na jaki teraz
spoglądaliśmy przez wszystkie możliwe
ekrany. HAIN...
Melchizedecy, którzy będąc kiedyś ludźmi zaznali uczuć bliskich cielesnym także
podzielali naszą radość. Będąc
nieśmiertelnymi, a pamiętając śmierć, znajdując się na wyższym poziomie niż
człowiek, ale wiedząc co to ból i
zmęczenie - patrzyli na wszystko z innej perspektywy niż ktokolwiek. Bardzo
wiele im zawdzięczamy. Należy wam
się nasza wdzięczność, PRZEWODNICY.
Niesamowita mleczno-błękitna barwa planety przypominająca nieco Neptuna i trochę
Wenus z Układu
Słonecznego, choć z widocznymi kontynentami i oceanami, brała się z tego, że
promienie gwiazdy, wokół której
krążyła cudownie się rozbiegały na otaczającym ją wodnym welonie. Ta sfera
wilgoci tworzyła izolację, która
rozpraszając światło pozwalała by wraz z ciepłem równomiernie docierało ono do
powierzchni. To dzięki niej nie
było pustyń w strefie podzwrotnikowej, czap polarnych na biegunach, ani trudnej
do wytrzymania wilgoci w
okolicach równika. Wszędzie było ciepło, występowały niewielkie dobowe i
sezonowe wahania temperatury,
panował klimat umiarkowany. Idealne warunki do życia.
Będąc niewiele mniejszą od Ziemi również krążyła po orbicie elipsoidalnej i jej
oś także była nachylona pod
niewielkim kątem do płaszczyzny ekliptyki zapewniając pory roku, choć nie tak
zróżnicowane jak u nas.
Gwiazdę tego układu składającego się jeszcze z trzech planet nazwaliśmy już w
domu Mal*pas'ar i nie wyróżniała
się ona niczym specjalnym, będąc jedynie trochę starszą od Słońca.
Po trzydziestu ośmiu dniach obserwacji zdecydowaliśmy się lądować. Sześć
lądowników, po dwa z żaglowca
powiozło 124 osoby w dół. Nikt nie chciał zostać - nikt też nie musiał. Trzy
jednostki nazwane prosto pierwszymi
literami: `Alef, Bet i Gimel swobodnie mogły pozostać puste na orbicie
geostacjonarnej. Lądowniki w zasadzie
same znajdą do nich drogę powrotną.
Dwa duże kontynenty niemal stykające się półwyspami w okolicach bieguna
(zupełnie jak Kamczatka z Alaską)
oblewane były przez płytkie oceany zajmujące 60% powierzchni. Zdecydowaliśmy się
rozbić na cztery grupy i
zbadać północne wybrzeże mniejszego z kontynentów.
Wodowanie - choć nie należało do najmilszych przeżyć przebiegło bez zakłóceń, a
nieliczne usterki dało się szybko
usunąć. Po dotarciu do brzegu rozbiliśmy obóz kilka kilometrów w głębi lądu.
Pozostałe grupy także się
zadomowiły.
Utrzymywaliśmy kontakt radiowy.
- Jak się dzisiaj czujesz? - spytała Josab wychodząc z kontenera mieszkalnego.
- Całkiem dobrze, patrzę jak wstaje Mal*pas'ar i rozmyślam.
- Bardzo mi się podoba to falowanie światła na wodnym pierścieniu, ale śmieszy
mnie ciągle brak wyraźnego cienia.
- odparła kładąc rękę na mym ramieniu. Patrzyliśmy przez chwilę w milczeniu na
bladofioletowe, rozmyte światło
wynurzające się z wody - taki tutejszy wschód słońca. Jeleń wyszedł z zarośli i
z udawaną obojętnością skubał trawę
w pobliżu transportowca.
- W Isz'sza - 4 zauważyli ślady dużych zwierząt - najprawdopodobniej gadów. To
ciekawe, że tutaj są pozostawione,
a na Ziemi zniknęły.
- Spełniły swoją rolę w oczyszczaniu atmosfery i redukcji niektórych roślin więc
mogły zostać usunięte. Poza tym
ich wielkość była niebezpieczna dla innych zwierząt, a przede wszystkim dla nas.
- Czy wiemy dokładnie jak to było?
- Wystarczająco dokładnie. Paprociowce i skrzypowate miały za zadanie ustalić
skład atmosfery i odpowiednio
zaerować glebę - było to możliwe dzięki nieco odmiennej fotosyntezie i
możliwości bardzo szybkiego wzrostu i
rozwoju. To dzięki ówczesnym warunkom biochemicznym rodzącej się planety mogły
urastać do tak dużych
rozmiarów. Jednak, żeby dać szansę rozwoju innym roślinom i spowolnić
zainicjowane procesy trzeba było
zwierząt, które żywiąc się takimi roślinami ustabilizowałyby wszystko. Aby
przebiegło to szybko pojawiło się wiele
gatunków prostszych w budowie gadów o dużych gabarytach. Musiały dużo jeść i w
krótkim czasie uporały się z
nadmiarem tamtych roślin. Potem ich liczebność na pewno spadła i w końcu zostały
usunięte. Tutaj też na pewno
nie ma ich wiele.
- Chciałabym je zobaczyć.
- Całkiem możliwe, że w tej okolicy też są, ale jeśli chcesz mogę cię posłać do
Isz'sza-4. Ezekiel ucieszy się gdy cię
zobaczy.
- Zostanę tutaj. Książę Jonasz ma tu przybyć z Isz'sza-1. Zobaczymy co się
wydarzy do jego przyjazdu. Będę w
jadalni. - powiedziała odwracając się w stronę obozu i ruszając na śniadanie.
Kolorowe ptaszki wyleciały spośród drzew i zaczęły uganiać się wokół mnie. W
poprzek zabudowań
przemaszerował mrówkojad wioząc na grzbiecie swoje małe. Zwierzęta, podobnie jak
na Ziemi, nie bały się
człowieka i chętnie pozwalały się obserwować. Było to ważne dla naszej pracy,
która posuwała się szybko i
sprawnie.
Idealny ekosystem zapewniał optymalne warunki do rozwoju wszystkim roślinom i
zwierzętom. Tysiące lat
samotnego, niekierowanego rozwoju spowodowało, że cała planeta wydawała się być
pokryta lasem i mniejszymi
zaroślami. Wszystko to pełne było życia, jakie znaliśmy z domu. Z tego co już
skatalogowaliśmy przeważająca
większość gatunków występowała także u nas.
Po wspólnym śniadaniu podszedł do mnie Korib - człowiek od łączności.
- Zejka nadawał wczoraj wieczorem i prosił żebyś dzisiaj się z nim skontaktował.
- Dziękuję Korib. Połączysz mnie?
Z kontenera gdzie było radio wychodził wysoki maszt sięgając ponad korony drzew.
Ponieważ byliśmy rozbici na
wzgórzu, nie było problemów z łącznością na krótki dystans. Z dalszymi obozami
kontaktowaliśmy się poprzez
sygnał satelitarny przekazywany przez żaglowce.
- Isz'sza-3 wzywa Jezioro...Isz'sza-3 wzywa Jezioro...
- Tu Jezioro, słyszę cię dobrze Isz'sza-3.
Przejąłem mikrofon.
- Chwała Najwyższemu, Zejka.
- Chwała Najwyższemu, Goran.
- Cieszę się, że cię słyszę - nie brakuje wam niczego?
- Nie, w porządku. Dietę uzupełniamy owocami. Chciałem ci powiedzieć, że
kończymy robić zapasy. Woda tutaj
jest bardzo czysta więc reakcja przebiegała sprawnie i szybko. Zbiorniki są
pełne, dzisiaj naładujemy rezerwy i
generator będzie wolny.
- Nieźle, czy tlenu starczy na uzupełnienie kolektorów na statkach?
- Jeśli w obozie pierwszym spisali się równie dobrze jak my to i tlenu i wodoru
będzie więcej niż nam potrzeba.
Zadecydowałeś już jak to przetransportujemy?
- W "czwartym" zauważono ślady dinozaurów - nie chciałbym straszyć zwierząt, a
szczególnie dużych, żeby nie
wpadły w panikę. Mogłyby komuś zrobić krzywdę. Najlepiej chyba będzie jak
załadujecie to do transportowca i
dostarczycie na wybrzeże rzeką. Sprawdzałeś warunki?
- Stąd do morza rzeka jest dość szeroka i nie ma katarakt więc wszystko gra.
Wobec tego możemy być na miejscu za
trzy dni. Co potem?
- Zabezpieczcie wszystko i lećcie do nas.
- Dobra. Do zobaczenia, Goran.
- Czekamy na was. Niech Stwórca was chroni.
Byliśmy zatem przygotowani do powrotu na orbitę. Wodór i tlen uzyskiwane przez
analizę wody dawały prosty i
skuteczny napęd odrzutowy wystarczający do oderwania się od planety. Większość
naszych pojazdów
wykorzystywała silniki odrzutowe, dlatego też najlepiej było poruszać się po
wodzie.
Największy generator był u nas, bo lądowaliśmy w miejscu gdzie niedaleko morza
było bardzo duże jezioro, a
reakcja przebiega sprawniej gdy się bierze wodę słodką. Tak czy inaczej mieliśmy
zabezpieczony powrót.
Następne kilka dni przebiegło nam pod znakiem przygotowań wyprawy w głąb lądu.
Na wschodzie były góry, które
chcieliśmy obejrzeć. Ze zdjęć satelitarnych wynikało, że mogą mieć około 2600
metrów n.p.m. i są najwyższym
łańcuchem na planecie. Chcieliśmy sprawdzić jak rośliny poradziły sobie z
zajęciem takich terenów. A ponadto
część grupy źle znosiła odmienne warunki. Brak wyraźnego widoku słońca, brak
cienia, deszczu (wszystko tu
nawadniała rosa obficie pojawiająca się co rano) i stała, średnio wysoka
wilgotność powodowała, że ludzie byli
podenerwowani i rzadziej się uśmiechali. Czas był najwyższy na jakąś odmianę.
Odlecieli trzema transportowcami wzdłuż rzeki biorącej początek w tamtych
górach. Ja zostałem z kilkoma osobami
czekając na Jonasza.
Lubiłem go. Nie był Patriarchą, ale został wskrzeszony niedługo po tych
najważniejszych i otrzymał obowiązki
książęce. Jednak nie zmieniło mu to charakteru. Nadal silnie grały w nim emocje,
lubiał działać szybko, czasami nie
zastanawiając się głębiej. Chętnie wziął udział w naszej wyprawie, a my byliśmy
zaszczyceni, że leci z nami ktoś o
dużym autorytecie.
Początkowo zdecydował się na obóz Isz'sza-1 bo zajmowali się badaniami morza, a
Jonasz ciągle szuka pewnego
szczególnego gatunku ryby lub ssaka morskiego, którego nie było już niestety w
wodach Ziemi.
Teraz miał przybyć do nas. Spodziewaliśmy się go dzisiaj.
Kiedy dotarli, Meriba pilotujący pojazd poszedł odpocząć, a ja wziąłem Jonasza
do laboratorium i biblioteki żeby
zobaczył postępy prac. Był oficjalnym nadzorcą tego przedsięwzięcia i szczerze
się przykładał, by odpowiednio
spełniać swoje zadanie. Dużo pytał, nie szczędził pochwał i dokładnie wszystko
oglądał, tak zainteresowany innymi
jak wszyscy Książęta. To właśnie nasze "skały chroniące przed spiekotą i ulewą"
- nie trudno było okazywać im
szacunek.
Kiedy popołudniu siedzieliśmy popijając lekko sfermentowany napój z ananasów (w
laboratorium
wyselekcjonowali pewien rodzaj beztlenowych bakterii, które szybko czyniły sok
lekko alkoholizowanym napojem
musującym) - rozmowa kręciła się po lekkich tematach. Gdy zostaliśmy sami Jonasz
rzekł:
- Goran, przyjechałem tutaj nie tylko ze względów oficjalnych. Chciałem się z
tobą spotkać bo jesteś mi bliski i to ty
jesteś motorem tego przedsięwzięcia. Musimy się poważnie zastanowić co dalej.
- Chodzi ci o powrót? Też już o tym myślałem.
- Tak, tak, ale jest coś jeszcze. Chyba wiesz, że oddziaływanie ducha jest
niesamowicie silne i zostawia w człowieku
ślad. Każdy kto był natchniony staje się w jakiś sposób inny. Bardziej
wyczulony, poszerzają się jego zdolności
percepcyjne. To dodatkowe żłobienie na rzeźbie osobowości, najgłębsza ze
zmarszczek na twarzy postrzegania.
- Po co mi to mówisz?
- Ja przez jakiś czas byłem pod wpływem tej Siły. Miałem wizje, nawet
rozmawiałem - chodzi mi o to co miało
miejsce wtedy przy Niniwie. Wówczas omal nie oszalałem, tak było to dla mnie
niesamowite, wręcz obce. Ale tak,
jak mówiłem, rysa pozostała - głęboko odciśnięta w mózgu. Dzięki temu jestem w
stanie także lepiej pojąć całe
Zamierzenie, takim jak ja łatwiej dostosować się do niego, zrozumieć Cel i
Intencje. W związku z tym mamy też
szczątkowy dar proroczy, przeczucia, intuicję, która podpowiada nam, że dzieje
się coś związanego właśnie z
Zamierzeniem.
- Chcesz powiedzieć, że to ma związek z wyprawą? Czemu to nas dotyczy?
- Otóż jestem pewien, że coś się niedługo wydarzy. Od jakiegoś czasu zacząłem
mieć takie chwilowe olśnienia, z
których niestety nic nie wynikało. I cały czas towarzyszy mi to przekonanie, że
coś się dokonuje, że zapada jakaś
decyzja.
- Przecież wszystko było i jest w porządku. Realizujemy cele i program
opracowany jeszcze na Ziemi. Chyba nie
dzieje się nic złego?
- Goran, podobnie jak tobie, zależy mi na powodzeniu misji. Moje zadanie polega
na tym, żeby wszystko było tak
jak należy, ale Zamysły Boga są niezbadane. Kto domyślał się istnienia Hain? Kto
domyśla się dlaczego mogliśmy
tu przylecieć? A dodatkowo - czy możesz zaręczyć, że ta ziemia nie wpłynęła na
kogoś z naszej grupy w
niepokojący sposób? Nie wiem czy wydarzy się coś złego, czy wręcz przeciwnie,
ale chcę byś był przygotowany na
jakieś zmiany. Nawet jeśli moje przeczucia są mylące to nic nie stracimy będąc
gotowi na szybkie ruchy. Dlatego
też cieszę się, że nic nie stoi na przeszkodzie by wrócić na orbitę i do domu.
- Dałeś mi do myślenia Jonaszu. Jutro sprawdzę co się dzieje w poszczególnych
obozach. Szczególnie martwię się o
Ezekiela - jest bardzo pochłonięty pracami, nie wiem czy nie za bardzo.
Kiedy następnego dnia Isz'sza-4 nie odpowiadał na wezwania postanowiłem lecieć
tam, a Jonasz wraz z Meribą
chcieli mi towarzyszyć. Zapakowaliśmy kilka niezbędnych sprzętów, zapasowe radio
z naszego obozu i ruszyliśmy
w kierunku morza by ślizgając się po jego powierzchni jak najszybciej dotrzeć na
miejsce. Mieliśmy do pokonania
50 kilometrów lądem i około 2000 po wodzie. Co najmniej dwa dni drogi.
Kiedy dotarliśmy do obozu nad morzem gdzie chłopcy zostawili zbiorniki,
obejrzeliśmy tylko zabezpieczenia. Na
szczęście ani wiatr, ani zwierzęta nie zniszczyły osłony więc wystartowaliśmy w
kierunku horyzontu.
- Czy coś się zmieniło w twoich przeczuciach od ostatniego czasu?
- Raczej nie. Myślę, że nie musisz się zamartwiać. Z tego co ci powiedziałem nie
wynika nic pewnego, a Ezekiel
jest rozsądny.
- Chodzi o to, że twoje odczucia zbiegły się w czasie z milczeniem ich obozu -
stąd moje obawy.
- Nigdy nie wiemy co może się stać i z tego wynika nasz pesymizm. Wolimy
spodziewać się złego. Ale można z
tym walczyć...
Mknęliśmy na południe, a w przezroczystej części podłogi widać było umykającą
toń, na miejscu której natychmiast
pojawiała się nowa głębina. Pełne życia płytkie oceany - tak wyglądały morza
Ziemi przed tysiącami lat, tak mogły,
powinny!, wyglądać do dzisiaj. To tutaj, na Hain zostały najpierw wypróbowane
wszystkie rozwiązania
geologiczne, chemiczne i biologiczne. Stąpałem po prototypie całej planety, po
tym pierwszym z żywych światów.
Ta planeta to matka naszej Ziemi. Najważniejsze to nie popełnić błędu, jaki
zmieniłby Hain tak jak jej córkę.
- Goranie?
- Tak, Meriba.
- Jeden z silników nie działa poprawnie. Będziemy musieli to obejrzeć na lądzie.
Powiedz Jonaszowi.
- Spieszy nam się. Może da się to zbagatelizować?
- Zbyt duże ryzyko.
- Gdzie jesteśmy?
- Na wysokości dużego półwyspu, więc szybko dopłyniemy do brzegu. Niestety linia
brzegowa będzie chyba
nieciekawa.
- No trudno, poszukam Jonasza.
***
"Oficjalne sprawozdanie dla Książąt Ziemi. Ja, Ezekiel - najstarszy przywilejem
na żaglowcach Wyprawy do Hain
informuję za pośrednictwem czcigodnego Melchizedeka, że została ona przerwana,
wracamy do domu. Stan załogi -
122 członków. Dwie osoby zaginione to bliscy naszemu sercu książę Jonasz i Goran
- brakuje nam jego
przewodnictwa. Renowacja żagli przebiegła pomyślnie i stale nabieramy prędkości.
Udoskonalony przez
mechaników napęd pozwoli nam nabrać maksymalnej prędkości już za trzynaście dni,
wówczas pogrążymy się w
zamyśleniu.
Misję zakończono po siedemdziesięciu czterech dniach. Wieziemy mnóstwo
materiałów informacyjnych, niestety
większość próbek i eksponatów została na Hain. Nie spakowane i nie posegregowane
musieliśmy pozostawić gdyż
nie było czasu na nic oprócz zebrania ludzi i start. Wszyscy żałujemy
pozostawionych rzeczy. Wielce martwi nas los
Gorana i Jonasza. Nie mamy odpowiedzi co się z nimi stało. Nalegam byście pytali
Najwyższego - my możemy
jeszcze zawrócić. Naprawdę nie wiem dlaczego nie mogliśmy ich poszukać.
To co wiemy przekaże wam Meriba."
***
"Jestem Meriba. Byłem pilotem transportowca, którym lecieliśmy wraz z księciem
Jonaszem i Goranem do Isz'sza-4
- obozu Ezekiela, gdzie wysiadło radio - co okazało się dopiero później. Pod
koniec pierwszego dnia drogi zaczął
szwankować silnik i należało go obejrzeć na lądzie. Spieszyło nam się, ale
awaria mogła być poważna i
uniemożliwić nam dalszą podróż - nie chciałem tak ryzykować dlatego
postanowiliśmy wylądować.
Trafiliśmy na nieprzyjazny brzeg, który ciągnął się długą linią wokół
największego półwyspu na kontynencie. Góry o
stromych zboczach schodziły w podmokłe doliny, a wybrzeże było poszarpane jak
nigdzie indziej. Wlecieliśmy z
trudem na niewielki płaskowyż i zabrali się do przeglądu. Kiedy w trakcie prac
Jonasz zaczął rutynową
inwentaryzację terenu musiał zauważyć coś specjalnego bo zaraz obaj z Goranem
zaczęli szczegółowo lustrować
okolicę wizorami. Nie wiem o co im chodziło, bo pochłonęła mnie usterka, ale
mówili mi o dziwnej zależności
geometrycznej gór i ich niecodziennych formach. W godzinę byli spakowani i
wziąwszy krótkofalówki wyruszyli na
wschód. Ja miałem na nich czekać. Noc minęła spokojnie - oni rozbili się u
podnóża tego płaskowyżu gdzie
wylądowaliśmy.
Następnego dnia kontaktowaliśmy się dwa razy - szybko posuwali się naprzód gdyż
po rozlewiskach dobrze im było
płynąć pontonem, który mieli ze sobą. Musieli być już około stu kilometrów ode
mnie sądząc po słabym sygnale ich
nadajników. Późnym wieczorem znowu odezwało się radio, to był obóz Ezekiela.
Usunęli awarię i znów mogli
nadawać. Skontaktowali się z Isz'sza-3 gdzie im powiedzieli, że do nich lecimy,
więc chcieli nas uspokoić.
Wyjaśniłem gdzie nasi nadzorcy, ale jeszcze nic nie mogłem im powiedzieć
dokładnie. Później próbowałem
skontaktować się z Jonaszem, ale nie reagowali - pewnie byli już za daleko by mi
odpowiedzieć, choć ciągle mogli
mnie słyszeć - teoretycznie. Nikt z nas już tego nie wie gdyż następnego dnia
musiałem wrócić do obozu. Nad ranem
obudził mnie Zejka z Isz'sza-3 z informacją, że natychmiast mamy wracać.
Tłumaczyłem, że jestem sam, a tamci nie
wiadomo gdzie, ale powiedział, że to wola przekazana przez Melchizedeków. Nie
miałem wyboru, więc wysłałem w
eter informację, że odlatuję (licząc, iż dotrze ona do Jonasza i Gorana) i żeby
czekali na mnie w tym miejscu, gdzie
się zatrzymaliśmy.
Do obozu dotarłem wczesnym popołudniem bo leciałem jak najszybciej. Tu
natychmiast przyłączyli mnie do innych
szykujących lądowniki. Cały obóz Isz'sza-4 przyleciał wieczorem. Rozmawiałem z
Ezekielem, ale zalecenia były
konkretne. Późną nocą dotarła do nas prowadzona przez anioła(!) grupa, która
poleciała wcześniej w góry i
natychmiast startowaliśmy. Świtu na Hain już nie zobaczyłem, a nawet księżyce
się w tedy schowały. Smutny to był
lot. Pięć godzin po nas do żaglowców dotarły lądowniki obozów 1 i 2."
***
"Przygotowanie żaglowców trwało siedemnaście dni. Technicy z 'Alefa wprowadzili
dodatkowy obwód w obiegu
silnikowym, żebyśmy mogli wykorzystać nadwyżki paliwa. Żagle odrestaurowane w 98
procentach. Dzięki temu
będziemy mogli szybko osiągnąć prędkość światła, gdyż do sprawnego działania
naszych maszyn dojdzie silne
promieniowanie pobliskiej gwiazdy neutronowej. Dodatkowo chcemy wykorzystać jego
część do obróbki w
pryzmatach, które nie były do tej pory używane. Powstanie efekt sprzężenia
zwrotnego gdy obrobiony promień
skierujemy z powrotem na żagiel. Powinno się to udać, więc będziemy w domu o
wiele szybciej niż planowaliśmy.
Chwała Najwyższemu."
***
Obudziłem Jonasza przed świtem. Opuchlizna na jego złamanej nodze prawie znikła,
a ponieważ kończył się
prowiant musieliśmy coś wymyślić. Świadomość, że na całej planecie jest tylko
dwóch Ziemian nie była
zachwycająca. Fakt, że znaleźliśmy te groby dodatkowo mieszał nam w głowach.
- Przestało boleć, ale wolałbym jeszcze poleżeć ten dzień. Nasze kości zrastają
się szybko więc może jutro mógłbym
się już ruszyć.
- Zastanawiam się, czy nie rozbić tu bardziej solidnego obozu, do chwili kiedy
zupełnie wyzdrowiejesz. W
międzyczasie moglibyśmy zrobić coś z pontonem, żeby dało się nim dopłynąć do
wybrzeża.
- Chcesz wchodzić na ten płaskowyż, gdzie lądowaliśmy z Meribą?
- Chyba nie. Skoro polecieli tak szybko, to musieli wiele rzeczy zostawić - daje
nam to pewną szansę. Na razie
trzeba zadbać o coś do jedzenia. Wezmę analizator i pójdę czegoś poszukać. Na
tych bagnach to może być trudne
więc nie wiem ile mnie nie będzie.
- Goran?
- ...
- To przygnębiające, że odlecieli bez nas. Już raz byłem zupełnie sam - to nie
są miłe wspomnienia.
- Wrócę jak najszybciej.
Trzy dni, które dawno temu spędził we wnętrznościach jakiegoś morskiego
zwierzęcia odcisnęły na nim piętno.
Zdaje się, że miał potem klaustrofobię. Teraz znowu jest sam i choć nie jest
ciemno to pamięć o tamtych
wydarzeniach na pewno go przygnębia. Ja też przeżyłem szok gdy zobaczyłem
świetlisty szlak pary pozostawiony
przez startujące lądowniki. Teraz musieli być na orbicie, a skoro nikt nie
reagował na nasze sygnały radiowe, to
znaczy, że nas nie szukali, czyli, że nikogo już tu nie było. Może tylko na
trochę polecieli do żaglowców? Może
wrócą po nas za kilka dni? Sam w to nie wierzę. Tym bardziej, że chyba wiemy
dlaczego zostaliśmy zostawieni.
Podróż po zejściu z płaskowyżu, na którym został Meriba przebiegała sprawnie i
szybko nam się płynęło po tych
rozlewiskach. Nasze radio szybko straciło zasięg nadawania, ale służyło nam jako
odbiornik. Kiedy dotarliśmy do
miejsca obserwowanego wcześniej okazało się, że faktycznie mamy tu coś
ciekawego. Góra jaka wyłaniała się przed
nami do złudzenia przypominała Synaj na Ziemi - tam, gdzie Mojżesz rozmawiał z
Bogiem. Różnica była w
wielkości i otoczeniu, tam - pustynia, tu - bagna. Wchodząc coraz wyżej
minęliśmy granicę zarośli, w końcu w
ogóle skończyła się roślinność.
Wybieranie drogi bez ścieżki było trudne więc nie wyszliśmy na szczyt. Czerwono-
bure skały zwietrzałe i
poszarpane kruszyły się usypując kopce żwiru we wszelkich zagłębieniach. Było to
interesujące zjawisko gdyż na
planecie nie występują silne wiatry i taka erozja wydawała się nie mieć
uzasadnienia. Niemniej na pewno czyniła to
miejsce podobnym do tego na Ziemi.
Trawersując zbocze w kierunku przełęczy pomiędzy dwoma grzbietami osuwaliśmy się
w tych drobnych kamykach.
Po południu dotarliśmy do dużej półki skalnej gdzie chcieliśmy przenocować.
Widoki, jakie się stąd roztaczały,
dawały niezapomniane wrażenia. Równa płaszczyzna bagnistego lasu, z której tu i
ówdzie wyłaniały się kolumny
skalistych wyniosłości o pionowych ścianach. Na zachodzie majaczył płaskowyż, z
którego wyruszyliśmy - w
otoczeniu wyższych i gęściej rozsianych gór na wybrzeżu ciemniał swoją ścianą.
Pomiędzy tymi szczytami bladła
zachodząca Mal*pas'ar, a nikłe błyski odbijały się na falach odległego morza.
Wieczorem odebraliśmy komunikat o naprawieniu radiostacji u Ezekiela. Jeden
problem był rozwiązany, więc
można było zająć się tym co nas tu sprowadziło. Z tamtego miejsca gdzie
naprawialiśmy transportowiec było widać,
że wszystkie kolejne góry w otoczeniu tej mają jednakową wysokość i są
symetryczne rozstawione, a pośród nich
była ta, na którą się teraz wspinaliśmy - wyróżniająca się kształtem i
rozmiarami.
W czasie, gdy szukając bardziej zacisznego miejsca na nocleg penetrowaliśmy
okolicę, znaleźliśmy wlot do jaskini.
Początkowo tylko go zauważyliśmy, gdyż znajdował się znacznie wyżej od miejsca,
gdzie się zatrzymaliśmy, ale
dojście tam nie było trudne więc wróciliśmy po bagaże i w zapadającej ciemności
wspięliśmy się na górę.
Otwór okazał się o wiele większy niż sądziliśmy. Czterometrowa dziura o dość
regularnych, okrągłych kształtach
prowadziła w głąb groty o prostym, suchym dnie i lekko wznoszącym się
sklepieniu. Na twarzach czuliśmy ciąg
powietrza, które musiało płynąć gdzieś z wysoka, bo było nad wyraz suche.
Pozostawiwszy rzeczy przy wejściu poszliśmy głębiej. Trzeba było uważać na
nietoperze, które właśnie zaczęły
wylatywać na zewnątrz. Piszczące, kosmate ciałka, śmigające we wszystkich
kierunkach. Przeszliśmy jakieś sto
metrów, gdy korytarz przekształcił się w większą grotę. Miała wysypane miałkim
piaskiem dno i kuliste sklepienie
ze szczelinami, którymi płynęły ciepłe podmuchy. Wszystko to zauważyliśmy
jedynie kątem oka, bo wzrok
przykuwały dwa kamienne katafalki stojące obok siebie na środku pieczary. Na
dużych blokach kamienia leżały
szczątki dwóch ludzi. Rozsypujące się kości musiały tu leżeć bardzo długo
obróciwszy się już w proch.
Tak dawno nie widzieliśmy nic związanego ze śmiercią, że te jej symbole głęboko
nami wstrząsnęły. Staliśmy tam
patrząc jak grobowiec matowo błyszczy złym wspomnieniem, w świetle naszych
latarek i wyobraźni. Jak łatwo się
przyzwyczaić do tego co jest nam miłe, dobre. Tak szybko zapominamy o
przykrościach, zacieramy złe
wspomnienia. Dlatego gdy się nam w jakiś sposób ponownie objawiają, stają się
szokiem. Tym większym, że nie
tyle niespodziewanym co uznanym za niemożliwy, a przede wszystkim niechciany.
Do tego zaskoczenia dołożyła jeszcze swoje świadomość, że przecież na tej
planecie nie było ludzi - nie mogło być -
tak nam przecież powiedziano. Nasza wiara nie długo była wystawiana na próbę.
Kiedy podeszliśmy bliżej okazało
się, że nad głowami zmarłych wypisano w kamieniu ich imiona. Napisy były w
języku starohebrajskim.
Jedno brzmiało: MOJŻESZ, drugie: HENOCH.
W tej chwili Jonaszowi nagle coś się stało. Trzymając się za głowę klęknął.
Próbowałem mu pomóc, ale nie mógł
nic powiedzieć. Łkał głośno, a spod przyciśniętych do twarzy dłoni płynęły łzy.
Cały był roztrzęsiony. Nie mogłem
go uspokoić, więc podniosłem i pół-niosąc, pół-wlokąc wyprowadziłem stamtąd.
Rzuciłem latarkę tak, żeby
świeciła w korytarzu, który będąc prosty był chociaż przez trochę oświetlony.
Kiedy zbliżaliśmy się do wylotu
Jonasz nagle się uspokoił, żeby po chwili wyrwać mi się i pobiec naprzód. Goniąc
go potknąłem się w tych
ciemnościach i boleśnie potłukłem. Nadal mnie boli. Kiedy dotarłem na
powierzchnię jego nie było ani słychać, ani
tym bardziej widać. Żeby szukać potrzebowałem światła więc musiałem wrócić do
grobowca po latarki. Obolały i
po ciemku długo znowu szedłem w kierunku tej tajemnicy. Wziąwszy latarki nie
zatrzymywałem się tylko ruszyłem
z powrotem.
Światło latarek, choć mocne nie ułatwiało szukania kładąc ostre cienie, które
wszystkie sprawdzałem. Po godzinie
szukania byłem już tak zmęczony, że z trudem stałem na nogach więc wróciłem do
jaskini.
Obudziłem się późnym rankiem. Szybko coś zjadłem, opatrzyłem stłuczenia i
wziąwszy apteczkę ruszyłem na
poszukiwania. Schodząc niżej zaglądałem do wszystkich rozpadlin. po ciemku łatwo
było zsunąć się po żwirze
gdzieś do jakiejś dziury. Znalazłem go kilkadziesiąt metrów poniżej półki. Leżał
dziwnie skręcony u stóp małego
żlebu. Nieprzytomnego wytaszczyłem na równiejsze miejsce i zacząłem cucić. Miał
złamaną nogę i cały był
posiniaczony. Z wielu zadrapań sączyła się krew. Doszedł do siebie, ale słaby
nie mógł się nawet ruszyć. Podałem
mu silną dawkę leków przeciwbólowych i nastawiłem złamanie, później odkaziłem
rany. Trzeba było się gdzieś
przenieść. Nie chciałem wracać z Jonaszem do jaskini, więc postanowiłem zejść
trochę w dół, do najbliższych
zarośli. Wróciłem po najpotrzebniejsze rzeczy, rzuciłem okiem w czarny otwór
naszej niespodzianki i zniosłem je
na dół.
Gorzej było z transportem jego samego. Z dwóch długich żerdzi wykonałem coś na
wzór noszy, których jedne
końce ciągły się po ziemi, a drugie, związane oparłem sobie na ramionach. Po
południu byliśmy już wśród
krzewów, gdzie zostawiłem Jonasza z zaaplikowaną, kolejną dawką leków, a sam
postanowiłem wrócić jeszcze raz
na górę.
Mojżesz i Henoch. Znałem ich obu, choć niezbyt dobrze. Mieszkali na Ziemi,
piastowali odpowiedzialne funkcje i
cieszyli się powszechnym szacunkiem. Zostali przywróceni do życia w pierwszej
turze. To, że tutaj znajdują się
szczątki z ich imionami mogło oznaczać tylko jedno - ich pierwsze ciała, które w
tajemniczy sposób znikły po
śmierci - zostały w cudowny sposób przeniesione na Hain (to potwierdzałoby moją
teorię, że jednak da się skrócić
podróż przez przestrzeń korzystając z duchowej nadprzestrzeni). Symboliczny
kształt góry, gdzie je umieszczono
też dobrze pasuje - przecież na Synaju Bóg rozmawiał z Mojżeszem i dał mu Prawo.
Ten zacny człowiek zmarł
samotnie, na innej górze i nigdy nie znaleziono jego ciała, na Ziemi nie miał
grobowca. Podobnie Henoch, był
prawym człowiekiem u zarania dziejów ludzkości - wyróżniał się z pośród
współczesnych i został nagrodzony
wizją. Po jego szczątkach nie było śladu, przepadły.
Ciało jeszcze jednego człowieka zostało tak nadprzyrodzenie usunięte, ale nie
śmiem spekulować, czy JEGO prochy
też znajdują się na tej górze.
Dopiero kiedy zniosłem na dół resztę rzeczy zacząłem sprawdzać radio. To dziwne,
że Meriba się nie odzywał.
Odbiornik wskazywał wysłanie jednej wiadomości z godziny trzeciej pięćdziesiąt
siedem. Jej treść wstrząsnęła mną
- Meriba odleciał. Bez jego pomocy nie poradzimy sobie, Jonasza trzeba szybko
zbadać. Póki co trzeba odpocząć i
czekać, aż zaczną nas szukać.
Wieczorem Jonasz trochę oprzytomniał, ale nie rozmawialiśmy o ostatnich
wydarzeniach. W nocy obudził nas
daleki, ale bardzo znajomy huk. Z niemym pytaniem na twarzach, z przerażeniem w
oczach patrzyliśmy na ognisty
punkt wznoszących się w górę lądowników. Zupełnie nie rozumiałem co się dzieje.
Dlaczego wystartowali? Czemu
Meriba po nas nie przyleciał? Co się tutaj dzieje?
Następnego dnia, kiedy radio milczało, wspólnie doszliśmy do przytłaczającego
wniosku, że odlecieli bo im
nakazano, a nas zostawili, gdyż nie mieli innego wyjścia. To była nasza kara za
przedwczesne odnalezienie tego
miejsca. Stąd też dziwna reakcja Jonasza. Jego wyczulone postrzeganie tym razem
przyczyniło się, że tak silnie
odczuł GNIEW. Szkoda, że wcześniej nie zrozumiał, że ostrzega go przed samym
sobą.
Założyliśmy najlepszy z możliwych obozów i czekaliśmy na jakiś cud. Nie zdarzył
się. Po kilku dniach zaczęły
kończyć się zapasy żywności, dlatego teraz postanowiłem iść poszukać jakichś
owoców, czy innych jadalnych
rzeczy. Problem był taki, że nasz ponton był niesprawny - dwie komory były
nieszczelne. Zatem podróżowanie po
tych mokradłach było niełatwym zadaniem.
Wróciłem wieczorem z żywnością, a następnego dnia udało nam się zalepić jedną z
dziur. Zanurzeni trochę głębiej
niż granica bezpieczeństwa wyruszyliśmy w drogę powrotną - do morza. Musieliśmy
zrezygnować z części bagażu -
na szczęście nie okazał się potrzebny. Trzy dni później wypłynęliśmy z prądem
rzeki na otwarte morze. Do tej pory
Jonasz na tyle się wzmocnił, że mógł już stać, ale oczywiście nie można było
zbytnio obciążać chorej nogi.
Po uzupełnieniu zapasów słodkiej wody popłynęliśmy wzdłuż brzegu w kierunku
Isz'sza-3. Podróż takim małym
stateczkiem nie należała do najprzyjemniejszych, ale i nie trwała długo. Dość
szybko wyczerpały się baterie
zasilające nasz napęd - i tak pociągły dłużej niż się spodziewaliśmy.
Następne tygodnie minęły na łapaniu zwierząt, które mogłyby posłużyć za juczne
czy nawet wierzchowe, później
oswajanie ich, co nie było aż tak trudne, bo w końcu cała fauna była przyjaźnie
do nas nastawiona, i w końcu podróż
do obozu. Dotarliśmy tam szczęśliwie i zostali właścicielami wielkiej kolekcji
okazów, eksponatów i próbek
pozostawionych przez naszą ekipę.
***
Trzysta lat później.
W miejscu gdzie kiedyś założony był obóz pierwszej wyprawy na Hain stała teraz
duża farma. Na okolicznych
poletkach rosły typowe rośliny rolnicze. Niewielkie płachetki ziemi zajmowały
jarzyny, obok których rosły
ziemniaki, pszenica, soja i inne tym podobne. Po pobliskim pastwisku biegały
piękne konie. Niektóre klacze będą
się niedługo źrebić. Obok pasły się rdzawo brązowe krowy wolno przeżuwające
soczyście zieloną trawę.
Na dachu największego z budynków, które wszystkie wykonane były z drewna,
zainstalowano układ baterii
słonecznych. Wysoki wiatrak pompował wodę do wielkiej kadzi ustawionej obok
zabudowań. Kilkanaście
prymitywnych, również drewnianych wiatraków generujących energię elektryczną
stało na zboczu pobliskiego
wzgórza. Wyglądało na to, że ktoś próbował metodą organizatorską zabezpieczyć
sobie dopływ energii, nie mając
jednak dostatecznych środków. Stąd zapewne różne źródła.
Od strony morza doleciał szum silnika wodorowego. Na drodze dojazdowej pojawił
się dziwny pojazd. Prymitywna
konstrukcja, w dużej części drewniana, poruszana była nowoczesnym układem
napędowym. Dwaj ogorzali
mężczyźni w lekkich tunikach jechali w kierunku domów rozmawiając ze sobą. Na
platformie za plecami mieli
paczki i lśniące skrzynki z emblematami pierwszej wyprawy do gwiazd. Wehikuł
cały trzeszczał i trząsł się na
wybojach nierównej drogi.
Jonasz z brodą i w słomkowym kapeluszu (trochę tylko krzywym) kierował pojazdem.
Obok niego siedział Goran -
śniady i gładko ogolony. Rozmawiając zbliżali się do swego królestwa. Dwuosobowa
populacja planety Hain w
układzie Mal*pas'ar.
Czy ich wieczne życie nie jest zbyt wielką karą samotności na pięknej, lecz
pustej planecie?
***
Siedemdziesiąt trzy lata później.
I wziął Pan Bóg DNA człowieka. I utworzył z pierwiastków ziemi kobietę. I
przyprowadził ją do mężczyzn, do
miejsca gdzie mieszkali i gdzie uprawiali rolę, i dał ją starszemu z nich, po
czym rzekł:
"OTO DAJĘ WAM TEN ŚWIAT. OPIEKUJCIE SIĘ NIM, STRZEŻCIE I CZYŃCIE SOBIE PODDANYM.
ROZRADZAJCIE SIĘ I ROZMNAŻAJCIE I NAPEŁNIJCIE TĄ ZIEMIĘ. TYLKO GÓRY, O KTÓREJ
WIECIE,
ŻE JEST MOJĄ SZCZEGÓLNĄ WŁASNOŚCIĄ, TEJ NIE DOTYKAJCIE, ANI SIĘ DO NIEJ NIE
ZBLIŻAJCIE,
ALBOWIEM TO MIEJSCE ŚWIĘTE, ONO NALEŻY DO MNIE, I ABYŚCIE NIE POMARLI, NIE
ŚCIĄGNĘLI
NA SIEBIE GNIEWU MOJEGO".
Potem nazwał Jonasz kobietę imieniem Alfa i stała się jego małżonką. Zbliżył się
do niej i ona poczęła i urodziła mu
córkę, której nadano imię Rekia, co znaczy "dobry dar dla mojego przyjaciela".
Wziął sobie Goran Rekię za żonę i współżył z nią i urodziła mu synów i córki...
***
Pośród bagien stała góra inna niż wszystkie dookoła. Była symbolem wydarzeń z
czasów i miejsc tak odległych, że
prawie zapomnianych. W dużej jaskini suche powietrze opływało prochy dwóch
mężów.
Wysoko nad nimi, w innej jaskini leżały na marmurowym stole szczątki innego
człowieka, którego ciało, jak okup,
wykupiło kiedyś wszystkich ludzi. Złotem lśniące litery wieściły: JESZUA - MÓJ
SYN.
Viktor Gimel