Galicki Lech - Dum dum

Szczegóły
Tytuł Galicki Lech - Dum dum
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Galicki Lech - Dum dum PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Galicki Lech - Dum dum PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Galicki Lech - Dum dum - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Lech Galicki DUM-DUM Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Trzy Orły z Jasnych Błoni lecieć chciały do Płoni Lecz Czyn Polaków nie znosi braków i ptaki trzyma w dłoni PRZEDSŁOWIE Każdego dnia, od poniedziałku do piątku, o 1705 na antenie PR Szczecin rozpoczyna się audycja zatytułowana „Pomóc sobie, pomóc innym”. Nie wiadomo dokładnie, kto wymyślił tytuł, wiele jest matek chrzestnych. Wiadomo, że tytuł odpowiada idei programu, i że audycja, choć z czasem zmieniała swoją formułę, wciąż jest potrzebna. Zwykłym ludziom wydaje się bowiem, że gdy wszyscy ich zawodzą, w radiu jeszcze ostatnia nadzieja... Wiara w moc dziennikarską wciąż jest imponująca. Czasem rzeczywiście udaje się rozwiązać czyjąś trudną sytuację życiową. Magia mikrofonu, lęk przed publiczną kompromitacją, bywa, łamie urzędnicze serca: i sprawa nie do załatwienia – załatwiona jest od ręki. – Nie zdarza się to jednak często. Poza interwencjami, zadaniem prowadzących audycję jest wskazywanie i piętnowanie różnych nieprawidłowości dziejących się wokół nas. Bo jest i tak, że przyzwyczajamy się: i jak normalne traktujemy nienormalne. Obowiązkiem felietonisty jest uświadamianie, że czasem świat wokół nas stoi na głowie, i że niekoniecznie trzeba się z tym zgadzać Od ponad roku roli „prześmiewcy” w piątkowym wydaniu „Pomóc sobie, pomóc innym” w PR Szczecin, podjął się Lech Galicki. Odnotowuje i komentuje wpadki urzędnicze, złe nawyki, karkołomną logikę, zgodę na głupotę... A słuchacze dzwonią do studia pod nr telefonu (91) 423 00 50 i mówią: tak jest!: tak jest, że „niby tłumnie na ulicach, a bezludzie”. Ludzie stali się obojętni na krzywdę i nieszczęście innych, tak jest, że złodzieje i bandytyzm panoszą się na ulicach i „młody” nie szanuje „starego”, tak jest, że między deklaracjami a czynami Polaków ogromna przepaść: chodniki, i ulice, nawet te świeżo odremontowane, wciąż są krzywe. To „polska robota”! – mówią, tak jest, że piękne, zielone miasto Szczecin, rozwija się w żółwim tempie, ludzie się nie bogacą... – tylko niektórzy..., i tak jest, że szczecińska publiczność nagradza brawami na stojąco spektakl, który jest kompromitacją teatru i realizatorów. Te owacje na stojąco – to wpadka publiczności. Dum-dum, to pocisk karabinowy, powodujący rany szarpane. Brak dowodów, ile ran szarpanych spowodowały felietony Lecha Galickiego w piątkowych magazynach „Pomóc sobie, pomóc innym”. Autor felietonów i prowadząca audycję zakładają, że choć trochę ukłuły jednych, choć trochę pomogły innym. Agata Foltyn1 1 Agata Foltyn jest dziennikarką Polskiego Radia Szczecin S.A., autorką wielu nagrodzonych reportaży. Publikuje teksty w periodykach literackich, prasie; jest także współautorką książki „Na oka dnie”. Gęganie i kołowacenie Jak napisał Władysław Kopaliński: „... zgodnie z Biblią, potomkowie Noego, przybywszy do ziemi Sennar, postanowili zbudować wieżę Babel, której szczyt sięgałby nieba. Bóg zstąpił, by obejrzeć budowę wieży i nie chcąc dopuścić do jej ukończenia »pomieszał im języki«, aby się nie rozumieli nawzajem i rozproszyli na wszystkie strony”. Człowiek jednak pragnie porozumieć się z drugim człowiekiem mówiącym innym językiem, szczególnie teraz, gdy świat stał się globalną wioską i trwa proces jednoczenia Europy, a granice państwowe można przekraczać bez przeszkód – po prostu nie wypada nie znać przynajmniej jednego światowego języka obcego. Okazuje się, że my, Polacy, w większości jesteśmy zwolennikami tak zwanego „efektu wieży Babel” – to znaczy, „lubimy nie rozumieć” co mówi do nas obcokrajowiec. Ileż to razy, na ulicach, na przykład Szczecina, widzimy spoconych z wysiłku fizycznego mieszkańców grodu Gryfa, starających się na migi rozmawiać z zagranicznymi turystami, zwykle tymi z Niemiec, aby odpowiedzieć na zadane przez nich pytanie. Po niemiecku, czy po angielsku – my ani „me” ani „be”. Jesteśmy po prostu niemi. I tacy wchodzimy do Europy. Kuriozalny przykład arogancji w tym względzie dała swego czasu polska delegacja na sesję Komitetu Praw Człowieka w Genewie. Do tej pory rumienię się na samą myśl o tym fakcie. Jej członkowie nie znali żadnego z oficjalnych języków Organizacji Narodów Zjednoczonych. Podobno jest to reguła. Należy zapytać: czego ci, zwykle pachnący Old Spicem (co to znaczy kotku? – delegacie?) ludzie szukają na wielce ważnych konferencjach międzynarodowych, skoro nie potrafią zrozumieć o czym na nich się rozmawia, ani nie są w stanie wyartykułować własnego, czyli Polski stanowiska. I druga strona medalu. „A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi i swój język mają” – pisał Mikołaj Rej. I pewnie, że mają. Lecz zdziwiłby się pan Mikołaj współczesnym Polaków gęganiem. Czytelnicy jednej ze szczecińskich gazet zauważyli z niesmakiem, że w jednym z emitowanych przez telewizję publiczną filmów, znani polscy aktorzy – macho i gangsterzy ekranu, zaaplikowali telewidzom tak potężną dawkę wulgarnych słów, iż im, telewidzom, odebrało mowę. Ojczystą. Reasumując: elity polityczne głuchną, a ich członkom język kołkiem staje na międzynarodowych sympozjach, bo języków obcych nie znają ni w ząb. Z drugiej strony, jakby powiedział Stanisław Tym: „Polak – Szarak atakowany jest przez kulturotwórcze media rynsztokowym gęganiem”. Co z tego wyniknie? Być może polska wieża Babel. Kto wie. Może już sięga dna. Gęby pełne, brzuchy puste W trakcie Wielkiego Finału popularnego telewizyjnego turnieju wiedzy, jeden z jego uczestników nie odpowiedział na pytanie: „co to jest pauperyzacja?” I przegrał. Stracił nagrodę. Oto przykład na przepaść dzielącą teorię od praktyki. Pauperyzacja – to ubożenie lub zubożenie ludności. W jaki sposób się przejawia, tłumaczyć nie trzeba. Uczestnik turnieju nie rozumiejąc znaczenia słowa, wiedział o co chodzi – skoro w 40-milionowej Polsce prawie siedemnaście milionów osób żyje na poziomie minimum socjalnego. Dotyczy to przede wszystkim mieszkańców wsi. Czy to cena wielkiej transformacji? Na pewno także. Ale jest to również efekt potężnego ciosu zadawanego społeczeństwu z premedytacją, czy też w wyniku głębokiej niekompetencji na przestrzeni wielu lat przez rozmaitych gospodarzy: kraju, województw, miast i wsi. Zasiane ziarna nieodpowiedzialności, bezczelności i głupoty wzrosły, i do tej pory plenią się jak chwasty, gdyż nikt nie znalazł, nie chciał znaleźć lub po prostu nie potrafił stworzyć skutecznego antidotum – rozwiązań systemowych – mogących przynajmniej ograniczyć zasięg choroby biedy. Tu uwaga: wielu siewców biedy staje obecnie w obronie swych ofiar, wzywając do stawiania kos na sztorc i – co jest paradoksem – zatrzymania wielkiego teatru polskiej gospodarki. Inni tworzą operetkową partię obrony Polaków. Jak napisał Andrzej Szczypiorski: „mają gęby pełne miłości ojczyzny, a sami nigdy palcem nie kiwnęli, nigdy najmniejszego ryzyka nie podjęli, aby w Polsce coś polepszyć, poprawić, ucywilizować”. Z zawołania „Żywią i bronią” – nie siew – tylko „młóckę” wybierają – bo nie mają planu siewu. Pauperyzacja. To także zubożenie w sferze intelektualnej. Nie czytać, nie słuchać, krzyczeć, zamieniać biało-czerwone na szarobrudne, hołubić prywatę. Bieda to choroba. Ma wiele twarzy. Ten, kto z niej kpi, nie jest wart dobrego słowa. Kto jej nie widzi, nie chce widzieć lub oszukuje, wykorzystuje biednych – przepadnie jako polityk i człowiek. Mimo wszystko trzeba wierzyć, że będzie lepiej. Bo jeżeli nie – to co? Rozdziobią nas kruki i wrony? Praca a krzyk Kiedyś, ktoś wymyślił bzdurną opinię, iż Polacy nie potrafią i nie lubią pracować. Nie bacząc na to, że generalizowanie jest z gruntu demagogiczne, trzeba dać wyraźny i pryncypialny odpór tego rodzaju sugestiom. Minęły czasy dwóch tysięcy złotych za nic. Nastał wolny rynek i demokracja. Polacy chcą pracować. Niestety, nie wszyscy mogą. Bo bezrobocie. Obowiązuje gospodarka rynkowa i mało kto chce zdobyć nowy zawód. Nie musi tego robić, bo jest demokracja i wolny kraj. To nic, że np. 80 tysięcy Polaków pracujących w górnictwie jest zatrudnionych tylko z powodów społeczno-politycznych. Ekonomia rządzi się swoimi prawami. Komputeryzacja, automatyzacja produkcji i wzrost wydajności pracy wymuszają zredukowanie liczby zatrudnionych. Polacy chcą pracować. Podatnik może utrzymać 80 tysięcy niepotrzebnych górników, chociażby w podzięce za to, że kiedyś, gdy na Stadionie Śląskim, w trakcie wielkiej rangi meczu piłkarskiego, z tylu właśnie tysięcy gardeł zagrzmiało: „Jeszcze Polska nie zginęła...”. Wtedy Anglia odbierała na Śląsku srogie baty. Taka to potęga zjednoczonego tłumu. Przy okazji warto wspomnieć, że w Anglii, w XIX wieku, istniał, zwany luddyzmem, ruch robotników, którzy niszczyli maszyny fabryczne, upatrując w nich przyczynę niskich płac i groźbę bezrobocia. A Polacy chcą pracować. To nieważne, że po dziesiątkach lat stania i leżenia za dwa tysiące – ludzie i gospodarka po prostu muszą zbierać cięgi. Nawet, gdy prowadzona jest kuracja uzdrawiająca – praw ekonomii nikt nie oszuka. Zaszłości złego gospodarowania długo odbijają się czkawką. Można natomiast oszukać zdeterminowanych ludzi. Wystarczy krzyczeć. Co? Nieważne. Może: Polacy chcą pracować! Do rozbiórki Polski starczy rąk polskich bezrobotnych. Póki my żyjemy. Laputa? Być może Laputańczyk. Kim jest Laputańczyk? Oczywiście, to mieszkaniec Laputy, wyspy latającej, która była celem trzeciej podróży Jonathana Swifta, autora słynnych „Podróży Guliwera”. Laputańczycy – to według bohatera książki – ludzie bardzo osobliwi. O nich później. Ponieważ podróże kształcą, tu wycieczka do otaczającej nas: szarosłonecznej – zapoconej rzeczywistości. Znajomy kioskarz, kiedyś działacz ożywczego strumienia podziemnej opozycji, teraz ledwo wiąże koniec z końcem. A jego towarzysze, zwykle postaci zupełnie nie znane mu ze styropianu, wraz z obecną opozycją tworzą poważną „rzecz-pospolitą kolesiów”. Według profesor Jadwigi Staniszkis, „republika kolesiów” – to mechanizm obsadzania z klucza politycznego stanowisk wymagających merytorycznego przygotowania i wiedzy. Karuzela stanowisk i traktowanie posad w gospodarce jako gratyfikacji politycznej występowały w starym układzie i teraz się panoszą. Wystarczy spojrzeć dookoła i strach bierze, a wstyd mowę odbiera. „Bierny, mierny, ale wierny”. Uwaga: 40 procent wyższych urzędników i 20 procent polityków z tak zwanej góry jest bezpośrednio zaangażowanych w radach nadzorczych i zarządach funduszy. Ty biedny kioskarzu – Szaraku – dawny styropianowcu, sprzedajesz gazetę „Rzeczpospolita”, natomiast „rzeczpospolita kolesiów” raczej kupuje. I to nie gazety. Tu anegdota: Brat posła mówi: „On ma czyste ręce. Wjechał do parlamentu polonezem, a po trzech kadencjach wyjechał seatem cordobą. Proszę popatrzeć na samochody innych polityków”. Niemieckie ministerstwo spraw zagranicznych jeszcze niedawno, oficjalnie ostrzegło turystów wybierających się do Polski, by liczyli się z możliwością kradzieży auta. Jesteśmy krajem także samochodowych złodziei. I nie tylko. A Laputańczycy? Według Guliwera: umysły tego narodu zdały się być tak roztargnione i w zamysłach pogrążone, iż nie mogli ani mówić, ani uważać co drudzy do nich mówią. Zupełnie jak u wielu szczecińskich radnych, których szczególne posiedzenia transmituje na żywo szczecińska „Siódemka”. Siódemka dla Pitagorejczyków była liczbą mistyczną. Na starożytnym Bliskim Wschodzie uważano ją za liczbę świętą. O stosunku do niej Laputańczyków nie wiadomo nic. My – dom, zupa dębowa „Wszyscy jesteśmy jedną rodziną” – mówią słowa podniosłej pieśni. Wszyscy – Polacy. W naszym wspólnym Domu. Jedną rodziną, czy także dobrą? My – w Szczecinie to próbka reprezentatywna polskiego społeczeństwa – rodziny. Zabiegani albo pogrążeni w beznadziei, od świtu do zmierzchu myślący o pieniądzach – tych potrzebnych do przeżycia lub tych pozwalających na wybudowanie basenu przy naszym domu – willi – zamku, a ten zamek to nasza twierdza. Przestaliśmy rozmawiać ze sobą. Mijamy się. A jeżeli już cudem się spotkamy, to: albo na wszystko narzekamy, albo z uporem maniaków mówimy o biznesach, interesach, kredytach, wycieczkach do Tunezji czy RPA. Umysły zniewolone. Serca podszyte lodem. Polska rodzina. Szczecińska familia. Twarze na co dzień szare, naburmuszone i wypudrowane w niedziele i święta. Lojalność, szczerość i wielkoduszność wobec innych członków rodziny schowaliśmy już dawno do kieszeni. Co nas obchodzi najbliższy bezrobotny? A jeżeli już przyjdzie do nas prosić o pracę, to go lekceważymy, spławiamy, oszukujemy – byle odszedł. I on odchodzi. Tyle, że z goryczą i często nienawiścią w sercu. Dla nas ważni są bogaci a nie ubodzy krewni. Z nimi można stworzyć inny rodzaj rodziny. Niedawno, po raz pierwszy w Polsce rozpracowano i rozbito doskonale zorganizowaną strukturę mafijną. Oprócz gangsterów, działali w niej lekarze, były milicjant, brokerzy, radny i biznesmeni, powiązani z wysokimi funkcjonariuszami policji – stróżami prawa w polskiej rodzinie. Takich familii, zwanych grupami nieformalnymi wspólnego interesu, jest w Polsce co niemiara: w miastach, miasteczkach – wszędzie. Ojciec – magazynier będzie prezesem, matka – fryzjerka – szefem Kasy Chorych, wuj z wykształcenia felczer, zajmie się kulturą i niech rodzina rośnie w siłę a jej członkom żyje się dostatniej. Polska rodzina. Gdy wyjedziemy do Niemiec, mówimy szeptem, bo po polsku mówić nie uchodzi. W Polsce zrywamy struny głosowe, rzucając się sobie do gardeł. Bogaty oszust, co to fortunę zrobił, bezczelnie kantując na lewo i prawo, zostaje senatorem, radnym, prezesem, przewodniczącym... Do domu opieki społecznej trafili: 61-letni profesor Leopold C. i 85-letnia dr nauk medycznych Lidia P. On po wypadku – już nie tak sprawny intelektualnie, ona cierpi na amnezję. Obydwoje zostali ubezwłasnowolnieni przez rodziny i oddani do przytułków. Uciekli. Gdy ich odnaleziono – wygłodzeni szperali w śmietnikach. „Wszyscy jesteśmy jedną rodziną” – mówią słowa podniosłej pieśni. My – Polacy. Polska rodzina. Skoro przestaliśmy rozmawiać ze sobą, mijamy się w naszym Domu, a nasze serca podszyte są lodem – to co? Co zrobić? Rodzina zastępcza nie wchodzi w rachubę? Nikt nas nie zechce. Po co? Minimalizm, to zgodnie ze słownikiem wyrazów obcych: „ograniczanie się do minimum w jakiejkolwiek dziedzinie, a minimalista, to człowiek stawiający sobie w życiu skromne cele”. Z czasów, gdy byłem studentem, pamiętam dwie zasady ekonomiczne, które wywarły na mnie duże wrażenie. Pierwsza: „przy minimum nakładów osiągnąć zamierzony cel”. Druga: „przy posiadanych środkach uzyskać maksymalny efekt”. Po jakimś czasie odkryłem, że ta pierwsza zasada – minimum, to wspaniałe zobrazowanie wszelkich, niezależnie od panującego ustroju, decyzji inwestycyjnych podejmowanych przez włodarzy Szczecina. Minimum nakładów, bo w tak zwanym mieście odzyskanym od zniszczonych wojną Niemiec notorycznie mało pieniędzy w grodzkiej kasie, a zamierzone cele też karłowate, gdyż nie ma pieniędzy. Zamyka się szare koło. Kto odpowie, gdzie w Szczecinie, mieście portowym, leżącym nad Odrą, przy granicy z Republiką Federalną Niemiec, znajduje się centrum handlowo- kulturalne na miarę 400-tysięcznego miasta. Nie ma takiego. Hali widowiskowo-sportowej typu poznańska „Arena” także nie ma, bo tajna grupa szczecińskich minimalistów najpierw maksymalnie rozdmuchała ideę jej budowy, a potem – z sobie tylko wiadomych powodów uznała, że wielkiemu Szczecinowi wystarczy chałupina, zwana Wojewódzkim Domem Sportu, czy też Teatr Letni (w ruinie). Minimalizm szczeciński. Urzędniczy minimalizm nadal żyje: minimalne nakłady – minimalny zamierzony cel. Kto pamięta o pokrytej kurzem idei budowy Szybkiego Tramwaju Miejskiego. Minimaliści starają się zapomnieć. Jeszcze niedawno, na obchody 120-lecia szczecińskiej komunikacji miejskiej, przywieziono z Warszawy – na specjalnej naczepie, wspaniały, niskopodłogowy, długi na 24 metry żółtoczerwony tramwaj. A popatrzcie sobie prowincjusze... Dotknijcie... Wiceprezydent Szczecina i członek zarządu miasta, odbyli owym cackiem niezapomnianą podróż. Byli zachwyceni. Tramwaj wrócił do stolicy, a nam przypomniano, iż eksploatowany w Szczecinie tabor jest co prawda wysłużony, a na nowy nie ma pieniędzy. Na maksymalnie wysokie pensje dla urzędników minimalistów pieniądze są. Jednak cieszmy się. Członek zarządu przyrzekł, że na Gwiazdkę tego roku, jeden tramwaj tej klasy, chociaż – tu uwaga: – „może nie identyczny, może krótszy” – trafi do Grodu Gryfa. Nie wiadomo tylko, skąd miasto weźmie na jeden nowoczesny tramwaj pieniądze. Katowice, w ramach budowy Szybkiego Tramwaju Miejskiego zamówiły 17 takich środków transportu, a Gdańsk nie pożałował grosza na komfortowe wozy z klimatyzacją. Ale to rozrzutni maksymaliści. Bo, czy w szczecińskim Urzędzie Miejskim, kiedykolwiek ktoś kierował się zasadą: „przy posiadanych środkach uzyskać maksymalny efekt”? Po co? Środków zawsze za mało lub ich po prostu nie ma. Zwis szczerbaka Leniwce, to rodzina nadrzewnych szczerbaków – południowoamerykańskich ssaków, które wiszą na gałęziach zaczepione hakowatymi pazurami. Wiszą, wiszą i dobrze im tak w tym stanie. Święta krowa – tak mówimy o bydle domowym w Indiach, którego hinduizm nie pozwala zabijać, ale także w ten sposób określamy osobę rozkapryszoną i leniwą, pozostającą pod specjalną ochroną, człowieka, którego nie wolno krytykować. A krytykowano, proszę sobie wyobrazić, nawet słynne obiady czwartkowe organizowane przez króla Stanisława Augusta – spotkania towarzyskie przy okrągłym stole. Prześmiewca pisał: „A uczone obiady? Znasz może to imię, gdzie połowa nie gada, a połowa drzemie, w których Król wszystkie musi zastąpić ekspensa: dowcipu, wiadomości, wina i mięsa”. Słodkie lenistwo. Boskie nieróbstwo. Kiedyś „leżało się” lub „stało się” i otrzymywało się... pensję. Nicnierobienie równało się „praca”. Wynik tego rodzaju „pracy” równy był zeru, czego efekty możemy dostrzec w sferze chędogiego bogactwa narodowego i ziewającej mentalności wielu osób. Stworzono nawet dekalog szczęśliwego człowieka, tak, dla żartu, gdzieś w jednym z urzędów, a on kusi, zachęca do... lenistwa. Bo: „człowiek rodzi się zmęczony i żyje po to, aby odpocząć”. O, proszę – koronny argument stronnictwa proleniwych. „Praca jest męcząca”. „Jeżeli zrobienie czegokolwiek sprawia ci trudność – pozwól to zrobić innym”. „Odpoczywaj w dzień, abyś mógł spać w nocy”. „Praca uszlachetnia – lenistwo uszczęśliwia”. To niektóre z przykazań dekalogu. Spójrzmy w stronę wielkiej filozofii. Hedoniści głosili, że celem życia jest osiągnięcie przyjemności, że moralność polega na dążeniu do przyjemności, która jest źródłem rozwoju człowieka. A rozwijamy się nieustannie i pod każdym względem. Rośnie w Polsce liczba osób bezrobotnych. Oni chętnie podjęliby się każdej pracy, byle tylko mieć za co żyć i zaleczyć rany własnego niedowartościowania. A tu ponownie trzeszczy ironiczne przykazanie: „Co masz zrobić dziś – zrób pojutrze, będziesz mieć dwa dni wolnego”. Oto mamy przed sobą najdłuższy weekend nowoczesnej Polski: wolną sobotę, niedzielę, poniedziałek 1 Maja – święto pracy, odpracowany wtorek i święto 3 Maja. W korytarzu jednej z firm umieszczono hasło: „W pracy pracuj”. Skoro tyle dni wolnych przed nami, nie trzeba w pracy pracować. Nadmiar odpoczynku nigdy nikogo nie doprowadził do śmierci. Ale skoro Polska to wielki zakład pracy na dorobku w szczególnym czasie przed wejściem do Unii Europejskiej – kto odrobi to, co zostanie niezrobione? Na pewno nie nadrzewne szczerbaki zwane leniwcami. Ptak nie malowany Przedwiośnie. Aniołowie użyczają ptakom języka poetycznego i intelektualnego. Według Rigwedy, wiedzy hymnów, najstarszego zbioru, liczącego 1028 pieśni poetyckich, recytowanych przez kapłana przy ofierze, inteligencja jest najszybszym ptakiem. Słowo, niewidzialna emanacja duszy, jest samoskrzydlate. Ale przecież „Noszony to ptak” znaczy: wyga kuty na cztery nogi, szczwany lis, filut i frant. Tak więc Przedwiośnie. Zlatują ptaki z ciepłych krajów. Do domu. Do Polski. I tu uwaga! Mowa ptaków jest dawnym motywem folklorystycznym – przekazują one rady i ostrzeżenia, wygłaszają proroctwa. Wyczytujemy zapowiedź z lotu jaskółki i z piania kogutów. A także z kukania kukułek. Przy Powiatowym Urzędzie Pracy w Szczecinie, przy ulicy Szymanowskiego, ustawiono dwie kabiny wc. Gdy powieje przedwiosenny wiatr, otwierają się ich podwoje – a bezrobotni i przechodnie widzą to, co przyprawia ich o mdłości. W „Panu Tadeuszu” Adama Mickiewicza czytamy: „Bo zbyt często słyszano krzyk złowieszczych ptaków, które na pustych polach gromadząc się w kupy, ostrzyły dzioby, jakoby czekając na trupy”. Cyprian Kamil Norwid pisał: „Czy ten ptak kala gniazda, co je kala. Czy ten, co mówić o tym nie pozwala”. Tak więc mówmy prawdę. Szczecin jest brudnym i zaniedbanym miastem. Kiedyś gród zielony, teraz szary i brudny. Ptaki nie znajdują swych miejsc na wyciętych drzewach. A jeżeli ktoś zasadzi nowe drzewo? „Jedna jaskółka nie czyni wiosny” – to starożytne przysłowie pochodzące z bajek Ezopa. Kilka ładnych dni wywabiło jaskółkę z ukrycia. Młody utracjusz widząc ją, sprzedał swój płaszcz, a pieniądze za niego otrzymane trwonił na hulankach. Mrozy wróciły, a on przekonał się, że jedna jaskółka nie czyni wiosny. Niebieskich ptaków w bród, pawich postaci ci u nas dostatek. Kruków i wron całe zastępy. A Stanisław Wyspiański pisał w „Weselu”: Ptak ptakowi nie jednaki człek człekowi nie dorówna dusa dusy zajrzy w oczy nie polezie orzeł w gówna. Przedwiośnie. Oto my. Orły, Sokoły. Przyjaźń, czas, pieniądze Gdy pieniędzy wiele, wokoło przyjaciele – mówi sentencja. A czymże są pieniądze? Czas to pieniądz – twierdzą Anglicy. Pieniądz nie śmierdzi – dodawali starożytni Rzymianie. Podobno cesarz Wespazjan rzekł tak, gdy opodatkowano publiczne latryny. Jednak pieniądz jest okrągły i toczy się, często zmienia właściciela. Cóż z przyjaciółmi tego, który miał wiele pieniędzy, a teraz ich nie ma. Prawdziwi przyjaciele zostają, inni odchodzą do nowego, majętnego guru. I nie są to przyjaciele, tylko koniunkturaliści, wyrafinowani cwaniacy. Czymże jest przyjaźń! To zagadkowa więź, która powstaje między dwiema osobami. Francesco Alberoni, włoski filozof i socjolog powiedział, iż przyjaźń powstaje z zaiskrzenia. Ciągnie nas ku sobie swoista biologia, lub jest to czysta metafizyka. Wolter dał i opisał bezcenną definicję przyjaźni: „To milcząca umowa między szlachetnymi i uczuciowo wrażliwymi. Szubrawcy mają jedynie kumpli z szajki. Wesołkowie – kompanów do zabawy, chciwcy – partnerów w interesach, politycy – stronników, pospolici zjadacze chleba – znajomych, książęta – dworaków. Tylko ludzie szlachetni pozostają ze sobą w przyjaźni”. Grecki filozof Zenon z Elei na pytanie „Co to jest przyjaciel?”, odpowiedział: „Drugie ja”. Skoro tak, warto zadać pytanie: ilu wśród nas jest szlachetnych ludzi, skoro tylko między nimi, z zaiskrzenia powstaje i trwa prawdziwa przyjaźń? Ilu z nas może powiedzieć: Mój przyjaciel – to drugie ja? Niestety, niewielu. Na każdym kroku można upewnić się, że przyjaźń traktowana jest jako anachronizm, lub swoisty instrument operacyjny. Ważne są dobre dojścia, a potem dobre znajomości: kumple z szajki, kompani do zabawy, partnerzy w interesach, polityczni stronnicy. Kto słyszał, aby mianowany urzędnik, na dodatek z „kontraktu”, powiedział, że jego zastępca, to jego drugie ja. Wręcz przeciwnie. W polityce iskrzy, lecz nie w wyniku milczącej umowy między szlachetnymi. Czyli przyjaźni. To wzajemna lojalność, szczerość, dawanie sobie oparcia, szczególnie w trudnych sytuacjach. Niestety, dookoła w urzędach, na zjazdach, posiedzeniach, korytarzach instytucji, słyszymy: wzajemne „się obszczekiwanie”, lub obserwujemy: się podlizywanie. To zagadkowa więź łącząca ludzi. Pieski świat. Lassie, owczarek szkocki, zwierzęca bohaterka powieści Erica Knighta „Lassie wróć” zauroczyła czytelników, a potem widzów ekranizacji tego utworu, wielką psią wiernością i oddaniem dla swych właścicieli. Pies jest przyjacielem człowieka od wielu tysięcy lat. Jest wobec niego lojalny, szczery i broni go w trudnych sytuacjach. Warto, aby pamiętali o tym tak zwani szlachetni, bezwzględni ludzie, którzy na szumnie przez siebie pasowanych przyjaciołach, poza ich plecami, z lubością wieszają psy. (Wiem – doświadczyłem). Czas na to najwyższy. A czas to pieniądz, który nie śmierdzi. Chociaż, jak rzekł Albert Einstain: e = mc2 – wszystko jest względne. Jedno jest pewne: „Czas ucieka, wieczność czeka”. Tik, tak „Bije zegar godziny, my wtedy mawiamy: Jak ten czas szybko mija! – a to my mijamy!” – pisał poeta. Rzeczywiście, to my z krwi i kości: od wiosny, poprzez lato i jesień życia – mijamy. Czasu nie można dotknąć, ani zobaczyć – jednak człowiek uparł się aby go mierzyć – co przez wielu uważane jest za jeden z najdowcipniejszych pomysłów homo sapiens. Były zegary słoneczne, zegary wodne, a mimo wszystko Seneka pisał: „Filozofowie łatwiej godzą się ze sobą niż zegary”. W V wieku naszej ery – kto uwierzy – Grecy nie mieli pojęcia, co to jest godzina. W związku z tym nie mogli być ludźmi punktualnymi. Punktualne było, jest i będzie – przemijanie. Więc mijamy. Zegar mechaniczny, taki co to „nie je, nie pije, chodzi i żyje” wynalazł według jednych, Chińczyk Liang Ling-con w 724 roku, a według innych, Gerbert z Aurilac. To dzięki nim i ich następcom – zegarmistrzom, mogliśmy śpiewać: „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, oglądać filmy: „15.10 do Yumy”, czy też „W samo południe”, czytać książkę „Godzina pąsowej róży”, mogliśmy spóźnić się „akademicki kwadrans”. Dane nam było urodzić się o osiemnastej, lub punktualnie, zgodnie z planem Wielkiego Demiurga, odejść w inne rejony bytowania. Nie bez kozery zwykle przy zegarach kościelnych widoczna jest sentencja: „Czas ucieka, Wieczność czeka”. Mało kto wie, że pierwsze na świecie zegarki kieszonkowe, ze względu na ich kształt, nazywano jajami norymberskimi. Jajo zaś symbolizuje zmartwychwstanie. To znak zmartwychwstania i odrodzenia, powtarzania się życia, wyobrażenie zwycięstwa wiosny i Słońca w walce z zimą i nocą w okresie wiosennego przesilenia. Z każdą sekundą, minutą, godziną, dłuższy dzień, więcej światła. Lux umbra Dei – „Światło jest cieniem Boga” – głosi napis na średniowiecznym zegarze słonecznym. Światło Słońca – to znaczy natchnienie, intuicja, kontemplacja. Kto z nas zabiegany, wpatrzony we wskazówki szwajcarskiego zegarka, znajdzie czas na natchnienie, kontemplację...? Kto przypomni sobie, że gdy zegar bije godziny – to nie czas, tylko my mijamy? Przed-stan W wierszu „Jak ja się czuję” Wisława Szymborska napisała: „Kiedy ktoś zapyta, jak ja się czuję, grzecznie mu odpowiem, że dobrze się czuję. To, że mam artretyzm, to jeszcze nie wszystko, astma, serce mi dokucza i mówię z zadyszką, puls słaby, krew moja w cholesterol bogata, lecz dobrze się czuję, jak na moje lata”. Społeczność tego świata składa się z ludzi przesiąkniętych skłonnością do postrzegania dobrych stron życia, do spoglądania z otuchą i nadzieją w przyszłość swoją i wszystkich oraz z osób emanujących ogromem niewiary w świat i ludzi, w lepszą przyszłość, żonglujących namiętnie czarnowidztwem, beznadzieją i dostrzeganiem złych stron życia. Optymiści i pesymiści. Białe i czarne. Dzień i noc. Lekarze wyrokują jednoznacznie: Optymizm leczy, a pesymizm zabija. Na depresję cierpi 2-4 procent ludzi w wieku od 20 do 30 lat i 8 do 10 procent osób powyżej sześćdziesiątego piątego roku życia. O optymistach statystyki nie wspominają, bo oni, ci ufni, nie skarżą się lub mówią, iż dobrze się czują jak na swoje lata. Wesoło żeglujmy, wesoło, Po życia burzliwym potoku, Jak orły w gradowym obłoku, Choć wichry, pioruny wokoło, Wesoło żeglujmy, wesoło – to początek „Pieśni Żeglarzów” – Edmunda Wasilewskiego. Przypomnijmy „Opty” – jak Optymista, to jacht typu jol, którym Leonid Teliga odbył samotnie i szczęśliwie rejs dookoła ziemskiego globu. Właśnie dzisiaj, 5 maja 2000 roku, ten glob, Samotna Ziemia ze swym Księżycem po jednej stronie Słońca a Saturnem, Jowiszem, Marsem, Wenus i Merkurym po drugiej, ustawiły się w linii prostej. Koniunkcja planetarna. Pesymiści mówią o końcu świata i kupują „zestawy do przeżycia” lub ukrywają się w specjalnie skonstruowanych bunkrach. Optymiści, cóż, wierzą, że zdarzenie to sprawi, iż w Polsce skończy się dwuipółmilionowe bezrobocie, że padnie „rzeczpospolita kolesiów”, odejdą w siną dla populiści i ludzie – koperty, że staniemy się dla siebie bardziej uprzejmi i życzliwi, choć zgodnie z przewidywaniami astrologów, owa koniunkcja i występowanie zwiększonej ilości plam na Słońcu sprawią, że będziemy nadpobudliwi, nerwowi i źli. Szaleństwo planet dotrze zapewne do tych, którzy tego chcą. Przekupnych polityków, agresywnych szalikowców, cwaniaków, bandytów i miernot na wysokich stanowiskach. Oni, jak kule bilardowe ustawieni są w idealnie prostej linii już od lat. To szczególna koniunkcja. A poetka – optymistka pisze z rozbrajającą szczerością: „W nocy przez bezsenność, bardzo się morduję, ale przyjdzie ranek..., znów się dobrze czuję, mam zawroty głowy, pamięć figle płata, lecz dobrze się czuję, jak na swoje lata”. I nie trzeba tak wiele, aby mimo szczególnych układów planet i słonecznego maksimum, znaleźć swoje małe szczęścia, których więcej niż gwiazd na niebie. Po-stan Tydzień temu prorocy zagłady ostrzegali ludzkość przed potwornymi skutkami koniunkcji sześciu planet, Słońca oraz Księżyca. Miały być: wybuchy wulkanów, wstrząsy matki Ziemi, przesunięcie biegunów i wysokie na kilometr fale zalewające całe kontynenty. Końca świata nie było. Jest upał. Przedwczesny i długotrwały. Słońce to symbol nieskończoności, nieba, nowego początku, prawdy, najwyższej inteligencji kosmicznej, ale także: szału, złośliwości i południowego szaleństwa. Niedawno jeden z rowerzystów opowiadał grupie zdumionych miłośników jazdy na bicyklu, że gdy w południe jechał drogą, przy jeziorze Goplana usłyszał, iż mija go drugi rowerzysta. Spojrzał w bok i zobaczył... siebie. W samo południe. Czyżby południowe szaleństwo? A może fatamorgana – zjawisko optyczne tworzące obrazy pojawiające się w warstwach powietrza o różnej temperaturze? Jeżeli wynikający z upału miraż, to winniśmy zobaczyć w Szczecinie na przykład: ścieżki rowerowe w centrum miasta, wolne od szalonych, wzbudzających tumany pyłu, cyklistów, alejki na Jasnych Błoniach, czy też porządne rowerowe parkingi przed ważniejszymi urzędami. Po prostu obrazy przeniesione z cywilizowanych państw. A może był to jeden z wielu przypadków południowego szaleństwa. Jest ich więcej. Oto proszę: pijany lekarz kieruje trzeźwego pacjenta do izby wytrzeźwień. Czteroletni chłopiec ze wsi Łomna otrzymał wezwanie do stawienia się przed komisją poborową. Rodzicom, urodzonej w domu, przy świadkach, zaopatrzonych w karty przebiegu ciąży, dwutygodniowej Joasi, Urząd Stanu Cywilnego w Szczecinie odmówił wydania aktu urodzenia. Według prawa, dziewczynka nie istnieje. A proszę – jest. Urzędowa cywilizacja prawa? Południowe szaleństwo? Marek H., pseudonim „Gumiok”, główny oskarżony o kradzież transportu kurzych udek, nie siedzi we więzieniu, ponieważ w związku z jego ciężkim stanem zdrowia, sąd uchylił mu areszt. Teraz „Gumiok” zastrasza świadków swego niecnego czynu i ściąga od nich haracze. Szaleństwo południowe. Słońce. Upał. W Golczewie miejscowy lekarz wystawił akt zgonu 85-letniemu mężczyźnie, a dwie godziny później domniemany zmarły ożył. Słońce – symbol nowego początku, prawdy i szału. Dom szalonych – tak dawniej nazywano zakład dla umysłowo chorych. Gdzie my jesteśmy, skoro w jednym z sądów toczy się rozprawa, w której oskarżonym jest człowiek, który w swoim domu bronił się przed złodziejem z kilkoma wyrokami na koncie? Zadał mu ciosy nożem, gdyż rabuś groził, że go zabije. Oskarżycielem posiłkowym jest napastnik – bandyta. Szaleństwo. Upał. Niejeden z nas, szalona głowa uciekłby z chęcią od tych anomalii pogodowych i wszelkich anomalii polskich. Gdyby nie skradziono mu roweru, jak stwierdził policjant – bez szans na jego odzyskanie, wrzuciłby piąty bieg i ruszyłby w podróż dookoła świata. Niekoniecznie w 80 dni. UFO nad Szczecinem Nad Szczecinem pojawił się Niezidentyfikowany Obiekt Latający – czyli UFO. Ot tak, w biały dzień, w środę o godzinie 15.15. Standardowy dysk nadleciał od strony Lasu Arkońskiego i na kilkanaście sekund zawisł nad centrum Szczecina. Właśnie tam. Nikt o tym nie napisał, nie powiedział, więc o zielonym grodzie Gryfa, mieście portowym, będzie cicho, jak zwykle, a była szansa, aby to miasto parków, magnolii i placów rozmaitych, odetchnęło wielkomiejską dumą. Nic z tego. Nie dla szczecinian świat od zaraz. Ba, jest gorzej. Zarząd miasta zdecydował, że tegoroczne Dni Morza odbędą się w Szczecinie nie tradycyjnie w czerwcu, tylko od 7. do 9. lipca 2000 roku. W związku z tym w mieście portowym Dni Morza obejdą się bez motorowodnych zawodów o puchar świata. I już. Nie dla naszych oczu walka o światowe puchary, skoro i tak w lokalnych środkach masowego przekazu (ostatnio mówi się: masowego przerażenia), zauważono, że, cytuję: „Szczecin jest martwy”, a „szczecińska oferta kulturalna trąci mizerią i chaotycznością”. O grodzie Gryfa, mieście szerokich ulic, „Filipinek” i znanej ze zwykle karuzelowej formy drużyny piłkarskiej „Pogoń”, było w Polsce ostatnio bardzo głośno. Ogólnopolskie gazety rozpisywały się, jak to w Szczecinie na jednej ze stacji benzynowych, wyładowanie elektrostatyczne spowodowało zapalenie się benzyny podczas tankowania samochodu. Przez chwilę byliśmy może nie światowi, ale na pewno ogólnopolscy. O województwie zachodniopomorskim też od czasu do czasu słychać w kraju. O proszę: Mieszkaniec jednej ze wsi w powiecie choszczeńskim, podczas jednego dnia wzniecił aż 17 pożarów. Być może trafi do Księgi Rekordów Guinessa? Z innych rejonów Polski, dążącej aby od zaraz być krajem na światowym szczycie, dochodzą równie sensacyjne wiadomości. Oto radiowóz policyjny zderzył się z bocianem. Ptak zginął na miejscu, policjanci na szczęście katastrofę przeżyli. Szczecin, miasto Wałów Chrobrego, miasto Trasy Zamkowej, Klubu 13 Muz i oczywiście zieleni, być może odbuduje swoją dawną świetność. W wyniku skoordynowanej akcji firm dobrej woli, bo akcja być musi, być może ogród różany w parku Kasprowicza, tak zwana Różanka, zostanie odtworzony. Powtarzam: odtworzony. Jak średniowieczna osada, czy starożytny fresk. Skoro był, to dlaczego go nie ma? Kto za to odpowiada? Cisza. Wiceprezydent Szczecina, miasta zieleni, parków, ale też rozrywki, zapowiada odbudowę Kaskady, ponieważ, cytuję: „Szczecin był znany z tego lokalu” – koniec cytatu. Dodam: oczywiście – był znany i kto wie, czy nie bardziej w Szwecji niż w Polsce. Ostatnio, na górnej alei na Jasnych Błoniach, widziano spacerujących, ramię w ramię, prezydenta i wiceprezydenta Szczecina – miasta parków, zieleni i kwiatów. Być może już niedługo zostaniemy mile zaskoczeni planami wspaniałej rozbudowy, cytuję: „martwego Szczecina”. Póki co, obu panom urzędnikom należy pogratulować odporności na pylicotwórcze tumany kurzu, unoszące się z niechlujnie odremontowanych alejek Jasnych Błoni. Ale remont był w latach dziewięćdziesiątych. Teraz jest rok 2000. Zapewne będzie się nam żyło lepiej, dostatniej i piękniej w stolicy Pomorza Zachodniego. W Szczecinie powstanie centrum. Nad nim zapewne pojawi się UFO. Drzewa na betonie Magnolia, to drzewo lub krzew wschodniej Azji i Ameryki Północnej. Kwiaty ma okazałe, zwykle białe, co ciekawe, często rozwijają się one przed liśćmi. Znana jest obfitość gatunków magnolii, które sadzi się w ogrodach i parkach. Szczecin był kiedyś miastem magnolii, ale także grodem – parkiem, ogrodem, w którym rosły drzewa i krzewy tak niezwykłe, że pierwsi polscy osadnicy wspominają ich urok po dziś dzień. Poprzedni gospodarze tego miasta dbali, aby sadzono je z rozmysłem, zgodnie z planami wytrawnych architektów przyrody, systematycznie, a nie akcyjnie. Tak, aby każda pora roku wydobywała z nich oryginalne barwy i zapachy. Potem nadszedł czas niszczenia zielonego bogactwa Szczecina – a czyniono to systematycznie, w sposób barbarzyński – raz w imię przeprowadzenia linii tramwajowej, to znowu w imię bezmyślnych idei i planów betonowania miejskiej przyrody. Kto pomyślał? Kogo to interesowało, że magnolia i bez żyją do stu lat, olsza czarna i brzoza do lat 120, topola czarna i jesion – do 300 lat, klon, sosna czarna i modrzew do lat 600, buk czerwony, lipa szerokolistna i świerk do tysiąca lat, i na koniec, dąb szypułkowy i platan – grzmijcie chore platany z Jasnych Błoni – do 1300. lat. Życie drzew skracano akcyjnie, nie bacząc na ich walory i potencjalną długość życia. To co zostało, wystarczyło nienasyconym drwalom, aby z dumą i pychą nazywać Szczecin miastem zieleni. A tak naprawdę – miastem zieleni przetrzebionej. W historii ludzkości drzewa obdarzano kultem. U Greków były mieszkaniem bóstw i nimf. Na przykład dęby łączono z Zeusem, topole z Heraklesem, a platany z Dionizosem. W USA w czasie wojny o niepodległość sadzono topolei inne drzewa „jako symbol wzrastającej niepodległości”. Podobnie czyniono z drzewami wolności we Włoszech w czasie rewolucji 1848 roku, czy w jakobińskiej Francji. W marzeniu sennym aleja drzew oznacza długotrwałe szczęście, wdrapywanie się na drzewo – wielkość i bogactwo, spadanie z drzewa znaczy – podobnie jak spadanie ze stołka – zbliżające się nieszczęście, koniec kariery. Niedawno szczecińscy politycy, senatorowie, posłowie i radni, w ramach akcji „Magnolie dla Szczecina”, z okazji obchodów 10-lecia samorządności w Szczecinie, sadzili magnolie. Magnolie kwiaty mają okazałe, zwykle białe. W heraldyce kolor ten oznacza czystość, prawdę, pokój i szczerość. Należy czekać na kolejne akcje sadzenia przez szczecińskie Bardzo Ważne Osoby, na przykład: dębów. Symbolizują one: cnotę, odwagę i honor. Jesiony nie wchodzą w rachubę – przedstawiają: ślepotę, ostrożność i niszczenie. A tego zbyt wiele dookoła. W Szczecinie – mieście zieleni przetrzebionej. Rysa ryzyka Ryzyko. Każdy dzień, ba, nawet noc, to w życiu człowieka czas ryzyka. Ryzyko jest, ale nie można o nim bez przerwy myśleć, bo inaczej byśmy postradali zmysły. Egzegeci biblijni rozróżniali siedem zmysłów: rozum, mowę, smak, wzrok, słuch, węch i dotyk. Później uwzględniono tylko pięć ostatnich. Lecz mówiono także o zmyśle szóstym. Intuicji! Juliusz Słowacki pisał: „Szczęściem, że wierne zwierciadło i słowa. Często niewierna, wszak wiecie – kobieta. Dopomagają nam szkłem i umysłem. Patrzeć na siebie... i są szóstym zmysłem”. Często ryzykujemy, zapominając o intuicji. Oto przykład. W jednym ze szczecińskich środków komunikacji miejskiej, dwóch mężczyzn udawało kontrolerów. Zaryzykowali, mieli pecha, bo na swe ofiary wybrali policjantów. Z wrażenia odjęło im mowę. Objawem przedkładania ryzyka nad własne siły jest tak zwany „zespół Mount Everestu”. Alpinista George Herbert Mallory wyraził go bardzo zwięźle: „Chcę się wspiąć na Mount Everest, bo tam jest”. I zaginął pod najwyższym szczytem na Ziemi, na wysokości powyżej 8600 metrów. Objawem „zespołu Mount Everestu” jest pragnienie dokonania czynów, jakich nigdy dotąd nikomu nie udało się zrealizować. Tak było, jest i będzie. Ginevra, dziewczyna z rodu Orsinich, w dzień swego ślubu z Francesco Dorią, dla figlów ukryła się w kufrze. Zamek zaryglował wieko. Szkielet Ginevry odnaleziono po pięćdziesięciu latach. A jeszcze, Lady Godiva, żona Leofrica, hrabiego Mercji. Gdy nałożył on rujnującą daninę na swych dzierżawców, obiecał swej żonie, że ich od tego ciężaru uwolni, gdy ona przejedzie nago na koniu przez ulice miasta. Godiva zaryzykowała – spełniła warunek, a jej mąż słowa dotrzymał. Czyn ryzykowny raz kończy się źle, raz dobrze. W sferach politycznych ryzyko często przybiera postać zobrazowaną słowami byłego premiera Wspólnoty Niepodległych Państw, Wiktora Stiepanowicza Czernomyrdina: „Chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło tak, jak zawsze”. Podobnie włodarze Szczecina – jak pisał Henryk Heine: „niczym dziewczęta z buziami jak malina” – ciągle chcą jak najlepiej, od lat, od zdobycia Szczecina, chcą wielkiego, wielkomiejskiego Szczecina, a wychodzi tak, jak zawsze. I nie ma na nich mocnych. Byli, są, będą! Ryzyko. Już, gdy się rodzimy, ryzykujemy, bo nie wiadomo, w jakie trafimy czasy, kto będzie nami rządził i czy będziemy mieć tyle, aby móc być. Dlatego ryzykujemy, gramy w totolotka, bingo, i bierzemy udział w stresujących turniejach telewizyjnych2. Niczym desperaci. Milionerzy z pustymi kieszeniami. Szewcy bez butów. Murarze bez kielni. Miliard starych złotych, a może milion nowych w rozumie, mało co znaczy. Mimo to, stajemy w szranki, aby zacząć żyć godnie. Ryzykujemy. Nawet za cenę postradania zmysłów. Póki boli, znaczy, że żyjemy. 2 Autor brał udział w teleturnieju „Milionerzy”. Niestety, pokonał go stres. W nagrodę „otrzymał” ostry atak rwy kulszowej. ...do ostatniej kropli kawy Starorzymski poeta i filozof, Lukrecjusz, stwierdził, że matką bogów była trwoga. „Jedyną rzeczą, której powinniśmy się bać, jest strach” – powiedział w swym przemówieniu inauguracyjnym prezydent USA Franklin Delano Roosevelt. Stany Zjednoczone nękał wówczas kryzys. Do wyboru był optymizm lub pesymizm. Białe lub czarne. Bać się strachu – znaczyło zwycięstwo. Występowanie objawów gwałtu, terroru i wynikającego z nich strachu, w nowoczesnych społeczeństwach określa się zwykle jako powrót do prawa dżungli. Co ciekawe, zwierzęta pozostawione samym sobie, rzadko czynią krzywdę osobnikom własnego gatunku. Jedynym stworzeniem z uporem napadającym na własnych krewniaków jest człowiek. Co prawda, tyle w nas dobra ile zła. To, czy będziemy się obnosić z czarną piracką banderą, czy wzniesiemy białą flagę, znak chęci rozpoczęcia rokowań z nieprzyjacielem – jest kwestią naszej wolnej woli. Zgodnie z maksymą starożytnych stoików: „Żaden zły człowiek nie jest wolny”. Czarny to obraz niewolników zła. Od pewnego czasu na Jasnych Błoniach i w parku Kasprowicza w Szczecinie buszuje osobnik, właściciel psa bojowego rasy bulterier, uważanego za najsilniejszego w swojej wadze do około 21. kilogramów, którego puszcza wolno i – używając niewybrednych słów – straszy właścicieli innych psów, iż jego podopieczny rozszarpie je na strzępy. Czyni to z lubością, nagminnie i bezkarnie. Dlaczego tak się zachowuje? To jego czarna tajemnica, bo to „czarny charakter”. Straż miejska, czy policjanci pojawiają się w tych rejonach od święta – na pomoc nie ma co liczyć. Pozostaje strach. A przecież strachu powinniśmy się bać. Trwogą napełnia wysyp osób, które miast być chlubą społeczeństwa, okazują się rzezimieszkami. Oto ich wyrywkowa czarna lista: znany szczeciński biznesmen został zatrzymany w Hamburgu przez celników z tak zwanej czarnej brygady. Jest on zamieszany w przemyt dwu i pół tony marihuany. Niedawno Interpol zatrzymał szczecińskiego biznesmena, który dokonał niebotycznych malwersacji. Starosta pewnego powiatu oskarżony jest o sprzedanie dwu działek przy użyciu fałszywych dokumentów. Jeden z profesorów szczecińskiej uczelni domagał się od studentów 300 marek niemieckich za odpowiedni wpis do indeksu. Biznesmeni, starosta, profesor. Na usługach zła. Czarnej polewy. Tyle w nas dobra ile zła. Dobro nie ustępuje złu. „Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy”, Szukające osób zaginionych Stowarzyszenie „Itaka”, „Caritas”, „Monar”, „Markot”, „Stowarzyszenie Przeciwko Zbrodni imienia Joli Brzozowskiej”, „Domy Dziecka” – to tylko sygnały jego w nas istnienia. Prezydent USA Theodore Roosevelt odwiedził w 1907 roku eksperta mieszanek kawy znanej firmy. Po wypiciu filiżanki czarnego napoju, orzekł: „Dobra do ostatniej kropli”. Powiedzenie to służy firmie jako slogan reklamowy. Co prawda, niektórzy chcieli wiedzieć, co za feler miała ta ostatnia kropla. Czy owa dobroć obejmuje też ostatnią kroplę, czy ją wyłącza? Pytanie bez odpowiedzi. Ostatnio, Ważny Urzędnik powiedział dziennikarce, że zadała mu głupie pytanie, ale i na nie należy odpowiedzieć. Wcześniej, ktoś powiedział, że nie ma głupich pytań: są tylko mądre lub głupie odpowiedzi. Szczególnie, gdy chodzi o problem dobra i zła. Nocnik Piszczyka X – Czy w Polsce można się dorobić wielkiego majątku? – Można – Powiedział pan X, za czasów Peerelu rzemieślnik, kombinator, członek Stronnictwa Demokratycznego siostrzanej partii PZPR, podczas stanu wojennego miłośnik Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, po obradach Okrągłego Stołu zakochany w Solidarności. Obecnie kombatant, działacz rewindykacyjny i sympatyk lewicy od urodzenia. Obywatel Piszczyk. Obywatel X. Trafił już nieszczęśnik do słownika eponimów, czyli wyrazów odimiennych. Otóż, ów Piszczyk X znalazł receptę na zrobienie fortuny: dla każdego Chińczyka należy wyprodukować przynajmniej jeden guzik, sprzedać... i miliardy złotych leżą u naszych stóp. Taka to mentalność Piszczyka. Piszczyk X wierzy w zrobienie majątku na odpowiednich politycznych posunięciach. Zmienia poglądy jak rękawiczki. Niedawno wieszał na drzewach komunistów: za Katyń, za wojskowe bataliony robocze. Teraz Piszczyk X mówi tak: „Starych komunistów już nie ma, a lewica dobrze jest odbierana przez polski naród, więc popieram”. W latach czterdziestych śpiewano: „nie wierz Zosiu komuniście”, ale Piszczyk nie Zosia i nie o wiarę tu chodzi, lecz o gratyfikację. Czy można się w Polsce dorobić? Owszem. Można, tak jak siedmiu krakowskich policjantów, wymuszać na miejscowym bazarze od Wietnamczyków haracz. Po tysiąc złotych od głowy. Złoty interes. Ale są i inne sposoby. Można, tak jak dwóch „kilerów” z Legionowa, zastosować w sprzyjających okolicznościach metodę błędnego koła. Od pani A przyjąć 5 tysięcy złotych za podjęcie się zamordowania jej męż