Galicki Lech - Dum dum
Szczegóły |
Tytuł |
Galicki Lech - Dum dum |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Galicki Lech - Dum dum PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Galicki Lech - Dum dum PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Galicki Lech - Dum dum - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lech Galicki
DUM-DUM
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Trzy Orły z Jasnych Błoni
lecieć chciały do Płoni
Lecz Czyn Polaków
nie znosi braków
i ptaki trzyma w dłoni
PRZEDSŁOWIE
Każdego dnia, od poniedziałku do piątku, o 1705 na antenie PR Szczecin
rozpoczyna się
audycja zatytułowana „Pomóc sobie, pomóc innym”. Nie wiadomo dokładnie, kto
wymyślił
tytuł, wiele jest matek chrzestnych. Wiadomo, że tytuł odpowiada idei programu,
i że audycja,
choć z czasem zmieniała swoją formułę, wciąż jest potrzebna. Zwykłym ludziom
wydaje się
bowiem, że gdy wszyscy ich zawodzą, w radiu jeszcze ostatnia nadzieja... Wiara w
moc
dziennikarską wciąż jest imponująca. Czasem rzeczywiście udaje się rozwiązać
czyjąś trudną
sytuację życiową. Magia mikrofonu, lęk przed publiczną kompromitacją, bywa,
łamie urzędnicze
serca: i sprawa nie do załatwienia – załatwiona jest od ręki. – Nie zdarza się
to jednak często.
Poza interwencjami, zadaniem prowadzących audycję jest wskazywanie i piętnowanie
różnych
nieprawidłowości dziejących się wokół nas. Bo jest i tak, że przyzwyczajamy się:
i jak
normalne traktujemy nienormalne.
Obowiązkiem felietonisty jest uświadamianie, że czasem świat wokół nas stoi na
głowie, i
że niekoniecznie trzeba się z tym zgadzać
Od ponad roku roli „prześmiewcy” w piątkowym wydaniu „Pomóc sobie, pomóc innym”
w
PR Szczecin, podjął się Lech Galicki. Odnotowuje i komentuje wpadki urzędnicze,
złe nawyki,
karkołomną logikę, zgodę na głupotę... A słuchacze dzwonią do studia pod nr
telefonu (91)
423 00 50 i mówią: tak jest!:
tak jest, że „niby tłumnie na ulicach, a bezludzie”. Ludzie stali się obojętni
na krzywdę i nieszczęście
innych,
tak jest, że złodzieje i bandytyzm panoszą się na ulicach i „młody” nie szanuje
„starego”,
tak jest, że między deklaracjami a czynami Polaków ogromna przepaść: chodniki, i
ulice,
nawet te świeżo odremontowane, wciąż są krzywe. To „polska robota”! – mówią,
tak jest, że piękne, zielone miasto Szczecin, rozwija się w żółwim tempie,
ludzie się nie
bogacą... – tylko niektórzy...,
i tak jest, że szczecińska publiczność nagradza brawami na stojąco spektakl,
który jest
kompromitacją teatru i realizatorów. Te owacje na stojąco – to wpadka
publiczności.
Dum-dum, to pocisk karabinowy, powodujący rany szarpane. Brak dowodów, ile ran
szarpanych
spowodowały felietony Lecha Galickiego w piątkowych magazynach „Pomóc sobie,
pomóc innym”.
Autor felietonów i prowadząca audycję zakładają, że choć trochę ukłuły jednych,
choć trochę
pomogły innym.
Agata Foltyn1
1 Agata Foltyn jest dziennikarką Polskiego Radia Szczecin S.A., autorką wielu
nagrodzonych reportaży. Publikuje teksty w
periodykach literackich, prasie; jest także współautorką książki „Na oka dnie”.
Gęganie i kołowacenie
Jak napisał Władysław Kopaliński: „... zgodnie z Biblią, potomkowie Noego,
przybywszy
do ziemi Sennar, postanowili zbudować wieżę Babel, której szczyt sięgałby nieba.
Bóg zstąpił,
by obejrzeć budowę wieży i nie chcąc dopuścić do jej ukończenia »pomieszał im
języki«,
aby się nie rozumieli nawzajem i rozproszyli na wszystkie strony”.
Człowiek jednak pragnie porozumieć się z drugim człowiekiem mówiącym innym
językiem,
szczególnie teraz, gdy świat stał się globalną wioską i trwa proces jednoczenia
Europy,
a granice państwowe można przekraczać bez przeszkód – po prostu nie wypada nie
znać
przynajmniej jednego światowego języka obcego. Okazuje się, że my, Polacy, w
większości
jesteśmy zwolennikami tak zwanego „efektu wieży Babel” – to znaczy, „lubimy nie
rozumieć”
co mówi do nas obcokrajowiec. Ileż to razy, na ulicach, na przykład Szczecina,
widzimy
spoconych z wysiłku fizycznego mieszkańców grodu Gryfa, starających się na migi
rozmawiać
z zagranicznymi turystami, zwykle tymi z Niemiec, aby odpowiedzieć na zadane
przez nich pytanie. Po niemiecku, czy po angielsku – my ani „me” ani „be”.
Jesteśmy po prostu
niemi. I tacy wchodzimy do Europy.
Kuriozalny przykład arogancji w tym względzie dała swego czasu polska delegacja
na sesję
Komitetu Praw Człowieka w Genewie. Do tej pory rumienię się na samą myśl o tym
fakcie.
Jej członkowie nie znali żadnego z oficjalnych języków Organizacji Narodów
Zjednoczonych.
Podobno jest to reguła. Należy zapytać: czego ci, zwykle pachnący Old Spicem (co
to znaczy
kotku? – delegacie?) ludzie szukają na wielce ważnych konferencjach
międzynarodowych,
skoro nie potrafią zrozumieć o czym na nich się rozmawia, ani nie są w stanie
wyartykułować
własnego, czyli Polski stanowiska.
I druga strona medalu. „A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie
gęsi i
swój język mają” – pisał Mikołaj Rej. I pewnie, że mają. Lecz zdziwiłby się pan
Mikołaj
współczesnym Polaków gęganiem.
Czytelnicy jednej ze szczecińskich gazet zauważyli z niesmakiem, że w jednym z
emitowanych
przez telewizję publiczną filmów, znani polscy aktorzy – macho i gangsterzy
ekranu,
zaaplikowali telewidzom tak potężną dawkę wulgarnych słów, iż im, telewidzom,
odebrało
mowę. Ojczystą.
Reasumując: elity polityczne głuchną, a ich członkom język kołkiem staje na
międzynarodowych
sympozjach, bo języków obcych nie znają ni w ząb. Z drugiej strony, jakby
powiedział
Stanisław Tym: „Polak – Szarak atakowany jest przez kulturotwórcze media
rynsztokowym
gęganiem”.
Co z tego wyniknie? Być może polska wieża Babel. Kto wie. Może już sięga dna.
Gęby pełne, brzuchy puste
W trakcie Wielkiego Finału popularnego telewizyjnego turnieju wiedzy, jeden z
jego
uczestników nie odpowiedział na pytanie: „co to jest pauperyzacja?” I przegrał.
Stracił nagrodę.
Oto przykład na przepaść dzielącą teorię od praktyki.
Pauperyzacja – to ubożenie lub zubożenie ludności. W jaki sposób się przejawia,
tłumaczyć
nie trzeba. Uczestnik turnieju nie rozumiejąc znaczenia słowa, wiedział o co
chodzi –
skoro w 40-milionowej Polsce prawie siedemnaście milionów osób żyje na poziomie
minimum
socjalnego. Dotyczy to przede wszystkim mieszkańców wsi. Czy to cena wielkiej
transformacji?
Na pewno także. Ale jest to również efekt potężnego ciosu zadawanego
społeczeństwu
z premedytacją, czy też w wyniku głębokiej niekompetencji na przestrzeni wielu
lat
przez rozmaitych gospodarzy: kraju, województw, miast i wsi. Zasiane ziarna
nieodpowiedzialności,
bezczelności i głupoty wzrosły, i do tej pory plenią się jak chwasty, gdyż nikt
nie
znalazł, nie chciał znaleźć lub po prostu nie potrafił stworzyć skutecznego
antidotum – rozwiązań
systemowych – mogących przynajmniej ograniczyć zasięg choroby biedy.
Tu uwaga: wielu siewców biedy staje obecnie w obronie swych ofiar, wzywając do
stawiania
kos na sztorc i – co jest paradoksem – zatrzymania wielkiego teatru polskiej
gospodarki.
Inni tworzą operetkową partię obrony Polaków. Jak napisał Andrzej Szczypiorski:
„mają gęby
pełne miłości ojczyzny, a sami nigdy palcem nie kiwnęli, nigdy najmniejszego
ryzyka nie
podjęli, aby w Polsce coś polepszyć, poprawić, ucywilizować”. Z zawołania „Żywią
i bronią”
– nie siew – tylko „młóckę” wybierają – bo nie mają planu siewu.
Pauperyzacja. To także zubożenie w sferze intelektualnej. Nie czytać, nie
słuchać, krzyczeć,
zamieniać biało-czerwone na szarobrudne, hołubić prywatę. Bieda to choroba. Ma
wiele
twarzy. Ten, kto z niej kpi, nie jest wart dobrego słowa. Kto jej nie widzi, nie
chce widzieć lub
oszukuje, wykorzystuje biednych – przepadnie jako polityk i człowiek. Mimo
wszystko trzeba
wierzyć, że będzie lepiej. Bo jeżeli nie – to co? Rozdziobią nas kruki i wrony?
Praca a krzyk
Kiedyś, ktoś wymyślił bzdurną opinię, iż Polacy nie potrafią i nie lubią
pracować. Nie bacząc
na to, że generalizowanie jest z gruntu demagogiczne, trzeba dać wyraźny i
pryncypialny
odpór tego rodzaju sugestiom. Minęły czasy dwóch tysięcy złotych za nic. Nastał
wolny rynek
i demokracja. Polacy chcą pracować. Niestety, nie wszyscy mogą. Bo bezrobocie.
Obowiązuje
gospodarka rynkowa i mało kto chce zdobyć nowy zawód. Nie musi tego robić, bo
jest demokracja
i wolny kraj. To nic, że np. 80 tysięcy Polaków pracujących w górnictwie jest
zatrudnionych
tylko z powodów społeczno-politycznych. Ekonomia rządzi się swoimi prawami.
Komputeryzacja, automatyzacja produkcji i wzrost wydajności pracy wymuszają
zredukowanie
liczby zatrudnionych. Polacy chcą pracować. Podatnik może utrzymać 80 tysięcy
niepotrzebnych
górników, chociażby w podzięce za to, że kiedyś, gdy na Stadionie Śląskim, w
trakcie wielkiej
rangi meczu piłkarskiego, z tylu właśnie tysięcy gardeł zagrzmiało: „Jeszcze
Polska nie zginęła...”.
Wtedy Anglia odbierała na Śląsku srogie baty. Taka to potęga zjednoczonego
tłumu.
Przy okazji warto wspomnieć, że w Anglii, w XIX wieku, istniał, zwany luddyzmem,
ruch
robotników, którzy niszczyli maszyny fabryczne, upatrując w nich przyczynę
niskich płac i
groźbę bezrobocia.
A Polacy chcą pracować. To nieważne, że po dziesiątkach lat stania i leżenia za
dwa tysiące –
ludzie i gospodarka po prostu muszą zbierać cięgi. Nawet, gdy prowadzona jest
kuracja uzdrawiająca
– praw ekonomii nikt nie oszuka. Zaszłości złego gospodarowania długo odbijają
się czkawką.
Można natomiast oszukać zdeterminowanych ludzi. Wystarczy krzyczeć. Co?
Nieważne. Może:
Polacy chcą pracować! Do rozbiórki Polski starczy rąk polskich bezrobotnych.
Póki my żyjemy.
Laputa? Być może
Laputańczyk. Kim jest Laputańczyk? Oczywiście, to mieszkaniec Laputy, wyspy
latającej,
która była celem trzeciej podróży Jonathana Swifta, autora słynnych „Podróży
Guliwera”.
Laputańczycy – to według bohatera książki – ludzie bardzo osobliwi. O nich
później.
Ponieważ podróże kształcą, tu wycieczka do otaczającej nas: szarosłonecznej –
zapoconej
rzeczywistości.
Znajomy kioskarz, kiedyś działacz ożywczego strumienia podziemnej opozycji,
teraz ledwo
wiąże koniec z końcem. A jego towarzysze, zwykle postaci zupełnie nie znane mu
ze styropianu,
wraz z obecną opozycją tworzą poważną „rzecz-pospolitą kolesiów”.
Według profesor Jadwigi Staniszkis, „republika kolesiów” – to mechanizm
obsadzania z
klucza politycznego stanowisk wymagających merytorycznego przygotowania i
wiedzy. Karuzela
stanowisk i traktowanie posad w gospodarce jako gratyfikacji politycznej
występowały w
starym układzie i teraz się panoszą. Wystarczy spojrzeć dookoła i strach bierze,
a wstyd mowę
odbiera. „Bierny, mierny, ale wierny”. Uwaga: 40 procent wyższych urzędników i
20 procent
polityków z tak zwanej góry jest bezpośrednio zaangażowanych w radach
nadzorczych i zarządach
funduszy. Ty biedny kioskarzu – Szaraku – dawny styropianowcu, sprzedajesz
gazetę
„Rzeczpospolita”, natomiast „rzeczpospolita kolesiów” raczej kupuje. I to nie
gazety.
Tu anegdota: Brat posła mówi: „On ma czyste ręce. Wjechał do parlamentu
polonezem, a po trzech
kadencjach wyjechał seatem cordobą. Proszę popatrzeć na samochody innych
polityków”.
Niemieckie ministerstwo spraw zagranicznych jeszcze niedawno, oficjalnie
ostrzegło turystów
wybierających się do Polski, by liczyli się z możliwością kradzieży auta.
Jesteśmy krajem
także samochodowych złodziei. I nie tylko.
A Laputańczycy? Według Guliwera: umysły tego narodu zdały się być tak
roztargnione i w
zamysłach pogrążone, iż nie mogli ani mówić, ani uważać co drudzy do nich mówią.
Zupełnie jak u wielu szczecińskich radnych, których szczególne posiedzenia
transmituje na
żywo szczecińska „Siódemka”.
Siódemka dla Pitagorejczyków była liczbą mistyczną. Na starożytnym Bliskim
Wschodzie
uważano ją za liczbę świętą. O stosunku do niej Laputańczyków nie wiadomo nic.
My – dom, zupa dębowa
„Wszyscy jesteśmy jedną rodziną” – mówią słowa podniosłej pieśni. Wszyscy –
Polacy. W
naszym wspólnym Domu. Jedną rodziną, czy także dobrą?
My – w Szczecinie to próbka reprezentatywna polskiego społeczeństwa – rodziny.
Zabiegani
albo pogrążeni w beznadziei, od świtu do zmierzchu myślący o pieniądzach – tych
potrzebnych
do przeżycia lub tych pozwalających na wybudowanie basenu przy naszym domu –
willi – zamku, a ten zamek to nasza twierdza.
Przestaliśmy rozmawiać ze sobą. Mijamy się. A jeżeli już cudem się spotkamy, to:
albo na
wszystko narzekamy, albo z uporem maniaków mówimy o biznesach, interesach,
kredytach,
wycieczkach do Tunezji czy RPA.
Umysły zniewolone. Serca podszyte lodem. Polska rodzina. Szczecińska familia.
Twarze
na co dzień szare, naburmuszone i wypudrowane w niedziele i święta. Lojalność,
szczerość i
wielkoduszność wobec innych członków rodziny schowaliśmy już dawno do kieszeni.
Co nas
obchodzi najbliższy bezrobotny? A jeżeli już przyjdzie do nas prosić o pracę, to
go lekceważymy,
spławiamy, oszukujemy – byle odszedł. I on odchodzi. Tyle, że z goryczą i często
nienawiścią
w sercu. Dla nas ważni są bogaci a nie ubodzy krewni. Z nimi można stworzyć inny
rodzaj rodziny.
Niedawno, po raz pierwszy w Polsce rozpracowano i rozbito doskonale
zorganizowaną
strukturę mafijną. Oprócz gangsterów, działali w niej lekarze, były milicjant,
brokerzy, radny i
biznesmeni, powiązani z wysokimi funkcjonariuszami policji – stróżami prawa w
polskiej
rodzinie.
Takich familii, zwanych grupami nieformalnymi wspólnego interesu, jest w Polsce
co niemiara:
w miastach, miasteczkach – wszędzie. Ojciec – magazynier będzie prezesem, matka
–
fryzjerka – szefem Kasy Chorych, wuj z wykształcenia felczer, zajmie się kulturą
i niech rodzina
rośnie w siłę a jej członkom żyje się dostatniej. Polska rodzina.
Gdy wyjedziemy do Niemiec, mówimy szeptem, bo po polsku mówić nie uchodzi. W
Polsce
zrywamy struny głosowe, rzucając się sobie do gardeł. Bogaty oszust, co to
fortunę zrobił,
bezczelnie kantując na lewo i prawo, zostaje senatorem, radnym, prezesem,
przewodniczącym...
Do domu opieki społecznej trafili: 61-letni profesor Leopold C. i 85-letnia dr
nauk medycznych
Lidia P. On po wypadku – już nie tak sprawny intelektualnie, ona cierpi na
amnezję.
Obydwoje zostali ubezwłasnowolnieni przez rodziny i oddani do przytułków.
Uciekli. Gdy ich
odnaleziono – wygłodzeni szperali w śmietnikach.
„Wszyscy jesteśmy jedną rodziną” – mówią słowa podniosłej pieśni. My – Polacy.
Polska
rodzina. Skoro przestaliśmy rozmawiać ze sobą, mijamy się w naszym Domu, a nasze
serca
podszyte są lodem – to co? Co zrobić?
Rodzina zastępcza nie wchodzi w rachubę? Nikt nas nie zechce.
Po co?
Minimalizm, to zgodnie ze słownikiem wyrazów obcych: „ograniczanie się do
minimum w
jakiejkolwiek dziedzinie, a minimalista, to człowiek stawiający sobie w życiu
skromne cele”.
Z czasów, gdy byłem studentem, pamiętam dwie zasady ekonomiczne, które wywarły
na
mnie duże wrażenie. Pierwsza: „przy minimum nakładów osiągnąć zamierzony cel”.
Druga:
„przy posiadanych środkach uzyskać maksymalny efekt”. Po jakimś czasie odkryłem,
że ta
pierwsza zasada – minimum, to wspaniałe zobrazowanie wszelkich, niezależnie od
panującego
ustroju, decyzji inwestycyjnych podejmowanych przez włodarzy Szczecina. Minimum
nakładów,
bo w tak zwanym mieście odzyskanym od zniszczonych wojną Niemiec notorycznie
mało pieniędzy w grodzkiej kasie, a zamierzone cele też karłowate, gdyż nie ma
pieniędzy.
Zamyka się szare koło. Kto odpowie, gdzie w Szczecinie, mieście portowym,
leżącym nad
Odrą, przy granicy z Republiką Federalną Niemiec, znajduje się centrum handlowo-
kulturalne
na miarę 400-tysięcznego miasta. Nie ma takiego. Hali widowiskowo-sportowej typu
poznańska
„Arena” także nie ma, bo tajna grupa szczecińskich minimalistów najpierw
maksymalnie
rozdmuchała ideę jej budowy, a potem – z sobie tylko wiadomych powodów uznała,
że wielkiemu
Szczecinowi wystarczy chałupina, zwana Wojewódzkim Domem Sportu, czy też Teatr
Letni (w ruinie). Minimalizm szczeciński. Urzędniczy minimalizm nadal żyje:
minimalne
nakłady – minimalny zamierzony cel. Kto pamięta o pokrytej kurzem idei budowy
Szybkiego
Tramwaju Miejskiego. Minimaliści starają się zapomnieć.
Jeszcze niedawno, na obchody 120-lecia szczecińskiej komunikacji miejskiej,
przywieziono
z Warszawy – na specjalnej naczepie, wspaniały, niskopodłogowy, długi na 24
metry żółtoczerwony
tramwaj. A popatrzcie sobie prowincjusze... Dotknijcie... Wiceprezydent
Szczecina
i członek zarządu miasta, odbyli owym cackiem niezapomnianą podróż. Byli
zachwyceni.
Tramwaj wrócił do stolicy, a nam przypomniano, iż eksploatowany w Szczecinie
tabor jest co
prawda wysłużony, a na nowy nie ma pieniędzy. Na maksymalnie wysokie pensje dla
urzędników
minimalistów pieniądze są. Jednak cieszmy się. Członek zarządu przyrzekł, że na
Gwiazdkę tego roku, jeden tramwaj tej klasy, chociaż – tu uwaga: – „może nie
identyczny,
może krótszy” – trafi do Grodu Gryfa. Nie wiadomo tylko, skąd miasto weźmie na
jeden nowoczesny
tramwaj pieniądze.
Katowice, w ramach budowy Szybkiego Tramwaju Miejskiego zamówiły 17 takich
środków
transportu, a Gdańsk nie pożałował grosza na komfortowe wozy z klimatyzacją. Ale
to
rozrzutni maksymaliści. Bo, czy w szczecińskim Urzędzie Miejskim, kiedykolwiek
ktoś kierował
się zasadą: „przy posiadanych środkach uzyskać maksymalny efekt”?
Po co? Środków zawsze za mało lub ich po prostu nie ma.
Zwis szczerbaka
Leniwce, to rodzina nadrzewnych szczerbaków – południowoamerykańskich ssaków,
które
wiszą na gałęziach zaczepione hakowatymi pazurami. Wiszą, wiszą i dobrze im tak
w tym
stanie.
Święta krowa – tak mówimy o bydle domowym w Indiach, którego hinduizm nie
pozwala
zabijać, ale także w ten sposób określamy osobę rozkapryszoną i leniwą,
pozostającą pod specjalną
ochroną, człowieka, którego nie wolno krytykować. A krytykowano, proszę sobie
wyobrazić,
nawet słynne obiady czwartkowe organizowane przez króla Stanisława Augusta –
spotkania towarzyskie przy okrągłym stole. Prześmiewca pisał: „A uczone obiady?
Znasz
może to imię, gdzie połowa nie gada, a połowa drzemie, w których Król wszystkie
musi zastąpić
ekspensa: dowcipu, wiadomości, wina i mięsa”. Słodkie lenistwo. Boskie
nieróbstwo.
Kiedyś „leżało się” lub „stało się” i otrzymywało się... pensję. Nicnierobienie
równało się
„praca”. Wynik tego rodzaju „pracy” równy był zeru, czego efekty możemy dostrzec
w sferze
chędogiego bogactwa narodowego i ziewającej mentalności wielu osób. Stworzono
nawet
dekalog szczęśliwego człowieka, tak, dla żartu, gdzieś w jednym z urzędów, a on
kusi, zachęca
do... lenistwa. Bo: „człowiek rodzi się zmęczony i żyje po to, aby odpocząć”. O,
proszę –
koronny argument stronnictwa proleniwych. „Praca jest męcząca”. „Jeżeli
zrobienie czegokolwiek
sprawia ci trudność – pozwól to zrobić innym”. „Odpoczywaj w dzień, abyś mógł
spać w nocy”. „Praca uszlachetnia – lenistwo uszczęśliwia”. To niektóre z
przykazań dekalogu.
Spójrzmy w stronę wielkiej filozofii. Hedoniści głosili, że celem życia jest
osiągnięcie
przyjemności, że moralność polega na dążeniu do przyjemności, która jest źródłem
rozwoju
człowieka.
A rozwijamy się nieustannie i pod każdym względem. Rośnie w Polsce liczba osób
bezrobotnych.
Oni chętnie podjęliby się każdej pracy, byle tylko mieć za co żyć i zaleczyć
rany własnego
niedowartościowania. A tu ponownie trzeszczy ironiczne przykazanie: „Co masz
zrobić
dziś – zrób pojutrze, będziesz mieć dwa dni wolnego”.
Oto mamy przed sobą najdłuższy weekend nowoczesnej Polski: wolną sobotę,
niedzielę,
poniedziałek 1 Maja – święto pracy, odpracowany wtorek i święto 3 Maja.
W korytarzu jednej z firm umieszczono hasło: „W pracy pracuj”. Skoro tyle dni
wolnych
przed nami, nie trzeba w pracy pracować. Nadmiar odpoczynku nigdy nikogo nie
doprowadził
do śmierci. Ale skoro Polska to wielki zakład pracy na dorobku w szczególnym
czasie przed
wejściem do Unii Europejskiej – kto odrobi to, co zostanie niezrobione? Na pewno
nie
nadrzewne szczerbaki zwane leniwcami.
Ptak nie malowany
Przedwiośnie. Aniołowie użyczają ptakom języka poetycznego i intelektualnego.
Według
Rigwedy, wiedzy hymnów, najstarszego zbioru, liczącego 1028 pieśni poetyckich,
recytowanych
przez kapłana przy ofierze, inteligencja jest najszybszym ptakiem. Słowo,
niewidzialna
emanacja duszy, jest samoskrzydlate. Ale przecież „Noszony to ptak” znaczy: wyga
kuty na
cztery nogi, szczwany lis, filut i frant.
Tak więc Przedwiośnie. Zlatują ptaki z ciepłych krajów. Do domu. Do Polski. I tu
uwaga!
Mowa ptaków jest dawnym motywem folklorystycznym – przekazują one rady i
ostrzeżenia,
wygłaszają proroctwa. Wyczytujemy zapowiedź z lotu jaskółki i z piania kogutów.
A także z
kukania kukułek.
Przy Powiatowym Urzędzie Pracy w Szczecinie, przy ulicy Szymanowskiego,
ustawiono
dwie kabiny wc. Gdy powieje przedwiosenny wiatr, otwierają się ich podwoje – a
bezrobotni i
przechodnie widzą to, co przyprawia ich o mdłości.
W „Panu Tadeuszu” Adama Mickiewicza czytamy: „Bo zbyt często słyszano krzyk
złowieszczych
ptaków, które na pustych polach gromadząc się w kupy, ostrzyły dzioby, jakoby
czekając na trupy”. Cyprian Kamil Norwid pisał: „Czy ten ptak kala gniazda, co
je kala. Czy
ten, co mówić o tym nie pozwala”.
Tak więc mówmy prawdę. Szczecin jest brudnym i zaniedbanym miastem. Kiedyś gród
zielony, teraz szary i brudny. Ptaki nie znajdują swych miejsc na wyciętych
drzewach. A jeżeli
ktoś zasadzi nowe drzewo? „Jedna jaskółka nie czyni wiosny” – to starożytne
przysłowie pochodzące
z bajek Ezopa. Kilka ładnych dni wywabiło jaskółkę z ukrycia. Młody utracjusz
widząc ją,
sprzedał swój płaszcz, a pieniądze za niego otrzymane trwonił na hulankach.
Mrozy wróciły, a on
przekonał się, że jedna jaskółka nie czyni wiosny.
Niebieskich ptaków w bród, pawich postaci ci u nas dostatek. Kruków i wron całe
zastępy.
A Stanisław Wyspiański pisał w „Weselu”:
Ptak ptakowi nie jednaki
człek człekowi nie dorówna
dusa dusy zajrzy w oczy
nie polezie orzeł w gówna.
Przedwiośnie. Oto my. Orły, Sokoły.
Przyjaźń, czas, pieniądze
Gdy pieniędzy wiele, wokoło przyjaciele – mówi sentencja. A czymże są pieniądze?
Czas
to pieniądz – twierdzą Anglicy. Pieniądz nie śmierdzi – dodawali starożytni
Rzymianie. Podobno
cesarz Wespazjan rzekł tak, gdy opodatkowano publiczne latryny.
Jednak pieniądz jest okrągły i toczy się, często zmienia właściciela. Cóż z
przyjaciółmi tego,
który miał wiele pieniędzy, a teraz ich nie ma. Prawdziwi przyjaciele zostają,
inni odchodzą
do nowego, majętnego guru. I nie są to przyjaciele, tylko koniunkturaliści,
wyrafinowani
cwaniacy. Czymże jest przyjaźń! To zagadkowa więź, która powstaje między dwiema
osobami.
Francesco Alberoni, włoski filozof i socjolog powiedział, iż przyjaźń powstaje z
zaiskrzenia.
Ciągnie nas ku sobie swoista biologia, lub jest to czysta metafizyka. Wolter dał
i opisał
bezcenną definicję przyjaźni: „To milcząca umowa między szlachetnymi i uczuciowo
wrażliwymi.
Szubrawcy mają jedynie kumpli z szajki. Wesołkowie – kompanów do zabawy, chciwcy
– partnerów w interesach, politycy – stronników, pospolici zjadacze chleba –
znajomych,
książęta – dworaków. Tylko ludzie szlachetni pozostają ze sobą w przyjaźni”.
Grecki filozof Zenon z Elei na pytanie „Co to jest przyjaciel?”, odpowiedział:
„Drugie ja”.
Skoro tak, warto zadać pytanie: ilu wśród nas jest szlachetnych ludzi, skoro
tylko między nimi,
z zaiskrzenia powstaje i trwa prawdziwa przyjaźń? Ilu z nas może powiedzieć: Mój
przyjaciel
– to drugie ja? Niestety, niewielu. Na każdym kroku można upewnić się, że
przyjaźń
traktowana jest jako anachronizm, lub swoisty instrument operacyjny. Ważne są
dobre dojścia,
a potem dobre znajomości: kumple z szajki, kompani do zabawy, partnerzy w
interesach, polityczni
stronnicy.
Kto słyszał, aby mianowany urzędnik, na dodatek z „kontraktu”, powiedział, że
jego zastępca,
to jego drugie ja. Wręcz przeciwnie.
W polityce iskrzy, lecz nie w wyniku milczącej umowy między szlachetnymi. Czyli
przyjaźni.
To wzajemna lojalność, szczerość, dawanie sobie oparcia, szczególnie w trudnych
sytuacjach.
Niestety, dookoła w urzędach, na zjazdach, posiedzeniach, korytarzach
instytucji, słyszymy:
wzajemne „się obszczekiwanie”, lub obserwujemy: się podlizywanie. To zagadkowa
więź łącząca ludzi.
Pieski świat.
Lassie, owczarek szkocki, zwierzęca bohaterka powieści Erica Knighta „Lassie
wróć” zauroczyła
czytelników, a potem widzów ekranizacji tego utworu, wielką psią wiernością i
oddaniem
dla swych właścicieli. Pies jest przyjacielem człowieka od wielu tysięcy lat.
Jest wobec
niego lojalny, szczery i broni go w trudnych sytuacjach. Warto, aby pamiętali o
tym tak
zwani szlachetni, bezwzględni ludzie, którzy na szumnie przez siebie pasowanych
przyjaciołach,
poza ich plecami, z lubością wieszają psy. (Wiem – doświadczyłem). Czas na to
najwyższy.
A czas to pieniądz, który nie śmierdzi. Chociaż, jak rzekł Albert Einstain: e =
mc2 –
wszystko jest względne. Jedno jest pewne: „Czas ucieka, wieczność czeka”.
Tik, tak
„Bije zegar godziny, my wtedy mawiamy: Jak ten czas szybko mija! – a to my
mijamy!” –
pisał poeta. Rzeczywiście, to my z krwi i kości: od wiosny, poprzez lato i
jesień życia – mijamy.
Czasu nie można dotknąć, ani zobaczyć – jednak człowiek uparł się aby go mierzyć
– co
przez wielu uważane jest za jeden z najdowcipniejszych pomysłów homo sapiens.
Były zegary
słoneczne, zegary wodne, a mimo wszystko Seneka pisał: „Filozofowie łatwiej
godzą się ze sobą
niż zegary”.
W V wieku naszej ery – kto uwierzy – Grecy nie mieli pojęcia, co to jest
godzina. W
związku z tym nie mogli być ludźmi punktualnymi. Punktualne było, jest i będzie
– przemijanie.
Więc mijamy.
Zegar mechaniczny, taki co to „nie je, nie pije, chodzi i żyje” wynalazł według
jednych,
Chińczyk Liang Ling-con w 724 roku, a według innych, Gerbert z Aurilac. To
dzięki nim i ich
następcom – zegarmistrzom, mogliśmy śpiewać: „Umówiłem się z nią na dziewiątą”,
oglądać
filmy: „15.10 do Yumy”, czy też „W samo południe”, czytać książkę „Godzina
pąsowej róży”,
mogliśmy spóźnić się „akademicki kwadrans”. Dane nam było urodzić się o
osiemnastej, lub
punktualnie, zgodnie z planem Wielkiego Demiurga, odejść w inne rejony
bytowania. Nie bez
kozery zwykle przy zegarach kościelnych widoczna jest sentencja: „Czas ucieka,
Wieczność
czeka”.
Mało kto wie, że pierwsze na świecie zegarki kieszonkowe, ze względu na ich
kształt, nazywano
jajami norymberskimi. Jajo zaś symbolizuje zmartwychwstanie. To znak
zmartwychwstania
i odrodzenia, powtarzania się życia, wyobrażenie zwycięstwa wiosny i Słońca w
walce
z zimą i nocą w okresie wiosennego przesilenia. Z każdą sekundą, minutą,
godziną, dłuższy
dzień, więcej światła. Lux umbra Dei – „Światło jest cieniem Boga” – głosi napis
na średniowiecznym
zegarze słonecznym. Światło Słońca – to znaczy natchnienie, intuicja,
kontemplacja.
Kto z nas zabiegany, wpatrzony we wskazówki szwajcarskiego zegarka, znajdzie
czas na natchnienie, kontemplację...? Kto przypomni sobie, że gdy zegar bije
godziny – to nie
czas, tylko my mijamy?
Przed-stan
W wierszu „Jak ja się czuję” Wisława Szymborska napisała: „Kiedy ktoś zapyta,
jak ja się
czuję, grzecznie mu odpowiem, że dobrze się czuję. To, że mam artretyzm, to
jeszcze nie
wszystko, astma, serce mi dokucza i mówię z zadyszką, puls słaby, krew moja w
cholesterol
bogata, lecz dobrze się czuję, jak na moje lata”.
Społeczność tego świata składa się z ludzi przesiąkniętych skłonnością do
postrzegania
dobrych stron życia, do spoglądania z otuchą i nadzieją w przyszłość swoją i
wszystkich oraz
z osób emanujących ogromem niewiary w świat i ludzi, w lepszą przyszłość,
żonglujących
namiętnie czarnowidztwem, beznadzieją i dostrzeganiem złych stron życia.
Optymiści i pesymiści.
Białe i czarne. Dzień i noc. Lekarze wyrokują jednoznacznie: Optymizm leczy, a
pesymizm
zabija. Na depresję cierpi 2-4 procent ludzi w wieku od 20 do 30 lat i 8 do 10
procent
osób powyżej sześćdziesiątego piątego roku życia. O optymistach statystyki nie
wspominają,
bo oni, ci ufni, nie skarżą się lub mówią, iż dobrze się czują jak na swoje
lata.
Wesoło żeglujmy, wesoło,
Po życia burzliwym potoku,
Jak orły w gradowym obłoku,
Choć wichry, pioruny wokoło,
Wesoło żeglujmy, wesoło
– to początek „Pieśni Żeglarzów” – Edmunda Wasilewskiego.
Przypomnijmy „Opty” – jak Optymista, to jacht typu jol, którym Leonid Teliga
odbył samotnie
i szczęśliwie rejs dookoła ziemskiego globu.
Właśnie dzisiaj, 5 maja 2000 roku, ten glob, Samotna Ziemia ze swym Księżycem po
jednej
stronie Słońca a Saturnem, Jowiszem, Marsem, Wenus i Merkurym po drugiej,
ustawiły
się w linii prostej. Koniunkcja planetarna. Pesymiści mówią o końcu świata i
kupują „zestawy
do przeżycia” lub ukrywają się w specjalnie skonstruowanych bunkrach. Optymiści,
cóż, wierzą,
że zdarzenie to sprawi, iż w Polsce skończy się dwuipółmilionowe bezrobocie, że
padnie
„rzeczpospolita kolesiów”, odejdą w siną dla populiści i ludzie – koperty, że
staniemy się dla
siebie bardziej uprzejmi i życzliwi, choć zgodnie z przewidywaniami astrologów,
owa koniunkcja
i występowanie zwiększonej ilości plam na Słońcu sprawią, że będziemy
nadpobudliwi,
nerwowi i źli. Szaleństwo planet dotrze zapewne do tych, którzy tego chcą.
Przekupnych
polityków, agresywnych szalikowców, cwaniaków, bandytów i miernot na wysokich
stanowiskach.
Oni, jak kule bilardowe ustawieni są w idealnie prostej linii już od lat. To
szczególna
koniunkcja.
A poetka – optymistka pisze z rozbrajającą szczerością: „W nocy przez
bezsenność, bardzo
się morduję, ale przyjdzie ranek..., znów się dobrze czuję, mam zawroty głowy,
pamięć figle
płata, lecz dobrze się czuję, jak na swoje lata”.
I nie trzeba tak wiele, aby mimo szczególnych układów planet i słonecznego
maksimum,
znaleźć swoje małe szczęścia, których więcej niż gwiazd na niebie.
Po-stan
Tydzień temu prorocy zagłady ostrzegali ludzkość przed potwornymi skutkami
koniunkcji
sześciu planet, Słońca oraz Księżyca. Miały być: wybuchy wulkanów, wstrząsy
matki Ziemi,
przesunięcie biegunów i wysokie na kilometr fale zalewające całe kontynenty.
Końca świata nie było. Jest upał. Przedwczesny i długotrwały. Słońce to symbol
nieskończoności,
nieba, nowego początku, prawdy, najwyższej inteligencji kosmicznej, ale także:
szału, złośliwości i południowego szaleństwa.
Niedawno jeden z rowerzystów opowiadał grupie zdumionych miłośników jazdy na
bicyklu,
że gdy w południe jechał drogą, przy jeziorze Goplana usłyszał, iż mija go drugi
rowerzysta.
Spojrzał w bok i zobaczył... siebie. W samo południe. Czyżby południowe
szaleństwo? A
może fatamorgana – zjawisko optyczne tworzące obrazy pojawiające się w warstwach
powietrza
o różnej temperaturze? Jeżeli wynikający z upału miraż, to winniśmy zobaczyć w
Szczecinie
na przykład: ścieżki rowerowe w centrum miasta, wolne od szalonych,
wzbudzających
tumany pyłu, cyklistów, alejki na Jasnych Błoniach, czy też porządne rowerowe
parkingi
przed ważniejszymi urzędami. Po prostu obrazy przeniesione z cywilizowanych
państw.
A może był to jeden z wielu przypadków południowego szaleństwa. Jest ich więcej.
Oto
proszę: pijany lekarz kieruje trzeźwego pacjenta do izby wytrzeźwień.
Czteroletni chłopiec ze
wsi Łomna otrzymał wezwanie do stawienia się przed komisją poborową. Rodzicom,
urodzonej
w domu, przy świadkach, zaopatrzonych w karty przebiegu ciąży, dwutygodniowej
Joasi,
Urząd Stanu Cywilnego w Szczecinie odmówił wydania aktu urodzenia. Według prawa,
dziewczynka nie istnieje. A proszę – jest. Urzędowa cywilizacja prawa?
Południowe szaleństwo?
Marek H., pseudonim „Gumiok”, główny oskarżony o kradzież transportu kurzych
udek, nie siedzi we więzieniu, ponieważ w związku z jego ciężkim stanem zdrowia,
sąd
uchylił mu areszt. Teraz „Gumiok” zastrasza świadków swego niecnego czynu i
ściąga od
nich haracze. Szaleństwo południowe. Słońce. Upał. W Golczewie miejscowy lekarz
wystawił
akt zgonu 85-letniemu mężczyźnie, a dwie godziny później domniemany zmarły ożył.
Słońce
– symbol nowego początku, prawdy i szału.
Dom szalonych – tak dawniej nazywano zakład dla umysłowo chorych. Gdzie my
jesteśmy,
skoro w jednym z sądów toczy się rozprawa, w której oskarżonym jest człowiek,
który w
swoim domu bronił się przed złodziejem z kilkoma wyrokami na koncie? Zadał mu
ciosy nożem,
gdyż rabuś groził, że go zabije. Oskarżycielem posiłkowym jest napastnik –
bandyta.
Szaleństwo. Upał. Niejeden z nas, szalona głowa uciekłby z chęcią od tych
anomalii pogodowych
i wszelkich anomalii polskich. Gdyby nie skradziono mu roweru, jak stwierdził
policjant
– bez szans na jego odzyskanie, wrzuciłby piąty bieg i ruszyłby w podróż dookoła
świata.
Niekoniecznie w 80 dni.
UFO nad Szczecinem
Nad Szczecinem pojawił się Niezidentyfikowany Obiekt Latający – czyli UFO. Ot
tak, w
biały dzień, w środę o godzinie 15.15. Standardowy dysk nadleciał od strony Lasu
Arkońskiego
i na kilkanaście sekund zawisł nad centrum Szczecina. Właśnie tam. Nikt o tym
nie napisał,
nie powiedział, więc o zielonym grodzie Gryfa, mieście portowym, będzie cicho,
jak
zwykle, a była szansa, aby to miasto parków, magnolii i placów rozmaitych,
odetchnęło wielkomiejską
dumą. Nic z tego. Nie dla szczecinian świat od zaraz. Ba, jest gorzej.
Zarząd miasta zdecydował, że tegoroczne Dni Morza odbędą się w Szczecinie nie
tradycyjnie
w czerwcu, tylko od 7. do 9. lipca 2000 roku. W związku z tym w mieście portowym
Dni Morza obejdą się bez motorowodnych zawodów o puchar świata. I już. Nie dla
naszych
oczu walka o światowe puchary, skoro i tak w lokalnych środkach masowego
przekazu (ostatnio
mówi się: masowego przerażenia), zauważono, że, cytuję: „Szczecin jest martwy”,
a
„szczecińska oferta kulturalna trąci mizerią i chaotycznością”.
O grodzie Gryfa, mieście szerokich ulic, „Filipinek” i znanej ze zwykle
karuzelowej formy
drużyny piłkarskiej „Pogoń”, było w Polsce ostatnio bardzo głośno. Ogólnopolskie
gazety
rozpisywały się, jak to w Szczecinie na jednej ze stacji benzynowych,
wyładowanie elektrostatyczne
spowodowało zapalenie się benzyny podczas tankowania samochodu. Przez chwilę
byliśmy może nie światowi, ale na pewno ogólnopolscy. O województwie
zachodniopomorskim
też od czasu do czasu słychać w kraju. O proszę: Mieszkaniec jednej ze wsi w
powiecie
choszczeńskim, podczas jednego dnia wzniecił aż 17 pożarów. Być może trafi do
Księgi Rekordów
Guinessa? Z innych rejonów Polski, dążącej aby od zaraz być krajem na światowym
szczycie, dochodzą równie sensacyjne wiadomości. Oto radiowóz policyjny zderzył
się z bocianem.
Ptak zginął na miejscu, policjanci na szczęście katastrofę przeżyli.
Szczecin, miasto Wałów Chrobrego, miasto Trasy Zamkowej, Klubu 13 Muz i
oczywiście
zieleni, być może odbuduje swoją dawną świetność. W wyniku skoordynowanej akcji
firm
dobrej woli, bo akcja być musi, być może ogród różany w parku Kasprowicza, tak
zwana Różanka,
zostanie odtworzony. Powtarzam: odtworzony. Jak średniowieczna osada, czy
starożytny
fresk. Skoro był, to dlaczego go nie ma? Kto za to odpowiada? Cisza.
Wiceprezydent Szczecina, miasta zieleni, parków, ale też rozrywki, zapowiada
odbudowę
Kaskady, ponieważ, cytuję: „Szczecin był znany z tego lokalu” – koniec cytatu.
Dodam:
oczywiście – był znany i kto wie, czy nie bardziej w Szwecji niż w Polsce.
Ostatnio, na górnej alei na Jasnych Błoniach, widziano spacerujących, ramię w
ramię, prezydenta
i wiceprezydenta Szczecina – miasta parków, zieleni i kwiatów. Być może już
niedługo
zostaniemy mile zaskoczeni planami wspaniałej rozbudowy, cytuję: „martwego
Szczecina”.
Póki co, obu panom urzędnikom należy pogratulować odporności na pylicotwórcze
tumany
kurzu, unoszące się z niechlujnie odremontowanych alejek Jasnych Błoni. Ale
remont
był w latach dziewięćdziesiątych. Teraz jest rok 2000. Zapewne będzie się nam
żyło lepiej,
dostatniej i piękniej w stolicy Pomorza Zachodniego. W Szczecinie powstanie
centrum. Nad
nim zapewne pojawi się UFO.
Drzewa na betonie
Magnolia, to drzewo lub krzew wschodniej Azji i Ameryki Północnej. Kwiaty ma
okazałe,
zwykle białe, co ciekawe, często rozwijają się one przed liśćmi. Znana jest
obfitość gatunków
magnolii, które sadzi się w ogrodach i parkach. Szczecin był kiedyś miastem
magnolii, ale
także grodem – parkiem, ogrodem, w którym rosły drzewa i krzewy tak niezwykłe,
że pierwsi
polscy osadnicy wspominają ich urok po dziś dzień. Poprzedni gospodarze tego
miasta dbali,
aby sadzono je z rozmysłem, zgodnie z planami wytrawnych architektów przyrody,
systematycznie,
a nie akcyjnie. Tak, aby każda pora roku wydobywała z nich oryginalne barwy i
zapachy.
Potem nadszedł czas niszczenia zielonego bogactwa Szczecina – a czyniono to
systematycznie,
w sposób barbarzyński – raz w imię przeprowadzenia linii tramwajowej, to znowu w
imię bezmyślnych idei i planów betonowania miejskiej przyrody. Kto pomyślał?
Kogo to interesowało,
że magnolia i bez żyją do stu lat, olsza czarna i brzoza do lat 120, topola
czarna i
jesion – do 300 lat, klon, sosna czarna i modrzew do lat 600, buk czerwony, lipa
szerokolistna
i świerk do tysiąca lat, i na koniec, dąb szypułkowy i platan – grzmijcie chore
platany z Jasnych
Błoni – do 1300. lat. Życie drzew skracano akcyjnie, nie bacząc na ich walory i
potencjalną
długość życia. To co zostało, wystarczyło nienasyconym drwalom, aby z dumą i
pychą nazywać
Szczecin miastem zieleni. A tak naprawdę – miastem zieleni przetrzebionej.
W historii ludzkości drzewa obdarzano kultem. U Greków były mieszkaniem bóstw i
nimf.
Na przykład dęby łączono z Zeusem, topole z Heraklesem, a platany z Dionizosem.
W USA w czasie wojny o niepodległość sadzono topolei inne drzewa „jako symbol
wzrastającej
niepodległości”. Podobnie czyniono z drzewami wolności we Włoszech w czasie
rewolucji
1848 roku, czy w jakobińskiej Francji.
W marzeniu sennym aleja drzew oznacza długotrwałe szczęście, wdrapywanie się na
drzewo
– wielkość i bogactwo, spadanie z drzewa znaczy – podobnie jak spadanie ze
stołka –
zbliżające się nieszczęście, koniec kariery.
Niedawno szczecińscy politycy, senatorowie, posłowie i radni, w ramach akcji
„Magnolie
dla Szczecina”, z okazji obchodów 10-lecia samorządności w Szczecinie, sadzili
magnolie.
Magnolie kwiaty mają okazałe, zwykle białe. W heraldyce kolor ten oznacza
czystość, prawdę,
pokój i szczerość.
Należy czekać na kolejne akcje sadzenia przez szczecińskie Bardzo Ważne Osoby,
na
przykład: dębów. Symbolizują one: cnotę, odwagę i honor. Jesiony nie wchodzą w
rachubę –
przedstawiają: ślepotę, ostrożność i niszczenie. A tego zbyt wiele dookoła. W
Szczecinie –
mieście zieleni przetrzebionej.
Rysa ryzyka
Ryzyko. Każdy dzień, ba, nawet noc, to w życiu człowieka czas ryzyka. Ryzyko
jest, ale
nie można o nim bez przerwy myśleć, bo inaczej byśmy postradali zmysły.
Egzegeci biblijni rozróżniali siedem zmysłów: rozum, mowę, smak, wzrok, słuch,
węch i
dotyk. Później uwzględniono tylko pięć ostatnich. Lecz mówiono także o zmyśle
szóstym.
Intuicji!
Juliusz Słowacki pisał: „Szczęściem, że wierne zwierciadło i słowa. Często
niewierna,
wszak wiecie – kobieta. Dopomagają nam szkłem i umysłem. Patrzeć na siebie... i
są szóstym
zmysłem”.
Często ryzykujemy, zapominając o intuicji. Oto przykład. W jednym ze
szczecińskich
środków komunikacji miejskiej, dwóch mężczyzn udawało kontrolerów. Zaryzykowali,
mieli
pecha, bo na swe ofiary wybrali policjantów. Z wrażenia odjęło im mowę.
Objawem przedkładania ryzyka nad własne siły jest tak zwany „zespół Mount
Everestu”.
Alpinista George Herbert Mallory wyraził go bardzo zwięźle: „Chcę się wspiąć na
Mount
Everest, bo tam jest”. I zaginął pod najwyższym szczytem na Ziemi, na wysokości
powyżej
8600 metrów.
Objawem „zespołu Mount Everestu” jest pragnienie dokonania czynów, jakich nigdy
dotąd
nikomu nie udało się zrealizować. Tak było, jest i będzie. Ginevra, dziewczyna z
rodu Orsinich,
w dzień swego ślubu z Francesco Dorią, dla figlów ukryła się w kufrze. Zamek
zaryglował
wieko. Szkielet Ginevry odnaleziono po pięćdziesięciu latach. A jeszcze, Lady
Godiva,
żona Leofrica, hrabiego Mercji. Gdy nałożył on rujnującą daninę na swych
dzierżawców,
obiecał swej żonie, że ich od tego ciężaru uwolni, gdy ona przejedzie nago na
koniu przez
ulice miasta. Godiva zaryzykowała – spełniła warunek, a jej mąż słowa dotrzymał.
Czyn ryzykowny raz kończy się źle, raz dobrze.
W sferach politycznych ryzyko często przybiera postać zobrazowaną słowami byłego
premiera
Wspólnoty Niepodległych Państw, Wiktora Stiepanowicza Czernomyrdina: „Chcieliśmy
jak najlepiej, a wyszło tak, jak zawsze”. Podobnie włodarze Szczecina – jak
pisał Henryk
Heine: „niczym dziewczęta z buziami jak malina” – ciągle chcą jak najlepiej, od
lat, od zdobycia
Szczecina, chcą wielkiego, wielkomiejskiego Szczecina, a wychodzi tak, jak
zawsze. I
nie ma na nich mocnych. Byli, są, będą!
Ryzyko. Już, gdy się rodzimy, ryzykujemy, bo nie wiadomo, w jakie trafimy czasy,
kto będzie
nami rządził i czy będziemy mieć tyle, aby móc być. Dlatego ryzykujemy, gramy w
totolotka,
bingo, i bierzemy udział w stresujących turniejach telewizyjnych2. Niczym
desperaci.
Milionerzy z pustymi kieszeniami. Szewcy bez butów. Murarze bez kielni. Miliard
starych
złotych, a może milion nowych w rozumie, mało co znaczy. Mimo to, stajemy w
szranki, aby
zacząć żyć godnie. Ryzykujemy. Nawet za cenę postradania zmysłów. Póki boli,
znaczy, że
żyjemy.
2 Autor brał udział w teleturnieju „Milionerzy”. Niestety, pokonał go stres. W
nagrodę „otrzymał” ostry atak rwy kulszowej.
...do ostatniej kropli kawy
Starorzymski poeta i filozof, Lukrecjusz, stwierdził, że matką bogów była
trwoga.
„Jedyną rzeczą, której powinniśmy się bać, jest strach” – powiedział w swym
przemówieniu
inauguracyjnym prezydent USA Franklin Delano Roosevelt. Stany Zjednoczone nękał
wówczas kryzys. Do wyboru był optymizm lub pesymizm. Białe lub czarne. Bać się
strachu –
znaczyło zwycięstwo. Występowanie objawów gwałtu, terroru i wynikającego z nich
strachu,
w nowoczesnych społeczeństwach określa się zwykle jako powrót do prawa dżungli.
Co ciekawe,
zwierzęta pozostawione samym sobie, rzadko czynią krzywdę osobnikom własnego
gatunku. Jedynym stworzeniem z uporem napadającym na własnych krewniaków jest
człowiek.
Co prawda, tyle w nas dobra ile zła. To, czy będziemy się obnosić z czarną
piracką banderą,
czy wzniesiemy białą flagę, znak chęci rozpoczęcia rokowań z nieprzyjacielem –
jest
kwestią naszej wolnej woli. Zgodnie z maksymą starożytnych stoików: „Żaden zły
człowiek
nie jest wolny”. Czarny to obraz niewolników zła.
Od pewnego czasu na Jasnych Błoniach i w parku Kasprowicza w Szczecinie buszuje
osobnik, właściciel psa bojowego rasy bulterier, uważanego za najsilniejszego w
swojej wadze
do około 21. kilogramów, którego puszcza wolno i – używając niewybrednych słów –
straszy właścicieli innych psów, iż jego podopieczny rozszarpie je na strzępy.
Czyni to z lubością,
nagminnie i bezkarnie. Dlaczego tak się zachowuje? To jego czarna tajemnica, bo
to
„czarny charakter”. Straż miejska, czy policjanci pojawiają się w tych rejonach
od święta – na
pomoc nie ma co liczyć. Pozostaje strach. A przecież strachu powinniśmy się bać.
Trwogą napełnia wysyp osób, które miast być chlubą społeczeństwa, okazują się
rzezimieszkami.
Oto ich wyrywkowa czarna lista: znany szczeciński biznesmen został zatrzymany
w Hamburgu przez celników z tak zwanej czarnej brygady. Jest on zamieszany w
przemyt
dwu i pół tony marihuany. Niedawno Interpol zatrzymał szczecińskiego biznesmena,
który
dokonał niebotycznych malwersacji. Starosta pewnego powiatu oskarżony jest o
sprzedanie
dwu działek przy użyciu fałszywych dokumentów. Jeden z profesorów szczecińskiej
uczelni
domagał się od studentów 300 marek niemieckich za odpowiedni wpis do indeksu.
Biznesmeni,
starosta, profesor. Na usługach zła. Czarnej polewy.
Tyle w nas dobra ile zła. Dobro nie ustępuje złu. „Wielka Orkiestra Świątecznej
Pomocy”,
Szukające osób zaginionych Stowarzyszenie „Itaka”, „Caritas”, „Monar”, „Markot”,
„Stowarzyszenie
Przeciwko Zbrodni imienia Joli Brzozowskiej”, „Domy Dziecka” – to tylko sygnały
jego
w nas istnienia.
Prezydent USA Theodore Roosevelt odwiedził w 1907 roku eksperta mieszanek kawy
znanej
firmy. Po wypiciu filiżanki czarnego napoju, orzekł: „Dobra do ostatniej
kropli”. Powiedzenie
to służy firmie jako slogan reklamowy. Co prawda, niektórzy chcieli wiedzieć, co
za
feler miała ta ostatnia kropla. Czy owa dobroć obejmuje też ostatnią kroplę, czy
ją wyłącza?
Pytanie bez odpowiedzi.
Ostatnio, Ważny Urzędnik powiedział dziennikarce, że zadała mu głupie pytanie,
ale i na
nie należy odpowiedzieć. Wcześniej, ktoś powiedział, że nie ma głupich pytań: są
tylko mądre
lub głupie odpowiedzi. Szczególnie, gdy chodzi o problem dobra i zła.
Nocnik Piszczyka X
– Czy w Polsce można się dorobić wielkiego majątku? – Można – Powiedział pan X,
za
czasów Peerelu rzemieślnik, kombinator, członek Stronnictwa Demokratycznego
siostrzanej
partii PZPR, podczas stanu wojennego miłośnik Patriotycznego Ruchu Odrodzenia
Narodowego,
po obradach Okrągłego Stołu zakochany w Solidarności. Obecnie kombatant,
działacz
rewindykacyjny i sympatyk lewicy od urodzenia.
Obywatel Piszczyk. Obywatel X. Trafił już nieszczęśnik do słownika eponimów,
czyli wyrazów
odimiennych. Otóż, ów Piszczyk X znalazł receptę na zrobienie fortuny: dla
każdego
Chińczyka należy wyprodukować przynajmniej jeden guzik, sprzedać... i miliardy
złotych leżą
u naszych stóp. Taka to mentalność Piszczyka. Piszczyk X wierzy w zrobienie
majątku na
odpowiednich politycznych posunięciach. Zmienia poglądy jak rękawiczki. Niedawno
wieszał
na drzewach komunistów: za Katyń, za wojskowe bataliony robocze. Teraz Piszczyk
X mówi
tak: „Starych komunistów już nie ma, a lewica dobrze jest odbierana przez polski
naród, więc
popieram”. W latach czterdziestych śpiewano: „nie wierz Zosiu komuniście”, ale
Piszczyk nie
Zosia i nie o wiarę tu chodzi, lecz o gratyfikację.
Czy można się w Polsce dorobić? Owszem. Można, tak jak siedmiu krakowskich
policjantów,
wymuszać na miejscowym bazarze od Wietnamczyków haracz. Po tysiąc złotych od
głowy. Złoty interes. Ale są i inne sposoby. Można, tak jak dwóch „kilerów” z
Legionowa,
zastosować w sprzyjających okolicznościach metodę błędnego koła. Od pani A
przyjąć 5 tysięcy
złotych za podjęcie się zamordowania jej męż