Galagher - Tybet
Szczegóły |
Tytuł |
Galagher - Tybet |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Galagher - Tybet PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Galagher - Tybet PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Galagher - Tybet - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Galagher
TYBET
W krystalicznie czystym powietrzu, najcichsze dźwięki rozchodziły się
bardzo daleko. Klekot młynków modlitewnych płynął wraz z promieniami
wschodzącego słońca. Noc ponownie przegrywała bitwę ze słońcem i tylko w długim
cieniu rzucanym przez zabudowania małego klasztoru czaiły się jeszcze jej
służki. Mnisi wstawali tuz przed świtem, a teraz budynek pełen był spokojnej,
ale celowej krzątaniny ludzi ceniących drobne przyjemności jakie daje codzienna
praca.
W ruchu na dziedzińcu widać było jedną postać nie pasującą do całości. Poruszała
się wbrew prądowi utworzonemu przez rój ludzi w żółtych szatach. Wyrastający o
głowę nad pozostałymi Tafla Jeziora o Poranku szybkim krokiem zmierzał w
kierunku siedziby przeora. Młodsi adepci, ze zdziwieniem oglądali się za nim i
szeptali miedzy sobą. Starsi nie okazywali po sobie zdziwienia, lecz również
śledzili wysokiego mnicha. Pomimo długoletniego pobytu w tym klasztorze, widać
było że nie urodził się w tym kraju. Z jego słowiańskiej twarzy uważnie
przyglądały się światu niebieskie oczy. Twarz miał jak zwykle spokojną, jednak z
ruchów wynikało wielkie poruszenie. Jeszcze nikt nie widział tak zdenerwowanego
jednego z Przebudzonych - ludzi którzy za życia osiągnęli nirwanę. Z samego
założenia był to człowiek, którego nie obchodzą sprawy doczesne. Jest wolny, nie
zależy mu już na niczym i nie ma do niego dostępu cierpienie. Ogromnym
kontrastem dla tej wiedzy było zachowanie Tafli Jeziora.
Wszedł do siedziby przeora, a mnisi obserwowali to nie przerywając swoich
czynności. Po kilku minutach pojawił się ponownie, przeciął wszerz dziedziniec i
wyszedł na drogę. Mnisi - przyzwyczajeni do odbierania rzeczywistości na różnych
poziomach - wyczytali w jego krokach wiele rzeczy. Dowiedzieli się, że Tafla
Jeziora o Poranku udaje się w daleką drogę i nie miało tutaj znaczenia, że nie
zabrał ze sobą nic co mogłoby mu służyć w podróży. Żaden z Przebudzonych nie
przywiązywał wagi do otaczającej go rzeczywistości, którą traktował jako coś
nieważnego, sam przebywając najczęściej w wymiarach niedostępnych zwykłym
ludziom. Patrząc na tą wysoką postać przepływającą z godnością przez
dziedziniec, zrozumieli również, że już więcej go nie ujrzą. W jego ruchach było
także pożegnanie i pozdrowienie dla braci których właśnie opuszczał na zawsze.
* * *
W mijanych wioskach ludzie uśmiechami witali wędrującego mnicha, nie
zatrzymywali go, ponieważ wiedzieli że się śpieszy.
* * *
W lesie powstała ścieżka wypełniona kwiatami, a leśni ludzie mówili, że to myśli
przechodzącego mnicha upadły i zapuściły korzenie. Ale kto by tam wierzył leśnym
ludziom.
* * *
Malcolm Snick - szef ochrony lotniska jak zwykle był w złym nastroju. Znowu
bolała go głowa, a nie mógł używać zbyt wielu tabletek, aby nie ograniczać
sprawności swojego umysłu. Wszyscy starali mu się schodzić z drogi, aż w końcu w
centrali dowodzenia nie został nikt oprócz niego i kilku sekretarek ze
słuchawkami na uszach, odbierających telefony i przekazujących instrukcje
cywilnym ochroniarzom krążącym po terminalu.
Ponuro wpatrywał się w ekrany ukazujące różne rejony lotniska, aż jego
doświadczone oczy wyłowiły element, który nie pasował do ogólnego schematu życia
portu lotniczego. Ktoś w żółtym habicie wszedł przez główne wejście. Nie jego
ubranie było niezwykłe - w końcu przez lotnisko przewijało się wiele różnych
oryginałów - lecz fala ciszy i spokoju rozpływająca się od niego i powoli
ogarniające całe lotnisko.
Poderwał się i szybko - dopinając kaburę - wybiegł z centrali. Gdy wypadł do
głównego holu, mnich stał przed rozkładem lotów i wyglądał jakby z trudem
wygrzebywał z pamięci dawno zapomniane nazwy. Szybkim krokiem zmierzał stronę
mnicha, a z każdym metrem jego niepokój narastał. Było coś nienormalnego w
zachowaniu wszystkich ludzi na lotnisku. Zachowywali się prawie standardowo,
poza tym, że nie słychać było żadnych normalnych w tych warunkach odgłosów
kłótni, okrzyków niezadowolenia i wrzasków dzieci. Wszyscy byli rzeczowi,
spokojni, odnosili się do siebie z szacunkiem. Dla człowieka przyzwyczajonego do
wściekłego harmidru panującego zawsze w głównym halu dworca, delikatny poszum
prowadzonych rozmów, był jak straszliwa cisza zapowiadająca nieszczęście
zbliżające się na palcach i stojące tuż za plecami. Stanął tuż za plecami
mnicha:
- Przepraszam, w czym mogę pomóc ? - zapytał, czując pulsowanie bolącej głowy i
zaciskającą się pięść niepokoju wywołanego dziwnym zachowaniem się podróżnych.
Wygolona głowa powoli odwracała się w jego stronę, nie wiadomo dlaczego człowiek
w mundurze z napięciem oczekiwał widoku jego oczu. Mnich był prawie o połowę
młodszy od szefa ochrony:
Szukam najbliższego lotu do Europy, synu. - odparł, a Malcolm widząc jego oczy
nie zaprotestował, mimo że jego własny ojciec opuścił ten padół już dosyć dawno.
Czasami zastanawia się dlaczego załatwił mnichowi miejsce w najbliższym
samolocie i o czym myślał pokrywając koszty biletu z własnego konta. Dziwnym
trafem od tamtego dnia, bóle głowy które męczyły szefa ochrony pewnego lotniska
gdzieś na peryferiach cywilizacji ustąpiły i już nigdy nie powróciły.
* * *
Zaczęło się od tego, że jego żona znowu przypaliła obiad. A może jeszcze
wcześniej, gdy w pracy wydając dzisiejszą wypłatę, powiedzieli im o koniecznych
zwolnieniach grupowych. Nie ważne, po prostu kiedy pijany, wściekły z powodu
przypalonego obiadu, zrzędzącej żony, przegranego życia i wielu innych rzeczy,
zamachnął się ciężkim dębowym krzesłem i już miał wyładować swoją frustrację,
kątem oka zauważył chyba jakiś błysk na ulicy. Nie wiadomo czy w rzeczywistości
coś błysnęło, był to w końcu kolejny jesienny dzień, od rana siąpił zimny
deszcz, a niebo było całe zasłonięte płaszczem chmur. Może tylko podświadomie
zauważył coś niesamowitego, a jego wzburzony mózg zinterpretował tę informację
jako rozbłysk. Powoli opuszczając mebel, zbliżył się do okna, a po chwili, już
razem z żoną, połączeni wspólną ciekawością, patrzyli na człowieka w żółtym
habicie idącego jedynie w sandałach po kałużach wody, które zawsze zbierały się
na ich błotnistej uliczce. I nawet gdy zniknął za zakrętem, nadal z dziwną
wyrazistością widzieli krople wody spływające po jego łysej czaszce. Oboje mieli
wrażenie, że właśnie przeżyli coś dziwnego i bardzo ważnego, jednak żadne z nich
nie wiedziało co.
* * *
W tym szpitalu był nowym lekarzem; trzeci dzień pracy. Robił właśnie nocny
obchód, gdy w pokoju 313, zauważył coś niepokojącego, coś bardzo niepokojącego.
Na łóżku leżała ciężko chora kobieta, lecz nie to było niepokojące. Powyżej jej
głowy, na metalowym szpitalnym taborecie siedziała nieruchomo postać. To też nie
było niesamowite, bo wiedział że czasami wbrew wszelkim zaleceniom pozwala się
komuś z rodziny czuwać przy chorym. Niepokojący był wygląd czuwającego, był to
żywcem przeniesiony z filmów podróżniczych buddyjski mnich, brakowało mu tylko
żebraczej miseczki. Siedział w pozycji lotosu na taborecie i był nieruchomy;
zbyt nieruchomy zdaniem lekarza. Wyszedł i od pielęgniarki dowiedział się, że
mnich siedzi tak już trzecią dobę i nie daje się z nim nawiązać żadnego
kontaktu. Personel w końcu zaprzestał go nagabywać i powoli wszyscy przestali na
niego zwracać uwagę. Człowiek w białym kitlu ponownie wszedł do pokoju i
podszedł do postaci w żółtym habicie. Delikatnie dotknął go palcem i poczuł
nienaturalną sztywność, jednak ciało mnicha nie było zimne, miało naturalną
temperaturę. Dotknięcie obróciło go o kilka milimetrów. W mrocznym pokoju,
młodemu lekarzowi zdawało się, że powrócił do swojej poprzedniej pozycji. Aby to
sprawdzić, popchnął go ponownie i teraz, przerażony patrzył jak ciało mnicha
powoli, prawie niezauważalnie dla oka, powraca na obrotowym taborecie do swojej
poprzedniej pozycji. Tajemnicza postać nie poruszyła żadnym mięśniem i nadal
siedziała w pozycji lotosu, nie stykając się z żadnym przedmiotem w pokoju.
Oblany zimnym potem wyszedł na jaskrawo oświetlony korytarz szpitalny, gdzie
wspomnienie atmosfery niesamowitości zdawało się blaknąć jak błona negatywu pod
wpływem promieni słonecznych. Dopiero tam przejrzał kartę choroby pacjentki.
Miała na imię Weronika i umierała na białaczkę. Dobrze wiedział, że na
przeszczep szpiku czeka się latami, a większości ludzi nie było stać na jego
zakup na czarnym rynku. Chora była jeszcze młoda i całkiem ładna, nawet pomimo
wyniszczającej choroby. Jednak w tym stadium nie było dla niej żadnej nadziei.
Dopiero teraz, przypomniał sobie twarz siedzącego w jej pokoju osobnika
skojarzył, że nie jest on Azjatą; miał typowe rysy słowiańskie.
Następnego wieczoru znowu miał obchód, lecz teraz nie zwrócił zbytniej uwagi na
mnicha, który już dla wszystkich stał się elementem wyposażenia wnętrza tego
pokoju. Nadal niewzruszony siedział u wezgłowia Weroniki i nie przejawiał
jakiejkolwiek chęci opuszczenia swojego posterunku. Dla tego szokiem dla niego,
był kolejny, poranny obchód. Zagadkowa postać w żółtej wypłowiałej szacie
zniknęła i nikt nie potrafił powiedzieć co się z nią stało.
Jednak prawdziwy szok przeżył, gdy Weronika wstała tego poranka i rześka jak
skowronek zażądała śniadania. Pielęgniarka odruchowo przygotowała zastrzyk, lecz
młody lekarz, stojący z rozdziawionymi ustami na środku salki, w ostatniej
chwili ją powstrzymał.
Pacjentka niesamowicie szybko odzyskiwała siły i już po trzech dniach, wypisała
się ze szpitala na własna odpowiedzialność. Młody lekarz, nadal nie mógł wyjść z
podziwu. Skupiony na tak dziwnym ozdrowieniu, przeoczył drobny fakt, że w pokoju
313 niesamowicie rozplenily się dotąd rachityczne pelargonie, rosnące w dwóch
maleńkich doniczkach na oknach.
GALLEGHER