Emilie Richards - Klątwa królowej pereł

Szczegóły
Tytuł Emilie Richards - Klątwa królowej pereł
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Emilie Richards - Klątwa królowej pereł PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Emilie Richards - Klątwa królowej pereł PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Emilie Richards - Klątwa królowej pereł - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 EMILIE RICHARDS KLĄTWA KRÓLOWEJ PEREŁ (Beautiful Lies) Przełożyły: Mał. Fabianowska, Magd. Nagórska Wydanie polskie: 2008 Wydanie oryginalne: 1999 Strona 3 Cytat Historia Australii jest doprawdy niezwykle barwna. Ciekawa i dziwna zarazem. Sama w sobie stanowi najwspanialszą opowieść. Można ją odczytać nie jako ciąg historycznych zdarzeń, lecz jako zbiór najpiękniejszych kłamstw. Mark Twain, Wzdłuż równika Kropliste łzy, które uroniłeś, przemienią się w perły Wschodu. Homer, Odyseja Strona 4 ROZDZIAŁ PIERWSZY San Francisco, czasy współczesne – Halo, paniusiu! Niech no pani uważa na rekiny! W innych okolicznościach owa na pół żartobliwa przestroga nie zabrzmiałaby zapewne złowieszczo. Gdyby wyszła z ust matki pouczającej nieopierzoną nastolatkę – początkującą adeptkę surfingu – albo z ust przechodzącego na emeryturę szefa ratowników, przekazującego pałeczkę swojemu następcy, niewątpliwie zostałaby potraktowana po prostu jako dobra rada. Lecz na Lianie Robeson słowa te wywarły porażające wrazenie, potęgując jej graniczący z paniką nastrój obezwładniającego strachu. Zimny dreszcz przebiegł jej po krzyżu. Niemal namacalnie czuła, jak nadpływa stado krwiożerczych rekinów, jak okrążają i osacza ze wszystkich stron. – Nie zapomni pani, złociutka? Liana utkwiła tępo wzrok w podrygującej jej przed nosem pacynce – roześmianym od ucha do ucha delfinie, poruszanym ręką miejskiego włóczęgi. – Nie… nie zapomnę – odparła. Kukiełka znieruchomiała i opadła, odsłaniając ogorzałą twarz i wychudłą sylwetkę nieznajomego. – Dobrze się pani czuje? – zagadnął mężczyzna, przysuwając się Strona 5 bliżej, by przekrzyczeć stukot przejeżdżającego ruchliwą ulicą tramwaju. – Coś nietęgo pani wygląda. – Ja… – słowa uwięzły Lianie w zaciśniętym gardle. Wcale nie czuła się dobrze. Miała trzydzieści osiem lat, była samodzielną, przedsiębiorczą kobietą interesu, a bała się spacerować sama po ulicy. Otwarta przestrzeń napawała ją dławiącym lękiem. Wszystko, co nieznane, budziło grozę. Skryte, kłębiące się w niej emocje paraliżowały ją i dręczyły. Zaledwie kilka godzin wcześniej pożegnała syna. Wsadziła go do Boeinga 737 i powierzyła nieznanemu losowi, wielkiej niewiadomej. Tego ranka o 8:16 Liana była świadkiem, jak jedyne jej dziecko znika w mrocznej czeluści samolotu i odlatuje, by połączyć się z ojcem. Teraz płaciła wysoką cenę za to, ze udało jej się nie wpaść na lotnisku w histerię ani nawet się nie rozpłakać. Oczy włóczęgi zasnuły się troską. – Nie chciałem pani przestraszyć – rzekł skruszony, kiedy ucichł stukot oddalającego się tramwaju. – Niech się pani nie boi, Flipper nie pozwoli nikogo skrzywdzić. Liana zacisnęła mocno powieki. Zelżał kłujący w oczy, przenikliwy blask słonecznych promieni. Przez moment trwała w swoim zamkniętym, dalekim świecie, odgrodzona od realności znieczulającą warstwą lepkiej, chłodnej mgły. Jeśli natychmiast nie wyzwoli się z tego stanu, lada chwila owa powłoka znowu przemieni się w paraliżującą skorupę. Lodowaty dreszcz, gwałtowne bicie serca, tysiące kąśliwych igiełek przeszywających kończyny – te objawy Liana znała na pamięć. Dobrze wiedziała, na co się zanosi. – Jadła coś pani dziś, złociutka? Otworzyła oczy. Mężczyzna tkwił uparcie w miejscu. Otulona w tajskie jedwabie oraz irlandzkie lny, nieruchomo stała naprzeciw włóczęgi i patrzyła na jego nieogolone policzki oraz bawełniany, mocno znoszony podkoszulek. Mężczyzna trzymał pod pachą plik gazet wydawanych przez stowarzyszenie bezdomnych. Zwykle szofer Strona 6 kupował Lianie egzemplarz tego pisma, nigdy jednak nie miała czasu do niego zajrzeć. – Nic mi nie jest, dziękuję – zapewniła włóczęgę i z trudem przezwyciężywszy niemoc, wskazała zmięty plik. – Wezmę jedną. – A, to świetnie! Flipper, podziękuj pani – odparł i zaczął szperać w papierowym stosie, szukając najmniej zniszczonego egzemplarza. W tym momencie Liana uświadomiła sobie, że nie ma drobnych. Nie nosiła przy sobie gotówki, wszędzie płaciła kartą. Była wiceprezesem jednego z największych w rejonie Zatoki San Francisco koncernu Pacific International Growth, zwykła przemieszczać się służbową limuzyną, a zakupy zawsze robili za nią inni. I właśnie dzisiaj popełniła błąd. Wysiadła z limuzyny i postanowiła przejść pieszo ostatnie trzy przecznice do Gmachu Robesona, gdzie mieściła się siedziba koncernu. Zmusiła się do przechadzki wzdłuż California Street, ponieważ czuła, że świat ją osacza i dopada i że musi zwalczyć w sobie to irracjonalne wrażenie. Zdawała sobie sprawę, że jeśli mu się podda, to któregoś dnia nie będzie w stanie podnieść się z łóżka. Jakimś cudem znalazła zmiętoszony banknot jednodolarowy. Za mało, pomyślała i postanowiła wynagrodzić solidnym napiwkiem życzliwość, z jaką nieczęsto się spotykała. – Proszę – podała mężczyźnie banknot drżącą dłonią. – I jeszcze to. – Sięgnęła do klapy czarnego żakietu, by odpiąć broszkę, która pochodziła z czasów beztroskiej młodości, kiedy Liana wierzyła jeszcze, że w życiu można kierować się porywami serca. Sześć niedużych, drogocennych pereł osadzono w bukiecie konwalii z czternastokaratowego złota. Perły podarował jej jedyny mężczyzna, którego kochała. Ona oprawiła je w złoto. – Nie mogę tego przyjąć – zaprotestował zdumiony włóczęga. – Oczywiście, że możesz. – Wetknęła mu w dłoń klejnot i zamknęła na nim jego palce. – Zanieś to do dobrego jubilera. Wpatrywał się w broszkę z mieszaniną fascynacji i niedowierzania. Tymczasem Liana odwróciła się na pięcie i odeszła. Włóczęga Strona 7 odprowadził ją wzrokiem pod drzwi biurowca, potem śledził jej kroki po posadzce z biało-czarnego marmuru, póki nie dotarła do mosiężnych, zdobionych drzwi windy. Liana wsiadła, nacisnęła guzik i przymknęła oczy. Cóż w tym dziwnego, że właśnie dziś ogarnął ją przemożny, nagromadzony od dawna strach i ból, który w sobie nosiła? Był czerwiec, a co roku w czerwcu jej ukochany syn należał ciałem i duszą do swojego ojca, Cullena Llewellyna. Jeśli podczas lotu nie zaszło nic niespodziewanego, Matthew tonie teraz w objęciach Cullena na nowojorskim lotnisku LaGuardia. Od kilku tygodni chłopiec niecierpliwie oczekiwał tego spotkania. Cullen i Matthew wybierali się z namiotem na wspólną włóczęgę w Góry Białe, potem mieli spędzić jakiś czas na wybrzeżu Maine, gdzie Cullen wynajął łódź i prymitywną, rybacką chatę. Jej były mąż, który dorastał w dzikim, australijskim interiorze, chował się na kangurzym mleku i mięsie bawołów, otoczony krajobrazami jak z filmu,,Mad Manx'', zamierzał nauczyć syna, jak być mężczyzną. Matthew był gotów sprostać temu zadaniu. W wieku czternastu lat był wysokim, silnym chłopcem i imponowały mu takie „męskie” pomysły. Nadal jednak nosił w sobie kruchą wrażliwość dziecka. Ten rosły młodzieniec o szerokich ramionach i tkliwym sercu, już nie chłopczyk, ale jeszcze nie mężczyzna, dla matki stanowił sens istnienia. Dlatego właśnie pozwoliła mu jechać do ojca, choć tak bardzo bała się rozstania i samotności. Próbowała się pocieszać, że to zwykła matczyna troska – ale to było coś znacznie więcej. Bo choć Matthew ani jednym słowem czy gestem nigdy nie dał po sobie poznać, że wolałby zamieszkać z ojcem, to zawsze kiedy nadchodził czerwiec, a ona wsadzała syna do samolotu i wysyłała na Wschodnie Wybrzeże wprost w ramiona Cullena – zgodnie ze ściśle ustalonymi przez sąd opiekuńczy regułami – nękały ją wątpliwości i obawy, czy zobaczy jeszcze swoje ukochane dziecko. Nie mogła być przecież pewna niczego, co dotyczyło Cullena Llewellyna. Przed stu laty jeden z jego przodków omal nie zniszczył Strona 8 rodziny Robesonów. Przed dziesięciu laty Cullen omal nie zniszczył Liany. Oparła się ciężko o drewnianą boazerię windy i zakryła oczy wierzchem dłoni. Wmawiała sobie, ze przecież jest bezpieczna w budynku, który był jej drugim domem. Matthew co prawda opuścił ją, ale oczywiście wróci. Tak, wróci. A ona jest bezpieczna. W końcu atmosfera znajomego, przyjaznego wnętrza podziałała na nią kojąco. Choć niespokojne myśli wciąż nawiedzały ją i dręczyły, udało jej się po raz kolejny umocnić w przekonaniu, że uczucia jej syna są stałe. Zanim automatyczne drzwi otworzyły się na najwyższym piętrze, gdzie mieściły się gabinety dyrektorów, Liana całkowicie odzyskała panowanie nad sobą. Wychodząc z windy, omiotła otoczenie taksującym wzrokiem – wyprostowana, zwarta w sobie, znowu pewna siebie. – Dzień dobry, pani Robeson. Skinęła głową recepcjonistce i sprężystym, równym krokiem ruszyła korytarzem, którego opalizujące bielą ściany ozdobiono spokojnymi, pastelowymi widokami morskimi. Tak, to wnętrze działało doprawdy kojąco. Lecz nawet najdroższa w mieście dekoracja nie była w stanie zamaskować tej tak charakterystycznej atmosfery bezustannie czającego się napięcia. Światem biznesu rządzą zbójeckie, bezlitosne prawa, a w tym budynku czuło się to silniej niż gdziekolwiek. – Cześć, Liana. Masz chwilę? Frank Fong, dyrektor działu marketingu, zastąpił jej drogę, minęła go jednak z władczym, kamiennym spojrzeniem. Frank, niezrażony, zrównał z nią krok. – Twój były dzwonił do ciebie. Dwa razy. Nie zwolniła tempa. Skinęła po drodze głową Grahamowi Wesleyowi, który był jej przybranym bratem oraz dyrektorem administracyjnym koncernu. Graham odpowiedział podobnym skinieniem, a dostrzegając ponury nastrój siostry, powstrzymał się Strona 9 przed bardziej wylewnym powitaniem. Liana nie zaszczyciła nawet spojrzeniem swojej sekretarki Carol, spokojnej młodej kobiety, którą szczególnie łatwo było urazić. Odczekała, aż znajdzie się w swoim gabinecie, Zatrzasnęła drzwi i dopiero wtedy zwróciła się do Franka: – Co mówił? – Wydawało mi się, że był zdenerwowany – oznajmił Frank. – Carol przełączyła go do mnie, tak ją zmroził jego głos. – Nie przejmuj się, Frank, to taka gra rozwodników. Cullen dzwoni, żeby mnie zawiadomić, Ze Matthew dojechał bez kłopotów, a przy okazji zasypuje litanią skarg i narzekań. Nic mu się nie podoba i wszystko ma mi złe. A to ze zapakowałam synowi nieodpowiednie ubranie, a to ze wybrałam fatalną godzinę lotu, a to ze coś jeszcze spartaczyłam… – Przypomina mi to przepychanki małolatów. – I słusznie. Cullen jest infantylnym ekstrawertykiem, nie potrafi kontrolować własnych emocji - odparła Liana, dobitnie akcentując każdy wyraz. – Dzięki temu sprawdzał się w nocy w roli wspaniałego kochanka, ale był kompletnie nie do zniesienia przez resztę doby. – Był wspaniałym kochankiem? – Frank uśmiechnął się lekko. – W takim razie nie spieszyłbym się tak z tym rozwodem, gdybym był na twoim miejscu. Od tej strony zupełnie go nie znałem. Muszę przyznać, że jego akcje wyraźnie wzrosły w moich oczach. Liana oparła się o krawędź biurka. Figlarny uśmiech Franka zmusił i ją do uśmiechu. Z Frankiem łączyły ją luźne więzy pokrewieństwa, lecz fizycznie wcale nie byli do siebie podobni. On, ciężki, okrągły, misiowaty, był z natury pogodny i skory do śmiechu. Na jego dobroduszny charakter miała z pewnością wpływ atmosfera Chinatown, gdzie Frank się wychował. Za to Liana była pełna rezerwy i zasadnicza, szczupła, odrobinę kanciasta i niewysoka. Ciemna oprawa jej oczu i smagły odcień cery wskazywały na przodków z Dalekiego Wschodu. Uśmiech zgasł na jej twarzy. Zerknęła na zegarek marki Cartier Strona 10 i zapytała: – Czy Matthew dotarł o czasie? Słyszałam, ze zapowiadano burzę nad Górami Skalistymi, a mały przesiadał się właśnie w Denver. – Nie wiem, twój Cullen upierał się, ze musi porozmawiać z tobą osobiście. Liana nie okazała zdziwienia. – No cóż, jego strata, będzie musiał poczekać. Za dziesięć minut mamy z Grahamem umówiony wywiad. – Uprzedziłem go, że masz spotkanie i być może nie będziesz mogła oddzwonić. – I co on na to? – Stwierdził, że ma gdzieś,,te wszystkie jej cholerne spotkania'' – zacytował Cullena Frank, usiłując naśladować przy tym australijski akcent. – Sądzisz, że wojna z byłym jest dobrym pomysłem? – zapytał już przy drzwiach, zanim nacisnął na klamkę. – A jeśli on rzeczywiście ma coś ważnego do przekazania? Liana przypomniała sobie niezliczone dyskusje, jakie odbywali z Cullenem przez wszystkie lata małżeństwa i w ciągu dziesięciu lat po rozwodzie. Prowadzili ze sobą odwieczny spór, podobnie jak rodziny Robesonów i Llewellynów już od stu lat wzajemnie niszczyły się i zdradzały. Zdawało im się kiedyś, ze z nimi będzie inaczej. Pokochali się od pierwszego wejrzenia, wierzyli, ze uda im się oszukać los i mimo rodowych waśni, intryg i zapiekłego żalu nagromadzonego przez dziesięciolecia, potrafią ułożyć sobie wspólną przyszłość. Pomylili się. – Liana? – Frank wyrwał ją z rozmyślań. – Dobrze – skinęła głową. – Jeśli Cullen jeszcze raz zadzwoni, niech Carol mnie połączy. W przeciwnym razie będzie dobijał się wieczorem do domu. Aha, i niech Carol spróbuje też porozmawiać z Matthew. Może przynajmniej od niego dowiemy się, jak minęła podróż. Drzwi za Frankiem zamknęły się z lekkim kliknięciem. Nim jednak Liana zdążyła odetchnąć, następna osoba wkroczyła do jej gabinetu. – Widziałem, że Frank wychodzi… – W progu stanął Graham. – Nie Strona 11 przeszkadzam? – Trochę. Szykuję się do wywiadu. Myślę właśnie, co zrobić, żeby PIG wypadła jak najlepiej i żeby wszyscy uwierzyli, ze nic lepszego nie mogło zdarzyć się temu miastu od czasu gorączki złota – odparła Liana. Graham skrzywił się, słysząc skrótową nazwę firmy i, którą tak wydajnie i z takim oddaniem administrował. – Daruj sobie te słowne igraszki. Skoro nie jesteś w sosie, może ja poprowadzę to spotkanie? Liana nie odpowiedziała, gestem zaprosiła go do środka. Nie byli z Grahamem zaprzyjaźnieni. Jej ojciec, Thomas, osobiście o to zadbał. Za to wyjątkowo dobrze się rozumieli. Razem znosili złe humory, obelgi, intrygi i machlojki Thomasa Robesona. Owszem, mieli do siebie żal, pielęgnowali rozmaite urazy, lecz taże czuli dla siebie respekt i nie toczyli otwartej wojny. Bo choć inaczej myśleli o pewnych sprawach, choć jasnowłosy, chłopięco pulchny Graham nie przypominał w niczym Liany, to przecież pod powłoką niezliczonych odmienności łączyła ich jedna rzecz wspólna: więź z nikczemnikiem, który ich wychował. Graham zamknął drzwi i oparł się o nie plecami. – Przed chwilą dzwonił Jonas. Jonas Grant był dziennikarzem działu gospodarczego,,San Francisco Chronicle'', który od jakiegoś czasu interesował się działalnością PIG. To właśnie on namówił ich na wywiad. – Znowu? – Liana wzruszyła ramionami. – Wysłałam mu kompletny opis naszej działalności, przynajmniej to, co chcemy, żeby wiedział. Czego jeszcze potrzebuje? – Prosi, żebyś przyniosła na spotkanie perłę. Przez chwilę Liana gapiła się bezmyślnie na brata. Wiedziała, o jaką perłę chodzi. O Królową Pereł, bezcenny klejnot, który krążył między jej przodkami a przodkami Cullena od czasu wyłowienia go z Oceanu Indyjskiego. O perłę, która stała się symbolem sukcesu i znakiem firmowym koncernu Pacific International Growth. – Chyba żartujesz – odezwała się wreszcie. Strona 12 – Po co mu ta perła? – Nie żartuję. Twierdzi, ze musi ją sfotografować. Motyw perły ma być zgrabnym wprowadzeniem do całego artykułu, a jej zdjęcie główną ilustracją. Nie cieszysz się? Będziemy mieli w gazecie za darmo nasze logo. Liana milczała, zastanawiając się nad byczeniem Granta. Przerazenie graniczące z paniką, które przed chwilą udało się jej odsunąć i zepchnąć na dno umysłu, ponownie dało o sobie znać. Okrążyła biurko i wpatrzyła się w panoramę miasta za oknem. – Nie podoba mi się ten pomysł – orzekła. – Dlaczego? Liana westchnęła. Długo by mówić, mogłaby odpowiedzieć. Królowa Pereł miała burzliwą historię. Z powodu rzadkości i nieskazitelnej urody nigdy nikomu nie przyniosła szczęścia. – Nie mogę tak po prostu wyjąć jej z sejfu i wrzucić do torebki jak szminkę – odparła, wiedząc, ze nie czas teraz, by wdawać się w bardziej zawiłe argumentacje. – No to jej nie wyjmuj – zgodził się Graham i rozłożył bezradnie ręce. Mimo obojętnego, zrezygnowanego tonu, jakim to powiedział, Liana wyczuła, ze jest zadowolony i ze w gruncie rzeczy chce, by dziennikarza spotkał zawód. Wprawdzie dobro firmy by na tym ucierpiało, ale Graham miałby jeszcze jeden dowód, ze jego siostra nie jest skłonna poświęcić się dla dobra firmy i że on znacznie lepiej sprawdziłby się w roli prezesa. – No dobrze, weźmiemy perłę – szybko zmieniła zdanie. – Naturalnie będziemy potrzebowali ochrony. Poproś Franka, żeby się wszystkim zajął. – Jeśli boisz się o nią, ja ją wezmę. I bez przesady. To w końcu tylko perła. – A ja chcę się tylko upewnić – skwitowała Liana, pomijając milczeniem jego propozycję – że będzie odpowiednio zabezpieczona. Graham kiwnął głową i nie powiedział już nic więcej. Gdy drzwi Strona 13 zamknęły się za nim, Liana przekręciła klucz, oparła się o nie plecami i zapatrzyła w obraz Georgii O'Keeffe, który wisiał po prawej stronie biurka. W gabinecie nastała cisza. Przez grube, dźwiękoszczelne szyby dochodził jedynie daleki, stłumiony pomruk miasta. Lecz nawet za zamkniętymi drzwiami Liana nie była sama. Ten gabinet nalegał kiedyś do jej ojca i nie sposób było o tym zapomnieć. Usilne zabiegi dekoratora nie zdołały wypędzić stąd ducha Thomasa Robesona, co więcej – w ukrytej w ścianie skrytce tkwił namacalny dowód, że są rzeczy, które trwają wiecznie i od których nie sposób się uwolnić. Jak echo powtórzyła słowa Grahama: – To w końcu tylko perła… Uśmiechnęła się z goryczą, podeszła do obrazu, ostrożnie zdjęła go ze ściany i odłożyła na komódkę. Na odsłoniętej ścianie ujrzała cztery niewielkie śrubki przytrzymujące drewniany panel. Odkręciła je śrubokrętem i po chwili dotknęła mosiężnych drzwiczek sejfu z imponującym szyfrowym zamkiem. Graham, Frank i reszta pracowników wiedzieli, ze perła spoczywa właśnie tutaj. Żadnego z nich nie zwiodła maskująca boazeria, choć mogła ona zmylić zwykłego włamywacza – ojciec zamówił w końcu najlepsze zabezpieczenie sejfu, jakie w owym czasie było na rynku. – Byłeś draniem, Thomasie Robesonie – wycedziła Liana, sięgając dłonią do cyfrowego zamka. – Byłeś skończonym, podłym łajdakiem… Oczami wyobraźni ujrzała srebrzysty blask, jaki piękna perła roztacza w aksamitnej ciemności. Odczuła nagłą potrzebę powtórzenia sobie chyba po raz tysięczny, że ten przeklęty klejnot nie może jej skrzywdzić. Zaraz jednak przypomniała sobie czasy, kiedy to co rusz odnosiła wrazenie, że Królowa Pereł ją prześladuje, naigrawa się z niej, szydzi… – Psychiatra się kłania – roześmiała się cicho. Spocona dłoń ześliznęła się z chłodnego zamka. Liana wytarła ją o spódnicę i zaczęła ustawiać szyfr. Tylko trzy osoby znały kombinację cyfr, która dawała dostęp do wnętrza sejfu – jej ojciec, ona i człowiek, Strona 14 który instalował zamek. Odsunęła się o krok i miała właśnie wybrać ostatni numer, kiedy nagle odezwał się interkom, a w głuchą ciszę wdarł się piskliwy głosik Carol: – Pan Llewellyn na linii! Liana wzdrygnęła się, serce zaczęło jej bić mocniej. Oto znowu znalazła się między młotem a kowadłem, między niegodziwą perłą a człowiekiem, który potrafił zranić ją do głębi. – Pani Robeson? Jest pani tam? – zaniepokoiła się Carol. Liana wybrała ostatnią cyfrę, otworzyła machinalnie drzwiczki i podeszła do biurka. – Tak, jestem. – Odchrząknęła. – Czy mówił coś o Matthew? – Nie, przykro mi, zdaje się, że jest wściekły. Liana opadła na skraj biurka. – Dzięki. – Mam nie łączyć? – Nie, nie, zaraz odbiorę… – Przez chwilę przebierała palcami nad migającym guzikiem, aż w końcu z irytacją wcisnęła przełącznik. – Cześć, Cullen, i tak wiem, ze jesteś wściekły, więc nawet nie zaczynaj się kłócić. Jak się miewa Matthew? Po drugiej stronie zaległa cisza. Słychać było dalekie odgłosy lotniska, jakieś trzaski. Liana poczuła narastającą irytację. – Cullen, do diabła! Przestań się wygłupiać! – Co to znaczy, jak się miewa? – W słuchawce zawibrował znajomy głos z silnym australijskim akcentem. – Masz mnie za idiotę? Delikatnie zastukano do drzwi, zapewne po to, by przypomnieć jej o spotkaniu. – Liano, już pora – usłyszała, zasłoniła jednak ręką drugie ucho i wycedziła do słuchawki: – Zadałam ci proste pytanie. Chyba rozumiesz ludzką mowę. Czy Matthew doleciał na czas? Czy podróż się udała? Wiesz co, daj mi go na chwilę do telefonu. Spieszę się. Porozmawiamy innym razem. – Mam ci go dać do telefonu? A niby w jaki sposób, skoro go tu nie ma? Doskonale o tym wiesz, bo wcale go nie wsadziłaś do żadnego Strona 15 pieprzonego samolotu! Tym razem ci tego nie daruję… Serce Liany zamarło. – O czym ty mówisz? – przerwała mu szybko. – Matthew nie przyleciał! – wrzasnął Cullen i wtedy, po raz pierwszy, usłyszała w jego głosie panikę. – Gdzie jest mój syn? Albo mi zaraz powiesz, co jest grane, albo złapię pierwszy samolot do San Francisco, żeby to z ciebie wydusić! – Liana, spóźnimy się… – niecierpliwił się Graham za drzwiami. – Pewnie pomyliłeś loty, Cullen – odezwała się spokojnie, choć serce podchodziło jej ze strachu do gardła. – Pewnie przyleciał i teraz tuła się gdzieś po lotnisku. Boże, wysłałam ci przecież informację! Podałam numer i godzinę lotu! Zapewniałeś, ze wszystko w porządku, a teraz… – Nie pomyliłem lotu – odparł Cullen głosem tak zimnym i głuchym, ze przez plecy Liany przebiegł lodowaty dreszcz. – Małego nie było na pokładzie. Od godziny śledzę wszystkie przyloty z Denver i z San Francisco. Nie było go w żadnym samolocie. – Ale…ale przecież sama odwiozłam go na lotnisko! Widziałam, jak wsiadał! Widziałam, jak samolot startował! Znowu zapadła cisza. Oboje milczeli kilka sekund, wreszcie Cullen odezwał się zdławionym głosem: – Więc gdzieś po drodze, między San Francisco a Nowym Jorkiem, nasz syn przepadł. Słuchawka wyślizgnęła się Lianie z dłoni, twarz jej zbladła. Słyszała odpływający gdzieś w dal głos Cullena, niknący, coraz cichszy. Grahama, który natarczywie dobijał się do drzwi, nie słyszała w ogóle. Spojrzała na otwarty sejf, zacisnęła zęby. Czy ten nieskazitelnej urody, przeklęty klejnot, który przez sto lat wyznaczał losy ich rodzin, spowodował teraz, ze straciła syna? I wtem uświadomiła sobie, że to kompletny absurd. Sejf był pusty. Perła zniknąła, podobnie jak dziecko, które znaczyło dla Liany więcej niż cokolwiek na świecie. Strona 16 Ojca morskie tulą fale; Z kości jego są korale, Perła lśni, gdzie oko było. Każda cząstka jego ciała W drogi klejnot się przebrała. William Shakespeare, Burza Przekuł. Leon Urlich Strona 17 ROZDZIAŁ DRUGI Broome, Australia, rok 1900 Australia karmiła się ludzkimi duszami. Kruszyła je, miażdżyła i ścierała na czerwony drobniutki pył, który rozsypywała po bezkresnych, ogołoconych z drzew równinach, rozsiewała po pustynnych bezdrożach, topiła w bagnistych starorzeczach. Australia była ziemią niespełnionych obietnic, rozpostartą pod niebem usianym obcymi konstelacjami. Zadawała cierpienia, skazywała na męki, poddawała torturom. Udręczony całorocznym upałem przybysz boleśnie tęsknił za tym, co dla tej ziemi zostawił gdzieś za oceanem, choćby to było nawet samo piekło. Lecz dla Archera Llewellyna Australia stała się nowym domem, na dobre i na złe. W 1898 roku na Kubie zamordował w ogniu walki pewnego oficera Pierwszego Oddziału Kawalerii Ochotników, w którym służył. Zrozumiał, ze albo ucieknie, albo pożegna się z życiem. Uciekł i nie było dla niego powrotu. – Tego zostaw mnie, Tom! Archer zrobił unik i zbirowaty obszarpaniec przeleciał niczym bezwładny wór ponad rozklekotanym stolikiem. Archer natychmiast powalił go i rozpłaszczył kilkoma mocnymi ciosami. Rosły osiłek, cuchnący zgniłymi krewetkami, nadaremnie próbował się dźwignąć. Strona 18 Oniemiały ze zdumienia, leżał bez ruchu, mrugając powiekami, jak gdyby nie mógł uwierzyć, ze został pokonany. – Dzięki! – Tom Robeson posłał przyjacielowi krzywy uśmieszek, odpierając tymczasem atak drugiego napastnika. Nawykły do walk na bokserskim ringu, które zawsze toczyły się zgodnie z ustalonymi regułami, nie oczekiwał podstępnego ataku od tyłu. – Do licha, Tom, schyl głowę! Archer złapał trzeciego z awanturników niedźwiedzim, miażdżącym chwytem i bez namysłu gruchnął głową o jego czaszkę. Natychmiast stanęły mu przed oczami wszystkie gwiazdy, dobrze znane w przeciwieństwie do tych, jakie oglądał co noc od dwóch lat na obcym niebie. Po chwili przejaśniało mu nieco w głowie, a zamroczony obwieś bezwładnie opadł na podłogę. – Jeszcze któryś chętny? – Odstąpił od powalonych zbirów. – No, który jeszcze podskoczy? Kilku zalegających po kątach oberwańców, niemych świadków wydarzeń, odwróciło głowy, udając, ze nic nie zaszło. Archer podszedł do Toma i zapytał: – Nic ci nie jest? – Na szczęście nic. – Tom delikatnie wywinął się z rąk przyjaciela i serdecznie poklepał go po ramieniu. – Co z nimi zrobimy? Archer zerknął pogardliwie na pokonanych. Mniejszy właśnie pomagał wstać większemu. Po chwili stanęli z jękiem na chwiejnych nogach i powlekli się do wyjścia, nie oglądając się ani na kolegę, ani na dwóch Amerykanów, którzy dali im łupnia. – Chyba przemyją. Jutro zresztą znów pójdą w tango – skrzywił się Archer. – A ty znów uratowałeś mi skórę – zauważył Tom, pocierając policzek. – Bo też nigdy się nie nauczysz! Ciągle ci się wydaje, ze przestrzegają tu zasad, jak u ciebie, na ringu. W takiej zakazanej dziurze jak Broome nikt nie bije się czysto. Któregoś dnia porządnie oberwiesz i dasz się wykończyć. Strona 19 – Nic mi nie grozi, dopóki kręcisz się w pobliżu – roześmiał się Tom, wyciągając silną dłoń o stwardniałych i zgrubiałych, lecz wciąż smukłych palcach arystokraty. Ta dłoń, nawykła do potu i znoju, należała do człowieka, który zawsze gotów był podać ją wiernemu przyjacielowi, niezależnie skąd ów przyjaciel pochodził. Archer wykrzywił usta w kwaśnym grymasie i uścisnął wyciągniętą rękę swoją szeroką i masywną dłonią. – No dobra, nie przerywajmy sobie. Na skorych do radości, choć spuchniętych wargach Toma wykwitł blady uśmieszek. – To znaczy czego? Draki, popijawy czy snucia planów, jak zbić majątek? Archera zmęczyła awantura, a ze szklaneczki dżins została jedynie kałuża na wypaczonej ze starości, gołej podłodze. Pozostało więc trzecie rozwiązanie – zaplanować przyszłość, która jawiła się w coraz bardziej ponurych barwach. – Chodź, postawię ci kolejkę. Nalezży ci się. – Tom wskazał przyjacielowi puste krzesło w kącie, a sam ruszył do baru. Archer przysunął krzesło do stolika i opadł na nie, obserwując, jak Tom przeciska się do bufetu. Plugawa spelunka, która stała się ich tymczasowym domem, wcale nie zasługiwała na szumne miano pensjonatu, jakie nosiła. Składała się z kilku ciemnych klitek na tyłach baru, z brudnymi pryczami i widokiem na łaźnie. Sam bar, zwany eufemistycznie „pijalnią grogu'', zbudowano z byle jak skleconych arkuszy falistej blachy, utrzymywanych w pionie kilkoma bezkształtnymi, grubo ciosanymi, drewnianymi klocami. W okna nie wstawiono szyb ani nawet ochronnych siatek, a niezgrabny otwór między dwoma arkuszami blachy służył za drzwi, przysłonięte zasłoną ze zdartej rybackiej sieci. Owszem, były w Broome przyzwoite hotele, gdzie perłowi magnaci w nieskazitelnie białych garniturach rozprawiali o wyłowionych klejnotach, które zapewniły im fortuny i świetność. Z całej Europy tłumnie zjeżdżali do Broome poszukiwacze pereł w pogoni za Strona 20 iluzoryczną szansą na sukces. Zasięgali języka, węszyli, wtykali nos w każdą dziurę. Rozpaleni żądzą posiadania, byli w stanie sporo zapłacić, żeby być tu, na miejscu, gdzie tylu przed nimi odkryło juz źródło bogactwa. Lecz Toma i Archera nie stać było na nic lepszego niż pokoik wynajęty w tej nędznej ruderze, a zapowiadało się, ze wkrótce zapewne i na to nie będzie ich stać. Tom torował sobie drogę do baru, krocząc majestatycznie, z dumnie podniesioną głową, niczym król łaskawie pozdrawiający tłum uniżonych sługusów. Nie był wysokim mężczyzną, lecz nosił się z pyszna, jak gdyby sięgał niebiańskich sfer zastrzelonych dla bogów. Miał ciemne włosy, jasną karnację i drobne kości. Każdego zwykł obdarzać życzliwym uśmiechem, najcieplejsze uczucia rezerwując jednak dla tych, na których mu zależało. Archer był jego dokładnym przeciwieństwem – żylastym, mocno zbudowanym, topornym mężczyzną o płowych włosach i piegowatej twarzy, którą odziedziczył po irlandzkiej matce, oraz jasnoniebieskich oczach, otrzymanych w spadku po ojcu Walijczyku. Zazwyczaj był równie skory do wesołości, jak przyjaciel, lecz tego dnia jego twarz przypominała posępną, gradową chmurę. Gdy więc podłoga zaskrzypiała za jego plecami i dobiegł go niski, tubalny głos, pomyślał zrazu, by odprawić intruza. – Skąd pochodzisz, cudzoziemcze? – usłyszał, a wówczas odwrócił się, zmierzył ponurym wzrokiem mężczyznę, który dostawiał krzesło do jego stolika i odpowiedział: – A kto pyta? – John Garth. Kapitan John Garth. Gość był wysokim mężczyzną w podeszłym wieku, o ogorzałej, czerstwej twarzy i starannie przyciętych, krzaczastych wąsach. Miał na sobie stosowny dla perłowych magnatów biały mundur kapitana floty, teraz swobodnie rozpięty. Krótkie oględziny wypadły na korzyść przybysza, Archer odetchnął więc z ulgą i przedstawił się krótko: – Jestem Archer Llewellyn. Pochodzę z Ameryki.