Dąbrowska Maria - Noce i Dnie tom 3

Szczegóły
Tytuł Dąbrowska Maria - Noce i Dnie tom 3
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dąbrowska Maria - Noce i Dnie tom 3 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dąbrowska Maria - Noce i Dnie tom 3 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dąbrowska Maria - Noce i Dnie tom 3 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maria Dąbrowska Noce i dnie Tom III Miłość Część pierwsza Część druga Tom III Miłość Część pierwsza 1 - Pani przełożona już prosi na kolację - rzekła nadchodząc z dołu Tekla, miła dziewczyna, powolna w ruchach i w mowie. - Tędy, panienko. W te drzwi - objaśniała. - Tu jest nasza jadalnia. Agnisi na widok nieznanych osób wydało się, że nie dojdzie do stołu. Osób zresztą nie było w jadalni dużo. Siedziano już przy stole, tylko pani Wenordenowa biegała tu i tam swym żwawym kroczkiem. Zoczywszy Agnisię pomknęła ku niej, objęła ją za szyję, podprowadziła do stołu i kazała się ze wszystkimi przywitać. Jedną z podanych sobie rąk, żółtą i pomarszczoną, Agnisia bezwiednie pocałowała; ktoś inny, jakiś pan wstał przy powitaniu i dygnął jak dziewczynka. Potem wskazano jej miejsce i zadawszy kilka pytań w rodzaju: "Czy już ci bardzo tęskno do domu?" "Jak długo jedzie się do Serbinowa?" i tym podobnie, zostawiono ją samej sobie. Ochłonąwszy nieco, pomału zdała sobie sprawę ze wszystkiego, na co patrzyła. Do kolacji nakryto serwetą na jednym końcu długiego, pustego stołu. Przełożona siedziała w szczycie, koło niej z jednej strony dwoje starszych państwa, z drugiej ten pan, co wstał i dygnął witając się z Agnisią; domyśliła się teraz, że to mąż przełożonej. Między nim i Agnisią zajmowała miejsce młoda osoba o delikatnych, ale wyrazistych rysach i szczupłej, podłużnej twarzy. Miała piwne, skrzące się oczy i czarne, lśniące włosy. Policzki jej pałały silnym rumieńcem; śmiała się często, a w śmiechu pokazywała dużo zębów i zamykała oczy. Musiała to być panna Woelke, gdyż odzywano się do niej po niemiecku. Rozmowę z nią toczył głównie pan Wenorden, niewysoki, tęgawy brunet. Wydawał się Agnisi bardzo przystojny, chociaż patrzył spoza binokli w osobliwy sposób, jak gdyby trochę zezem, co go jednakże nie szpeciło, a tylko nadawało mu wyraz figlarności. Mówił dużo, śmiał się jeszcze częściej niż panna Woelke, zaś głos miał i w śmiechu, i w rozmowie silny, dzwoniący. Nie tylko przy tym jadł i rozmawiał, ale posługiwał również przy stole. Wstawał, przynosił z drugiego stołu czyste talerze, ostrzył dwa wielkie noże, następnie krajał jednym z nich zimną pieczeń i układał ją zręcznie na półmisku. Przechodząc z miejsca na miejsce, śpiewał. Najczęściej zaczynał: Elzo, Elzo z Brabantu... I na tym poprzestawał, gdyż przejście od stołu do stołu wystarczało tylko na takie parę słów. Tekla, która przyprowadziła była Agnisię do jadalni, mało się teraz przy kolacji pokazywała. Na górze natomiast rozlegały się stąpania i przesuwanie ciężkich przedmiotów, tak że aż lampa nad stołem nieco się kołysała. Gdy nadto coś tam z hałasem upadło i potoczyło się, wszyscy podnieśli na mgnienie oka głowy, a starszy pan po drugiej stronie stołu rzekł ze słodyczą: - Łóżeczka? Łóżeczka ustawiają? Starszy pan był bardzo otyły, ale jego pulchne usta i żółte oczy, z których jedno miało siwą rzęsę, odznaczały się przyjemnym wyrazem, zwłaszcza gdy się uśmiechał, co czynił prawie bez ustanku. Starsza dama, jeszcze bardziej otyła, wyglądała surowiej, miała bystre piwne oczy i mięsistą, energiczną twarz. Siwe włosy były wysoko zaczesane i na czubku głowy okryte czarną koronką. Musiała być słaba na nogi, gdyż przy jej krześle stał, oparty o poręcz, wysoki kostur. Agnisia po chwili rozpoznała tych państwa. Widziała ich już parę razy w parku i na ulicy i wiedziała od matki, że to są starzy pastorostwo Wenordenowie. Mąż przełożonej był ich synem, oczywiście, był nawet podobny do matki, tylko weselszy i szczuplejszy. Przyjrzawszy się wszystkiemu Agnisia zaczęła po trosze brać duchem udział w rozmowie, to uśmiechając się na zasłyszane żarty, to usiłując zrozumieć niemieckie zwroty - gdy pani Wenordenowa rzekła nagle: - Jeżeli już skończyłaś, Agnisiu, to możesz wstać. Pewno chcesz się rozpakować i poukładać rzeczy. Tam na górze światła pozapalane. Mam nadzieję, że się nie boisz iść sama. - Nie - pośpieszyła zapewnić Agnisia. Chciała dodać, że rzeczy sobie, czekając na kolację, poukładała, ale na to już jej odwagi nie starczyło. Na górę oczywiście nie bała się pójść sama, więcej bała się pustych pokoi w domu, gdzie każdy kąt miał jakąś swoją historię, pobudzającą do wyobrażania sobie różnych strachów. Ale znalazłszy się w połowie drogi na drugie piętro, usłyszała trwającą jeszcze w sypialniach krzątaninę. To zatrzymało ją w drodze. Stanęła przy oknie klatki schodowej, przez które widać było podwórze i dalej za bramą - światła miasta. - Jak smutno - pomyślała, bliska płaczu. Po pewnym czasie usłyszała na dole w jadalni odsuwanie krzeseł, otwieranie i zamykanie drzwi, zmieszane odgłosy rozmów raptem wybiegły do sieni i ucichły, a potem dało się słyszeć kołatanie laską i ciężkie stąpanie w dół po schodach. Niebawem zobaczyła, jak starzy pastorostwo wytoczyli się na podwórze. Szli potykając się o kamienie, kostur pastorowej stukał, zgrzytał, a nawet krzesał iskry. Agnisi przyszło nagle do głowy, że zaraz pewno ktoś podąży na górę i spotka ją, stojącą tak bez powodu na schodach. Pędem przebiegła ostatnie przęsło i po drodze natknęła się na znajomego już sobie stróża, który właśnie schodził i pociągając nosem obcierał go sobie ręką. - Panienka może się już kłaść spać - rzekła Tekla przyjaźnie, ujrzawszy ją wchodzącą do sypialni. - My tu trochę zabałamucili, bo się pokoje odnawiali i łóżka panienków były na strychu. Musieli my je ustawić. W tejże chwili na pierwszym piętrze rozległo się strojenie skrzypiec i próbowanie na nich jakiejś melodii. - Nasz pan ładnie gra - zauważyła Tekla - ale żeby to zagrał jak się należy. Ciągle tylko przykręca i przykręca te struny - roześmiała się. - No, tera dobranoc panience. Spod smyczka wybiegł rzewny tryl. Napełnił całe domostwo przeciągłym dżwiękiem i zaraz urwał się. Gdy Agnisia leżała już w łóżku, nadeszła panna Woelke, zgasiła lampę w sypialni, na palcach wsunęła się za zielony w białe nasturcje parawan i zapaliwszy tam światło jeszcze się chwilę krzątała. Cienie jej rąk czeszących długie sploty snuły się po zielonym kretonie parawanu, po ścianach, po suficie. Ukończywszy czesanie panna Woelke podeszła do parawanu. Była tak wysoka, że gdy się wspięła na palce, głowa jej wysunęła się całkiem ponad ramę. Chwilę patrzyła z uwagą, a zobaczywszy, że Agnisia nie śpi, wykonała ręką na dobranoc taki znak, jaki się daje odjeżdżającym. Agnisi zrobiło się gorąco. Chciała powiedzieć: "Gute Nacht" - ale na myśl, że usłyszy te słowa w swoich ustach, dostała bicia serca. Nigdy nie myślała, że to tak ciężko być między obcymi. Gdy na nas nie zwracają uwagi, ogarnia żałość, gdy się odezwą - strach odbiera przytomność. A przecież, mój Boże, latem czuła się tak pod każdym względem gotowa do rozpoczęcia życia w szkole! Wkrótce i lampa panny Woelke za parawanem zgasła. Naokoło rozpostarła się wielka cisza pustego wnętrza, Agnisia patrzyła na niezasłonięte okna i bladą ciemność sypialni. W domu były okiennice i całą noc paliła się lampka oliwna. W domu! Na wspomnienie samego tego słowa siły ją opuściły i zaniosła się prawie od płaczu. Spokojny, rytmiczny oddech śpiącej już Niemki przycichł, za parawanem nastało baczne, wyczekujące milczenie. Po chwili ostrożny i zatroskany głos nauczycielki zapytał: - Na, warum weinst du doch so? Agnisia wstrzymała płacz i nieomal że oddech. Kiedy jej się wydało, że panna Woelke już znowu śpi, szlochała spazmatycznie dalej. Ale frojlajn niebawem poruszyła się, a nawet jakby siadła na łóżku. - Hör doch auf - rzekła prosząco. - Sei doch verniinftig. Po czym nagle wyskoczyła z łóżka, zaczęła coś na siebie naciągać i przyszła w szlafroku do Agnisi. Przysiadła na brzegu jej łóżka i założyła ręce na piersiach. - Na - rzekła. - So unglücklich bist du doch nicht. Warum weinst du denn?... Nie otrzymawszy odpowiedzi westchnęła śpiewnie. - Ja - rzekła po chwili półgłosem. - Warte mal... I nagle zaczęła coś opowiadać rozplótłszy ręce i pomagając sobie gestami. Agnisia pamiętała trochę niemieckiego z domu, z czasów bony Ślązaczki, ale teraz rozumiała tylko piąte przez dziesiąte. Było to, zdaje się, opowiadanie z przeżyć szkolnych samej panny Berty Woelke. W miarę osłuchiwania się, Agnisia coraz więcej rozumiała, w końcu zaczęło ją to zajmować, nawet bawić. Przy jakimś epizodzie roześmiała się. Łzy oschły. - Um Gottes willen - przerwała sobie nagle panna Woelke usłyszawszy gdzieś daleko na mieście bijący zegar - s'ist ja schon elf! Uścisnęła lekko palce leżącej na kołdrze Agnisinej ręki i wesoła, wysoka, odeszła do siebie za parawan. Agnisi zrobiło się nijako na myśl, że jutro ma nadjechać tyle nowych dla niej osób. Szkoła z samą tylko panną Woelke zdawała jej się w tej chwili dostatecznie przyjemnym miejscem pobytu. W toku tej myśli zasnęła. Zbudził ją turkot. Otwarła oczy i nie mogła poznać, gdzie jest. Przez chwilę miała wrażenie, że słyszy wózek mleczarski, który co dzień o świcie tak samo turkotał przejeżdżając koło serbinowskiego dworu. Zaraz ojciec zacznie chodzić po swoim pokoju. Zaraz będzie dawał mleczarzowi Józefatowi na sprawunki do miasta i pytał, jaka tam dziś pogoda. Oprzytomniawszy spostrzegła obce ściany i rozpoznała, że to wozy jadą widać ulicą. Przeniknęło ją krótkie, bolące rozczarowanie, które wnet przeminęło. Zastąpiła je niespokojna myśl, jak też wszystko się dalej potoczy. 2 Pensjonarki zjeżdżały się do szkoły w ciągu całego dnia. Nim zjawiły się pierwsze z nich, Agnisia przeszła do sąsiedniej, położonej od strony podwórza sypialni i wyglądała przez okno. Widok na dziedziniec, bramę, rzekę za bramą i piętrzące się w dali za rzeką miasto radował ją, zwłaszcza że na dworze była pogoda. Żałowała prawie, że rodzice zostali tak sami w Serbinowie, nie mogą stać z nią tutaj przy oknie i patrzeć na miasto w słońcu. Gdy jednak do pokoju zaczęły wpadać obce dziewczęta, straciła na animuszu. Udawała, że dalej wygląda, ale to, co widziała, przestało ją zajmować. Wolałaby teraz być w swojej sypialni, tylko że nie miała siły przejść przez pokój wobec tych wszystkich nieznajomych. I znów gwałtownie zatęskniła do domu, nie poszczególnie do ojca, matki czy któregoś z rodzeństwa, ale do tej swojskości, do tego rodzimego biegu rzeczy, w którym wszystko jej było znajome, z którym żyła i poruszała się w takt. Wypatrzywszy wreszcie chwilę, kiedy dziewczęta rozbiegły się po piętrze, przeszła jak po zarzewiu do siebie i przysiadła na stołeczku obok swojego łóżka. Tam spędziła większą część dnia; ten pokój był jeszcze wciąż pusty, przechodzono tędy jedynie. Poza tym w całym domu wrzał zgiełk. Przybyłych dotąd dziewcząt było najwyżej dwadzieścia, ale roiły się, jakby ich było ze sto. Drzwi trzaskały, schody tętniły, na dole oglądano z hałasem klasy, z pierwszego piętra przybyłe z niektórymi uczennicami matki, ugadujące się tam z przełożoną, wołały swoich córek; na drugim piętrze, w małym pokoiku z fortepianem, jedna z panien grała: Bywaj, dziewczę, zdrowe, Ojczyzna mnie woła... Druga wtórowała jej śpiewem, a potem obie przeszły z zapałem na piosenkę: Dziewczę z buzią jak malina, Twoje oczy gwiazdy dwie... Nad wieczorem przybyła kurierką od Czałbowa ostatnia partia pensjonarek. Wszystko rzuciło się na schody. - Kto przyjechał? Nina Wrońska? Patrzcie, jak ta Klara urosła! - Jak to, a Przyjemska? Joasi nie ma? Jest! Jest! - rozlegało się z dołu. - A Marta? Marcisko, jak się masz stara! Helena obcięła sobie włosy! Panny! Helena obcięła sobie włosy! Nie drzyjcie się tak! Bębenki popękają! Trzymajcie mnie, bo trzasnę! Zośka! Cierpiatka! Bardzo jęczałaś przez lato? Marta! Słuchaj! Marta! Maaarta!! Słuchaj! Wkrótce wszystkie te słowa znikły w ogólnym szczebiotliwym hałasie. Agnisi było smutno, że nie bierze w namiętnej wesołości powitań żadnego udziału. Ach, żeby tak wrócić pędem do domu! Serbinów zdawał jej się miejscem ludnym i pełnym życia w porównaniu z tą hałaśliwą pustynią. Nagle serce jej mocno zabiło. Usłyszała miękki, melodyjny głos pani Wenordenowej, który pytał: - A gdzie jest Agnisia Niechcicówna? Wesoła wrzawa zaczęła się zbliżać w jej stronę. Nim się w sobie zebrała, otoczyły ją uśmiechające się twarze i wyciągnęły się do niej ochocze ręce. Okazało się, że cztery z ostatnio przybyłych są Agnisinymi koleżankami z drugiej klasy. - To jest, patrz, Agnisiu, Nina Wrońska - śmiała się przełożona pociągając ku niej najmniejszą z dziewczynek. - Pocałujcie się i bądźcie przyjaciółkami. Nina marzy o przyjaciółce. Żebyście mi się kochały. Wasze łóżka kazałam postawić koło siebie. Mimo serdecznego przywitania trzy inne: Klara Hilchen, Zosia Dziewońska i Helena Filińska, zaraz się ulotniły, ale Nina wzięła poważnie sprawę zaprzyjaźnienia się z Niechcicówną i została. - Moją jedną walizkę - rzekła - wzięli, zdaje mi się, na tamtą stronę. Chodź, pomóż mi ją przynieść. Agnisi te, które odeszły, podobały się lepiej od Ninki, ale była dość rada, że przyjaźń, ustanowiona między nimi w tak dziwny sposób, włączyła ją niejako w grono uczennic; że miała już w nim swoje miejsce. Wdzięczna przełożonej i Wrońskiej, podążyła skwapliwie na drugą stronę piętra. W znajdującej się tam sypialni spostrzegła śród kręcących się dziewcząt bardzo śniadą panienkę, która czesała się przed wiszącym na ścianie lusterkiem. Ta właśnie obejrzała się na wchodzące dużymi, jasnoszarymi oczyma. - Pewno przyszłaś po twoją walizkę. Stoi pod oknem - zwróciła się do Wrońskiej słabym, pieszczotliwym głosem. - Kto to był? - spytała Agnisia, kiedy wracały. - To Joasia Przyjemska. Jest w trzeciej klasie - objaśniła Nina. - Martwię się - dodała - bo jak śpię, to mi zawsze kołdra zlatuje. To na tę stronę, to na tę. A tobie nie zlatuje? I nie czekając odpowiedzi zaproponowała: - Wiesz co, ustąp mi twego miejsca. Przesuniemy łóżka tak, żebym ja spała przy ścianie. Tobie jest na pewno wszystko jedno i ty na pewno spokojnie śpisz, a ja się rzucam we śnie. Ja muszę spać przy ścianie! To mówiąc potrząsnęła ciemnymi kędziorkami i podniosła energicznie do góry przezroczystą twarzyczkę z zadartym noskiem, od którego nasady biegły ku policzkom dwie naciągnięte fałdki, nadające fiołkowym oczkom wyraz jakby cokolwiek chytry. - Mnie jest wszystko jedno - zapewniła gorąco Agnisia. - No, to dalej!... Zabrały się do przesuwania łóżek, co rozdrażniło Zosię Dziewońską. - Ach - biadała - po co wy to robicie? Nie możecie jednej nocy spać tak? Nina ma zawsze jakieś takie pomysły. Do czego to podobne? A przyjrzawszy się krytycznie Agnisi szarpnęła ją za ramiączko fartucha. - Co to takiego? - spytała. - Jak ta dziewczyna ma fartuch uszyty? Przecież to niepraktyczne. Agnisia zaczerwieniła się. Spostrzegła, że ma fartuch uszyty inaczej niż wszystkie i poczuła się jakby napiętnowana. Odetchnęła dopiero, kiedy go zdjęła. - Czego ta Cierpiatka już trzeszczy? - oburzyła się ze śmiechem Nina. - Nie uważaj na nią, ona wiecznie szuka dziury w całym. Chodź, pójdziemy się myć. Będziemy zawsze wszystko robić razem, prawda? Z dołu zabrzmiał głos pani Wenordenowej. - Bonjour, m-lle Alice. Bonjour cherie... - Bonjour, madame - odpowiadał ktoś spokojnie i niezbyt gorąco. - Mais bonjour, Klara, bonjour Jeannette. - Och, que vous etes devenues grandes - mówił ten sam głos obojętnie i grzecznie. Przez umywalnię przeszła panna Berta Woelke w czerwonym żakiecie i szarym filcowym kapeluszu. - Wie gehts? - zawołała błysnąwszy pięknymi zębami. Jeździła do granicy na spotkanie panny Alicji. Zrobił się zamęt. Jedne biegły na dół witać Francuzkę, inne obstąpiły nie widzianą jeszcze pannę Bertę. Na koniec wszystko się powoli uspokoiło. Nina wychyliwszy się z łóżka opowiadała Agnisi swoją historię. - Moja mamusia - szeptała - nie żyje, a tatuś mieszka daleko, daleko. W Rosji. Już go rok nie widziałam. Na wakacjach byłam u Zośki Dziewońskiej. U Cierpiatki. Tak ją nazywamy. A teraz będę jeździć do ciebie, prawda? - Tak - potwierdziła machinalnie Agnisia. Nie miała chęci podtrzymywać rozmowy z Niną, jakoś więcej zajmowało ją, co robią trzy pozostałe drugoklasistki, które miały spać wszystkie w tej samej sypialni. Dotąd jeszcze żadna z nich się nie położyła. Helena Filińska dopiero teraz przyszła z dołu i w sypialni zrobiło się jakoś mniej obco, gdy się zjawiła. Agnisi zdawała się ona jakby już przedtem znajoma, gdyż uścisk jej dużej ręki przy powitaniu coś przypomniał. Ale co? Aha, prawda, przypominał Aneczkę Niechcicównę. Nie budził tych samych uczuć, co niegdyś Anka, lecz dodawał odwagi, oswajał z duchem zdarzeń. Twarz Heleny była wąska, trójkątna, o śmiałych jasnych oczach, bardzo cienkim nosie, i bardzo szerokim, wysokim czole. Krótkie, tłuste włosy były zaczesane do góry i przyciśnięte półkolistym czerwonym grzebieniem. A najmilsze było to, że Helena do niej właśnie zwróciła się zaraz po przyjściu. - Stara się na mnie uwzięła - rzekła pół z dąsem, pół humorem. - Ledwo przyjechałam, już sto pretensji. "Masz dawać przykład i masz dawać przykład". A niech się wypcha! Siadła nagle na łóżku Agnisi i roześmiała się. - Nie przejmuj się, broń Boże, tym, co mówię - zastrzegła się. - Ja lubię tak wyplatać, ale to nie ma znaczenia. W gruncie rzeczy mam dobre serce, przekonasz się. A stara... to jest przełożona - jest morowa facetka. Jednym słowem, porządny z niej człowiek. Ale muszę się ostro trzymać, boby mnie jak nic zjadła w kaszy. No, do widzenia tymczasem. Idę się myć. I odchodząc rzuciła Agnisi w powietrzu pocałunek, nie ręką, tylko ustami. Miała trochę rubaszny, ale serdeczny sposób bycia. Nina zerwała się z poduszek i rzekła: - Nachyl się, Niechcicówna, coś ci powiem. - Pani bardzo lubi Helenę - zaczęła szeptać - ale strasznie jest dla niej wymagająca. A ja uważam, że jeszcze za mało, bo Helena to diabeł. Chociaż Klara jest gorsza. Z drugiej strony podeszła do Agnisi nieznajoma dziewczynka z sąsiedniej sypialni. - Przepraszam, gdzie jest umywalnia? - zapytała nieśmiało. - Tam - pokazała Agnisia z tryumfem. Poznała, że to dziecko przyjechało widać dziś po raz pierwszy i jest jeszcze bardziej nowe niż ona. To ją przejęło miłym uczuciem zadomowienia. Gdyby mogła jeszcze pogadać z Klarą Hilchen i przejednać Zosię Dziewońską, wobec której czuła się winna, że ją uraziła krojem swojego fartucha! Ale Klara z nikim w ogóle nie rozmawiała. Stała pod przytwierdzoną do ściany lampą, zupełnie jeszcze ubrana, i czytała. Nad ślicznym, jakby puszystym rumieńcem jej policzków ciemniały gęste, długie rzęsy spuszczonych oczu. - Klara, kładź się! Do czego to podobne, takie czytanie po nocy - gderała na nią Zosia. - Nigdy nie czyta i raptem zatopiła się w książce. Jużeśmy dosyć napodziwiały tę twoją nową suknię. Już wiemy, jaki gatunek, po ile łokieć. Możesz się wreszcie rozebrać! Aj!... Klara rzuciła nagle książką w Zośkę Dziewońską. Książka odbiła się o poręcz łóżka i upadła na ziemię koło Agnisi, która schyliła się i podniosła ją. - Walter Scott - przeczytała głośno - "Ivanhoe". Znam to - pochwaliła się. - Dlaczego ty seplenisz! - jęknęła Dziewońska zmartwiona. - Patrzcie, jak ta Niechcicówna sepleni. Przecież od tego można się odzwyczaić. - Po co? Mnie się to podoba - oświadczyła Helena. - Ty, Dziewońska, przestań raz trzeszczeć jak spróchniałe drzewo! - Przy tych słowach zachwiała się i krzyknęła. Klara bowiem wywróciła koziołka, a wyciągnąwszy się na podłodze, chwyciła ją za nogę i obaliła. Chwilę szamotały się tłumiąc śmiechy. Panna Berta klasnęła w dłonie za parawanem. - Klara! Przestań! Co zanadto, to niezdrowo. Myślałam, że nabrałaś przez wakacje rozumu - perswadowała Helena. Klara wstała. Jej uroczo niebieskie oczy patrzyły dziko, a jasne włosy były potargane. Gwiżdżąc zrzuciła z siebie odzież i skoczyła do łóżka. - Co to? - denerwowała się Dziewońska - czy u was w domu nie myją się przed spaniem? Do czego to podobne?... - Idź na skargę - rzekła sennie Klara. - Klara myje się tylko w perfumach i wonnych olejkach - objaśniła Helena. - A że tu nie ma "takowych"... Klara rzuciła w Helenę jaśkiem. Panna Berta znów klaskała za parawanem. Agnisia śmiała się rozbawiona, gdy wtem uczuła, że Nina pociąga ją za ramię. - Śpisz? Bo ja ci jeszcze coś chcę powiedzieć. Postanowiłam zostać świętą. Rozumiesz? Nie kląć. Nie dokazywać. Poświęcać się. I w ogóle. Zaczniemy od jutra. We dwie będzie łatwiej. Dobrze? No, śpij już, śpij. - Ja jeszcze nie wiem... - rzekła Agnisia zaskoczona. Zrobiło jej się żal, że nie śpi koło Heleny. Po chwili uczuła ponownie rękę Niny na swym ramieniu. - Odwróć się jeszcze na chwileczkę - szepnęła przyjaciółka. - Wiesz co? Klara jest uświadomiona. A ty? Bo ja... tak trochę. Chcesz, to ci jutro albo kiedy opowiem. Jak się dziecko rodzi. I w ogóle... - Nie chcę - odparła po cichu, ale gwałtownie Agnisia. - Dlaczego? - zdziwiła się Nina. - Jakaś ty, rzeczywiście... Ale to nic... Zosia Dziewońska zaczęła ciężko wzdychać. - Wszystko mi się tak w koszyku pogniotło, że nie wiem, jak ja jutro co włożę. Raptem rzekła na głos: - Tu okropnie czuć wapno. Jak to można odnawiać sypialnie przed samym naszym przyjazdem. Ojej, czy wy nic nie czujecie? - Nie trzeszcz. Śpij! - rozkazała Helena. W drugiej sypialni rozległy się zduszone śmiechy i szepty. Panna Berta odsunęła krzesło i wyszła zza parawanu. - Nicht schwatzen! Schlafen! - zawołała melodyjnie i zdmuchnęła przytwierdzoną do ściany lampę. Nazajutrz Agnisia zbudziła się czymś niejasno zatrwożona. Rozejrzawszy się spostrzegła na krześle przedmiot swojej udręki. To ten nieszczęsny fartuch, który był inaczej uszyty niż wszystkie pensjonarskie fartuchy. Zamiast kwadratowego napierśnika z szelkami miał od pasa na ukos przez piersi szalowe skrzyżowanie, obszyte w dodatku szeroką falbanką. Wczoraj wieczorem zauważyła go i wyśmiała tylko Zośka Dziewońska, dziś pewno wszystkie będą go sobie pokazywały palcami. Może iść bez fartucha? Nie, to też zwróci uwagę. Wtem zadzwonili na pacierz, nie było czasu się namyślać. Zapięła fartuch i jakoś poszło gładko, nikt się nie przyczepił. Zosia tylko, wysoka i koścista, spoglądała z ukosa czarnym, bystrym okiem na Agnisine falbanki, jakby widziała w nich czyhające na siebie niebezpieczeństwo. Natomiast kiedy zbiegały na dół, ktoś powiedział w gromadzie: - Patrzcie, ta nowa ma ładny fartuch. Nie taki już zwyczajny jak wszystkie - i Agnisia znów weselej podniosła do góry głowę. Lecz kiedy znalazła się na dole, uczuła z przerażeniem, że musi jeszcze raz na nowo przeżyć swoje wstąpienie do szkoły. Klasy i korytarze mrowiły się od mnóstwa przychodnich. Znajome twarze pensjonarek znikły bez śladu w tłumie, wszystko było znów obce i niepewne. Stanęła pod ścianą, wypatrując gorączkowo jakiegoś miejsca czy też momentu, który by jej pozwolił złączyć się z tętniącym wkoło, ruchliwym, piskliwym zgiełkiem. Raptem zobaczyła Helenę. Podbiegła, chwyciły się za ręce. - Chcesz ze mną siedzieć? - zapytała Helena. Agnisia na to z żarem: - Bardzo! Bardzo! Stojąc śród zalewu przychodnich rozważały sprawę obrania miejsca w klasie. Helena rozglądała się przy tym, jakby szukała kogoś, kto tę sprawę rozstrzygnie. - Poczekaj - mówiła z roztargnieniem. - Zaraz, zaraz. Wiesz - dodała - lepiej nie licz na mnie. Ja jestem taka nieobliczalna. Stara zawsze to mówi. Do Agnisi przystąpiła tymczasem Nina Wrońska. - Gdzie jesteś? Ja cię szukam - rzekła biorąc ją wpół i usiłując ją podnieść. - Siedzimy razem, naturalnie. Agnisia obejrzała się na Helenę odchodzącą w głąb klasy z którąś z przychodnich. Coś sobie opowiadały zanosząc się od śmiechu. Agnisia miała nieprzyjemne wrażenie, że Helena, umawiając się z nią, czekała właśnie na tamtą. Dała się przeto pociągnąć Wrońskiej. Zresztą wiedziała, że tak się skończy; i nawet uważała, że to jest w porządku. Poczuwała się do jakichś nieokreślonych zobowiązań wobec Niny. Usiadły, co prawda, nie na długo, gdyż tego dnia podyktowano im tylko spis podręczników i plan lekcji. Uczyniła to w ich klasie nauczycielka polskiego, panna Żmijewiczówna, niemłoda już, tęga osoba w brunatnej sukni i o tego samego koloru włosach i oczach. Agnisia znała ją z egzaminu, po którym panna Żmijewiczówna wyjechała jeszcze na parę dni do rodziny; wróciła dopiero wczoraj późnym wieczorem, ale rano była już z pensjonarkami na pacierzu. Teraz wszedłszy do klasy schyliła się, podniosła z ziemi walający się przy progu skrawek bibuły i wrzuciła go do kosza. - Nudziara i porządnicka - objaśniła później Helena. - Wiesz, jak ją nazywamy? Tabaczka. Agnisi wydała się ona jednak miłą, zwłaszcza że poznała ją i przywitała słowami: - A, to Niechcicówna, co tak dobrze zdała egzamin. Niebawem poprowadzono uczennice do kościoła. Protestantki (Klara Hilchen) poszły z panną Bertą do ewangelickiego, katoliczki pod przewodem Tabaczki - do Franciszkanów, gdzie proboszczem był prefekt szkoły. Nazajutrz Agnisia zobaczyła już wszystkich innych nauczycieli. Ich również znała z egzaminu i była rada, że wszyscy ją zapamiętali i od razu poznali. To zwróciło na nią uwagę koleżanek, czuła się prawie szczęśliwa. Ale to było jeszcze kruche szczęście, które pierwszy lepszy niepomyślny drobiazg przeobrażał w gorzkie żale i płacz z tęsknoty za domem. Jednakże gdy wyjechała niebawem na niedzielę do Serbinowa i kiedy potem o zmierzchu wracała na pensję, żałowała prawie, że wyjeżdżała. Nie tkwiła jeszcze dosyć mocno w życiu szkoły. Bała się, że odjechawszy bodaj na tak niedługo, będzie się musiała na nowo przyzwyczajać. I tak było. Znowu tedy płakała w nocy i była zadowolona, kiedy jednej z następnych niedziel rodzice, zamiast ją zabrać na wieś, sami ją przyjechali odwiedzić. Zobaczyła ich oknem, idących przez podwórze, i wybiegła naprzeciw, ale w pół drogi stanęła. - Cóż? - pytali podchodząc. - Nie poznajesz twoich rodziców? Nie chcesz się z nami przywitać? Nie, to nie to. Ale rodzice nie istnieli dla niej dotychczas sami w sobie. Stanowili część domu i Serbinowa. Czuła ich zawsze wrośniętych w te ściany, drzewa, pola, w których się wychowała. Nawet gdy na parę godzin pojechała z nimi do miasta, zawsze jeszcze to wszystko jechało razem. Aż nagle, gdy tak szli ku niej od bramy w odwiedziny, ujrzała ich po raz pierwszy jako ludzi mających swoje odrębne istnienie. Jako wysokiego pana z opaloną twarzą i jako drobną, trochę mizerną panią o wielkich, szarych oczach. Poszła z nimi do cukierni, chodzili razem w szumie i szeleście zeschłych liści po parku, a ona wciąż nie wiedziała, jak się wobec tych odmienionych rodziców zachować. Zwłaszcza że i rodzice byli zakłopotani, myśl ich najoczywiściej uciekała do czegoś, co Agnisi nie było wiadome. Spoglądała więc na nich pytająco i z rozżaleniem, na co matka w końcu odpowiedziała: - Mamy kłopot z panem Katelbą. Ojciec żachnął się na te słowa. - Ja - rzekł - nie mam z nim żadnego kłopotu. Pani Barbara nie chciała się sprzeczać i zamilkła, a po chwili przypomniała sobie z żywością. - Ale prawda, wiesz? Nasza panna Celina jest u wujenki w Kalińcu. W sklepie. Tak nie chciała, a w końcu przyjęła to miejsce. Agnisia wiedziała o tym, gdyż chodziła zeszłej niedzieli na podwieczorek do Ostrzeńskich. Miała tam być i panna Celina, ale nie przyszła. - A do sklepu ja nie lubię wstępować. Pensjonarki - rzekła z wahaniem - kupują tam czasem kajety, ale potem tak narzekają, że u Ostrzeńskiej, mówią, nie trzeba kupować, bo ona zawsze byle co wkręci, a im gorszy towar, tym więcej go zachwala. - O każdym kupcu tak mówią - roześmiał się Bogumił. - Może w tym jest coś prawdy. - Tak, ale wujenka czyni to w dobrej wierze - uważała za stosowne powiedzieć pani Barbara. - Bo jest zawsze przekonana, że wszystko jest takie, jak ona chce, żeby było. Agnisia nagle zaczęła rodzicom opowiadać coś ze swojego nowego życia. Poczuła się z nimi na powrót swojsko i dobrze, ale właśnie czas już był wracać. Gdy szli znów ku szkole przez podwórze, Agnisia stanęła w pąsach, bo naprzeciwko podążały, widać na spacer, panna Berta i panna Alicja. Minęły Agnisię, odpowiedziawszy uśmiechem na jej dygnięcie. - Ta wysoka, czarna, w czerwonym żakieciku to pewno Francuzka? A ta blondynka - Niemka? - zapytała pani Barbara. - Nie! Wprost przeciwnie - wykrzyknęła Agnisia rozbawiona, ale i oburzona, że skromną, niepokaźną Alicję wzięto za budzącą ogólny podziw Bertę Woelke. - Co ty mówisz? - zdziwiła się pani Barbara, a obejrzawszy się rzekła: - A rzeczywiście. Ta czarna, chociaż przystojna, chodzi niby grenadier. Blondynka ma więcej wdzięku, jak to zwykle Francuzki. 3 Kłopot z panem Katelbą zaczął się od tego, że w dwa dni po odjeździe Agnisi do szkoły pani Barbara przyszła do męża wcześnie rano, jeszcze nim skończył się ubierać. - Czy ty wiesz - spytała zatroskana - co się stało? Katelba wczoraj wieczorem po dyspozycji wziął bryczuszkę w jednego konia i pojechał widać do Nieznanowa, bo dzisiaj nade dniem wrócił do domu, podobno pijaniuteńki. Jak dojechał, tego nie wiem, ale z bryczki nie mógł już zejść. Stróż był w kuchni po jedzenie dla psów i powiada, że go musiał prawie że zanieść do mieszkania. Bogumił milczał, zawstydzony, że nic o tym nie wiedział. - I konia - rzekł wreszcie - trzymał przez całą noc. - Nie rozumiem, co to znaczy - dociekała pani Barbara. - Bo chociaż się już nieraz na niego skarżyłeś, ale taka rzecz jak dzisiaj zdarza się z nim bodaj że pierwszy raz. I co teraz będzie? - Nie wiem - odparł Bogumił, zamyślony. - Nie wiem - powtórzył widząc jej trwożne spojrzenie. - Zobaczymy. Katelba wrócił rzeczywiście mocno nietrzeźwy. Zdołał się jednak widać jakoś przemocą przyprowadzić do przytomności, gdyż Bogumił wyszedłszy w podwórze spotkał go tam idącego chwiejnie w stronę stodoły, gdzie młócono. Rzekł z gniewem: - Pan jest, jak widzę, chory. Niech pan idzie i położy się spać. W takim stanie jeszcze się pan tu gdzie w maszynę wkręci. Nie chcąc się wdawać w rozmowę, Bogumił odwrócił się po tych słowach i odszedł. Gdy potem opowiadał to w domu, pani Barbara go zganiła: - Po co w niego wmawiasz chorobę? Przez dobroć uczysz go tylko wykręcać się i kłamać. - Już on dobrze wie, co o nim myślę - bronił się Niechcic. - Widziałem, jak się zmieszał. I przesadzając nieco, usiłował przedstawić wrażenie, jakie jego słowa na pisarzu wywarły. - Nie mogłem przecież - dodał - gadać z pijanym. Następnego dnia wieczorem po gospodarskich dyspozycjach Katelba, zostawszy jeszcze chwilę sam z Bogumiłem Niechcicem, poprosił go o urlop na kilka dni. Wyglądał bardzo źle. Powieki miał zaczerwienione od kurzu młocki, przy której strawił dzień, zaś na jego opalonej, podobnej spokojnym kamieniom polnym twarzy widniała taka rozterka, że częste u niego zaczerwienienie oczu sprawiało tym razem wrażenie, jakby tylko co płakał. Na zapytanie skąd mu przyszło do głowy chcieć się zwalniać, kiedy jest jeszcze tyle niepokończonych robót, odpowiedział z niebywałą, jak na niego, zrozpaczoną porywczością: - O, proszę wielmożnego pana, co muszę powiedzieć, to muszę, ale chyba dosyć lat służę, żebym się miał dla byle czego zwalniać. Ja obowiązek znam. Niechcic był zaskoczony, spodziewał się raczej wyjaśnień albo przeprosin. Chciał ostro powiedzieć coś o tym, że jeżeli ktoś zna swój obowiązek, to go nie zaniedbuje, jak to ma tutaj miejsce już od dłuższego czasu. Lecz spojrzawszy raz jeszcze na Katelbę uczuł, że chwila nie jest odpowiednia do czynienia wyrzutów. - No, więc - rzekł - siadajmy i niech pan powie, co się to z panem dzieje? Katelba usiadł i położył ręce na kolanach. Ściągając raz po raz grube, jasne brwi, oznajmił, że jego matka wychodzi za mąż. Ślub ma być w październiku, ale on nie może na to czekać, musi zobaczyć się z matką nie zwlekając. Musi się z nią rozmówić, gdyż to są nieprzyjemne rzeczy, do których on nie może dopuścić, których nie może ścierpieć. Bogumił zapytał po namyśle, czy to przedwczoraj doszła go ta wiadomość? - Tak, przedwczoraj. - Czy to z tego powodu piłeś pan gdzieś po nocy? Nie otrzymawszy odpowiedzi Bogumił dopełnił rozdrażniony: - Chociaż zauważyłem, że pan już nie od dzisiaj zagląda do kieliszka. - To i z tego, i nie z tego - odparł ponuro Katelba. - To są takie nieprzyjemne rzeczy - dodał wstawszy - że mnie się życie już przykrzy. I zamilkł w stanowczy, uparty sposób, zdający się świadczyć o zupełnej niemożności dokładniejszego wypowiedzenia się. Bogumił dał mu urlop nie żądając dalszych wyjaśnień. Katelba wyjechał jeszcze tego samego dnia w Lubelskie, gdzie matka jego była w służbie przy dworze. Po tygodniu wrócił tak zmieniony i zdenerwowany, że pani Barbarze wydawało się to rzeczą po prostu nie do pojęcia w takim krzepkim, sielskim człowieku. Zaczął się teraz na dobre opuszczać w zajęciu, nie zjawiał się do stołu, a z podwórza przychodziły przez kuchnię wiadomości, że ludzie coraz to słyszą go pomstującego na matkę. W dodatku Olesia Chrobotówna pojawiła się jakby na dobre w Serbinowie, a pana Katelbę widywano raz po raz włóczącego się z nią po folwarku i po wsi. Bogumił nosił się z myślą odprawienia Katelby, ale wstrzymywało go mętne przeświadczenie, że w tej sprawie jest coś do wyświetlenia. Więc czekał. Pani Barbara doszła na własną rękę do podobnego wniosku. - W tym się - mówiła - coś kryje, czego by się trzeba dobadać. Bo ja nie wierzę, żeby on miał wpaść w taką rozpacz z powodu samego tylko ślubu matki. - Temu ostatecznie można się i nie dziwić - próbował go tłumaczyć Bogumił. - Kiedy jest się samemu starym chłopem, to się nie ma tego na myśli, żeby matkę wydawać za mąż. - A ja ci mówię - twierdziła pani Barbara - że tu jeszcze w grę wchodzi owa Olesia Chrobotówna. Samej by mi to nawet może do głowy nie przyszło, bo jestem na te rzeczy jak ślepa, ale mi to wciąż ludzie w uszy kładą. To zresztą widzę i ja, że on właściwie już od roku nie jest ten sam, co był. I zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób ta sprawa mogła go tak znękać i wykoleić. Chrobotównę mieli sposobność, chociaż z daleka, nieco poznać. Jakieś półtora roku temu przybyła z miasta do krewnych, także samo Chrobotów, którzy w Starym Serbinowie siedzieli na pokomornym u włościanina Tomasza Kolańskiego. Najmowali u niego izbę i drewnianą klitkę przy stodółce, gdzie mieli warsztat szewski. Stamtąd Olesia chodziła jakiś czas na serbinowski folwark do pielenia buraków. Okazała się jednak w polnej robocie nietęga i niedługo przy niej wytrwała. Niebawem poszła do Kalińca, gdzie dostała jakoby miejsce w fabryce, zaś wkrótce przeniosła się do Nieznanowa i tam, jak mówiono, służyła za posługaczkę w szynku. Chodziła obdarta, lecz z fantazją. W uszach nosiła "srebrne" kółka, zaś ramiona okrywała kwiaciatą chustką z frędzlami. Urody była chuderlawej, mizerna i nierównego usposobienia. Nos miała duży, usta zawsze spieczone, oczy łagodne, brunatne, włosy jasne, głos niski i schrypnięty. Nim zaczęto mówić, że się zakochała w Katelbie, zbałamuciła niejednego z serbinowskich chłopaków. A i potem zresztą, gdy się już z pisarzem stowarzyszyła, zdarzało się, że nawet zamężne kobiety przychodziły na nią do Bogumiła na skargę. I prosiły, gdy się znów kiedyś o to zgłosiła, żeby jej nie brał do roboty. Bez osłonek opowiadały o tym, jaka to ona jest i ku czemu ludzi przywodzi. "Ona i z Nieznanowa - mówiły - choć się ino kiej niekiej tu pokazuje, dobrze poradzi nabroić". Wystarczy powiedzieć, że z nią nawet i dziewuchom, i dzieciom nieładnie jest przestawać, taka z niej gorszycielka. Chciały, żeby Bogumił Niechcic na to poradził. Ale on nic nie mógł poradzić i nawet jakoś trudno mu było winić Olesię, gdyż nie zdawała się być prawie człowiekiem, a jakby stworem, zbyt jednostronnie uzdolnionym do samej tylko cielesnej zażyłości. Poglądała ona i ku Bogumiłowi, ale on nie miał szczególnego upodobania do tego rodzaju dziwów natury. W lepszych związkach brnęło się i tak w prawdziwe mroki używania, a do takich, gdzie tylko o to szło, nie zbierała go już od dawna ochota. Ale rozumiał, że jak się z nią zszedł ktoś po ziemi tylko patrzący albo kto młody czy też niemocny duchem, to nie mógł z nią inaczej czynić, jeno jak lube chęci nakazywały, a mógł też zostać przez taki związek na dobre wytrącony z kolei. Pani Barbara przypuszczała to samo i o tyle się tylko dziwiła, że, jej zdaniem, prości ludzie na ogół dosyć łatwo przechodzą do porządku nad tego rodzaju miłosnymi historiami. I uprzytomniwszy to sobie, nagle zwątpiła o słuszności swoich poprzednich domysłów. - Może jednak nie o tę Olesię tu idzie? - rzekła. - Nie wiem. Ale w takim razie - o co? Usłyszawszy to zapytanie Bogumił poczuł niewytłumaczony wstręt do prowadzenia dalej rozmowy o Katelbie. - Nie ma się właściwie nad czym zastanawiać - zniecierpliwił się. - Jest młody. Ma jakieś swoje przejścia. Musimy to przeczekać. - Przeczekać? A jeżeli to się nie da przeczekać i jeżeli będziesz musiał go jednak odprawić? Już i tak widzę, że za niego pracujesz. A niech teraz nastanie nowy, którego będziesz musiał od początku wszystkiego uczyć, to wyobrażam sobie, co to będzie za męka - martwiła się pani Barbara. I wracając do już odrzuconych przypuszczeń, zawołała: - Żeby się też nie zakochać w porządnej jak się należy kobiecie, nie ożenić po ludzku! Przecież mogliby tu we dwoje pracować. - Wiesz, nie myśl o tym tak ciągle. Zajmij się swoim i zostaw mnie tę sprawę - wykrzyknął prawie Bogumił z nieoczekiwaną popędliwością, ale i z trudną do skrycia zgryzotą w tonie głosu. Zdawał się bać, aby się nie dogadali do jakichś niepożądanych rzeczy. Miał on tu bowiem coś na myśli, co go zaprzątało więcej, niż chciał. Ale to były podejrzenia zbyt przykre i zbyt jeszcze niejasne, aby się chciał nimi dzielić z żoną. Przeciwnie, drżał na myśl, że ona sama także na trop ten wpadnie. Ciężkie doświadczenia młodości nauczyły Bogumiła nie spodziewać się wiele dobrego od ludzi, lecz nie oczekując znikąd szczególniejszych dobrodziejstw, nie był też skłonny do upatrywania we wszystkim czyhających na niego zasadzek czy podstępów. Wyzbył się nadmiaru zaufania do świata, ale posiadał go jeszcze dość, aby nie obawiać się chytrości tam przynajmniej, gdzie sam postępował lojalnie i otwarcie. Ale o tyle prostoduszny nie był, aby ostatnie tygodnie nie dały mu pod tym względem pola do różnego rodzaju domysłów - szpetnych domysłów, które od siebie odpychał, aby znów do nich wracać, jak wraca się z przerażoną ciekawością do niespodzianie odkrytej na swoim organizmie wstrętnej choroby, patrząc i nie chcąc wierzyć. W żaden sposób jednak nie mógł powiązać różnego rodzaju szczegółów ze sobą w jedno ani dojść, jak, do stu diabłów, mogło to wszystko naprawdę i w całości wyglądać. A nieprzywykły do takich trawiących dociekań, bardzo się męczył i z prawdziwą przyjemnością odetchnął od nich pewnej niedzieli, kiedy Agnisia przyjechała z Kalińca. Byli tym przejęci, zapomnieli o wszystkim, co ich martwiło. Nad wieczorem, już po odjeździe Agnisi, Bogumił pełny jeszcze domowej wesołości, wyszedł zajrzeć w podwórze, co miał zwyczaj czynić zawsze przed nocą w niedzielę, jako w dzień, kiedy służba i dozór mogą nieco szwankować. Przechodząc wzdłuż dworskiej oficyny minął ciemne okno Katelby i przypomniał sobie z przykrością, że go znów nie ma. Jeszcze przed południem widziano go na szosie, pewno znów polazł do tego Olesinego szynku, do Nieznanowa. Oganiając się od tej myśli Bogumił obszedł wszystkie kąty podwórza, a kiedy wracał, spostrzegł, że ktoś biegnie pędem ode dworu ku stajniom. Za chwilę poznał w biegnącej Felicję, która coraz to stawała, rozglądała się, a nie widząc go w mroku, zaczęła w końcu wołać: - Proszę wielmożnego pana! Proszę pana! - Ja tu jestem - oznajmił. - Co się stało? - Oj, proszę pa... - zatchnęła się od biegu - ...proszę pana. Z naszym panem pisarzem coś się zrobiło. - Odetchnijże spokojnie - upomniał ją. - Kto to słyszał tak lecieć bez pamięci. Co się miało z nim stać? Upił się pewno znowu. Wydyszawszy się Felicja opowiadała po drodze: - Upić, to się może i upił, ale co zaczął wyprawiać - to niepodobne rzeczy. My akurat z panią szykowałyśmy do kolacji, aż tu on wchodzi prosto na nas. I tak się jakoś taczał, tak się stawiał, tak coś mówił, aż my się z panią przelękły. A on tylko: "gdzie pan i gdzie pan?" Pani go złapała za ramię i: "pan się - mówi - Boga nie boi" - a on powiada: "Boga to ja się - mówi - nie boję, ale diabła się - mówi - boję, bo on już po moją duszę tu idzie". I tak jeszcze coś krzyczał, tak wyrabiał, aż dzieci przyleciały, a ja do niego mówię: "niech pan pisarz idzie się wyspać" - a on: "co mam spać - powiada - w grobie się dosyć wyśpię". - I ledwie że to powiedział, aż tu patrzymy, a on się obalił na ziemię. I zaraz pani mi co duch kazała pana szukać. Bogumił słuchał w milczeniu. - Uważaj - rzekł tylko, gdy się zbliżyli do furtki i odemknął ją szerzej. - Ciemno - dodał - będzie pewno coś padać. Gdy przybyli do domu, Katelby już nie było. Pani Barbara siedziała smutna w kącie. Z drugiego pokoju słychać było, jak Tomaszek i Emilka opowiadają sobie z ożywieniem przebieg wypadku. Felicja przystąpiła do stołu i dalej kończyła go nakrywać. - No co? Poszedł? - zapytał Bogumił biorąc sobie z pudełka na stoliku papierosa. - Wstał i poszedł - odparła osowiale pani Barbara. - Zdaje mi się, że trochę otrzeźwiał. Strasznie wódka od niego buchała. Nie wiem nawet, czy się dowlókł, czy się tam znów gdzie nie przewrócił. Wiesz, ja myślę, że trzeba do niego iść. Ja się o niego boję. I boję się, żeby mi gdzie pożaru nie zaprószył, jak zacznie zapalać światło. - Dobrze, zaraz do niego pójdę. - Nie. Nie chodź sam. On był jakiś niesamowity. Jeszcze ci co zrobi. Bogumił roześmiał się kpiąco i szorstko. - Naprawdę... Ja z tobą pójdę, mój drogi - prosiła. - Nie - rzekł tak ostro, że pani Barbara przestała nalegać. Natomiast widząc, jak Bogumił pomału zapala nad lampą papierosa, popadła w odmienny niepokój. - Nie idziesz? Idźże. Ja drżę, że może z nim się co stało. - Zaraz idę - odparł, a spojrzawszy przelotnie na stół dodał: - Jedzcie, nie czekajcie na mnie z kolacją. Zapaliwszy papierosa, wyszedł. Przed domem stanął i spojrzał w górę. Poczuł na twarzy nieprzeliczone dotknięcia mżącej wilgoci. Na niebie panowała gruba ciemność. - Trzydniówka - pomyślał idąc w stronę dworskich oficyn. Ciążyło mu poczucie, że idzie ku jednej z tych rzeczy, w których nie ma utartego wzoru działania, żadnego przykładu, jak postąpić, żadnej wskazówki, co tu może się okazać zwycięstwem, zarówno życiowo, jak pod względem moralnym. Czuł się zdany wyłącznie na siebie, na własne siły duchowe, osamotniony wśród gęsto zamieszkanego świata, jak w puszczy. Dawnymi czasy bywał nieraz w tym położeniu, i w o wiele ważniejszych sprawach, ale teraz brakowało mu do takich rzeczy, jak sądził, natchnienia i młodości. 4 Roman Katelba nie był tym razem tak pijany, jak to się pani Barbarze i Felicji zdawało. Upadł wprawdzie, miał bowiem słabą głowę i napiwszy się stracił przede wszystkim zmysł równowagi cielesnej, ale gdy potem wstał i wyszedł, nie czuł tego zupełnego stępienia i zaniku wszelkich władz, jaki bywa po ciężkim zatruciu alkoholem. Przeciwnie, był dalej podniecony, chociaż nie na tyle przytomny, by wiedzieć, co uczyni za chwilę. Taczając się odnalazł właściwą sionkę i drzwi swojego pokoju. Drżącymi rękoma przeszukał wszystkie kieszenie, znalazł zapałki, zaświecił lampę, która zaraz zaczęła kopcić, i rzucił się na łóżko. W tejże chwili zaczęło mu się majaczyć, że trzyma w rękach telegram. I ni to czyta, ni to jakoś inaczej dowiaduje się, że w tym telegramie piszą: - Gorsze mi. Przyjedź zaraz. Konkurent świnia do grobu mnie zapędzi. - Żałość i trwoga zdjęły go na te słowa, nuże więc bieży przez pole, żeby matkę ratować, a ta matka nie gdzieś daleko, ale tuż, tuż leży śród kartofliska na łóżku i kwili jakby niemowlę. Ale choć tak jest blisko, on, syn, nie może się do niej dowlec, nóg z ziemi powyciągać. Pot go zlewa, aż wtem patrzy, a to łóżko już pod nim, a w łóżku przy matce leży jakiś wygolony, siwy, niby pan dziedzic z Pamiętowa, ale tego nie dosyć, leży tam jeszcze i ten czarny, ten mąż cholera, konkurent, a jemu na ramieniu śpi jakby nigdy nic - Olesia Chrobotówna. Katelbie serce się na ten widok rozdarło. Rzucił się ich bić i rozpędzać, ale nie mógł nikogo dostać. Wstrząsały nim zduszone jęki, bił w coś, co stukało jak drewno; nie było już ni matki, ni łóżka, ni kartofliska, tylko stukanie rozlegało się coraz głośniej. Katelba otworzył z wysiłkiem oczy i zobaczył Bogumiła Niechcica, który stał w progu i zamykał za sobą drzwi. Znalazłszy się w pokoju Katelby Niechcic podszedł do stołu i przykręcił kopcącą lampę. Natychmiast wszystko zaczęło się pokrywać odrobinami sadzy. Katelba wstał, zakrzątnął się niepewnie, poprawił łóżko, niezgrabnie podsunął panu krzesło. - Pan się tu chce udusić? - rzekł Niechcic głośno i familiarnie, przy czym otworzył lufcik. Następnie usiadł, rozejrzał się po sinych, gołych ścianach i pomyślał, że trzeba tę stancję odnowić. - Już mi też nieraz chodzi po głowie - odpowiadał tymczasem Katelba - żeby sobie życie skrócić i nie być na tym świecie. Bogumił przypatrzył mu się uważnie. - No? - rzekł udając żarty - aż tak się panu nie powodzi? - I raptem, nasrożywszy się spytał: - Czy może pan ze mną mówić? Jest pan trzeźwy? - Jestem trzeźwy - zapewnił Katelba i obtarł twarz ręką. - Ale co ma człowiek robić, jak nie pić, kiedy go tak rodzona matka urządzi, jak mnie ta moja urządziła? Jego zmącone oczy zamigotały przy tych słowach wściekłością. - Jakże to "urządziła"? - oburzył się Bogumił. - Ostatecznie zawsze takie rzeczy mogą się zdarzyć. Toć ona jeszcze