Maria Dąbrowska Noce i dnie Tom III Miłość Część pierwsza Część druga Tom III Miłość Część pierwsza 1 - Pani przełożona już prosi na kolację - rzekła nadchodząc z dołu Tekla, miła dziewczyna, powolna w ruchach i w mowie. - Tędy, panienko. W te drzwi - objaśniała. - Tu jest nasza jadalnia. Agnisi na widok nieznanych osób wydało się, że nie dojdzie do stołu. Osób zresztą nie było w jadalni dużo. Siedziano już przy stole, tylko pani Wenordenowa biegała tu i tam swym żwawym kroczkiem. Zoczywszy Agnisię pomknęła ku niej, objęła ją za szyję, podprowadziła do stołu i kazała się ze wszystkimi przywitać. Jedną z podanych sobie rąk, żółtą i pomarszczoną, Agnisia bezwiednie pocałowała; ktoś inny, jakiś pan wstał przy powitaniu i dygnął jak dziewczynka. Potem wskazano jej miejsce i zadawszy kilka pytań w rodzaju: "Czy już ci bardzo tęskno do domu?" "Jak długo jedzie się do Serbinowa?" i tym podobnie, zostawiono ją samej sobie. Ochłonąwszy nieco, pomału zdała sobie sprawę ze wszystkiego, na co patrzyła. Do kolacji nakryto serwetą na jednym końcu długiego, pustego stołu. Przełożona siedziała w szczycie, koło niej z jednej strony dwoje starszych państwa, z drugiej ten pan, co wstał i dygnął witając się z Agnisią; domyśliła się teraz, że to mąż przełożonej. Między nim i Agnisią zajmowała miejsce młoda osoba o delikatnych, ale wyrazistych rysach i szczupłej, podłużnej twarzy. Miała piwne, skrzące się oczy i czarne, lśniące włosy. Policzki jej pałały silnym rumieńcem; śmiała się często, a w śmiechu pokazywała dużo zębów i zamykała oczy. Musiała to być panna Woelke, gdyż odzywano się do niej po niemiecku. Rozmowę z nią toczył głównie pan Wenorden, niewysoki, tęgawy brunet. Wydawał się Agnisi bardzo przystojny, chociaż patrzył spoza binokli w osobliwy sposób, jak gdyby trochę zezem, co go jednakże nie szpeciło, a tylko nadawało mu wyraz figlarności. Mówił dużo, śmiał się jeszcze częściej niż panna Woelke, zaś głos miał i w śmiechu, i w rozmowie silny, dzwoniący. Nie tylko przy tym jadł i rozmawiał, ale posługiwał również przy stole. Wstawał, przynosił z drugiego stołu czyste talerze, ostrzył dwa wielkie noże, następnie krajał jednym z nich zimną pieczeń i układał ją zręcznie na półmisku. Przechodząc z miejsca na miejsce, śpiewał. Najczęściej zaczynał: Elzo, Elzo z Brabantu... I na tym poprzestawał, gdyż przejście od stołu do stołu wystarczało tylko na takie parę słów. Tekla, która przyprowadziła była Agnisię do jadalni, mało się teraz przy kolacji pokazywała. Na górze natomiast rozlegały się stąpania i przesuwanie ciężkich przedmiotów, tak że aż lampa nad stołem nieco się kołysała. Gdy nadto coś tam z hałasem upadło i potoczyło się, wszyscy podnieśli na mgnienie oka głowy, a starszy pan po drugiej stronie stołu rzekł ze słodyczą: - Łóżeczka? Łóżeczka ustawiają? Starszy pan był bardzo otyły, ale jego pulchne usta i żółte oczy, z których jedno miało siwą rzęsę, odznaczały się przyjemnym wyrazem, zwłaszcza gdy się uśmiechał, co czynił prawie bez ustanku. Starsza dama, jeszcze bardziej otyła, wyglądała surowiej, miała bystre piwne oczy i mięsistą, energiczną twarz. Siwe włosy były wysoko zaczesane i na czubku głowy okryte czarną koronką. Musiała być słaba na nogi, gdyż przy jej krześle stał, oparty o poręcz, wysoki kostur. Agnisia po chwili rozpoznała tych państwa. Widziała ich już parę razy w parku i na ulicy i wiedziała od matki, że to są starzy pastorostwo Wenordenowie. Mąż przełożonej był ich synem, oczywiście, był nawet podobny do matki, tylko weselszy i szczuplejszy. Przyjrzawszy się wszystkiemu Agnisia zaczęła po trosze brać duchem udział w rozmowie, to uśmiechając się na zasłyszane żarty, to usiłując zrozumieć niemieckie zwroty - gdy pani Wenordenowa rzekła nagle: - Jeżeli już skończyłaś, Agnisiu, to możesz wstać. Pewno chcesz się rozpakować i poukładać rzeczy. Tam na górze światła pozapalane. Mam nadzieję, że się nie boisz iść sama. - Nie - pośpieszyła zapewnić Agnisia. Chciała dodać, że rzeczy sobie, czekając na kolację, poukładała, ale na to już jej odwagi nie starczyło. Na górę oczywiście nie bała się pójść sama, więcej bała się pustych pokoi w domu, gdzie każdy kąt miał jakąś swoją historię, pobudzającą do wyobrażania sobie różnych strachów. Ale znalazłszy się w połowie drogi na drugie piętro, usłyszała trwającą jeszcze w sypialniach krzątaninę. To zatrzymało ją w drodze. Stanęła przy oknie klatki schodowej, przez które widać było podwórze i dalej za bramą - światła miasta. - Jak smutno - pomyślała, bliska płaczu. Po pewnym czasie usłyszała na dole w jadalni odsuwanie krzeseł, otwieranie i zamykanie drzwi, zmieszane odgłosy rozmów raptem wybiegły do sieni i ucichły, a potem dało się słyszeć kołatanie laską i ciężkie stąpanie w dół po schodach. Niebawem zobaczyła, jak starzy pastorostwo wytoczyli się na podwórze. Szli potykając się o kamienie, kostur pastorowej stukał, zgrzytał, a nawet krzesał iskry. Agnisi przyszło nagle do głowy, że zaraz pewno ktoś podąży na górę i spotka ją, stojącą tak bez powodu na schodach. Pędem przebiegła ostatnie przęsło i po drodze natknęła się na znajomego już sobie stróża, który właśnie schodził i pociągając nosem obcierał go sobie ręką. - Panienka może się już kłaść spać - rzekła Tekla przyjaźnie, ujrzawszy ją wchodzącą do sypialni. - My tu trochę zabałamucili, bo się pokoje odnawiali i łóżka panienków były na strychu. Musieli my je ustawić. W tejże chwili na pierwszym piętrze rozległo się strojenie skrzypiec i próbowanie na nich jakiejś melodii. - Nasz pan ładnie gra - zauważyła Tekla - ale żeby to zagrał jak się należy. Ciągle tylko przykręca i przykręca te struny - roześmiała się. - No, tera dobranoc panience. Spod smyczka wybiegł rzewny tryl. Napełnił całe domostwo przeciągłym dżwiękiem i zaraz urwał się. Gdy Agnisia leżała już w łóżku, nadeszła panna Woelke, zgasiła lampę w sypialni, na palcach wsunęła się za zielony w białe nasturcje parawan i zapaliwszy tam światło jeszcze się chwilę krzątała. Cienie jej rąk czeszących długie sploty snuły się po zielonym kretonie parawanu, po ścianach, po suficie. Ukończywszy czesanie panna Woelke podeszła do parawanu. Była tak wysoka, że gdy się wspięła na palce, głowa jej wysunęła się całkiem ponad ramę. Chwilę patrzyła z uwagą, a zobaczywszy, że Agnisia nie śpi, wykonała ręką na dobranoc taki znak, jaki się daje odjeżdżającym. Agnisi zrobiło się gorąco. Chciała powiedzieć: "Gute Nacht" - ale na myśl, że usłyszy te słowa w swoich ustach, dostała bicia serca. Nigdy nie myślała, że to tak ciężko być między obcymi. Gdy na nas nie zwracają uwagi, ogarnia żałość, gdy się odezwą - strach odbiera przytomność. A przecież, mój Boże, latem czuła się tak pod każdym względem gotowa do rozpoczęcia życia w szkole! Wkrótce i lampa panny Woelke za parawanem zgasła. Naokoło rozpostarła się wielka cisza pustego wnętrza, Agnisia patrzyła na niezasłonięte okna i bladą ciemność sypialni. W domu były okiennice i całą noc paliła się lampka oliwna. W domu! Na wspomnienie samego tego słowa siły ją opuściły i zaniosła się prawie od płaczu. Spokojny, rytmiczny oddech śpiącej już Niemki przycichł, za parawanem nastało baczne, wyczekujące milczenie. Po chwili ostrożny i zatroskany głos nauczycielki zapytał: - Na, warum weinst du doch so? Agnisia wstrzymała płacz i nieomal że oddech. Kiedy jej się wydało, że panna Woelke już znowu śpi, szlochała spazmatycznie dalej. Ale frojlajn niebawem poruszyła się, a nawet jakby siadła na łóżku. - Hör doch auf - rzekła prosząco. - Sei doch verniinftig. Po czym nagle wyskoczyła z łóżka, zaczęła coś na siebie naciągać i przyszła w szlafroku do Agnisi. Przysiadła na brzegu jej łóżka i założyła ręce na piersiach. - Na - rzekła. - So unglücklich bist du doch nicht. Warum weinst du denn?... Nie otrzymawszy odpowiedzi westchnęła śpiewnie. - Ja - rzekła po chwili półgłosem. - Warte mal... I nagle zaczęła coś opowiadać rozplótłszy ręce i pomagając sobie gestami. Agnisia pamiętała trochę niemieckiego z domu, z czasów bony Ślązaczki, ale teraz rozumiała tylko piąte przez dziesiąte. Było to, zdaje się, opowiadanie z przeżyć szkolnych samej panny Berty Woelke. W miarę osłuchiwania się, Agnisia coraz więcej rozumiała, w końcu zaczęło ją to zajmować, nawet bawić. Przy jakimś epizodzie roześmiała się. Łzy oschły. - Um Gottes willen - przerwała sobie nagle panna Woelke usłyszawszy gdzieś daleko na mieście bijący zegar - s'ist ja schon elf! Uścisnęła lekko palce leżącej na kołdrze Agnisinej ręki i wesoła, wysoka, odeszła do siebie za parawan. Agnisi zrobiło się nijako na myśl, że jutro ma nadjechać tyle nowych dla niej osób. Szkoła z samą tylko panną Woelke zdawała jej się w tej chwili dostatecznie przyjemnym miejscem pobytu. W toku tej myśli zasnęła. Zbudził ją turkot. Otwarła oczy i nie mogła poznać, gdzie jest. Przez chwilę miała wrażenie, że słyszy wózek mleczarski, który co dzień o świcie tak samo turkotał przejeżdżając koło serbinowskiego dworu. Zaraz ojciec zacznie chodzić po swoim pokoju. Zaraz będzie dawał mleczarzowi Józefatowi na sprawunki do miasta i pytał, jaka tam dziś pogoda. Oprzytomniawszy spostrzegła obce ściany i rozpoznała, że to wozy jadą widać ulicą. Przeniknęło ją krótkie, bolące rozczarowanie, które wnet przeminęło. Zastąpiła je niespokojna myśl, jak też wszystko się dalej potoczy. 2 Pensjonarki zjeżdżały się do szkoły w ciągu całego dnia. Nim zjawiły się pierwsze z nich, Agnisia przeszła do sąsiedniej, położonej od strony podwórza sypialni i wyglądała przez okno. Widok na dziedziniec, bramę, rzekę za bramą i piętrzące się w dali za rzeką miasto radował ją, zwłaszcza że na dworze była pogoda. Żałowała prawie, że rodzice zostali tak sami w Serbinowie, nie mogą stać z nią tutaj przy oknie i patrzeć na miasto w słońcu. Gdy jednak do pokoju zaczęły wpadać obce dziewczęta, straciła na animuszu. Udawała, że dalej wygląda, ale to, co widziała, przestało ją zajmować. Wolałaby teraz być w swojej sypialni, tylko że nie miała siły przejść przez pokój wobec tych wszystkich nieznajomych. I znów gwałtownie zatęskniła do domu, nie poszczególnie do ojca, matki czy któregoś z rodzeństwa, ale do tej swojskości, do tego rodzimego biegu rzeczy, w którym wszystko jej było znajome, z którym żyła i poruszała się w takt. Wypatrzywszy wreszcie chwilę, kiedy dziewczęta rozbiegły się po piętrze, przeszła jak po zarzewiu do siebie i przysiadła na stołeczku obok swojego łóżka. Tam spędziła większą część dnia; ten pokój był jeszcze wciąż pusty, przechodzono tędy jedynie. Poza tym w całym domu wrzał zgiełk. Przybyłych dotąd dziewcząt było najwyżej dwadzieścia, ale roiły się, jakby ich było ze sto. Drzwi trzaskały, schody tętniły, na dole oglądano z hałasem klasy, z pierwszego piętra przybyłe z niektórymi uczennicami matki, ugadujące się tam z przełożoną, wołały swoich córek; na drugim piętrze, w małym pokoiku z fortepianem, jedna z panien grała: Bywaj, dziewczę, zdrowe, Ojczyzna mnie woła... Druga wtórowała jej śpiewem, a potem obie przeszły z zapałem na piosenkę: Dziewczę z buzią jak malina, Twoje oczy gwiazdy dwie... Nad wieczorem przybyła kurierką od Czałbowa ostatnia partia pensjonarek. Wszystko rzuciło się na schody. - Kto przyjechał? Nina Wrońska? Patrzcie, jak ta Klara urosła! - Jak to, a Przyjemska? Joasi nie ma? Jest! Jest! - rozlegało się z dołu. - A Marta? Marcisko, jak się masz stara! Helena obcięła sobie włosy! Panny! Helena obcięła sobie włosy! Nie drzyjcie się tak! Bębenki popękają! Trzymajcie mnie, bo trzasnę! Zośka! Cierpiatka! Bardzo jęczałaś przez lato? Marta! Słuchaj! Marta! Maaarta!! Słuchaj! Wkrótce wszystkie te słowa znikły w ogólnym szczebiotliwym hałasie. Agnisi było smutno, że nie bierze w namiętnej wesołości powitań żadnego udziału. Ach, żeby tak wrócić pędem do domu! Serbinów zdawał jej się miejscem ludnym i pełnym życia w porównaniu z tą hałaśliwą pustynią. Nagle serce jej mocno zabiło. Usłyszała miękki, melodyjny głos pani Wenordenowej, który pytał: - A gdzie jest Agnisia Niechcicówna? Wesoła wrzawa zaczęła się zbliżać w jej stronę. Nim się w sobie zebrała, otoczyły ją uśmiechające się twarze i wyciągnęły się do niej ochocze ręce. Okazało się, że cztery z ostatnio przybyłych są Agnisinymi koleżankami z drugiej klasy. - To jest, patrz, Agnisiu, Nina Wrońska - śmiała się przełożona pociągając ku niej najmniejszą z dziewczynek. - Pocałujcie się i bądźcie przyjaciółkami. Nina marzy o przyjaciółce. Żebyście mi się kochały. Wasze łóżka kazałam postawić koło siebie. Mimo serdecznego przywitania trzy inne: Klara Hilchen, Zosia Dziewońska i Helena Filińska, zaraz się ulotniły, ale Nina wzięła poważnie sprawę zaprzyjaźnienia się z Niechcicówną i została. - Moją jedną walizkę - rzekła - wzięli, zdaje mi się, na tamtą stronę. Chodź, pomóż mi ją przynieść. Agnisi te, które odeszły, podobały się lepiej od Ninki, ale była dość rada, że przyjaźń, ustanowiona między nimi w tak dziwny sposób, włączyła ją niejako w grono uczennic; że miała już w nim swoje miejsce. Wdzięczna przełożonej i Wrońskiej, podążyła skwapliwie na drugą stronę piętra. W znajdującej się tam sypialni spostrzegła śród kręcących się dziewcząt bardzo śniadą panienkę, która czesała się przed wiszącym na ścianie lusterkiem. Ta właśnie obejrzała się na wchodzące dużymi, jasnoszarymi oczyma. - Pewno przyszłaś po twoją walizkę. Stoi pod oknem - zwróciła się do Wrońskiej słabym, pieszczotliwym głosem. - Kto to był? - spytała Agnisia, kiedy wracały. - To Joasia Przyjemska. Jest w trzeciej klasie - objaśniła Nina. - Martwię się - dodała - bo jak śpię, to mi zawsze kołdra zlatuje. To na tę stronę, to na tę. A tobie nie zlatuje? I nie czekając odpowiedzi zaproponowała: - Wiesz co, ustąp mi twego miejsca. Przesuniemy łóżka tak, żebym ja spała przy ścianie. Tobie jest na pewno wszystko jedno i ty na pewno spokojnie śpisz, a ja się rzucam we śnie. Ja muszę spać przy ścianie! To mówiąc potrząsnęła ciemnymi kędziorkami i podniosła energicznie do góry przezroczystą twarzyczkę z zadartym noskiem, od którego nasady biegły ku policzkom dwie naciągnięte fałdki, nadające fiołkowym oczkom wyraz jakby cokolwiek chytry. - Mnie jest wszystko jedno - zapewniła gorąco Agnisia. - No, to dalej!... Zabrały się do przesuwania łóżek, co rozdrażniło Zosię Dziewońską. - Ach - biadała - po co wy to robicie? Nie możecie jednej nocy spać tak? Nina ma zawsze jakieś takie pomysły. Do czego to podobne? A przyjrzawszy się krytycznie Agnisi szarpnęła ją za ramiączko fartucha. - Co to takiego? - spytała. - Jak ta dziewczyna ma fartuch uszyty? Przecież to niepraktyczne. Agnisia zaczerwieniła się. Spostrzegła, że ma fartuch uszyty inaczej niż wszystkie i poczuła się jakby napiętnowana. Odetchnęła dopiero, kiedy go zdjęła. - Czego ta Cierpiatka już trzeszczy? - oburzyła się ze śmiechem Nina. - Nie uważaj na nią, ona wiecznie szuka dziury w całym. Chodź, pójdziemy się myć. Będziemy zawsze wszystko robić razem, prawda? Z dołu zabrzmiał głos pani Wenordenowej. - Bonjour, m-lle Alice. Bonjour cherie... - Bonjour, madame - odpowiadał ktoś spokojnie i niezbyt gorąco. - Mais bonjour, Klara, bonjour Jeannette. - Och, que vous etes devenues grandes - mówił ten sam głos obojętnie i grzecznie. Przez umywalnię przeszła panna Berta Woelke w czerwonym żakiecie i szarym filcowym kapeluszu. - Wie gehts? - zawołała błysnąwszy pięknymi zębami. Jeździła do granicy na spotkanie panny Alicji. Zrobił się zamęt. Jedne biegły na dół witać Francuzkę, inne obstąpiły nie widzianą jeszcze pannę Bertę. Na koniec wszystko się powoli uspokoiło. Nina wychyliwszy się z łóżka opowiadała Agnisi swoją historię. - Moja mamusia - szeptała - nie żyje, a tatuś mieszka daleko, daleko. W Rosji. Już go rok nie widziałam. Na wakacjach byłam u Zośki Dziewońskiej. U Cierpiatki. Tak ją nazywamy. A teraz będę jeździć do ciebie, prawda? - Tak - potwierdziła machinalnie Agnisia. Nie miała chęci podtrzymywać rozmowy z Niną, jakoś więcej zajmowało ją, co robią trzy pozostałe drugoklasistki, które miały spać wszystkie w tej samej sypialni. Dotąd jeszcze żadna z nich się nie położyła. Helena Filińska dopiero teraz przyszła z dołu i w sypialni zrobiło się jakoś mniej obco, gdy się zjawiła. Agnisi zdawała się ona jakby już przedtem znajoma, gdyż uścisk jej dużej ręki przy powitaniu coś przypomniał. Ale co? Aha, prawda, przypominał Aneczkę Niechcicównę. Nie budził tych samych uczuć, co niegdyś Anka, lecz dodawał odwagi, oswajał z duchem zdarzeń. Twarz Heleny była wąska, trójkątna, o śmiałych jasnych oczach, bardzo cienkim nosie, i bardzo szerokim, wysokim czole. Krótkie, tłuste włosy były zaczesane do góry i przyciśnięte półkolistym czerwonym grzebieniem. A najmilsze było to, że Helena do niej właśnie zwróciła się zaraz po przyjściu. - Stara się na mnie uwzięła - rzekła pół z dąsem, pół humorem. - Ledwo przyjechałam, już sto pretensji. "Masz dawać przykład i masz dawać przykład". A niech się wypcha! Siadła nagle na łóżku Agnisi i roześmiała się. - Nie przejmuj się, broń Boże, tym, co mówię - zastrzegła się. - Ja lubię tak wyplatać, ale to nie ma znaczenia. W gruncie rzeczy mam dobre serce, przekonasz się. A stara... to jest przełożona - jest morowa facetka. Jednym słowem, porządny z niej człowiek. Ale muszę się ostro trzymać, boby mnie jak nic zjadła w kaszy. No, do widzenia tymczasem. Idę się myć. I odchodząc rzuciła Agnisi w powietrzu pocałunek, nie ręką, tylko ustami. Miała trochę rubaszny, ale serdeczny sposób bycia. Nina zerwała się z poduszek i rzekła: - Nachyl się, Niechcicówna, coś ci powiem. - Pani bardzo lubi Helenę - zaczęła szeptać - ale strasznie jest dla niej wymagająca. A ja uważam, że jeszcze za mało, bo Helena to diabeł. Chociaż Klara jest gorsza. Z drugiej strony podeszła do Agnisi nieznajoma dziewczynka z sąsiedniej sypialni. - Przepraszam, gdzie jest umywalnia? - zapytała nieśmiało. - Tam - pokazała Agnisia z tryumfem. Poznała, że to dziecko przyjechało widać dziś po raz pierwszy i jest jeszcze bardziej nowe niż ona. To ją przejęło miłym uczuciem zadomowienia. Gdyby mogła jeszcze pogadać z Klarą Hilchen i przejednać Zosię Dziewońską, wobec której czuła się winna, że ją uraziła krojem swojego fartucha! Ale Klara z nikim w ogóle nie rozmawiała. Stała pod przytwierdzoną do ściany lampą, zupełnie jeszcze ubrana, i czytała. Nad ślicznym, jakby puszystym rumieńcem jej policzków ciemniały gęste, długie rzęsy spuszczonych oczu. - Klara, kładź się! Do czego to podobne, takie czytanie po nocy - gderała na nią Zosia. - Nigdy nie czyta i raptem zatopiła się w książce. Jużeśmy dosyć napodziwiały tę twoją nową suknię. Już wiemy, jaki gatunek, po ile łokieć. Możesz się wreszcie rozebrać! Aj!... Klara rzuciła nagle książką w Zośkę Dziewońską. Książka odbiła się o poręcz łóżka i upadła na ziemię koło Agnisi, która schyliła się i podniosła ją. - Walter Scott - przeczytała głośno - "Ivanhoe". Znam to - pochwaliła się. - Dlaczego ty seplenisz! - jęknęła Dziewońska zmartwiona. - Patrzcie, jak ta Niechcicówna sepleni. Przecież od tego można się odzwyczaić. - Po co? Mnie się to podoba - oświadczyła Helena. - Ty, Dziewońska, przestań raz trzeszczeć jak spróchniałe drzewo! - Przy tych słowach zachwiała się i krzyknęła. Klara bowiem wywróciła koziołka, a wyciągnąwszy się na podłodze, chwyciła ją za nogę i obaliła. Chwilę szamotały się tłumiąc śmiechy. Panna Berta klasnęła w dłonie za parawanem. - Klara! Przestań! Co zanadto, to niezdrowo. Myślałam, że nabrałaś przez wakacje rozumu - perswadowała Helena. Klara wstała. Jej uroczo niebieskie oczy patrzyły dziko, a jasne włosy były potargane. Gwiżdżąc zrzuciła z siebie odzież i skoczyła do łóżka. - Co to? - denerwowała się Dziewońska - czy u was w domu nie myją się przed spaniem? Do czego to podobne?... - Idź na skargę - rzekła sennie Klara. - Klara myje się tylko w perfumach i wonnych olejkach - objaśniła Helena. - A że tu nie ma "takowych"... Klara rzuciła w Helenę jaśkiem. Panna Berta znów klaskała za parawanem. Agnisia śmiała się rozbawiona, gdy wtem uczuła, że Nina pociąga ją za ramię. - Śpisz? Bo ja ci jeszcze coś chcę powiedzieć. Postanowiłam zostać świętą. Rozumiesz? Nie kląć. Nie dokazywać. Poświęcać się. I w ogóle. Zaczniemy od jutra. We dwie będzie łatwiej. Dobrze? No, śpij już, śpij. - Ja jeszcze nie wiem... - rzekła Agnisia zaskoczona. Zrobiło jej się żal, że nie śpi koło Heleny. Po chwili uczuła ponownie rękę Niny na swym ramieniu. - Odwróć się jeszcze na chwileczkę - szepnęła przyjaciółka. - Wiesz co? Klara jest uświadomiona. A ty? Bo ja... tak trochę. Chcesz, to ci jutro albo kiedy opowiem. Jak się dziecko rodzi. I w ogóle... - Nie chcę - odparła po cichu, ale gwałtownie Agnisia. - Dlaczego? - zdziwiła się Nina. - Jakaś ty, rzeczywiście... Ale to nic... Zosia Dziewońska zaczęła ciężko wzdychać. - Wszystko mi się tak w koszyku pogniotło, że nie wiem, jak ja jutro co włożę. Raptem rzekła na głos: - Tu okropnie czuć wapno. Jak to można odnawiać sypialnie przed samym naszym przyjazdem. Ojej, czy wy nic nie czujecie? - Nie trzeszcz. Śpij! - rozkazała Helena. W drugiej sypialni rozległy się zduszone śmiechy i szepty. Panna Berta odsunęła krzesło i wyszła zza parawanu. - Nicht schwatzen! Schlafen! - zawołała melodyjnie i zdmuchnęła przytwierdzoną do ściany lampę. Nazajutrz Agnisia zbudziła się czymś niejasno zatrwożona. Rozejrzawszy się spostrzegła na krześle przedmiot swojej udręki. To ten nieszczęsny fartuch, który był inaczej uszyty niż wszystkie pensjonarskie fartuchy. Zamiast kwadratowego napierśnika z szelkami miał od pasa na ukos przez piersi szalowe skrzyżowanie, obszyte w dodatku szeroką falbanką. Wczoraj wieczorem zauważyła go i wyśmiała tylko Zośka Dziewońska, dziś pewno wszystkie będą go sobie pokazywały palcami. Może iść bez fartucha? Nie, to też zwróci uwagę. Wtem zadzwonili na pacierz, nie było czasu się namyślać. Zapięła fartuch i jakoś poszło gładko, nikt się nie przyczepił. Zosia tylko, wysoka i koścista, spoglądała z ukosa czarnym, bystrym okiem na Agnisine falbanki, jakby widziała w nich czyhające na siebie niebezpieczeństwo. Natomiast kiedy zbiegały na dół, ktoś powiedział w gromadzie: - Patrzcie, ta nowa ma ładny fartuch. Nie taki już zwyczajny jak wszystkie - i Agnisia znów weselej podniosła do góry głowę. Lecz kiedy znalazła się na dole, uczuła z przerażeniem, że musi jeszcze raz na nowo przeżyć swoje wstąpienie do szkoły. Klasy i korytarze mrowiły się od mnóstwa przychodnich. Znajome twarze pensjonarek znikły bez śladu w tłumie, wszystko było znów obce i niepewne. Stanęła pod ścianą, wypatrując gorączkowo jakiegoś miejsca czy też momentu, który by jej pozwolił złączyć się z tętniącym wkoło, ruchliwym, piskliwym zgiełkiem. Raptem zobaczyła Helenę. Podbiegła, chwyciły się za ręce. - Chcesz ze mną siedzieć? - zapytała Helena. Agnisia na to z żarem: - Bardzo! Bardzo! Stojąc śród zalewu przychodnich rozważały sprawę obrania miejsca w klasie. Helena rozglądała się przy tym, jakby szukała kogoś, kto tę sprawę rozstrzygnie. - Poczekaj - mówiła z roztargnieniem. - Zaraz, zaraz. Wiesz - dodała - lepiej nie licz na mnie. Ja jestem taka nieobliczalna. Stara zawsze to mówi. Do Agnisi przystąpiła tymczasem Nina Wrońska. - Gdzie jesteś? Ja cię szukam - rzekła biorąc ją wpół i usiłując ją podnieść. - Siedzimy razem, naturalnie. Agnisia obejrzała się na Helenę odchodzącą w głąb klasy z którąś z przychodnich. Coś sobie opowiadały zanosząc się od śmiechu. Agnisia miała nieprzyjemne wrażenie, że Helena, umawiając się z nią, czekała właśnie na tamtą. Dała się przeto pociągnąć Wrońskiej. Zresztą wiedziała, że tak się skończy; i nawet uważała, że to jest w porządku. Poczuwała się do jakichś nieokreślonych zobowiązań wobec Niny. Usiadły, co prawda, nie na długo, gdyż tego dnia podyktowano im tylko spis podręczników i plan lekcji. Uczyniła to w ich klasie nauczycielka polskiego, panna Żmijewiczówna, niemłoda już, tęga osoba w brunatnej sukni i o tego samego koloru włosach i oczach. Agnisia znała ją z egzaminu, po którym panna Żmijewiczówna wyjechała jeszcze na parę dni do rodziny; wróciła dopiero wczoraj późnym wieczorem, ale rano była już z pensjonarkami na pacierzu. Teraz wszedłszy do klasy schyliła się, podniosła z ziemi walający się przy progu skrawek bibuły i wrzuciła go do kosza. - Nudziara i porządnicka - objaśniła później Helena. - Wiesz, jak ją nazywamy? Tabaczka. Agnisi wydała się ona jednak miłą, zwłaszcza że poznała ją i przywitała słowami: - A, to Niechcicówna, co tak dobrze zdała egzamin. Niebawem poprowadzono uczennice do kościoła. Protestantki (Klara Hilchen) poszły z panną Bertą do ewangelickiego, katoliczki pod przewodem Tabaczki - do Franciszkanów, gdzie proboszczem był prefekt szkoły. Nazajutrz Agnisia zobaczyła już wszystkich innych nauczycieli. Ich również znała z egzaminu i była rada, że wszyscy ją zapamiętali i od razu poznali. To zwróciło na nią uwagę koleżanek, czuła się prawie szczęśliwa. Ale to było jeszcze kruche szczęście, które pierwszy lepszy niepomyślny drobiazg przeobrażał w gorzkie żale i płacz z tęsknoty za domem. Jednakże gdy wyjechała niebawem na niedzielę do Serbinowa i kiedy potem o zmierzchu wracała na pensję, żałowała prawie, że wyjeżdżała. Nie tkwiła jeszcze dosyć mocno w życiu szkoły. Bała się, że odjechawszy bodaj na tak niedługo, będzie się musiała na nowo przyzwyczajać. I tak było. Znowu tedy płakała w nocy i była zadowolona, kiedy jednej z następnych niedziel rodzice, zamiast ją zabrać na wieś, sami ją przyjechali odwiedzić. Zobaczyła ich oknem, idących przez podwórze, i wybiegła naprzeciw, ale w pół drogi stanęła. - Cóż? - pytali podchodząc. - Nie poznajesz twoich rodziców? Nie chcesz się z nami przywitać? Nie, to nie to. Ale rodzice nie istnieli dla niej dotychczas sami w sobie. Stanowili część domu i Serbinowa. Czuła ich zawsze wrośniętych w te ściany, drzewa, pola, w których się wychowała. Nawet gdy na parę godzin pojechała z nimi do miasta, zawsze jeszcze to wszystko jechało razem. Aż nagle, gdy tak szli ku niej od bramy w odwiedziny, ujrzała ich po raz pierwszy jako ludzi mających swoje odrębne istnienie. Jako wysokiego pana z opaloną twarzą i jako drobną, trochę mizerną panią o wielkich, szarych oczach. Poszła z nimi do cukierni, chodzili razem w szumie i szeleście zeschłych liści po parku, a ona wciąż nie wiedziała, jak się wobec tych odmienionych rodziców zachować. Zwłaszcza że i rodzice byli zakłopotani, myśl ich najoczywiściej uciekała do czegoś, co Agnisi nie było wiadome. Spoglądała więc na nich pytająco i z rozżaleniem, na co matka w końcu odpowiedziała: - Mamy kłopot z panem Katelbą. Ojciec żachnął się na te słowa. - Ja - rzekł - nie mam z nim żadnego kłopotu. Pani Barbara nie chciała się sprzeczać i zamilkła, a po chwili przypomniała sobie z żywością. - Ale prawda, wiesz? Nasza panna Celina jest u wujenki w Kalińcu. W sklepie. Tak nie chciała, a w końcu przyjęła to miejsce. Agnisia wiedziała o tym, gdyż chodziła zeszłej niedzieli na podwieczorek do Ostrzeńskich. Miała tam być i panna Celina, ale nie przyszła. - A do sklepu ja nie lubię wstępować. Pensjonarki - rzekła z wahaniem - kupują tam czasem kajety, ale potem tak narzekają, że u Ostrzeńskiej, mówią, nie trzeba kupować, bo ona zawsze byle co wkręci, a im gorszy towar, tym więcej go zachwala. - O każdym kupcu tak mówią - roześmiał się Bogumił. - Może w tym jest coś prawdy. - Tak, ale wujenka czyni to w dobrej wierze - uważała za stosowne powiedzieć pani Barbara. - Bo jest zawsze przekonana, że wszystko jest takie, jak ona chce, żeby było. Agnisia nagle zaczęła rodzicom opowiadać coś ze swojego nowego życia. Poczuła się z nimi na powrót swojsko i dobrze, ale właśnie czas już był wracać. Gdy szli znów ku szkole przez podwórze, Agnisia stanęła w pąsach, bo naprzeciwko podążały, widać na spacer, panna Berta i panna Alicja. Minęły Agnisię, odpowiedziawszy uśmiechem na jej dygnięcie. - Ta wysoka, czarna, w czerwonym żakieciku to pewno Francuzka? A ta blondynka - Niemka? - zapytała pani Barbara. - Nie! Wprost przeciwnie - wykrzyknęła Agnisia rozbawiona, ale i oburzona, że skromną, niepokaźną Alicję wzięto za budzącą ogólny podziw Bertę Woelke. - Co ty mówisz? - zdziwiła się pani Barbara, a obejrzawszy się rzekła: - A rzeczywiście. Ta czarna, chociaż przystojna, chodzi niby grenadier. Blondynka ma więcej wdzięku, jak to zwykle Francuzki. 3 Kłopot z panem Katelbą zaczął się od tego, że w dwa dni po odjeździe Agnisi do szkoły pani Barbara przyszła do męża wcześnie rano, jeszcze nim skończył się ubierać. - Czy ty wiesz - spytała zatroskana - co się stało? Katelba wczoraj wieczorem po dyspozycji wziął bryczuszkę w jednego konia i pojechał widać do Nieznanowa, bo dzisiaj nade dniem wrócił do domu, podobno pijaniuteńki. Jak dojechał, tego nie wiem, ale z bryczki nie mógł już zejść. Stróż był w kuchni po jedzenie dla psów i powiada, że go musiał prawie że zanieść do mieszkania. Bogumił milczał, zawstydzony, że nic o tym nie wiedział. - I konia - rzekł wreszcie - trzymał przez całą noc. - Nie rozumiem, co to znaczy - dociekała pani Barbara. - Bo chociaż się już nieraz na niego skarżyłeś, ale taka rzecz jak dzisiaj zdarza się z nim bodaj że pierwszy raz. I co teraz będzie? - Nie wiem - odparł Bogumił, zamyślony. - Nie wiem - powtórzył widząc jej trwożne spojrzenie. - Zobaczymy. Katelba wrócił rzeczywiście mocno nietrzeźwy. Zdołał się jednak widać jakoś przemocą przyprowadzić do przytomności, gdyż Bogumił wyszedłszy w podwórze spotkał go tam idącego chwiejnie w stronę stodoły, gdzie młócono. Rzekł z gniewem: - Pan jest, jak widzę, chory. Niech pan idzie i położy się spać. W takim stanie jeszcze się pan tu gdzie w maszynę wkręci. Nie chcąc się wdawać w rozmowę, Bogumił odwrócił się po tych słowach i odszedł. Gdy potem opowiadał to w domu, pani Barbara go zganiła: - Po co w niego wmawiasz chorobę? Przez dobroć uczysz go tylko wykręcać się i kłamać. - Już on dobrze wie, co o nim myślę - bronił się Niechcic. - Widziałem, jak się zmieszał. I przesadzając nieco, usiłował przedstawić wrażenie, jakie jego słowa na pisarzu wywarły. - Nie mogłem przecież - dodał - gadać z pijanym. Następnego dnia wieczorem po gospodarskich dyspozycjach Katelba, zostawszy jeszcze chwilę sam z Bogumiłem Niechcicem, poprosił go o urlop na kilka dni. Wyglądał bardzo źle. Powieki miał zaczerwienione od kurzu młocki, przy której strawił dzień, zaś na jego opalonej, podobnej spokojnym kamieniom polnym twarzy widniała taka rozterka, że częste u niego zaczerwienienie oczu sprawiało tym razem wrażenie, jakby tylko co płakał. Na zapytanie skąd mu przyszło do głowy chcieć się zwalniać, kiedy jest jeszcze tyle niepokończonych robót, odpowiedział z niebywałą, jak na niego, zrozpaczoną porywczością: - O, proszę wielmożnego pana, co muszę powiedzieć, to muszę, ale chyba dosyć lat służę, żebym się miał dla byle czego zwalniać. Ja obowiązek znam. Niechcic był zaskoczony, spodziewał się raczej wyjaśnień albo przeprosin. Chciał ostro powiedzieć coś o tym, że jeżeli ktoś zna swój obowiązek, to go nie zaniedbuje, jak to ma tutaj miejsce już od dłuższego czasu. Lecz spojrzawszy raz jeszcze na Katelbę uczuł, że chwila nie jest odpowiednia do czynienia wyrzutów. - No, więc - rzekł - siadajmy i niech pan powie, co się to z panem dzieje? Katelba usiadł i położył ręce na kolanach. Ściągając raz po raz grube, jasne brwi, oznajmił, że jego matka wychodzi za mąż. Ślub ma być w październiku, ale on nie może na to czekać, musi zobaczyć się z matką nie zwlekając. Musi się z nią rozmówić, gdyż to są nieprzyjemne rzeczy, do których on nie może dopuścić, których nie może ścierpieć. Bogumił zapytał po namyśle, czy to przedwczoraj doszła go ta wiadomość? - Tak, przedwczoraj. - Czy to z tego powodu piłeś pan gdzieś po nocy? Nie otrzymawszy odpowiedzi Bogumił dopełnił rozdrażniony: - Chociaż zauważyłem, że pan już nie od dzisiaj zagląda do kieliszka. - To i z tego, i nie z tego - odparł ponuro Katelba. - To są takie nieprzyjemne rzeczy - dodał wstawszy - że mnie się życie już przykrzy. I zamilkł w stanowczy, uparty sposób, zdający się świadczyć o zupełnej niemożności dokładniejszego wypowiedzenia się. Bogumił dał mu urlop nie żądając dalszych wyjaśnień. Katelba wyjechał jeszcze tego samego dnia w Lubelskie, gdzie matka jego była w służbie przy dworze. Po tygodniu wrócił tak zmieniony i zdenerwowany, że pani Barbarze wydawało się to rzeczą po prostu nie do pojęcia w takim krzepkim, sielskim człowieku. Zaczął się teraz na dobre opuszczać w zajęciu, nie zjawiał się do stołu, a z podwórza przychodziły przez kuchnię wiadomości, że ludzie coraz to słyszą go pomstującego na matkę. W dodatku Olesia Chrobotówna pojawiła się jakby na dobre w Serbinowie, a pana Katelbę widywano raz po raz włóczącego się z nią po folwarku i po wsi. Bogumił nosił się z myślą odprawienia Katelby, ale wstrzymywało go mętne przeświadczenie, że w tej sprawie jest coś do wyświetlenia. Więc czekał. Pani Barbara doszła na własną rękę do podobnego wniosku. - W tym się - mówiła - coś kryje, czego by się trzeba dobadać. Bo ja nie wierzę, żeby on miał wpaść w taką rozpacz z powodu samego tylko ślubu matki. - Temu ostatecznie można się i nie dziwić - próbował go tłumaczyć Bogumił. - Kiedy jest się samemu starym chłopem, to się nie ma tego na myśli, żeby matkę wydawać za mąż. - A ja ci mówię - twierdziła pani Barbara - że tu jeszcze w grę wchodzi owa Olesia Chrobotówna. Samej by mi to nawet może do głowy nie przyszło, bo jestem na te rzeczy jak ślepa, ale mi to wciąż ludzie w uszy kładą. To zresztą widzę i ja, że on właściwie już od roku nie jest ten sam, co był. I zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób ta sprawa mogła go tak znękać i wykoleić. Chrobotównę mieli sposobność, chociaż z daleka, nieco poznać. Jakieś półtora roku temu przybyła z miasta do krewnych, także samo Chrobotów, którzy w Starym Serbinowie siedzieli na pokomornym u włościanina Tomasza Kolańskiego. Najmowali u niego izbę i drewnianą klitkę przy stodółce, gdzie mieli warsztat szewski. Stamtąd Olesia chodziła jakiś czas na serbinowski folwark do pielenia buraków. Okazała się jednak w polnej robocie nietęga i niedługo przy niej wytrwała. Niebawem poszła do Kalińca, gdzie dostała jakoby miejsce w fabryce, zaś wkrótce przeniosła się do Nieznanowa i tam, jak mówiono, służyła za posługaczkę w szynku. Chodziła obdarta, lecz z fantazją. W uszach nosiła "srebrne" kółka, zaś ramiona okrywała kwiaciatą chustką z frędzlami. Urody była chuderlawej, mizerna i nierównego usposobienia. Nos miała duży, usta zawsze spieczone, oczy łagodne, brunatne, włosy jasne, głos niski i schrypnięty. Nim zaczęto mówić, że się zakochała w Katelbie, zbałamuciła niejednego z serbinowskich chłopaków. A i potem zresztą, gdy się już z pisarzem stowarzyszyła, zdarzało się, że nawet zamężne kobiety przychodziły na nią do Bogumiła na skargę. I prosiły, gdy się znów kiedyś o to zgłosiła, żeby jej nie brał do roboty. Bez osłonek opowiadały o tym, jaka to ona jest i ku czemu ludzi przywodzi. "Ona i z Nieznanowa - mówiły - choć się ino kiej niekiej tu pokazuje, dobrze poradzi nabroić". Wystarczy powiedzieć, że z nią nawet i dziewuchom, i dzieciom nieładnie jest przestawać, taka z niej gorszycielka. Chciały, żeby Bogumił Niechcic na to poradził. Ale on nic nie mógł poradzić i nawet jakoś trudno mu było winić Olesię, gdyż nie zdawała się być prawie człowiekiem, a jakby stworem, zbyt jednostronnie uzdolnionym do samej tylko cielesnej zażyłości. Poglądała ona i ku Bogumiłowi, ale on nie miał szczególnego upodobania do tego rodzaju dziwów natury. W lepszych związkach brnęło się i tak w prawdziwe mroki używania, a do takich, gdzie tylko o to szło, nie zbierała go już od dawna ochota. Ale rozumiał, że jak się z nią zszedł ktoś po ziemi tylko patrzący albo kto młody czy też niemocny duchem, to nie mógł z nią inaczej czynić, jeno jak lube chęci nakazywały, a mógł też zostać przez taki związek na dobre wytrącony z kolei. Pani Barbara przypuszczała to samo i o tyle się tylko dziwiła, że, jej zdaniem, prości ludzie na ogół dosyć łatwo przechodzą do porządku nad tego rodzaju miłosnymi historiami. I uprzytomniwszy to sobie, nagle zwątpiła o słuszności swoich poprzednich domysłów. - Może jednak nie o tę Olesię tu idzie? - rzekła. - Nie wiem. Ale w takim razie - o co? Usłyszawszy to zapytanie Bogumił poczuł niewytłumaczony wstręt do prowadzenia dalej rozmowy o Katelbie. - Nie ma się właściwie nad czym zastanawiać - zniecierpliwił się. - Jest młody. Ma jakieś swoje przejścia. Musimy to przeczekać. - Przeczekać? A jeżeli to się nie da przeczekać i jeżeli będziesz musiał go jednak odprawić? Już i tak widzę, że za niego pracujesz. A niech teraz nastanie nowy, którego będziesz musiał od początku wszystkiego uczyć, to wyobrażam sobie, co to będzie za męka - martwiła się pani Barbara. I wracając do już odrzuconych przypuszczeń, zawołała: - Żeby się też nie zakochać w porządnej jak się należy kobiecie, nie ożenić po ludzku! Przecież mogliby tu we dwoje pracować. - Wiesz, nie myśl o tym tak ciągle. Zajmij się swoim i zostaw mnie tę sprawę - wykrzyknął prawie Bogumił z nieoczekiwaną popędliwością, ale i z trudną do skrycia zgryzotą w tonie głosu. Zdawał się bać, aby się nie dogadali do jakichś niepożądanych rzeczy. Miał on tu bowiem coś na myśli, co go zaprzątało więcej, niż chciał. Ale to były podejrzenia zbyt przykre i zbyt jeszcze niejasne, aby się chciał nimi dzielić z żoną. Przeciwnie, drżał na myśl, że ona sama także na trop ten wpadnie. Ciężkie doświadczenia młodości nauczyły Bogumiła nie spodziewać się wiele dobrego od ludzi, lecz nie oczekując znikąd szczególniejszych dobrodziejstw, nie był też skłonny do upatrywania we wszystkim czyhających na niego zasadzek czy podstępów. Wyzbył się nadmiaru zaufania do świata, ale posiadał go jeszcze dość, aby nie obawiać się chytrości tam przynajmniej, gdzie sam postępował lojalnie i otwarcie. Ale o tyle prostoduszny nie był, aby ostatnie tygodnie nie dały mu pod tym względem pola do różnego rodzaju domysłów - szpetnych domysłów, które od siebie odpychał, aby znów do nich wracać, jak wraca się z przerażoną ciekawością do niespodzianie odkrytej na swoim organizmie wstrętnej choroby, patrząc i nie chcąc wierzyć. W żaden sposób jednak nie mógł powiązać różnego rodzaju szczegółów ze sobą w jedno ani dojść, jak, do stu diabłów, mogło to wszystko naprawdę i w całości wyglądać. A nieprzywykły do takich trawiących dociekań, bardzo się męczył i z prawdziwą przyjemnością odetchnął od nich pewnej niedzieli, kiedy Agnisia przyjechała z Kalińca. Byli tym przejęci, zapomnieli o wszystkim, co ich martwiło. Nad wieczorem, już po odjeździe Agnisi, Bogumił pełny jeszcze domowej wesołości, wyszedł zajrzeć w podwórze, co miał zwyczaj czynić zawsze przed nocą w niedzielę, jako w dzień, kiedy służba i dozór mogą nieco szwankować. Przechodząc wzdłuż dworskiej oficyny minął ciemne okno Katelby i przypomniał sobie z przykrością, że go znów nie ma. Jeszcze przed południem widziano go na szosie, pewno znów polazł do tego Olesinego szynku, do Nieznanowa. Oganiając się od tej myśli Bogumił obszedł wszystkie kąty podwórza, a kiedy wracał, spostrzegł, że ktoś biegnie pędem ode dworu ku stajniom. Za chwilę poznał w biegnącej Felicję, która coraz to stawała, rozglądała się, a nie widząc go w mroku, zaczęła w końcu wołać: - Proszę wielmożnego pana! Proszę pana! - Ja tu jestem - oznajmił. - Co się stało? - Oj, proszę pa... - zatchnęła się od biegu - ...proszę pana. Z naszym panem pisarzem coś się zrobiło. - Odetchnijże spokojnie - upomniał ją. - Kto to słyszał tak lecieć bez pamięci. Co się miało z nim stać? Upił się pewno znowu. Wydyszawszy się Felicja opowiadała po drodze: - Upić, to się może i upił, ale co zaczął wyprawiać - to niepodobne rzeczy. My akurat z panią szykowałyśmy do kolacji, aż tu on wchodzi prosto na nas. I tak się jakoś taczał, tak się stawiał, tak coś mówił, aż my się z panią przelękły. A on tylko: "gdzie pan i gdzie pan?" Pani go złapała za ramię i: "pan się - mówi - Boga nie boi" - a on powiada: "Boga to ja się - mówi - nie boję, ale diabła się - mówi - boję, bo on już po moją duszę tu idzie". I tak jeszcze coś krzyczał, tak wyrabiał, aż dzieci przyleciały, a ja do niego mówię: "niech pan pisarz idzie się wyspać" - a on: "co mam spać - powiada - w grobie się dosyć wyśpię". - I ledwie że to powiedział, aż tu patrzymy, a on się obalił na ziemię. I zaraz pani mi co duch kazała pana szukać. Bogumił słuchał w milczeniu. - Uważaj - rzekł tylko, gdy się zbliżyli do furtki i odemknął ją szerzej. - Ciemno - dodał - będzie pewno coś padać. Gdy przybyli do domu, Katelby już nie było. Pani Barbara siedziała smutna w kącie. Z drugiego pokoju słychać było, jak Tomaszek i Emilka opowiadają sobie z ożywieniem przebieg wypadku. Felicja przystąpiła do stołu i dalej kończyła go nakrywać. - No co? Poszedł? - zapytał Bogumił biorąc sobie z pudełka na stoliku papierosa. - Wstał i poszedł - odparła osowiale pani Barbara. - Zdaje mi się, że trochę otrzeźwiał. Strasznie wódka od niego buchała. Nie wiem nawet, czy się dowlókł, czy się tam znów gdzie nie przewrócił. Wiesz, ja myślę, że trzeba do niego iść. Ja się o niego boję. I boję się, żeby mi gdzie pożaru nie zaprószył, jak zacznie zapalać światło. - Dobrze, zaraz do niego pójdę. - Nie. Nie chodź sam. On był jakiś niesamowity. Jeszcze ci co zrobi. Bogumił roześmiał się kpiąco i szorstko. - Naprawdę... Ja z tobą pójdę, mój drogi - prosiła. - Nie - rzekł tak ostro, że pani Barbara przestała nalegać. Natomiast widząc, jak Bogumił pomału zapala nad lampą papierosa, popadła w odmienny niepokój. - Nie idziesz? Idźże. Ja drżę, że może z nim się co stało. - Zaraz idę - odparł, a spojrzawszy przelotnie na stół dodał: - Jedzcie, nie czekajcie na mnie z kolacją. Zapaliwszy papierosa, wyszedł. Przed domem stanął i spojrzał w górę. Poczuł na twarzy nieprzeliczone dotknięcia mżącej wilgoci. Na niebie panowała gruba ciemność. - Trzydniówka - pomyślał idąc w stronę dworskich oficyn. Ciążyło mu poczucie, że idzie ku jednej z tych rzeczy, w których nie ma utartego wzoru działania, żadnego przykładu, jak postąpić, żadnej wskazówki, co tu może się okazać zwycięstwem, zarówno życiowo, jak pod względem moralnym. Czuł się zdany wyłącznie na siebie, na własne siły duchowe, osamotniony wśród gęsto zamieszkanego świata, jak w puszczy. Dawnymi czasy bywał nieraz w tym położeniu, i w o wiele ważniejszych sprawach, ale teraz brakowało mu do takich rzeczy, jak sądził, natchnienia i młodości. 4 Roman Katelba nie był tym razem tak pijany, jak to się pani Barbarze i Felicji zdawało. Upadł wprawdzie, miał bowiem słabą głowę i napiwszy się stracił przede wszystkim zmysł równowagi cielesnej, ale gdy potem wstał i wyszedł, nie czuł tego zupełnego stępienia i zaniku wszelkich władz, jaki bywa po ciężkim zatruciu alkoholem. Przeciwnie, był dalej podniecony, chociaż nie na tyle przytomny, by wiedzieć, co uczyni za chwilę. Taczając się odnalazł właściwą sionkę i drzwi swojego pokoju. Drżącymi rękoma przeszukał wszystkie kieszenie, znalazł zapałki, zaświecił lampę, która zaraz zaczęła kopcić, i rzucił się na łóżko. W tejże chwili zaczęło mu się majaczyć, że trzyma w rękach telegram. I ni to czyta, ni to jakoś inaczej dowiaduje się, że w tym telegramie piszą: - Gorsze mi. Przyjedź zaraz. Konkurent świnia do grobu mnie zapędzi. - Żałość i trwoga zdjęły go na te słowa, nuże więc bieży przez pole, żeby matkę ratować, a ta matka nie gdzieś daleko, ale tuż, tuż leży śród kartofliska na łóżku i kwili jakby niemowlę. Ale choć tak jest blisko, on, syn, nie może się do niej dowlec, nóg z ziemi powyciągać. Pot go zlewa, aż wtem patrzy, a to łóżko już pod nim, a w łóżku przy matce leży jakiś wygolony, siwy, niby pan dziedzic z Pamiętowa, ale tego nie dosyć, leży tam jeszcze i ten czarny, ten mąż cholera, konkurent, a jemu na ramieniu śpi jakby nigdy nic - Olesia Chrobotówna. Katelbie serce się na ten widok rozdarło. Rzucił się ich bić i rozpędzać, ale nie mógł nikogo dostać. Wstrząsały nim zduszone jęki, bił w coś, co stukało jak drewno; nie było już ni matki, ni łóżka, ni kartofliska, tylko stukanie rozlegało się coraz głośniej. Katelba otworzył z wysiłkiem oczy i zobaczył Bogumiła Niechcica, który stał w progu i zamykał za sobą drzwi. Znalazłszy się w pokoju Katelby Niechcic podszedł do stołu i przykręcił kopcącą lampę. Natychmiast wszystko zaczęło się pokrywać odrobinami sadzy. Katelba wstał, zakrzątnął się niepewnie, poprawił łóżko, niezgrabnie podsunął panu krzesło. - Pan się tu chce udusić? - rzekł Niechcic głośno i familiarnie, przy czym otworzył lufcik. Następnie usiadł, rozejrzał się po sinych, gołych ścianach i pomyślał, że trzeba tę stancję odnowić. - Już mi też nieraz chodzi po głowie - odpowiadał tymczasem Katelba - żeby sobie życie skrócić i nie być na tym świecie. Bogumił przypatrzył mu się uważnie. - No? - rzekł udając żarty - aż tak się panu nie powodzi? - I raptem, nasrożywszy się spytał: - Czy może pan ze mną mówić? Jest pan trzeźwy? - Jestem trzeźwy - zapewnił Katelba i obtarł twarz ręką. - Ale co ma człowiek robić, jak nie pić, kiedy go tak rodzona matka urządzi, jak mnie ta moja urządziła? Jego zmącone oczy zamigotały przy tych słowach wściekłością. - Jakże to "urządziła"? - oburzył się Bogumił. - Ostatecznie zawsze takie rzeczy mogą się zdarzyć. Toć ona jeszcze niestara. Zresztą mówiłem panu nieraz, niech pan weźmie matkę do siebie. Byłby pan upilnował. - To nie o to, żebym ja jej nie miał dawać wyjść za mąż. Tylko, czy to z przeproszeniem pana ten drań poleciał na moją matkę? Poleciał, bo czuł pieniądze, bo... Katelba przerwał, jakby zląkłszy się swoich słów. - Pieniądze? - podjął Niechcic ociężale. - Jakie pieniądze? - Takie pieniądze... - zaczął Katelba i znów zamilknąwszy odezwał się po chwili innym tonem: - To już niech tam, to już ja wszystko muszę wielmożnemu panu powiedzieć. Przecież i wielmożny pan, i każdy widzi, jakie jest moje życie. Anim ja żadnych zbytków nie robił, anim nawet nie palił. Z pensji tożem aby sobie tyle zostawiał, co tam na ubranie, na jakie drobne wydatki, a tak wszystkożem tej mojej matce posyłał. Bom jej lepiej wierzył niźli sobie samemu. Ona była dobra kobieta, dobra matka, i my sobie powiedzieli, że u niej to te pieniądze będą święte, a ja, jako młody, prędzej bym je może na co stracił. A u niej co się okazało święte? I dodawszy znów "z przeproszeniem", ordynarnie powiedział, co się okazało dla jego matki święte. - Ja nie mówię - powtórzył - owszem, dobra była kobieta, rozsądna, chociaż mogła wymagać, żebym ja na nią łożył, nie wymagała, sama się starała o swoje życie. "Póki jeszcze - mówiła - mogę, to będę robić, pomagać tobie, żebyś - mówi - synku, na ludzi wyszedł, żebyś nie zginął marnie". I jeszcze razem z moim, swoje też odkładała do kasy na książeczkę. I żeby taka kobieta, godna, jak się należy, tak się dała pozbadnąć. Żeby tak głowę straciła, jak jej tylko tym chłopem zaleciało. Bogumił wzdragał się chwilę, czy zadać pytanie, które mu się cisnęło na usta, a płynęło nie z chęci pomożenia Katelbie. I nagle zadał je ostro i z góry: - Ile tego było? Tych pieniędzy? Co? Katelba nastraszył się i odpowiedział z pośpiechem: - Było tego dwa tysiące i dwieście. Bogumiłowi suma ta wydała się olbrzymia. Serce biło mu nieprzyjemnie. Brzydząc się tym, co czyni, zaczął prędko w myśli obliczać, co Katelba mógł odkładać przez te dziewięć lat, które służył. - Mógł odkładać... no, dziesięć rubli na miesiąc... Najwyżej sto dwadzieścia na rok... Na rok... Myliło mu się, był za mało spokojny, żeby do czegoś dojść, tym bardziej że Katelba mówił, śpiesząc się, dalej: - My to ciężko z mamą zbierali, żeby mieć na kaucję tam, na jaką dzierżawkę. Chcieliśmy kiedy jaki dwór wydzierżawić, jaki mały folwarczek. Albo może gospodarstwo przykupić. Jak to każdy się stara, żeby coś mieć. - To wam chyba zostały jakieś pieniądze po ojcu? - Nie... no tak, coś tam... coś tam i po ojcu zostało. - Aha! - Bogumił poczerwieniał. Przypomniały mu się słowa pani Barbary: "uczysz go tylko się wykręcać". - A te pieniądze... jak były w kasie złożone? - zapytał opryskliwie. - Na czyje imię? Na matkę? - Na matkę. - No dobrze - zniecierpliwił się Niechcic. - Przecież pan tam jeździł? Nie mogłeś pan, do diabła, jakoś tego załatwić? Rozmówić się z matką? Odebrać? - Jak ja się miałem z nią, proszę wielmożnego pana, rozmówić - zamiotał się Katelba - kiedy jak ja przyjechałem, to już było po wszystkim! Wtedy, com ja dostał ten list, com się przez niego tak spił, co mnie oni napisali, że niby mają się żenić w październiku, to się okazało, że już byli po ślubie. Już się ona wzięła i wtedy za tego podleca wydała, tylko że mnie prawdy nie śmieli prosto napisać. Bali się mnie, cholery, że im tę spółkę popsuję. Dwa razy mnie ta matka oszukała. Raz ze ślubem, a drugi raz z pieniędzmi. I jeszcze: "Czego się - powiadają, jakem tam do nich przyjechał - czego się - mówią - czepiasz? Jakieś to miał pieniądze, jakąś to gdzie widział książeczkę?" Czy ona by mnie dawniej tak w żywe oczy zełgała? Tak to mi ten gach matkę przerobił. I teraz co? Z czym ja się na świecie zostałem? I matkę utraciłem, i com zarobił - przepadło. I żadnej nadziei nie mam na lepsze jutro. Ale ja nie daruję. Do sądu pójdę. Przeciw matce, a pójdę. Bogumił się tym przejął. - Stracić - rzekł - dużoś pan stracił, to prawda. Ale z sądami daj spokój. Nic się nie wskóra, bo z czym tu iść do sądu, kiedy pieniądze były na matki imię? - Ja sam wiem najlepiej, że ja nie mam z czym iść do sądu. Jeszcze bym się przez to lepiej zgubił - odparł Katelba błysnąwszy podejrzliwie wrogim okiem na Bogumiła. I trąc powoli złożone pomiędzy kolanami dłonie zaczął powtarzać: - Co tu robić? Co robić? - Uspokój się pan - zgromił go Niechcic. - Życia pan nie straciłeś. Młodości nie straciłeś. Mając pana lata można jeszcze dziesięć razy wszystko stracić i na nowo zaczynać. Ale jeżeli mam prawdę mówić, to ja największą stratę widzę nie w tym, że tam pieniądze przepadły... - I gdzie je oni, cholery, zadzieli? Gdzie je schowali? Na co on je od tej matki wyłudził - przerwał jęcząc Katelba. - ...ale w tym - usiłował ciągnąć swoje Bogumił, chociaż zrobiło mu się nieprzyjemnie, bo sobie przypomniał niejasno, że podobnego rodzaju pytania sam sobie niedawno zadawał. Zaraz... wobec kogo? Co to takiego było? Tomaszek... - Ale w tym... ale w tym - powtórzył parę razy i pochwyciwszy wątek dokończył - że mi się pan rozbałamucił. Trzeba się wziąć w garść, trzeba przestać pić, do roboty się po dawnemu co siły zabrać. I albo się ożenić, albo... - Jak ja się mam ożenić - roznamiętnił się kłótliwie Katelba - kiedy gdzie się obrócę, gdzie nie pójdę, to mi ta dziewczyna, ta Chrobotówna wszędzie świat zastępuje. To jest prawda, że i stratę, i wszystko można przetrzymać, żeby człowiek był ten sam, co był. Ale we mnie już ani tej siły nie ma, ani tej spokojności, ani tej chęci, żeby swoim losem kierować. Ja mam przez tę pannę piekło na ziemi. Toć ja bym się chciał żenić. I ja bym sobie wyszukał jaką narzeczoną, może i niebiedną, może bym nie musiał czekać tak długo, żeby mi się moje straty wróciły, ale ona mnie straszy, że mi przed ołtarz przyjdzie, że każdej, co bym z nią szedł do ślubu, oczy kwasem wypali. A ja ją znam, tę piekielnicę, ja wiem, że ona jak nic może taką rzecz uskutecznić. To jak ja mam, proszę wielmożnego pana, nie być zdenerwowany, nie pić? - A czemu z nią się pan nie ożeni? Katelba spojrzał na Bogumiła z bezgranicznym zdumieniem i nieufnością. - Wielmożny pan - rzekł gorzko - żartuje sobie ze mnie nieszczęśliwego. Jak bym ja się z nią mógł ożenić? Z taką łazęgą. Przecież do niej się nawet wstyd przyznać. Nie wypominam, że ona w jednej koszuli, bo jakby była co warta, nie stałbym o majątek. Ale ona ani do żadnej roboty, ani w ogóle. Jej tylko jedno na myśli. Tym by żyła i żyła. I czy ja bym się mógł z nią jako z żoną pokazać? Ani to wzięcia, ani wychowania. I czy to podobna z taką się żenić, co ani nie wiadomo, czy kiedy była dziewczątkiem? Chybaby mi tego nieprzyjaciel jakowy życzył - co by mnie na pośmiewisko chciał dać. Ona mnie tylko niszczy i zniszczy. Nie mówię, żeby mnie z grosza obierała, jak takowe potrafią. Ale przez to, że mnie ciągnie po szynkach, to czy ja się mało natracę? Ja przez nią pić się nauczyłem, bo raz, ona mnie sama do wódki ciągnie, gdyż, proszę pana, wie, że jak ja trzeźwy, to nie ma nade mną tej władzy, a po drugie, piję, bo mnie już rozpacz bierze i sam nie wiem, co robić. Bogumił słuchał tego wylewu skarg z niesmakiem. - No - przerwał wreszcie - dosyć już na nią. Nie przystałaby ona do pana, żebyś pan sam nie był skory do używania. - Jak Boga kocham, proszę pana - zacietrzewił się Katelba - żem ja na to niełasy. Może byłem, to jest prawda, i ja się do tego przyznaję. Miałem ku niej ochotę, no i trudno, człowiek swojej natury nie oszuka, jak się ona to o co takiego upomni. Alem myślał, że z taką jak ona najłatwiej zejść się i bez wielkiego gadania rozejść. Toć niejednemu ona bywała rada. A tu bogać tam łatwo! Nieszczęśliwa była ta godzina, kiedyśmy do siebie przystali. Mnie już to przeminęło, a ona jak widzi, że ja już jej tak nie chcę we wszystkim wygodzić, to jeszcze większej do mnie zapalczywości nabrała. Ja życia nie mam na to, żeby je z taką jak ona w łóżku trawić, a nawet i nie w łóżku, a gdzie po kątach tam, po rowach. Ja bym przecież, proszę pana, wolał się czego przez ten czas nauczyć, co poczytać, a jeżeli i z kobietą się zejść, to z taką, co bym z nią mógł porozmawiać, życia ludzkiego zaznać. Ale co się chcę opamiętać, to już mi ta Olesia stoi na zdradzie i widać mi coś zadała, bo mnie zawsze do tego, co jej miłe, przywiedzie. Nieraz to mnie tak to wszystko ogłupi, że mi jej żal, sameś winien - powiadam sobie - to teraz cierp. Ale ja nie mam względem niej obowiązku, bom jej nigdy nie obiecywał. - Hm - westchnął Bogumił osowiale i z roztargnieniem. Coś go nagle zmusiło obrócić się ku oknu. Miał wrażenie, jakby się za nim coś działo. Wstał, spojrzał w dżdżystą ciemność i zamknął lufcik. Katelba ujrzawszy to zaczął się mienić na twarzy. Myślał, zdaje się, że Bogumił chce odejść, nie wskazawszy mu żadnego sposobu wydobycia się z położenia. - Proszę pana, proszę pana - gorączkował się, usiłując pocałować Niechcica w rękę, a nawet jakby chcąc przed nim klęknąć. - Niech mnie wielmożny pan co poradzi, bo ja nie wiem, co robić. Bogumił żachnął się i niemal odskoczył. - Cóż - zawołał. - Jeżeli pan nie może sobie z dziewczyną inaczej poradzić, to najlepiej się wynieść gdzie w dalsze strony. I, ulegając niepowstrzymanej potrzebie skierowania rozmowy na ten temat, rzekł szorstko: - Chce pan, to napiszę w tej sprawie do pana Dalenieckiego. On przy swoich stosunkach i środkach mógłby panu dopomóc, a przynajmniej wyrobić panu jakie dobre miejsce. To do reszty zbiło Katelbę z tropu. Zląkł się ponownie, że Bogumił, zawładnąwszy jego tajemnicami, chce się od dania mu jakiejkolwiek pomocy albo rady uchylić. A nade wszystko przeraził się na myśl o tym, że dziedzic i pan Niechcic mieliby ze sobą o nim rozmawiać. Jakby nigdy dotąd nie przypuszczał, że taka rzecz jest możebna, i jakby z tego mogło dla niego wyniknąć tylko nowe nieszczęście. - Akurat! - zawołał nieopatrznie. - Dziedzic by mnie tam pomógł! On do mnie ma złość, bo on chciał ze mnie szpiega zrobić, a ja mu się nie dałem. Przez niego się całe moje utrapienie zaczęło. Ale ja mu się nie dałem, bo ja nie taki. Po tych słowach zapadło znienacka tak zupełne milczenie, jakby nie oni sami tylko przestali mówić, ale jakby nagle ustały wszystkie odgłosy życia na świecie. Nie można było tego długo wytrzymać. Zdawszy sobie sprawę, dokąd go pijackie odurzenie zawiodło, Katelba zaczął raptem co żywo kaszleć, jąkać się i coś wyjaśniać. Plótł, że jest może głupim, ale wiernym, niezawodnym człowiekiem, zaś ten dziedzic ze swoim zagranicznym rozumem każdemu chciałby tylko na ręce patrzeć, każdemu honor zgubić. I do takiej rzeczy jego zażyć próbował, ale się zawiódł. Gdyż on wie, co jest winien panu Niechcicowi, i na niego by nie donosił. - Bo jak się ta obora spaliła... Ta obora... - zaczynał i znów przerywał. - Co za jakaś obora! - zniecierpliwił się Niechcic. - No, ta obora u pana Owruckiego, co mój ojciec był u niego za ekonoma. U tego, co zbankrutował. Bo to tak... Miała być licytacja, a tu wołają: gore! Ojciec poleciał ratować i deska go przygniotła, tak że wnet skończył. A nasz tutejszy dziedzic Daleniecki był z tym Owruckim krewny i był przy nim za adwokata. I te wszystkie interesy to on potem urządzał, tak że i nas przejął na siebie, to jest mamę i mnie. Bo pan Owrucki nie miał już ani kogo czym odszkodować, ani co. Ale przez to, że Daleniecki mnie do szkoły posłał i wszystko, to przecie nie nabył nade mną takiego prawa, żebym się miał mu z duszą zaprzedać. Nie nabył, bo ja nie taki. Ja wiem, com komu winien. Ja absolutnie wiem - zapiał prawie, jakby chcąc kogoś przekrzyczeć. Niechcic usiłował się połapać w tych szczegółach, z których zaledwie niektóre były mu znane ze skąpych dawniejszych opowiadań Katelby. Daleniecki pisał swego czasu, że Katelbę polecają mu jego krewni. Okazuje się, że polecili go nie wtedy, kiedy miał nastać do Serbinowa, lecz dużo dawniej... Wszystko to podeszło mu do gardła skurczem dawno nie doznawanej wściekłości. Czuł się jak człowiek zmylony i oszukany w grze. Krew mu uderzyła do głowy, zaćmiła oczy. - Gadać mi całą prawdę! - krzyknął przestawszy władać sobą. Chwycił Katelbę za ubranie na piersi, szarpnął nim naprzód i wstecz i przerażony puścił. Katelba zatoczył się na łóżko. Zerwał się i wpół zgięty patrzył z kąta jak napadnięte zwierzę. Obaj patrzyli na siebie przez mgnienie, zesztywniawszy jak zwierzęta przed walką. Wtem Katelba dał za wygraną i zaskowyczał ze skłonnością do grubego, przykrego płaczu. - Ja to wiedział, że między wami, panami, człowiek w ostatku skiśnie jak ta kapusta. Bogumił raptownie ochłonął, a nawet upadł na duchu. Odparł schrypniętym głosem: - Nie skiśnie pan, nie skiśnie. My się prędzej w proch obrócimy, a pan zajdziesz wysoko. Chciał już iść sobie i zaczął się szamotać z domowej roboty żelazną, toporną klamką - ale w ostatniej chwili obejrzał się i zatrzymał. Katelba płakał ciężkim do zniesienia, wyjącym, basowym szlochaniem, zakrywszy sobie twarz niezgrabną, szeroką ręką. Bogumił poczuł, że teraz może o wszystko zapytać i na wszystko dostanie prawdomówną odpowiedź. I nie pytał. Czekał. Długo tak stał i czekał. Naraz wydało mu się znowu, że ktoś chodzi koło domu. Spojrzał mimo woli w stronę okna i usłyszał, jak psy gdzieś w pobliżu przebiegły. Zaszczekały i warcząc w biegu - przepadły. Katelba już się uspokoił. Pociągał nosem i tarł sobie ręką kark. Miał mętne wejrzenie i przytępiony wyraz twarzy, zdawało się, że tylko patrzeć, jak zaśnie. Bogumił teraz już się niczego po nim nie spodziewał. Widział przed sobą zgnębionego, pokonanego człowieka i chciał go podnieść na duchu. - Niech pan się nie boi - rzekł z posępnym współczuciem. - Wszystko to zostanie między nami. Rozumie pan? I o ile tylko pan będzie chciał być człowiekiem, to ja panu, w czym tylko będę mógł - pomogę. A teraz wyspać się i jutro - do roboty. Potem będziemy gadać. Wyszedł nie oglądając się więcej. Czuł się tak zmęczony, że miał ochotę sam położyć się tu zaraz przed sienią na deszczu i usnąć. Zamiast tego stał chwilę na kamiennych schodkach i myślał. Był ze siebie niezadowolony, martwił się, że źle zakończył to wszystko. Na co tam stał, do licha, i milczał, i czekał, kiedy już między nimi doszło do sedna rzeczy. Była to jedyna chwila, w której mógł był poznać całą prawdę, całą nikczemność czy tchórzostwo, czy chytrość obu tych ludzi. Jeszcze tylko trochę przyciśnięty do muru, Katelba wyznałby wszystko. A to by może było i dla niego jedyne ocalenie. Ocalenie w znaczeniu moralnym. Szarpany wątpliwościami, Bogumił wrócił do sieni, zawahał się i znów cofnął. Doszedł raptem do przekonania, że nie, nie mógł inaczej postąpić. Wyznawać winę, kajać się, to ma wartość, o ile człowiek sam do tego dochodzi. Wymóc to na kim, jak sędzia w trybunale, nie, to na nic. Dowiedziałby się może w końcu akuratnie, jak rzeczy stoją, ale jemu to po co? A w Katelbie zapiekłaby się tylko wieczysta złość, że mu się wydarło zeznania, skorzystało z jego słabości. Tak postępuje sprawiedliwość i nigdy nie poprawia... Gdyż jest coś lepszego niż sprawiedliwość - to miłosierdzie. Czemu ono ma być lepsze, tego Bogumił nie docieka, nie zawsze się też w życiu kierował miłosierdziem, ale w tej chwili serce jego czuje potrzebę miłosierdzia, zdaje mu się, że ono jest sprawiedliwością jakiegoś szerszego porządku rzeczy niż ten tu ziemski. A może zresztą było tu jeszcze coś innego prócz miłosierdzia? Może chęć uwierzenia, że Katelba nie przeinaczył prawdy? Że w samej rzeczy wytrzymał był próbę, stanął na wysokości zadania? Bogumił dał się na chwilę owładnąć radości, jaką ta możliwość wzbudziła. Wprędce jednak swojego rodzaju smutne jasnowidzenie rozwiało tę krótką i wygodną pociechę. Zastąpiła ją niezachwiana pewność, że Katelba przekręcił w swym zeznaniu wszystko na opak. Tylko po co? Wszak mógł był o tej rzeczy wcale nie mówić. Nie, nie mógł. W takich momentach jak dzisiejszy człeka coś kusi uparcie, żeby krążyć koło swej nieprawości; tego rodzaju rzeczy Bogumił nieraz już w swoim życiu widział. A teraz minęło jeszcze mgnienie i oto stało mu się jasnym, że Katelba nie przez samą tylko chytrość, podszytą strachem, usiłował zrobić ze siebie nagabywaną niewinność. Chciał załgać samego siebie, przedstawić się takim, jakim by wolał być. - Jakież to godne litości - pomyślał Bogumił. - Chwała Bogu - otrząsnął się po chwili - że się to chociaż na dzisiaj skończyło. Już musi być chyba grubo po jedenastej, a rano trzeba wstać, bo robota nie czeka - uprzytomnił sobie ze zgrozą, idąc spiesznie przez mokrą szarzyznę nocy ku ogrodowi. Wszystko się jednak nie skończyło, bo gdy otwierał furtkę, ktoś wyszedł na niego ze ścieżki między bzami i chciał mu się jakby rzucić do kolan. 5 - Kto to? - żachnął się Bogumił i zaraz potem raczej się domyślił, niż poznał, że został zatrzymany przez Olkę Chrobotównę. Psy nadbiegły z hałasem, a poznawszy pana, obwąchały oboje i odeszły. Z głębi ogrodu dała się słyszeć gwizdawka stróża. Dziewczyna czepiała się Bogumiła, chciała go całować po rękach. - Cicho! - zniecierpliwił się, gdy zaczęła przy tym coś głośno bez ładu i składu mówić. Bezwiednie cofnął się na powrót spomiędzy krzaków za furtkę w nieco bledszy, dający trochę widzieć obszar małego podwórza. Obejrzał się na okno Katelby i zobaczył, jak właśnie w tej chwili światło w nim zgasło. - Nie można tak hałasować po nocy - zwrócił się do dziewczyny. - Skąd tu się wzięłaś, czego ci trzeba? Tylko mów cicho, nie budź ludzi. Chrobotówna jednak zdawała się nie umieć mówić zbyt cicho, a i Bogumiłowi też nie było do szeptów. Miał przy tym niemiłe uczucie, jakby w krzakach ktoś chodził. Może stróż? Zaczął tedy oddalać się od oficyn w kierunku właściwego podwórza. Dziewczyna towarzyszyła mu milcząc i ocierając raz po raz twarz - z deszczu czy z łez - rogiem chustki, którą była okryta. Minęli mostek na rowie i znaleźli się na drodze idącej od dużego podwórza między ogrodem i stawami ku rozstajowi, gdzie się skręcało z jednej strony na Pamiętów, z drugiej - na Stary Serbinów. Dokoła było pusto i szaro. Drobny deszcz szeleścił śród mgławej ciszy na liściach i na stawie. Zatrzymali się i Olesia w nadzwyczaj przyśpieszonym tempie, na pół płacząc opowiedziała Bogumiłowi wszystko, co jej przyszło na pamięć o sobie i o panu pisarzu. - A dzisiejszego dnia - kończyła w gniewie - to już między nami na takie rzeczy przyszło, że on do mnie powiada: "ja się idę powiesić", a ja do niego jeszcze lepiej: "idź, mówię, a weź dobrego sznura, żebyś się czasem nie urwał". Poszedł, a ja tak: tu stanę, tu pochodzę, aż jak nie złapię chustki, jak się nie puszczę stronami bez pola, bez rowy. I jeszcze sobie tak mówię: jeżeli on wisi, to i ja trup. Nożem się przebiję albo w stawie utopię. I tak w mig żem tu z Nieznanowa przyleciała, i do okna, i patrzę, a on sobie, nieboskie stworzenie, z wielmożnym panem rozmawia. Aż mnie zamroczyło, żem ja się na darmo takiego strachu najadła. Oj, żeby nie wielmożny pan, to ja bym jeszcze pokazała, sama bym jemu jaki koniec zrobiła, a potem sobie. A tak to co teraz, proszę wielmożnego pana, ma ze mną być? Ja już i tak chyba wezmę i do tego stawu się rzucę, bo mnie życie obrzydło. I raptem zaczęła natarczywie prosić, żeby Bogumił kazał się Katelbie z nią żenić. - Zwariowałaś, czy co? Jak ja mogę komu taką rzecz kazać? A po drugie, jak wam tak źle ze sobą, że się chcecie zabijać, to na co ci się z nim żenić? - Przez to mi źle z nim, że go kocham - odparła ponuro. - On mnie zawiązał świat i ja już dnia bez niego nie mogę wytrzymać. A on tak samo beze mnie. - On tak samo? To czegóż on się chce wieszać? - Bo on mówi, że ja jemu świat zawiązuję - rzekła z ciężkim westchnieniem. - On myśli, że on dla mnie za wielki pan. No, może... - Hm - zadumał się markotnie Bogumił. Zdjęła go chęć, żeby rozgonić tę parę zbłąkanych głupców, ale wydało mu się to niepodobnym do osiągnięcia. - Moja kochana - spróbował jednak, usuwając się od nowej natarczywej próby całowania go po rękach. - Ty się zastanów, czy ci idzie o żeniaczkę, czyś tylko się uparła, żeby na swoim postanowić. Żeniaczka - to nie są żarty ani tam jakieś figle. To robota, dzieci, gospodarstwo! Myślałaś o tym? Poradziłabyś takiemu życiu? - Myślałam - odparła tępo. - Poradziłabym. Bogumił westchnął. Rozumiał, że gadają tak po próżnicy. Tyle tylko, że mokną. Czy to nazwać miłością, czy inaczej, gdy rzecz ta człowiekiem owładnie, gotów wszystko przyrzekać, do wszystkiego się czuje sposobny, byle mieć, czego pragnie. - Jeżeli ci mam radzić - rzekł po chwili milczenia - to zamiast piekło robić po nocy, wracaj spokojnie, skądś przyszła, a potem zastanów się nad sobą i weź się do jakiej roboty. I przestań za nim latać, bo tym sobie tylko szkodzisz. Rozumiesz? - A jak przestanę, to czy on się do mnie nawróci? - zapytała słuchając uważnie. Bogumił wzruszył ramionami. - Czy ja mogę to wiedzieć? Może on się nawróci, a może ty do niego serce stracisz, z drugim się lepiej dobierzesz. Chciał dodać grubo, że wszak już z drugimi bywała, więc czemu się teraz tego jednego czepia. Wstrzymał się, ale ona sama o tym zaczęła. - Z drugimi - rzekła - tom ja się tylko zabawiała. A z nim chcę żyć jak z mężem. Czy to ja gorsza od innych, co się pożeniły, chociem uszargana i biedna. - Nie mówię, żeś gorsza - zniecierpliwił się. - Ale on cię takiej, jaka jesteś, za żonę nie chce. Więc co masz robić? Złością nic nie poradzisz. Spróbuj się zmienić. Mówiąc to poczuł zdziwiony, że szkoda by mu było jej dla Katelby. - Chciałabyś zostać pisarzową - wyrwało mu się - ale pisarz nie złoto. Możesz znaleźć lepszego, choćby między parobkami. Pożałował tych słów i wrócił do poprzedniego. - Musisz inaczej żyć. Rozumiesz? Człowiek nie przez to coś wart, że chodzi po tej ziemi, ale przez to, jak sobie we wszystkim poczyna. Masz tylko jedno wiecznie na myśli, a robotę to zbywasz. Postarajże się zmienić. - Dobrze - odparła po cichu i tak potulnie, jakby chodziło o coś bardzo łatwego. - Dobrze - powtórzyła nieśmiało i przystąpiła ku niemu. Już i przedtem w rozmowie to brała go za rękę, to głaskała mu ramię, to trącała niechcący. Ale teraz wsparła się o niego całą sobą, gotowa natychmiast znaleźć się w jego objęciach. Bogumił poznał w mgnieniu oka, że ona już nie Katelbie składa swe obietnice, a jemu. Pomyślał z pobłażliwą goryczą, że co mu się zdawało niepodobnym do osiągnięcia - oderwanie jej od Katelby, a może uzyskanie na nią jakiego wpływu - stało się w tej chwili łatwym dla niego zadaniem. Uczuł w całym sobie szczególniejsze osłabienie, jakie towarzyszy gwałtownemu przeobrażaniu się jednych zamiarów i chęci - w inne. Trwało to mgnienie, część sekundy, po czym wziąwszy Chrobotównę obu rękami za ramiona odstawił ją od siebie. - Jeżeli mówisz "dobrze", to musisz słuchać - rzekł ostro - i tu się więcej prędko nie pokazywać. Z tego może być tylko jakie nieszczęście. A dokądże teraz pójdziesz? Gdzie masz nocować? Skuliła się pod chustką i pociągnęła nosem. - W Starym Serbinowie - szepnęła. - Ja tam mam krewnych. - Wiem. - No to ja u nich we warsztacie się prześpię. - To chybajże, a prędko. I żadnych głupich myśli o wieszaniu się czy tam topieniu. Wszystko będzie dobrze. Rano ruszaj do Nieznanowa. Masz tam, jak słyszę, miejsce w szynku? To mi się nie bardzo podoba. Jak mi się uda, to ci się postaram co znaleźć, żebyś miała więcej roboty i lepsze widoki przed sobą. Podprowadził ją drogą aż do skrętu na Stary Serbinów. Potem śpiesząc wracał do domu. Idąc ziewał ciężko z nerwowego przemęczenia. Znalazłszy się w pobliżu domu zobaczył w swoim pokoju światło. - Basia nie śpi - pomyślał nie bardzo zadowolony. Jednocześnie poczuł, że jest głodny. Deszcz ustawał, bezwietrzna cisza nocy jeszcze się na skutek tego wzmogła. Przed samą sienią chodził w tę i w tę stronę stróż Ciechan z psami. - Dajcie baczenie - rzekł Bogumił - na małe podwórko. - Ja uważam - rzekł stróż. - Ludzie - dodał - roboty jeszcze widać we dnie za mało mają, to się po nocy tłuką. Pani Barbara siedziała w pokoju Bogumiła z papierosem. Na biurku stała tacka przykryta serwetką. - Przyniosłam ci tu coś zjeść - rzekła - ale herbata wystygła. - Nic nie szkodzi - odparł i chcąc usiąść na kanapie zdjął z niej chustkę, w której pani Barbara zwykła była wybiegać do gospodarstwa. Chustka była mokra. - Wychodziłaś? - zapytał. - Tak - potwierdziła. - Szalenie byłam niespokojna. Przecież już północ. Myślałam, że się co stało. Ale zobaczyłam, że rozmawiacie spokojnie, więc widać wszystko w porządku. - To i ty chodziłaś pod okno? - Jak to i ty? I z kim szedłeś jeszcze potem w podwórze? - Z Chrobotówną. Okazuje się, żeście się obie włóczyły. I po jakiego diabła? Pani Barbara nie zwróciła uwagi na obrażające politowanie, jakim zabrzmiały te słowa. - Słuchaj, uspokójże mnie. Powiedz, jak się to wszystko skończy. - A żebym to ja mógł wiedzieć - westchnął biorąc się do jedzenia. - Ale się przecież dowiedziałeś czegoś pewnego? Czy nie? A gdy Bogumił jadł milcząc, dodała: - Bo ty pewno byłeś znów dla niego za dobry, nic z niego nie wydobyłeś. Tu trzeba było postąpić radykalnie i nie zostawiać wszystkiego tak, żeby się działo, jak samo chce. Nękało ją poczucie, właściwe wszystkim stojącym na uboczu, że gdyby ona tam była, wszystko by poszło inaczej. Ale Bogumił uczuwał w całym sobie niemal organiczny, niepokonany opór, zniewalający go do przemilczenia przynajmniej na razie sprawy, z którą się zetknął. Rzekł tylko niechętnie, jak się zwykle w takich wypadkach mówi: - A cóż można poradzić z głupimi ludźmi. I nagle poddał się wątpliwościom, co go nękały. - Ja rzeczywiście - powiedział - nie mam głowy do zajmowania się takimi rzeczami. Z ludźmi już od dawna mam do czynienia tylko przy robocie. A z pszenicą, z żytem, z maszyną nie rozmawia się po nocy, jak się co w nich popsuje. - Ale ostatecznie, co się popsuło? Czego chciała od ciebie ta dziewczyna? - Chciała, żebym... żebym ją wydał za Katelbę za mąż. Wszystko jest mniej więcej tak, jak ty przypuszczałaś. Matka, Chrobotówna, wszystko razem się zbiegło. A co się pod tym kryje? Pieniądze, jak najczęściej. Ale wiesz? Ja jestem strasznie zmęczony. Idźmy spać. Później ci to kiedyś opowiem. - Ale czy ja mogę być spokojna, że już dzisiaj nic się więcej nie stanie? Ja widzę, że ty jesteś nie tylko zmęczony, ale jakiś szalenie zdenerwowany. - Jestem rzeczywiście trochę zdenerwowany. Ale spać możesz całkiem spokojnie. Pani Barbara podeszła do łóżka, poprawiła na nim poduszki, sprawdziła, czy dobrze posłane. - Toteż połóż się prędko i zaśnij. Na pewno doskonale z nim rozmawiałeś i wszystko się na dobre obróci - pocieszyła go nagle. Bogumił nie mógł jednak prędko zasnąć. Ciągle mu się coś majaczyło w związku z przeżytym wieczorem. Dziwił się, że mogli żyć tyle lat z tym Katelbą pod bokiem i nic się jego zmowy z Dalenieckim nie domyślali. I przecież nawijała im się ta sprawa przed oczy, krążyli koło niej całe prawie dwa lata, a na właściwy trop nigdy jakoś nie wpadli. Nawet Basia, mimo swej nadwrażliwości, tutaj nic nie wyczuła. Ba, toć raz kiedyś, gdy im to przyszło na myśl, zaraz odrzucili tego rodzaju posądzenie, jako nieprawdopodobne. Ale rzeczywiście, jakże mieli podejrzewać tego cichego prostaczka, dobrego chłopca, który był takim nieocenionym pracownikiem i taki im się zawsze okazywał życzliwy? Bogumił miał straszną chętkę usprawiedliwiać Katelbę. Przyjąć do wiadomości zło - to pociąga za sobą konieczność szamotania się, walki, a on, jeżeli czuł się do tego zdolny, to już tylko na polu swojej pracy. Nagle przyszło mu do głowy, żeby o tej sprawie z Dalenieckim powiedzieć jednak Basi. Koniec końców Katelba pewno odejdzie ze służby, a Basia będzie wreszcie spokojna, że już nikt nic na ich zgubę nie knuje. Zdjęte by też zostało dawne podejrzenie z Szymszela. Obiecał Katelbie milczenie, ale Basi powierzyć tajemnicę, to tak, jakby ją się tylko drugi raz powtórzyło samemu sobie. Już aby ona nic nikomu nie powie, pod tym względem nie jest podobna do innych kobiet. Za chwilę jednak porzucił te zamiary. Ostatecznie sprawa o szpiegowanie ich sama się jakoś rozeszła, jak to mówią, po kościach. Byłoby wierutnym głupstwem budzić to śpiące licho. Zresztą Basia bała się wszystkiego tak, na wszelki wypadek, ale w gruncie rzeczy nie wierzyła swoim obawom tak dalece, jakby się mogło zdawać. Była kto wie czy nie większą optymistką niż on. Jakże tu odsłaniać przed nią prawdę, że ta rzecz, a może i większość rzeczy, przed którymi drżała, groziły im istotnie. A jeśli poznanie tej prawdy zahartowałoby ją trochę? Walczył chwilę ze sobą i dobił się tego, że sam uległ rozmaitego rodzaju strachom i ponurym przewidywaniom. W końcu zaczęła go trapić niewyraźna, ale dotkliwa troska ogólniejszej natury. W wyrazistych obrazach, jakby już śnił, krążyli przed jego oczyma Katelba i Olesia, niezdolni do uporania się ze sobą i światem. Niebawem wśród tych dwojga ni stąd, ni zowąd pojawiły się dawno zapomniane niańki, Rozalia oraz Józia, co też błąkały się nie umiejąc ni wejść w jakąś kolej utartą, ni utrzymać się z głową w górze na ścieżkach, które obrały. Ale skądże mieli to umieć, wiedzieć, tacy ciemni i głupi ludzie? Bo głupimi i ciemnymi wydają nam się najczęściej ci, co postępują marnie albo niegodnie. A jednak ilu jest mądrych i oświeconych, sprawnych do wszystkiego gałganów? A ilu nierozgarniętych, niedołężnych poczciwców o prawym sercu? Tak jakby Bóg w gniewie nie tylko języki między ludźmi pomieszał, ale i właściwości ducha, które powinny ze sobą chodzić w parze. I męcz się tu, człowieku, ustanów jaki porządek w tym zamęcie. Dziwił się. Dawniej Bóg wie nie co mu się w życiu zdarzało, a nigdy potem nie nękał się z tego powodu myślami bez wyjścia. Zrobił wysiłek, żeby uwolnić się od tych daremnych widziadeł. Nagle uczuł, że powtarza: - Olesia... Olesia... - Przeszło go rozżarzone mrowie. - Do licha, od tych myśli można zwariować. Raz... dwa... trzy... cztery... pięć. Przecież to już niedługo trzeba wstawać. Rano mam jechać do miasta. Deszcz znów pada. Tak, teraz dopiero na dobre zaczyna. Kiedy ja zasnę? ...sześć ...siedem ...osiem. 6 Nazajutrz rano, wyszedłszy do roboty, Katelba dowiedział się w stajni, że pan kazał zaprząc i ma zaraz po śniadaniu jechać do miasta. Zaniepokoił się, ale nie śmiał ni pójść zapytać o rozporządzenia dotyczące najbliższych robót, ni w ogóle pokazać się na oczy. Złość, którą Niechcic bał się w nim wzbudzić szczegółowszym badaniem, zapiekła się w nim i tak, a strach ją jeszcze podżegał. Ostatnich słów Bogumiła o gotowości pomocy Katelba nie słyszał lub nie zrozumiał, lub nie pamiętał. Wytrzeźwiawszy miał poczucie, że się zgubił w oczach obydwu swoich panów. Nieskłonny do szukania winy w sobie, szukał, gdzie jest ten, co go trzeba za te wszystkie kłopoty przeklinać. I doszedł do przekonania, że winien jest Niechcic - przez to, że wkradł się w łaski dziedzica, a jego z nich wyrugował. Wszystko złe wtedy się właśnie zaczęło, jak się dało widzieć, że dziedzic się dla niego odmienia. Już nie tylko w tym roku, ale za przedostatniej bytności, trzy lata temu, daleko to był nie ten jaśnie pan Daleniecki, co kiedyś, po jego wyjściu ze szkoły, grzecznie do niego przemawiał. Co mówił słowem do dziś dnia dobrze pamiętnym: - Żyjemy, proszę cię, mój chłopcze, w takich czasach, że nie można nikomu wierzyć. Jesteśmy - prawił wtedy - otoczeni złodziejami, każdemu trzeba patrzeć na ręce, bo każdy chce się tylko bogacić cudzym kosztem. Przez brak uczciwego zarządu giną nasze majątki, a na tych majątkach stoi pomyślność nas wszystkich, dobrobyt całego kraju. Ja - powiadał odkrywając przed nim ładnie wszystkie swe troski - nie mogę sam tu majątku pani Mioduskiej pilnować. Trafił mi się w końcu dobry administrator, ale to człowiek starszy i niewieczny, dziś jest, jutro może go nie być, a jaki przyjdzie po nim, to jeszcze nie wiadomo. A potem ja tu nie siedzę i Niechcica do gruntu nie znam. Potrzebuję tu swojego człowieka, takiego jak Roman właśnie. Takiego, co by czy tu w Serbinowie, czy gdzie go zechcę osadzić, był mi zawsze na każde skinienie. Jakie to on nadzieje na tym słowie jaśnie pana Dalenieckiego budował, nie tylko co do obiecanych gratyfikacji - w czym się nie zawiódł - ale i co do lepszego stanowiska! Nie mógłże to myśleć, że Daleniecki da go wkrótce na miejsce Niechcica, a jak nie, to może kupi jaki drugi majątek i odda mu w zarząd? Było o tym nawet jakby napomykane, ale potem wszystko poszło inaczej. Co prawda, i w nim samym wiele się odmieniło. Ba, toż zrazu nie miał nic innego na myśli, jak żeby się swojemu wychowawcy i dobrodziejowi przysłużyć wykryciem jakiej nieprawości. Ale czy to mu brakło w głowie sensu, co nakazuje biednemu człowiekowi uważać na swoje sprawy? Nie minęło dużo czasu, kiedy mu coś wewnątrz powiedziało, że ma się w swych zapędach powstrzymać. Że pan Niechcic nijak nie pasuje do tej chmary złodziei, przed którymi trzeba było bronić możnych i sprawiedliwych; że chociaż bez majątku, przynależy on raczej do tego samego świata dziedziców, co Daleniecki, i że trzeba się dobrze namyślić, nim się tych dwu ludzi wzajem na siebie poszczuje. A patrząc, jak Niechcic gospodarzy, także i to potrafił osądzić, że nie ma tu nic do wykrywania i że dla dobra własnej przyszłości lepiej nie kopać pod nim dołków, a na odwrót, nauczyć się od niego, ile się da. Kalkulował, że świadectwo takiego gospodarza może mu się jeszcze lepiej opłacić niż łaska Dalenieckiego. Niechcic nabył już dobrego imienia w okolicy, zaś o Dalenieckim cierpko ludzie gadali. A po drugie Niechcic blisko, a Daleniecki gdzieś za górami, jak jeszcze przyjdzie na to, że się Serbinów sprzeda, to po nim samym ślady mogą w tym kraju zaginąć. No, więc biednemu rządcy wypadało się do tego stosować i tak się starać, żeby się nie narazić ni jednej, ni drugiej stronie. Serce mu do tego pomagało, bo musi przyznać, że się przywiązał do Niechciców. Traktowali go po ludzku, dbali o niego, nie czuł się cudzy przy ich stole. I w ogóle mieli coś takiego do siebie, że im nie mógł źle życzyć. Nie mógł się też uchronić od tego, aby ich oczyma nie patrzeć na to lub owo, chociaż nie był on takim człowiekiem, co by się dawał komu na swe kopyto przerabiać. Aleć brał z natury wszystko poważnie, dążył do czegoś lepszego nie tylko pod względem stanowiska, chciał być prócz tego porządnym człowiekiem, honorowym. Dawniej myślał, że na to wystarczy dobrze służyć swoim panom. Ale od kiedy zaczęło mu się zapowiadać, że może wyjdzie ze stanu sług, odmieniło się w nim to przekonanie. Stan dziedziców i panów nie przedstawiał mu się już jako niedostępny, widział mu się prędzej nagrodą za sumienne starania, zbawieniem jedynym, jakie biedny syn ekonomski może na tej ziemi osiągnąć. I do jakiego, jak i do zbawienia wiecznego, wolno dążyć każdemu, nawet i największemu chudeuszowi. Co i dziwnego, że przebywając z Niechcicami uważał, jak oni sobie we wszystkim poczynają, i podług nich miarkował, co we dworskich pokojach przystoi, a co nie. Wyszło stąd, że mu zmowa z paryskim panem zaczęła trochę doskwierać. Szczególniej, kiedy się po pięciu latach służby jego pieniędzmi zapomógł, co mu pozwoliło myśleć, że ma się nieźle i że mógłby może sam już dać sobie radę na świecie. Cóż się z nim stało takiego, że jak przestała być mowa o dalszych gratyfikacjach, jak dziedzic zaczął go wyraźnie i z daleka omijać, serce w nim struchlało i upadło. I już od tego czasu w niczym sobie nie ufał, zląkł się, że nie ustoi, wszystko w nim aż krzyczało, żeby się oburącz trzymał czyjejś łaski i tych okoliczności, co mu los zapewniały. I już tylko o tym dumał, jak się do tej łaski, z której wypadł, przywrócić, jak się stać dziedzicowi nie na żarty potrzebnym. A jeszcze kiedy go Chrobotówna otumaniła, stracił do reszty równowagę, czuł, że stacza się w gorszy padoł niż ten, z którego był wyszedł. Wtedy to, za ostatniej bytności dziedzica, napadła go myśl, żeby się czymś podług wymagań dawnej umowy odznaczyć. Daleniecki - myślał - traktuje go przez nogę, chce się bez niego obejść, niech się przekona, że to nie będzie tak łatwo. Niechcic jest człowiek porządny, ale nad niejednym, co się w majątku dzieje, można by głową pokręcić. Administrator, owszem, gospodarzy jak żaden, ale jest za dobry dla ludzi. O ile co przepadnie, to nigdy nie dochodzi. Jak na gorącym uczynku złapie, to nawet w złości uderzy i karę na kościół albo na co tam ściągnie, ale w ogólności przez palce na to patrzy. "To na siebie - powiada - zapiszę i z tantiemy potrącę". A jak się wszyscy do złodziejstwa przyuczą, to czy nadąży potrącać? Albo dawanie Szymszelowi to bobu, to owsa, czy to powinno być? Może co kręci z tym Żydem? Takie to rzeczy miał na końcu języka niedawno, kilka tygodni temu, i nie wyrzekł ich, bo go nagle ukropem oblała myśl, że mu dziedzic na to wygarnie: "Toś ty był tu przez tyle czasu, raporty pisałeś, a wody nabrałeś w gębę, że dopiero teraz takie nowiny mi mówisz? A możeś sam był w spółce?" W czas go ta myśl wstrzymała, aż się wtedy, pamięta, potknął na kretowisku, kiedy ujrzał, jakiego bata chciał na siebie ukręcić. Tyle tylko miał przytomności, że powiedział o placach na Oczkowie, czym się gryzł potem niemało, bo rozumiał, że to nie jest taka rzecz, co by jemu pomogła, a Niechcicom, kto wie, czy nie była szkodząca. Ale teraz w ten mglisty, pochmurny ranek, błąkając się między podwórzem a dworskim ogrodem, przeklinał, że miał serce dla tych Niechciców, żałował, że nie powiedział Dalenieckiemu swego - że i dawniej nie taką prawdę donosił, jakiej było potrzeba. Takich sprawek różnych, których nie widział, a które teraz widzi, nazbierałoby się za każdym razem dosyć. Tylko że już nie pora, popsuło mu się wszystko. Przez tę głupią życzliwość dla administratora, przez tę podłą matkę, przez tę namolną dziewuchę, dostał się w takie położenie, że już nie wie, czego się trzymać, przed czym się schronić, u kogo szukać oparcia. Nic - tylko rozpacz i rozpacz. Pogrążony w zamysłach, usłyszał turkot wolantu, spłoszył się, przekroczył barierę i wyszedł na łąkę. Przepojona wodą trawa cmokała mu pod nogami, skoczył przez rów i skryty za rosochatą tarniną patrzył, jak Niechcic odjeżdża w stronę miasta. Wtedy złe się w nim jakby przesiliło. Już się nie miotał i nie kwasił, tylko na gwałt chciał szukać ratunku. Nie wiedział jeszcze jak ni co, ale poczuł w sobie wolę ku działaniu. Wyjął zegarek. Była już dziewiąta, a on jeszcze nie po śniadaniu. Ruszył w stronę dworu, lecz po chwili zaczął znów krążyć, zapędzać się i wracać. Dopiero spostrzegłszy nadciągającego z Kalińca mleczarza Józefata odebrał od niego pocztę państwa Niechciców i z tym, oskrobawszy buty z błota na żelazie przy ganku - wszedł. Pani Barbara była w jadalni, kiedy Katelba się zjawił, i przyjęła go z ogromnymi względami. Jego spóźnienie się (jadał zawsze o siódmej) uważała po wczorajszym za będące w porządku rzeczy i zarządziła, by mu wszystko podano gorące i świeże. Czekała na niego, gdyż łaknęła jakiegoś udziału w toczących się wypadkach. Żałowała, że Bogumił nie wtajemniczył jej we wszystko, zbierała siły, by się jakoś odpowiednio zachować, o ile dojdzie do drażliwej rozmowy. Była zdania, że to i owo w postępowaniu Katelby zasługuje na potępienie, i obiecywała sobie szczerze mu to powiedzieć. Ale potępiać w myśli łatwo, a swoją drogą, gdy się ma przed sobą potępionego człowieka, nie można się powstrzymać od chęci dojścia z nim do porozumienia i do wybaczenia mu choćby największej winy. Może ten chłopak jest więcej nieszczęśliwy niż winny? Coś jej mówiło, że potrzebowałby on rozumnego wpływu kobiety, serce jej biło, rada mu była pomóc, ale Katelba nie ułatwił jej tego zadania. Jadł cicho, przyczajony, zadając sobie pytanie, co może znaczyć, że pani towarzyszy mu przy śniadaniu. Chciał się dowiedzieć, na jak długo i po co pan pojechał do miasta, ale nie mógł się zdobyć na zaczęcie rozmowy. Pani Barbara pierwsza się do niego zwróciła: - Czy mąż nie mówił panu, że mi potrzeba osypki dla świń? Miał dziś robić jakąś umowę z wojskiem o siano i tak wcześnie wyjechał, że się nie zdążyłam dowiedzieć. Katelba przypomniał sobie, że już przecież przed paru dniami wiedział o tym zamierzonym na dziś wyjeździe w sprawie siana. To się z nim dopiero ładne rzeczy dzieją, kiedy mógł o tym zapomnieć. Obiecał skwapliwie, że zaraz pośle po osypkę na wiatrak, i w ogóle uspokoił się nieco, jak to zwykle nabieramy otuchy widząc, że życie toczy się zwykłym powszednim trybem. Rozmowa się urwała i pani Barbara zaczęła przeglądać pocztę. - O! - rzekła przeczytawszy otrzymany list. - A to ciekawa nowina. Panna Mroczkówna, ta co u nas była w zeszłym roku za nauczycielkę, objęła u bratowej posadę w sklepie. Bratowa pisze też - dodała czytając dalej - o tych warzywach, które chce u nas kupić na zimę. Trzeba będzie pewno dać pod to, proszę pana, osobną furmankę. - Jak trzeba, to się musi - odrzekł Katelba. A pani Barbara złożywszy list spytała: - Jak pan myśli, czy ona się nada do takiego zajęcia w sklepie? Nasza panna Celina? - O, dlaczego by nie? - odpowiedział Katelba z ożywieniem. - Taka wykształcona osoba. Pani Barbarze wydało się, że głos Katelby drżał nieco przy tych słowach. Spojrzała i zobaczyła na jego twarzy wyraz niezwykłego poruszenia. Pomyślała, że to jest stosowna chwila do zaczęcia zasadniczej rozmowy. Ale Katelba nie zdradzał żadnej do tego chęci. Przeciwnie, o ile przedtem ociągał się z jedzeniem, teraz pośpieszał z nim co żywo, niebawem skończył, obtarł usta, milcząc pocałował panią Barbarę w rękę, ukłonił się i wyszedł. Bogumił wyjechał z Kalińca o drugiej po obiedzie. Do Agnisi nie wstępował, gdyż miała o tej porze lekcje. Ale pani Barbara nie myślała tym razem o Agnisi. Nie mogła się natomiast powstrzymać, by nie zrobić mężowi wymówki, że jej nie wtajemniczył dostatecznie w sprawy Katelby. - Widziałam go na śniadaniu - oznajmiła - i nie wiedziałam, jak z nim gadać. Bogumił, nie wzdragając się już teraz, w krótkości opowiedział, co wiedział, nie dotykając tylko sprawy stosunku Katelby z Dalenieckim. - Na razie nic postanowić nie można - rzekł zamyślony. - Trzeba przeczekać, zobaczyć, jak on się dalej będzie sprawował. Prawdę mówiąc, Bogumił odetchnął zastawszy po powrocie z miasta wszystko mniej więcej w porządku. Nie byłby się może dziwił, gdyby mu powiedziano, że w Serbinowie tego ranka ktoś powiesił się albo utopił. Cisza jednak zapadła nad minioną tak niespokojnie nocą, a najbliższe dnie nadały wszystkiemu nieprzewidziany obrót. Rozmowa z panią Barbarą nie była mianowicie dla Katelby tak całkiem bezowocna. Usłyszał bowiem coś, co pchnęło jego myśli i wolę w zupełnie nowym i, jak mu się wydało, jedynie zbawczym kierunku. Dowiedział się, że panna Mroczkówna jest w Kalińcu, i pod wpływem błyskawicznego natchnienia - postanowił z nią się ożenić. Nie wiedział jeszcze dobrze, ani jak dopnie tego zamiaru, ani dlaczego widzi w nim jedyny ratunek, jedyne wyjście z matni. Został przez tę myśl zdobyty i porwany z siłą, która go postawiła na nogi i nie dawała mu się już ani wahać, ni cofać. Wiedział, że to jest pomysł wariacki, czuł się jak ten, co nie umiejąc pływać skacze w głębię. Ale nabrał na powrót nieograniczonego zaufania do swoich sił. Byle się nie namyślać. A Olesia? Jej groźby? O, i tego teraz się nie bał. Już i ona też widać poczuła, że w niego wstąpiło inne serce, bo się gdzieś przytaiła, nie pokazywała mu się na oczy. Nie dopuszczał też myśli o niej do siebie. Nie dopuszczał do siebie niczego, co by go mogło wrócić z obranej drogi. Hamując niecierpliwość wyczekał tyle czasu, żeby Niechcicowie widzieli, że się ustatkował, że mu już znowu nic w robocie nie można zarzucić. A pewnej niedzieli poprosił o pozwolenie wzięcia konia, ogolił się, wystroił i pojechał do Kalińca. Są bowiem takie czasy, że trzeba cierpliwie czekać, i są takie, że trzeba kuć żelazo, póki gorące. 7 Panna Celina obiecywała sobie rozpocząć w Kalińcu urozmaicone życie towarzyskie, pozawierać dużo znajomości, bywać, a także przyjmować u siebie, gdyż wynajęła sobie ładny i duży pokój z osobnym wejściem. Na razie jednak spędzała swój wolny czas zupełnie samotnie, na przymierzaniu sukien, przestawianiu mebli i badaniu swej urody przed lustrem. Niekiedy wydawała się sobie tak piękna, że nie mogła oczu oderwać od swojego odbicia. Chwytał ją wtedy żal, dlaczego nikt na nią w danej chwili nie patrzy, czemu nie zaprosiła gości, dlaczego odmówiła pani Ostrzeńskiej pójścia do cukierni, dlaczego nie wybrała się choćby na spacer do parku. Podniecona krążyła po pokoju szepcząc głośno: - Przecież ja mam i twarz, i postawę po prostu królewską. Żadna z kobiet, które znam, tak nie wygląda. - I poczucie tego, co można z takim wyglądem osiągnąć, czego doznać, napełniało ją przez chwilę oszałamiającą radością. - Dzisiejszy dzień już stracony - myślała kładąc się spać. - Ale jutro... Nazajutrz jednak spojrzawszy w lustro stwierdzała, że ma nos cokolwiek za wydatny. W miarę patrzenia nos ten zaczynał się jej wydawać niekształtny, wprost potworny. I był przy tym skłonny do lekkiego czerwienienia się, gdy piła gorącą herbatę. Nie, z takim nosem nie tylko o powodzeniu ani miłości nie może być mowy, ale jak tu w ogóle z nim żyć? I gdy inne, z nosami zadartymi, nieprawidłowymi, a nawet skłonnymi do kataru, kochały i żyły, co tchu w piersiach, ona siedziała pogrążona w rozpaczy i czuła się upośledzona, wprost ostatnia z ostatnich. Człowiek obdarzony tylko dumą albo tylko pokorą nie jest całkowitym człowiekiem. Los tak chce, że trzeba nosić w sobie jedno i drugie z tych dwu tak sprzecznych uczuć, aby należycie podołać życiu. I w pannie Celinie istniała ta potrzebna dwoistość ducha; ale jej duma nie była poczuciem tajemnicy i ważności własnego istnienia, tylko chęcią wywyższenia się ponad drugich; jej pokora nie była skromnością wobec ludzi a hołdem wobec wspaniałości i grozy bytu, lecz dręczącym poczuciem upośledzenia i niższości. Oba te stany ducha przyczyniały jej niewysłowionych cierpień. I w jakimkolwiek usposobieniu znalazła się wśród ludzi, zawsze była milcząca, sztywna, nieprzystępna, taka, jaką znano ją dobrze u Niechciców w Serbinowie. Wszystkie jej starania były skierowane wiecznie ku temu, żeby uwydatnić swe wdzięki, albo ku temu, żeby ukryć swe braki. I jak bywa zazwyczaj, gdy w napięciu ambicji nie możemy na chwilę zapomnieć o sobie, chybiała celu. Wśród ciągłego wysiłku nie mogła przejawić ani swobody, ani bezpośredniości, ani żadnego z tych uczuć, które czynią człowieka pociągającym, budzą podziw, życzliwość i miłość. Może ratunkiem dla niej byłoby, gdyby sama zawrzała którym z tych uczuć? Lecz dotychczas nic i nikt nie wykrzesał z niej potrzebnego ku temu ognia. Ciągłe drżenie o to, co inni o niej myślą, co dla niej czują, zabijało w niej wszelką tkliwość, a nawet wszelki właściwy młodym latom głos krwi i zmysłów. Pozostawała zimna i każdy w obcowaniu z nią wiądł, ziewał, lodowaciał. Może jedyną namiętnością, jakiej na razie podlegała, była rozpacz, że nie doznaje hołdów, nie jest rozrywana w towarzystwie, że nie ma przy sobie stale kilku adoratorów albo chociaż jednego. Nękała ją próżność, ta najżałośniejsza postać miłości do ludzi, która gdy nie stać nas na samych siebie, każe nam żyć nie tyle dla drugich, ile przez drugich i w oczach drugich. Panie Holszańska i Ostrzeńska to jej mniej więcej zarzucały, nazywając ją próżną i nadętą, to dziką i nieobytą. Ona zaś miała ciągle niejasną pretensję do siebie, że nie umie żyć z ludźmi, i do ludzi, że nie umieją jej ocenić, na należyte miejsce między siebie wprowadzić. Za nic przy tym nie chciała komukolwiek dać poznać, że jej na takim powodzeniu zależy. Cierpła na myśl, że mogłaby zostać posądzona o zalotność, o to, że stara się na przykład zdobyć względy jakiego młodego człowieka. Słyszała czasem, jak o innych dziewczętach mówiono: "złapała chłopca", "wytańczyła sobie narzeczonego" i tym podobnie, dziwiła się, że one żyją sobie szczęśliwie, nie zwracając na to uwagi. Ona tego by chyba nie zniosła. Wzbudzić w kimś uczucie staraniem i zabiegami, w dodatku tak, żeby to było dla każdego widoczne, to byłoby dla niej tylko pół triumfu. "Nie dba o to, nie jest nawet zalotna, a wszyscy za nią szaleją" - oto w jaki sposób ludzie powinni o niej mówić. Tymczasem właśnie na taką opinię, na takie powodzenie wcale się nie zanosiło ani u matki w miasteczku, ani w Serbinowie, ani w żadnym innym z tych miejsc, gdzie bywała nauczycielką, ani teraz w Kalińcu, ani nigdzie, nigdzie na świecie. Chociaż na to nie mogła się skarżyć, aby nie starano się jej rozerwać, przysporzyć jej miłych wrażeń. Wszędzie, gdzie była, widząc jej osowiałe usposobienie, próbowano się nią zajmować, i to w sposób ostentacyjny, jakby kimś chorym, potrzebującym opieki. Skakano koło niej, kładziono wiele pracy w to, żeby ją namówić do udziału w tym lub owym. Zwłaszcza teraz pani Ostrzeńska nie dawała pod tym względem za wygraną. Gdy tylko organizowała jakąś zabawę albo jakie poczynania społeczne czy dobroczynne, zaraz mówiła: "Trzeba w to koniecznie wciągnąć pannę Celinę". Ale panna Celina nie dawała się wciągnąć, uchodziła, zamykała się u siebie i tam nie pozostawało jej nic innego jak wydłubywać z przeszłości nikłe okruchy wspomnień o przelotnych dniach, gdy ktoś był nią zajęty. To ją ożywiało jakiś czas nadziejami na przyszłość, lecz w końcu wszystkie te zdarzenia blakły, o niczym już nie świadczyły, przestawały nieomal istnieć. I znów nadciągała pustka, wśród której panna Celina to wzbita w pychę swą urodą przygotowywała się do niebywałych wydarzeń, to posępnie rozmyślała, że ona jest widać przez kogoś kiedyś przeklęta i że powinna się otruć. Czyż nie znajdowała zapomnienia o swoich zgryzotach w swej pracy? Wszak pracować i mogła, i musiała. Ciężkie warunki już bardzo wcześnie, zaraz po skończeniu pensji, kazały jej zarabiać na chleb. Matka po owdowieniu była w zupełnej biedzie. Ojciec, nie pamiętający już czasów, gdy, choć skromnie, żyli na wsi na swoim, umarł, jako mały urzędniczek prywatny, nie wysłużywszy nawet emerytury. Idąc więc za tym, co się zdawało z pozoru najłatwiejsze, panna Celina zdała z czterech klas na tak zwaną nauczycielkę domową, lecz nie doszła w tym zawodzie do żadnych pomyślnych wyników, do żadnych pochwał i to ją zniechęciło, sprawiło, że zaczęła traktować swe zajęcia jak zło konieczne. A jednakże była zdolna przejąć się pracą; i nie tylko ze względów zarobkowych, ale tak w ogóle, ponieważ to leży w naturze człowieka. Była też pojętna nie tylko do tych rzeczy, które miały bezpośredni związek z nią samą. Lubiła przecież bardzo czytać, a chociaż najwięcej zajmowały ją zgodne z jej marzeniami romanse i historie światowych powodzeń, to jednak mogła wzbudzić w sobie zainteresowanie dla innych tematów, gdy się z nimi w dostatecznie pięknych dziełach zetknęła. Okazała również niejakie zrozumienie i dla pracy w sklepie, która zdawała jej się nawet dosyć podobać, chociaż z początku oburzała się na samą myśl o niej. Ale czy się wzięła do jakiej roboty z upodobania, czy z konieczności, zawsze prędko się do każdej zniechęciła, gdyż i tu także przeszkadzała jej myśl, czym się to wydaje w oczach ludzi. Miała przekonanie, że, owszem, kobieta powinna pracować, wszyscy zresztą w jej otoczeniu mieli to przekonanie. Ale uważała, że przede wszystkim należy być kobietą, a to znaczyło w jej pojęciu - mieć zapewnione powodzenie w zabawie i w miłości. Bała się, że widząc ją pracującą wszyscy będą ją uważali za jedną z tych zrezygnowanych starych panien, które pracują społecznie lub zawodowo, ponieważ straciły wszelką nadzieję na zamążpójście. O, z jakże innym duchem chodziłaby do sklepu, gdyby wiedziała, że po godzinach obowiązku spotka się z narzeczonym, z którym pójdą razem do cukierni albo na spacer. Gdyż obraz powodzeń, o których śniła, przyjmował coraz wyraźniej kształty narzeczonego i ślubu. Właściwie była zwolenniczką wolnej miłości, ale gdybyż wiedziała, że to znajdzie u znajomych takie chociaż uznanie jak idea pracy kobiet. Tymczasem, mimo że obracała się śród ludzi postępowych, czuła, że oni tym nie byliby zbudowani, związek nieślubny uważaliby nie za sukces, ale... no, może i nie za zbrodnię, jednak za fatalną pomyłkę. Ona zaś pożądała rzeczy budzących ogólny podziw. Ostatecznie z takim romansem trzeba by się ukrywać i byłoby znów to samo - brak widomego powodzenia. Że sama doznałaby przy tym niejakiej radości, to ją czasem kusiło, ale nie bardzo, gdyż nie widziała przed sobą człowieka, dla którego zdolna byłaby o wszystkich względach światowych zapomnieć. Zamążpójście jedynie wydawało jej się oficjalnym stwierdzeniem kobiecości, od tego chciała w każdym razie zacząć i ta sprawa stała się dla niej w końcu najbardziej pilna, wprost nie cierpiąca zwłoki. Wprawdzie panna Celina dobiegała dopiero dwudziestego trzeciego roku życia, ale czekała już od siedemnastego. To jej się wydawało szalenie długo, wszystkie jej szkolne koleżanki były już mężatkami, czuła się stara. W takim to okresie życia i w takim stanie ducha znajdowała się, kiedy pewnej niedzieli rządca z Serbinowa, Roman Katelba, zostawiwszy konia i bryczuszkę w znajomym podwórzu pod opieką handlującego z Serbinowem Żydka, wstąpił do państwa Ostrzeńskich, aby zapytać, czy warzywa zostały im w porządku dostarczone. Przy sposobności dowiedział się o adresie panny Mroczkówny; mieszkała na Raciborskim Przedmieściu. Idąc do niej trzeba było przebyć dwa mosty na kanałach przeprowadzonych od rzeki. Na drugim z tych mostów Katelba stanął i patrzył w wodę, cuchnącą od ścieków z garbarń i browaru. Był już zmierzch, na niebie świeciło kilka gwiazd, jedna z nich wielka i lśniąca odbijała się w wodzie. - Może to dla mnie ta gwiazda tak świeci z tej wody - pomyślał. - Jak mi źle pójdzie, to rzucę się w ten kanał. - I z nieco bijącym sercem szedł dalej. Po drodze przyjrzał się sobie w jednej z wystaw sklepowych, rozpiął palto, poprawił krawat. Gdy zadzwonił, za drzwiami panny Mroczkówny dało się słyszeć śpieszne bieganie po pokoju i dopiero po chwili jej głos lękliwie zapytał: - Kto tam? - Nie od razu się dorozumiała, a rozpoznawszy w końcu Katelbę odpowiedziała: - Zaraz, proszę pana, chwileczkę. - I jeszcze jakiś czas krzątała się za drzwiami, coś widać porządkując. Wreszcie otworzyła. W pokoju panowały ślady nieładu, jedno krzesło stało pośrodku na wprost lustra. Panna Celina zasunęła je w kąt, zmieszana, prosiła siąść na kanapce, pytała o państwa Niechciców. Przez ten czas drzwi szafy zaczęły się pomału same uchylać, a sukienki i bluzki, naprędce w nią, widać, wrzucone i zatrzaśnięte, wypadały na podłogę. - Przepraszam pana - zerwała się panna Celina. - Szafa mi się tak źle zamyka... Akurat wybierałam się do miasta i pan zastał taki nieporządek. - Boże - myślała jednocześnie - co za nieodpowiednia chwila. Chwała Bogu, że to nie kto inny. Katelba poczuwał się do pomagania w zbieraniu bluzeczek, czym jeszcze bardziej rozdrażnił pannę Celinę. - Może ja pani przeszkadzam? - pytał pokornie. - Ja tylko na dwie minuty. - Proszę, niech pan się nie fatyguje. Niech pan tego nie rusza. Niech pan siądzie i opowie, co słychać u państwa Niechciców? - Nie, bo może ja bym obejrzał tę szafę. Ona pewno krzywo stoi i dlatego te drzwi się tak odmykają. - Ale kiedy już, widzi pan, wszystko w porządku. - Panna Celina uporała się z drzwiami szafy i usiadła. - Niech pan teraz opowiada. Ja chcę się kiedy wybrać z wizytą do Serbinowa. - O, to by dopiero było szczęście. - Zaczerpnął powietrza. - Bo ja właśnie chciałem prosić, aby pani na stałe... To jest... proszę mi wybaczyć, nie umiem się wyrażać, ale jak tylko się dowiedziałem, że pani zamieszkuje w Kalińcu, nie miałem dnia ani godziny spokojnej, żebym nie myślał o pani; aż postanowiłem udać się do pani i prosić, żeby pani uczyniła mi tę łaskę, to jest uskuteczniła... jednym słowem, aby raczyła zostać moją, że tak powiem, małżonką. Panna Celina była tak zaskoczona, że na razie nie mogła się odezwać. Wziąwszy jej milczenie za gniew, Katelba brnął dalej. - Niech pani się nie obraża, gdyż ja uwielbiałem szanowną panią jeszcze, kiedy pani była u państwa Niechciców za nauczycielkę, lecz nie śmiałem szanownej pani tego pokazać, aby pani się nie obraziła za moje wysokie... aspiracje. A gdy pani odjechała, nie miałem absolutnie nadziei, że panią kiedy zobaczę. Ale teraz pani znowu zawitała w te strony, więc myślę sobie, może to jakie zrządzenie losu? Pani się gniewa! - Nie, dlaczego? - szepnęła z wahaniem. - O, niech pani mnie wysłucha. Jam biedny i niewykształcony, ale postanowiłem... ale postanowiłem pracować nad sobą, a co do stanowiska, to... - zaciął się - pan Niechcic, jako znający moją obowiązkowość i przykładanie się do gospodarstwa, bezwarunkowo dopomoże mi znaleźć jaką odpowiednią posadę, a może jaką dzierżawę, gdyż mi to nieraz obiecywał. Panna Celina odchrząknęła i poprawiła nieznacznie włosy. - Tak to na mnie spadło... Zaraz... Muszę się zastanowić. Katelba czuł, że poty na niego biją. - Na co się zastanawiać? - zaczął porywczo i przerwawszy sobie spytał ugrzecznionym tonem: - To ile dni szanowna pani każe mi na swoje postanowienie czekać? Panna Celina przestraszyła się nagle, że choćby mu dała niedługi termin, on gotów się rozmyślić i cofnąć. A to były pierwsze oświadczyny w jej życiu, czuła się nimi oszołomiona, nie mogła na razie skupić myśli, aby ocenić ich wartość. Siedział przed nią młody, przystojny mężczyzna i prosił o jej rękę. Ktoś w końcu prosił, do licha, o jej rękę. Nie chciała, żeby to się nagle rozwiało w nicość. - No dobrze - zgodziła się po cichu i zakryła twarz dłońmi - zostanę pana żoną. Katelba nie śmiał się ruszyć z miejsca. Złożył ręce jak do pacierza. - Uratowała mi pani życie. Gdyż postanowiłem ze sobą skończyć, jeśli mi pani odmówi. - Zaraz, panie, zaraz, panie - opamiętywała się panna Celina - nic jeszcze z tego wszystkiego nie rozumiem. Co? Skończyć ze sobą? Nie, to straszne - szepnęła, choć wydało się to jej raczej wspaniałe. - Zrozumie pani - zapewniał Katelba wstawszy i całując ją w rękę. - Przekona się pani do mnie. O moja droga, złota pani! - wzruszył się. - Wszakże pani także samotna, wie, co to są smutki i kłopoty. Może razem będziemy szczęśliwi. Narzeczeństwo trwało blisko do końca karnawału i było dla Katelby czasem pełnym różnego rodzaju przeżyć. Do tych ryzykownych oświadczyn pchnął go ciemny pęd, mówiący mu, że małżeństwo ze znajomą państwa Niechciców postawi go wobec nich w nowym świetle, oczyści i zabezpieczy. Wprędce jednak ożenek z piękną panną, szlachcianką, niestety biedną, ale należącą do świata, któremu dotąd kłaniać się tylko musiał, upoił go sam przez się. Zaś po drugim i trzecim widzeniu się z panną Celiną Katelba zakochał się w niej z takim oddaniem, do jakiego tylko był zdolny. Jej chłodna, spokojna uroda zachwyciła go, zdawała mu się szczytem tego, co można w kobiecie podziwiać. Uważał, że go spotkało szczęście wprost nie do wiary, i bał się, że to szczęście przed czasem utraci. Jak zwykle bywa w takich okolicznościach, myślał, że panna Celina wszystkim tak się podoba jak jemu i że tylko patrzeć, jak mu ją kto sprzed nosa raptem sprzątnie. A nuż oświadczy jej się jaki światowy panicz, a wtedy ona opamięta się, co też jej się przyśniło, żeby wychodzić za takiego jak on prostaka. Toteż spieszyło mu się do ślubu, ale właśnie sprawa ślubu ciągle się odwlekała. Przed adwentem nie było mowy o zdążeniu z wyprawą, święta Bożego Narodzenia panna Celina chciała spędzić jeszcze w panieństwie u matki, po świętach okazało się, że mieszkanie, które Niechcicowie szykowali państwu młodym, potrzebowało paru tygodni do wykończenia. Musiał więc czekać, a czekając doszedł pomału do przeświadczenia, że nowe życie zaczyna się dla niego nie tylko dlatego, że ma zmienić swój stan cywilny, ale że staje się na wewnątrz jakby innym człowiekiem. W tym niespokojnym, a jednocześnie uroczystym stanie ducha zaczął znów drżeć przed różnymi rzeczami. Jak przedtem narzeczeństwo było dla niego zasłoną, za którą pragnął skryć się ze swoimi winami, tak teraz - to bał się, aby panna Celina czego złego się o nim nie dowiedziała, to - na odwrót - marzył, aby odsłonić przed nią całe swoje dotychczasowe życie. Gdy tak nie wiedział, co robić, nadarzyła mu się sposobność rozmowy z Bogumiłem Niechcicem. Szli z pola pod Pamiętowem, gdzie roztrząsano gnój. Z początku milczeli, a Katelba miał w sobie głód spowiedzi, którego każdy człowiek zaznaje, o ile nie częściej, to przynajmniej raz w życiu. Może była w tym obawa przed złymi skutkami, jakie mógł ściągnąć na siebie bądź zatajeniem sprawy z Chrobotówną przed narzeczoną, bądź przemilczeniami w sprawie z Dalenieckim - wobec Niechcica. Ale była też i chęć, by czystym przystąpić do związku, w którym widział swe szczęście. - Chciałem z wielmożnym panem pomówić - zaczął wreszcie pierwszy rozmowę - chciałem powiedzieć, żem przez głupotę służył temu Dalenieckiemu, ale jakem tylko przejrzał, tom się tym gryzł i niech mnie piorun trzaśnie, jeżelim chciał panu szkodzić. Co prawda nie ma w tym mojej zasługi, bo nie było w czym szkodzić... i trzeba by psem być, żeby komu takiemu jak wielmożny pan stać na zdradzie. Bogumił Niechcic ucieszył się, że tamtego wieczora dobrze zrobił o nic się nie pytając. Nie chciał już teraz wchodzić w żadne szczegóły, ale się przemógł i zagadnął: - To te pieniądze nie zostały po ojcu? - Te pieniądze przepadły - odparł głucho Katelba - i niech te czasy też tak samo przepadną. Bogumiłowi więcej nie było trzeba. - Ja wierzę - powiedział - że tak będzie. Był pan młody i obałamucony, ale widzę, że pan czuje, co złe. Jesteś pan solidny w pracy, więc charakter się panu wyrobi. Ja o wszystkim zapomnę, ale panu radzę wszystko pamiętać, jako przestrogę na przyszłość. Zaczęli mówić o Chrobotównie. Bogumił wziął to na siebie. Obiecał skłonić ją do spokojnego rozstania, chociaż ta misja była mu trochę nieprzyjemna, gdyż wiedział, że rachuje tu jedynie na wrażenie, jakie na niej - był tego pewien - wywarł. A czy należy to wyznać narzeczonej, w tym Bogumił nie umiał poradzić, gdyż za mało znał pannę Celinę. - Tu - oświadczył - musi już pan się rządzić własnym rozumem i sumieniem. - Tylko, chłopcze - skończył tę rozmowę Bogumił - jeżeliby pan miał znów się kiedy tak zbłąkać, to ja już drugi raz nie pójdę panu na rękę. Brzmiało to srogo, jednak Katelba miał uczucie, że słyszy nie groźbę, ale obietnicę pomocy i opieki. Ze łzami w oczach pocałował Bogumiła Niechcica w rękę. Była to dla niego piękna i wzniosła chwila życia. Czuł się do tego stopnia przejęty, że rozstawszy się koło stodół z Niechcicem, zawrócił i - rzecz u niego niebywała - poszedł drogą przed siebie bez żadnego celu, tylko tak, by iść, radować się i marzyć. Był wspaniały dzień, jeden z tych, jakie zdarzają się tylko pod koniec zimy. Niebo już niby żywe, miękkie, tchnie zbliżającą się wiosną, a na ziemi leżą jeszcze głębokie śniegi i szczypie ostry mróz. Katelba rozejrzał się i jakby po raz pierwszy w życiu zobaczył świat. Spojrzał na staw. O dziwy! patrzył na ten staw każdej zimy, co dnia, a nigdy nie widział tego, co teraz. Ot staw, na nim pośrodku przerębel. Co najwyżej zdarzało mu się przy tym widoku pomyśleć, czy lód z przerębla został rano ściągnięty. A dziś powierzchnia stawu zdała mu się niezwykle pięknie obciągnięta śniegiem, gładko jak jakim suknem. Głębokie ślady stóp wiodące do przerębla były ciemnobłękitne, a sam przerębel świecił wśród szklących się stosów lodu wspaniałym zielonym kolorem. I wszędzie dokoła co za blaski, co za cuda rozsiane są po niebie i po ziemi. Zaspy śnieżne różowieją w zachodnim słońcu, gałęzie wierzb rumienią się i złocą od wiosennych soków, co już w nich rozpęczniały. Nagle wszystko to zdało mu się obrazem panny Celiny. Popadł w takie uniesienie, że wyobraził ją sobie nagą, wielką, białą i skrzącą jak ziemia leżąca przed nim w śniegach, czystą jak niebo nad nim. Jakież to wszystko czarowne, jakie inne niż brudne uciechy z Chrobotówną. - Ja kocham! - zawołał, aż kawki zerwały się z kląskającym wrzaskiem spośród gałęzi. - Kocham! I nagle podskoczył sobie trochę. 8 Agnisia dowiedziała się o narzeczeństwie pana Katelby jesienią przed Zaduszkami z listu matki, która pisała: "Cieszymy się, że na Wszystkich Świętych będziecie miały aż trzy dni wolne i że spędzisz je z nami. Pani przełożona wspominała mi, jak się z nią ostatni raz widziałam, że chciałabyś też zaprosić swoją przyjaciółkę Ninę Wrońską. Bardzo będziemy jej radzi. Weźcie tylko obie ciepłe majtki, bo na wsi teraz już jest zimno. W karecie, którą przyszlemy jutro w południe, będzie kożuch. Pamiętajcie okryć nim sobie nogi. Zapomniałam, kochana córeczko, donieść nowiny: pan Katelba zaręczył się z panną Celiną Mroczkówną; jeżeli zobaczysz ją może jeszcze przed wyjazdem w sklepie, to złóż jej życzenia". Lecz Agnisia pobieżnie tylko zwróciła uwagę na wiadomość o zaręczynach, gdyż zaskoczyła ją sprawa zabrania do Serbinowa Niny Wrońskiej. Na pojechanie do domu cieszyła się między innymi dlatego, że miała być przez parę dni bez Ninki. - Nie, ja nie zabiorę Wrońskiej ze sobą - myślała. - Niech się dzieje, co chce. Prędzej sama nie pojadę. Wymówię się. Dam znać przez Józefata, że mam na po świętach zadane dużo lekcyj. Z tym postanowieniem zeszła na podwieczorek. W progu jadalni spotkała przełożoną, która biegnąc i śpiesząc, jak to miała w zwyczaju, poklepała ją po ramieniu i zawołała: - Więc jedziesz na święta z Niną. Bardzo się cieszę. Już ja dobrze widzę, że nie możecie się ze sobą ani na chwilę rozłączyć. Jednocześnie od gwarnego stołu poderwała się ku niej Wrońska. - Gdzie się kryjesz? - wołała. - My już jemy i kawa ci stygnie. Wiesz, podobno twoi rodzice zaprosili mnie do Serbinowa. Ja się tak cieszę! Agnisia spojrzała na nią mrużąc oczy. - Ja sama jeszcze nie wiem, czy pojadę - rzekła niepewnie. - Mamy tak dużo zadane. - Co? - parsknęła Nina śmiechem - ty się o to kłopoczesz? Uczysz się każdej rzeczy pięć minut. Zresztą - dodała ochoczo - możemy zabrać książki do Serbinowa. Lecz spojrzawszy na Niechcicównę spochmurniała. - Może ty w ogóle nie chcesz, żebym ja pojechała? - Jak możesz mnie o to posądzać - oburzyła się porywczo Agnisia. - Zaręczam ci, że wszyscy się bardzo na twój przyjazd cieszymy. Na dowód masz, przeczytaj ten list. I z bijącym gwałtownie sercem podała Ninie list matki. Przeraziła się jakby nie tego, że jej myśl została odgadnięta, ale że, ujawniona, wyglądała tak jakoś odrażająco i cudzo. Gdy jednak Nina przeczytawszy list pani Barbary zaczęła szczebiotać: - Jacy wy wszyscy dobrzy - i tym podobnie, w Agnisi powstała znów buntownicza chęć, żeby wszystkie te projekty przeinaczyć, a nawet żeby w ogóle natychmiast zerwać z Ninką. Jednak nie uczyniła tego, pozwoliła tej chęci przeminąć. Czuła w sobie coś, co stawiało opór i nie dawało wybuchnąć. Co to było? Strach przed nieuniknionym wywołaniem przykrej sceny i poczucie, że na tej drodze nie umiałaby nic słusznego ani dobrego przeprowadzić? Słabość i niepewność, czy da sobie jeszcze teraz bez Niny w życiu szkolnym radę, czy stowarzyszy się z kimś na to miejsce tak samo zażyle, bez czego czułaby się znów samotna i opuszczona? Obawa, czy jej wszyscy za taki krok nie potępią? Może i to, ale coś więcej grało tu jeszcze rolę. Jakby niejasne poczucie, że zrywając z Niną dogodziłaby tylko sobie, a na tym się tu sprawa nie kończy. Co prawda, przyjaźń z Niną nie była jej pomysłem, ale bądź co bądź wspomogła ją w pierwszych godzinach osamotnienia i dzikości. Przy tym Nina była naprawdę godna pożałowania, ojca miała daleko, matki - wcale, nic dziwnego, że zajmowano się nią więcej niż drugimi, że chciano, by ona miała tu kogoś bliskiego i oddanego. Zresztą Nina sama tak się do niej garnęła, tak ją lubiła, jakże tu wzgardzić jej sercem. Tak czy inaczej, Agnisia pogodziła się z projektem, który ją z początku zaskoczył, a nawet wzbudziła w sobie coś w rodzaju zapału do wspólnej podróży. W drodze czuła się szczęśliwa mogąc pokazywać i objaśniać Wrońskiej mijane okolice, a w domu była rada, gdy Ninka wszystkim się podobała i gdy ją wzajemnie wszystko wprawiało w zachwyt: i ogród, i państwo Niechcicowie, i młodsze dzieci, i psy. Agnisi to pochlebiało, bo czuła się istniejącą nie tylko w sobie, ale po trosze we wszystkim, i lubiła, kiedy chwalono jej otoczenie, chociaż i wstydziła się przy tym trochę. Gdyż może jednak w ich domu nie było tak ładnie i dobrze? Cudze zachwyty wzbudzały w niej chęć usprawiedliwiania się z czegoś. Przygotowano im spanie w dawnym pokoju panny Celiny. Agnisia bała się tam trochę i nadrabiała miną, żeby nie straszyć Niny. Zresztą rozbierać się i kłaść było to jeszcze pół biedy. Ale, niestety, Nina pomimo doskonałej serbinowskiej kuchni przez cały czas pobytu chorowała na rozstrój żołądka i właśnie w nocy dostawała boleści. Trzeba było wstawać, nalewać jej krople, a nawet po niej wynosić. Agnisia musiała wtedy schodzić aż na dół do komórki znajdującej się w końcu sieni. Okienko było tam zawsze otwarte i wiatr nim świszcząc poruszał. Raz przeciąg zgasił świecę, musiała ostrożnie po ciemku doszukiwać się każdego stopnia schodów. Słyszała, jak na poddaszach coś obsuwa się, skrobie, chrobocze - serce w niej zamierało. Za to, jadąc potem ze zdrową już Niną do Kalińca, upajała się poczuciem swobody i radości. Zawsze to miło przemóc się i dokonać czegoś, na co nie miało się chęci. Jednak nikt nie lubi, żeby ten stan rzeczy zanadto się przeciągał. Prawdę mówiąc, powstrzymawszy się od zerwania z Niną, Agnisia miała niewyraźną nadzieję, że zajdą okoliczności, które jej honorowe rozejście się z narzuconą przyjaciółką ułatwią, usprawiedliwią je czymś ważniejszym niż własna chętka. I tak się poniekąd stało. Nina po powrocie z Serbinowa zapragnęła swoje zżycie się z Agnisią jeszcze mocniej utrwalić. I przypomniała sobie swój zaniedbany zamiar dążenia do świętości. - Najwyższy czas, żebyśmy teraz zaczęły - oświadczyła i ułożyła program. Najpierw odpowiedni sposób postępowania w klasie, na pauzach, na spacerze. Nie będą się wdawać w żadne hałasy, nie będą kląć, używać brzydkich słów ani wiązać warkoczy ozdobnymi wstążkami. Potem, oprócz pacierza, rano i wieczór odmówią specjalne modlitwy, a wieczorem, podczas przygotowywania lekcyj, wymkną się zawsze do sąsiedniej klasy i tam będą przez pół godziny leżeć po ciemku krzyżem, rozpamiętując Mękę Pańską. Agnisia zrazu chciała to jeszcze z Niną przetrwać, ale była niezadowolona. Zdawało jej się, że gonią cel nie dla nich przeznaczony, gdy tymczasem każdy dzień, każda godzina przynoszą tyle rzeczy, którym ledwo sił starczy podołać. Truła ją natrętna myśl, że prędzej zespoliłaby się z życiem szkoły, gdyby Nina jej w tym nie przeszkadzała, nie zagarniała jej wciąż wyłącznie dla siebie. - Leżymy krzyżem - niecierpliwiła się - ale ja i tak się nie mogę skupić. Bo ciągle tylko myślę, że jeszcze nie umiem lekcyj. Podług mnie Pan Bóg wymaga, żeby każdy robił, co do niego należy. Ale Nina miała potężne argumenty. - Moja kochana - mówiła. - Do Joanny D'Arc należało paść owce, a ona wolała wybawić Francję i zostać świętą. Jak Bóg pozwoli, to może my wybawimy Polskę. Człowiek jest powołany do wielkich rzeczy. - Ja nie - zaprzeczyła Agnisia, czując, że się czerwieni. - Mnie żadne wielkie rzeczy nie obchodzą. Tylko same zwyczajne. - Dobrze, że się przyznajesz, bo to jest prawda - rozgniewała się Nina. - Krzyżem nie chcesz leżeć, wymawiasz się lekcjami; a ile razy nie uczysz się, bo wolisz gadać albo latać z piłką. Powinnaś się przełamać. Agnisia zbuntowała się. - Właśnie się przełamałam - rzekła wstawszy. - I nie chcę tej całej świętości. Tego nie robić. Tego nie robić. Co to za takie życie. Ja właśnie lubię ciągle coś robić, a nie tylko sobie wciąż wszystkiego zakazywać. I dlatego idę sobie i koniec. - Czekajże, głupia. Gdzie lecisz? Nie zostawiaj mnie tu tak samą - przestraszyła się płaczliwie Nina. - Dlaczego? Boisz się? Święci nie bali się mieszkać w pieczarach na puszczy. A ty się boisz? - Nie boję się, tylko chcę cię powstrzymać od grzechu. Posiedź chwilę, namyśl się. Agnisia usiadła w ławce, sama cokolwiek przestraszona. Zdjęły ją wątpliwości. A nuż Nina istotnie lepiej wie, co się Bogu podoba. Sprzeciwiać się i przeczyć było dla Niechcicówny rzeczą tak niewystarczającą, że myśli jej zaczęły wnet szukać, czym by mogła czynnie zastąpić odrzuconą świętość, stwierdzić, że nie jest bezbożna. Chciała coś o tym rzec, ale już było za późno. Nina zaczęła się dąsać, a wtedy Agnisia dała za wygraną i odtąd starała się jej unikać pod pozorem, że musi się uczyć. Lekcje - to był jeszcze w tym czasie jedyny grunt, na którym obracała się w szkole całkiem swobodnie. Rychło spostrzegła, że wszystko pojmuje i zapamiętuje prędzej niż inne. Tylko Nina i Klara, a niekiedy Helena, dotrzymywały jej kroku. Tabaczka czytywała w klasie głośno jej wypracowania stylistyczne, a przyrodnik Ojcewicz twierdził, że Niechcicówna odgaduje naprzód przebieg doświadczeń przyrodniczych. Mówiono o jej zdolnościach, czuła się w tym zakresie podziwiana i potrzebna. Rozgłos, chociaż może i budził wątpliwości, że na niego nie zasługuje, łączył ją z otoczeniem, do którego nie znalazła jeszcze innej drogi, a zarazem wyodrębniał ją z otoczenia i nie pozwalał się w nim zagubić. Toteż lubiła nauczycieli, którzy się do tego stanu rzeczy przyczyniali, mimo że każdy z nich miał jakieś swoje wady. Pan Ojcewicz, wysoki, chudy starzec, zarośnięty bujną siwizną, niecierpliwił się, pokrzykiwał, wzruszał ramionami, ale wykładał zajmująco i mimo zgryźliwego usposobienia był bardzo łagodny w stawianiu stopni. Co prawda, nie wierzył w kobiece wykształcenie. - I tak nigdy nic nie będą umiały - sarkał - niech się cieszą chociaż piątkami. A mimo to dbał, by nawet najniezdolniejsze choć cokolwiek umiały. Pan Topolski; drobnego wzrostu matematyk, o potężnym, trąbiącym przy wycieraniu nosie, był w przeciwieństwie do przyrodnika bardzo zrównoważony, nigdy nie podniósł głosu, nie stracił cierpliwości. Objaśniał zrozumiale i obrazowo, ale chociaż zdawał się być zawsze z każdej uczennicy zadowolony, w stawianiu stopni był okrutny. Jedna Helena Filińska, słaba ze wszystkich innych przedmiotów, miała z arytmetyki zawsze: dobrze. Helena była bardzo zdolna i mówiono, że gdyby chciała, mogłaby być w ogóle pierwszą. Lecz ona pragnęła inaczej uwydatnić swoją osobę, zaznaczała, że robi, co chce, i nie znajdowała na to lepszego sposobu niż przekorę. Przez przekorę również doszła do czwórki z arytmetyki, żeby zadać kłam powszechnemu mniemaniu, że uzyskanie tego stopnia od pana Topolskiego jest prawie niemożliwością. Obaj profesorowie byli nauczycielami szkół rządowych, obowiązanymi do noszenia uniformu. Ale pan Ojcewicz przychodził na pensję zawsze w czarnym tużurku. Podobno przez patriotyzm nigdzie, poza rosyjską szkołą realną, inaczej się nie pokazywał, jak tylko po cywilnemu. Natomiast pan Topolski chodził w mocno zniszczonym uniformie, w którym widywano go nie tylko na pensji, ale również na ulicy, a nawet w kościele. Był bardzo pobożny i dbał tylko o to, jak jego postępowanie wygląda w oczach Boga. Bóg zaś znał jego uczucia narodowe, nie uważał tam na mundur, na głupstwa tego świata. Panna Alice Mairey, francuska Szwajcarka, była jakby cokolwiek oschła, kładła nacisk na gramatykę, nigdy nie odstąpiła od programu, nie zażartowała, lecz miała coś takiego do siebie, że na jej lekcji nie było wcale nudno. Umiała wykład prowadzić sprężyście, a chociaż zdawało się, że nie rozróżnia uczennic pomiędzy sobą, zawsze doskonale wiedziała, czym każda jest w danej chwili zajęta, kto uważa, kto nie. To trzymało całą klasę w napięciu. Jużcić trzeba przyznać, że panna Berta Woelke umiała swoje lekcje więcej ożywić. Rzeczy mniej ciekawych potrafiła nauczyć jakoś niechcący przeplatając je facecjami, a większość czasu poświęcała na czytanie wielkich utworów niemieckiej literatury. I jak przy tym czytała! Panna Berta była nadto osobą wszechstronną, prowadziła prócz niemieckiego roboty ręczne, rysunki i gimnastykę i świetnie sobie dawała radę z tymi różnymi przedmiotami, w każdym okazywała się zajmująca i pomysłowa. W czasie robót, kiedy dziewczęta łatały i szyły, również im zazwyczaj coś czytała albo opowiadała. Opowiadała o figlach studentów i o wesołych szczegółach życia w saksońskim miasteczku, z którego pochodziła. Podczas gimnastyki śpiewało się z nią pieśni. Panna Berta nie mogła się też nigdy powstrzymać, aby nie dać poznać, że śpiewa i opowiada, bo jej to przypomina rodzinę i ojczyznę. Czytywała na lekcjach i nauczycielka rosyjskiego, Wiera Nikołajewna Akutina, ale ona czytała nie tyle z upodobania jak panna Berta, lecz aby zgubić luki wykładu, których nie miała czym zapełnić. Była to pulchna blondynka z nieśmiałymi, czarnymi oczyma. W czasie jej lekcji Agnisia miała często niepokojące wrażenie, że nie umie ona więcej ponad to, co się znajduje w podręczniku, a i te rzeczy zdaje się wiedzieć nie zupełnie na pewno. Między jednym a drugim zdaniem jej wykładu rozciągało się nieraz milczenie, które klasa wnet wypełniała hałaśliwym dokazywaniem. Ksiądz prefekt Halski był bardzo ładny i miał pieszczotliwe obejście. Wprawdzie mało co z jego wykładu dawało się pochwycić czy to myślą, czy sercem, ale dziewczynki nie czuły się w prawie żywić tu jakichś wymagań. Lekcje religii muszą pewno być, jakie są, niezrozumiałe i suche, dużo też trzeba było kuć na pamięć, tak jak słówka lub tabliczkę mnożenia. I co gorsza, jeśli kiedy się myślało o Bogu, to na pewno nie na lekcjach religii, przynajmniej Agnisia mogła to o sobie powiedzieć. Walczyła z tym i starała się w pocie czoła znaleźć coś porywającego w wykładzie księdza Halskiego, szukała w tym zresztą również zadośćuczynienia za swoje nieporozumienie z Niną w sprawie świętości. Państwo Wenordenowie także oboje wykładali. On geografię i kaligrafię, ponieważ bardzo pięknie pisał, ona - historię powszechną. Ale byli tak zaprzątnięci sprawami zarządu szkołą, że się spóźniali na lekcje. Dziewczętom wydawało się, że pensja idzie sama przez się, jednak przecie prowadzenie jej wymagało niemałych trudów. Często, gdy pani Wenordenowa już na jaki kwadrans po dzwonku przyszła do klasy, wywoływano ją, bo trzeba było na gwałt coś załatwić w domu albo nawet na mieście. Dziewczynkom obijały się o uszy jakieś długi, spłaty, weksle. To znów, że trzeba zabiegać o względy rządowego inspektora, by nie przychodził albo przyszedłszy patrzył na różne rzeczy przez palce. Pan Wenorden pomagał żonie z całej siły we wszystkim i też się z tego powodu często spóźniał. Mimo to dziewczęta pasjami lubiły lekcje przełożonych, gdyż umieli oni w swoje skrócone godziny wnieść dużo życia, wzbudzić zachwyt i ciekawość dla wykładanych przedmiotów. Tylko że nigdy podobno nie zdążyli przejść w całości wyznaczonego kursu. Panna Żmijewiczówna, czyli Tabaczka, jako nauczycielka języka ojczystego i - potajemnie - historii Polski, miała szczególne przywileje. Mieszkała na pensji, ale nie w kątku ogólnej sypialni, za parawanem, jak cudzoziemki, tylko w osobnym pokoju. Trzeba przyznać, że tego swojego stanowiska nie wyzyskiwała, była skromna, mało dla siebie wymagająca. I tak oddana pracy, że ona jedna zdawała się nie mieć żadnego życia, żadnych spraw poza szkołą. Aż się nie chciało wierzyć, że ma jakichś krewnych, do których wyjeżdża. Cóż, kiedy wykładała nudnie, chropawo i bezbarwnie. Miała przy tym zwyczaj zanudzać człowieka o byle głupstwo, prawiła morały, a jednocześnie pozwalała sobie, jak to mówią, ciosać kołki na głowie. Nawet jej zalety nie budziły należnego szacunku, tylko chęć błaznowania. Poznawszy na przykład jej zamiłowanie do porządku, niektóre z dziewcząt naumyślnie rzucały na podłogę papierki, stalówki, pestki, które ona, gderając, własnoręcznie zbierała. Nie z nią jednak, a z panem Topolskim Agnisia miała w tym okresie ciężkie przeżycie. Gdy już była bliska otrzymania od niego niedoścignionej czwórki, raptem coś jej się pomyliło przy rozwiązywaniu zadania na tablicy i oberwała dwóję. Wpadła w rozpacz, płakała, dostała bólu głowy, pół dnia przeleżała chora i nieszczęśliwa. Zdawało jej się, że nie ma prawa do niczego, że nie ma się w ogóle prawa żyć, o ile się nie zrobiło czegoś tak dobrze, jak to tylko możliwe. Że nauczyciele i koleżanki tylko o tyle mogą ją znosić wśród siebie, o ile ją podziwiają. Niepowodzenie osamotniło ją znów, odtrąciło od wszystkich. Nie wierzyła Helenie, Zośce i Nince, gdy zapewniały, że ją lubią tym bardziej. Dopiero kiedy Helena rzekła: - Moja kochana, nie ma takiej uczennicy na pensji, która by choć raz nie złapała dwójki od Topolskiego - zdjął ją nagle wstyd, że okazała taką rozpacz z powodu rzeczy, którą tyle innych musi znosić. Zostawszy po tej rozmowie sama, leżała jeszcze jakiś czas i wsłuchiwała się w odgłosy życia domu. W fortepianowym pokoju któraś z dziewcząt zaczęła grać wprawki. A teraz słychać na schodach stukanie laski, ciężkie kroki oraz głos starej pastorowej Wenordenowej. Stara pastorowa nie miała w domu łazienki i przychodziła się tu kąpać. Tekla ją prowadzi, coś mówi, potem pastorowa zostanie na kolacji. Na dole słychać gwar. A teraz po schodach idzie stróż z wodą do umywalni. Przystaje. Stęka. Wylewa wodę z szumem do wielkiej beczki, z której one potem czerpią dzbankami. Agnisię wszystko to zaczęło nagle cieszyć. Życie ma swoje różne strony. Oto na przykład wysilasz się, dążysz do czegoś, a gdy się nie powiedzie, ono mimo to snuje się, rozlega, dźwięczy i można się rozkoszować tym tylko, że się jest na tym świecie. 9 Następnego dnia przełożona, która miała zwyczaj pojawiać się i znikać niespodzianie, przebiegła raptem sypialnię i wśród nagłego przyciszenia się wieczornych gwarów skontrolowała szafki uczennic. Otwierała każdą z nich, rzucała okiem i albo mijała w milczeniu, gdy znalazła wzorowy porządek, albo wypowiadała krótką, dosadną uwagę, zastawszy nieład. Agnisia miała wszystkie rzeczy porozrzucane, chociaż mogłaby przysiąc, że je tylko co układała. Ale rzeczy zdają się mieć swe utajone, złośliwe życie, ledwo co ruszyć, wszystko się przewraca do góry nogami. - Co to takiego - zgorszyła się pani Wenordenowa. - Dziewczyna z takim poczuciem estetycznym i taki nieład? Pięknie! I już ginąc w pomroce schodów mówiła poza siebie: - Ład! Ład! Ład! Więcej ładu! Nie tylko w głowach, ale i w szafkach! W szafkach! - Kto by się spodziewał, że właśnie dziś przyleci - jęczała Zośka-Cierpiatka, mimo że miała bieliznę ślicznie ułożoną i powiązaną wstążeczkami. - Do czego to podobne? Agnisia po raz pierwszy usłyszała, że ma poczucie estetyczne. Pomyślała z przykrością, że zawiodła jakieś pokładane w niej nadzieje, że znów ją spotkała porażka. Ale w tej porażce tkwiła niejaka osłoda. Być przedmiotem czyichś nadziei - zawsze to lepiej niż nie budzić ich wcale. Owładnęło nią szczególniejsze natchnienie. Wyrzuciła wszystkie swoje rzeczy, ułożyła je i rozwiesiła tak, że aż ją zadziwił nadobny wygląd wnętrza szafki. Wynikło stąd poczucie powodzenia, które ucieszyło ją samo w sobie, bez potrzeby ujawnienia się lub uzyskania pochwały. Powodzenie było w dobrym sprostaniu błahej, ale w tej chwili najważniejszej robocie, do której wzięła się z takim zacietrzewieniem, że przestała widzieć i słyszeć, co się dokoła dzieje. Zwłaszcza że jednocześnie rozwiązało jej się w myśli bez błędu zadanie, w którym się wczoraj pomyliła. I odsłonił się raptem, dotąd niejasny, sekret owej pomyłki. Po prostu myślała więcej o czwórce, którą pragnęła dostać, niż o zadaniu. - O jak-to-dobrze-wiedzieć-dzieć-wiedzieć - myślała na nutę ulubionej śpiewki: "Moja dziewulu, naucz się robić". Ujrzała w sobie nieograniczone możliwości pomyślnego kierowania wszystkimi swymi sprawami. - Niechcicówna zwariowała - rzekła Dziewońska i Agnisia spostrzegła, że śpiewa i tańczy przed swoją szafką coś w rodzaju oberka. Klara i Helena okazały natychmiast gotowość przyłączenia się do harców i skoków. Co więcej, rozbierająca się już Nina Wrońska zaczęła nagle tańczyć w czerwonych flanelowych majtkach i nocnych pantoflach. Wyrzucała nogami tak wysoko, że jeden z pantofli poleciał do góry i spadł za zielony parawan. - Das ist ja aber eine Frechheit - odezwała się zatopiona w czytaniu panna Berta. Wyszła zza parawanu i pantoflem Niny zagnała je do łóżek. Swoją drogą Agnisia miała potem ochotę spowodować obejrzenie swej szafki przez przełożoną i gdy ją któregoś dnia spotkała na schodach, już-już miała o to poprosić. Ale pani Wenordenowa śpieszyła się i rzekła tylko mimochodem: - Skocz no, kochanie, poproś do mnie na chwilę pannę Alicję. Musi być u siebie na górze. Agnisia ucieszyła się usłyszawszy w tym poleceniu jakby rozgrzeszenie w sprawie szafki. Nie wydaje się poleceń osobom, na które się gniewamy. Pobiegła nucąc i stanęła w progu sypialni, gdzie za parawanem był kącik panny Alicji. - Mademoiselle Alice! - wykrzyknęła. Nikt nie odpowiedział. Podeszła do parawanu i zaczęła po uginającym się nieco kretonie obrysowywać palcem jego deseń. - Mademoiselle Alice? - powtórzyła ciszej, zdjęta nagłym onieśmieleniem. Nie otrzymawszy i teraz odpowiedzi obeszła parawan, zajrzała i zobaczyła, że panna Alicja śpi. Leżała na łóżku, nogi miała przewieszone ku ziemi na ukos, widać, by trzewikami nie zbrudzić kapy. Wydała się Agnisi inna, niż gdy chodziła. Nogi były niezwykle długie jak na tak drobną osobę, twarz zarumieniona, jakby czymś wzburzona czy znękana, o wiele mniej spokojna niż na jawie. Agnisia nie wiedziała, czy ma ją zbudzić czy odejść. Chciało jej się raczej uciekać, raptem jednak uporczywość tego snu przejęła ją strachem. Nie zachowując już ostrożności, schyliła się nad śpiącą. Panna Alicja uczuwszy czyjąś bliskość krzyknęła i niepewnym, ale gwałtownym ruchem obu rąk odepchnęła Agnisię. Jednocześnie otwarła oczy, zerwała się i siadła. - Oh! - rzekła - excuse-moi. Po chwili dodała słabo się uśmiechnąwszy: - Faut pas m'en vouloir, cherie. J'avais un mauvais reve. Agnisia niezgrabnie wyjąkała prośbę przełożonej i pędem zbiegła do klasy. Na lekcji złapano ją na tym, że nie uważała. Myślała o pannie Alicji. Myślała o niej również w czasie spaceru po lekcjach. - Faut pas m'en vouloir, cherie - powtarzała po cichu, odtwarzając sobie bez ustanku przeżytą chwilę. Przy podwieczorku czuła, że na coś czeka, i to niecierpliwie. Spoglądała ukradkiem ku pannie Alicji, która zachowywała się jak zawsze powściągliwie i nieco sztywno. Raz jednak spojrzała i ona w stronę Agnisi i roześmiała się, co było u niej rzadkością. Nad wieczorem pensjonarki zbierały się zawsze w największej ze wszystkich, wstępnej klasie i pod okiem nauczycielek przygotowywały lekcje. Teraz Agnisia wiedziała już, na co czeka. Dziś dyżur ma panna Alicja. Wkrótce nadeszła i zasiadła przy swym stoliku. Pochyliwszy się zaczęła niezwłocznie coś pisać. Miała ona inne zwyczaje niż panna Berta. Nie opowiadała nigdy o swej pięknej, górzystej ojczyźnie. Mimo to utrzymywała z krajem bardzo ścisłą łączność. Co dzień zapisywała szczelnie kilkanaście kartek cienkiego listowego papieru, co dzień też otrzymywała dużą pocztę, książki, pisma i listy. Miała w Genewie narzeczonego. Pisząc do niego nie bardzo zwracała uwagę na to, co się dokoła dzieje. Gdy dziewczęta zaczynały nieco głośniej śmiać się i hałasować, podnosiła głowę i mówiła: - Un peu de silence, mesdemoiselles, s'il vous plait. Agnisia odrabiała lekcje z Niną Wrońską i Klarą Hilchen. Siedziała bokiem na ławce i miała wrażenie, że każdy jej gest, każde słowo, każdy wyraz twarzy jest obserowany przez pannę Alicję. W gruncie rzeczy było całkiem na odwrót - ona to wciąż kątem oka przyglądała się pannie Alicji. Nauczycielka francuskiego była nikłą, ciemną blondynką o puszystych włosach. Miała chłodne, jasne oczy, zręczną, ale niepokaźną postać, skromny, w najlepszym guście ubiór. I przyjaźniła się z panną Bertą. Jeżeli pojawiła się kiedy, poza dyżurami, po tej stronie, gdzie sypiała Agnisia, to przychodziła tylko na rozmowę do Berty. O ile przyjaciółki zeszły się za zielonym parawanem, zanim ruch w sypialniach się uspokoił, to czasem sobie śpiewały. Właściwie śpiewała panna Berta, panna Alicja nuciła tylko, głos miała bardzo słaby i zaraz wpadała w chrypkę. Była jedna piosenka, którą panna Berta wyjątkowo często powtarzała. Brzmiało to mniej więcej tak: Ich hatte einst ein schönes Vaterland, der Tannenbaum wuchs dort so hoch, die Veilchen nickten sanft - es war ein Traum. Słowa: es war ein Traum były w innym tonie niż cała pieśń, w minorowym i niskim. Zdawały się zamazywać i przekreślać posępnie to, co rzewna i wdzięczna zwrotka wyśpiewała. I dziwna rzecz. Widać - fakty, zdarzenia, pieśni rozrzucone są po świecie bez porządku i nie zawsze przynależą temu, z czym są na pozór związane. Bo choć tę piosenkę śpiewała na pewno panna Berta, Agnisi zdawała się ona być nie jej pieśnią, lecz raczej pieśnią Alicji, do niej dobraną, o niej coś czarownie mówiącą. O ile przyjaciółki zeszły się później, to szeptały tylko, żeby nie budzić pensjonarek. Czasem szeptały obydwie jednocześnie, jakby się przekrzykując po cichu, a potem nagle milkły, następowała chwila zamyślonej ciszy i wnet znów któraś zaczynała. Czasem przerywały sobie wzajemnie. Agnisia rozróżniała dobrze ich głosy - w szepcie Alicji słychać było jej zły akcent niemiecki. Niekiedy szeptały bardzo cicho, tak że za parawanem rozlegał się ledwo uchwytny szelest warg. To znów rozmowa z trudem utrzymywała się na granicy szeptania, brzmiała niemal półgłosem, a niektóre słowa wyrywały się nawet spomiędzy innych całkiem głośno i twardo. Czasem przedmiot rozmowy był widać bardzo wesoły, przyjaciółki usiłowały spazmatycznie tłumić śmiech, słowa dźwięczały wtedy niesfornie, pośpiesznie i świszcząco. Inne rzeczy omawiane były powolnymi, niskimi, prawie basowymi szeptami z częstym odchrząkiwaniem. Ile razy panna Alicja znajdowała się u Berty, Agnisia nigdy ani na chwilę nie mogła się uwolnić od błogiego i męczącego poczucia jej obecności. Chodziła, śmiała się, rozbierała i gawędziła z Niną, ale poprzez to wszystko najlżejsze poruszenie Szwajcarki, każde jej niemal odetchnienie rozlegało się tuż przy jej uchu. Zdarzyło się raz czy dwa, że panna Alicja mijając łóżko Agnisi zatrzymała się na mgnienie, by zapytać o jakiś drobiazg dotyczący jutrzejszej lekcji. Agnisia odpowiadała wtedy prawie niechętnie, gdyż bała się takiej błahej, omylnej zażyłości. Bała się, że panna Alicja będzie uważała te parę minut rozmowy za wystarczający dowód sympatii, a później z tym większą żarliwością wróci do Berty, będzie musiała zaczynać z nią wszystko na nowo od początku i nigdy już końca tej przyjaźni nie będzie. Niechby się ze sobą nagadały, naprzyjaźniły do syta, bez przeszkody, Agnisia nie miała nic, nic przeciwko temu. Raczej chciała, żeby to, co ją z panną Alicją dzieli, wzmagało się, rosło, bo tylko wtedy mógł nadejść czas, że wszystko to dojdzie do jakichś swoich granic, przesili się i wyczerpie, a wtedy... nie wiadomo, co wtedy. Ta wymarzona przyszłość nie miała żadnej postaci. W każdym razie tymczasem Agnisia tak dalece wolała się niczego nie spodziewać, nie oczekiwać, że często w czasie szeptanych pogawędek za parawanem zasypiała. Lecz gdy szepty ucichły, budziła się i zmąconymi oczyma widziała niewyraźnie, jak panna Alicja odchodzi swoim lekkim, niepewnym, jakby nie dość mocno stąpającym po ziemi krokiem. Wtedy raptem trzeźwiała i zdejmował ją beznadziejny smutek. Po tym znękaniu poznawała, jak - niczego nie oczekując - jednak zawsze czegoś czekała. Było to cierpienie tak przejmujące, że choć nie miała zamiaru płakać, oczy napełniały się łzami. Ale sen powracał, dzień nadchodził i żałość mijała. I znów samo zobaczenie panny Alicji, jej przelotny, z daleka posłany uśmiech darzyły szczęśliwością na cały długi tydzień. Szczęśliwością i jakby pomocą. Gdyż teraz na dobre poznała, że można się zżyć ze szkołą na inny sposób niż tylko budząc podziw i pochwały. Wystarczy samej kogoś lub coś podziwiać, kogoś od rana do nocy myślą i sercem chwalić. Nic jej teraz nie było tutaj obce, bo wszędzie była godna wiecznego zachwytu panna Alicja. Pod wpływem tego zachwytu również i życie z koleżankami stało się o wiele łatwiejsze. Z Niną, od czasu kiedy Agnisia nie czuła się już zobowiązana do podtrzymywania z nią oficjalnej przyjaźni, stosunki ułożyły się nienajgorzej. Siedziały dalej razem, spały koło siebie i razem uczyły się lekcyj. Jednak więcej różnego rodzaju rzeczy przeżywało się z innymi. Może najlepiej Agnisia czuła się z Heleną Filińską. Z nią przyjemnie było mówić o czymkolwiek, o lekcjach czy też koleżankach albo nawet o sobie samych, jakie w sobie widzą skłonności, wady czy też zalety, zarówno duchowe, jak cielesne. Helena mówiła o Agnisi zazwyczaj bardzo pochlebnie. - Podług mnie, to ty jesteś ładna i taka rozmaita. I jesteś inna niż wszystkie - twierdziła. - Pod każdym względem. Ja ci tego nawet zazdroszczę. Bo się o to nie starasz, a jesteś inna. Agnisia nie miała pojęcia, czy Helena ją rzeczywiście podziwia, a jeśli tak, to czy ten jej podziw odpowiada prawdzie. Może jest całkiem przeciwnie, a ona chce ją tylko w ten sposób pocieszyć. Zwłaszcza w sprawie owej ładności. W każdym razie lubiła słuchać tego rodzaju zapewnień, to jej dodawało odwagi. Był jednak w klasie ktoś, kto więcej niż Helena, chociaż nie w tak przyjemny sposób, zaprzątał myśli Agnisi. To Klara Hilchen. Pozornie miały ze sobą dużo wspólnego. Posiadały jednakowo bystre umysły, jednakową szybkość w zapamiętywaniu i uczeniu się lekcyj. Kiedy Agnisia poprawiła się z nieszczęsnej arytmetyki, dociągnęły w niej obie do pożądanych czwórek. Klara pisała nieco gorzej polskie ćwiczenia, za to była mocniejsza w niemieckim. Ale te różnice były zbyt małe, żeby się odbijać na stopniach. Przodowały we wszystkich przedmiotach w klasie, aż nieraz czuły potrzebę mówić, że im to zbrzydło. Były nawet do siebie trochę podobne; miały ten sam wzrost i ten sam kolor włosów. Tylko że Klara była już teraz prawie skończoną pięknością, gdy Agnisia, ledwie że wdzięczna, stanowiła jakby wiotki zarys swego przyszłego wyglądu, czasem tylko przebłyskujący czymś nieoczekiwanie mocnym i dojrzałym. Ale mimo tych różnych podobieństw stosunek ich do każdej rzeczy był zupełnie odmienny. Agnisia chciała się uczyć tak dobrze, jak to tylko możliwe, ale pragnęła w tym prześcignąć nie tyle koleżanki, co jakby samą siebie. Klara, przeciwnie, chełpiła się tym głównie, że jest pierwszą, że przegania klasę. Tak samo różne było ich traktowanie przyswajanych przedmiotów. Agnisia lubiła zbierać podziw, zwłaszcza z początku, by się nim wkupywać w życie szkoły, lecz na ogół pędziła ją do nauki nigdy niesyta ciekawość, żeby wiedzieć, a także może jeszcze więcej - chęć wypróbowywania swych sił, radość pokonywania przeszkód. Klara, przeciwnie, uważała gromadzące się w niej wiadomości jeżeli za co, to za nabytek mogący już teraz przynosić pewne korzyści. Po lekcjach historii cieszyła się, że się w domu będzie mogła popisać takimi wyrażeniami jak: "Zapomniałam, jak bym się z Lety napiła", albo "wyglądasz jak cień z Pól Elizejskich". Wciąż wymyślała nawet nowe tego rodzaju zwroty, aby mieć się czym pochwalić w Czałbowie, wobec gości rodziców i pracowników ojca, bogatego garbarza. O, Klara była w ogóle najwięcej rada temu, w co ją życie mogło przystroić, uważała, że jej się od świata dużo należy i że dużo od niego uzyska, dozna, weźmie. Była też rozłobuzowana w sposób, który jej wyrobił pewną sławę na pensji. Lubiła dziko wrzeszczeć, bić się, a nawet ryczeć jak zwierzę i gryźć. Czyniła to nie tylko z nadmiaru energii, ale żeby pokazać, że jej wszystko wolno. Co prawda otoczenie jej źle na nią wpływało; w domu wszyscy kładli jej w głowę, że dla niej wszystkie drzwi będą stały wszędzie otworem z powodu urody i bogactwa. Agnisia, na odwrót, miała przekonanie, że jest biedna i że radość życia polega bądź na pokonywaniu coraz nowych trudności, bądź na pełnym zachwytu i podziwu współistnieniu ze wszystkim, co się dzieje dokoła. Jej wesołość była też cichszego rodzaju. Ale, dziwna rzecz, odmienność Klary pociągała ją do niej, chociaż i odpychała zarazem. Ją jedną Agnisia miała chęć zwyciężyć i pokonać niby jakiś pierwiastek wrogi jej pojęciom o życiu. Trzymało ją przy niej niedobrze uświadomione, ale gwałtowne poczucie, że musi być blisko, czuwać i czemuś w niej raz ostro się przeciwstawić. Na czym to przeciwstawienie się ma polegać, nie wiedziała, na razie wychodziło na to, że się razem łobuzowały. Agnisię korciło, żeby pokazać, że potrafi wszystko to samo, co Klara, a potem dowieść, że jeśli nie czyni tego, to dlatego, że nie chce. Pewnego dnia wyszły obie na dach przez okno strychu i, tam siedząc, na przemian miauczały i przeszczekiwały się z psem, ujadającym w głębi rozciągającego się po tej stronie posesji ogrodu. Potem wylazły stamtąd na przytykające do brzegów dachu drzewo. Agnisia wdrapała się wyżej, sięgnęła najcieńszych konarów, z których jeden się pod nią załamał. Czepiając się gałęzi ześliznęła się jakoś na dach, o mało się nie zabiła, rozcięła sobie czoło i rozbiła kolano. Skończyło się to chorobą, dostała grypy, musiała dwa tygodnie przeleżeć, zwłaszcza że i noga bolała. Prócz tego Klara wyśmiewała ją opowiadając, że umyślnie urządziła to łażenie po dachu, żeby się przekonać, jakie ta Niechcicówna cielę dające się wziąć na byle głupi kawał. Ale Agnisię spotkało też i szczęście. Kiedy wieczorem leżała już z gorączką, panna Alicja stanęła w nogach jej łóżka. Patrzyła na nią z gniewną czułością w oczach. - Voyons, Nichkisse - rzekła, gdyż tak wymawiała jej nazwisko. - Par exemple! - dodała. - Je ne vous aurais jamais cru capable de pareille chose. Agnisi, która tak się bała zawinić wobec nie dość lubionej Niny, sprawiało szczególną gorzką radość słyszeć się upominaną przez pannę Alicję. Pragnęła prawie mieć z nią jakieś ostre zajście, które by je potem zbliżyło. Kusiło ją nawet i to, żeby od niej dostać zły stopień, udać, że się nie nauczyła lekcji. Tylko że wtedy musiałaby przecierpieć tryumf Klary. Ale i na to bywała chwilami gotowa. W przeciwieństwie do Klary żadnego wewnętrznego sprzeciwu nie budziła w Agnisi Zośka Dziewońska, mimo że z nią właśnie Agnisia miała parę nieporozumień na tle zasadniczej różnicy w poglądach. Zośka przed przybyciem do pani Wenordenowej była w klasztorze, gdzie doszła do takiej chęci wyrzeczenia się spraw tego świata, że w czasie odwiedzin ojca odwracała się, aby nie patrzeć na mężczyznę. Rodzice, chociaż bardzo pobożni, zlękli się tego nadmiaru ascetyzmu. Mieli majątek ziemski, Zośka była jedynaczką i dziedziczką, przeznaczali ją do wyjścia za mąż. Oddali ją więc do pani Wenordenowej w nadziei, że to będzie przeciwwagą dla jej wybujałych uczuć religijnych. Zośka uważała to z początku za umartwienie, prędko jednak pogodziła się z nową szkołą. Zwierzyła się Agnisi, że ma pewną myśl, z którą jednak nie może się zdradzić przed czasem. Zamierzała nie tylko tę szkołę skończyć, ale zostać w niej potem nauczycielką. I wtedy albo wykupi pensję z rąk protestanckich, albo nawróci przełożoną na katolicyzm. Agnisia sprzeczała się z nią o to. - Nawracać - mówiła - można ludzi od złego, od zbrodni, grzechu, ale nie od innej religii. Przełożona przecież nie robi nic złego. A jeżeli Pan Bóg stworzył tyle różnych narodów, tyle różnych takich... no, to, jednym słowem, chyba nie ma nic przeciwko temu, żeby się Go rozmaicie chwaliło. - Jak to? - rozpaczała Zośka. - I tak Go chwalić można jak dzicy, którym religia pozwala zjadać ludzi albo zabijać ich na ofiary? - No, nie - martwiła się Agnisia - ale przecież przełożona nie zjada ludzi. Ja myślę, że jak będzie większa cywilizacja... I urwała, gdyż z Zośką nie można było zanadto mocno się sprzeczać. Nie była w stanie tego ścierpieć. Rwała wprost włosy na głowie, jęczała i narzekała tak, że się zbiegano pytać, czy ją co boli. Pani Wenordenowa dzięki tym wybuchom, a także ponieważ w ogóle, zdaniem uczennic, wiedziała, jak trawa rośnie, była cokolwiek wtajemniczona w religijne ambicje Zosi Dziewońskiej. Czasem nawet korciło ją, żeby o tym z dziewczyną pogadać, ale dawała spokój, uważając to za przedwczesne, chociaż Dziewońska była jedną ze starszych w klasie. Zresztą wstrzymywało ją jeszcze i co innego. Pani Wenordenowa unikała wobec dziewcząt przymusu i starała się zostawiać im jak najwięcej swobody osobistej, przestrzegając jedynie kilku norm postępowania, zgodnych z jej poczuciem etycznym. Nie przychodziło jej to z taką zupełną łatwością, ponieważ z natury była nieco porywcza i despotyczna i władało nią parę namiętnych przeświadczeń, które chętnie wdrażałaby drugim nie tak liberalnymi środkami. I właśnie w sprawach religijnych żywiła przekonanie, że Polska nie popadłaby w niewolę i w ogóle wypełniłaby daleko szczęśliwiej swe zadania dziejowe, gdyby była w swoim czasie przyjęła reformę Kościoła. Ta pomyłka historii bolała ją do żywego, ale właśnie szerzenia tego rodzaju poglądów musiała się wystrzegać. Bo najpierw byłoby to sprzeczne z ambicją, że jej zakład jest szkołą jak największego poszanowania i równouprawnienia wszystkich wyznań, a następnie i życiowe względy przemawiały za powściągliwością w tej sprawie. Już i tak na jej szkołę zwrócone były oczy wszystkich krucht kościelnych Kalińca, a choć nie brakło jej przyjaciół śród ludzi o szerszych poglądach, miała i wrogów, gotowych korzystać z każdej sposobności, żeby jej szkodzić. Nawet w samym zakładzie ksiądz Halski na przykład, chociaż okazywał na każdym kroku poprawną i tolerancyjną uprzejmość, mawiał podobno do pana Topolskiego: - Owszem, Wenordenowa jest światłą i szlachetną kobietą, ale to tym gorzej. Dla interesów... to jest, chciałem powiedzieć, dla idei Kościoła Powszechnego najniebezpieczniejsi są ci wszyscy uczciwi odszczepieńcy albo szlachetni zwolennicy pozawyznaniowego uczucia religijnego i tym podobnych bałamuctw. Biorąc to wszystko pod uwagę pani Wenordenowa nawet na przyszłość wyrzekała się chęci porozmawiania z Dziewońską o idei polskiego Kościoła protestanckiego i poruszała ten temat jedynie z życzliwymi sobie znajomymi na mieście. Między innymi z panią Barbarą Niechcicową i z panem Holszańskim, który nawet skłaniał się ku jej poglądom; tak że bywając u rejentostwa pani Wenordenowa miała przynoszącą ulgę sposobność miło z nim o tym pogawędzić. A co do sporów Agnisi i Zośki Dziewońskiej, to zaczęły się one nie od kwestii wyznania przełożonej, ale jeszcze dawniej, mianowicie kiedy Nina zaprawiała Agnisię do świętości. Zośka Dziewońska bardzo cierpiała, że wpadły na coś podobnego nie porozumiawszy się z nią. Uważała się za specjalistkę od świętości i oburzało ją, że Nina i Agnisia wzięły się do rzeczy, o której nie miały pojęcia. Innym razem poszło o pannę Bertę. Niemka, mimo że taka energiczna, wesoła i dorodna, od czasu do czasu chorowała na boleści i migrenę. Ścinało ją to z nóg czasem na całe dwa dni, leżała, nic nie jadła i dostawała torsyj. Agnisię denerwowało wtedy, gdy dziewczęta bez uwagi na stan chorej wrzeszczały i hałasowały przy myciu wieczorem, aż się rozlegało na całym piętrze. Raz w takim wypadku mimo woli krzyknęła na nie. - Bądźcież ludźmi! - czy też coś w tym rodzaju. - Ojej, co się tak ujmujesz za Niemką - rzekła na to Zośka pojękując przy tym, jakby sama zachorowała. - Nie wiesz tego, że każdy Prusak w łyżce wody Polaka by utopił? - Panna Berta nie jest Prusaczką, tylko Saksonką - rzekła Agnisia, zbita z tropu. Dobrze jej było wiadome, że Polacy nie mają powodu Niemców lubić. Ale jeśli się zdarzy między wrogami ktoś miły, ludzki, to czy nie trzeba się z tego cieszyć? Nawet bardziej, niż gdy się kogoś takiego spotka wśród własnych rodaków. Lecz Zośka była nieprzejednana. - Ojej - narzekała - jak można coś podobnego mówić. To jeszcze gorzej, że ona sympatyczna. Tym łatwiej przerobi was na swoje szwabskie kopyto. Agnisia uśmiechała się i mrużyła oczy. - Dlaczego? - pytała z głupia frant. - Ja się tego nie boję. Zośka zaczęła przedrzeźniać nieznaczne seplenienie Agnisi. - Dzlaczego? Dzlatego, bo ciągle z wami gada. Że Klara do niej ciągnie, to nic dziwnego. Zawsze ona jej bliższa, jako ewangeliczka, i zresztą pochodzi z Niemców. Ale ty! - Klara jest Polką - oburzyła się Agnisia. - O Jezus Maria! Masz tobie. Czy ja na nią co mówię? Ale ty zapytaj Bertę, czy uważa Klarę za Polkę. Zobaczysz, co ci powie. I rzeczywiście zdarzyła się sposobność, że Agnisia usłyszała jak panna Berta powiedziała: - Die Klara ist aber eine Deutsche. - A kiedy Agnisia zaprzeczyła, Niemka wyraziła beztroskie zdziwienie: - Ist es nicht eine Ehre Deutsche zu sein? - spytała. Agnisia powtórzyła to Klarze i domagała się od niej, żeby sama wyjaśniła Niemce tę sprawę. - Całuj mnie - rzekła Klara - a potem każ się wypchać, pomalować na zielono i oprawić w ramki. Mnie to akurat wszystko tyle obchodzi, co zeszłoroczny śnieg. Przy tej rozmowie Agnisia miała możność przekonać się, że Klara jest uświadomiona. Gdyż zaśmiała się i wracając do choroby panny Berty, od której się wszystko zaczęło, rzekła: - Ty wierzysz, że ją głowa boli? Ona zupełnie na co innego leży - kiedy leży. Ty jesteś okropnie głupia. Pewno myślisz, że my będziemy zawsze takie jak teraz. I nagle opowiedziała coś, od czego Agnisi zrobiło się słabo. - Nie wszystkie muszą wtedy leżeć - objaśniła - ale czasem to podobno bardzo boli. Dodała jeszcze obrazowo, jakie zmiany muszą nastąpić tu i ówdzie, gdy przyjdzie na to pora. Agnisia odetchnęła. - U mnie jeszcze tego wszystkiego nie ma - pocieszała się. - Może mnie to jednak nie spotka. Lecz w niewiele dni potem, kiedy brała kąpiel, nagle zaćmiło jej się w oczach. - O Boże... - struchlała. - Czyżby? - Przetarła oczy. Jakże mogła tego przedtem nie zauważyć. Świadomość, że się z nią dzieje coś, czemu nie może przeszkodzić, uwierała ją potem przypominając się niby drzazga, co uwięzła nie wiadomo kiedy i daje o sobie znać niewyraźnym bólem. Nic jednak takiego nie zaszło i rzecz poszła na razie w niepamięć. Dopiero w początkach lutego, pewnej niedzieli, gdy była w domu na wsi, spadło to na nią niespodzianie. Przestraszyła się tak, że pozostała w łóżku, chociaż ją nic nie bolało, miała tylko takie uczucie, jakby nie w niej, ale naokoło na świecie po dusznej pogodzie spadła nagle ulewa. Pani Barbara siedziała przy niej i starała się ją łagodnie oswoić z tym stanem rzeczy, który będzie się już przez większą część życia stale powtarzał. Jednocześnie myślała: - O ile nam, kobietom, ciężej. Całe życie jak w bitwie. Rany, krew i cierpienie. Słuchając pocieszeń matki i trzymając jej rękę w obu swych dłoniach Agnisia zasnęła. Zbudziła się w parę godzin potem, już sama. Leżała w pokoju na górze, gdzie obecnie stale, przezwyciężywszy strachy, sypiała. Na razie nie mogła zrozumieć, dlaczego leży w dzień. Poruszyła się i nagle uprzytomniła sobie swoją dolę. Ze zgrozą uczuła się we władzy czegoś, co przerastało jej pojęcia, wolę i siłę. Nie można przed tym uciec, będzie się to już z nią działo wciąż, jak wciąż mijają nad światem noce i dnie, tygodnie i miesiące. Ale na drugi dzień była już pogodzona z przemianą, która się w niej znienacka dokonała. Czuła nawet w sobie więcej siły i porywu do życia niż kiedykolwiek dotąd. Życie będzie trochę kłopotliwsze, cóż robić, trzeba się nie dać. Targnęło nią to, zachwiała się i mocniej stanęła na nogach. Wracała do szkoły przetchnięta nową dla siebie, oszałamiającą świeżością, jakby na nowo urodzona. I wszystko dokoła zdawało jej się nowe, chociaż rzeczy toczyły się zwyczajnym, poprzednim trybem. Panna Alicja przychodziła nadal szeptać wieczorami do Niemki, zaś Agnisia nadal czegoś od niej czekała. Lecz pewnego dnia to baczne oczekiwanie raptem osłabło i odtąd słabło z godziny na godzinę. Uczucia szczęśliwości, cierpienia i nadziei przestały towarzyszyć myślom o pannie Alicji, a wkrótce i myśleć nawet nie było jakby o kim. Agnisię zrazu przygnębiło to niepostrzeżone zniknięcie uczuć, które ubyły jakby nie tylko z niej, ale z wszystkiego dokoła, zostawiwszy po sobie znużenie, posuchę i pustkę. Lecz w pustkę tę napłynęły wnet pierwsze oznaki przedwiośnia, które zawsze olśniewało Agnisię, jakby co roku po raz pierwszy zjawiało się na świat. Była też zaprzątnięta wiadomością o bliskim ślubie panny Celiny z Katelbą, na który wybierała się do Serbinowa. 10 Przez cały czas narzeczeństwa panna Celina usiłowała się gorączkowo zżyć ze swoim nowym położeniem. Opamiętawszy się nieco po wizycie Katelby, miała ochotę z nim zerwać, bo, rzeczywiście, do czego to podobne wychodzić za nieobytego człowieka z prostego stanu. Ale kiedy Niechcicowie i Ostrzeńscy przyjęli jej zaręczyny z życzliwym uznaniem, wzmogła się nieco na duchu. Pani Ostrzeńska twierdziła opierając się na opiniach Bogumiła Niechcica, że Katelba ma przyszłość przed sobą, a nawet, że w ogóle przyszłość świata należy do takich jak on. Panna Celina wolałaby oczywiście, aby jej narzeczony był podupadającym panem, a nie dorabiającym się chłopem, ale cóż miała robić. Roiła, że może on się okaże synem wielkiego rodu, wychowanym przez biednych ludzi, albo chociaż nieprawym synem jakiego pana. Wmawiała w siebie, że rysy miał dosyć delikatne. To znów godzinami myślała o jego nazwisku. Nie wyglądało na chłopskie. Przypominała sobie, że słyszała o podobnym nazwisku niemieckim brzmiącym Katelbach - to mógłby już być jaki zubożały baron kurlandzki!... Panna Celina z rzadką u niej wylewnością mówiła każdemu, że jest bez pamięci w panu Romanie zakochana. Tego rodzaju uczucie wiele tłumaczy i o ile jest, ma się rozumieć, wzajemne, budzi również przychylny rozgłos. Gdyby Katelba był kimś znacznym we świecie, chwaliłaby się tym, że on za nią szaleje i ona nie może się temu wielkiemu uczuciu oprzeć. Skoro jednak jego miłość nie mogła jej przyczynić żadnej szczególnej chwały, poszukała chwały w tym, że jest sama rozmiłowana. Miała taką fantazję, żeby rozmiłować się w prostaku. Zresztą Katelba miał szyję mocną jak słup, ładne, choć czerwieniące się oczy, przyjemny uśmiech i niezgorszą postawę, a przeżycia ostatnich miesięcy sprawiły, że twarz jego i sposób mówienia nabrały wyrazu i głębi. Panna Celina pocieszała się, że znacznie gorzej wyglądających panny nie wstydzą się mieć u swego boku za narzeczonych. A co do przyszłego pożycia? Myślała o nim przelotnie i lękliwie, ale bez wstrętu, jednak pragnąć go nie pragnęła. W gruncie rzeczy miała nadzieję, że coś ją od tego ślubu w ostatniej chwili uratuje, a na razie to zawsze lepsza pozycja być zaręczoną niż chodzić samej po świecie. Niechciców nowina o narzeczeństwie Katelby o tyle nie zaskoczyła, że byli teraz wobec niego na wszystko przygotowani. Pani Barbara osądziła, że ten związek nie będzie gorszym nonsensem niż większość małżeństw w ogóle. Ani ona, ani Bogumił nie uważali, aby Katelba, mimo swoich upadków, był za mało dobry dla panny Celiny, która wszak też budziła w nich swego czasu poważne zastrzeżenia. Oboje narzeczeni byli ludźmi mocno niedoskonałymi, niedowarzonymi. Niechże się wesprą o siebie wzajem na dalsze dnie, może stworzą razem coś, co będzie lepsze niż każde z nich z osobna. Bogumiłowi pozostawało zobaczyć się z Olesią. Przychodziła ona jeszcze raz czy dwa razy do Katelby, a za którymś razem wprost od niego przybiegła do Bogumiła zapytać, czy to prawda, że pan rządca się żeni. Bogumił przemówił jej do rozumu, nakazał, żeby to spokojnie przyjęła. - I tak - rzekł ostro - nie mieliście już dawno do siebie serca, tyle tylko, żeście się żarli ze sobą. - To jest prawda - przyznała kiwając głową, oblizując spieczone wargi i patrząc Niechcicowi pokornie w oczy. Poradził jej, żeby zajmowała się swoim, a on da jej znać, gdy coś odpowiedniejszego znajdzie się dla niej w Kalińcu. Przyjęła to posłusznie i dosyć obojętnie. Bogumił zaraz nazajutrz pojechał w tej sprawie do Kalińca, gdyż chciał to prędzej zbyć z głowy. Jadąc dziwił się znowu, że się to wszystko tak jakoś gładko rozplątało. Te proste natury, ledwo jedną lub dwiema nitkami związane z bytem, są widać równie łatwe do rozbicia, jak do złożenia na powrót, niby pierwotne narzędzie z paru szczepek sklecone. Katelba i Olesia nie pozabijali się, nie ulegli też prawdopodobnie żadnej głębszej przemianie serc ni ducha. Miał przez chwilę złudzenie co do Katelby, ale teraz powątpiewał i o nim, zwłaszcza że nie przypuszczał, aby życie z panną Mroczkówną mogło na niego specjalnie umoralniająco wpłynąć. W Kalińcu Bogumił zwrócił się od razu do pani Holszańskiej, mającej pod swoją opieką różnego rodzaju dobroczynne warsztaty i pracownie. Czekał na nią chwilę w saloniku słynącego z czystości, ślicznie urządzonego mieszkania. Wszystko tu lśniło tysiącami połysków, a nawet w najkunsztowniejszych żłobkowaniach i wykrętasach, zdobiących meble, nie można się było dopatrzyć bodaj odrobiny kurzu. Wzorzyste jedwabne obicia na krzesłach i kanapach tchnęły świeżością; sprężyny pod wyściełaniem trzymały się sztywno, wszystko wyglądało jakby przed chwilą naciągnięte i wykończone. Nawet piesek, który wbiegł do salonu, doprowadzony był do stanu takiej schludności i elegancji, że po psach serbinowskich wydał się Bogumiłowi niemal sztuczny. Za pieskiem ukazała się wnet i pani domu w gustownej, perłowego koloru sukience, w złotym łańcuszku z pękiem dzwoniących breloczków. Była zawsze młodzieńczo gibka i złotowłosa, lecz twarz miała cokolwiek nieświeżą, a szerokie, o cienkich wargach usta Poleskich zaostrzały jej wyraz. Pani Barbara mimo swych ciągłych zmartwień wyglądała o wiele młodziej. Rejentowa niosła w ręku dopiero co wykończony artykulik, w którego treść zaczęła wtajemniczać Bogumiła, nim zdążył się odezwać. Rozpoczynała wielką akcję higieny ludowej, zaś na razie walczyła o wprowadzenie karawaników dla dzieci. Do czego to podobne, żeby trumienki dzieci były wożone w karetach i na furmankach, często na kolanach rodziny i pozostałego rodzeństwa. Dzieci umierają przeważnie na choroby zakaźne i tego rodzaju zwyczaje sprzyjają tylko roznoszeniu zarazków. - Bo czy, proszę kochanego pana, ze złem nie trzeba walczyć na każdym kroku, w najdrobniejszych przejawach? Właśnie w tym duchu zakończyłam swoje bazgrotki - rzekła ze skromnym lekceważeniem. - Może pan posłucha? Ciekawa byłabym pańskiego zdania. Pan jako człowiek praktyki. O, proszę... I przeczytała to zakończenie, nadawszy swemu nieco chropawemu szczebiotowi uroczyste i grubsze brzmienie: "Wiem, o wiem, jak ciężką jest walka z uświęconymi zwyczajami, lecz czyż nie powinny one ustąpić wobec wyższych wymagań postępu i higieny?" - Może to brzmi trochę zanadto rewolucyjnie? - stropiła się. - Jak pan myśli? Niech pan posłucha. I przeczytała raz jeszcze: "Wiem, o wiem ... - Bardzo ładne - chwalił Bogumił. - Bardzo ładne. Śpieszyło mu się, żeby przejść do sprawy Chrobotówny. Opowiedział pokrótce jej historię i natknął się na nieprzewidziane trudności. Pani Holszańska nazwała Katelbę uwodzicielem i ofiarowywała się skłonić go, żeby się z Olesią ożenił. Na próżno Niechcic starał się wyjaśnić, że w danym wypadku rzeczy nie wyglądają tak prosto. Snuła z oburzeniem swoje, a on był nie dość wygadany, aby za nią nadążyć. Rzekł więc wreszcie westchnąwszy: - Tylko w takim razie co robić, bo przecież Katelba jest zaręczony z panną Mroczkówną i pierwsze zapowiedzi już wyszły. Pani Holszańska nie pamiętała o tym w czasie rozmowy. Zamyśliła się, gdyż to miało również swoje społeczne znaczenie. Oto młoda pracująca dziewczyna dobrego rodu oddaje rękę człowiekowi z ludu, pragnie go podnieść na wyższy szczebel życia duchowego. To też jest pouczające i piękne. Mimo woli zaczęła sobie obmyślać artykuł, jaki by można z powodu tego ślubu napisać pod tytułem: "Zbliżenie warstw społecznych przez miłość" albo "Piękny krok nowoczesnej kobiety". I po niejakim czasie przechyliła się na stronę małżeństwa Katelby z panną Mroczkówną. - Ma pan rację - przyznała. - Tych rzeczy nie można rozstrzygać teoretycznie. Ja miałam zawsze wysokie wyobrażenie o pana doświadczeniu życiowym. Niechcic zląkł się, że znów teraz Olesia zostanie zapomniana, i zaczął prosić, aby się nią koniecznie zająć. Ależ naturalnie. Pannę Celinę uświadomi się co do jej przyszłych obowiązków społecznych w nowym środowisku, do którego ma wejść, a Olesię rejentowa weźmie na razie po prostu do siebie do domu. A gdy biedne dziecko już odetchnie po swoich ciężkich przejściach i rozgrzeje się w czystej atmosferze domu rodzinnego, wyszuka jej się jakąś pracę, zbadawszy, do czego jest zdolna. Bogumił oznajmił Olesi o tych postanowieniach spotkawszy ją w Nieznanowie, dokąd jeździł konno wprost z pola, żeby zamówić sobie rymarza. Chrobotówna słuchała z uwagą jego poleceń przyrzekając, że natychmiast jutro rzuci miejsce w szynku, gdzie jej i tak nie płacą, i uda się do pani rejentowej. Patrzyła przy tym na Niechcica z uległą nieśmiałością. Jednak było w jego zachowaniu coś, co jej się tym razem nie podobało, co nie odpowiadało widać żywionym przez nią nadziejom, bo gdy już kłusem odjeżdżał, zaśmiała się dziwacznie, pokazała język i zagrała palcami na nosie. Na tydzień przed ślubem Katelby okazało się, że los jakby się uwziął, aby mu z lichwą nagrodzić wszystkie przeżyte utrapienia. Pewnego dnia zjawił się Szymszel i przyniósł osobliwą nowinę. Oto w Czałbowie, dokąd zapędzał się w swym niestrudzonym poszukiwaniu zarobku, dowiedział się, że leżący niedaleko tego miasta folwark Jastrzębice jest do wzięcia w administrację, i to natychmiast. Właściciel nagle umarł, została bezdzietna wdowa, która sama nie umiała i nie chciała prowadzić gospodarstwa. Bogumił Niechcic zaraz tam z Katelbą pojechał i osobiście go wdowie polecił jako odpowiedzialnego pracownika. Zabawili dwa dni, gdyż to było dosyć daleko, i wrócili z jak najpomyślniejszym rezultatem. Państwo młodzi już od pierwszego marca, a więc wkrótce po ślubie, mieli się do tych Jastrzębic przeprowadzić. Katelba miał w związku z tym jeszcze jedną złą chwilę. Podobał się wdowie z Jastrzębic, obudził w niej zaufanie, poznał, że od razu miała ochotę go zgodzić. Wobec tego pomyślał, że gdyby był sam pojechał, osiągnąłby to samo. Był zirytowany, że musiał i to jeszcze panu Niechcicowi zawdzięczać. Że w ogóle niepotrzebnie w taką się od niego podał zależność, tak się przed nim ze wszystkiego wywnętrzył. Piękne uniesienia, co go do tego pchnęły, przyćmiły się, a z praktycznego punktu widzenia wszystko, co był wyrabiał tej jesieni, wydawało mu się teraz bynajmniej niekonieczne. Trzeba było nie pić, spokojnie znosić przeciwności losu, a wszystko by się i tak na dobre obróciło. I myślał, a nawet nie myślał, a tak zjawiło się to w nim niby cudze podszepty, że lepiej, aby pana Niechcica, co tyle o nim wiedział, nie było już wcale na świecie. Lecz radość, której był pełen, zniosła to w nim i zmyła, jak bujny potok, obcą, plugawą pianę. Był zakochany, żenił się, a oprócz tego wiedział już teraz na pewno, że dojdzie do dobrobytu. Ta nadzieja czyniła go szlachetnym i wspaniałomyślnym, chciał coraz bardziej być godnym szacunku człowiekiem. Gdyż dobre strony rozwijają się w ludziach na tak przeróżnym gruncie. U jednych śród wyrzeczeń i klęsk, u drugich śród widoków na zapewniony byt i powodzenie. Jeden w każdym stanie, na każdym szczeblu, śród złych czy dobrych warunków dokona rzeczy ponad miarę człowieka, drugi musi wszystko stracić, a inny - zdobyć niejakie dobra materialne, wyjść z poniżenia - aby się poczuć człowiekiem. Panna Celina też promieniała jak nigdy. Nie myślała już o zerwaniu ślubu i z większą szczerością grała rolę szczęśliwej oblubienicy. - Tacy ludzie jak mój narzeczony - mówiła - silni i wybijający się bez względu na pochodzenie, są bohaterami epoki. Zawsze marzyłam, żeby za kogoś takiego wyjść za mąż. Ślub odbył się w Małocinie pewnej soboty po południu, na krótko przed Wielkim Postem. Wybrano sobotę, aby i Agnisia mogła być na weselu swej dawnej nauczycielki. Stary małociński kościół był zatłoczony ludźmi z Serbinowa i miejscowymi, chcącymi także zobaczyć to widowisko. Pani Ostrzeńska przyjechała wprost do kościoła. Spóźniła się, gdyż miała scenę z mężem. Wuj Daniel nie chciał jechać i w ogóle twierdził, że jeżdżenie na czyjeś śluby, zwłaszcza w zdradziecką przedwiosenną pogodę, jest wariactwem. Z kościoła najłatwiej przywieźć zaziębienie albo jaką zarazę, na wsi wiecznie panują epidemie. Wobec tego pani Michalina postanowiła jechać z Januszem, który przybył właśnie do domu w przerwie między dwoma semestrami (teraz już na pewno ostatnimi) swych studiów. To wprawiło Daniela Ostrzeńskiego w jeszcze gorsze zdenerwowanie. Był o starszych synów zazdrosny. Twierdził, że matka zawsze tak kręci, aby z nimi jeździć, z nimi sam na sam chodzić. Żeby mówiono, że wygląda z każdym z nich nie jak z synem, ale jak z mężem. - No, więc, Daniusiu, ubieraj się i jedź. Będę z tobą szła pod rękę, o tak! - I pani Michalina chwyciła go zamaszyście za ramię, wpół zła, wpół rozśmieszona. - Kpić zawsze najłatwiej - gniewał się Daniel. - Teraz "jedź". A czy nie urządziłaś wszystkiego tak, żebym się nie zdążył ani ubrać, ani ogolić? W ostateczności wuj Daniel oświadczył, że całe zainteresowanie się Michasi tym chłystkiem Katelbiakiem jest czymś w najwyższym stopniu dla szanującej się kobiety niewłaściwym. - Ależ ja jadę ze względu na pannę Mroczkównę, która była moją sklepową. Nie mówże takich głupstw przy Bodziu, dziecko się z ciebie śmieje. - Nie z panną Mroczkówną chodziłaś godzinami po sklepach kupując jakieś graty, tylko z Katelbą. Ciągle widziałem koło ciebie tę głupią baranią gębę w ostatnich czasach. Pani Michalina wzruszyła ramionami i pojechała z Januszem. W progu świątyni zetknęła się z panną młodą. Nie mogła się powstrzymać, aby jej nie uściskać, przy czym nienaumyślnie wytrąciła jej z ręki wiązankę kwiatów. Janusz schylił się, podniósł i podał. Panna Celina nie znała średniego Ostrzeńskiego przedtem, a nie poznała go również ostatnio, gdyż od tygodnia bawiła z matką w Serbinowie, jako gość pani Barbary. Zobaczyła przed sobą młodzieńca o szczupłej, śniadej twarzy, małych ustach i turkusowobłękitnych oczach, nieco zmrużonych czy też wydających się takimi z powodu bujności czarnych rzęs. Wzdrygnęła się i zachwiała. Pan młody miał też zmienioną twarz i rozglądał się niespokojnie dokoła. Drżał, czy jednak Olesia Chrobotówna nie zjawi się nagle w kościele i nie pokaże jakiej sztuki. Bogumił Niechcic przypatrywał mu się trochę złośliwie i nic nie mówił. On był pewien, że się Olesia nie zjawi. Przed samym wyjazdem do kościoła otrzymał od pani Holszańskiej list, w którym rejentowa donosiła, że Olesi długo u siebie trzymać nie mogła, gdyż dziewczyna okazała się zupełnie insociable. Wyrobiło jej się natomiast świetne miejsce w fabryce, do której Olesia wprawdzie chodziła, ale jednocześnie wdała się w konszachty z bandą przemytników; w tych dniach została na czymś przychwycona i osadzona w więzieniu. Robi się starania, żeby ją wydostać. Bogumił był z tego powodu zły na siebie i na Katelbę. Chciał był mu to powiedzieć żeby zatruć trochę wyrzutami sumienia jego szczęśliwość, która mu się wydała nagle zdrożną. Ale gdy spostrzegł po rozglądaniu się Katelby, że ta wiadomość może by ucieszyła pana młodego, zmilczał i myślał tylko nieżyczliwie: - Niech się trochę gałgan poboi. Po ślubie wszyscy wyruszyli do Serbinowa na weselne przyjęcie. Dzieci uprosiły, żeby Janusz pojechał z nimi bryczką. Anzelma znały mało, lecz Janusz bywał od czasu do czasu w Serbinowie i umiał się z nimi bawić, a raczej pozwalał im bawić się sobą. Teraz też chętnie wdrapał się na wysoką bryczkę, umieściwszy matkę w karecie państwa młodych, która ruszyła pierwsza. Trochę zamieszania wprowadziła Agnisia, gdyż nagle oświadczyła, że woli pojechać z rodzicami. Już u drzwiczek karety rozmyśliła się i wróciła do bryczki, ale nie chciała wejść, twierdziła, że ma ochotę pójść pieszo. - Na takie błoto? - zakrzyczeli ją Emilka i Tomaszek. W końcu pojechała bryczką. Janusz objął ją i trzymał mocno, żeby nie wypadła na dołach, przez które powożący Tomaszek leciał jak wariat. Bogumił i pani Barbara jechali karetą pożyczoną z Pamiętowa. Byli małomówni, trochę zmęczeni, radzi, że się ta cała komedia ma wreszcie ku końcowi. Pani Barbara prócz tego niepokoiła się o dzieci. - Jeżeli Janusz z nimi jedzie - mówiła - to będzie takie dokazywanie, że się nie obejdzie bez jakiego wypadku. On sam jest cichy i apatyczny, ale dzieci, jak go tylko mają pomiędzy sobą, zaraz zaczynają wariować. Mogły się też pozaziębiać. Pogoda była dziko burzliwa. Na pstrych polach śnieg leżał już nieszczelnie, wszystkie obnażone z niego, wystające grudki ziemi czerniały i świeciły wilgocią. Rwący wiatr szamotał nagimi drzewami i huczał tak, że słychać go było mimo kołatania pojazdów. Po niebie leciały cwałem szarogranatowe chmury o białych, spienionych brzegach, a nad ich śpiesznym przepływem - fiołkowe, jasnoróżowe i żółte smugi obłoków tkwiły nieruchomo na bezwietrznej wyżynie. Między obłokami czyste niebo mieniło się wszystkimi odcieniami błękitu, krajobraz ciemniał i rozbłyskał na przemian od nagłego krycia i wychylania się nisko już stojącego słońca. Pani Barbara spoglądała na kolebiące się drzewa, usiłując wzrokiem zatrzymać pęd wichury. - Po co oni jadą bryczką na taki wiatr? - martwiła się. - Przecież od biedy mogli byli wszyscy się tutaj pomieścić. I jeszcze na pewno zgrzani, porozpinani. A ja mówiłam: dajcie mnie jechać bryczką! Bogumił nie odpowiadał. Myślał o nowym rządcy, którego mu polecił Walenty Przybylak ze Środy. I wewnątrz siebie kłócił się z Dalenieckim. Napisze do niego, postawi na ostrzu noża kwestię zaufania pomiędzy nimi. Ale wysiadając przed domem, raptem zmienił zdanie. Wcale nawet nie doniesie Dalenieckiemu, że Katelba odchodzi. Sam tu będzie na własną odpowiedzialność decydował te rzeczy. 11 Wróciwszy ze ślubu panny Celiny Agnisia trafiła w szkole na awanturę. Oczywiście, jak zawsze z powodu Heleny. Wrońska, Hilchenówna i Dziewońska pobiegły za Niechcicówną na górę, wiedzione zarówno nieposkromioną potrzebą zdania z wszystkiego sprawy, jak zapachem domowych pączków z Serbinowa. Przysiadły na ziemi nad koszykiem wydzielającym swoistą woń cukru, wiśniowych konfitur i ciasta smażonego na smalcu, topiąc zęby w chrupiącej, brunatnej skórce i puszystym cieście pączków. I opowiadały zapchanymi ustami przebieg zdarzenia, z którego Agnisia zrozumiała przede wszystkim to, że Helena skazana została na zamknięcie aż do nocy w pustej klasie - kara, która się jeszcze na pensji nie zdarzyła. Poszło o to, że Helena nie chciała słuchać czytania przełożonej. Pani Wenordenowa nie tylko popierała na lekcjach czytanie dzieł wielkiej literatury, ale i sama czytywała pensjonarkom głośno, bądź po obiedzie w czasie wielkiej pauzy, bądź niedzielnymi popołudniami na dole w klasie. Czyniła to z prawdziwą namiętnością, bo najpierw szalenie lubiła głośno czytać, a potem przypisywała literaturze wielki wpływ na kształcenie umysłów, smaku i charakteru. Czytywała to, co sama najwięcej lubiła: Dickensa, Wiktora Hugo, Ibsena, Mickiewicza, Orzeszkową i najczęściej Szekspira. Słuchanie było dobrze widziane, ale nie obowiązujące; kto chciał, mógł się od niego z łatwością uchylić pod pozorem, że jeszcze nie umie lekcyj albo że się źle czuje. Przełożona nie robiła z tego powodu żadnej kwestii, chociaż w jednym wypadku okazywała zawsze nieznaczną irytację, mianowicie kiedy Helena Filińska nie przychodziła na czytanie. Dziś właśnie miało to miejsce - Helena nie chciała słuchać. Ale dlaczego przełożona tym razem nie poprzestała na zwykłej, żartobliwie złośliwej uwadze pod jej adresem, tylko wpadła w niebywałą u niej pasję, tego doprawdy nie mogły dziewczęta zrozumieć. Była taka zirytowana, że, jak opowiadały, przestała nagle czytać i pobiegła szukać Heleny. Co prawda, znalazła ją czytającą na własną rękę, pogrążoną w obiegającym właśnie wszystkie sypialnie, sensacyjnym, dość nudnym powieścidle pod tytułem "Lamparcie życie. Wyrwała Filińskiej książkę wołając: - Nie pozwolę wam zatruwać sobie wyobraźni! - i natychmiast wydała wyrok skazujący Helenę na zamknięcie. To już było chyba zbytnią surowością, a nawet ciężką niesprawiedliwością, zwłaszcza że wiele innych czytało owo "Lamparcie życie". Pensjonarki chodziły z powyciąganymi twarzami, ale nie śmiały nic przedsięwziąć, gdyż przełożonej strach się było nawinąć na oczy. Zdawała się być nie tylko wzburzona, ale jakby do głębi nieszczęśliwa, prawie chora. Dziewczęta miały wrażenie, że tai się tu coś, czego nie rozumiały, I tak było. Do szkoły pani Wenordenowej niemało uczennic chodziło za połowę wpisu, a nie brakło i takich, co się uczyły darmo. Niektóre z nich same o tym nie wiedziały, bo pani Wenordenowa trzymała tę swoją szczodrość w głębokiej tajemnicy, do której zobowiązywała nawet rodziców. Szło jej zarówno o to, by nie dawać uczennicom sposobności do postrzegania między sobą różnicy, jak i o względy praktyczne - nie chciała mnożyć bez koniecznej potrzeby uroszczeń w tym kierunku. Helena Filińska też uczyła się i mieszkała u pani Wenordenowej za darmo. Nie tylko dlatego, że matka jej była w Czałbowie praczką z sześciorgiem dzieci, ale i dlatego, że pani Wenordenowa szczególnie sobie Helenę upodobała. Helena miała charakter i pojętność, ale nie była niczym niezwykłym, a jeśli miała w każdej rzeczy swoje własne, odrębne zdanie, to wynikało to raczej z pewnego braku wyobraźni i wrażliwości na otoczenie niż z niepospolitości ducha. Ale miała harde spojrzenie i wielkie, jasne czoło, które pewnego dnia wydało się pani Wenordenowej siedzibą najpiękniejszych nadziei. Uwzięła się, że dziewczyna z tymi śmiałymi oczami i z tym pięknym czołem będzie najwspanialszym plonem jej trudów pedagogicznych. Nie mając dotąd własnych dzieci pokochała Helenę, uważała ją za swoje dzieło, a czując się skłonną do słabości w stosunku do niej, była dla niej tym bardziej wymagająca i surowa. Wprost bała się okazywać jej łagodność, ponieważ jej źródłem byłoby uczucie osobiste, niedopuszczalne, jak myślała, gdy się kieruje zbiorowością, choćby tak małą, jak szkoła. Fakt, że łożyła na Helenę, wzmagał jeszcze jej wymagania. I tak, mając Helenę zanadto w swych ambicjach i w swoim sercu, chciała widzieć to swoje dzieło skończonym i doskonałym i wszystko, co tym jej marzeniom przeczyło, wytrącało ją burzliwie z równowagi. Wobec Heleny zawodziły ją zwykle jej wychowawcze zasady, występowała sama tylko nieposkromiona, gorzka namiętność, by postawić na swoim. Zaś tym razem rozjątrzenie doszło do tego stopnia, że przełożona zaczęła się zwierzać pani Barbarze, która odwiozła Agnisię. - Gotowa jestem dla tego dziecka do nie wiem jakich ofiar, a ona daje tylko zły przykład - skarżyła się wyznawszy, że kształci i żywi Helenę na własny koszt. Pani Barbara słuchała zrazu przez grzeczność i patrząc na makatkę ze smokiem zastanawiała się machinalnie, dlaczego ten smok wydawał jej się w pamięci złoty, kiedy był srebrny. Ale nagle coś jej się przy tej rozmowie przypomniało, o czym wracając do domu rozmyślała. - A ja kiedyś - wyrzucała sobie - podejrzewałam prawie Wenordenową o interesowność. Tak - myślała - było to wtedy, kiedy żałowałam, że nie pchnęłam Agnisi od razu do trzeciej klasy. I wspomniała, że mówiła o tym Bogumiłowi, posądzając Wenordenową o chęć trzymania dziecka dłużej w szkole. By to naprawić, powtórzyła mu zaraz po przyjeździe, czego się dowiedziała, chwaląc dobroć i bezinteresowność przełożonej. Ale Bogumił nie pamiętał tamtej rozmowy, co panią Barbarę trochę zdenerwowało, jak zwykle gniewa nas czyjaś niepamięć. Potem wróciła jeszcze poszukującą myślą do tej sprawy. - Skąd mi się to wzięło - myślała - czyżbym sama była interesowna? - I na dnie tej myśli pojawił się raptem Józef Toliboski we własnej osobie. On się okazał człowiekiem interesownym i przez to, przez to tylko ona to widzi w innych. Agnisia tymczasem na swój sposób dręczyła się sprawą Heleny. Zaraz po odjeździe matki postanowiła się z uwięzioną zobaczyć, cokolwiek by ją to miało kosztować. Podeszła najpierw ciemnym korytarzem do jej drzwi i zobaczyła przez szparę i pustą dziurkę od klucza światło. Chwała Bogu, nie siedzi przynajmniej po ciemku. Postawszy chwilę usłyszała, że Helena uderza czymś rytmicznie w ławkę i śpiewa: Młody rotmistrz mi uwłaczał więc mu pięścią dałem buzi. Sąd wojenny nie przebacza, stary kapral umrzeć musi... Wróciła do gwarnej wstępnej klasy, gdzie uczennice w niedzielę miały przywilej siedzieć bez dozoru nauczycielek, napisała na kartce: "Stary kapralu, otwórz okno. A.N." - i wsunęła kartkę przez szparę pod drzwiami więzienia Heleny Filińskiej. Helena siedziała w ich własnej, drugiej klasie wychodzącej na ogród i Agnieszka przez chwilę namyślała się, czy wyleźć do tego ogrodu przez podwórze furtką między wychodkami a szczytem domu. Ale furtka mogła być już o tej porze zamknięta. Lepiej przez kancelarię, położoną tak samo od ogrodu. Psiakość, kancelaria również zamknięta! Zatem naokoło przez trzecią klasę - do czwartej. Przedtem pomknęła jeszcze możliwie jak najciszej na górę i nabrała w gazetę pączków. Okna klas wychodzących na ogród były zabezpieczone zamiast okiennic równoległymi pionowymi prętami. Szczupłość Agnisi pozwoliła jej się między nimi z łatwością przecisnąć. Zsunęła się w mokre zarośla i upadła pośliznąwszy się na zbłoconym gruncie. Ogarnęła ją mglista, sina wilgoć, śród której szczekał pies. Helena stała już przy uchylonym oknie i wciągnęła ją przez takie same żelazne pręty do wnętrza. - Co ty robisz, wariatko! - zgromiła ją ze zmarszczką na czole i śmiechem w oczach. - Cicho! Masz pączki! Ale jeden upadł mi w błoto. Ojej! - przeraziła się Agnisia. - Patrz, co z moimi butami! Były obłożone skibami tłustego błota. - Czekaj, zdejmę je i oskrobię. Masz jaki patyk? - Nie. Ale zaraz... Jest pałeczka do pokazywania na mapie. Agnisia oskrobała za otwartym oknem buciki, postawiła je na podłodze, zamknęła okno i usiadła w pończochach na ławce. Była przejęta nie tyle losem Heleny, ile tym, co zrobiła przełożona. - To jest niesprawiedliwość - srożyła się po cichu. - Przecież tyle uczennic nie chodzi na czytanie. A że cię złapała z "Lamparcim życiem", to przecież mogła przypuszczać, że nie ty jedna to czytasz. Żałuję, że ją lubiłam. - Ja ci już dawno mówiłam, że ona jest do mnie uprzedzona - potwierdziła Helena. - Ale teraz koniec. Po tym, co mi zrobiła, nie mogę tu być dłużej. Jak mnie tylko wypuszczą, ucieknę. Ale przedtem narobię starej takiego bigosu, że mnie popamięta. Jeszcze nie wiecie, do czego jestem zdolna - odgrażała się. W Agnisi powstał na te słowa raptowny sprzeciw. Pragnęła od Filińskiej raczej poczuwania się do jakiejś winy, chciała może nawet usłyszeć obronę przełożonej. - Helena! - rzekła ponuro - daj spokój. Musisz przyznać, że ty lubisz jej specjalnie robić na złość. - Jeżeli przyszłaś, żeby mi mówić takie rzeczy, to się wynoś. Ja nie robię na złość, tylko nie chcę, żeby mnie ugniatali jak ciasto. Ja chcę być sobą. - Nie rozumiesz mnie - zaprzeczyła Agnisia. - Owszem, rozumiem. Ja cię już dawno przejrzałam. Ty się zawsze lubisz do wszystkiego przystosować. Dopiero wtedy jesteś szczęśliwa. - Nic podobnego. Ale owszem tak, tylko że... Zaczęły się obie przekrzykiwać szeptem. Agnisi stanął nagle w oczach zielony parawan, a za nim Berta z Alicją. - Przecież one ciągle przychodzą do siebie, a mnie się zdaje, że to było tak dawno - pomyślała raptem, gubiąc wątek sprzeczki. I ni stąd, ni zowąd przypomniała sobie Joasię Przyjemską. - Ja się wcale nie przystosowuję tak, żeby aż przestać być sobą - podjęła blado. - Mnie się zdaje... czekaj, bo mi się pomyli! Jednym słowem! To najłatwiej sprzeciwianiem się pokazywać, że to ja... Możesz mi nie wierzyć, jak chcesz, ale ja się czuję sobą, chociaż się nie sprzeciwiam... choć się zgadzam... - Żeby cię prowadzili na pasku - tak? - Słuchaj, ty mnie łapiesz za słowa. Mnie wcale nie prowadzą na pasku. W szkole muszą być jakieś zwyczaje, porządki... A ja i tak, co trzeba, to zrobię podług siebie. - To ci się tylko tak zdaje. - Nie! Zresztą sama kiedyś mówiłaś, że jestem inna od wszystkich, chociaż się o to nie staram. - A to może nie jest łapanie za słówka? - Więc dobrze, wszystko jedno, ale to nieprawda, żeby stara chciała naszego zła. Wirowało w niej mnóstwo myśli, którym rada była dać wyraz, ale nie czuła się do tego na siłach. Miała niejasne przeświadczenie, że jeśli w szkole są jakie złe rzeczy, to na pewno takie, których one może nie są w stanie nawet spostrzec, a cóż dopiero mówić o tym i sądzić. Myśli te ginęły, nim się zdołały sformować, tak że w końcu rzekła tylko: - Moja kochana! My powinnyśmy być dla nich też trochę wyrozumiałe. Przecież oni, dorośli, nie mogą nas tak całkiem zrozumieć. No więc trudno! Nie mogą! - Co ty tam wiesz - rozgniewała się Helena. - Chcesz, to ci powiem, jaka jest stara. Ona mnie trzyma za darmo! Rozumiesz? No! I wyobraża sobie, że ma dlatego nade mną Bóg wie nie jakie prawa. Dlatego mnie prześladuje. A ja nie mogę tego uznać! Agnisię to zaskoczyło i strasznie zabolało. Z gniewną żałością odstąpiła od swoich racji. - To co innego! - zaczęła krzyczeć. - To jest po prostu okropne! Ja jej to w oczy powiem. My zbierzemy pieniądze i zapłacimy za ciebie w takim razie. Ja pierwsza... ja pierwsza... - Agnicha, nie wrzeszcz! Słuchaj, przecież ona nie wie, że ja wiem. Niepotrzebnie mi się wyrwało. A ty zaraz taki hałas podnosisz! Właściwie wrzeszczały już obie, zapomniawszy o wszelkich ostrożnościach. Raptem zamilkły, gdyż usłyszały, że gwar w sąsiedniej klasie, gdzie gromadziły się pensjonarki, ucichł. Jednocześnie ktoś uderzył pięścią w ich drzwi. Markotny głos Dziewońskiej sarknął półgłosem w szparę. - Nie ryczcie tak, idiotki! Przecież stara usłyszy. Idziemy do was! Helena i Agnisia zagapiły się czekając, co dalej będzie. Niebawem do szyby zaczęły przywierać twarze. W ogrodzie wszczął się ruch, tłumiony szczebiot i śmiech. Przy drugim oknie to samo. Pies szczekał z rosnącą zajadłością. - Otwierajcie! Najpierw chude! Klara, przełaź! Ale Kosteckie się nie zmieszczą! Za grube! Wracajcie! Czekajcie tu głupie, tu jeden pręt się wyjmuje! Do góry go! Nie tak! Nie tak! Podnieś! Pociągnij! Trzymaj! O już! Lola! Wlewaj się, galareto! Wnet z piętnaście dziewcząt - wszystkie, które nie miały wychodnego do krewnych na miasto - zaroiło się w klasie. Helena taczała się ze śmiechu. - A to bycze facetki! Którędyście polazły do ogrodu? - Przez furtkę koło pewniaków! Była otwarta. Gdzie chałwa? Dawać chałwę! A reszta pomarańcz? Pogubiły, zwierzęta, w ogrodzie! Panny! Zatkajcie twarz Klarze. Już się nadyma. Zaraz zacznie kwiczeć jak zarzynane prosię. A kto ma czekoladę? Ale Kosteckie zuchy, co? Przetarabaniły się! Siostry Kosteckie, jedna z trzeciej, druga z czwartej klasy, były nadzwyczajnie do siebie podobne i takie grube, że gdy raz siadły w ławce, długo trzeba było czekać, żeby ruszyły z miejsca. Trudno im było wydostać się spoza pulpitów. Jeżeli się jednak na koniec wydostały, widać było, że są między nimi duże różnice. Lola poruszała się ociężale, z trudem zachowując jaki taki kształt ludzki. Marta mimo tuszy była sprężysta i lotna, jakby ją całą wypełniało powietrze. Gdy tylko stanęła na nogach, wnet zaczynała skakać, wirować jak bąk i pląsać jak balonik w powietrzu. I teraz odtańczyła swoje pomyślne wepchnięcie się przez okno, po czym zabrano się gromadnie do pożerania chałwy, czekolady i pomarańcz. - Marta, "czynię cię uważną", że nie jesteś tu sama do tej chałwy! - To ci fajności agapa! - krzyknęła Klara, dumna ze świeżo zdobytej możności użycia takiego słowa. - Agapa! Agapa! Agapa! - jęły powtarzać wszystkie wijąc się ze śmiechu z powodu tego wyrazu. - Teraz tańce. Marta uczy nas pas d'Espagne. Ram-pam-pam! Rram-tara-ra-ra! Cicho! Panny! Przysięgałyście, że będziecie cicho! Ściągniecie starych! Starych nie ma, nie wiecie? Poszli chłodzić gniew na deszczyku. Lolka, ty gałganico! Czemuś wcześniej nie powiedziała?! Nie ma żadnego Cerbera-bera-bera! A Tabaczka? Tabaczka płacze w swoim pokoju nad losami ojczyzny. Ty, głupia, nie kpij z tego! W takim razie - para za parą! Ram-pam-pam. Rram... Nagle wszystko znieruchomiało. Klucz zgrzytnął - w drzwiach stanęła pani Wenordenowa. Dziewczęta skamieniały, niektóre tylko, wyciągając nieznacznie ręce za siebie, zrzucały z pulpitów w mrok między ławki papier z resztkami uczty. Pani Wenordenowa stała chwilę tak zamyślona, jakby zapomniała, po co przyszła. Następnie puściła się przed siebie obiegając dokoła klasę. Pod szczytową ścianą przecisnęła się z trudem przez wąską przestrzeń za ławkami i żwawo mknęła dalej. Wreszcie, okrążywszy kilkakroć jakby wrosłe w ziemię dziewczęta, stanęła koło katedry. - No? - spytała zatrważająco spokojnie swoim ciepłym i miękkim głosem. - Może się teraz dowiem, co tu właściwie robicie? Po chwili zrozpaczonego milczenia Zośka Dziewońska jęknęła: - Siedzi... siedzimy w kozie, proszę pani. - Bo my wszystkie... - bąknęła Joasia Przyjemska. - Bo my wszystkie... - podchwyciła natychmiast reszta. - Cii!... - zgromiła je pani Wenordenowa, jakby mimo zadanego pytania w gruncie rzeczy nie chciała odpowiedzi: ...czyta... - Tsss - powtórzyła przełożona groźnie. - ...czytałyśmy "Lamparcie..." - brnęła mimo to Joasia Przyjemska. - Nie macie nic do gadania - przerwała pani Wenordenowa. Okrążyła znów pokój, stanęła przy uchylonych oknach, zamknęła je i chwilę im się przypatrywała. Następnie, potknąwszy się o buciki Niechcicówny, podniosła je, a spojrzawszy na usiłujące skryć się nogi Agnisi, a następnie na trzymane w ręku obuwie, rzekła: - Dziurawe. Katar pewny. Dziewczęta westchnęły z ulgą i poczuły skłonność do śmiechu. Pani Wenordenowa założyła ręce na piersiach i spoglądając to na siostry Kosteckie, to na okno spytała: - Bardzo dobrze, ale w jaki sposób przedostały się tu Marta i Lola?! Teraz już śmiechy zaczęły parskać śród przestraszonej gromadki. Marta wystąpiła naprzód i objaśniła trochę drżącym głosem: - Jeden pręt wyjmuje się, proszę pani. W tamtym oknie. O, ten. - Aha! Bardzo dobrze! Zajmiecie się tym, żeby stróż to jutro naprawił. Świetnie umiecie pokazywać drogę złodziejom. I podłoga - cacy! Żeby mi tego błota nie było na jutro rano śladu. Stała i długo kiwała głową, aż im się w końcu znów zrobiło nieswojo. Naraz jej macierzyńskie oblicze przybrało srogi wyraz. - A teraz marsz stąd! - rzekła ostro. - Idziemy do teatru. Mam trzy loże. Dają "Halkę". Między pensjonarkami wszczął się radosny rozruch: - Co? Jak? Naprawdę? Wiwat! Dziękujemy - zagwarzyły i raptem przycichły. - A Helena? - krzyknęła Agnisia. - Helena pójdzie? Pani Wenordenowa rozgniewała się. - A cóż wy myślicie? Że ja dla niej będę robiła jakieś wyjątki? Może mam ją samą, osobno... Nie dano jej skończyć. - Hura! Niech żyje pani! - Krzyki przeszły znienacka w zbiorowy krzyk: Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! a śpiew znów rozpadł się w krzyki: - Do góry! Do góry panią! Do góry! - Dosyć! Udusicie mnie! Wy, smarkate! Co wyprawiacie! Puszczajcie! I śpieszcie się, za pół godziny wychodzimy. Prędko! Już was tu nie ma! - No, Helena - drażniła się Agnisia. - Może ty wolisz nie iść? Przecież chciałaś uciekać. Chcesz, odprowadzę cię na szosę? - Agnicha, ty ode mnie jeszcze dzisiaj dostaniesz! I nie mówiłam ci, że stara jest fajna facetka? A ty już jej chciałaś do oczów skakać! Drugie piętro zawrzało od ruchu i nawoływań. - Marta! Słuchaj, ty jesteś najśmielsza do kucharki! Zagrzej mi szczypce w kuchni! A w cylindrze od lampy nie łaska? Nie waż się, ty! Szkło pęknie i przy czym się będziesz ubierać? To idź tak! Nie, ja z takimi włosami nie pójdę. Słuchajcie! Czy możemy iść w białych bluzkach? A coś ty myślała! Naturalnie! Jeszcze by też! Dziewice! Ale nam się dziś upiekło! Chwat z naszej starej! Morowy chłop z niej. Oho, ho! zobaczycie! Będzie jej się trzeba mocno za to wysłużyć. Dobra sobie! A ty coś chciała? Bo to nie warto? Ojej! Gdzie ja sobie uprasuję wstążkę do włosów? Gdzie ja sobie?!... Na kloszu od lampy. Nie potrafisz? Dawaj, ty niedołęgo! Prędzej! "Szumią jodły na gór szczycie, szumią sobie w dal!" Tam są podobno cudowne tańce góralskie. O Jezu, ja oszaleję ze szczęścia! Na dole pan Wenorden próbował skrzypiec. Zadźwięczały ckliwe tony piosenki: Jako od wichrów krzew połamany tak się duszyczka stargała... Pani Wenordenowa w czarnej jedwabnej sukni biegała po jadalni, dotykała przelotnie mijanych sprzętów i powtarzała półgłosem: - Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam? Pokpiłam sprawę? Czy nie pokpiłam sprawy. 12 Przyszła na dobre wiosna, a wiosną spacery przestały być kręceniem się w kółko po parku i po mieście. Zwłaszcza panna Berta lubiła dalekie wyprawy. Rano, przed śniadaniem, kiedy spacer nie mógł trwać długo, poprzestawało się i z nią na obejściu wałów nad rzeką, ale po obiedzie wyprowadzała zawsze dziewczęta na pola i łąki, a czasem docierała z nimi aż do miejskiego lasu. Raz wywiodła je na łęgi podmiejskie i stamtąd postanowiła wrócić kładką przez rzekę. Rzeka rozlewała się tu dosyć szeroko, a jej nurt ciemny i wezbrany, jak to bywa na wiosnę, mknął burzliwie i rączo. Kładka była wąska i bez poręczy, podtrzymywana jedynie w połowie drogi wbitymi w dno palami. Panna Berta wstąpiła na nią pierwsza i z łatwością znalazła się na przeciwległym brzegu. Niechcicówna skoczyła beztrosko jej śladem, ale gdy się znalazła już dobrze nad wodą, przeszło ją mrowie. Spojrzała w kłębiący się pod nią nurt i nie mogła od niego oderwać oczu, doznając zarazem strasznego uczucia, że coś ją unieruchamia i ciągnie z niepohamowaną siłą wstecz, w głąb i w bok. Wtem usłyszała wołanie panny Berty. Wpadły jej w ucho słowa: - Nicht ins Wasser schauen! Kopf hoch halten! Nicht stehen bleiben! Rasch vorwarts gehn! Aber dali! Dali! Z wysiłkiem oderwała wzrok od wody, patrząc przed siebie, a na dół tylko o tyle, by widzieć kładkę. Poczuła całą sobą, że tylko rozpaczliwe "naprzód!" może ją uratować od strachu, i przywoławszy na pomoc rodzaj zbawczej bezmyślności, w której tylko mięśnie zachowywały czujną przytomność - przeszła. Po niej przeszła Klara wymachując rękami i krzycząc. Z innymi było gorzej. Większość po pierwszym kroku cofnęła się na powrót. Śmielsze doszedłszy do połowy posiadały na kładce bokiem lub oklep. Niemka musiała po każdą z nich wracać i przeprowadzać za rękę. Helena przeczołgała się na czworakach. Ostatnią z tych, które siadły, była Joasia Przyjemska. Agnisia, spostrzegłszy ją, wyprzedziła pannę Bertę i bez namysłu wbiegła z powrotem na kładkę. Na szczęście Joasia nie siedziała daleko. Gdy się wydostały na pewny grunt, Agnisia rzekła ze śmiechem: - Najadłyśmy się strachu - i nagle poczuła, że się nie śmieje, lecz płacze. Odwróciła głowę, usiłując wykręcić rękę, którą Joasia kurczowo trzymała powtarzając: - Moja droga, moja najdroższa! Panna Berta krzyczała do pozostałych, żeby wracały tamtym brzegiem i że się spotkają przy moście na Dziadowym Przedmieściu. Wieczorem tego dnia Joasia przyszła do Agnisinej sypialni i przypadła do Niechcicówny w taki sposób, jak to czynią dzieci, kiedy się wstydzą. - Ładnie się popisałam - rzekła po chwili, odsunąwszy się i zacierając ręce. Miała zwyczaj śmiejąc się otwierać okrągło usta i zanosić się zabawnie w głąb siebie. - Jaka ta Joasia ładna - pomyślała Agnisia i, jakby nie rozumiejąc jej słów, spytała: - Bo co takiego? - Nie będziesz chciała ze mną rozmawiać. Z takim tchórzem. Nie patrz na mnie tak surowo. - Właściwie myśmy i tak nigdy ze sobą nie rozmawiały - zdziwiła się Agnisia z nieoczekiwaną dla samej siebie wymówką w głosie. - Bo ty nigdy nie chciałaś. Ja lubiłam ciebie od pierwszego wejrzenia. - Od jakiego pierwszego wejrzenia? - nasrożyła się Niechcicówna i nagle przypomniała sobie, jak chodziły z Wrońską na drugą stronę korytarza po walizkę. - Ja ciebie też - mruknęła patrząc w przestrzeń, jakby oznajmiała to komuś stojącemu pod przeciwległą ścianą. - Ty myślisz, że ja się nie bałam? - dodała szorstko. - Tam na kładce? Jeszcze jak! A czy ty jesteś odważna, to już ja wiem najlepiej. - Z czego ty wiesz? Skąd wiesz? Powiedz. Powiedz zaraz - domagała się zalotnie Joasia. - Już ty nie udawaj. - Kiedy ja naprawdę nie wiem, o czym ty myślisz. - I Joasia pokiwała żałośnie głową. - Ja jestem we wszystkim sławny tchórz. - Tamto... - rzekła Niechcicówna nie wyjaśniając bliżej. - Na tamto trzeba było więcej odwagi. - Powiedz, powiedz pierwszą sylabę - wdzięczyła się Joasia. - "Lam..." "Lam..." - poddawała jej. - "Lamparcie"? Nie! - zaniosła się śmiechem. - Przełożona to w każdym razie nie rzeka. - Widzisz, że wiesz. Wybuchnęły powtórnie śmiechem i uściskały się już bez słowa. - Słuchaj - poprosiła Joasia na odchodnym. - Jutro po spacerze - dobrze? Zejdziemy się i pogadamy. - Miła jest bardzo - myślała potem Agnisia - tylko o czym ja z nią będę rozmawiać? - Ale już po chwili zaroiło się w niej od myśli i uczuć, nigdy nikomu dotąd nie wypowiadanych, a które na gwałt chciały stać się wiadomymi Joasi. I odtąd tak było już co dzień. Dość było pomyśleć o Joasi, aby zjawiało się wnet mnóstwo niebywałych dotąd rzeczy do powiedzenia. Najbłahsze wydarzenia dnia i najzwyklejsze przedmioty nabierały raptem szczególniejszego znaczenia, które chciały za pośrednictwem Agnisi ujawić się przed Joasią Przyjemską. Czasem nic z tego nie wychodziło, nic naprawdę koniecznego nie dało się wzajem sobie powiedzieć, wtedy obie miały uczucie, że strwoniły ze sobą czas, i tym bardziej chciały znów jak najprędzej się spotkać. Kiedy indziej mówiły i mówiły, zwierzyły sobie więcej, niż chciały, zdawało się, że już wszystko jest między nimi wiadome, a nazajutrz Agnisia miała znów moc nowin i przeżyć, o których Przyjemska musiała bezwzględnie się dowiedzieć. I znów aż trudno było doczekać się chwili, kiedy będą się mogły zejść i gawędzić, i szeptać bez końca. Bo przecież nie były w jednej klasie i zawsze im było za mało tych godzin, w które mogły się widzieć. W tym, że napotykały trudności pod tym względem, był co prawda może nawet i urok. Nie łączyły ich żadne sprawy praktyczne ani lekcje, ani potoczne życie klasy, ani wspólne rozbieranie się, ubieranie i dokazywanie w sypialni, łączyło je samo tylko czyste uczucie i porozumienie myśli. Agnisia po dawnemu lubiła Zośkę, Helenę, a nawet Ninę i Klarę, może nawet lubiła je teraz więcej. Bo gdy przedtem szukała w stosunkach z nimi czegoś, czego nie mogła znaleźć i czego brak uczynił te przyjaźnie bardzo niewystarczającymi, teraz miała to w Joasi i z tamtymi mogła się zadowolić wesołą wspólnością koleżeńskich interesów czy przekomarzań. Ale żyła naprawdę tylko z Joasią, tęskniła tylko do niej, szczęśliwą do ostatka czuła się tylko z nią. Jednakże pod koniec szkolnego roku ten czar przyjaźni wciąż rozłączanej to przez lekcje, to przez wieczorne rozejście się w dwie strony korytarza - przestał wystarczać. Agnisia chciała już i na spacery chodzić w parze z Joasią, i w sypialni mieć ją bliżej przy sobie. Przed spaniem snują się zawsze najładniejsze marzenia i pomysły do zwierzeń. Lecz nie śmiała tak na dobre porzucić Niny. Ich zażyłość, chociaż niby zerwana, wciąż je omotywała, przełożona też przy każdej sposobności dawała wesoło poznać, że uważa ją nadal za obowiązującą. Agnisia nie wiedziała już w końcu, czy idzie jej o Ninę, czy o to, żeby nie zrobić przykrości pani Wenordenowej, gdyby na przykład poprosiła o przeniesienie do Joasinej sypialni. Rozstrzygnął wszystko, ale przyprawił ją o jeszcze większe zagmatwanie uczuć list ojca Niny, donoszący, że pan Wroński przyjeżdża aż z Kaługi, by zabrać córkę już na stałe do siebie. Stęsknił się do niej przez dwa lata rozłąki, a ufał, że została już dosyć ugruntowana w polskości. Tak więc przed samym rozjechaniem się na wakacje Agnisia pożegnała się ostatecznie z Niną. Kolej do Warszawy nie była wciąż jeszcze gotowa, chodziły dopiero pociągi służbowe i próbne, więc przełożona i Agnisia odprowadziły Ninę do starej karetki pocztowej, w której głębi mościł się już brodaty i wąsaty pan Wroński. Gdy pocztylion zatrąbił i konie ruszyły, Agnisia uczyniła ruch, jakby chciała ciężki, objuczony tobołami pojazd zatrzymać. Przełożona chwyciła ją pod rękę - zajrzała w oczy. - Płaczesz? - spytała. - Ach, ta przyjaźń! Agnisia zaprzeczyła porywczo: - Nie. Nawet mi się nie śni. Ale całe popołudnie było jej ciężko na sercu. - Nina odjechała przekonana, że z nią byłam w przyjaźni. Czy to dobrze, czy źle? - troskała się markotnie. A potem przychodziło jej do głowy coś całkiem przeciwnego; Wrońska pojechała, na pewno dobrze pamiętając, że ona z nią wtedy po Wszystkich Świętych zerwała i że ich przyjaźń była potem już tylko taka łatana. I znów - czy to dobrze, czy źle? Do niczego nie doszła. Pragnęła tylko niejasno, żeby już nigdy nie być w tym położeniu. Lecz i to zmieniło się niebawem w chęć, żeby, przeciwnie, coś podobnego zdarzyło się raz jeszcze i żeby wtedy umiała lepiej temu sprostać. Mój Boże, czemu z jednymi wie się od razu, jak postępować, a z innymi człowiek jest jak po ciemku. I z takimi właśnie najczęściej trzeba przestawać. A na przykład Joasia Przyjemska - ile to czasu były koło siebie i ledwo że się znały, choć potem wyszło na to, że są dla siebie stworzone. Przypomnienie Joasi rozpędziło chmurne myśli. Ona też już pojechała, kołacze się tam gdzieś po szosie kurierką w stronę Czałbowa - lecz ona wróci. Zresztą z nią nawet rozstanie jest radością. Będzie się tęsknić, pisać, wspominać, marzyć. Ale teraz nie było już na rozmyślanie czasu. Za jaką godzinę konie z domu nadejdą. Agnisia skoczyła się pakować. Te pierwsze wakacje szkolne były dla niej przyjemne, ale nie w tym znaczeniu, w jakim chcieliby się nimi cieszyć rodzice. Oni myśleli, że po rozłące Agnisia będzie się więcej do nich garnąć, a ona tymczasem prawie jakby od nich i od rodzeństwa stroniła, błąkając się samotnie po polach i ogrodzie albo przesiadując w kącie nad książkami czy też pisaniem listów. - Szkoła źle na nią wpłynęła - narzekała z tego powodu pani Barbara - zrobiła ją odludkiem. Albo może odzwyczaiła się od rodziny? Jak to dawniej wszędzie jej było pełno, a dziś? Nie widać jej, nie słychać między nami. Za wcześnie, widać, dom stał się jej niepotrzebny. Tymczasem dom był dla Agnisi w te wakacje, owszem, bardzo potrzebny, ale właśnie jako miejsce, gdzie mogła zażywać samotności, myśleć, patrzeć i o wszystkim donosić Joasi. Opisywała jej przeczytane książki, oglądane krajobrazy, domową krzątaninę, zabawy młodszych dzieci. I nie wiedziała w ostateczności, czy pragnie pisać, aby się z nią dzielić przeżywanymi wrażeniami, czy chce doznawać wrażeń, aby mieć z czego zdawać sprawę Joasi. Poza tym rozpamiętywała życie w szkole. Takie było jeszcze świeże, takie nowe i już je musiała na tak długo porzucić. Zdawało jej się, że jeżeli go nie będzie ścigać myślami, to cała ta ledwo przyswojona rzeczywistość rozwieje się, zaginie. Pani Barbara wyprowadzała z tego stanu rzeczy daleko idące wnioski. - Młodszych - mówiła Bogumiłowi - nie oddam już tak wcześnie z domu. Teraz dopiero widzę, jakie to konieczne, żebym zamieszkiwała z dziećmi w Kalińcu. Rodzice nie powinni zostawać w tyle. Powinni iść razem z dziećmi. Do szkoły, to do szkoły. Mnie nie o to idzie, proszę cię, żeby dzieci zatrzymać przy sobie, ale żeby samej od nich nie odstać. I coraz częściej rozpatrywała myśl przeprowadzenia się z dziećmi od wakacji do miasta, zwłaszcza jeśli Agnisia za dużo, to młodsze dzieci za mało były podług niej między ludźmi, po prostu mówiąc, zupełnie na wsi zdziczały. - A i ja sama w mieście odżyję, zobaczę trochę świata - mówiła. Dumała o tym pewnego dnia siedząc na nowym ganku, który stelmach pod kierownictwem Bogumiła wybudował tego roku od strony wjazdu, gdyż stary był już taki zmurszały, że groził zawaleniem. Nowy ganek był znacznie obszerniejszy, można było na nim nawet jadać. Pani Barbara obsadziła go po dawnemu powojem, który tego roku tak się wspaniale rozrósł, że skryły się pod nim i słupki i balustrada, i nawet, częściowo, daszek. I kwitł przy tym cudownie, tak że ganek z zewnątrz stanowił ulewę skropionej błękitnymi i różowymi kwiatami zieleni, a wewnątrz rodzaj cienistej altany. Pani Barbara w chwilach wolnych od zmartwień rozkoszowała się nowym gankiem. Czasem już od rana cieszyła się myślą, że jeśli znajdzie jaką swobodną godzinę, to sobie tam posiedzi. Tym razem jednak nie było jej dane długo spoczywać, bo zaledwie usiadła, w bramę skręcił obcego wyglądu wózek i hałaśliwie zbliżał się ku dworowi. Niebawem chłop w kaszkiecie i katance zatrzymał przed gankiem drobnego, ale dosyć spaśnego konia, a z wiejskiego półkoszka wygramoliła się szczupła dama w żółtym płaszczu od kurzu, w sztywnym słomkowym kapeluszu i tak samo sztywnym kołnierzyku z krawatem. Dama niepewnie badała przed sobą grunt stopą i parasolką, potknęła się o schodki ganku i nagle pani Barbara zobaczyła w niezwykłej od siebie bliskości suchą, niemłodą twarz, orli nos i szczere, szeroko roześmiane usta. - Hłasko jestem - wyrzekła nieznajoma głosem nieco chropowatym, lecz nabrzmiałym szczególniejszą uciechą. Wyciągnęła rękę, zminęła się z ręką pani Barbary mrużąc przy tym i wytrzeszczając na przemian wypukłe, czarne oczy. - Zaraz, przepraszam - tłumaczyła się zawstydzona i rozśmieszona - ale ja nic nie widzę. Nie wiem, gdzie mi się podziały moje oczy. - Zaczęła szperać w torebce. - Binokle? Są tutaj, proszę pani. O, tu - pośpieszyła z pomocą pani Barbara ujrzawszy je przewieszone przez guzik płaszcza. Nieznajoma wybuchnęła nieoczekiwanym wysokim, donośnym śmiechem. - Zawsze tak - pokiwała zgorszona głową. - No, ale teraz widzę wreszcie, gdzie jestem. I szanowną panią poznaję z fotografii. Mam szczęście mówić z panią Barbarą Niechcicową, prawda? Ależ tu ślicznie! - krzyknęła, na nic jednak nie patrząc. - Boże, jak ja szalenie dawno nie byłam na wsi! - Proszę, niech pani spocznie. - Pani Barbara nic jeszcze nie rozumiała, lecz impetyczne zachowanie się przeciągającej nieco z litewska nieznajomej wzbudziło w niej rozbawioną życzliwość. - Czym można pani służyć? - Mnie? Służyć? - dama znów się hałaśliwie, a mimo to sympatycznie zaśmiała. - Ale, zaraz... Mój gospodarzu! Poczekajcie jeszcze, bo ja będę was potrzebowała. Odwieziecie mnie. - Co znowu! - zawołała pani Barbara, powodowana odruchową chęcią zatrzymania przyjezdnej. - Odeślemy panią. I nagle zmieszała się, przypomniawszy sobie, że to są przecie żniwa. A przybyła już ściągała walizkę. - W każdym razie muszę wyjąć podarunki dla dzieci. Czy walizka może postać tu trochę? - Niech pani się sama nie męczy. Felicja pani pomoże. Felicja!!... Podarunki dla dzieci? - zdziwiła się po chwili pani Barbara. - Pani pewno myśli, że to jakaś wariatka przyjechała. Nie, tak źle jeszcze nie jest. Tylko widzi pani, ja znam brata pani, pana Juliana Ostrzeńskiego. A że jadę z Petersburga, więc prosił, żebym wzięła podarunki dla dzieci. Pani Barbara klasnęła w ręce. - Pani - mojego brata? No, więc tym bardziej proszę się rozgościć. Nie widziałam go już chyba dwadzieścia lat. W ciągu godziny wszystko się wyjaśniło. Najęty chłopek odjechał, a gdy dzieci i Bogumił przybyli na podwieczorek, uważano już pannę Marię Hłasko za domownicę, która po długiej nieobecności wróciła w rodzinne progi. Bywała ona od dwudziestu pięciu lat nauczycielką po różnych domach, ostatnie osiem lat spędziła w polskim domu, lecz w Petersburgu. - No, i w tym domu spotykałam prezesa Ostrzeńskiego. - Prezesa? Inżyniera - poprawiła pani Barbara. - Prezesa klubu inżynierów - objaśniała panna Maria. - A wracając do mnie, proszę najmilszej pani, to teraz moje dzieci pozdawały do gimnazjów, panna do siódmej, chłopak do ósmej, a ja myślę sobie tak: - ha! cóż, przyjaciół mam w Petersburgu dużo, do każdego mnie ciągnie, ale nie mam znów nikogo, kto by mnie specjalnie wiązał. Szalenie przy tym zatęskniłam do kraju. - No i tak! - I zaraz... I słyszę, że pan Ostrzeński ma w tych stronach rodzinę. Więc dalej, wio! na pociąg i przyjechałam! - Tu panna Hłasko wykonała taki podskok na krześle, jakby odbyła tę całą podróż konno. - Panią profesorową Ostrzeńską też widziałam raz w Petersburgu - ciągnęła następnie - więc prosto do nich. U nich nocowałam dzisiaj - u państwa Ostrzeńskich, znaczy się. I tak w ogóle, myślę sobie: ludzie są wszędzie, niepodobna, żeby czy w Kalińcu czy w okolicy nikt nie potrzebował nauczycielki do dzieci. - I nie omyliła się pani - zawołał ochoczo Bogumił - bo właśnie my potrzebujemy! Pani Barbara zgromiła go wzrokiem, gdyż uważała takie stawianie sprawy za przedwczesne. Bogumił usprawiedliwił się z prostodusznością, która ją jeszcze bardziej rozdrażniła. - Przecież mówiłaś, że tylko w takim razie nie przeniosłabyś się jeszcze w tym roku do miasta, o ile byś cudem trafiła na dobrą nauczycielkę. Więc masz cud! Panna Hłasko spojrzała na jedno i na drugie, po czym złożywszy ręce zwróciła się prosząco do pani Barbary. - Niech mnie pani weźmie! Ja rozumiem, pani się boi ryzyka, ale co szkodzi spróbować. Ja mogę nawet pierwszy miesiąc pracować bez wynagrodzenia. A potem, niech Emilka i Tomaszek - dodała, już zorientowana w imionach dzieci - sami powiedzą, czy mnie chcą, czy nie, bo ta panna - wskazała śmiejącą się twarzą na Agnisię - to wiem, że już jest w szkole. - Chcemy, chcemy! - krzyczały błaznując dzieci. - Oho! nie tak skoro, będziecie jeszcze na mnie płakać - zagroziła im panna Hłasko zanosząc się od śmiechu. - Ja, broń Boże, nie chcę się państwu narzucać, i nie żebym się bała nie dostać innego miejsca. Ja już nieraz jechałam tak na oślep, to tu, to tam, nie miałam nic zapewnionego, nikogo nie znałam i zawsze coś dla siebie znalazłam. Tylko że mnie się tu szalenie podoba. I państwo tacy sympatyczni, i dzieci. Ale zresztą, później o tym. - Pokażcież mi teraz te psy - zmieniła temat, nawiązując do poprzedniej rozmowy z dziećmi. Bogumił nie mógł, niestety, zostać w domu, ale pani Barbara i dzieci do wieczora pokazywały pannie Marii psy, koty, chlewy, kurniki, ogród, inspekty. Nic z tego wszystkiego nie widziała, wciąż gubiła binokle, a nawet i w binoklach patrzyła raczej ciągle na panią Barbarę i na dzieci. Zdaje się, że obchodzili ją głównie ludzie; jednak i wszystko inne, chociaż ledwo dostrzegane krótkowzrocznym, wypukłym okiem, też ją "szalenie" uszczęśliwiało. Po kolacji nie było już mowy o tym, aby panna Maria miała na noc odjechać. Gdy jednak przyszło do zastanowienia się nad zatrzymaniem jej na stałe, pani Barbara nie mogła się opędzić wątpliwościom i, jak zwykle, pragnęła, żeby je Bogumił rozstrzygnął. - Ona mi się podoba - mówiła. - Najpierw jest już niemłoda, była długo nauczycielką, więc ma doświadczenie. Przy tym nie wygląda na nudziarę, pełno w niej życia. Ale zdaje mi się, że jest łatwowierna i roztargniona. Wątpię, żeby sobie dała radę z Tomaszkiem. Bogumił nie odpowiedział na to od razu. Mocując się z butami, które ściągał, zagadnął o podarunki przywiezione z Petersburga. Podarunki, których zresztą wuj nie przysyłał od szeregu lat, były tym razem bardzo skromne. Tomaszek dostał domino, a Emilka i Agnisia koronkowe kołnierzyki i piłki. Pani Barbara nie miała o to pretensji, zastanawiała się tylko, czy Julian zbiedniał, czy stał się skąpy na starość. Pisywał bardzo rzadko, raz na jakie dwa lata, i niewiele się o nim wiedziało. - Muszę się o niego wypytać - rzekła. - I patrz - dodała z żalem - jak to tej pannie Hłasko łatwo było siąść i przyjechać tu tak z daleka. A on nie może i nie może się wybrać. Co prawda, nawet mi już do niego nigdy nie tęskno. I znów po chwili westchnęła. - Ja w ostateczności nie wiem, co robić. Czy ugodzić się z nią, czy nie? - A ja ci mówię - zawyrokował teraz Bogumił bez wahania - zostaw ją. O ile, naturalnie, ona się sama nie rozmyśli. Po tych słowach pani Barbara zlękła się i długo w nocy nie spała. Może panna Hłasko w istocie się rozmyśli, pewno się obraziła, że nie umówili się z nią od razu. To byłoby okropne, trzeba ją za wszelką cenę zatrzymać. Wniosła ze sobą tyle wesołości i zachwytu nad ich domem, że wszystkie spowszedniałe kąty nabrały od tego świeżej wartości. Pani Barbara poczuła się jakby na nowo obdarzona swym skromnym losem i, jak zdarza się to w stosunku do nowych rzeczy, ujrzała w nim znamiona szczęścia, którego już się nie spodziewała doznać. Wszak dom wydawał jej się przeważnie zamknięciem pomiędzy oborą i stodołą, ogrodem i kurnikiem. Czymś stawiającym nieprzebyte granice pomiędzy nią a światem. Ot, urządził się człowiek raz na zawsze i koniec. Czy tu, czy tam, będą to już jednako cztery zamknięte ściany. Dzieci? Tak. One wyjdą z domu w inne życie. Zwinna młodość wyprowadzi je, nie wiadomo ani kiedy, ani którędy. Ale oni, jak stare myszy w pułapce, wejść weszli, a wyjść - to już nie wyjdą. Teraz jednak, podobnie jak to się zdarzyło raz na chwilę, kiedy Agnisię oddawała do szkoły, Serbinów zdawał jej się znów nie pułapką, lecz ożywczą oazą, co chociaż donikąd nie wiedzie, leży przecie na jakichś drogach i może się okazać rajem dla wędrownego człowieka ze świata. Zapragnęła namiętnie uczynić dom swój otwartym dla każdego, cieszyła się na myśl o tym, co tu się będzie działo za sprawą jakichś ludzi, którzy skądciś przybędą; panna Maria była niby początkiem, zapowiedzią dalszych tego rodzaju przygód zespalających to miejsce z całym światem. Więc jakże? Miałaby zniknąć, miałoby to wszystko z nią razem przepaść, okazać się majakiem? Nie, nie można jej puścić. I pani Barbara ledwo mogła doczekać ranka. Ale Maria Hłasko nie rozmyśliła się, nie obraziła i została. 13 Agnisia, która w pierwszej chwili zlękła się, że przybycie nowej osoby zamąci jej zamyślone wywczasy, też nie mogła się oprzeć urokowi Marii Hłasko. - Mamusiu, nie trzeba się wahać - podtrzymywała matkę w jej postanowieniu. - Przecież ona uczyła takich, co już kończą gimnazjum. Ona jest właściwie za dobra dla naszych dzieci. Panna Maria okazała się w istocie nauczycielką umiejącą znacznie więcej, niż było potrzeba dla Tomaszka i Emilki, ale zachęcić ich do książki i ona nie potrafiła. Brała to jednak z dobrej strony, a dzieci, chociaż uczyły się tępo, ale bawiły się z nią świetnie. Była komicznie nerwowa, drgała, podskakiwała i pokrzykiwała za każdym niespodzianym odgłosem życia domu, gubiła binokle, nic nie widziała, wynikało stąd mnóstwo zabawnych scen, z których sama pierwsza się zaśmiewała. Emilce i Tomaszkowi tego było potrzeba, gdyż świat, poza uciechami bezpośredniego używania, był dla nich jedynie przedmiotem śmiechu lub strachu. Panna Hłasko usposabiała ich do śmiechu, więc lubili ją, czynili dla niej ustępstwo w postaci jakiego takiego przysposabiania lekcyj, ale poza tym zmykali przed nią i nie pozwalali jej się przynajmniej wychowywać. Panna Maria zresztą dała pod tym względem dość prędko za wygraną, sama więcej pochłonięta życiem folwarku i domem niż dziećmi. Dla pani Barbary było to pewnego rodzaju rozczarowaniem, czasami wtedy wzdychała, ale raczej nad dziećmi niż nad nauczycielką, gdyż zanadto lubiła towarzystwo panny Hłasko, aby ją krytykować. Każda rozmowa z tą niebywałą osobą stanowiła pokrzepiające wyjście z deptaka codziennych kłopotów na urozmaicone, szerokie szlaki życia i już dla tego samego dobrze ją było mieć w domu. Panna Hłasko znała wybornie Rosję i miała w Petersburgu stosunki w różnych sferach, przynajmniej tak to wyglądało. Całymi godzinami opowiadała o aresztowaniach politycznych, sądach, wyrokach śmierci, o zakulisowych tajemnicach polityki despotycznego rządu, o intrygach, a także zabawach i zbytkach cesarskiego dworu. O balach, tańcach, grach towarzyskich, ślizgawkach, strojach, paradach, przejażdżkach autem lub jachtem i wszelakich, nie mających granic, radościach ludzi, w których ręku jest władza. Pani Barbara słuchała z namiętną ciekawością i obie ubolewały nad głupim, chytrym cesarzem, nad jego nikczemnymi doradcami, nad nieszczęsnym narodem rosyjskim i przytroczonym do tego nieszczęścia narodem polskim, a właściwie jego ochłapem, pozostałym z rozdarcia na trzy części. Dziwiły się, jak ci ludzie tam, u góry, nie zdają sobie sprawy, że choćby dla zatajenia swoich sprawek tysiące skazańców zamknęli w więzieniach albo wywieźli na Sybir, zawsze jeszcze zostaną drugie tysiące oczu - oczu, które patrzą i wszystko widzą, mózgów, które myślą i wszystko zapamiętają, serc, które czują i, doprowadzone do szaleństwa, wszystko pomszczą. Przepowiadały rewolucję, wielkie nieszczęście, dopust Boży, który jednak wyjdzie Rosji na dobre, no, a przede wszystkim wyjdzie na dobre Polsce. - Rewolucja to straszna rzecz - wzdychała pani Barbara - ale jeżeli nie ma innego wyjścia... Po chwili pełnego strasznych przeczuć zamyślenia panna Hłasko zaczynała znów z uniesieniem, tym razem o rosyjskim ruchu wyzwoleńczym, o socjalizmie, o rozruchach, zamachach i ofiarnych działaczach, o świętym gniewie płonącym wewnątrz ciemnych, gnębionych mas. Panna Hłasko uważała się za socjalistkę, ale sprzyjała nie tyle programowi socjalizmu, który bodaj czy kiedy zagościł w jej pamięci, ile tej protestującej przeciw uciskowi postawie, jakiej wyraz dawali jego przywódcy. Sympatyzowała raczej z moralną stroną socjalizmu, zgodną, na oko przynajmniej, z jej pełnym współczucia dla wszystkich cierpiących usposobieniem. Zaś co do pani Barbary, to żyła ona w tych rozmowach epoką, nabrała w związku z nimi gustu do czytania gazet i na razie taki udział w toczących się lub grożących wypadkach w zupełności jej wystarczał. Ale na myśl o przebywającym w Petersburgu bracie, Julianie Ostrzeńskim, zaczynała widzieć jakby możność bardziej bezpośredniego uczestnictwa w tych, raptem wyrosłych przed nią, dziejowych sprawach i to wzniecało w niej niejasną a gorączkową ku czemuś ochotę. Właściwa sercu ludzkiemu wobec każdego, kogo się kiedyś kochało, gotowość do wzbudzenia na nowo dawno wygasłych uczuć odzywała się w niej wtedy gwałtownie w stosunku do przepadłego z oczu rodziny brata. Były czasy, kiedy Michasia opowiadała o nim cuda. Więc niepodobna przecie, aby nie grał roli w rzeczach, o których gawędzi Maria Hłasko. Jeśli się zaczną przewroty, które obejmą i Polskę, to może on wróci i rozpocznie jaką wielką działalność? Kto tak dobrze jak on poznał ciemięzców ojczyzny w samym ich gnieździe, ten umiałby na pewno pokierować polityką narodu, poprowadzić go do wolności. Płodziła mętne, podniecające obrazy tego, co mógłby dokonać on, Julian, a więc ich rodzina, więc może i ona sama, wpleciona wreszcie między wiekopomne zdarzenia. I wszczynał się w niej radosny trzepot wyczekiwania, gorący rozruch w całym jestestwie, jak przed zaznaniem szczęścia. Dziwne tylko, że Maria Hłasko miała tak mało do powiedzenia o Julianie Ostrzeńskim. Pani Barbara musiała z niej wiadomości o bracie prawie wyciągać. I najczęściej potem była zła, gdyż to, co usłyszała, nie było po jej myśli. - O, pan Julian - mówiła na przykład Maria Hłasko - to dusza-człowiek. Wszyscy szalenie go lubią. Ale dla niego nie ma nic poza klubem. Klub i klub. Nie wychodzi stamtąd. Mówią, że nawet sypia w klubie. Żadne przyjęcie, żadne karty nie mogą się tam nigdy bez niego obejść. - A koleje? Przecież budował koleje? - pytała pani Barbara stropiona. - Bratowa nieraz mówiła... - Koleje? Nie wiem. To może kiedyś. Ale odkąd ja go znam, był zawsze gospodarzem klubu inżynierów. Nasi mówią do niego "prezesie", a Moskale "batiuszka". Szalenie jest przez wszystkich lubiany. I gdzież od niego wymagać, przecież to już taki niemłody człowiek, słaby na serce, na nogi, i źle, że się nie ożenił, ot co. Człowiek samotny na obczyźnie zawsze się trochę wykoleja. Miał podobno kiedyś szalone dochody, ale tak... lubił zjeść, wypić... dobre serce, ludzie go nabierali, przegrywał w karty... No, zabawić się lubi jeszcze i dzisiaj: bilard, operetka, Cyganie, zawsze sobie podśpiewuje takie wesołe aryjki, cygańskie romanse... Pani Barbara słuchała uderzając się leciutko w usta zwiniętą dłonią, w którą zarazem dmuchała pogwizdująco odruchem niedowierzającego zawstydzenia, gotowa niby to złośliwie pannie Marii zaprzeczyć, niby to brata potępić. I potępiła wreszcie Rosję oraz Petersburg. - Podłe miasto - rzekła. - Okropny kraj, w którym wszystko się wyradza i nikczemnieje. - Ach, proszę pani - broniła Maria Hłasko. - On dobry człowiek, niemłody już, samotny. Ten klub to jego cała rodzina. - Nie winszuję mu takiej rodziny ani sobie takiego brata - orzekła pani Barbara, ale to jej nie wystarczyło. - Hm - otrząsnęła się gniewnie - ja już dawniej, pamiętam, uważałam, że to się źle skończy, jak bratowa opowiadała z zachwytem o tych bankietach, salonach, na których Julian bywał. Ale co tu się dziwić? Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Czy to nasz ojciec był inny? Też tylko jeść, pić, hulać, a i my też nielepsi. Do czego ja na przykład jestem? Do niczego. Medytuję, nie hulam, ale żyć też nie umiem. A Daniel? Przecież to zmarnowany człowiek. A bo Tomaszek zapowiada się lepiej? Albo ten Bodzio? Anzelm żyć może umie, ale on znów nad niczym nie medytuje. Żadnego zastanowienia się nad światem. I też ciągnie do Petersburga, pewno z nim będzie to samo. Ten drugi, Janusz, ładny i miły, ale z tego, co słyszę, to on jest jakiś nienormalny i sobą wiecznie zajęty. Miałam jeszcze siostrę, no, to jej córki zeszły mi całkiem z oczu, nie wiem, jakie tam one. Ale też pewno tylko tak tupczą w kółko. A moje dziewczynki, czy ja wiem, co z nich będzie? Cała nasza rodzina, a może w ogóle Polacy tak już schodzą na marne. Wszystko to licha warte i nic z tego wszystkiego nie będzie - zawyrokowała srogo, jakby mszcząc się za to, że przez chwilę żywiła co do swojej rodziny i co do Polski jakiekolwiek nadzieje. Panna Hłasko nie zdążyła na ten domagający się zaprzeczenia wniosek nic odpowiedzieć, gdyż rozmowę przerwała Felicja oznajmieniem, że przyszła dziewczyna od Łuczaków. Fornal Łuczak, zwany przez ludzi dla prawie białych włosów i wąsów "Śmietana", miał siedem córek w wieku od lat osiemnastu do sześciu i czteroletniego chłopca. Łuczakowie nastali do Serbinowa niedawno i nie byli w czworakach lubiani z powodu kłótliwości, którą odznaczały się zarówno Łuczaczka jak ich najstarsza córka, Stacha. Sam Łuczak za to był spokojnego usposobienia i wszystkie wolne chwile poświęcał dzieciom, mył je, czesał, bawił, wyręczając w tym nie bardzo robotną żonę. Dziewczyna, czekająca tym razem w kuchni, miała lat czternaście. Prosiła, czyby państwo nie mogli posłać po felczera do jej siostry Zuzi, która leży już tydzień i nic jej nie pomaga; tata mówią, że bańki by może pomogły. Panna Hłasko, mająca już znajomości w czworakach, zaczęła natychmiast wdziewać barankowy serdak, jakby przyniesiona wiadomość oznaczała nie cierpiące zwłoki wezwanie. - Panno Mario! Niech pani weźmie co na głowę - upominała ją pani Barbara. - Dnie są już chłodne. Po chwili namysłu chwyciwszy włóczkową czapkę owinęła się grubą wełnianą chustką i pomknęła sama za wychodzącą, w niejasnym poczuciu, że trzeba iść za osobą, z którą tylko co tak źle skończyły rozmowę. Łuczakowie zajmowali ze względu na swą liczną rodzinę jedną z większych izb folwarcznych, mającą dwa okienka. Izba nie zdawała się zatłoczona mimo swych dziesięciorga mieszkańców, gdyż posiadała bardzo niewiele sprzętów. Stały w niej tylko trzy łóżka, skrzynka, ława, stół, krzesło i stołek, na którym w tej chwili jedna ze starszych dziewcząt prała szare szmaty w niedużej balii o zjedzonych przez rdzę obręczach. Drobne dzieci, zdaje się że i cudze, bo byli tam jacyś chłopcy, raz po raz wchodziły i wybiegały z izby tupiąc drewnianymi trepami. W kącie między statkami przy kuchni chłopczyk, mający mokro i brudno pod nosem, sapał zakatarzonym oddechem i majstrował sobie zabawkę z patyków. Powietrze było zasnute ciepłą parą, odorem łupin kartoflanych i mydła. Na jednym z łóżek leżała w kraciastej pościeli rozogniona dziewczynka. Łuczaczka, otyła baba o nieruchawej postaci, lecz energicznej twarzy, karmiła ją smażoną kiełbasą. - Co my się już na to dziecko nawydawali - ubolewała po wstępnych objaśnieniach i przywitaniach. - Ja już ani jajka nie sprzedam, już i kiełbasę dla niej u Mielzackiego kupuję, żeby ją jako odkarmić, a to chore i chore. I wódkę z miętą piła, i okrasy jej nie żałuję - skarżyła się w przekonaniu, że co na ogół dobre jest dla człowieka i takie pożądane, i takie zawsze niedostateczne, musi być dla niego dobre i pomocne w każdym wypadku. - A czy kaszle? - pytała panna Hłasko - że bańki chcecie stawiać? - Zrazu to nie kaszlała, tylko na głowę płakała i na brzucho, ale tera to już i kaszle, i mówi, że w boku ją boli. Widać jej się przerzuciło na piersi. - Czegoście wcześniej nie dali znać - dziwiła się pani Barbara, zdjęta osobliwym, rozdrażnionym skrępowaniem, które ją zawsze ogarniało, gdy się znalazła w czworakach. - Byłoby się posłało po doktora. Tak zawsze robicie... Łuczaczka zbyła to milczeniem, a panna Hłasko przystąpiła do badania małej. Było to dwunastoletnie chuchro, które kwiliło przestraszone czy też zbolałe, kiedy go dotykała. - Toć też tak cięgiem płacze - objaśniała matka. - Aż już te drugie dzieci nie chcą z nią w łóżku spać, bo mówią, że się rzuca i jęczy. - Jakże to je możecie kłaść z chorą spać do łóżka?! - zgorszyła się pani Barbara. - A kajże je, proszę wielmożnej pani, układę? - spytała uśmiechając się Łuczaczka. - Toć na dwór ich nie wygonię, bo to już tera i zimno. - Wzięłoby się je do dworu, jak byście dali znać. Ale wy tak zawsze... Maria Hłasko zwierzyła się pani Barbarze po cichu, że podejrzewa tyfus. Zaczęły pytać, czy we wsi kto więcej nie choruje. - Toć na Starym Serbinowie chorują - była odpowiedź - tak samo jak i Zuzia, na brzuchy i głowy. Była to rzeczywiście epidemia tyfusu brzusznego, która wnet ogarnęła i czworaki. Zrazu chciano ją przytłumić na miejscu. Doktór Wettler przyjeżdżał, radził, nadrabiał miną, zwożono w ogromnych ilościach kalomel, sublimat i karbol, z kuchni dworskiej wydawano dla chorych rosół, mleko, maślankę i białe mięso. Bogumił kazał wyczyścić i wapnować wychodki, pani Barbara przysposabiała z Felicją ze starzyzny i leżących zapasów płótna bieliznę, żeby ludzie czyściej leżeli. Wzięła się do tego wszystkiego ze spokojem i pewnego rodzaju twardością, jakby zetknięcie się z nieszczęściem dodawało jej odporności. Nie zdawała się być zbytnio przejęta, lecz tylko wedle potrzeby, w miarę i bez pośpiechu czynna. Żadne wyrazy współczucia nie postały jej w tym czasie na ustach, a i drugim nie dała sobie ulżyć lamentami nad grozą szerzącej się zarazy. - Cóż to pomoże biadać i biadać - przerywała wszelkie skargi rubasznie. - No, tyfus - wielkie rzeczy! A bo to życie tyle warte, żeby nad nim płakać? Można by ją, tak przesadnie zazwyczaj wrażliwą, pomówić o cokolwiek oschłości, lecz Bogumił zatroskany poza wszystkimi kosztami i szczerbami w robociźnie, często całował jej skrzętne ręce i mówił: - Tyś lepsza na złe czasy niźli na dobre, ale ja to wolę - a ona odpowiadała wzruszając ramionami: - Nie wiem, czego znów chcecie ode mnie. I czasem tylko wymyślała na serbinowskie stawy, na wilgoć panującą tu wszędzie, na to, że osiedli w niezdrowej okolicy, w której nie ma się co dziwić, jeśli wszyscy powymierają. Swoją drogą miała niejaki kłopot z tym, jak utrzymać Tomaszka i Emilkę przy domu, żeby gdzie między ludźmi nie złapali tyfusu. Było to tym bardziej trudne, że coś ich gnało ku oglądaniu tych urozmaicających życie zdarzeń i że panna Hłasko nie mogła się już wcale nimi zajmować, gdyż prawie zamieszkała w czworakach. Całe dnie, a nawet i nocami przesiadywała przy chorych, a w domu wszystko przeszło zapachem karbolu, którego roztworem ciągle się myła. Nie traciła przy tym humoru, ale schudła jeszcze bardziej, sczerniała, przestała spać i jeść. Naganiana, żeby trochę spoczęła, odpowiadała, że nie umie nic robić przez pół, że człowiek i tak mało co może zdziałać na świecie, a jeżeli co może, to już tylko wtedy, kiedy się weźmie do rzeczy, nie żałując ni dni swoich, ni nocy. Pani Barbara myślała, że w obowiązkach wobec dzieci panna Maria nie była taka bezwarunkowa, ale tłumaczyła sobie, że nikt nie może być jednakowo zażarty na wszystko, pewno każdemu przeznaczony jest jakiś ograniczony wybór i wymiar spraw, którym się potrafi oddać duszą i ciałem, bez reszty. Panna Maria nie miała w sobie co prawda opanowania i spokoju urodzonej pielęgniarki, ale chodziła koło chorych z pewnego rodzaju natchnioną zaciekłością, i o tyle umiejętnie, że doktór Wettler miał z niej nieocenioną pomoc. Niektórych zdołali też wyleczyć, jednak z Zuzią Łuczaków było coraz gorzej, nadto zapadających na tyfus mimo wszelkie starania wciąż przybywało, tak że pewnego dnia, po krótkiej naradzie w pokoju Bogumiła, doktór Wettler zawiadomił powiatowego lekarza. Zjechała komisja z Kalińca, w czworakach i w Starym Serbinowie powstał płacz, leżących w gorączce wynoszono do stodółek i obór, żeby ich uchronić przed wzięciem do szpitala, którego się bali gorzej niż śmierci. Lżej chorzy popowstawali z łóżek i udawali zdrowych. W czworakach na nic to się nie zdało, gdyż dwór i doktór Wettler znali za dobrze stan rzeczy, ale w Starym Serbinowie przytaiło się kilkoro tyfusowych i ci rozwłóczyli zarazę jeszcze jakiś czas potem, kiedy podwody wywiozły najgorzej chorych do szpitala Świętej Trójcy w Kalińcu. Tak że wciąż jeszcze tu i ówdzie ludzie kładli się, a nawet marli. Proboszcz z Małocina coraz to przyjeżdżał z Panem Bogiem do konających, a Niechcicowie na prośbę swoich ludzi zakupili mszę na intencję odwrócenia zarazy. Pojechali nawet wtedy razem z dziećmi do kościoła, do którego ludność Serbinowa ciągnęła tłumnie śród wilgotnego mroku listopadowego poranka, śpiewając "Święty Boże". Komisja pozamykała wszystkie studnie we wsi, nie zakażona okazała się tylko pompa w dworskim podwórzu i tylko stamtąd wolno było brać wodę. Następnie przeprowadzono dezynfekcję, przed którą jednak baby pochowały co mogły po kartoflanych dołach - bo jak zaczną tym kwasem pryskać - mówiły - to się nam wszystko wyniszczy. W szpitalu zmarło kilkoro ludzi z wsi włościańskiej, a z czworaków - synowa pierwszego włódarza Mikołajczyka i mała Zuzia Łuczaków. Na miejscu w Serbinowie umarło kilkoro spośród młodzieży i dzieci oraz troje starców. Koło Bożego Narodzenia epidemia zaczęła wygasać, mrozy i śniegi wygryzły ją szczęśliwie spomiędzy ludzi. Chorzy wracali pomału ze szpitala, wychudzeni i słabi, ale żywi. Niechcicowie cieszyli się, że Agnisia będzie mogła jednak na święta przybyć do domu. Serbinów opłakawszy zmarłych sposobił się do ostatecznego zimowego żywota. Tylko że dla Marii Hłasko nie skończyło się na tyfusie. Raz wszedłszy między czworaki, nie mogła stamtąd wybrnąć, bo choć zaraza minęła, chorób jakoś w tym roku dalej nie brakowało, a jak nie chorób, to kłopotów, którym starała się zaradzić. Niebawem poczęła prócz tego czytywać ludziom głośno popularne wydawnictwa, które specjalnie sprowadzała, lub dostępniejsze książki z biblioteki Niechciców. Uczyła też gromadkę młodzieży czytać i pisać, gdyż spośród dzieci służby tylko kilkoro chodziło do szkoły w Pamiętowie. Wszedłszy w ten rodzaj działalności miewała niekiedy pokusę, aby zacząć szerzyć śród serbinowskich ludzi swoje socjalistyczne poglądy, ale niewytłumaczone hamulce wstrzymywały ją przed tym. Bo choć już od dawna uboga i niczym przed żadną niedolą życia nie zabezpieczona, czuła się zawsze jeszcze w jakiś sposób należącą do świata uprzywilejowanych, który potępiała i przeciw któremu chciała podżegać. Dużo przeszła, bywała w skrajnej biedzie, jednak daleko jej było do tych młyńskich kamieni życia, śród których przy zupełnym braku nadziei na polepszenie człowiek ściera się do krwi, a z krwią i skórą pospołu ściera się z niego znamię przywileju. Ona czuła wciąż jeszcze na sobie to znamię w swych upodobaniach, w swych zasobach umysłowych, w swych stosunkach towarzyskich, w swych możliwościach życiowych, które były nieomal żadne, ale zawsze wydawały się jej wspaniałe w porównaniu z tym, czego mógł się od przyszłości spodziewać taki Łuczak albo Klimecki. Owa góra przywilejów, którą była w swym przekonaniu obarczona, zobowiązywała do ofiar, kazała coś ze siebie dawać, ale zarazem stawiała tej dążności nieprzebyte granice. Bo wspomagać, służyć w duchu swoich przekonań - owszem, to panna Maria mogła, ale głosić wśród prostaków hasła przewrotu z jego nieuniknionymi skutkami - do tego nie czuła się w prawie, to przekraczało jej poczucie odpowiedzialności. Sądziła, że taką rzecz może brać na siebie jedynie ktoś, kto wyjdzie spośród świata biedoty, jak Chrystus wyszedł spośród nędzarzy. Tak, tylko człowiek z ludu mógłby ludowi przynieść nowy zakon. Aby przemóc tego rodzaju obawy i zastrzeżenia, trzeba by wielkiej ambicji albo tego ślepego porywu, który daje praca ideowa w gromadzie. Lecz panna Maria Hłasko ambicji życiowych nie miała żadnych, a towarzyszy, których współdziałanie wytworzyłoby żar topiący wątpliwości - tym bardziej nie było dokoła. Niechcicowie odnosili się oczywiście bardzo przyjaźnie do jej miłosiernych i oświatowych poczynań. Byli oni, poza przelotnymi nieporozumieniami, na ogół dobrze ze swoją służbą, a włościan, o ile się z nimi zetknęli, nazywali sąsiadami, traktowali ich uprzejmie i serio, nigdy też nikomu nie odmawiali pomocy, jeżeli się o nią kto zwrócił. Jednak żeby czemuś w tych sprawach wychodzić naprzeciw, tego w sobie oboje nie mieli. Dla Bogumiła ludzie folwarczni, tak samo zresztą jak i on, byli częścią warsztatu pracy, o którą dbał tyle, co i o wszystko inne. Miał do nich serce po swojemu, jak miał je dla wszelkiego stworzenia, ale nie wchodził w ich potrzeby więcej niż w swoje własne, a te były bardzo niewielkie. Teraz co prawda, od kiedy panna Hłasko zaczęła chodzić po ludziach, Bogumił czuł w sobie to miejsce folwarku, gdzie wzdłuż topolowej drogi stały rzędem czworaki, jak coś, co go uwierało na duchu. I gdy wiedział, że nauczycielka tam poszła, było mu i przyjemnie, że wyręcza ich w czymś, na co nie mieli czasu, i przykro, jakby mu się gość zapuszczał w nie zamiecione kąty domu, szukał czegoś na spodzie, nie będącym ku oglądaniu. Rozumiał, że każda rzecz na tym świecie, czy to człowiek, czy bodaj kamień w polu, ma też i swój spód stargany, chropawy czy omszony, którym w mroku i śmieciach przywiera do reszty świata. Ale tego spodu może być tyle, ile koniecznie potrzeba, może być go za dużo. I teraz, co wspominał o czworakach, to mu go było czegoś diablo za dużo. I choć wglądał w to, żeby gnojówki przed chałupami czyścić i co się bardziej zużyło reperować - wciąż mu go było za dużo. Pani Barbara też była nieswoja, kiedy z konieczności ujawniło się przed panną Marią, że sama osobiście nigdy prawie ani do czworaków, ani na Stary Serbinów nie chodziła. Ale mimo to nie dała się i teraz wciągnąć w dobroczynne wędrówki po chałupach. Bo u niej te hamulce, które powstrzymywały pannę Marię dopiero przed szerzeniem haseł rewolucyjnych, zaczynały działać o wiele wcześniej. Tam gdzie Maria Hłasko cofała się, dajmy na to, przy czwartym kroku, pani Barbara nie mogła zrobić pierwszego. Swojego stanowiska nie uważała za zbawczy posterunek, upoważniający do wtrącania się w życie niżej postawionych. Czuła potrzebę ofiarności, ale nie śmiała z tym iść do ludzi, aby ich nie upokorzyć, że przychodzi z racji swego, nieznacznego co prawda, lecz zawsze wywyższenia. Skoro z jakichś nieznanych i może osobiście nie zasłużonych powodów nie żyje tak jak oni, to już lepiej w ogóle nie pokazywać im się na oczy. Z tymi ze służby, których widywała u siebie w domu lub w ogrodzie, lubiła i umiała rozmawiać. Ale gdy się znalazła na ich własnym gruncie, traciła wątek i w dodatku padała ofiarą dziwacznego uczucia przekory, które sprawiało, że nie śmiąc się prawie odezwać, jeśli się już przezwyciężyła, mówiła ludziom raczej rzeczy niemiłe w rodzaju tego, że kiedy im źle, to sami najczęściej są winni. Pani Barbara była demokratką wobec wyżej od siebie postawionych i paru bogatym ziemianom, których zdarzyło jej się spotkać, mówiła bez ogródek, co myśli o strupieszałej warstwie szlacheckiej. Natomiast rozmawiając ze służbą lub chłopami wyrzucała im brak zaufania do dworu i choć nie atakowana od tej strony, broniła wciąż przed nimi ziemiaństwa. W gruncie rzeczy i w jednych, i w drugich denerwowała ją niewzruszona pewność słuszności wyznawanych zasad czy też przesądów stanowych, niemożność wyjścia poza nie, co ją obu tym światom czyniło po trosze niechętną. Pannie Marii ułatwiała obcowanie z żywiołem chłopskim czynna życzliwość do ludzi, pozwalająca jej wczuwać się z namiętną siłą w kłopoty i przejścia niemal każdego z bliźnich. Pani Barbara nie miała tego przewodnika, była chłodniejsza czy też bardziej zamknięta uczuciowo, przejmowały ją tylko przeżycia osób, do których była szczególnie przywiązana. Poza tym wżywała się częściej wyobraźnią w zdarzenia i poglądy niż sercem - w drugich ludzi. Za to posiadała brakującą Marii Hłasko ambicję. Lecz ambicja może pomagać albo przeszkadzać do podjęcia nęcącej działalności. Ambicja pani Barbary była tak wielka i zapalczywa, że nie mogła obstać jej umiejętności przedsiębrania czegokolwiek, i wychodziło na to samo, co jak żeby jej wcale nie miała. A Maria Hłasko tymczasem ujście dla hamowanej potrzeby szerzenia ideałów socjalistycznych znalazła niespodzianie w rozmowach z rządcą, panem Stefanem Olczakiem. Był to krępy, rumiany i okrągły na twarzy młodzieniec o czarnych oczach i wesołym prawie sposobie bycia. Urodzony i wychowany w przemysłowej części kraju, wcześnie popadł pod wpływy agitacji socjalistycznej, której też miał zamiar się poświęcić. Ale wybywszy stamtąd w okolice Kalińca, utracił całkowicie łączność z partią, gdyż jej wpływy nie sięgały w te strony. Polubił swoje zajęcie, wciągnął się w nie i pracował tak żarliwie, jakby zapomniał, że świat jest zbiorowiskiem nikczemnych urządzeń, godnych jedynie zburzenia. Lecz gdy w domu Niechciców nastała Maria Hłasko i gdy zaczęło się o tego rodzaju rzeczach mówić jawnie przy stole, to nie mógł się powstrzymać, by nie zaznaczyć, zrazu ostrożnie, a potem już i śmiało, że i on jest człowiekiem należycie w sprawach społecznych uświadomionym. Panna Maria z początku cieszyła się z jego poglądów, które spodziewała się jeszcze umocnić i pogłębić. Niebawem jednak wynikły pomiędzy nimi spory, gdyż okazało się, że to on raczej czuł się powołany do udzielania jej wskazówek, jak ma pojmować socjalizm. Zwłaszcza nie chciało mu się dopuścić do tego, żeby pani nauczycielka uważała swoją dobroczynną działalność we wsi za służbę w duchu ideałów socjalistycznych. Z wielkimi grzecznościami, ale stanowczo dawał do zrozumienia, że uważa to tylko za łaskę pańską, przez którą lud się bałamuci, bo jak widzi, że się może i tak wspomóc, no to po co ma dążyć do rewolucji. - Co mi pan opowiada? - oburzała się panna Maria, mierząc go swym niewidzącym, wypukłym spojrzeniem. - Według pana socjalista ma patrzeć z założonymi rękoma na ludzką biedę i niczym jej nie pomóc? - Nie z założonymi rękami, proszę szanownej pani - zastrzegał się Olczak. - Socjalista powinien, że tak się wyrażę, uświadamiać proletariat, skąd się ta jego nędza bezwzględnie bierze, aby te ofiary wyzysku zrozumiały, że nie ma innej drogi, tylko rewolucja i konsekwentne objęcie władzy przez klasę pracującą. - Ale nim klasa pracująca tę władzę obejmie, to niech wymiera tymczasem z chorób, z ciemnoty, z brudu? - Klasa pracująca jest twarda, nie wymrze tak prędko - utrzymywał Olczak - a jak będzie jej źle, to się bezwzględnie nauczy, że w tym ustroju kapitalistycznym nie ma dla niej nadziei. Tu wtrącił się do rozmowy Bogumił. - Takiś pan srogi - mówił - a niby to nie wiadomo, jak mi pan po piętach depcze o ludzi. A ten chory, a temu dach załatać, a temu krowa padła. Olczak czerwieniał, ale nie mógł skryć ukontentowania słysząc te słowa, gdyż przyjemnie jest być chwalonym przez porządnego człowieka odmiennych przekonań. - Bo proszę pana - tłumaczył się - człowiek ma bezwzględnie miękkie serce. Ale ja się staram o ludzi nie jako socjalista, tylko, że się tak wyrażę, prywatnie. - Widzi pan - tryumfowała panna Maria i dowodziła, że do lepszych czasów trzeba dążyć wszelkimi drogami, nie omijając żadnej sposobności, by ludziom ulżyć w złej doli. Wtedy spór zażegał się na nowo. - Jak socjalizm - twierdził Olczak - to bezwzględnie socjalizm, a jak dobroczynność, to dobroczynność. Podług Marksa... Panna Maria nie dawała mu skończyć, rzucała się na niego od innej strony, stawiając mu bolesny zarzut, że on nie wie chyba, jak rzeczy stoją pod tym względem na świecie. I pouczała go, jak to socjaliści innych krajów dbają o to, aby fabrykanci już teraz polepszali byt robotników. Stefan Olczak obrażał się, że on jest świetnie z tym wszystkim obznajmiony, ale że na to muszą być prawa i związki robotnicze, jak to już o tym pisał taki a taki autor. Tu przytaczał zawiły, długi tytuł, pod którym kryła się jedna z przytaczanych ongi drobnych broszurek. I wadzili się coraz to bardziej zajadle, gdyż nic tak nie roznamiętnia sporu, jak gdy ludzie podobnych przekonań znajdą między sobą różnice. Chwilami zdawało się, że Maria Hłasko i Olczak skoczą sobie do oczu. Pani Barbara usiłowała ich miarkować, ale w końcu stawała po stronie panny Hłasko i ostatecznie wychodziło na to, że nie tylko broniły bardziej swobodnego pojmowania socjalizmu, ale występowały jakby przeciw socjalizmowi. W pannie Marii wszystko się przy tym wywracało na opak. Gdyż oto miała przed sobą człowieka z ludu, jednego z tych, których uważała za jedynie powołanych do głoszenia przewrotu i rewolucji. I właśnie słuchając go denerwowała się, jakby wygłaszał coś zdrożnego. I skłonna była w takie chwile mniemać, że socjalizm jest czymś odpowiednim jedynie dla ludzi z tradycją, kulturalnych i wyrobionych, którzy potrafią się zawsze utrzymać w granicach ludzkości i rozsądku. Spory te rzadko dochodziły do swego najwyższego napięcia w obecności Bogumiła; jeśli się to jednak zdarzyło, to zwykle po długim i milczącym przysłuchiwaniu się stawiał im kres. - No, panie Stefanie - mówił - nim nas pan powyrzyna, chodź no pan, zobaczymy, co tam na spichrzu. - Ja nie żaden zbój, abym ludzi miał rżnąć - odpowiadał pan Olczak rozżalony, kłaniał się i szedł do roboty. Jak bywa z ludźmi łagodnego usposobienia i małej wyobraźni, potrafił on roztaczać przed słuchaczami najskrajniejsze obrazy rewolucji, ale urażało go przypuszczenie, że mógłby sam brać w jakichś gwałtach udział. Zniszczenie starego świata, które przepowiadał, miało się dokonać jakoś bezosobiście. Nie wiedział o tym, że kiedy się zapędził, to coś z tego bezosobistego, nieobliczalnego żywiołu powlekało mu rysy obcym wyrazem fanatycznego rozjuszenia i że to właśnie wywoływało w paniach tak gwałtowne sprzeciwy. Ale to były mgnienia, i może im się tylko zdawało. Bogumił traktował poglądy swego rządcy wyrozumiale, jako nie mające na razie praktycznego zastosowania. Toczonych rozmów słuchał cierpliwie, dziwiąc się męczącej, a czczej przyjemności snucia bez końca mało przydatnych myśli. Miał i on różne ogólniejsze poglądy, wynikłe z bezpośrednich doświadczeń życia, lecz wygłaszał je tylko, jeżeli zaszła tego nagląca potrzeba. Pani Barbara choć nie we wszystkim zgadzała się z Olczakiem, ale do Bogumiła nieraz się odzywała, że woli rządcę z takimi przekonaniami, niż gdyby był pochlebiający panom, a w gruncie rzeczy może fałszywy służalec, jakim, kto wie, czy nie był na przykład Katelba. Zaś co do wpływu tych różnego rodzaju dociekań, jakie dawały się tej zimy słyszeć w domu Niechciców, to uległa im w pewnym stopniu Agnisia. Przyjeżdżając w niektóre niedziele, przysłuchiwała się rozmowom, patrzyła, milczała i myślała. Prawdę mówiąc, świat przedstawiał jej się jako nieprzebrany zdrój cudów i budził jedynie troskę, żeby od udziału w tych cudach nie odstać. Teraz jednak zaczynała widzieć, że stoi on zarazem na jakiejś przerażającej i czymś grożącej rozterce. To w niej budziło męczące uczucia, które już znała. Były podobne do tego, co nią wstrząsało dawniej, w pierwszym dzieciństwie, wobec niektórych zgrzytów domowego pożycia wywoływanych czasem przez Tomaszka, a czasem takich, które odczuwała tylko sama jedna jako dające się we znaki. Zatruwało ją wówczas niejasne poczucie winy nie popełnionej, a jednak ciążącej. Obecnie działo się z nią to samo. Przenikały ją żal i bunt, a potem szczególne uniesienie, podobne do szczęścia. Tylko że to było szczęście innego, nowego dla niej rodzaju. Nie polegało na radowaniu się życiem, ale na chęci, by co w nim zmieniać i przeinaczać. Wróciwszy jednak do szkoły zapominała po trosze o tych sprawach, gdyż tam wypełniało ją tyle innych. 14 Drugi rok pobytu Agnisi w szkole był przyjemniejszy i zupełnie inny niż pierwszy, mimo że, właściwie mówiąc, wszystko toczyło się tak samo. Ale tak właśnie było dobrze, Agnisia lubiła, gdy się coś powtarzało. Znała już na pamięć każdy kąt obszernego domostwa szkoły i przyswoiła sobie tutejszy tryb życia tak, że mogła brać w nim udział prawie odruchowo. Nie musiała już uważać na siebie drżąc, czy temu lub owemu nie chybi, mogła się napawać niewyczerpanym bogactwem wciąż nowej treści, przepełniającej wciąż te same noce i dnie. Zima tego roku zaczęła się na dobre koło Bożego Narodzenia, a do tego czasu panowała sucha, bezśnieżna i bezwietrzna pogoda, ledwo trochę przymrozkowata. Dziewczęta sarkały na to, gdyż chciały, żeby zima była zimą jak się należy. Niechcicówna też czekała mrozów i śniegów, ale swoją drogą przechadzając się z pensją po parku wpadała w zachwyt. Lekko zmarznięta ziemia była zadziwiająco jasna i po nierównościach - tu przybielona śladem ni to śniegu, co ją nie wiadomo kiedy zaprószył, ni to szronu - tam szkląca się rozpryśniętą w drzazgi troszeczką lodu. Trawa jeszcze nie przemrożona wyglądała wobec braku innej zieloności osobliwie jaskrawo. Drzewa, nie zamazane listowiem, dawały widzieć ze szczególną ostrością kształty gnących się rozmaicie konarów i rozpostarty na konarach, rozesnuty po niebie śliczny wzór, dziergany i upleciony z najwątlejszych gałązek, jak z nici o ciepłych, przyćmionych barwach. Teraz, po wyjeździe Niny Wrońskiej, Agnisia i Joasia chodziły na spacery ze sobą w parze. A gdy tylko znalazły się za miastem albo w parku, wymykały się z szeregu, odchodziły daleko i były same. - Patrz, patrz, jak ślicznie - podżegały się wzajem. - Jeszcze więcej kolorów niż latem - prawda? Słuchaj! Słyszysz? I pokazywały sobie dzięcioła, który po kilku donośnych stuknięciach odchylał głowę w tył, by dziobem nie zaczepić o pień, i oglądał się za siebie raz w lewo, raz w prawo. A teraz coś przeleciało między gałęźmi. To nie dzięcioł, to kawka. Cień skrzydeł przemknął po zimnej trawie. - Cień ptaka - szepnęła Agnisia - widziałaś? A patrz na cienie gałęzi. Jakie wyraźne. Zupełnie jakby naprawdę jakie sznury. Rozejrzała się oszołomiona. - To coś znaczy. To przecież znaczy coś więcej, niż ja widzę. Co to znaczy? - My w tym roku na fizyce uczymy się o cieniach i o świetle - oznajmiła rzeczowo Joasia. - Ja wiem. Ale nie. To jeszcze coś znaczy. No co? - nalegała Niechcicówna ze swym ukośnym, na pół figlarnym, na pół żałosnym uśmiechem. I po namyśle, jak gdyby odgadując, rzekła z wahaniem: - To znaczy... że ja cię kocham. Joasia lubiła o tym słuchać i mówić. - I za co? - pytała. - Bo ja to wiem, co mi się w tobie podoba. Tu wyliczała rozmaite zalety Agnisinego charakteru i właściwości jej usposobienia. - No i twój uśmiech - dodawała - taki dziwny, do serca idący, strasznie lubię. I ty w ogóle nie wiesz chyba, jaka ty jesteś miła. Na to ostatnie Agnisia mogła się jeszcze zgodzić, ale wyliczania swych zalet słuchała z nieznacznym rozczarowaniem. Nikt nie chce, żeby go kochano za coś, lecz raczej pomimo wszystko. Toteż zaprzeczała skwapliwie i oczerniała się przydając sobie nawet jeszcze zmyślonych przywar. I dopiero kiedy Joasia, niezrażona, spoglądała na nią z tym gorętszym zachwytem i tym silniej przyciskała do siebie jej ramię, uspokajała się i myślała: - No widzisz, że to wszystko nieprawda. Lubisz mnie, bo mnie lubisz. I tak wypróbowywały różnie siłę i niezawodność swych uczuć, ale kiedy były już o nich najbardziej przekonane, Agnisia raptem ostrzegała ponuro: - Nie przejmuj się tym, że ja cię lubię. Ja już kochałam różne osoby i każda pewnego dnia stawała mi się obca. Jestem zdradliwa i zmienna. - Nie - przeczyła Joasia - mnie musisz zawsze kochać. Agnisia wzruszyła ramionami. - To, co ja kocham - ciągnęła swoje - pokazuje mi się widać coraz w czym innym. Jeżeli długo kogoś lubię, przestaję w nim to widzieć i odchodzę. Joasia, zaskoczona, otwierała szeroko swe wielkie szare oczy i wołała: - Ja nie wierzę! Ach, ty! Zastukaj trzy razy, bo jeszcze powiesz w złą godzinę. Lecz Agnisia w istocie mówiła to więcej, żeby ją straszyć, gdyż była pewna trwałości swych uczuć. Była jej pewna jeszcze nawet i wtedy, kiedy zaczęła Joasię po trosze zaniedbywać. Bo niebawem zaprzątnęło ją znowu dokazywanie z Klarą, które doprowadziło pewnego dnia do zbicia szyby i wylania atramentu na ścianę klasy. Musiały to w przepisany rygorami szkolnymi sposób odcierpieć, a następnie miały rozmowę z przełożoną, która im powiedziała między innymi, że zamiast się łobuzować mogłyby pomagać w odrabianiu lekcji słabszym koleżankom. I zaraz potem jedna z "tępaczek" zwróciła się do Agnisi. Dotąd, idąc za przykładem Klary, Niechcicówna miała zwyczaj głośnego podpowiadania, gdy która z koleżanek przy tablicy jąkała się i nie umiała. Nie było to właściwie podpowiadanie z chęci pomocy, lecz wyrywanie się, głównie, żeby pokazać, że się wie lepiej. Tym przy tablicy przeszkadzało to tylko, a nauczyciele gniewali się, jednak więcej dla formy, w gruncie rzeczy pobłażliwi wobec uczennic, które grzeszyły w ich oczach tym tylko, że tak dobrze umiały. Bardziej surowo patrzyły na to Filińska i Zośka Dziewońska. Helena mówiła nawet Agnisi bez ogródek: - Ty nie rób tego, Agnicha. Nie naśladuj w tym Klary. Stajesz się złą koleżanką. Zobaczysz, klasa przestanie cię lubić. Agnisia mrużyła swoje życzliwe oczy i uśmiechała się znacząco. Nie wierzyła już teraz, że można przestać ją lubić. I jak bywa, gdy ktoś zasmakuje w bezkarnym złem, po cichu mówiła sobie, że gdyby inne umiały tak jak ona, toby robiły to samo. Ale od czasu pomagania tępaczkom, które zaczęły niebawem przychodzić do niej nawet z miasta, te rzeczy uległy raptownie zmianie. W każdej ze źle odpowiadających czuła po trosze siebie, męczyła się i cierpiała z nią razem. Nauczyła się nawet sztuki niepostrzeżonego podpowiadania i cieszyła się, gdy to naprawdę pomogło, gdy dzięki w porę podsuniętemu słowu dalszy ciąg toczył się już gładko i samodzielnie. Na takim właśnie ofiarnym podpowiadaniu została przyłapana i zgromiona przez pannę Bertę. Trafiła nim widocznie w jej zły humor, bo dlaczego dostało jej się właśnie teraz, gdy dawniej patrzano raczej przez palce na jej wyrywanie się dla popisu. Uczuła się boleśnie dotknięta, zwłaszcza że spotkało ją to od panny Berty, po której mogła się spodziewać lepszego rozumienia tych rzeczy. Była więc struta i szkoła zaczęła jej się wydawać miejscem nieco posępnym, ale na krótko, gdyż niebawem zaprzątnęła ją nowa przyjemność - ślizgawka. Łyżwy dostała na gwiazdkę, a zaraz po Bożym Narodzeniu lód w parku, na stawie zwanym Kogutek, okazał się gotowy i pewnego dnia dziewczęta wyruszyły pod przewodnictwem panny Berty. Ślizgawka odłączyła znów Agnisię od Joasi, która nie mogła się ślizgać, gdyż przechodziła była latem zapalenie ślepej kiszki i doktór nie pozwolił jej używać zbyt forsownego ruchu. Ale Agnisi było to raczej na rękę, nie będzie musiała przed nią obnażać niezręczności swych pierwszych prób. I tak bała się trochę, a gdy stanęła na śliskiej powierzchni z nogami jak spętanymi i przykutymi do miejsca, gotowa była dać spokój, umknąć i nie ośmieszać się w oczach patrzących. Jednak nie pozwoliła sobie pomóc i opędzając się okrzykom: - Daj rękę! Chodź we dwie! Śmiało! Śmiało! - powtarzała rozdrażniona: - Ja sama. Czekajcie, nie patrzcie się! Ja sama! I nagle przyszło natchnienie. Chwiejąc się, łamiąc wpół i rozstawiając ręce, zaczęła ze siebie się wyśmiewać. Śród żartów, które jakby usunęły najprzykrzejszą przeszkodę, udało jej się w końcu o tyle o ile posuwać naprzód. Trzeba było jednak jeszcze dużego wysiłku, żeby zachować równowagę, a dla nadania sobie rozpędu musiała się też nogą mocno ze zgrzytem odpychać, przy czym w lodzie robiły się wyrwy, a ślady łyżew tworzyły wciąż dwie równoległe, proste rysy. To jej się nie podobało i przyczajała się w sobie, żeby pochwycić sekret właściwszego układania i puszczania w ruch mięśni. Wkrótce łyżwy przestały zgrzytać przy przechodzeniu z nogi na nogę, a ich ślady nabrały kształtu rozwianych łagodnie w dwie strony, mijających się łuków. Zaś pewnego iskrzącego się dnia Agnisia spostrzegła, że aby wprawić nogi w posuwisty rytm, nie potrzeba żadnego wysiłku. Sama myśl, sama chęć swoim czysto duchowym tchnieniem zdawała się nieść w lewo i w prawo, jakby to już nie ciało, którego prawie nie czuła, ale dusza kierowała zataczaniem przejrzystych kręgów. Zaczęła tedy próbować coraz trudniejszych biegów i skrętów pyszniąc się tym, że bardzo rzadko padała. Czuła w sobie szczególniejsze połączenie odwagi z ostrożną przytomnością, co jej pozwalało zawsze w ostatniej chwili utrzymać się, przeskoczyć lub ominąć niespodziewaną przeszkodę. Raz jednak Agnisia upadła na lodzie tak, że się potłukła. Miało to związek z chłopcami. Na Kogutku ślizgali się też uczniowie i większość pensjonarek ich, zdaje się, miała głównie na myśli, biegnąc z łyżwami do parku. Gdyż każda miała wśród nich braci albo znajomych, których przedstawiała koleżankom, a oni zapraszali panienki do ślizgania się w parę lub wozili je na saneczkowych fotelikach. Później w klasach i sypialniach szły o tym rozmowy, szepty, zwierzenia, śmiechy, płacze. Agnisia nie brała w nich udziału. Chłopcy nie byli dla niej na czasie. Widziała w nich istoty gruboskórne i ograniczone, które nie wiadomo dlaczego czuły się w prawie do wyrażania swego niewyszukanego sądu o każdym obcym przechodniu, goniąc go uwagami złośliwymi albo pochlebnymi. Ale nawet jeżeli pochlebnymi, to brzmiącymi obraźliwie i wywołującymi śród nich prostackie śmiechy. Takich spotykała na ulicach miasta i nie przypuszczała, żeby ci tutaj na ślizgawce okazali się lepsi. Unikała ich też i omijała z daleka. Tymczasem właśnie jeden z chłopców raz, gdy stanęła, by wytchnąć, podjechał do niej, ukłonił się nisko czapką i zapytał: - Czy można się z panią poślizgać? Agnisia zobaczyła wewnątrz czapki szafirowe denko, na którym był wyszyty złoty monogram. Wstrząśnięta czymś w rodzaju przerażonego zachwytu, cofnęła się i upadła tak niepomyślnie, że nadwerężyła sobie nogę w kostce. Jakiś czas nie mogła chodzić na lód, a koleżanki opowiadały jej, że nieznajomy chłopiec nazywa się Kryś Łaski, że prawie płakał z powodu jej przygody, dowiadywał się o nią, ale potem zakochał się w Klarze Hilchen. I rzeczywiście, gdy wróciła znów na ślizgawkę, zobaczyła go podbiegającego do Klary, z którą wnet zaczął się ślizgać. Był bardzo ładny, krótko ostrzyżone włosy okrywały mu zgrabną głowę jakby futerkiem, szczupła twarz bez rumieńca miała ciepłą kremową barwę, piwne oczy o niebieskawych białkach czarowały tkliwym spojrzeniem. Pewno też był inny od swych kolegów, wyglądał na inteligentnego i "głębokiego", którym to słowem dziewczęta oznaczały wszystkie wewnętrzne zalety. Agnisia patrzyła na niego z daleka, połykając łzy, i myślała: - Żebym to miała na pamiątkę od niego tę czapkę albo chociaż to niebieskie denko ze złotymi literami. - Czapeczko moja - modliła się próbując holendrować - czapeczko moja kochana. Ale kiedy podjechał pytając o zdrowie, odwróciła się i pomknęła w przeciwną stronę. W pomieszaniu uczuć, które nią owładnęły, uprzytomniła sobie nagle, że strasznie zaniedbała Joasię i że ona coś za cierpliwie znosi to jej odstępstwo. Spłoszona, wymówiła się bólem stopy i wróciła sama do domu. Odnalazła Joasię uczącą się lekcyj z paru innymi, które nie chodziły na lód. - Wróciłam - oznajmiła hałasując łyżwami po ławce - bo mi było tęskno do ciebie. - Serio? - ucieszyła się Przyjemska - jakaś ty dobra. Agnisia czekała z zapartym tchem, czy Joasia zrobi jej wymówkę. Nie - żadnej. Poczuła niby zazdrość o to, że Joasia nie jest o nią zazdrosna. I raptem sama wystąpiła z pretensją: - Nie myślałaś o mnie przez cały czas - szepnęła. - Wystarczy odejść, żebyś zaraz przestała pamiętać. - Nieprawda - tłumaczyła się Joasia - tylko widziałam, że mnie nie potrzebujesz. Tak się dobrze bawiłaś. Nie chciałam ci przeszkadzać. Agnisia głaskała ciemne włosy Joasi i myślała, o ile ona jest lepsza od niej. - Nie zna zazdrości, nic nie chce zatrzymać wyłącznie dla siebie. Jest właśnie taka, jak ja bym chciała być. Bo co do mnie - stwierdzała zawstydzona - to ja właśnie nie lubię, kiedy jej jest dobrze beze mnie. I zamiast sama je dać, wymogła na Joasi przyrzeczenie, że teraz nigdy się już nie będą ze sobą dla niczego rozłączać. Ale niebawem zaczęły się tańce i tym razem Joasia odstała od Agnisi. Lekcje tańca miały się odbywać w mieście w sali Cypcera, wspólnie z uczniami gimnazjów. Pani Wenordenowa wprowadzała to w tym roku po raz pierwszy, ale nim się zdobyła na decyzję, nabiegała się dobrze po jadalni powtarzając zakłopotana: - Czy ja też dobrze robię? Czy to właściwa droga? Bo co innego spotykać się w szkole przy pracy... Ale tak... dzieci mi się rozbałamucą. Jednak postanowienie zapadło i dziewczęta szalały z radości. To zarządzenie przełożonej nie spotkało się między nimi z żadną krytyką. Większość marzyła o tym, by najprędzej dorosnąć, bywać na balach, mieć narzeczonych, lekcje tańca zdawały się je zbliżać do tego wyśnionego kiedyś... później... Agnisia przyjęła wiadomość o tańcach trochę markotnie. - No dobrze - myślała - skoro ma to być kiedyś później, to po co to ściągać na teraz? Ono (to znaczy chłopcy) samo będzie wiedziało, kiedy ma się stać ważne. Miała wrażenie, że zająwszy się chłopcami traciłaby coś z obecnego życia, którego każda chwila domagała się od niej tylu wysiłków, myśli i uczuć. Chętnie' wymówiłaby się od lekcyj tańców, ale, z drugiej strony, jakże było temu także nie sprostać! Teraz już we wszystkim, co nadchodziło, pragnęła nie tylko ostać się, ale żyć, coś osiągać, zdobywać, przezwyciężać. Właściwie było jej prawie wszystko jedno, do czego się zabiera, byle tylko wykonywać to dobrze, opanować to, wydoskonalić, tak żeby być gotową... Gotową do czego? Bo jednak powstawało to pytanie i zjawiały się nieokreślone marzenia, w których majaczyła i wielka miłość, i wybawienie Polski, i jakaś bliżej nieokreślona sława, i na końcu wszystkiego mrożąca krew konieczność śmierci za coś. A gdy majaczenia się rozpraszały, zostawała ciemna luka, w którą Agnisia patrzyła zatrwożona, jakby w przeczuciu czyhającej na nią zasadzki. - Bo przecież i złe rzeczy można chcieć robić dobrze - myślała. - I może to jest tak samo przyjemnie? - Szła opowiedzieć te wątpliwości Joasi, ale z Joasią trudno było teraz rozmawiać, była zanadto przejęta lekcjami tańca. Sala Cypcera znajdowała się w wąskiej uliczce za kościołem ewangelickim. Ciemna sień woniała śledziami, cebulą i stęchlizną, czerwony przedpokój miał z obu stron wieszadła, pod którymi ściany były napęczniałe i miękkie od ponawieszanych jedno na drugie palt. Sama sala była raczej ponura, wielka i źle oświetlona dwiema naftowymi lampami. Pary stawały rzędem i frontem do nauczyciela, który pokazywał "pas" hasając jak na sprężynach. Potem biegło się za nim szeregiem otwartych par, a on, sunąc samotnie przodem, wybijał takt głosem i wzniesionymi półokrągło rękami, aż nagle odskakiwał w bok i balansując na miejscu krzyczał rytmicznie na melodię granego tańca: - Paa-luszki na zewnątrz, pięta do środka! Ta pięta powinna przemawiać. O tak, i tak! I jeszcze tak! I raz dwa trzy! I jeszcze lżej! Korpusik mięciutko, rączka luźno! I raz dwa trzy! I raz, i dwa! Następnie znów biegł przodem i pokazywał, jak pięta powinna przemawiać. Po prostu pieścił podłogę, głaskał ją stopą i oglądał przez ramię swoją piętę, jakby sam chciał jej wymowę podziwiać. Po właściwej lekcji i chwili wypoczynku wolno było młodzieży tańczyć, co chciała. Chudy grajek o siwych włosach wstawał, wycierał czoło i nos chustką, którą następnie chował do tylnej kieszeni surduta, podbijając kilkakroć jego połę, nim trafił, wreszcie siadał z powrotem do fortepianu. Zaczynano od kontredansa, potem szły walce, polka, mazur, oberek i galopada. Tego już Agnisia nie lubiła. Póki w szkolnym ordynku ćwiczyli "pas", czuła się na swym gruncie. Ale taka towarzyska zabawa należała do innego porządku rzeczy przerastała jej siły. Chłopcy nadal zdawali się jej ciężcy, odzywali się niemądrze, byli o wiele mniej zabawni i dowcipni od dziewcząt. Od dziewcząt, gdy były same, bo już i na ślizgawce, a teraz na tańcach tym bardziej, zauważyła, że panny zupełnie się zmieniają na widok chłopców. Czasem aż wstydziła się patrzeć. Gdyż stroiły takie miny i mówiły takimi głosami, jakby dawały przedstawienie. Strasznie im z tym było w jej oczach nie do twarzy, nie rozumiała, dlaczego, skoro tak lubią chłopców, pokazują im się w tak niekorzystnym świetle. Z nią samą działo się coś innego, ale też coś, czego nie rozumiała. Mimo swych niepochlebnych sądów o uczniach, truchlała wprost, gdy który do niej się zbliżył, i zaraz czuła się jakby czegoś niegodna, niezgrabna, niemądra i brzydka. I nie tylko gdy to był delikatny Krysio Łaski; każdy pucołowaty wyrostek mówiący skrzeczącym basem, przechodzącym w niespodziewany pisk, sprawiał na niej to samo piorunujące wrażenie. Jednak nie to było najgorsze, ale to, że Joasia tak bardzo w towarzystwie chłopców zasmakowała. I oni też za nią przepadali. Doktór pozwolił jej tańczyć bardzo w miarę, często więc spoczywała, lecz i wtedy bywała otoczona takimi, którzy woleli z nią rozmawiać niż z innymi tańczyć. Nie przestawali jej towarzyszyć, nawet kiedy już pensja wracała parami do domu. Agnisię tak to męczyło, że pewnego wieczora, w zamieszaniu ustawiania się par, rzuciła Joasię i odtąd chodziła na tańce z Heleną. Joasia poczuła się winna i w końcu doszło pomiędzy nimi do rozmowy o zmroku w pustej sypialni. - Masz mi za złe, że flirtuję? - pytała Joasia. - Przyznaj się, jest ci przykro. Agnisia milczała zmieszana. Nie, właściwie tego dnia właśnie przestało jej być przykro. Myślała nie o Joasi, tylko o Krysiu Łaskim, który dziś akurat widząc, że ona jak zawsze kryje się, boczy i nikogo nie wybiera do białego mazura, sam ją wybrał pytając: - Czy ja mogę być do tego białego mazura za panienkę? - A potem już w tańcu: - Czemu pani żadnego z nas nigdy nie wybierze? Panno Agnisiu? Co można w takim wypadku odpowiedzieć? Nic nie odrzekła. Było jej słabo, ledwo dotańczyła do końca i zaraz uciekła na korytarz, między palta, znad których, gdy się oparła, posypały się gradem uczniowskie czapki. Dopiero teraz roiło się w niej tysiące odpowiedzi, jedna wspanialsza od drugiej. - Co on chciał? - myślała nadto w popłochu. - Dlaczego Klara go nie wybrała? Może się pogniewali? Pewno chciał mi tylko wynagrodzić, że przez niego upadłam na lodzie! Żeby choć nie był taki śliczny... Z trudem oderwała się od tych myśli. - To wszystko takie głupstwa - rzekła schrypniętym głosem. - I mnie to nic a nic nie obchodzi. - Co głupstwa? - trwożyła się Joasia. - Ja - dla ciebie? Czy tańce? - Nie... tak - plątała się Agnisia - nie ty... jednym słowem, są ważniejsze rzeczy. Patrz, na przykład - czy myślisz kiedy o tym? I pociągnęła Joasię w stronę okna. - Patrz, jakie gwiazdy - szepnęła. - Pomyśl, to przecież światy. Całe światy! I powtórzyła swoje: - To przecież coś znaczy. To wszechświat! A ty mi tam o tańcach... Joasia przyznała, że w istocie lekcje tańca są niczym wobec wszechświata. Niechcicówną owładnęła znienacka trwoga. - Co noc... wszędzie naokoło widać gwiazdy - rzekła szczękając zębami. I pomyślała bliska płaczu: - Po co ja to mówię. Ja się boję. Co mnie jest? Co się ze mną dzieje? Cokolwiek z nią się działo, lekcje tańców, jak wszystko, dobiegły swego końca, a wiążące się z nimi sprawy przepadły wkrótce jak nietrwałe kwiaty przedwiośnia. Nadszedł czas rekolekcyj, spowiedź, wreszcie Wielkanoc i rozjazdy do domu. Agnisi zdawało się, że nie lubi już Joasi tak wyłącznie jak dawniej. Na jej pytania, dlaczego się zmieniła, miała chęć przypomnieć jej, że ostrzegała ją przecież. Ale nie mogła się na to zdobyć, gdyż tylko wielkie uczucia lub zupełna obojętność usposabiają do mówienia gorzkich rzeczy. Uczucie minęło, a obojętność nie leżała w naturze Agnisi. Pocieszała się więc tym, że Joasia nie stała jej się niemiłą, ceniła ją nawet jakby więcej, ale cieszyła się, że nie musi kochać ją tylko jedną, aby czuć, że wszystko jest warte kochania. Serbinów powitał Agnisię cały w baziach kurzących śniadym pyłem. Blady księżyc w pełni świecił długo rankami na niebie koloru bzów kwitnących. Śród wezbranych sokami gałęzi wysokich drzew pogwizdywały szpaki. I noce już nie straszyły, gdyż gwiazdy nie światami się wydawały, ale wiosenną stokrocią okrywającą wilgotny, ciemny lazur. Pani Barbara nie miała tym razem powodu narzekać, że córka stroni od swoich. Dom, który Agnisia płacząc utraciła, kiedy poszła do szkoły, i którego potem było jej znów ciągle za dużo - znalazł teraz w jej sercu właściwe sobie miejsce. Bo teraz w ogóle na wszystko było dość miejsca i dość czasu. 15 Zaraz po Wielkanocy pogoda się zmieniła, dzieci Niechciców pozaziębiały się i leżały, w domu był istny szpital. Kiedy zaś to minęło i Agnisia odjechała, Marię Hłasko wywołano pewnego dnia późno wieczorem do czworaków. Łuczaczka rodziła swoje dwunaste dziecko, bo ci siedmioro, co żyli, zostali jej z jedenaściorga. Ale tego ostatniego nie mogła już urodzić, doktór Wettler wyjął płód kawałkami, jako źle położony. Dwórki pomstowały na Łuczaczkę, że ma już pod pięćdziesiątkę i zapasiona, ledwo chodzi, a jeszcze jej się dzieci zachciewa, to znów ozorowały na doktora, co on za taki jeden, tyle nauki ma i takiego ładnego, tłustego chłopca popsuł, kiedy pierwsza lepsza baba dziecko w całości i żywe od matki przyjmie. Po tym nieszczęśliwym porodzie Łuczaczka ciężko zaniemogła, wszystko miała w sobie poprzerywane. Maria Hłasko wszczęła gwałt, że trzeba ją zawieźć do szpitala, na co Bogumił trochę się zafrasował, gdyż majątek sporo już tymi czasy na leczenie ludzi wyłożył. Ale pani Barbara nie dała mu się wahać: - Cóż ty - rzekła - ludzkie życie będziesz na siebie brał? Przecież ona w domu z tego się nie wyliże. Tak, że w końcu nie dwór, a rodzina Łuczaczki najmocniej sprzeciwiała się wywiezieniu chorej. Łuczak wreszcie się zgodził, ale z rozpaczą, gdyż mówił, że i kobieta umrze, i z torbami przez te wydatki pójdą. Dwór ich zapomógł, to prawda, ale w chorobie, gdzie się biedny człowiek obróci, już coś wydał i stracił. Chwała choć Bogu, że baba wróciła po dwu tygodniach ku podziwieniu wszystkich zdrowa, no, to się sama nawet nie bardzo tym cieszyła, bo ciągle we troje ze Stachą rachowali, co na to poszło, i nie mogli się swego doliczyć. Na dobitek nowa bieda wkrótce ich przycisnęła, którą już dawno czuli na siebie idącą, ale myśleli, że się to lepiej skończy. Rzecz w tym, że dla młodych zima nie była zimą, a zaraza nie była zarazą, oni znali jedną tylko zarazę, a tą była miłość; im gorzej było na świecie, tym się lepiej do siebie garnęli. Łuczaków pierworodna Stasia była nie tylko w języku popędliwa, lecz i krew miała ostrą, a że w ostatnią czarną jesień, kiedy ludzie żyli płakaniem i modłami, nikt nie miał na nią oka, zeszła się z niejakim Adamem, synem dworskiej oprzętki. Ojciec z matką, jak tylko zmiarkowali, co się święci, parli do ślubu, ale ów Adam z wiosną zabrał się raptem do Prus, obiecując, że jak wróci, to się ożeni. Stasia tymczasem w maju powiła mu dziewczynkę, a tak w tej kołyseczce, którą Łuczak własnoręcznie dla swego zmarnowanego synka uszykował, miało się co kołysać, jeno że się to wstyd kołysał, i nawet nie bardzo żałowali, kiedy dziecko, przed czasem urodzone i słabe, niebawem zmarło. Tyle tylko, że znów grosz wybył z domu, a na domiar złego Stasia dobre parę tygodni chorowała na wrzody w piersiach i dniówki jej przepadły. Jedyna pociecha, że zaczął ku niej chodzić fornal Michał Tyżyk, dziobaty, ale chłop co się zowie, przyjemny w obejściu i świata za Stasią nie widzący. Tedy byli radzi, że ją, choć naruszoną, ładnie za mąż wydadzą, ale ona o Michale nie chciała słyszeć. - Toć niech pani do niej przemówi, żeby nie była głupia - prosiła Łuczaczka pannę Marię Hłasko, leczącą Stasine piersi maściami i okładami. - I czemu Stasia za Tyżyka nie pójdzie? Przecież Stasia sama powiada, że Adam nie był dobry? - spełniała Maria Hłasko prośbę Łuczaczki, zdjęta bezwiednym podziwem dla dziewczyny wzgardzającej z taką łatwością bezcennym darem ofiarowanych sobie uczuć. - Bo ja Michała nie lubię. Nic a nic go nie lubię - odpowiadała Stacha przeciągle, zaś w głosie jej brzmiało niby gruchanie turkawki. - I mnie Adam powiedział, żebym na niego czekała, bo jak nie - to będę płakać. - Tata mnie tyż każą iść za dziobatego - rzekła po chwili, uśmiechając się czarnymi oczami i pulchnymi ustami. - Takiego, mówią, masz, co o cię dba, to go szanuj. Toć prawda, że Michał gdzie lepiej o mnie dba. Ale ja do niego serca dobrego nie mam. A do Adama to ja mam takie dobre serce, o ile lepszejsze, takie jakieś... ojej... W związku z chorobą Stasi wynikła zwada między Łuczakami a Klimeckimi, siedzącymi po drugiej stronie tego samego czworaka. Klimeccy pamiętali jeszcze dziedzica Mioduskiego, była coś mowa między ludźmi, jakoby Klimecki miał być z niego zrodzony. To pewne, że tu przeżył całe swoje sześćdziesiąt lat życia, najpierw jako foryś, a potem jako wieczysty furman. Więc mu się przez te czasy majątek zrósł ze sercem tak, że go miał w sobie prawie jakby za swój. Kiedy się co w Serbinowie zmieniało bez jego wiedzy lub nie po jego myśli, to sarkał, że pójdzie precz, ale że na taki wypadek dużo mu się będzie ode dworu należeć, gdyż miał w młodości poczynione obietnice, o które poradzi się upomnieć. Ale nie odchodził i do każdej zmiany się przyzwyczajał. Także i kiedy Łuczakowie się sprowadzili, Klimeccy mieli pretensję, że pan dał ich do izby, którą sobie upatrzyli dla jednej z córek. Stąd zaczęła się od razu niezgoda i obzywanie Łuczaków przybłędami, co brudno chodzą, miejsca w żadnym majątku nie zagrzeją, statków nawet jak się należy nie mają i tym podobnie. Łuczak znosił to milcząc i ruszając ramionami, ale Łuczaczka i Stasia nie były takimi, co sobie pozwolą w kaszę dmuchać, i na każde słowo trzema się dawały we znaki. I gdy Klimecka zaczęła im tej wiosny dogryzać, że krew mają widać w sobie zepsutą, bo kto to widział, żeby tak chorować po dzieciach, jak one chorowały, wnet jej rzekły, że gorszą krew miała ich Magda, którą po słabości paraliż tknął. Maria Hłasko trafiwszy na te spory próbowała je godzić, ale dobiła się tylko tego, że obywszy się z nią, brali ją we wszystkim na świadka i jeszcze się lepiej kłócili. Córka Magda była w samej rzeczy wielką bolączką Klimeckich i chyba licho ich podkusiło, żeby wszczynać z Łuczakami sprawy, które się za przyczyną tej nieszczęśliwej łatwo przeciw nim obracały. Mieli oni dwie starsze córki za dwoma fornalami Kałużnymi, będące już na swoim i mieszkające osobno; syn Jędrzej miał na żniwa powrócić z wojska, zaś Magda z dziećmi oraz mężem Jamrozem, służącym u Klimeckiego za posyłkę, siedziała w domu. Owa Magda na licach została urodziwa, jak byli wszyscy Klimeccy, ale po pierwszym dziecku pokręciło ją, nie władała ni nogami, ni prawą ręką, skrzywiło jej biodro i szyję. Mimo to urodziła znów, jedno po drugim, dwoje dzieci. Klimecka hodowała te wnuki, ale przykrzyła to sobie, bo musiała Jamrozowej niemowlęta przy piersi przytrzymywać, a i ją samą wypadało karmić, gdyż łyżki strawy do gęby nie doniosła. Więc gdy tej wiosny urodziła jeszcze chłopaka, babę diabli wzięli i wygnała zięcia spać gdzie łaska, żeby więcej dzieci z tą kaleką nie płodził. Maria Hłasko próbowała na Jamrozowej różnych nacierań i pocieszała ją, że będzie jeszcze zdrowa, ale ona kręciła na to głową. - Nie, pani, mnie już nic nie pomoże. Toć ja byłam pół roku w szpitalu; i Kolanicha mnie już ten urok odczyniała, tom potem z jaki miesiąc była władniejsza, a zaś wszystko się nazad wróciło. Tera już i kartofli oskrobać nie poradzę. Tyle aby, że tych dzieci mam, choć ta przy nich nie zrobię, to się ucieszę, jak się na nich popatrzę, to sobie wspomnę, że się mnie mój nie brzydził, że mnie lubiał... - i zalała się łzami ubolewając, że i ta troszka z woli matki została jej odjęta. Jamroza nazywali głupim, choć głupim nie był, tylko że się zawsze na wszystko potulnie godził i do wszystkiego się śmiał. Wyrzucony przez starą z łóżka swojej kobiety, poszedł spać po stogach, gdzie się wnet zetknął z dziewczyną, Andzią Torbkówną, nie mogąc wyżyć bez jakiej takiej osłody marnego swego losu. Jamrozowa, do której zaraz to doszło, znów płakała i wyzywała swojego chłopa, kiedy przyszedł na obiad, że do takiej szpetnej nabrał po nocach zwyczaju. Andzia w samej rzeczy nie była urodziwa, kusa w sobie, szeroka i świecąca na gębie, nogi miała ropiejące, ludzie ją nazywali kulfon i fluksowata. Ale była wesoła i skora do rzeczy, którymi chłopcy nie wzgardzają. Nie była ona taka, by za jednym, jak Stasia Łuczaków, przepadać. Może i miłości w niej było nie tyle co strachu, że jak się nie będzie ostro zwijała, by każdemu dogodzić, to się chętni rozmyślą. I na małżeństwo nie miała takich widoków jak drugie, więc się tylko użyczała, by choć nie zostać bez tego jedynego, co jej życie czyniło uciesznym. Ojciec Andzi, pastuch od ludzkich krów, kiedyś miał się niezgorzej, ale zmarniał po śmierci żony. Chodził żółty i zgięty, z rękami skrzyżowanymi na wiecznie zbolałym brzuchu i skarżył się, że Andzia, choć wpadnie z roboty, żeby obiad uwarzyć, to niczego nie dogotuje, kluski brudnymi pazurami zagniata, strawa po niej kamieniem w żywocie leży. Maria Hłasko przyrządzała staremu Torbce ziółka, chciała też leczyć Andzię, ale nigdy nie mogła jej zastać, a jak zastała, to się z nią nie umiała dogadać. Bo Andzia żyła jak nieprzytomna, czekając tylko nocy i chwaląc się, że żadnej w domu ni sama nie przespała. Nóg swoich nie chciała wiele pokazywać, obrażała się na panią nauczycielkę, że jej to przypomina, o czym człek rad nie pamiętać. - Bo to mi czego brak? - pytała biorąc się do rozpalania ognia lub mycia nieletnich braci. - Jak sobie zaśpiewam a swoje zrobię, tom taka pani jak i ta, co na kanapie leży i kawę sobie pije. A czy to mnie kawalery nie chcą? - krzyczała prawie, jak tylko pani nauczycielka wyszła z chałupy, i krzycząc jeszcze drzwi otwierała, żeby te słowa nie przepadły. - A drugie - dodawała - chociaż panie, to takie bywają, że i pies się za nimi nie obejrzy. Maria Hłasko odchodziła zatruta jadem tych słów i czadem tych wszystkich przygód miłosnych. Było jej tak, jakby śród tego życia, wobec którego wstydziła się, że czysto chodzi, ładnie mieszka i smacznie jada, zobaczyła pleniące się szczęście dzikie i nieokrzesane, ale takie, którego sama nigdy nie spodziewała się zaznać. I choćby tym ludziom wszystko ofiarowała i wszystko dla nich utraciła, czym się czuła ponad nich wyniesiona, oni zawsze jeszcze coś lepszego mieli do utracenia. Jak na przykład owa Jamrózka nie swój bezwład opłakująca, lecz radość nocom swym odebraną. Opętana przez takie myśli, Maria Hłasko traciła swobodę ducha i było jej źle, jak bywa człowiekowi, gdy spojrzy na swoje życie nie od strony tego, co może czynić, a czynić można zawsze więcej, niż się pragnie, ale od strony tego, co mógłby mieć i zaznać - a mieć i zaznać rzadko można tak wiele, jak by się chciało. Zamykała się u siebie i płakała, że całe jej życie niewiele było warte, bo wszystko, co w nim było myślą o drugich, a zapomnieniem o sobie, płynęło na pewno z rezygnacji, z gorzkiego poczucia, że inaczej żyć nie mogła. Niechajby spróbowała, wnet by się okazało, że dla niej nie zostało przewidziane to trochę szczęścia, którym życie każdą dziewkę od gnoju hojnie może obdarzyć. Tego daru dla niej nie wystarczyło, musi obejść się smakiem. I któż to tak, stwarzając ją, osądził, że żaden mężczyzna nie zapłonie do niej miłością? Gdzie ten duch złośliwy i okrutny, którego trzeba za taki wyrok przeklinać? Odpychała nawijające się wspomnienie, że kiedyś w młodości była wszak prawie zaręczona, coś kroiło się także i dla niej. Ach, to był wybryk, nigdy potem przez nikogo nie potwierdzony i rychło rozpoznany jako nieporozumienie, podkreślające tylko jej niedolę! A że maj był teraz na świecie, świat za oknem zielenił się i kwitnął, tedy mówiła sobie, że w niej nigdy nic nie kwitło i kwitnąć nie będzie, życie jej to sama tylko zieleń bezpłodna, a wnet - sucha skostniałość. Nie była już młoda i nie przystało jej uczuwać żaru tęskniącej krwi, a jednak czuła go w sobie, odzywający się buntem za wszystkie minione lata. Na próżno szukała ratunku to w książkach, to w pracy, to w obcowaniu z domownikami - nic jej nie pomagało, chodziła jak pod pręgierzem, ciężko upokorzona i zdenerwowana do granic wytrzymałości. Aż raz, gdy cierpiała mocniej niż kiedykolwiek, posłyszała ostrożne pukanie do drzwi swojego pokoju. Felicja przyniosła jej list z Warszawy. Jedna ze znajomych donosiła, że odziedziczywszy mały zasób gotówki pragnie założyć biuro pośrednictwa pracy dla nauczycieli i nauczycielek domowych. Namawiała pannę Marię, żeby przystąpiła do spółki jako osoba znająca się na rzeczy i na ludziach, mogąca bardzo się przydać pod względem fachowym. List zawierał nadto, w umówionych, na pozór obojętnych terminach, wiadomości o rozwijającym się ruchu spiskowo-rewolucyjnym, o towarzyszach idei nie mających często dachu nad głową, potrzebujących to noclegu, to miejsca, gdzie by mogli się spotykać, i tym podobnie. Marię Hłasko ten list chwilowo podniecił, zbudził w niej chęć ruszenia na nowo w świat. Wszak zawsze pchało ją coś z miejsca na miejsce, nie żeby szukała coraz to nowych wrażeń lub aby myślała, że tam gdzie jej nie ma, będzie lepiej, ale ponieważ zdawało jej się, że nie można się nigdzie zasiadywać, gdy w tylu miejscach ludzie może właśnie wyglądają pomocy. Tym razem konieczność ruszenia w drogę przedstawiała jej się tym bardziej nagląco, że to mogło, jak sądziła, położyć kres niewczesnym żalom i manowcom, na które zeszła. Lecz żale nie chciały jej porzucić, dręczyły i zniechęcały do tak, zdawało się, pociągających projektów. Aby otrząsnąć się i zebrać myśli, Maria Hłasko wyszła się przejść w pole i tam dopiero w ciągu niedługiej chwili odmieniło się nękające ją zabójcze usposobienie. Skowronki szczebiotały na wysokościach, słońce skryte za gruszą polną igrało i szperało blaskami pośród listowia, młode zboże zieleniało soczyście. I wszystko to działo się jakby dla niej, udzielało jej swojego powabu szczodrze i bez zastrzeżeń. Może za sprawą otrzymanego listu, a może niezależnie od tego trudno było nie uczuć błogości tych łask wiosennych. - Ziemia i słońce czynią tak, jakby mnie kochały - myślała Maria Hłasko - a czyż w miłości męskiej pragnie się czego innego, jak doznania w sobie tej właśnie bezosobistej siły żywiołu? Wszystko inne miała przecież i tak; czyż gdziekolwiek się znalazła, ręce się do niej nie wyciągały, serca się do niej nie garnęły jak do rodzonej? A jeśli nawet służyła ludziom z rezygnacji, to stało się to już jej drugą naturą, przenikało ją aż do dna, sięgało zwycięsko nawet i do tej skrytki, gdzie zamknięte gnieździły się i kłębiły jadowite żmije udręczeń. I skłonna była wierzyć, że skrytki tej nie ma w niej wcale; tak, tamte głupie rozpacze były nawiane z powietrza, nie były nią. To co się łączy ze światem i doznaje świata poprzez czynne współczucie, to jest prawdziwą Marią Hłasko. - Może z rezygnacji powstają właśnie największe rzeczy - myślała z uniesieniem. - Kto wie, czy nie ona tylko ukształca nas na człowieka. Coś jej mąciło radość, niby szepcząc: - Tak, ale to musi być rezygnacja dobrowolna, nie z musu... - na co zaczęła krzyczeć w duchu: - Nie, nie, to wszystko jedno! I nikt nie może powiedzieć, że prawdziwszym życiem jest żyć z łaski losu niż z jego niełaski. A gdy tak prawie niechcący zeszła z powrotem na właściwą dla siebie drogę, raptem, nie proszona już i nie szukana, wywinęła się skądciś w naddatku jeszcze jedna pociecha. No bo pomyśleć choćby o tej Andzi Torbkównie, przecież ona już chyba nad nikim nie góruje urodą! - Nad nikim - powtórzyła Maria Hłasko nie śmiąc wyznać, że i siebie ma tu na myśli. - A to jej nie przeszkadza... Otóż to właśnie - odkryła tryumfalnie - to, co tu przeszkadza, to może nie brak urody, ale świadomość tego braku. Kto tej świadomości nie ma, ten żyje szczęśliwy. Ale za to... ale ta świadomość to mój skarb, to właśnie ja! I jakąkolwiek cenę musiałam za nią zapłacić, nie wyrzekłabym się jej nigdy! Znowu coś w niej westchnęło, że na tym jednym punkcie świadomość mogłaby się okazać trochę stępiona, nie działać tak złowrogo. I że nie wyrzekłaby się jej, bo nie może, bo i na tę świadomość jest bezlitośnie skazana. Ale radość z uczynionego odkrycia zagłuszyła piekący szept zgryzoty. - Nie, nie wyrzekłabym się jej w żadnym wypadku - rzekła głośno, uszczęśliwiona, że jednak nadała swojej porażce jakby cechę rzeczy nie całkiem przymusowej, trochę także spowodowanej przez nią samą. - Niech będzie pochwalony - rozległ się koło niej gruby, a zarazem płaczliwy babski głos. Maria Hłasko krzyknęła, potknęła się i odruchowo nadstawiła ramiona i ręce pod spadłe z nosa binokle. Drogą szła żebraczka, podpierająca się kijem stawianym daleko przed sobą. Wróciwszy ze spaceru Maria Hłasko zastała ją jeszcze przede dworem, klęczącą koło klombu wśród krążących nad samą ziemią jaskółek, i to śpiewającą, to modlącą się głośno. Baba miała spojrzenie uciekające na boki, a słowa zdrowaśki przeplatała różnego rodzaju własnymi wynurzeniami. - Zdrowaś Maria - postękiwała - Pan z Tobą - jakie to też to państwo dobre bywa na świecie - błogosławionaś Ty między niewiastami - i wspomogą, i dobre słowo dadzą - i błogosławion owoc żywota Twego, Jezus... Będąc u siebie Maria Hłasko przeczytała jeszcze raz list z Warszawy i dopiero teraz uprzytomniła sobie szczegół przedtem nie zauważony, mianowicie, że list był naglący. O ile chciałaby się zająć tą sprawą, musiałaby niezwłocznie wyjechać. Pobiegła do pani Barbary, żeby się z nią naradzić. Pani Barbara zmartwiła się, ale nie chciała stawać na zawadzie projektom, które uważała za nadzwyczaj obiecujące. - Moja droga pani - rzekła prawie wzruszona - przecież ja pani życzę jakby rodzonej siostrze, a to może być dla pani kawałek chleba do końca życia. I zyska pani samodzielność, która się pani należy. Niech pani jedzie, moje dziecko, bobym sobie nie wiem jak wyrzucała, żeby panią to miało przeze mnie ominąć. Ja już tu sobie z dziećmi do czerwca dam radę, a w czerwcu pozdają do szkół. I muszę pani powiedzieć, że co do mnie, to będę strasznie rada, że będę miała kogoś takiego jak pani w Warszawie - dodała, jakby Warszawa była dla niej miejscem rozległych planów na przyszłość. - Pani jest szalenie dobra, że tak to wszystko uwzględnia - rzekła Maria Hłasko wstydząc się i bojąc, czy pani Barbara po tym, co usłyszy, nie cofnie swojej gotowości pójścia jej na rękę. - Ale, prawdę mówiąc, to mnie idzie nie tak o chleb do końca życia, jak, wie pani, o nasz ruch. Pani to mogę oczywiście powiedzieć... Przecież nasi chłopcy i te kobieciny wiecznie objuczone bibułą, ach, gdyby pani ich wszystkich znała, co to za ludzie... Oni muszą też czasem lepiej zjeść, wygodniej się przespać. No i w ogóle mieszkanie może być im potrzebne do wielu rzeczy. Pani Barbary takie postawienie sprawy nie tylko nie zraziło, ale jeszcze lepiej usposobiło do projektu. Rzekła jednak: - Będę się tylko ciągle bała, że pani się tak naraża. - Ale kiedy to są właśnie pyszne warunki dla konspiracji. Niech pani sama powie: biuro, do którego z natury rzeczy wciąż wchodzi mnóstwo osób... Nic lepszego nie można sobie wymarzyć - zapalała się Maria Hłasko. - Tylko co do prawnej strony, to trzeba się będzie naradzić z panem Ładą. - Z kim? Z kim? Okazało się, że Maria Hłasko znała Kazimierza Ładę, który po powrocie z zesłania osiadł jako prawnik w Warszawie. Poznała go w Petersburgu przed kilku laty, na przyjęciu urządzonym dla wracających do ojczyzny zesłańców. - Ale nie znałam jeszcze wtedy pana Ostrzeńskiego i nie zgadało się, że państwo są krewni. Pan Ostrzeński nie bywał na tego rodzaju uroczystościach. - Pani zna po prostu całą moją rodzinę - zdumiewała się pani Barbara nad dziwnym zbiegiem okoliczności. - Ktoś mi mówił, że matka tego Kazia już nie żyje, ale kiedyś w Borku... Melodia starej piosenki: - "a więc polami, borem, lasami i ostępem marsz" - zadzwoniła jej w uchu. Rozmowom o tych znienacka przywołanych na pamięć dawnych czasach mogłoby nie być końca, gdyby nie to, że dzień odjazdu Marii Hłasko zbliżał się i zaprzątał uwagę. Pewnej niedzieli Agnisia przyjechała, żeby się z nią pożegnać, a wkrótce potem dzieci służby umaiły zielenią wolant, którym pani nauczycielka odjeżdżała. Ze dworu wszyscy, nawet Żarnecka, wyszli się żegnać przed ganek, a po drodze do bramy tu i ówdzie stał ktoś z ludzi chcących powiedzieć swoje: z Bogiem. - Klimecki, bo to wy pierwszy raz jedziecie na pociąg do Kalińca. Czy aby wiecie dobrze, którędy jechać na dworzec? - troskała się pani Barbara. - Co bym ja był za furman, żebym takiej rzeczy nie wiedział? - obraził się Klimecki. - No, to uważnie jechać - przykazywał Bogumił zapinając skórzany fartuch wolanta. - Proszę dać jeszcze rączkę, do widzenia, szczęśliwej drogi. - Do widzenia! Niech się pani do nas powróci! - wołały Felicja i Żarnecka. - Do widzenia! Niech pani nie zapomni wziąć do wagonu koszyczka z jedzeniem. I, mój Klimecki, nie spóźnijcie się, dowieźcie panią na czas! - upominała pani Barbara. - Niech pani nam napisze, jak się jechało koleją- błagali Tomaszek i Emilka. - Panno Mario! Maria Hłasko ściskała wyciągające się ręce i odpowiadała na wszystko bezładnymi zwrotami, pełnymi dziękczynień i życzeń. Śmiała się, żeby nie płakać. - Co by to ja był za furman - dąsał się Klimecki marudząc, rozglądając się i wciąż jeszcze nie jadąc. - A dy zdążę - odpowiadał, gdy go pani Barbara nagliła, ogarnięta gorączką podróży. W końcu zaczął pomału ruszać. - Jamróz leci! - zawołała nagle Felicja. - A dy stańta, bo na was kiwa! Od bramy biegł zięć Klimeckiego, Jamróz, z koszykiem w obu rękach. Tomaszek i Emilka puścili się ku niemu i wnet wrócili krzycząc: - Pies! Psa niesie! Pieska niesie małego! - Psa przynieśli - zaśmiała się pani Barbara. - Panno Mario, to pewno dla pani. Klimecki obrócił się na koźle. - My chcieli panią prosić - rzekł zakłopotany - żeby pani sobie od nas pieska wzięła do chowu. Bo pani się tak przy naszej Magdzie starała, a to Jamrozów piesek, od jeich suki. - Woła się Filut - objaśnił zdyszany Jamróz. Na dnie koszyka ruszał się niemrawo żółty szczeniak, usiłując wyleźć i kwiląc słabym głosem. - Dziękuję, moi złoci, kochani. Czym ja się wam kiedy odwdzięczę? Ile mnie tu spotkało dobrego - rozczuliła się panna Maria. - Piesiu, ach, jaki śliczny! I tak w zieleni, z pieskiem w koszyku na kolanach odjechała, a pani Barbara wołała w ślad za wolantem: - Mój Klimecki! Jakbyście widzieli, że już późno, to jedźcie krótszą drogą! Na Oczków! 16 Już dawno, po niczyim wyjeździe, chyba może po pierwszym Agnisinym, nie zrobiło się w Serbinowie tak pusto, jak po wyjeździe Marii Hłasko. Nim jednak zdążono się tym na dobre zasmucić, nieoczekiwane zdarzenie odwiodło wszystkie myśli w innym kierunku. Zaraz bowiem tej samej nocy panią Barbarę zbudziło stukanie w okno u Bogumiła. Zrazu myślała, że to poranne stukanie włódarzy albo mleczarza, i zdziwiła się, dlaczego budzi ją kołatanie, do którego tak już przywykła, że je zazwyczaj przesypiała. Raptem spostrzegła, że jeszcze daleko do świtu, zegar bił północ. Wtedy zerwała się i pobiegła do męża. Pukał stróż, wołając, że z fornalskiej stajni złodzieje wyprowadzili konie. - Gdzie żeście, psiakrew, byli - wściekał się Bogumił idąc z nim i świecąc sobie latarką - żeście, do stu diabłów, nic nie słyszeli. - A dy mnie, proszę wielmożnego pana, psy zwiedły, bo mi ze szczekaniem poleciały aż pod ludzką oborę. I jak tam wzieny w krzach od pola kichać i szukać, tom ja za nimi poszedł, bo mi się zdawało, że tam ktoś jest. A te złe krwie choroby bez ten czas przy stajniach z koniami się uwinęły. Bogumił kazał zbudzić Olczaka i paru ludzi. Drugie wrota stajni były na rozcież otwarte i choć to nie do wiary, aby tyle złego mogło w takim niedługim czasie spaść na jednego człowieka, faktem było, że ukradzione zostały dyszlowe z fornalki Łuczaka. - Pójdźta, pójdźta! - wołali ku niemu ci, którzy przyszli pierwsi. - Wasze konie ukradli! Łuczak aż się zatoczył i choć łagodny z natury, skoczył z pięściami do stróża. - Gdzieśta moje konie zadzieli?! - wygrażał. - Gdzieśta mi je dali zagubić! Czyśta ślepi! Czyśta głusi! O moje konie! Moje konie! Najlepsze wałachy na całą stajnię! - Rozpaczał jak za swoimi, gdyż człowiek tak się wzwyczai do tego, czym robi, że w taką godzinę nie pamięta, czy strata jego, czy cudza. Klął więc na czym świat stoi, zarówno stróża, jak zwłaszcza Klimeckiego, gdyż zostało stwierdzone, że Klimecki tego wieczora, jako mający dyżur, sztabował stajnie. Sztabował i nie widział, że skobel w murze musiał być zawczasu obruszany. Toćby choroby złodzieje na poczekaniu takiego żelaza, prawie durch przez cegły wbitego, nie wyrwali. Próżno było tych rzeczy dochodzić. Bogumił powsadzał ludzi na konie i rozesłał szukać, sam pojechał linijką z Olczakiem w stronę granicy, gdyż przypuszczał, że złodzieje tam się najprędzej skierowali. Wszyscy popowracali o świcie z niczym. Bogumił zastał w domu panią Barbarę ubraną, ale taki był zły, że nie chciał nawet rozmawiać. Nazajutrz przywrócił dawny zwyczaj, żeby fornale sypiali na zmianę w stajni, czynił sobie gorzkie wyrzuty, że tego w ostatnich czasach zaniedbał przestrzegać. Wszelako następnego dnia rano konie się znalazły. Przyprowadzili je fornale ze Środy, napotkane w środzkim lesie, ciągnącym się aż popod pruską granicę. Konie były zaprzężone do wozu i widać porzucone. Ktoś musiał złodziei nastraszyć, bo ziemia koło wozu była w różne strony skopana śladami jakby uciekających. Serbinów odetchnął i już z lżejszym sercem opowiadano sobie po wiele razy przebieg wypadku. Najwięcej musiał znieść stróż, gdy śmiano się, że go złodzieje zgłupili, naumyślnie hałasami w drugą stronę odwiedli. - Toć to każdy mądry, jak się już stało - bronił się Ciechan. - Mnie się należy iść za psami, to ja idę za psami. Co dużo gadać! Następnie dochodzono, kto wyprowadził konie, i co do tego wszyscy byli w zgodzie, że nikt inny, tylko złodzieje z Kurzy. Kurza była wszak pełna koniokradów i przemytników, a nie brakło tam i łasych na jakiekolwiek cudze dobro. Warto by było raz kiedy porządek z takimi ludźmi zrobić. Z kolei przypominała się wszystkim żebraczka, zwana świętą babą, która na niewiele czasu przed kradzieżą przychodziła do Serbinowa po prośbie. Niektórzy przysięgali, że i w ten sam dzień widzieli ją utykającą z kijaszkiem po podwórzu. Toć i ona była z Kurzy, a choć się modliła pod figurą, to diabła miała widać za skórą i ludzie powiadali, że chodząc po żebrach przepatruje kąty a szpieguje, gdzie warto iść na złodziejską robotę. U Niechciców też się dużo o tym przy stole mówiło powtarzając, co ludzie wiedzieli. Pani Barbara wzdychała: - Jak to mieszka się niby w spokojnej okolicy, a w gruncie rzeczy siedzi się jak na wulkanie, z którego Bóg wie co może w każdej chwili wybuchnąć. I wypytywała Szymszela z Kurzy o złodziei, których miał tam tak blisko, ale on o niczym nie wiedział lub nie chciał mówić. - Nu - stwierdził tylko - ludzie są rozmaite. W końcu czerwca Emilka zdała słabo do pierwszej klasy u pani Wenordenowej, a Tomaszek nieźle do wstępnej w rządowej szkole realnej. Dostał zaraz czapkę uczniowską, w której wciąż chodził, tak że ją niebawem bardzo wybrudził i zniszczył. Po egzaminie przeprowadzka pani Barbary na rok szkolny do miasta została postanowiona i mieszkanie dla niej na Raciborskim Przedmieściu zadatkowane - a wnet potem nadeszła wiadomość, że pan Daleniecki przyjeżdża do Serbinowa. Bogumił Niechcic oczekiwał tego przyjazdu, kontent, że się konie znalazły, ale poza tym niespokojny zarówno z powodu poniesionych tego roku wielkich wydatków na ludzi, jak w związku ze zmianą rządcy, o której uwziął się, by Dalenieckiemu nie donosić. Cała sprawa z Katelbą stawała mu teraz na oczach i burzył się w sobie, gotów rozprawić się z Dalenieckim, choć dobrze nie wiedział, o co: czy o brak zaufania jemu okazany, czy o nadanie takiej dwuznacznej roli młodemu chłopakowi, o znieprawianie mu duszy. W salonie tymczasem stelmach z Felicją zestawiali zniesione z góry mahoniowe łóżko dla pana dziedzica. - Bokiem! - wołali wzajem do siebie i do łóżka. - Bokiem! - Wyżej z tej strony. A dy zaraz! Nie tak! I nie mogąc dać rady przystawali na chwilę, stękali, ocierali pot z czoła, a potem znów się szamotali z oporną, lśniącą poręczą. Młodsze dzieci przyjęły wiadomość o przyjeździe pana Dalenieckiego bardzo radośnie. Chciały brać udział we wszystkich przygotowaniach i teraz właśnie, kiedy były najmniej potrzebne, nie można się ich było pozbyć z domu. Daleniecki nie był prawie dwa lata, co w życiu dzieci jest wielkim okresem czasu. Jednak pamiętały dobrze, z ilu przyjemnościami ten przyjazd był połączony. Najpierw pan Daleniecki przywoził zawsze z Paryża wielkie pudło zabawek, a następnie wywoływał bardzo zajmujący przewrót w trybie życia. Drzwi od zajętej przez niego połowy domu zostawały zamknięte i zastawione szafą, a okna w jego pokojach założone od much granatowymi siatkami. Obiad jadało się w sypialni albo na ganku, zaś potem, co za komiczna rzecz! już nad wieczorem przyrządzano w kuchni drugi obiad dla pana Dalenieckiego. Od wszystkich tych rzeczy Serbinów nabierał innego wyglądu, stawał się niemal nowym miejscem pobytu. Była to odmiana, którą dzieci się napawały nie doznając przy tym strachu ani smutku zetknięcia się z obcością. Wszystko było nowe i jednocześnie swojskie, nie trzeba było po niczym płakać, z niczym się żegnać, a widziało się wszystko jak gdyby po raz pierwszy. Sam pan Daleniecki nie odgrywał w tych rzeczach zbyt wielkiej roli. Działo się to wszystko za jego sprawą, ale zupełnie poza nim. Dzieci nie widywały go prawie, a do jego pokoi wpadały tylko, kiedy Felicja w nich sprzątała, i pociągając nosami mówiły, że pachnie panem Dalenieckim. Dla pani Barbary Daleniecki zawsze siedział za długo i zawsze "mógłby już sobie jechać" - dzieci jednak żałowały za każdym razem, kiedy po kilku dniach pobytu odjeżdżał. Agnisia dawniej podlegała też tym urokom, ale tego lata już jej to nie bawiło. Miała dosyć innych rozmaitości życia, zresztą pan Daleniecki zaczął w niej budzić pewnego rodzaju nieprzychylne wątpliwości. Przyjeżdżał nie będąc właściwie ich znajomym, a wszystko schodziło wobec niego na drugi plan. Korzystał z jakichś szczególnych praw, nie wiadomo z czego płynących. No, prawda, był właścicielem, ale przecież nic tu nie znał, nie wiedział, o wszystko musiał się pytać, gdy oni znajdowali się tu w całym znaczeniu tego słowa u siebie. To tylko jedno, że był taki piękny, aż rumieniła się dygając przed nim z daleka i aż traciła śmiałość, gdy z nią zaczął rozmawiać. Daleniecki od razu na pierwszym spacerze w pole spostrzegł Olczaka i rzekł potem do Bogumiła: - Zmienił pan rządcę! Bardzo dobrze. - Katelba ożenił się - oznajmił Niechcic patrząc zimno w oczy swojego chlebodawcy. Nieznaczna łuna zabarwiła na mgnienie gładkie policzki Dalenieckiego. - Proszę - rzekł ze słodyczą. - Nie dał mi nawet znać, chociaż zawdzięczał mi tak wiele. Daleniecki kłamał, gdyż Katelba pisał do niego dziękczynny list donosząc o ślubie i o swym wyjściu z Serbinowa. Zapadło milczenie, w czasie którego obaj panowie pasowali się ze sobą. Daleniecki zakazywał sobie w tej sprawie bodaj słowa, mógł to potraktować jedynie z wyniosłym lekceważeniem. Bogumił czuł, że wzbiera w nim dawna krewkość i że jeżeli zacznie mówić, to może doprowadzić do zerwania kontraktu. Myśl, że musiałby wtedy opuścić Serbinów, odebrała mu siły. Odejść z miejsca, gdzie czuł już siebie w każdej grudeczce ziemi? Nie - raczej cierpieć nad sobą tego franta, do którego stracił zupełnie serce. Tedy zmilczał obiecując sobie, że jakby doszło do czego przy kontroli ksiąg, wtedy może wystąpi. Przy kontroli ksiąg do niczego nie doszło. Daleniecki skrzywił się stwierdzając pozycje wydatków na doktora i aptekę, ale rzekł: - Tyfus, szczególnie ciężki wypadek porodu - no tak, to są siły wyższe. Idźmy dalej, kochany panie Bogumile. Również następnie, już w prywatnej rozmowie przy papierosie, pochwalił zamiar przeniesienia się pani Barbary z dziećmi do miasta. - Ma się rozumieć - rzekł przypatrując się swym lśniącym i nieco zgiętym jak szpony paznokciom. - Jeśli już dzieci mają się uczyć, to tak będzie na pewno oszczędniej. To wcale rozsądna myśl. Zresztą wszakże pana w tym głowa, żeby to pomieścić w granicach jego dochodów. Tak się rozstali, a Daleniecki ulżył sobie dopiero pisząc do pani Mioduskiej: "Nie wyobrażasz sobie, jacy ci ludzie są kosztowni - donosił. - Każdy z nich znajdzie zawsze mnóstwo "koniecznych" wydatków, które my musimy dla ich pięknych oczu pokrywać. Ale cóż robić. Trzeba do czasu cierpieć tego Niechcica, ostatecznie jest uczciwszy od innych i nic lepszego w tym opłakanym kraju nie mógłbym chyba znaleźć". Daleniecki zabawił cztery dni i odjechał, jak miał zwyczaj, do Petersburga. Wieczorem po jego wyjeździe rządca Olczak stał na schodach ganku i nieśmiało, ale ciekawie wypytywał panią Barbarę o dziedzica, którego dotąd nie znał. Pani Barbara paliła papierosa i opowiadała mu, co jej było wiadomo o pani Mioduskiej i o przeszłości Serbinowa. Potem nastało milczenie, w nocnej upalnej ciszy dygotało tylko cykanie świerszczy, a po chwili pani Barbara zmieniła temat rozmowy. Zaczęła o tym, jak oni się tu z panem będą musieli urządzić, kiedy ona odjedzie do miasta. Bogumił pogodził się zupełnie z myślą o rozdwojeniu domu. Byli już tak zżyci ze sobą, że nie obawiał się, aby to mogło mieć jakie niepomyślne znaczenie. Więcej oporną w stosunku do tej sprawy okazała się ku zdziwieniu rodziców Agnisia. Grymasiła mówiąc, że nie wyobraża sobie życia inaczej niż jako stała pensjonarka u pani Wenordenowej. Dawała matce jeden po drugim przykłady świadczące o tym, że tylko jako stała pensjonarka może prawdziwie korzystać z dobrodziejstw szkoły. W gruncie rzeczy szło jej o te przyjaźnie i te serdeczne związki, śród których żyła na pensji. Wprawdzie Joasi już od wakacji nie będzie, lecz Agnisia znalazła nową nadzwyczajną sympatię w młodszej od siebie dziewczynce, tej samej, która kiedyś, pierwszego dnia pobytu w szkole, spytała ją, gdzie jest umywalnia. Agnisia aż się sama dziwiła, czym to się dzieje, że coraz to kto inny rozbłyska dla niej gwałtownym i niepowszednim światłem, które następnie gaśnie pogrążając daną osobę w poprzednim przyjaznym cieniu. Ale czuła, że tak będzie i nadal, i cieszyła ją nadzieja przeżyć z tym związanych, i bała się, że w zmienionych warunkach to się nie będzie działo. Tego jednak nie mogła i nie chciała powiedzieć rodzicom. Pragnęła, żeby argumenty, które przytaczała, wystarczyły do wywołania chociaż współczucia dla jej losu. Pani Barbara w końcu się tym przejęła i porozpaczawszy chwilę zaczęła wbijać zmartwione dziecko w ambicję. - Ja przecież wiem, córeczko, że dla ciebie to nie jest konieczne. Ty sobie wszędzie w życiu dasz radę, ale dla Tomaszka i Emilki nie widzę innej rady, jak żeby z nimi zamieszkać. Tak, że już pogódź się z tym i niech ci nie będzie smutno. I patrzyła na córkę swymi prawdomównymi, srebrzystymi oczami, w których na dnie spojrzenia migotało nieco strachu i niepewności. Agnisię wzruszyło to spojrzenie, a zarazem poznała, że, prawdę mówiąc, i ją nęcił zapowiadający się nowy tryb życia. Nie chciała się jednak od razu do tego przyznać. Położyła głowę na kolanach matki i gładząc sobie włosy jej ręką zapewniała: - Ale kiedy to nic nie szkodzi. Ja lubię, jak mi jest smutno. Ja wtedy też się cieszę. I mnie będzie bardzo przyjemnie, jak już będziemy razem. Będę mogła pomagać Emilce i Tomaszkowi w lekcjach. Prawda? Tomaszek i Emilka byli wielką troską pani Barbary. W niepoddawaniu się obojga jakimkolwiek wpływom z zewnątrz rada była upatrywać zapowiedzi samodzielnych usposobień, bogactwa natur, ale coś jej mówiło niewyraźnie i trwożnie, że to jest raczej niepodatność i sztywność duchowa, zdolna iść jedynie za głosem najprostszych, mimowolnych odruchów. Nie umiała dać temu wyrazu w słowach, zwłaszcza kiedy chodziło o Emilkę, i mówiła tylko wciąż o tym, że Tomaszka musi trzymać bardziej przy sobie i że to będzie możebne tylko w mieście. - Beze mnie - tak. Beze mnie między obcymi tym bardziej by się w mieście rozbałamucił - mówiła - ale ja właśnie na to będę potrzebna, żeby w tych zapędach od razu położyć rękę. I jak zwykle bywa, gdy nas w czymś własne wewnętrzne siły i środki zawiodą, całą nadzieję pokładała w zmianie zewnętrznych warunków. Była wprost pewna, że przeniesienie się do miasta wyposaży ją w nowe uzdolnienia wychowawcze. - Żeby tylko ta dziewczyna, co mi ją Arkuszowa naraiła, okazała się zdatna. Bo jak dostanę służącą do niczego, to wszystko się o nią rozbije - wyrażała jedynie obawę. Jednak przygotowana już przeprowadzka musiała ulec zwłoce, gdyż w ostatnich dniach sierpnia dzieci dostały odry. Tomaszek przyniósł ją z czworaków, gdzie zaczęła grasować, i położył się pierwszy. Na drugi dzień leżała już Agnisia, tego samego zaś wieczora i Emilka miała gorączkę. Pani Barbara narzekała, że już chyba w tym roku z chorób się nie wylezie, i najwięcej bała się o Agnisię, bo, jak mówiła, w jej wieku odra może być niebezpieczna. Cięższy przebieg jednak mieli Tomaszek i Emilka. Agnisię już w końcu września wysłano do Kalińca, gdzie zamieszkała na razie u Holszańskich (wuj Daniel bał się o Bodzia), w październiku zaś została przeniesiona do pani Wenordenowej, by tam pozostać aż do przybycia matki. Tomaszek i Emilka dopiero w październiku wygrzebali się z trapiącego ich po odrze bronchitu i w drugiej połowie października pani Barbara zdezynfekowawszy i odnowiwszy zakażone mieszkanie mogła wreszcie rozpocząć przenosiny. Była przemęczona wielu bezsennymi nocami, zdenerwowana opóźnieniem się dzieci do szkoły, a w dodatku więcej wytrącona z równowagi samą przeprowadzką, niż się mogła tego spodziewać. Raz chciała odwlec chwilę rozstania z domem, to znów przebyć ją jak najprędzej, miotana wieczną niedolą serca ludzkiego, które nuży się trwaniem, żąda zmian, drży przed nimi i modli się o niewzruszoną stałość wszystkiego. Zaś ostatniego dnia było im obojgu ciężko na sercu. Rzeczy i meble, które pani Barbara miała użytkować w Kalińcu, zostały już wyprawione, w domu zapanowała niemiła tymczasowość. Stare życie było naruszone w podstawach, nowe jeszcze się nie zaczęło. Wszystkie przełomowe chwile dwudziestu lat - Krępa, śmierć Piotrusia, przybycie do Serbinowa, śmierć Teresy, śmierć matki - stawały im kolejno przed oczyma pamięci. I znowu tedy siedzieli przed kominkiem i palili niepotrzebne papiery, tylko że teraz ona miała odjeżdżać sama. Zrobiło jej się strasznie żal, poczuła się nie do zniesienia winną, pragnęła zostawić dobre wspomnienie. Klęcząc nad dolną szufladą komody, z której podawała Bogumiłowi stare szpargały do zniszczenia, nagle objęła go rękoma za nogi. - Bogumił... - rzekła. Chciała powiedzieć: - Kocham ciebie - lecz nie zdołała. - Było nam przecież dobrze razem? - szepnęła pytająco. - Ach, co ty robisz - jęknął zmieszany dźwigając ją ku sobie. Porzucili szpargały, kuferki i zostali ze sobą całą noc. I dla pani Barbary była to pierwszy raz nie rozkosz i nie przykrość, wycierpiana z zaciśniętymi zębami - dwa uczucia, których doznawała w zbliżeniu z Bogumiłem, tylko słodycz niewysłowiona uczynienia najbliższego człowieka szczęśliwym. Bogumił nie oczekiwał czegoś podobnego. - Gdybym wiedział, że odjeżdżając będziesz dla mnie taka dobra, tobym chciał, żebyś wciąż odjeżdżała - zażartował nazajutrz rano, kiedy po śniadaniu zeszli się, aby omówić ostatnie przedwyjezdne drobiazgi. Pani Barbara zawstydziła się i odwróciła głowę. - Kto tam chodzi? - spytała w stronę sypialni. - Czy to Felicja? Co to? Józefat już przyjechał? - zdziwiła się usłyszawszy za oknem znajomy turkot. - Czy to Felicja? - powtórzyła. - Tak - odparła Felicja raźno i śpiewnie, jak się mówi, gdy się jest w dobrym humorze. - Poczta. - Moja Felicjo kochana - rzekła pani Barbara odbierając gazety i listy. - Gdzie te dzieci latają? Gotowe mi znowu przed samą drogą złapać jaką chorobę. I czy moje palto i moje kalosze oczyszczone? - Co to za listy? To od Daniela - zdziwiła się spojrzawszy na kopertę. - Czegóż on może chcieć? A ten drugi, to nawet nie wiem od kogo... Pismo jakby mi dobrze znajome... zaraz... Częstochowa. To chyba od Lucjana. - Jezus Maria! - krzyknęła otworzywszy list brata. - Bogumił! Wiesz, co się stało? Julian umarł! - W imię Ojca i Syna. Ostrzeński?! - Julian umarł - powtórzyła pani Barbara z bezgranicznym zdziwieniem. - "Kochana Basiu - czytała - przedwczoraj otrzymaliśmy od bawiącego w Petersburgu Anzelma depeszę, donoszącą o śmierci naszego brata Juliana. Michasia wczoraj pojechała na pogrzeb. Julian umarł nagle, zdaje się na anewryzm serca"... Tomaszek wpadł krzycząc: - Tatusiu! Klimecki pyta, czy ma zaraz po obiedzie zakładać. - Uspokój się! - zgromił go ojciec. - Wujek Julian umarł. Ten z Petersburga. Tomaszek wycofał się stropiony. - Wujek Julian umarł - oznajmił nadbiegającej Emilce. - Ten z Petersburga. - Brat naszej pani umarł - powiadomiła Felicja Żarnecką. - Laboga, rety! Który?! Pan Daniel? - Nie. Ten, co był kajś tam w Rosji. Niżynier. - No, Basineczko, trudno - rzekł nieśmiało Bogumił. - Nie przejmuj się. - Toż ja wiem, że trudno - żachnęła się pani Barbara. - Ale tak dziwnie. Dla nas właściwie on już od dawna tak, jakby nie żył. A przecież jednak żył. A teraz umarł. - A co Kociełł pisze? Pani Barbara wzięła machinalnie do ręki kopertę z Częstochowy. Z rodziną Kociełłów korespondowała bardzo rzadko. Raz na rok lub rzadziej pisywały do siebie z osiadłą w Piotrkowie Oktawią. Sabina odzywała się jeszcze rzadziej. Lucjan przysyłał zwykle odkrytki z życzeniami na święta. - Ale taki długi list? Od niego? Nie wiem, co to ma znaczyć. I jak jemu się strasznie zmienił charakter pisma. - On też mi donosi o śmierci Juliana - rzekła po chwili zacząwszy czytać. - Pisze w godzinę po otrzymaniu depeszy - oznajmiła po chwili. - Nie wiem, dlaczego myśmy nie otrzymali - zastanawiała się z żalem. - Anzelm zawsze traktuje nas jak obcych. I wiesz, co jeszcze Lucjan pisze? - ożywiła się. - Że Julian musiał widać czuć zbliżanie się śmierci, bo niedawno przysłał mu swój pamiętnik. Widzisz, pisał pamiętnik - zwróciła się do męża z wymówką w głosie, jakby stwierdzając zasługę kogoś niesprawiedliwie sądzonego. - Ale dlaczego posłał go Lucjanowi? Zaraz... jest i o tym. "Przysłał mi go, jako mężowi Teresy, do której miał szczególniejszy sentyment, i ponieważ mam dorosłe córki. Był zdania, że kobiety są jedyne do przechowywania takich pamiątek. Prosił, żeby zrobić odpisy dla ciebie i dla Ostrzeńskich". Pani Barbara nie doczytała listu, gdyż odwołano ją do kurników, gdzie miała wydać oprzętce ostatnie rozporządzenia. Wracając myślała podniecona: - Jezus, Maria, nie mam nawet czasu i głowy, żeby się nad tym wszystkim zastanowić. I jak się te rodzinne węzły między nami rozpadły. Powtarzam: - Brat mi umarł - i nie czuję, żebym straciła kogo... Zostawił pamiętnik. A więc może nie był takim, jakim go widziała Maria Hłasko. Bibosze i klubiarze nie piszą pamiętników. Musiał on widać mieć coś do powiedzenia. Ach, żebym ja mogła jak najprędzej ten pamiętnik przeczytać - zapragnęła w nadziei, że jedynie w ten sposób mogłaby odzyskać brata i razem poczuć jego stratę. Wyjmując potem, już w domu, klucze z kieszeni, trafiła na list Lucjana. - A może Lucjan coś więcej pisze mi o tym pamiętniku? Dobyła list i odnalazłszy miejsce, gdzie przerwała, zaczęła czytać dalej. - "A teraz, Baszko, i ja już niedługo się skończę. Kiedyśmy się widzieli dwa lata temu w Kalińcu, pamiętasz, przy tym spadku, byłem chory, ale to nie był rak, jak się bałem, tylko wrzód w żołądku. No, wylizałem się z tego. I dopiero teraz to już jest ze mną źle, źle na dobre. Teraz czuję, że to już finita la commedia! Tak, moja kochana Baszko, nie wiem, czy z miesiąc pożyję!" - Cóż to za dzień okropnych wiadomości! - przeraziła się pani Barbara. I znów czytała, z trudem odcyfrowując niewyraźne, rozpierzchające się znaki. "Obiecałaś do mnie przyjechać, Baszko, ale nie przyjechałaś. Miałem ci tyle do powiedzenia, miałem takie różne myśli... Teraz to już nie ma znaczenia. Bo właściwie nie dowiedziałem się, co to znaczy być całkowitym człowiekiem. Czy to znaczy wszystkiego, co jest dostępne naszym zmysłom i naszej duszy, doznać, czy wszystko, czego wola zapragnie, móc uczynić, czy wszystko wiedzieć? Czy to może znaczy zaznawać czegokolwiek, wiedzieć cokolwiek, robić coniebądź i tylko uważać, żeby w każdej godzinie życia niebo i ziemia spotykały się w naszym sercu. Widzisz, jakie to ja mam teraz myśli. Górnolotne. Teresa by się cieszyła. Ona, która znała mnie tylko jako pospolitego hulakę i była o tyle więcej wykształcona niż ja, i lubiła filozofować z innymi raczej niż ze mną. Ale ja od jej śmierci dużo myślałem, czytałem. I żyłem też. Wiem, że pisujecie do siebie z Oktawią. Donosiła ci pewno, że oprócz cementowni mieliśmy przez parę lat majątek ziemski pod Częstochową. Potem sprzedałem, wydałem córki za mąż, prowadziłem różne przedsiębiorstwa, robiłem interesy, zakładałem towarzystwa, bawiłem się, i nie wiem, kim ja jestem. Niczym chyba. Każda z tych rzeczy miała ze mnie swoją cząsteczkę, ale gdzie jestem ja, cały, pełny człowiek? Przeraża mnie myśl, że nadejdą czasy, które będą człowieka jeszcze bardziej rozdrabniać, rozkruszać na kawałki. Wy tam tego w waszym zakątku nie czujecie, ale mnie się zdaje, że idzie na świat coś nieludzkiego, co zaleje człowieka, nie wiem, co to jest, co to będzie, ale to nadciąga, nadciąga. Władza, interes, maszyna. - Znam to wszystko. - Czułem to na sobie i powtarzam ciągle te słowa: interes, władza, maszyna - te rzeczy nie widzą człowieka, potrzebują tylko masy. A może to jest budowanie jakiegoś innego człowieka? Może jednostka nie będzie już człowiekiem, tylko ułamkiem, a z tych ułamków dopiero się będzie składać jakiś masowy człowiek, ale to już nie dla mnie. Chciałem się bronić. Marzyłem o pełni harmonijnego życia. A może nie było warto bronić, szukać tej trochy nicości, która się nazywa człowiekiem? Teraz to już wszystko nieważne. Stoję w obliczu śmierci. To jest jedyny fakt, przed którym każdy musi się pozbierać i stanąć w swojej całości. Ani odrobina z tego, co stanowi naszą istotę, nie da się tu uratować, nie może się od tego wykupić, wykręcić. Myślałem nieraz dawniej, czy możliwa jest taka chwila, kiedy człowiek cieleśnie naprawdę się godzi ze śmiercią. Otóż jest możliwa. Bo jak wszystko boli, tak jak mnie boli, to się chce tylko, żeby przestało boleć. A gdy się wie, jak ja wiem, że tu na ziemi nic już nie może przynieść nawet ulgi, to się chce przestać istnieć. I nawet nie wiem, czy się chce, żeby potem, po śmierci jeszcze coś było. Właściwie to jest się nawet gotowym umrzeć na dobre, ostatecznie. Jasne - nie? Zapytasz, dlaczego ja, taki niepiśmienny, piszę ci tyle smutnych rzeczy? Piszę, bo po śmierci Teresy ty jedna byłaś mi bliska, Baszko, bliska jak nikt. A ja nigdy nie obchodziłem ciebie tak, żebym się bał, że się tym gadaniem zanadto przejmiesz. Chociaż co prawda, byłaś zawsze taka przeczulona, więc przebacz staremu i ciężko choremu, że cię męczy przez egoizm, by sobie ulżyć. To głupstwo, co minutę tyle ludzi umiera. Kiedyśmy z Michasią sprowadzili was do Serbinowa, byłaś taka nie do życia, ale potem było ci tam dobrze. Więc cieszyłem się zawsze, że się do tego przyczyniłem. A kiedy zostałem sam na świecie, uciekłem od was, od ciebie, Baszko, tyś o tym nie wiedziała... Myślałem, że jesteś szczęśliwa, bo jak byś nie była szczęśliwa... ale ty byłaś szczęśliwa, Baszko? Masz podobno takie ładne i miłe dzieci. Ot, rozpisałem się, a właściwie to miałem prośbę. Przyjedźcie do mnie oboje tej zimy. Ja dopiero teraz polikwidowałem wszystkie dawniejsze interesy i wykańczam tę moją chałupę na dziewięciu morgach. Obecnie bawię tutaj chwilowo, za parę dni mam jechać do Wrocławia do jakiegoś cudotwórcy od raka. Będę tam jaki miesiąc w klinice, a potem, jeśli przeżyję, wracam i wtedy przyjeżdżajcie! Dom jest obszerny, będziemy sobie gadać, wspominać, śpiewać - odetchniecie od waszych codziennych trosk. Może i moje dziewuszyska przyjadą. Napisz do mnie do kliniki uniwersyteckiej we Wrocławiu. Pani Barbarze łzy przesłoniły oczy. - Cóż to za człowiek, cóż to za list szalony. - "Byłaś mi bliska jak nikt... Uciekłem od ciebie..." Wielki Boże! Przypomniała sobie, że po śmierci Teresy był czas, kiedy Lucjan budził w niej zachwyt i podziw. - Może to była miłość, ten zachwyt? - myślała. - Może ja nawet nie umiałam poznać tej chwili, kiedy miłość się rodzi? - I tak minęliśmy się... - Basiu! - wołał Bogumił. - Basieczko! Już obiad! Dzieci, gdzie się mamusia podziała? - Jestem tu, zaraz idę! Siadajcie i zaczynajcie. Odruchowo schowała list za stanik. Bogumił spotkał ją w progu jadalni. - Basinko... Co ty jesteś taka zmieniona? Co ci, niedobrze? Takaś blada. - Nie, tylko wiesz... Lucjan donosi, że jest bardzo ciężko chory. Cały list jest o śmierci. - Na litość boską - zmartwił się szczerze Bogumił. - Cóż to za wiadomości spotykają cię akurat w sam dzień wyjazdu. Ale skąd? Może on trochę przesadza? Pokaż. - Zaraz, nie wiem... Gdzieś mi się podział ten list - zmieszała się pani Barbara. - Tak - rzekła - on chyba sam w to nie wierzy. Bo pisze na przykład, że nie przeżyje miesiąca, i w końcu zaprasza nas, żebyśmy zimą do niego przyjechali. - No, widzisz, nie przejmujże się, moje dziecko. Już i tak z tym Julianem takie nieszczęście. Klimecki zajechał przede dwór, nim zdążyli zjeść obiad. - Dzieci, kładźcie płaszczyki. Niech Felicja wynosi walizki, mój Bogumile. Ja zaraz zejdę. Bogumił pośpieszył do karety upakować podręczne toboły. Sam nie mógł jechać, gdyż czekał na mechanika, mającego przybyć do zepsutej lokomobili. Mechanik mógł zjawić się tylko dziś, a Bogumił chciał być przy reperacji, gdyż lokomobila była cudza, pożyczona z sąsiedniego majątku. Posyłał pani Barbarze do pomocy Olczaka. Pani Barbara została jeszcze chwilę w opustoszałej sypialni. Rozejrzała się i stanęła przy oknie. Machinalnie zaczęła powtarzać półgłosem: Bo na tym świecie śmierć wszystko zmiecie, robak się lęgnie i w bujnym kwiecie. - Ach - myślała - deklamowaliśmy to kiedyś za młodu. I Lucjan deklamował. Takim basem. Tyle było przy tym śmiechu, krzyku. - Mamusiu! Basiu! - wołano ją ze dworu. Pośpieszyła na ganek. Dzień był zimny i ciemny. Tylko za bramą wjazdową od południa, między horyzontem a nisko nawisającymi chmurami, świeciło przejrzyste niebo, tak pełne życia i blasku, jak gdyby lato całej ziemi uciekło w to ciepłe pasmo błękitu. - Felicjo, weź Tatara, zamknij Tatara, bo za nami poleci! - wołała pani Barbara. - Uważajcie na drzwiczki, żeby się nie otworzyły, bo widzę, że tu klamka trochę obluzowana - ostrzegł Bogumił. - Dzieci, pilnujcie mamusi, żeby jadła i nie paliła za dużo papierosów. No, do widzenia, Basiu. Nie martw się, moja złota. Cóż robić, kto umarł, ten umarł, a my musimy tymczasem jeszcze żyć. Tomaszek, ucz się i słuchaj, Emiluchna, pocałujże jeszcze tatusia. No i jazda - z Bogiem! Klimecki, a nie zapomnijcie wstąpić do syndykatu! 17 Nie czekając, aż wyjadą za bramę - Bogumił poszedł w podwórze. Zrazu szedł prędko, następnie zwolnił kroku i stanąwszy między stawem, gdzie w lecie prano owce, a szopą z narzędziami, zaczął nabijać na ostry koniec swego kija zmoczone liście klonów, które wczorajszy wiatr przywiał tu aż z ogrodu. Gdy już miał ich na tym ostrzu niemało, strząsnął je z powrotem na ziemię. - Basia - pomyślał - nawet się nie zdziwiła, że ich nie odprowadzam. No tak... Ta śmierć... Brat... Uszedł znów parę kroków i znów przystanąwszy dziurawił laską liście. - Szkoda - żałował - że nie pojechałem. Byłbym z nimi jeszcze choć do wieczora. Może im tam zapomnieli w piecach napalić, a tu takie zimno, taka wilgoć na dworze. Zrobiło mu się żal i siebie samego. - Ciężką - pomyślał - ciężką będę miał zimę w tym roku. Uporawszy się z reperacją maszyny, powrócił do domu, zapalił lampę i zabrał się do gazet. Wszak co dzień o tej porze czynił właściwie to samo. Nigdy z pola nie szedł zaraz do żony ani do dzieci. Tyle tylko, że siedząc u siebie słyszał zawsze gwar domowy za ścianą. W życiu mężczyzny nie zmienia się tak wiele, gdy rodzina wyjedzie. Po niejakim czasie, gdy, jak mu się zdawało, przeczytał już gazetę, zakrzątnął się, wziął lampę i poszedł zobaczyć, co się właściwie dzieje w opustoszałym domu. Przeszedł przez sypialnię, z której wywieziono do Kalińca łóżka, szafę i stół. W kącie piętrzyły się szczątki starych zabawek, na środku stało krzesło, a na nim leżała rękawiczka Emilki. Bogumił podjął ją i schował do kieszeni. W szczytowym oknie naprzeciwko zobaczył swoje odbicie śród zygzaków światła, które się miotało po nierównościach szyby. Zazwyczaj, gdy szedł tak od siebie, widział w tym oknie odbicie bawiących się dzieci... Zbliżył się aż do szyby, jakby w nadziei, że je dogoni. Lecz zobaczył tylko noc rozpostartą na dworze. Zawrócił. W pokojach było ciepło, gdyż dzisiaj rano palono jeszcze w piecach jak zawsze. To ciepło śród pustki, w której kroki budziły dźwięczny odgłos, było czymś przykrym, a nawet zatrważającym, prawie jak ciepło pościeli po umarłym. Od jutra będzie się tylko przepalało, aby nie zapuścić wilgoci. Błąkając się po kątach, jak gdyby czegoś szukał, Niechcic usłyszał po drugiej stronie domu w salonie znajomy odgłos zamykania okiennic. - Felicja?! - zawołał. - Ja - odparła i wnet zjawiła się w drzwiach. Bogumił miał ochotę porozmawiać o sprawach związanych z wyjazdem pani, ale Felicja była taka jakaś wesoła, że nie potrafił zacząć. Widać nic się tą przeprowadzką nie przejęła. A taka miała być niby to przywiązana do Basi i do dzieci. Natomiast pomogła Bogumiłowi stara Żarnecka, która też wnet nadeszła. Chciała zapytać, co panu zrobić na kolację, ale w gruncie rzeczy i ją przywiodła ciekawość, jak też tu jest, gdy wszyscy wyjechali. Rozglądała się z rękami założonymi na pokaźnym żywocie. Nie miała już nic zębów i usta jej zwarte były w półkole. - O, Ty Matko, Ty Boska - rzekła - jak też to smutno bez pani i bez dzieci. Bogumił uczuł po tych jej słowach, że coś mu w gardle przeszkadza. Stara pijaczka powiedziała to samo, co stojąc tu cały czas myślał. Nie wiedział tylko, czy mu więcej smutno bez Basi, czy bez dzieci. A może nie chodziło o nikogo z nich poszczególnie, może nie o nich samych, tylko o to życie, które tutaj zasnuli. Może to tego brak, co się tu dzieje, kiedy są wszyscy razem. Nie chciał tego dociekać. I gdzież zresztą biedny człowiek dociecze, co jest na spodzie jego uczuć. - Ja w przyszłą sobotę - rzekł - pojadę do Kalińca do pani. Pani mówiła, żebym zabrał do prania bieliznę. Jak to z tą bielizną? Czy będziecie ją miały gotową? Felicja posmutniała teraz na twarzy, jakby przyjście Żarneckiej i ta rozmowa odzierały ją z jakiejś nadziei. - Toć - rzekła z wzgardliwym żalem - jeszcze do tej soboty prawie że dwa tygodnie. Bogumił jednak uważał, że już zaraz trzeba o wszystkim zacząć myśleć. Chodził tam i z powrotem. Ożywił się i rozweselił. - A żeby nie zapomnieć - mówił - że mam wziąć jabłka dla dzieci. Trzeba będzie jutro za pamięci znieść ze strychu ten zamykany koszyk. I tak już ciągle coś kazał szykować, a myśl o tych przygotowaniach łagodziła rozłąkę. Po kilku dniach takiego bytowania, jadąc konno koło granicy Pamiętowa, Bogumił spotkał dawno nie widzianego Leona Woynarowskiego, zdążającego dokądś na obitej skórą linijce. Pan Woynarowski przywitał się z właściwą sobie roztargnioną tkliwością: - Dzień dobry kochanemu sąsiadowi. Jeżdżę, patrzę i obliczam swoje straty - dodał z uroczym uśmiechem. - A ja jestem słomianym wdowcem - pośpieszył oznajmić Niechcic. - Żona mi się ostatecznie przeniosła z dziećmi do miasta. I jakby w obawie, że to nie zostanie właściwie zrozumiane, zaczął nie pytany objaśniać. - Długo zastanawialiśmy się - mówił - ale ja ostatecznie zdecydowałem, że dla dzieci tak będzie lepiej. Są razem z matką i zawsze to mniej kosztuje, niż kiedy by się je trzymało na stancji. A i ja też... Chciał powiedzieć coś w rodzaju "baba z woza, koniom lżej", ale to mu już przez usta nie przeszło. Zawsze sobie wyrzucał, że nie potrafi żartować z żony, tak jak to czynią wszyscy, ale nie mógł pod tym względem natury swojej zmienić. Powtórzył tylko raz jeszcze: - Tak więc postanowiłem, by zamieszkała w mieście. Na Woynarowskim, który całe życie przeżył w rozłące z żoną, ta wiadomość nie zrobiła wrażenia. Nie znał też prawie wcale pani Barbary. - Jeżeli tak - zaszemrał tylko serdecznie - to niech sąsiad przyjedzie jutro na winta. Skleimy jakoś partię, zrobimy małego robra. A jak się nie da, to jest teraz u mnie najmłodsza córka. Taki z niej gracz, co prawda, jak ze mnie panna, ale to nic, zagramy we troje "z dziadkiem". Lecz Bogumiłowi wydało się, że każdy krok, uczyniony w kierunku życia na własną rękę, odwleka tę sobotę, w którą miał jechać do Kalińca. Podziękował, przeprosił, wymówił się jakimiś terminami i obiecał na przyszłość. Przyśpieszana wszelkimi sposobami owa sobota zdawała się coraz dalsza, jak wszystko, na co się czeka. W poniedziałek było do niej niezmiernie blisko, a w czwartek zrobiło się znowu jakby daleko. Mimo że Bogumił miał już przez mleczarza wiadomości od rodziny, niepokoił się i myślał, co też tam u swej Barbary zastanie. Stworzy ona tam pewno świat, w którym jemu będzie obco i ciężko. Tak pragnęła się przeprowadzić, tyle się namarzyła o tym życiu w mieście. - No więc ma wreszcie, czego chciała - myślał. - Chyba się czuje szczęśliwsza? Może to ją uczyni weselszą, pogodniejszą? Może czulszą? Co do tej soboty również nie był zbyt pewny siebie. Umówił się był, że przyjedzie w niedzielę rano. Chciał wcześniejszym przybyciem zrobić niespodziankę i nie wiedział, jak będzie przyjęta. Gdy o zmroku wysiadał z naładowanej bryczki przed żółtą kamienicą na Raciborskim Przedmieściu, serce mu biło. - Może zastanę gości - myślał idąc po schodach. - A może wszyscy wyszli? Może Basia zabrała dzieci do cukierni albo na jaką wizytę. Nie. Pani Barbara była w domu i była sama. - Jak to? - zapytał zdziwiony. - Dzieci nie ma? A gdzie one po ciemku biegają? Na taki deszcz, na taką niepogodę? - Nie wiem - odparła. - Cóż ty myślisz, że ja mogę je upilnować? I zresztą trudno, żeby takie duże dzieci wciąż trzymać w domu. Przecież mają kolegów, koleżanki. Bogumił zdziwił się tylko, że pani Barbara, która do niedawna w Serbinowie odchodziła prawie od przytomności, kiedy dzieci zniknęły jej z oczu, tutaj się o nie jakoś nie boi. - Mój kochany - rzekła cokolwiek urażona. - Jeżeli się mieszka prawie na pustkowiu, jeżeli wkoło nie ma żywego ducha i jeżeli w dodatku wszędzie są stawy - to w takich warunkach nic dziwnego, że się wciąż bałam. Bogumił chciał powiedzieć, że w Kalińcu po całym mieście snuje się przecież rzeka, lecz dał spokój. Nawet przeciwnie, poparł wywód pani Barbary dodawszy: - No, oczywiście. I zresztą dzieci są coraz starsze. Ale po chwili wrócił do poprzedniego tonu i rozglądając się spytał: - Emilka także nie wiadomo gdzie poszła? - Emilka wiem, gdzie poszła - odpowiedziała pani Barbara dobitnie i rzeczowo. - Emilkę sama posłałam do sąsiadów, żeby się bawiła z jedną małą. Bo o ile jest w domu, to ciągle nudzi, żeby wracać do Serbinowa. I już milcząc usiedli po obu stronach stołu. Niechcic zapalił. Natomiast pani Barbara nie chciała palić, co było niedobrym znakiem. Siedziała z brodą wspartą na dłoni i spod schylonego czoła spoglądała na Bogumiła wzrokiem żałośnie szyderczym. Po pewnym czasie rzekła: - Ja Tomaszka i Agnisi to właściwie wcale nie widuję. Ich nigdy w domu nie ma. W połowie tego zdania jej niski głos załamał się i zabrzmiał cienko jak skarga. Wstała porywczo i chodząc po pokoju dodała: - Tomaszkowi trzeba męskiej ręki, ręki ojca. Albo w ogóle obcej. Ja nie wiem, czy dam sobie z nim rady. Niechcic walczył przez chwilę z pokusą, żeby przypomnieć żonie, jak mu tłumaczyła blisko przez rok, że Tomaszek bez matki i śród obcych zupełnie się w mieście rozpuści. Ale wiedział, że jeżeli to powie, pani Barbara uzasadni swoją nową opinię tak samo przekonywająco i nieodparcie, jak potrafiła uzasadnić tę dawną. Milczał też i dlatego, że był zmartwiony. Tak więc wygląda przeniesienie się matki do miasta dla dobra dzieci. Co gorsza, pani Barbara tak mówiła i tak patrzyła, jakby to on był winien. Zaczynał niemal wierzyć, że prawdą było to, co mówił Woynarowskiemu, zaczynał czuć się odpowiedzialny za całą tę przeprowadzkę. Co prawda sprawa z dziećmi nie wydawała mu się taka bardzo okropna. Uważał, że dzieci powinny ciągnąć dokądkolwiek, byle do świata i do ludzi. Jeżeli się smucił, to ze względu na panią Barbarę, że ich znowu nie ma przy sobie. Bo widział, że chociaż o nie się już nie trwoży, ale cierpi. A może tylko udaje, że się nie trwoży. Zapragnął się dowiedzieć, czy przynajmniej sama dla siebie rada jest z pobytu w Kalińcu. - Zawsze - powiedział - tu wam lepiej. W Serbinowie już taka czarna jesień. Takie błoto... - A cóż takiego błoto? Jeżeli ma się dobre całe kalosze, to cóż mnie może to szkodzić. - No... rozumie się, że nic - zgodził się śpiesznie Bogumił, a gdy mu podano herbatę, przypatrzył się służącej, która ją wniosła, i powiedział: - Ale dziewczynę przynajmniej masz miłą i zdaje się na miejscu. - Owszem - przyznała pani Barbara z przymusem - dziewczynę znalazłam wcale niezłą. - Widzisz. A to jedno właśnie cię niepokoiło, że się wszystko rozbije o brak dobrej służącej. Pani Barbara tym razem nie uważała, żeby o to się mogło coś rozbić. - Służąca - rzekła niewesoło - to rzecz najmniejsza. - Bardzo dobra herbata - pochwalił wobec tego Bogumił. - Masz więc chociaż przynajmniej tę wodę od pomnika. Pani Barbara aż w ręce zaklaskała i aż się nawet roześmiała. - Nie - wykrzyknęła - co ty jesteś za człowiek, przecież ty nic nie czujesz! Nie czujesz, że pijesz świństwo? Studnia koło pomnika nie działa. Tam przerabiają skwer czy coś, jednym słowem, że już dawno zamknięta, a my musimy używać okropnej wody ze studni w drugim podwórzu. Bogumiłowi zrobiło się żal, że Basi wszystko, czego najbardziej pragnie, wszystko, na co się cieszy, obraca się zawsze w niepowodzenie. Może jednak nie wszystko. I chcąc to jeszcze sprawdzić zapytał: - Ale nie siedzisz przecież tak zawsze sama? Widujesz przecież ludzi? Nie siedzisz - powtórzył - zawsze sama? - Owszem - stwierdziła pani Barbara wyniośle. - Siedzę tak zwykle sama. I wcale do tego nie dążę, żeby kto u mnie bywał. Byli u mnie Ostrzeńscy i Holszańscy. Owszem, bardzo dobrze. Ale wcale do tego nie dążę. Zwłaszcza teraz, kiedy wciąż myślę o Julianie i o tym biednym Lucjanie. A Michasia, wiesz, co opowiada? Że Julian umarł w nędzy. Pochowali go na koszt klubu. - No tak - westchnął Bogumił. - Ja zawsze - oświadczyła pani Barbara - lubiłam samotność i ciszę. Czy możesz powiedzieć, że się kiedy w domu rwałam gdzie z wizytami? O ile miałam czas wolny po południu czy kiedy, to przecież najchętniej przesiadywałam w domu albo czytałam, albo robiłam ząbki... Tak, to prawda, że w żadne określone miejsce, na żadną zaproponowaną wizytę pani Barbara nie chciała nigdy jechać. Bogumił pomyślał to, a głośno rzekł: - Ale było ci ciągle przykro. Mówiłaś, że się u nas świata nie widzi... Że w mieście jest się więcej pomiędzy ludźmi. - Kiedy my się nigdy nie zrozumiemy - rzekła z pobłażaniem, ale i niecierpliwie. - Toteż jestem - dodała - pomiędzy ludźmi. Mówiłam, że lubię, jak ludzie są naokoło, ale nie żebym ja komu albo ktoś mnie miał wciąż deptać po piętach. - A oprócz tego - snuła dalej swoją myśl - ja bym, owszem, nieraz i wyszła dokąd, ale tu się trzeba zaraz a to ubierać, a to mieszkanie zamykać. Nie to co na wsi, gdzie biorę chustkę i już jestem na dworze. - Ja rozumiem, rozumiem - zapewnił skwapliwie Bogumił powściągając się z całej siły, aby nie powiedzieć, że dotąd słyszał zawsze tylko: "nie to co w mieście". Zrozumiał w istocie jedno: że jakieś rachuby i nadzieje zawiodły panią Barbarę i że znów nie znalazła ona warunków, w których mogłaby czuć się dobrze. Chociaż ciągle mówiła "owszem" i "tak" i chociaż stosunek do świata, jaki tu wykładała, zdawał się Bogumiłowi rozumny i bliski jego własnym poglądom - to jednak widać było, że się czuje bardziej poszkodowana niż zwykle. Tym razem jednak Bogumił nie był skłonny uważać tego za okoliczność niepomyślną dla ich pożycia ani nawet za objaw ogólnego usposobienia pani Barbary. Tym razem tłumaczył sobie to wszystko na dobre. Myślał, że jeżeli jej się życie w mieście nie spodobało, to zatęskni do domu, a może i do niego. Na razie jednak siedział, pił herbatę, palił i sam tęsknił. Tęsknił, żeby powiedzieć: "Powróć do Serbinowa. Ja tam bez ciebie uschnę". Dopiero jednakże kiedy dzieci nadeszły, kiedy się zrobiło i głośno, i wesoło i kiedy nie było już więcej mowy o niczym innym, jak o tym, co słychać w Serbinowie, odważył się coś w tym rodzaju powiedzieć: - Mamusia - oświadczył - jest bardzo ładna. W gruncie rzeczy nie wiedział, czy ona ładna, ale jemu tak się wciąż podobała. Oczy jej tak się srebrzyły, nosek był taki hardy, jasne usta w nasrożonym obliczu wyglądały tak czysto i niewinnie, w niskim głosie coś tak chrzęściło przejmująco niby w dojrzałym zbożu. Nie był nigdy, nawet za młodu, skłonny do czułych porównań, ale gdy patrzył na panią Barbarę, przeobrażał się duchem niby w pieśniarza układającego zwrotki na swoją ukochaną. Tyle rzeczy było w tej Basi, które mogą uprzykrzyć człowiekowi urodę najpiękniejszej kobiety. Tymczasem, co na nią spojrzał, to wszystko to zdawało mu się omyłką. Prawdą była tylko ta twarz i te w niej zapowiedzi, które się nigdy nie spełniały. Nie wierzył ni słowom, ni uczynkom. Wierzył tej twarzy, wierzył tej gorzkiej urodzie. Doszło jednak do tego, że jeśli jej chciał coś o tym wszystkim powiedzieć, to nie wprost mówił, tylko niby do dzieci. Zauważył, że ona w tej postaci milej to przyjmowała, niż gdy mówił na osobności. W tej chwili przecież nie mógł poznać, czy było jej przyjemnie, bo dzieci właśnie zaprzątnęły ich na całą resztę wieczoru. Po kolacji Agnisia zamyśliwszy się oświadczyła, że właściwie powinna by iść jeszcze do jednej koleżanki, gdyż spostrzegła, że nie wie, co zadane z historii. Koleżanka ta mieszka daleko, aż na pensji u pani Wenordenowej. Ale idąc prędko można być za godzinę z powrotem. - Ciągle chodzisz do tej pani Wenordenowej - westchnęła pani Barbara. - Ty pewno znowu się martwisz, że już nie jesteś u niej, tylko w domu. Agnisia odpowiedziała zniechęcona: "Już nie pójdę, nie pójdę". Lecz gdy to zostało zażegnane, okazało się, że Tomaszek nic jeszcze na jutro nie przygotował, a chce iść na podwórze zobaczyć Klimeckiego, który tam z końmi nocuje. Poskromiony, siadł ponuro do lekcyj, a niebawem wstawszy oznajmił, że już. Dużo czasu upłynęło, nim się dał przekonać, że jeszcze nic nie umie. Na koniec dzieci zaczęły się zbierać do snu, tylko Emilka ociągała się, chciała jeszcze posiedzieć przy ojcu. Bogumił całował ją i mówił: - No, przecież nie mogę ci już opowiadać bajek do snu, jak wtedy, kiedy byłaś małą dziewczynką. Mimo to, gdy dzieci już leżały, poszedł do ich pokoju i przechadzając się zagadywał: - No, więc jakże to: był pasterz, który mieszkał w górach... A one zaśmiewały się z tego wspomnienia dzieciństwa. Potem Bogumił przeszedł do pokoju zwanego gabinecikiem, gdzie mu pościelono na otomanie. Pani Barbara przyszła także, żeby, jak mówiła, zobaczyć, czy dobrze pościelone. I w istocie okazało się, że po to jedynie przyszła. Nie chciała też o niczym innym rozmawiać, tylko o dzieciach. Bogumił, ożywiony niedawno tak ładnie zbudzonymi nadziejami co do ich pożycia, o mało się na nią straszliwie nie rozgniewał, o mało nie odwrócił się i nie powiedział: - Jeżeli nie chcesz mnie, to w takim razie idź sobie, niech cię na oczy nie widzę. Ale tak może bezkarnie zrobić tylko ten, kto już wypróbował w kochaniu swoją najmilszą, kto zaznał jej pokory, kto ją miał proszącą pieszczotami o przebaczenie za chwilę obojętności. On jednak wciąż jeszcze bał się ją zrazić, wciąż ją jeszcze oszczędzał, wciąż jeszcze się spodziewał jakiejś najważniejszej, nigdy nie uiszczonej daniny. Wrócili łagodnie do rozmowy o dzieciach. Pani Barbara skarżyła się: - One właściwie kochają nas tylko w Serbinowie - mówiła. - Poza Serbinowem możemy dla nich nie istnieć. Przynajmniej ja. - Tak źle nie jest - zaprzeczył - a zresztą - cóż. Są przywiązane do warunków, w których się urodziły i wychowały. Rzadko się zdarza, żeby ktoś inaczej kochał rodziców. - A przy tym - dodał smutno - jakże nas mają kochać, kiedy i my się nie kochamy. - Jak to? - zlękła się pani Barbara. - Przecież ty zawsze mówisz, że mnie kochasz. Bogumił roześmiał się boleśnie. Oto jak wyglądała jej troska o ich miłość! - Kocham, kocham - powiedział niby do dziecka. - I dobranoc, bo już bardzo chcę spać. Odeszła z żalem, że z nią nie chce dłużej rozmawiać. - Trudno - pomyślał - trudno. Tak więc pozostał prawie równie samotny jak wczoraj w Serbinowie. Jednak nazajutrz wstał całkiem dobrej myśli. W gruncie rzeczy zżył się już ze swoim prawie że ciągłym celibatem. Jeżeli co mu robiło różnicę, to to, że się czasami wstydził, bo mu się wydawało, że wszyscy inni są pod tym względem z żonami swymi szczęśliwi, a tylko on jeden jakiś upośledzony. Nie był wszelako żadnym zwierzem ani dzikusem, żeby nie umiał powściągać swych pożądań, żeby myślał, że wiecznie się w to wdawać jest najważniejszą sprawą w życiu mężczyzny. Teraz, kiedy przespał wczorajszy żal cielesny, oceniał to, że Basia tak długo z nim rozmawiała, że się jej nie chciało od niego odejść. A jeszcze i przez całą niedzielę była także i dobra, i wesoła. I naprawdę tym tylko zdawała się być zmartwiona, że on po południu odjeżdża. Mówiła kilkakrotnie do dzieci: - Bądźcie grzeczne, ojciec niedługo odjedzie i znów będzie tak smutno. - Przy obiedzie też uważała ze zdenerwowaniem, czy nie wziął czasem "złego kawałka". Więc jednak, jednak, jeśli było jej źle w mieście, to widać źle bez niego. Taki był z tego powodu uradowany, że nawet się nie smucił przy pożegnaniu. I gdy ruszył w drogę do Serbinowa, myślał tylko, czy jutro będzie padało i kiedy można będzie młócić stogi. Dojeżdżali do krańców miasta zdążając ku szosie boczną, nie brukowaną uliczką. Pod kołami od czasu do czasu rozlegał się szelest kałuży. Krzywe, brunatne domki zbiegały się ku sobie, a w wylocie pomiędzy nimi widać było jaskrawozieloną oziminę, nad którą świeciło jako metal - blade pasmo przedwieczornego nieba. Nad uliczką kłębiły się płowe i sine chmury, faliste jak na wiosnę. Deszcz chwilowo nie padał, lecz świat cały był mokry. W uliczce było pusto. Tylko dziewczyna w chustce skakała przez kałuże, a przed końmi szedł człowiek niosący szatkownicę do krajania kapusty. Zdawał się być raczej kanciastym, sunącym w dal przedmiotem niż człowiekiem. Ogromna deska sprzętu zakrywała go z jednej strony, stercząc ukosem nad głową, z drugiej strony pod pachą tkwił drewniany ubijacz. Słysząc za sobą konie, człowiek ów zeszedł na bok, stanął i dał się wyminąć. Niebawem wolant Niechcica zadźwięczał ostro na szosie. Świecące pasmo nieba skryło się na powrót pod chmurami. Nastawał zmierzch. Zawiało mgłą i polem. Przesunął się sztywny budynek, potem dwa ciche rozcapierzone drzewa. Gdy już Niechcic był prawie w połowie drogi, naprzeciwko rozległ się posuwisty bełkot długiego szeregu wozów. Klimecki zjechał na stronę i wlókł się z wolna złym i wyboistym brzegiem szosy. Zaczepiał ze zgrzytem o pryzmy kamieni. Wozy mijały ich. Były to drewniane hele naładowane burakami. Każda miała do boku przymocowaną latarkę w drucianej klatce. Cienie drutów i brudnożółte światła latarń błąkały się niemrawo po polu i szosie, wyjawiając spośrodka nocy to lśnienie błota, to drzewo, to buty woźniców, gdyż ludzie wiozący buraki szli przeważnie przy koniach. - Skąd te buraki? - zaciekawił się Niechcic. Uważali widać to nawiązanie rozmowy za pożądane, bo aż kilku z nich odpowiedziało razem jak chór: - Z Gawlic! Gdy już wyminęli buraki, Bogumił się wyprostował, ocknął się całkiem z drzemki, która nim była owładnęła. Miał ochotę powtórzyć usłyszaną odpowiedź, i to powtórzyć na melodię jakiejś piosenki. "Z Gawlic, z Gawlic - z tych Gawlic" nuciły jego myśli. Było mu tak, jakby na świecie nie było słów i mowy, lecz tylko śpiew. Szerzyła się w nim niebywała radość i przeświadczenie, że nie posiada żadnych a żadnych zmartwień. Mokra noc naokoło zdała mu się nagle pełna zapowiedzi i obietnic, i woni, prawie jak noc wiosenna. Czuł się tak, jak musi czuć się niemowlę, kiedy po raz pierwszy pobiegnie własnym krokiem, szczęśliwe, że biegnie i że żyje. Został zaraz obdarzony taką nadzieją wszystkiego najlepszego, takim weselem, że był w stanie dokonać niepodobnego - obdzielić tą radością Basiunię. Bo gdy usiłował zrozumieć, co znaczy ten przypływ szczęśliwości, to łączył go tylko z Barbarą, brał go za dobrą wróżbę na resztę ich życia razem. W odblaskach tego usposobienia przybył do Serbinowa i dowiedział się od Felicji, że pan Woynarowski przysyłał wczoraj prosić, aby pan dziś wieczór przyjechał do Pamiętowa. Na razie wydało się to Bogumiłowi prawie że niemożliwe. Dzisiaj? Skądże? Tak zaraz po powrocie z Kalińca? I znowu pewno chodzi o tego winta. Bogumił kart nie lubił, rzadko grywał, uważał, że to dobre dla próżniaków, dla panów, jak nazywał wzgardliwie swą dawną sferę, on, człowiek podupadły i nie mający majątku. Zresztą chyba już za późno - zawsze to blisko dwie wiorsty. Lecz w gruncie rzeczy zaproszenie to trafiło na chwilę, w której nie znalazł w sobie prawdziwego sprzeciwu. Tak że, niby to nie chcąc, kazał sobie jednak podać swoją bryczuszkę i nie biorąc człowieka - pojechał. Po drodze przypomniał sobie, że Woynarowski tamtym razem wspominał coś o córce. Nie myśląc o niej, Niechcic wyobrażał sobie, że to będzie taka mniej więcej dziewczynka jak Agnisia. Spodziewał się, że może z jej powodu da się pomówić o sprawach kształcenia dzieci. Już zajeżdżając przede dwór w Pamiętowie, uprzytomnił sobie, że jednak ta córka musi już być chyba dorosła, bo Woynarowski mówił, że grywa w karty. Zaś gdy się znalazł w salonie, zobaczył, że w istocie nie była to już dziewczynka jak Agnisia - że była to już panna. 18 Od owego wieczora Bogumił zaczął często bywać w Pamiętowie. Przyzwyczaił się do gry w winta i chociaż w dalszym ciągu nie znajdował w niej szczególnego upodobania, uważał ją z jakichś niejasnych dla siebie samego powodów za odpowiedni obecnie sposób spędzania czasu. Grali zazwyczaj ze starym księdzem z Małocina i z jego gospodynią, prostą, a mającą pretensje, niemiłą osobą, którą tylko namiętność do kart pozwalała cierpieć przy wspólnym stole. Grała jak na złość dobrze, tak że była nawet pożądana. Panna Ksawera mówiła, że ma karty w pogardzie. Z uwag jednakże, które czyniła, wszedłszy czasami do salonu i zbliżywszy się ku grającym, widać było, że zna się, owszem, na wincie i że musiała się tylko zniechęcić do tej rozrywki z jakichś ubocznych względów. Czasami przychodziła, nie żeby popatrzyć, ale aby zamienić z ojcem kilka słów, najczęściej w jakiejś domowej sprawie. Mówiąc do ojca patrzyła zwykle na Bogumiła i uśmiechała się, jakby chciała go udobruchać za przerywanie partii, chociaż właśnie jemu ta przerwa nie czyniła różnicy. Natomiast proboszcz zżymał się wtedy gniewnie i pierwszy przywoływał grających do porządku. - No, moi państwo - wołał - prędzej, prędzej! Kończmy tour. - Ksiądz grał w ogóle z irytacją, nie pozwalał na żadne uboczne pogawędki. - Tu trzeba - narzekał - uważać, a nie rozmowy toczyć. Zwykle jednak panna Ksawunia dawała się słyszeć tylko z daleka, ze stołowego pokoju, gdzie krzątała się ze służącym Aleksandrem koło kolacji. - Niech Aleksander otworzy butelkę - dobiegał czasem jej głos, a najczęściej nuciła coś śród brzęku szklanek i kieliszków. Nuciła, zdaje się, po francusku, zawsze prawie na jedną i tę samą melodię. Bogumiłowi Ksawunia z początku jakby zawadzała. Czuł się skrępowany obecnością tej młodej panny, której w żaden sposób nie mógł uważać za dziecko, gdyż mimo młodego wieku wyglądała na bujną, rozwiniętą kobietę. Męczyło go też to uparte przypatrywanie mu się. Nie czuł się już na wysokości tych młodzieńczych spojrzeń, a nie był jeszcze tak stary, aby mu to nie robiło różnicy. Po pewnym czasie powiedział sobie jednak, że to jest właśnie u niej oznaka dziecinnego usposobienia, jak to bywa, że dzieci wszystkiemu się ciekawie przypatrują. I w ogóle doszedł do przekonania, że pomimo dorosłego wyglądu była jeszcze dziecinna i zachowywała się w sposób swobodnie naiwny, tak że się z nią w końcu oswoił. Uroda Ksawuni zdawała mu się nie bardzo harmonijna: czoło było za wysokie, nos niezbyt foremny, broda trochę za krzepka, ale głowa czarownie mieściła się na powabnej szyi, włosy wdzięcznie się rozwiewały, a cała postać była gibka i smukła. Myślał jednak, że Agnisia za jakie cztery, pięć lat będzie tak samo przystojna, a może nawet ładniejsza, bo ma drobniejsze rysy, co wolał. Czasami Bogumił nudził się przy grze w karty. - Już więcej tam jeździć nie będę - postanawiał wróciwszy do domu. - Te późne kolacje, to wysiadywanie po nocach, to nie dla mnie, co muszę wstawać ze świtem. Jednakże gdy Wojnarowski znów przysłał zaproszenie, Bogumiłowi nigdy nie brakło ochoty, żeby pojechać. Pewnego dnia partia się nie skleiła, ksiądz dał znać w ostatniej chwili, że nie przyjedzie, Bogumił spędził parę godzin z Ksawunią i Woynarowskim. Najpierw chodzili we troje na spacer, a reszta czasu zeszła na rozmowie, a właściwie na tym, że Woynarowski mówił, a Bogumił go słuchał. Pod tym względem pan Woynarowski też nie zmienił się od tamtych czasów, kiedy go po nastaniu do Serbinowa poznali. Mówił zawsze z wielkim upodobaniem i do kogokolwiek bądź. Dzielenie się z drugimi swym stanem posiadania umysłowego zdawało się być dla niego największą przyjemnością, było też jedynym objawem jego życzliwości do ludzi. Jeżeli w czyimś towarzystwie milczał, to znaczyło, że mu się dana osoba wyjątkowo nie podobała. I z wyglądu też się pan Woynarowski nie bardzo zmienił, chociaż miał już lat około sześćdziesięciu pięciu. Był siwy i poważnie chory na serce, ale jego podłużna, wygolona twarz, pieszczotliwy uśmiech, błękitne oczy i szczupła postać zachowały w sobie coś młodzieńczego. Nie był w niczym podobny do ogorzałej szlachty, zajętej przysparzaniem bogactw albo robotą w polu. Cerę miał nieopaloną, chorobliwie delikatną, uścisk ręki długi, znaczący i ciepły. Zdawał się należeć do tych wytwornych panów, których życie upływa aż do końca na czułych sentymentach. Tak jednak nie było. Zajmowały go głównie sprawy ogólne, oderwane, a z ludźmi obcował najchętniej za pomocą rozmowy, a raczej za pomocą wykładania im swych poglądów i myśli oraz swej wiedzy o świecie. Zdawał się nie mieć ni stosunków, ni potrzeb osobistych, a może ta dziedzina stanowiła wstydliwą stronę jego życia. Z żoną, z którą dawno się rozszedł, miał oprócz Ksawuni dwoje dużo starszych od niej dzieci, syna i córkę. Dzieci te nie żyły z nim w przyjaźni, trzymały stronę matki i w związku z tym, ku podziwieniu sąsiadów, z których każdy postąpiłby w danym wypadku całkiem przeciwnie, pan Woynarowski, jak tylko dorosły, wypłacił im przypadającą na nie część dziedzictwa. To oraz sumy płacone żonie, z którą nie uzyskał rozwodu, lecz tylko separację, było jednym z powodów obdłużenia Pamiętowa i związanych z tym, wciąż jeszcze nie zrealizowanych zamiarów parcelacyjnych. Kłopotów zresztą i poza tym było niemało, gdyż pan Woynarowski gospodarstwem się nie zajmował, chociaż nie brakowało mu i wiedzy rolniczej; mógł godzinami mówić na każdy poruszony przez Bogumiła temat, dotyczący hodowli czy uprawy. Owe starsze dzieci żyły już w stadłach małżeńskich, gdzieś w Rosji, bodaj że nawet azjatyckiej - i oto było niemal wszystko, co na ogół wiedziano o życiu osobistym pamiętowskiego dziedzica. Raz jednak zdarzyło się słyszeć Bogumiłowi, że w młodszych latach trafiały mu się nieodpowiedzialne i kłopotliwe przygody. Mogło to być prawdą, gdyż nie było, jak się zdaje, harmonii między życiem jego ducha i ciała. Ciało wiodło samopas niewybredny swój żywot, gdy dusza przebywała ciągle śród wyszukanych myśli. Obecnie jednak pan Woynarowski utrzymywał jedynie związek przyjaźni z niejaką panią Wandą Bronimską, osobą młodszą od niego, ale także już siwą. Była to znana Niechcicom z widzenia, poważna, piękna dama, wdowa po sławnym niegdyś w stolicy uczonym prawniku, która, jak mówiono, właśnie dla pana Woynarowskiego zamieszkała po śmierci męża w Kalińcu. Dom jej, pełen przedmiotów sztuki i książek, był miejscem, gdzie pan Woynarowski miał podobno na piętrze swój stały gościnny pokój i gdzie często całymi tygodniami przebywał. Bogumiłowi kiedyś dawniej pan Woynarowski wydawał się ze swej uczoności podobnym do Daniela Ostrzeńskiego, lecz teraz, poznawszy go bliżej, uważał, że jest on jednak inny. Daniel był kopalnią liczb i dat, znał dzieje świata jakby od strony faktycznej; Woynarowski miał i pod tym względem niemało wiadomości, ale był raczej studnią rozmaitych idei, badał psychologiczne, społeczne, duchowe oblicze każdego zjawiska. A odkąd zeszli na te tory i okazało się, że Bogumił jest podatny do słuchania, karty usunęły się na drugi plan, zwłaszcza że proboszcz zaczął niedomagać i nie przyjeżdżał, tak że czas upływał na mówieniu. Bogumił nie był przyzwyczajony do filozofowania, toteż choć słuchał z zajęciem, prędko się jednak nużył. Wytężał wtedy wszystkie siły, aby podążać za biegiem trudnych myśli pana Woynarowskiego i aby nie uronić ani słowa. A czasem dawał za wygraną i wypoczywał po prostu wśród szmeru zawiłych wywodów. Zawsze jednak była w nim jakaś dobra wola słuchania, która sprawiała, że pan Woynarowski, mimo wszystko, lubił się przed nim wypowiadać. Bogumił miał nieraz chęć zagadnąć sąsiada o jego stosunki rodzinne, bo chociaż nie odznaczał się ciekawością w tym kierunku, ale z jego natury wynikało, że takie jakieś konkretne sprawy najbardziej zbliżały go z ludźmi. Ale pan Woynarowski tak nigdy nie objawiał chęci do poruszania tego przedmiotu, że Bogumiłowi było o tym równie trudno mówić, jak kiedy by miał uczynić wyznanie miłosne komuś nie dzielącemu jego uczuć. Raz jednak, przybywszy do Pamiętowa, Bogumił natrafił na chwilę, gdy panna Ksawera wybierała się jechać do miasta. Stali przez chwilę we troje w przedpokoju, a Woynarowski zaczął mówić, że pragnie zorganizować jakieś życie towarzyskie dla córki, gdyż musi ona się nudzić na wsi. Wtedy to pierwszy raz mówił do Bogumiła o córce. Dotąd Bogumił wiedział o niej tylko jeszcze z dawniejszych lat, że się wychowywała u matki, a teraz z ubocznych napomknień wnioskował, że niedawno skończyła w Warszawie pensję. W jakim celu i na jak długo przybyła do ojca i co ma dalej robić, o tym się nie mówiło, jakby sprawy, którymi inne rodziny zajmują się rade nawet przy gościach, tu zgoła nie istniały. Wątpił, aby na tym pustkowiu zamierzano wydać ją za mąż i aby po to wysłano ją tu ze stolicy. Panna Ksawunia też widać nie była spragniona uciech, które do tego wiodą, bo na słowa ojca odpowiedziała: - Tusio najlepiej wie, że ja mam zabaw i towarzystwa dosyć. Ja - dodała z ożywieniem - jestem bardzo kontenta z tu obecnego towarzystwa. - Bagatela - westchnął pan Woynarowski - my jesteśmy dla ciebie za starzy. - Nie - odparła z urazą i spojrzała ostro na Bogumiła. - Ja tego nie uważam. Kiedy potem panna Ksawunia odjechała, Bogumił pomyślał, że ona często powtarza - ja - nawet tam, gdzie by się bez tego słówka obeszło. Bogumił zanotował to sobie w pamięci, choć w ogóle nie miał zwyczaju zapamiętywania, jak kto mówi. Pomyślał jeszcze, że przed chwilą rozmawiała z nim jak światowa dama. - Nie zawsze - rozważał - przemawia takim tonem. Czasem odzywa się, jakby była małą, dziką dziewczynką. Następnym razem, kiedy Bogumił zjawił się w Pamiętowie, pan domu powiedział: - Chodźmy do żółtego pokoju. Żółty pokój był znacznie mniejszy od szafirowego, w którym zazwyczaj grywali w karty. Ściany były tu zawieszone starą, srebrzącą się czerwienią wschodnich makat i szalów, na których połyskiwała kosztowna broń po pradziadkach. Pan Leon zaczął tę broń pokazywać, zdjął ze ściany karabelę oprawną w czarny jaszczur z misternie cyzelowaną, złoconą w ogniu rękojeścią - i opowiadał jej dzieje. Była już od XV wieku w rodzie Woynarowskich i przechodziła zawsze na drugiego syna. Wkrótce, powiesiwszy ją z powrotem, pan Leon zaczął wykładać dzieje broni siecznej, potem dzieje uzbrojenia w ogóle, w związku z rozwojem lub upadkiem instynktów wojowniczych; następnie, chodząc po pokoju i na nikogo nie patrząc, jął rozpatrywać, czym się różni wojowniczość od rycerskości, jak dawno te pojęcia istnieją i kiedy które czemu odpowiadało. Bogumił nie mógł uważać, ponieważ dręczyło go pytanie, na kogo przechodziła karabela, jeżeli nie było drugiego syna. Nim jednak zdołał się o to zapytać, pan Woynarowski przeszedł do innych zagadnień. W jakimś miejscu jego wywodów Bogumił nagle usłyszał coś, co go zajęło, i zaczął na powrót uważać. Odeszli od ścian i usiedli. Panna Ksawunia przyniosła wino i papierosy i pozostała przy rozmowie, jakby chciała zaświadczyć o prawdzie tego, co była powiedziała, że jest z ich towarzystwa kontenta. Pan Woynarowski mówił: ...bo my jesteśmy, nieprawdaż, starym rodem, ale chylimy się pomału do ruiny i ja bardzo żałuję, że pan wtedy nie kupił Pamiętowa, gdyż przy nas to się już nie ostoi. Żadne z moich dzieci tu nie osiądzie i ten Pamiętów traci wciąż na wartości. Jesteśmy rodziną, w której rękach już prawie od trzech pokoleń, jak by powiedzieć, dobra doczesne topnieją. Nie przez katastrofy, ale wskutek tego, że za zdobytą przez wieki posiadania tak zwaną kulturę duchową i umysłową płaci się utratą instynktów posiadania. I utratą tego, co bym nazwał, jak by powiedzieć, instynktem gniazda. My już chcemy oprzeć swoje stosunki ze światem nie na tej podstawie, nieprawdaż, którą daje święte posiadanie i węzły familijne. Żyjemy niby na skraju między klasą ziemiańską a czymś, czego ciągle szukamy, a nigdy nie możemy znaleźć. Ja też szukałem sobie jakiegoś innego środowiska, innego świata, ale nigdy w żadnym nie czułem się dosyć u siebie. Przekonałem się, że wyjść ze swojej sfery jest łatwiej, niż wejść do jakiej bądź innej albo niż jaką nową stworzyć. Bogumił słuchał ożywiony. Nie było to dla niego całkiem jasne, ale czuł, że zostały potrącone sprawy, które go obchodziły. W tym, co pan Woynarowski mówił, było coś bliskiego dziejom jego własnego rodu. Nie potrafił należycie podjąć tego tematu, ale zamyśliwszy się rzekł: - Bo wyjść ze swojej sfery tylko duchem to jeszcze nic nie pomoże. Świat już jest taki... Dopiero widzi, że się coś stało, jak się stało w tym, co dotyczy ciała. Jak człowiek wszystko utraci, jak zostanie w jednej koszuli, jak go z domu wygnają... - Jak go z domu - powtórzył po chwili - wygnają, to wtedy dużo rzeczy przed nim niby to się zamknie, ale jeżeli go gdzie przyjmą, to już przyjmą naprawdę. Panna Ksawunia podniosła głowę, spojrzała na Niechcica, a potem odwróciła się w stronę okna i już do końca nie patrzyła na mówiących. Woynarowski, który tak rzadko zwracał uwagę na słowa swoich słuchaczy, przejął się nagle tym, co Niechcic powiedział. - Wiem - zawołał - kogo pan ma na myśli - siebie! Wiadomo, gdzie pana nie ma. Że nie ma pana śród ziemian. O tak, śród nich zostali tylko ci o najgrubszych instynktach, okrytych wzniosłą ideologią religijną i patriotyczną. Ten Krępski, o którym pan mnie opowiadał, to był może ostatni, co jeszcze serio brał to wszystko. Ale wracając do pana, gdzie pan jest? Czy należy pan na przykład do jakiego związku oficjalistów folwarcznych? Czy czuje się pan związany z tą, jakby powiedzieć, sferą ludzi? Widzi pan. Nie, kochany panie Bogumile. My jesteśmy napiętnowani, trędowaci wobec nowego świata, który nadejdzie z dołu i dla którego wszystkie nasze cechy, a nawet zalety, będą kamieniem śmiertelnej, nie do darowania obrazy. Już prędzej darują nam nasze błędy i nawet sami chętnie je powtórzą. Tak że, nieprawdaż, jedynym rozsądnym wyjściem jest pozostać samotnym w sensie życia doczesnego, a obcować z tą stroną ludzkości, która jest jedynie prawdziwym człowieczeństwem - z dorobkiem ducha i myśli. - Ale kiedy i to nie jest wyjście - zaczął się po chwili kłócić sam ze sobą. - Bo przychodzi mi na myśl, że to nasze bogactwo ducha, to też tylko stan posiadania i przywilej. Chcieć przewodzić z tego tytułu narodowi? Żyć tą całą kulturą, książkami, naukami - to jakby chcieć przewodzić i żyć z renty, co nam ją dały nasze majątki i nasze stanowiska. Nie - dodał prawie z rozpaczą - o ile się nie jest genialnym uczonym, nieprawdaż, czy poetą, to najlepiej chyba iść rąbać drwa albo zostać jakim wędrownym nauczycielem... Sam się roześmiał z tego pomysłu, a potem dodał: - I o ile pan nie został na spodzie, tam gdzie pan zapadł w młodości, to pan nie ma dziś żadnej swojej sfery. Bogumił, jak zwykle bywa w rozmowie, myślał o swoim i snuł swoje, powierzchownie tylko nawiązując do słów Woynarowskiego. - Mnie to nie przeszkadza - mówił. - Ja uważam, że nawet na najwięcej nieokreślonym stanowisku można pracować i być pożytecznym. Ja rzeczywiście dużo w życiu przeszedłem, ale może dlatego... może właśnie dlatego... - mówił, z trudem łowiąc wymykające się myśli - odzwyczaiłem się od uważania na te podziały ludzi według bogactwa czy tam, jak to się mówi, środowiska, czy nawet mądrości. Ja, będąc nieraz w niedoli, dzieliłem sobie ludzi na takich, co są gotowi do pomocy drugiemu, i na takich, co nie są do tego skłonni. A potem nie miałem nigdy czasu się zastanawiać, i tak zostało. Bo nieraz... Woynarowski znienacka przerwał: - To jest bardzo ważne. Ważniejsze, niż pan myśli. Może od tego zależy przyszłość świata. Znaleźć inną płaszczyznę podziału ludzi i łączenia ludzi. Właściwie zrobił to już raz chrystianizm... I rozpoczął historię wierzeń. Gdy wreszcie żegnali się już w przedpokoju, Woynarowski rzekł: - Pan ma śród swoich krewnych jednego, który jest pana gorącym wielbicielem. Może nie tyle pana, ile pańskiego ojca. Zbierał wiadomości o jego wygnaniu, a przy okazji doszło go to i owo o panu. Nazywa się Tytus Jerzy Niechcic. - To z podolskich Niechciców - rzekł Bogumił. - Ja ich nawet nie znam, tak że nie wiem, skąd on mógł o mnie co wiedzieć. A gdzie się pan z nim spotkał? - Spotkałem się z nim parę lat temu w Paryżu i przypadliśmy sobie do smaku. Mimo różnicy wieku, bo to młody człowiek, lat około trzydziestu. Zaraz... Mam nawet jego fotografię. Niech pan poczeka... I Woynarowski wrócił do pokoju, a po chwili zawołał stamtąd: - Aleksander! Proszę mi dać klucze od sekretery. Są na stoliku przy łóżku! Sztywny, o nieprzychylnym wyrazie twarzy Aleksander złożył futro, które miał podać Niechcicowi, i poszedł. Bogumił i panna Ksawunia stali w milczeniu. Bogumił wyjął i zapalił papierosa. Panna Ksawunia rzekła: - Pan świetnie ojcu powiedział. Świetnie. Ja też tak myślę. - Ja sądziłem... Sądziłem, że pani nas wcale nie słuchała. - Owszem. Ja słuchałam. Podeszła do Bogumiła i dotknąwszy rękawa jego grubej kurtki spytała: - Do czego ten guzik? - Do zapięcia paska, o, tak, żeby nie wiało w rękawy, jak jest wiatr - objaśnił rozbawiony. - Ja wiem - odparła, a Bogumił zapytał: - Dlaczego pani nie chce osiąść na wsi? Zamyśliwszy się oznajmiła: - Ja mam jechać na uniwersytet. Na medycynę. Pan Woynarowski wrócił do sieni z Aleksandrem. Nie znaleźli tej fotografii. Wobec tego sztywny Aleksander podał futro Niechcicowi, co uczynił zgrabnie i pieczołowicie, ale z tak wrogim wyrazem bladej, karawaniarskiej twarzy, jakby je nie podawał, ale zdzierał. Bogumił zdziwił się mimo woli, że sam nie włożył dawno tego futra, on, który tak nie znosił, by mu posługiwano. W ostatniej chwili, gdy siedział już na bryczce, zaproszono go na niedzielę na obiad. Bogumił przyjął zaproszenie, gdyż nie wybierał się w tę niedzielę do Kalińca. Obiad zjedzono wcześnie i po czarnej kawie panna Ksawunia wyciągnęła obu panów na spacer. Pan Woynarowski doszedł jednak tylko do końca ogrodu, gdyż od jakiegoś czasu czuł się znów gorzej na serce i dostawał duszności. - Nie, nie, proszę iść dalej - bronił się, gdy chcieli wrócić z nim razem. - Ja mam właściwie nakazane, by po obiedzie leżeć. - Bo zanadto się męczysz tym mówieniem! - zawołała za nim córka, gdy już odchodził. Bogumił i Ksawunia przy trzecich osobach często ze sobą rozmawiali, szło im zawsze miło i składnie. Bogumił był najpewniejszy, że tym razem pójdzie tak samo. Tymczasem, gdy się znaleźli sami na drodze, poczuli się tak, jakby im kto właśnie teraz dopiero kazał toczyć rozmowę przed tłumem widzów. Bogumił uganiał się myślą po wszelkich możliwych tematach, od których można by zacząć, ale żaden nie wydawał mu się odpowiedni. Z przerażeniem słuchał, jak, podmarzając, gruda chruści w ciszy pod ich nogami. Ksawunia zatrzymała oczy na psie, który im towarzyszył. - Ile - spytała - pies może przebiec wiorst na sekundę? - Pies? Na sekundę? - Na godzinę, chciałam powiedzieć - poprawiła się i przyśpieszyła kroku. - Pani dobrze chodzi - rzekł po chwili Bogumił. - Kobiety rzadko dobrze chodzą. Gdy panna Ksawunia usłyszała od Bogumiła, że dobrze chodzi, wnet zaczęła swobodnie i z łatwością rozmawiać. Pytała o to i owo z rzeczy spotykanych na drodze, o sterty, o to, co jest na tym albo na tamtym polu. Słuchała objaśnień patrząc uważnie na Bogumiła, który się dziwił, że za chwilę, mimo to, potrafiła zapytać o to samo. Niepostrzeżenie dotarli aż pod Serbinów. Stanęli nad wielkim stawem, jednym z tych, których pani Barbara tak nie lubiła. Za gładką, ciemną wodą bielały przez przejrzystą zasłonę nagich gałęzi ściany dworu. Częściowo odbijały się aż tu w stawie. Panna Ksawunia powiedziała, że kiedyś we wczesnym dzieciństwie jeździła tędy z rodzicami do Kalińca, lecz że pamięta to tylko niby przez sen. - Tu jest dziwnie uroczo - rzekła nagle po cichu. - Jakie to musi być szczęście mieszkać tu... nad tym stawem - dokończyła takim znaczącym tonem, jakby pod tymi słowami kryły się inne. Inne, które Bogumił raptem z całą pewnością w głębi siebie usłyszał. Nie uwierzył jednak, że je słyszał, przestraszył się i odepchnął to urojenie. - W Pamiętowie - rzekł - przecież daleko ładniej. - Nie - zaprzeczyła porywczo. - Wracajmy - zaproponował Bogumił - bo nie zdążymy przed zmrokiem. Dnie były krótkie i przeważnie pochmurne. Ale nie było prawie mrozów, a koło południa zawsze się na parę godzin wypogadzało. I tym razem niebo było zielonawobłękitne, a ogołocony z zieleni krajobraz rumienił się i złocił w słabym grudniowym słońcu. - Zupełna wiosna - rzekła rozglądając się panna Ksawunia. - Prawda? - Tak, bardzo ładny czas - potwierdził z przekonaniem Bogumił. Ksawunia raptem stanęła i kazała mu pokazać rękę. Nie chciał mówiąc, że na jego ręce nie ma nic ciekawego. - Prędzej - nalegała - bo się ściemni i nic już nie zobaczę. Pokazał tedy. Przypatrywała się to dłoni, to palcom, które zginała i rozginała. - I cóż tam pani wyczytała? - pytał zażenowany. - Ot, sobie ręka sterana życiem i pracą. - Potwierdziło się to, co przypuszczałam - odparła grobowym głosem. - Pan musi być szalenie szczęśliwy - dodała. Zdziwił się temu wnioskowi, gdyż z tonu, jakim mówiła, wyobraził sobie, że wyczytała w liniach jego ręki coś bardzo niedobrego. - Już to pani - rzekł - nie potrzebuje chyba nikomu szczęścia zazdrościć. - Bo co? - spytała zaczepnie. - No, bo... ma pani osiemnaście lat, piękność i... całe życie przed sobą. - Dziewiętnaście... a nawet właściwie już dwadzieścia - dodawała sobie ze złością. A po chwili urwała z mijanego krzewu gałązkę, połamała ją, rzuciła na ziemię, podeptała i rzekła: - O, to jest moje życie i moje szczęście. Bogumił o mało się nie roześmiał i nie powiedział: - Przepraszam, w to - to już nigdy nie uwierzę. Powściągnął się i rzekł ostrożnie: - Pani wszystko wywraca na opak. To ja, stary, powinienem tak łamać gałązki i mówić, że to jest moje życie. - Nie ja wywróciłam wszystko na opak - mruknęła szorstko. Bogumił wytężył myśl, żeby zrozumieć, co te słowa znaczą. Chciał spytać, ale już wchodzili do sieni, przed którą witał ich kręcąc ogonem wyżeł, co ich dawno wyprzedził i już tu na nich czekał. Cierpki i sztywny Aleksander oznajmił ponuro: - Podwieczorek na stole - co brzmiało tak, jakby ich zapraszał do spożycia trucizny. Bogumił nie chciał zostać na podwieczorku, chociaż go bardzo proszono. Obiecał, że przyjedzie niebawem. To niebawem nastąpiło dopiero w końcu tygodnia. Wsiadłszy na konia bez zamiaru jechania do Pamiętowa, gdyż właściwie znowu postanowił sobie tam rzadziej bywać, nagle przypomniał sobie, że chce zasięgnąć od Woynarowskiego wiadomości o nowym kupcu zbożowym, którego nie znał, a z którym w Pamiętowie mieli już do czynienia. Tedy pojechał. Pan Woynarowski był sam i ku zdziwieniu Bogumiła znów zaczął mówić o córce. - Namyślam się - rozważał - co mam Ksawuni radzić. Czy się zgodzić na ten wyjazd do Szwajcarii? Ja jestem, nieprawdaż, za tym, żeby każdy sam o sobie stanowił, ale mam powody obawiać się, że u Ksawuni to jest, jakże powiedzieć, przelotna fantazja, wywołana tym, że pewne okoliczności wytrąciły ją ze świata, w którym żyła. I może ona byłaby szczęśliwsza, gdyby po prostu wydać ją za mąż i osadzić w Pamiętowie? To mu przypomniało dzieje małżeństwa w jednym z plemion środkowoazjatyckich i zaczął o tym mówić. - A cóż na to matka panny Ksawery? - zapytał Niechcic, gdy opowiadanie wydało mu się skończone. Wyraz błogości, który towarzyszył zawsze wypowiedziom pana Woynarowskiego, znikł raptownie z jego twarzy, rysy się zaostrzyły, niebieskie oczy stały się wąskie jak szparki. - Głos mojej dawnej żony - powiedział - nie jest tym, który by tu należało brać pod uwagę. Pani Woynarowska jest światową kobietą i widać jej życie towarzyskie nie było zdrowe dla Ksawuni, skoro powzięła ona zbyt radykalne kroki, aby się oderwać od tego środowiska. I pan Woynarowski zamyślił się w taki sposób, że Bogumił nie śmiał nic wtrącić. - Zbyt radykalne - powtórzył raz jeszcze z naciskiem. - Tak, że musiałem ją prędko stamtąd zabrać. I właśnie w związku z tym wszystkim sądzę, że może najlepiej byłoby wydać ją za mąż. Znam nawet człowieka młodego, przystojnego i niebiednego, który mi się o nią oświadcza. Jest to niejaki Ostrzeński z Siąszyc, ale cóż, kiedy Ksawunia nie chce o nim słyszeć. Nie jest to co prawda żaden orzeł... - Ja go znam - rzekł Bogumił. - On jest z tych samych Ostrzeńskich, co moja żona. Ich było dwóch. - Jeden już się ożenił. Ale, niech pan powie, czy pan nie uważa tego za dobrą myśl? Panie Bogumile?... - No cóż - panna Ksawera wróciłaby wtedy do swej sfery... - I to do takiej typowej, szlagońskiej - podchwycił Woynarowski z błyskiem smutnego żartu w oczach. - Ano tak - dodał westchnąwszy. - Ale na to, nieprawdaż, by żyć samemu poza swą klasą, poza klanem, trzeba nie takich sił. Ksawunia jest... jak by powiedzieć... krew nią włada. Trzeba jej mocnych tam, jakie daje życie zorganizowane. Każdy potrzebuje czego innego... - Krew nią włada? Co to znaczy? I po co ja się w to wdałem? - dumał apatycznie Bogumił. Tu właśnie panna Ksawunia przerwała sama ich rozmowę. Przyszła z dworu w kożuszku i czapce, ale miała widać nie dosyć powietrza, gdyż powiedziała, że na dworze cudowny czas, mróz bierze i jest księżyc. Warto się przejść. Ojciec zapytał, komu to ona proponuje, bo nie jest to pomysł odpowiedni dla nich, dla dwu starszych panów, którzy woleliby spokojnie posiedzieć w domu. - Proponuję - rzekła panna Ksawera - panu Bogumiłowi. - I spojrzała z wyrzutem na ojca. - To idźcie - zgodził się Woynarowski - a mnie dajcie przed kolacją poleżeć. Bogumił podniósł się upokorzony i smutny. Nie każda życzliwość liczy się w tym niematerialnym dorobku, który stanowi podnietę życia, ale to, że panna Ksawunia była mu przyjazna - miało dla Niechcica znaczenie. Czasami myślał nawet, że dobrze byłoby, aby ona już sobie pojechała, zostawiwszy mu orzeźwiające wspomnienie chwil, gdy była w pobliżu. Bał się, że dalszy bieg rzeczy może to wszystko tylko popsuć. Dawno minęły czasy, kiedy szukał zażyłości z pannami, ale gdy się zdarzyła taka, która z nim rada rozmawiała, nie chciał, ażeby przyszła godzina, kiedy to się okaże jakim fałszem. Tymczasem godzina taka przyszła, bo po rozmowie z Woynarowskim wydał się sobie szalenie śmieszny i nie dopasowany do roli prowadzającego pannę Ksawunię na spacer. Chciał się znaleźć w położeniu bardziej dla siebie właściwym i pomówić z nią rozsądnie jako przyjaciel ojca. Lecz nim zdążył zacząć, panna Ksawunia powiedziała mocno nieswoim głosem: - A ja tu chodziłam i myślałam o panu... - Że jestem nudny, stary jegomość, którego towarzystwo musi pani znosić w tak piękny wieczór? Mnie bardzo przykro, że nie mam dwudziestu lat - rzekł Bogumił i natychmiast skarcił się w myśli: - Co ja też wygaduję?! - Że co znowu - zganiła go Ksawunia. I wnet dodała: - Nie. Że pan jest taki... surowy jak jakie przykazanie. - Pani pierwsza mówi mi takie rzeczy - zaśmiał się zdziwiony. - Wszyscy zawsze uważają mnie za łagodnego człowieka. - Bo widać pana nie znają - osądziła. Nie wiedział, co powiedzieć. Chciał jakoś zmienić temat i zapytał na oślep: - Jakie są słowa tej piosenki, co pani czasem nuci, jak się nakrywa do kolacji?... - Której? Tej? - zapytała i zanuciła bez słów. - Tak. Bardzo mi się podoba ta melodia. - Słowa są takie - rzekła i zaśpiewała półgłosem, ale wyraźnie: Si tu m'aimais, si l'ombre de ma vie d'un doux rayon s'eclairait un beau jour... - Niech pani na mrozie nie śpiewa. Pani się zaziębi. I proszę zapiąć kołnierz. - Po co? Na co komu moje zdrowie, życie?... - Masz tobie. - Ale ta piosenka - rzekła odtrącając rękę, którą chciał zapiąć jej kołnierz futrzany - ta piosenka nie ma żadnego znaczenia. Nucę ją sobie bez myśli. Śpiewali ją w świecie, z którym zerwałam na zawsze... W świecie, gdzie się pięknie śpiewa i podle postępuje. Bogumił rzekł po długiej chwili milczenia: - Wspomniała pani, że się pani ze mną dobrze rozmawia, a okazuje się, że nie powiedziała mi pani nic z tego, co panią naprawdę obchodzi. - Co się "okazuje"? Z czego się okazuje? - pytała podejrzliwie. - Pani sama przed chwilą napomknęła o jakimś świecie, z którym pani zerwała na zawsze. Wzruszyła ramionami i poszła nieco naprzód. - Niech mi pani wybaczy - powiedział śpiesząc za nią. - Możem był niedelikatny? Już o nic nie zapytam. Panna Ksawunia obróciła się ku niemu znienacka. - Co ja mogę panu powiedzieć? - spytała hardo. - Mężczyzna żonaty wszystko powtórzy swej żonie. Bogumił na chwilę oniemiał. - Nie, nie wszystko - zaprzeczył wreszcie machinalnie. - Zwłaszcza - dodała z gniewem - kiedy ją kocha. Znów poszła naprzód, mówiąc w przestrzeń: - Mnie już pana ręka akuratnie powiedziała, jakie pan ma małżeństwo. Że bardzo szczęśliwe. Bogumił nie czuł się na siłach, żeby podtrzymywać tę niesłychaną rozmowę. Szli długo w milczeniu, mijając drzewa, zarośla i otwarte przestrzenie. Wreszcie zapytał: - Pani chce już prędko wyjechać na ten uniwersytet? Do Szwajcarii, o ile pamiętam? - Nigdzie już nie chcę stąd jechać - wybuchnęła z żałością. - Nigdzie już nie chcę... - Raptem rozpłakała się i wśród płaczu dodała: - Ale to wszystko na nic... na nic... - Co na nic? Co pani takiego mówi? - pytał spłoszony. - Co się stało? Wielki Boże, i to możem ja do tego panią przywiódł? Jakimiś głupimi słowami? Stary jestem. Zapomniałem już, jak się rozmawia z młodymi. - Stary... stary... - wyjąkała wciąż płacząc. I coś jeszcze w chusteczkę powiedziała, czego już nie zrozumiał. - Co, proszę pani? Co, dziecino? - pytał. Wziął ją mocno pod rękę i schylił się, żeby lepiej usłyszeć. Natychmiast uspokoiła się i jakby otrzeźwiała. - Mówię - powtórzyła wyraźniej i odjąwszy od ust chusteczkę - że co ja jestem winna, że jestem młoda? - Gdzie my jesteśmy? - szepnęła po chwili grymaśnie. - Myśmy źle poszli. To jest droga do Gawlic. Musimy wrócić tędy. Teraz Bogumił zdawał się tracić przytomność. Zdjął czapkę, przeciągnął ręką po czole i po twarzy, rozejrzał się wokoło. Byli w polu. Potykając się po przemarzniętej grudzie i trzymając się wciąż mocno pod rękę, doszli do mostku na rowie i do bocznej furtki ogrodu. Gdy już byli na ganku, panna Ksawunia westchnęła. - Cóż to za bieda... - Nie ma żadnej biedy - rzekł surowo i przycisnął jej dłoń do swej piersi. I zaraz pożałował, że to powiedział. Wkrótce potem zjedli we troje kolację i Bogumił jeszcze z godzinę grał z Woynarowskim w karty. Po powrocie do domu rozebrał się i, majacząc niby w lekkiej gorączce, zaczął zasypiać. Nagle drgnął silnie, otrzeźwiał i wybity ze snu, pełen wzniosłego zdziwienia przeleżał z otwartymi oczami całą noc. 19 Przed świtem wydało się Bogumiłowi, że cisza nocy stała się głębsza, niż była. Uprzytomnił sobie, że kiedy wracał z Pamiętowa do domu, widział nad zachodem osrebrzone przez księżyc chmury. Pomyślał, że pewno pada śnieg. Byłoby to dobrze, dobrze na oziminy, które od długotrwałego ciepła zaczynały zbyt rosnąć. Niebawem rozjaśniło się i po ostrym blasku w szparach okiennic Bogumił poznał, że w istocie spadł śnieg. Wstał i odemknął jedną z okiennic. Powiało chłodem i w pokoju zapanowało przenikliwe zimowe światło. Śnieg leżał jeszcze na klombie i na dziedzińcu, ale niebo było pochmurne, a szyby zroszone. Mróz przepadł, zaczynała się odwilż. Była to niedziela, i w godzinę potem Bogumił pojechał do Kalińca. Po drodze widział jeszcze pola cokolwiek zaśnieżone, ale w mieście nie było już śladu z przelotnego pojawienia się zimy. Dzieci wróciły ze szkolnego nabożeństwa i, ulegając potrzebie odtwarzania przeżytych chwil, omawiały szczegółowo drobne wydarzenia spędzonego za domem poranka. Wśród tych opowiadań wzięto się do obiadu. Bogumił zauważył, że i przy stole, i potem pani Barbara była na ogół wesoła i spokojna. Widać teraz już czuła się w mieście dobrze, a jej początkowe zdenerwowanie wynikało tylko z nieobycia się z nowymi warunkami. Nawet i wyglądała lepiej. Oczy miała bardziej mieniące się niż zwykle, twarz gładszą i jaśniejszą. Patrząc na to Bogumił trochę się cieszył, a trochę chciał się martwić, że jej dobrze bez niego. Nie martwił się jednak, a i radość jego dziwnie się objawiała. Nie była to radość, lecz jakby kojąca ulga. Czuł się niby winowajca, który patrzy na swą mimowolną ofiarę i widząc, że jej się nic nie stało, mówi: - Chwała ci, Boże. Pani Barbara tymczasem była nie tyle w dobrym humorze, ile miała też coś na myśli patrząc na Bogumiła. Widziała go zawsze tak spokojnym i wobec wszystkiego cierpliwym, że to ją podżegało do martwienia się i cierpienia za dwoje. Dziś jednak Bogumił wydał jej się czymś skłopotany, co natychmiast powściągnęło jej zwykłe usposobienie. - Ja wiem - zaczęła mówić - że zimowe wieczory na wsi, kiedy się jest samemu, nie należą do przyjemności, ale ja też przecież nie stąpam tu po różach, i to chyba rozumiesz, że się przeniosłam tylko dla dobra dzieci. Wszystko to minie, kiedy one podrosną, wtedy dopiero nastanie radość i spokój. Zresztą Boże Narodzenie za pasem i wkrótce przyjedziemy na całe dwa tygodnie. - A nie otrzymawszy na to odpowiedzi dodała: - Na twoim miejscu pojechałabym raz i drugi do Pamiętowa. To tak blisko. Woynarowski teraz podobno tam jest, a on przecież jeszcze dawniej okazywał nam zawsze życzliwość. Bogumił wstał i zaczął sobie szukać popielniczki. - Na komodzie za fotografią- objaśniła pani Barbara. Znalazłszy ją Bogumił wrócił do stołu i powiedział: - Toteż czasami jeżdżę do Pamiętowa. Na wiadomość, że sam wpadł na to, co mu chciała doradzić, pani Barbara zmarkotniała. - Woynarowski - rzekła - lepszy jest od innych ze swej sfery pod tym względem, że jest człowiekiem wykształconym, o szerszych horyzontach. Ale o ile pamiętam, to z niego dziwak, a podobno i karciarz. - Nie. Gramy czasami w winta, ale najczęściej rozmawiamy. - Ach, rozmawiacie - rzekła pani Barbara przeciągle i nagle życie w Kalińcu wydało jej się czymś szarym, wręcz beznadziejnym w porównaniu z tym wszystkim, co się działo między Pamiętowem i Serbinowem. - I zdaje mi się - ciągnął Bogumił - że Woynarowski mówił ze mną niedawno o różnych takich rzeczach, co i ciebie obchodzą. On ma zawsze o wszystkim dużo do powiedzenia, a jak zacznie mówić, to nigdy by nie skończył. Ciekawy z niego człowiek. - Mój Boże - westchnęła pani Barbara - a ja tak marzę o tym, żeby z kimś móc rozumnie i ciekawie rozmawiać. Szczęśliwy jesteś, że na niego trafiłeś. Czemuż dawniej - żałowała - nie bywaliśmy u tego Woynarowskiego, nie prosiliśmy go częściej do siebie. To ty byłeś zawsze odludkiem, ale teraz, jak widzę, to się zmieniło. - Ja myślałem, że to ty się do niego zniechęciłaś. Pani Barbara przypomniała sobie tymczasem spadek po radcy Joachimie i dodała: - Trzeba nam było wtedy kupić ten Pamiętów, kiedy tam tak przyjemnie. - No, to nie byłoby Woynarowskiego i znów nie miałabyś z kim rozmawiać. - Ach - odparła pochmurnie - jakie to wszystko smutne. - Ale to przecie chyba nie smutne - roześmiał się Bogumił i zawołał: - Hop! - do dzieci, które jakiś czas przebywały niegłośno w drugim pokoju, a teraz wpadły z hałasem: Emilka - ojcu wprost na kolana, Tomaszek i Agnisia - w gonitwie dokoła stołu. Pani Barbara zapaliła lampę, Bogumił spojrzał w okna, które zbłękitniały, i oznajmił, że już musi odjeżdżać. - Włóż szal, bo się zaziębisz - prosiła pani Barbara. - Włóż szal! W drodze Bogumił uprzytomnił sobie nagle, że nie powiedział Basi o obecności Ksawuni w Pamiętowie. - Czemuż - myślał zgryziony - Basia o to nie zapytała? Gdy koło ósmej dojeżdżał do domu, zobaczył w oknach światło. Okazało się, że państwo Woynarowscy, ojciec i córka, przyjechali z niespodziewaną wizytą, a dowiedziawszy się, że Niechcic obiecał wrócić na ósmą, postanowili czekać. Felicja oznajmiła mu o tym w sieni, dodawszy przy tym: - Najgorzej będzie z kolacją. Żarnecka się upiła i ani jej się dobudzić. - To proszę podać cokolwiek. A zresztą trudno - rzekł nieuważnie Bogumił i poszedł do salonu. - To mój pomysł - tłumaczył pan Woynarowski. - Ksawunia mi była dzisiaj taka jakaś melancholiczna, że powiadam: jedziemy, nieprawdaż, powiadam, do pana Niechcica, zaskoczymy go znienacka na kawalerskim gospodarstwie. Bogumił był zakłopotany, że dotąd sam nie wpadł na myśl, by ich kiedy zaprosić, i że zastali dom nie dosyć przygotowany na takich gości. Na szczęście tego dnia przepalało się akurat w piecach, Felicja pootwierała drzwi między pokojami, pozapalała światła, a na koniec stanęła do tego stopnia na wysokości zadania, że podała nawet kolację. Goście się wymawiali, że to pierwsza wizyta, ale w końcu zasiedli do stołu. Bogumiłowi przypomniało się nagle, że wczoraj nie załatwił był tego, po co pojechał do Pamiętowa, nie zapytał o kupca zbożowego. Od tego więc zaczął rozmowę, z której pan Woynarowski przeszedł z łatwością na historię handlu zbożem w ogóle, tym razem jednak panna Ksawera nie dała mu długo mówić, gdyż była sama niezwykle ożywiona. Bogumił patrzył na nią spod oka i przejęty niejasnym zatrwożeniem widział, że ciągle śmiała się i coś mówiła, nic natomiast nie jadła. Felicja sprzątała jej talerze nietknięte, za każdym razem spoglądając przy tym na Bogumiła, co go szalenie drażniło. Gdy już niespodziewani goście ubierali się w sieni, panna Ksawunia wróciła jeszcze na chwilę do pokoju po zapomnianą torebkę. Tak długo nie wracała, że przeprosiwszy pana Woynarowskiego, który nieświadom tego, że czeka, najspokojniej palił papierosa i coś mówił, Bogumił poszedł po nią. Mijając Felicję zobaczył, że trzyma krzywo świecznik. - Uważaj - powiedział - stearyna kapie na podłogę. Ksawunia stała w salonie, zapatrzona w wiszącą nad pianinem wielką fotografię pani Barbary. - To pana żona? - zapytała, kiedy Bogumił podszedł. - Tak - odparł. Trzymał w ręku futro Ksawuni i patrzył w milczeniu, jak jej oczy napełniają się łzami. - Taka piękna... taka szlachetna twarz... - wyjąkała panna Ksawunia z pełnym cierpienia zachwytem. Niechcic rzucił przelotne wejrzenie na fotografię. Chciał powiedzieć: - To fotografia sprzed dwudziestu lat - lecz powściągnął tę chęć. Czy zresztą Basia nie wydawała mu się dzisiaj tak samo ładna, może nawet ładniejsza? Powiedział: - Nie trzeba płakać. - I położył rękę na ramieniu Ksawuni. - Tusio - szepnęła ostrzegawczo Ksawunia i zwróciła się znowu ku portretowi na ścianie. Pan Woynarowski rzeczywiście przyszedł po nich, a właściwie przyszedł, żeby dokończyć rzeczy wszczętej w sieni na temat nowojorskiej giełdy zbożowej. Gdy goście na koniec odjechali, Bogumił stał długo pośrodku salonu. Czuł w sobie spazmatyczną potrzebę wydania krzyku. Zapiania czy zaskowyczenia w jakiś nieludzki sposób. Przemógł tę dziwaczną ochotę i ochłonąwszy powiedział tylko głośno: - To niemożliwe. To przecież niemożliwe. Minął tydzień, w ciągu którego z Pamiętowa nie było wiadomości, i Bogumił starał się zapomnieć o zamęcie, jaki ogarnął jego życie. Przychodziło mu to nietrudno. Ład nie został do tego stopnia naruszony, żeby nie było do czego wracać. Nagle śród, zdawałoby się, zupełnego już otrzeźwienia zaczął się jakby oglądać i czekać, a potem zaczął się niepokoić. Wreszcie wsiadłszy na konia - pojechał. W miarę jak wysokie topole, osłaniające ogród pamiętowski, były coraz to bliżej - niepokój wzrastał. Bogumił nie wiedział przy tym, o co mu idzie. Czy bał się, że panna Ksawunia o nim zapomniała, czy że pamięta i cierpi - czy że się w ogóle z całym tym domem coś stało. Z domem nic się nie stało, lecz chwilowe przerwanie się łączności z Serbinowem miało swoje przyczyny. Panna Ksawunia była przeziębiona i kilka dni leżała, a pan Woynarowski wyjechał do Kalińca. Bogumił został przyjęty w szafirowym salonie, dokąd Ksawunia zeszła z góry ze swojego pokoju. Była ubrana w białą domową suknię, związaną w pasie sznurem. Wyglądała w tym trochę na mniszkę i była mizerna. Bogumił poczuł się onieśmielony i obcy. Myślał z wstydliwym żalem, że uległ w związku z siedzącą przed nim skromną, młodą osobą pewnym bezpodstawnym i niewłaściwym złudzeniom. Powtarzał sobie, że rozwianie się tych złudzeń było rzeczą naturalną i słuszną, nie wiedział tylko, jak się ma w tych nowych warunkach zachować. Z początku rozmowa obracała się koło sprawy zaziębienia panny Ksawuni i wyjazdu jej ojca. - Ja bardzo rzadko się zaziębiam. Ostatni raz miałam grypę w drugiej klasie - mówiła panna Ksawunia. - A ojciec dawno wyjechał? - Wczoraj. O, póki leżałam, chodził koło mnie jak siostra miłosierdzia, ojciec jest dobry w takich razach. Ojciec jest w ogóle dobry, ale jeśli się od niego nic nie wymaga. Wtedy jest gotów na wszystko. A jak tylko chcieć go do czego zobowiązać, to już go nie ma. Ja myślałam - dodała tym samym tonem - że pan już więcej nie przyjedzie. - Bo co? - zapytał. - Dlaczego? - Bo tak... patrzył wtedy... tak mówił... surowo. - Co surowo?... Jak surowo? - pytał zmienionym głosem. - Jak można było nie dać znać, że jest chora? Ton, jakim zabrzmiały te słowa, sprawił, że Ksawunia zamknęła nagle oczy, jakby ją oślepiło gwałtowne światło. Wstała. Oboje wstali. Pochwyciła trwożnie rękę Bogumiła w swe dłonie, przycisnęła ją do piersi i przemknęła po niej nieznacznie gorącymi ustami. Tak nieznacznie, że bał się sprzeciwić, niepewny, czy mu się nie śni. Stał z ręką uwięzioną w jej rozpalonych młodzieńczych dłoniach i wiedział całym swoim jestestwem, co by powinien zrobić, lecz miał uczucie, że ważyć się na cokolwiek - byłoby to, jakby korzystał z nieprzytomności pijanego. - Zaraz - powiedział tedy z wysiłkiem - porozmawiajmy spokojnie. - Dobrze - odparła gniewnie. Uśmiech niewysłowionej prośby znikł z jej ust, pociemniała na twarzy i odsunąwszy się usiadła z daleka. - Czemuż pan za mną idzie? - spytała widząc, że zbliża się do niej. - Rozmawiać możemy i tak. Usiadł mimo to przy niej na rozległej tureckiej sofie, ale Ksawunia nie zwróciła się w jego stronę. Siedziała zgięta we dwoje z rękami złożonymi na kolanach, z dłońmi bezwładnie z kolan zwisającymi, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Tak siedząc zaczęła mówić: - Ja nie dałam znać o mojej chorobie... bo ja sama uważam, że lepiej, byśmy się przestali widywać. Właściwie to ja niegodna jestem nawet przyjaźni z takim człowiekiem jak pan. I jeżeli tak się ucieszyłam... teraz... to proszę mi wybaczyć... nie mogłam zapanować nad sobą. Ale mówię, że w gruncie rzeczy nie jestem godna, i niech pan się nie boi, ja zejdę panu z drogi... - Co takiego?... Co tam znów się przyśniło? - dopytywał się usiłując dźwignąć jej głowę do góry i obrócić to wszystko w śmiech. Ale ona odchyliła się, zakryła twarz rękoma i jeszcze bardziej się zgięła, kiwając się i kołysząc. - Na Boga! - rzekł Bogumił z wymówką. - Jak można coś takiego wyprawiać... mówić takie rzeczy. Odsłoniła twarz i rzuciła na niego niecierpliwe, zdesperowane wejrzenie. - Ja się trułam - oznajmiła posępnie. - Kiedy? - szepnął, naprawdę przerażony. - Nie teraz - uspokoiła go drwiąco. - I nie z twego powodu. Tam... w Warszawie. A przyczyna? Nastąpiło długie, naprężone milczenie, po którym Ksawunia prędko i cicho zaczęła mówić, jakby sama dziwiąc się każdemu słowu, jakby wciąż tylko pytając. - A przyczyna? Uwiedzenie?... Porzucenie?... I w dodatku obgadanie. Tak zwane podanie na pośmiewisko. A to wszystko śród panów w ślicznych frakach, pań w balowych toaletach. Och, gdyby ci, co są przeciw bogatym i próżnującym, wiedzieli, jaki jest ten świat naprawdę, naprawdę. Ale oni tego nie wiedzą. Po cichu myślą, że to jest jednak dobrze mieć to wszystko... Zazdroszczą... Ale to nie o to... Tylko że teraz pan już wie, kto się w panu zakochał. Może pan sobie odejść taki szlachetny... cnotliwy... - prowokowała - odejść z całym spokojem. A nawet z pogardą. - Cicho - powiedział schrypniętym głosem Bogumił. - Wszystko, co mówisz przeciw sobie, to tak, jakbyś mnie biła w twarz... w serce... Przestań. - Dlaczego? - pytała wzruszywszy ramionami. - Nie rozumiem. - Lecz widać rozumiała, gdyż położyła mu głowę na kolanach. - Wstydzę się - szeptała przy tym. - Ja się wstydzę. Wśród zasobów bezwiednie gromadzonej przez długie lata wiedzy o życiu błąkało się w Bogumile jakby niejasne poczucie, że ma tu do czynienia z wzniosłym wyrachowaniem instynktów, ale było w nim też coś, co chciało klęknąć wobec tej rozpaczliwej i wstydliwej gry miłosnych wybiegów. Zresztą nad wszystkie te błyski sądów silniejsze było wzruszenie, które go ogarnęło. Przyciągnął Ksawunię do siebie, otoczył ją ramionami, wciągnął jej nogi na kanapę, trzymał ją w bezpiecznym objęciu i mówił: - Głowina moja skołatana, dziecko moje skrzywdzone. Tak przygarnięta Ksawunia zaczęła opowiadać, jak pustym życiem żyła u matki, jak się tylko bawiła i bywała, jak tam wszyscy o tym tylko myśleli, czego by jeszcze spróbować, czego zaznać! Tańce, polowanie, karty. Operetka, restauracja, intrygi, plotki, anegdotki. I znowu tańce, polowanie, karty... A przecież - przerwała sobie zdziwiona - czasy są podobno złe... kraj w niewoli. - Cóż - uśmiechnął się Bogumił ze smutnym pobłażaniem. - Pobity też chce żyć. A nawet nigdy nie cieszy się życiem tak jak wtedy, gdy to jedno mu pozostaje. - Pobici? Czy to oni są pobici? - westchnęła Ksawunia. - Świetnie się wszyscy zawsze mieli. I był między nimi jeden taki, co mnie skusił. "Vous etes une petite femme tragique" - mówił, a potem się okazało... - Że? ...że się o to założył, że mnie skusi... a potem... była tam jedna taka, z którą śmieli się ze mnie... nie! Po co ja to mówię?! - I jednak, pomilczawszy chwilę, opowiadała jeszcze, jak do matki przyszedł o niej anonim, jak cierpiała, jak się truła i jak ją odratowali. - Ojciec mnie odratował - szepnęła z niewymowną tkliwością. - Wtedy właśnie dowiedziałam się, że mam ojca. I takiego dobrego. A potem poznałam pana i zobaczyłam, jacy mogą być ludzie na świecie. Wydało mi się, że pan mnie uratuje, pomoże mi na nowo żyć... że się znów zacznę od nowa... Aż tu mi się przypomniało, że ja jestem już taka zepsuta, raz na zawsze zgubiona... i już naprawdę nie wiem, co ze mną będzie. Pan musi ode mnie odejść, ja wiem, niech pan to zrobi prędzej, niech pan się ode mnie odwróci i niech się ze mną dzieje, co chce. I to mówiąc tarła sobie w pomieszaniu twarz. Bogumił wstał i zaczął z wolna chodzić. Był cały wewnętrznie jak rozniesiony. Tętna jego szalały. Czuł się jakby zamknięty w czarownej dolinie bez wyjścia. Co robić, żeby tej Ksawuni na nowo w biedę nie wplątać i by nie wyszło na to, że się okazuje wzgardę jej nieopatrznym postępkom. Był zdumiony, że młodzież żyje tak bez ładu. Przemknęła mu myśl, co czeka jego dzieci. - Ach, wy młodzi - powtarzał roztargniony. - Marnujecie życie na takie próżne troski. Widząc, że Ksawunia popada jakby w coraz to większą rozpacz, stanął przy niej i rzekł: - Jakże ja mogę się od pani odwrócić. Nie trzeba się nade mną takimi słowami znęcać. Ale na miłość boską, dziecino, co ja ci mogę ofiarować? Nową, jeszcze gorszą niedolę. Cóżeś ty, biedna, wybrała? Dokądże się chcesz schronić? Ksawunia, nie wstając z sofy, objęła go ramionami za nogi. - Do ciebie - szepnęła z błagalną słodyczą. - Do ciebie - powtórzył. Dźwignął ją ku sobie. - Do ciebie - powtórzył znowu z namiętną pogróżką w głosie. - Jestem szczęśliwa - szeptała, gdy ją całował - jestem szczęśliwa. - Już? - zażartował z czułością. - Ach, to prędko. Nagle zesztywnieli i powstrzymali oddech. Ktoś chodził po domu. - To Aleksander - rzekła Ksawunia. - Będzie zaraz zapalał lampy. Rozeszli się. - Nie lubię tego Aleksandra - oznajmił Niechcic. - Gębę ma taką ponurą, jakby chciał kogo zamordować. I mówi jak brzuchomówca. - To tylko tak - rzekła blado panna Ksawunia. - Ale on jest oddany. Bogumił podszedł do okna, spojrzał w nie, wyjął papierośnicę, zapalił i rozejrzał się po pokoju. - Jak tu ładnie - pomyślał i zrobiło mu się żal, że ma zaraz odjeżdżać. Zagrażający im Aleksander wszedł na koniec, wniósł lampę, a następnie przyniósł na tacce herbatę, tocząc dokoła, zawodowo nic nie widzącym, nasępionym spojrzeniem. - Czy on sobie czerni wąsy? - spytał Bogumił, gdy znów zostali sami. - Nie. Zresztą nie wiem. Przecież jest jeszcze młody - rzekła nieuważnie i stanęła w płomieniach. - Dobrze - powiedział Bogumił zamyśliwszy się. - Będziemy tedy radzić, jak na to wszystko pomóc. Mimo te słowa, powróciwszy do domu, postanowił, że nie zrobi teraz pierwszy żadnego dalszego kroku. Nie można - myślał - dopuścić, ażeby to się działo. Z postanowieniem tym chodził do południa, jakby z tkwiącym w organizmie ciężkim niedomaganiem. Po obiedzie, gdy się wybierał na podwórze, panna Ksawunia przyjechała na koniu do Serbinowa. Nie zdziwiony, a tylko jakby nagle czymś ogłuszony, pomógł jej przywiązać wierzchowca i razem wrócili do pokojów. - Tak świeżo po chorobie? To może zaszkodzić - strofował ją łagodnie. - Nic mi nie będzie. A tym pan nie jest zgorszony, że sama tu do pana przyjechałam? Że popełniłam taką szaloną niewłaściwość. - Rzeczywiście - zmartwił się - po co to pani zrobiła? Lepiej być, póki można, w zgodzie z przyjętymi zwyczajami. Jest w tym więcej dobrego, niżby się mogło zdawać. - A my z nimi - zadrwiła - byliśmy dotąd w wielkiej zgodzie? Milczał. - A jeśli - spytała z buntem - prawdziwe życie nie może się w nich pomieścić? W tych zwyczajach? To co? Poświęcić swoje prawdziwe życie? - Nie - odparł z namysłem. - Życie jest ważniejsze. Tylko żeby wiedzieć na pewno, co jest tym prawdziwym... Usiadła na brzegu krzesła. Rękawiczki i szpicruta spadły z jej kolan na ziemię. - Ja nie wiem - rzekła dobitnie - co mam robić! Bogumił podnosił upuszczone przedmioty i składał je na stoliku. Długo był zajęty tą drobną czynnością - wreszcie przysunął sobie krzesło i usiadł blisko, naprzeciwko Ksawuni. Jej ręka znalazła natychmiast jego rękę, z którą się zaczęła, przeplótłszy palce przez palce, w pomieszaniu mocować. - Więc ja ci powiem, co robić - rzekł Bogumił ściskając w dłoni jej dłoń. Sądził, że jest uspokojony i dostatecznie włada sobą, ale raptem na to, by dalej mówić, zabrakło mu tchu. Poczuł, że nie wie, co Ksawunia ma dalej robić. Ona zaś pochyliła się i oparła mu głowę na piersiach. - Serce twoje - szepnęła - tak bije. - Bije - powtórzył, a potem rzekł z pośpiechem: - Trzeba wyjść za mąż za pana Ostrzeńskiego. - Widzisz, jakiś ty zły. Jak możesz, jak możesz tak mówić. - Myślę, że to dla ciebie będzie najpiękniejszy, najstosowniejszy ratunek. I twój ojciec w to wierzy - dodał czując nieprzepartą potrzebę uczynienia w jakiś sposób zadość przyjaźni z Woynarowskim. - Ojciec? Więc ojciec mówił to panu? Więc to tak? Dobrze. Skoroście się tak na mnie sprzysięgli, to wyjdę za Ostrzeńskiego. Ale pod jednym warunkiem. Powiem mu wszystko o sobie. Zobaczymy potem, co ten wzorowy młody ziemianin zrobi, kiedy usłyszy prawdę. Bogumił przypomniał sobie ufność, z jaką młody Ostrzeński z Siąszyc zwrócił się był do niego parę lat temu w związku ze sprawą spadku. Co prawda Niechcic wyrzucał sobie, że wtedy zawiódł jakby oczekiwania tego młodego człowieka. Są jednak wyrazy twarzy, które wiążą ludzi mocniej niż słowa i niż wspólne przeżycia. - Jeśli o to idzie - rzekł z przymusem - i jeżeli pani będzie obstawać przy tej "prawdzie", to ja i w tych warunkach podejmuję się zrobić zgodę pomiędzy wami. - Niezwykła łaska - odparła z odpychającą wyniosłością. - Straszne jedno słowo przyszło mi na myśl. - Oczywiście - rzekł pobladłszy - oczywiście... - Nie gniewaj się - jęknęła i przypadła mu do kolan, do rąk. - Ach, czemuż ty mnie nie lubisz? - Jakże nie lubię? Jakże - pytał - nie lubię? Są w życiu - rzekł po cichu, gdy rozłączyli usta - są w życiu chwile, bardzo rzadko, kiedy serce człowieka tak spocznie, czy się tak wypełni, że za niczym nie goni, przed niczym nie ucieka. Tak mi jest, kiedy ciebie... panienko, moja złota pa-nien-ko, trzymam w ramionach. - No widzisz - westchnęła, jakby przecież nie dosyć tym wyznaniem wzmocniona. - Więc dlaczego przede mną uciekasz? I nie każ mi wychodzić za Ostrzeńskiego. Błagam cię, nie każ. Ja jego nie kocham. I nigdy nie pokocham. Gdybyś wiedział, co to za prostak. On nic nie wie, nie czyta. On jest z tych, co to ojciec mówił, pamiętasz? - Nie - zaprzeczył Bogumił, a spojrzawszy uważnie, zawołał: - Prostak? Chciał powiedzieć: - Ten z Warszawy, któremu złorzeczysz, nie był za to prostakiem. Lecz zaniechał tego. Spytał natomiast: - A ty wiesz, kto ja jestem? - Bo co? Wiem. Tusio mi opowiadał. Ty i twój ojciec byliście w powstaniu. Utraciliście wszystko. Byłeś ranny. Bogumił poczerwieniał. - Nie o tym chcę mówić - rzekł z szorstką wstydliwością. - Aha! - dodał. - To ten mój nieznany kuzyn Tytus Jerzy wam tak naopowiadał? Ale ja chciałem tobie powiedzieć, że ja też mało czytam. Cóż stąd, że byłem w powstaniu? Wiesz, ile wtedy miałem lat? Piętnaście. A i przedtem nie bardzo się uczyłem. A potem nie można było tym bardziej myśleć o jakiejkolwiek nauce. Majątek nam zabrali, ojca wywieźli, matka pojechała za nim. Ja zostałem u jednych bogatych krewnych. Ale po co ja to wszystko opowiadam. - Opowiadaj - prosiła. - I co? - Nic. Byłem u nich. Ale słyszałem tylko ciągle o szaleństwie mojego ojca i moim, o naszym zwariowanym domu. Mieszkaliśmy w Warszawie. Bardzo się tam wtedy bawiono u generał-gubernatora na Zamku, wszędzie. Ale ja byłem hardy. Uciekłem na wieś, tak jak stałem. I wiesz, czym bywałem? Stelmachem, pisarzem, kowalem. I tak w ogóle zdziczałem. Ale mi się to przykrzyło. Przyszło mi do głowy za jednego tam na wsi, co los wyciągnął, iść do wojska. Po prostu mówiąc do rosyjskiego wojska. Ci tam jedni, biedacy, co syna przeze mnie w domu zachowali, to mnie błogosławili, ale jam to zrobił, prawdę mówiąc, bo myślałem, że mnie powiodą gdzie ku Syberii, w te strony, gdzie był ojciec. A zresztą, czy ja wiem, czy mnie chodziło o to miejsce, gdzie ojciec był zesłany? Może trochę, a najwięcej to pewno chciałem zobaczyć obce strony. A mnie tymczasem kazali służyć w Warszawie. Zacząłem z nudy hulać. Przyszło raz do awantury z oficerem, z moim dowódcą, z którym się spotkałem na takiej "Srebrnej sali", w ordynarnej tancbudzie, mówiąc po prostu. Wyrżnąłem wtedy tego majora, wiesz, wazą ponczu w łeb. Byłem prędki za młodu. Groził mi sąd wojenny, tak że zaraz, prosto z tej sali, przyjaciele powieźli mnie saniami w świat. Dostałem się za granicę, a tam tak jakoś wszystko poszło, żem popadł w nędzę, w poniewierkę. W Kotbus budowałem nasyp kolejowy, we Frankfurcie nad Menem sprzedawałem pieczone kasztany. Byłem tragarzem i górnikiem, pracowałem u fotografa i fryzjera, trwało to lata, lata... Wreszcie... ale może już dosyć? - Nie. Jeszcze. - Wreszcie spotkałem raz damę. Nie wiem nawet, jak się nazywała. Było to w oberży. Przejeżdżałem tamtędy. Ona też. Wyglądałem wtedy strasznie... jak włóczęga i zbój. Ale ona jakoś nie wzięła mnie za zbója i roz... rozmawialiśmy. No, może przestać? - Nie - mruknęła Ksawunia ściskając zęby. - No i, jednym słowem, poznała moje losy i tak mnie jakoś zaklęła, bym się dobywał z dna. I zaraz tam w tej oberży, jak dziś pamiętam, przy świeczce napisała list do jednego właściciela różnych majątków, swojego krewnego. Przyjąłem tę pomoc, bo mi już było bardzo ciężko. To była niezwykła kobieta, taka, jakie jeśli się w życiu spotyka, to tylko na chwilę. - Dobrze, dobrze, a cóż u tego krewnego? - zniecierpliwiła się Ksawunia. - Nie widzę - dodała - w tym nic niezwykłego. Każda by tak zrobiła. - U tego krewnego, zacząwszy prawie od parobka, doszedłem do stanowiska zarządcy wielkiego folwarku. Tam nauczyłem się wszystkiego, co umiem. To było w Czechach, a stamtąd dostałem się w Poznańskie. I na koniec po latach tak się złożyło, że można było wrócić. To wszystko. A prawda, zapomniałem jeszcze dodać, że jakem wtedy uciekając przekroczył granicę, to siedziałem rok w Poznaniu w więzieniu. W forcie Winiary. Jako podejrzany przestępca polityczny. Mieli mnie wydać Rosji, ale się jakoś upiekło. Zresztą nie o to idzie, tylko, patrz, jakie jest moje życie. A ty, nierozumne dziecko, mając do wyboru dwóch prostaków, wybrałaś z nich starego. - Ty to nazywasz prostactwem? - Zdziwiła się namiętnie. - To jest życie jak w bajce! - Ja - rzekł Bogumił - w dzieciństwie uczyłem się po francusku, ale potem i tego, com umiał, zapomniałem. Tak że nie rozumiem nawet dobrze tej piosenki, którą ty śpiewasz... - "Si tu m'aimais"? - zapytała i jakby w nadziei, że to pomoże, przetłumaczyła błagalnie: - "Ach, gdybyś kochał mnie", "ach, gdyby cień mojego życia..." nie: "gdyby cichy blask... rozjaśnił pewnego dnia cienie mojego życia. - Ty dziecko szalone - szepnął całując ją - darzysz mnie cudem, którego nie mogę przyjąć. - Ja darzę? - zasmuciła się. - A ty? I dlaczego nie możesz przyjąć? - Wciąż tylko pytasz - skarcił ją pieszczotliwie. - Więc jeśli nie obliczyłaś jeszcze, ile mam lat, to zapamiętajże sobie, że mam ich... - zatchnął się - pięćdziesiąt pięć. Ja już jestem, dziecko, popiołem tylko po dawno wygasłym ognisku. Jakże zaczynać życie z popiołem? - Nie - zaprzeczyła. - Co za popiół! Co mnie obchodzą lata. Czy tobie nikt nie mówił, jak wyglądasz? Cały jesteś taki brązowy i błękitny, jak granit, jak powietrze, jak nie wiem co. I głos twój taki jest przejmujący. Jak tylko usłyszę z daleka ten głos... - Głos ten - przerwał nielitościwie - niedługo już się zmieni. Stanie się głuchy jak głos z grobu. A wtedy sama się przerazisz tym, coś zrobiła. - Przestań! - krzyknęła, jakby przerażona. Usłyszawszy ten okrzyk Bogumił zdrętwiał na myśl, że mogła naprawdę uwierzyć w jego starość. - Już przestałem - zgodził się śpiesznie. - I nie mówmy więcej ani o tym Ostrzeńskim, ani o twoim wieku - prosiła objąwszy go za szyję. - Dobrze - odparł. - Zwyciężasz mnie - powtarzał - zwyciężasz. I jakby na przekór tym słowom on właśnie był zwycięzcą, stał się nakazujący w pieszczotach. - Co za pokusa - myślał ledwo się dzierżąc na wodzy. - Co za straszliwa pokusa. - Niechże więc... się to dzieje... Nagle rozbiegli się. I tu ktoś chodził po domu. - To Felicja - rzekł Bogumił. Felicja niebawem weszła. Przyniosła listy. Oddając je spojrzała na Ksawunię, na czapkę i laskę pana, spoczywające na stoliku, na kożuszek, którego Bogumił ze siebie nie zdjął. Spytała, czy podać podwieczorek, i wyszła. - Ta Felicja - rzekła marszcząc brew panna Ksawunia - kocha się w tobie. - Wam - odparł Niechcic - to tylko zawsze na myśli. - Niechże pan przejrzy listy, proszę - zezwoliła światowo Ksawunia widząc, że je odłożył. Podeszła do stolika i jeden z listów sama ku niemu popchnęła. - To od żony? - Skąd wy to zawsze wiecie - westchnął. - Proszę zaraz przeczytać. Pani Barbara donosiła, że za trzy dni przyjedzie z dziećmi na święta. Bogumił po chwili wahania zawiadomił o tym Ksawunię. - Co teraz będzie? - szepnęła. - Nic - odparł. - Święta. A widząc rozpacz w jej oczach dodał: - Wszystko będzie dobrze. 20 Dwa dni następne zabrało Bogumiłowi przygotowanie domu na przyjazd żony i dzieci. Młodzież, jak tylko konie stanęły przed gankiem, rozpierzchła się od razu niby wypuszczone z zamknięcia ptaki. Agnisia pomknęła do ogrodu. Tomaszek w podwórze do ludzi, Emilka - do psów i kotów. Pani Barbara wypiła parę szklanek herbaty, obeszła pokoje, wypaliła z błogością papierosa, postała w kuchni i wysłuchała nowin o zaszłych między ludźmi zdarzeniach. Była w dobrym humorze, gdy jednak powychodziły na jaw różne zaniedbania, wynikłe z długiej nieobecności w domu, popadła w smutek. Zaczęło się od tego, że szperając w zwojach robionych przez długie lata ząbków spostrzegła brak jakiejś najładniejszej koroneczki, którą właśnie chciała obszyć Emilczyną bieliznę. - Nie wiem - powtarzała - czy jej komu nie dałam albo czy nią już kiedy czego nie obszyłam. Ale czyżbym tak już traciła pamięć? Mnie się zdaje, że ja jej nie ruszałam, a boję się kogo posądzić. Potem w spiżarni w mące znalazła się mysz, firanki okazały się nie doprane, szczury zjadły pęcherze na słoikach z konfiturami. Wynikły stąd wiorstowe rozmowy, przy czym w końcu oboje nie mogli sobie uprzytomnić, o co im poszło. - Ja już wiem, o co ty masz do mnie pretensję - rzekł Bogumił. - O to chyba, że jestem. - Nie - objaśniła - ja mam do siebie pretensję, że dom zostawiłam na Boskiej Opatrzności i teraz pewno niczego się nie doliczę. I że w ogóle wyszłam za mąż. Nie jestem stworzona do kierowania domem, do małżeństwa. - Na moje szczęście przyszło ci to do głowy prawie o dwadzieścia lat za późno. - Przychodzi mi to do głowy ciągle. - Ach, mój Boże. Jesteśmy do wszystkiego po trosze stworzeni. W każdym losie jest trochę tego, co chcemy, i trochę tego, co nam się przykrzy... Już taka nasza dola - westchnął zasmucony Bogumił. - Widzisz, sam przyznajesz, że ci się przykrzy. - Nic podobnego. - Kiedy ja wiem, że ty ze mną nie możesz być szczęśliwy. Z każdą inną byłbyś szczęśliwszy. - Nie - odparł i zaczerwienił się, gdyż po raz pierwszy nie był tego pewien. Ogarnęło go niespokojne zdziwienie, że pani Barbara właśnie teraz porusza takie dawno nie dotykane tematy. Przez pierwszy tydzień świąteczny łączność z Pamiętowem była przerwana. Raz tylko, nazajutrz po świętach, Niechcic spotkał Woynarowskiego na drodze i chwilę ze sobą rozmawiali. Właściciel Pamiętowa jechał znów do Kalińca. Pani Bronimska była poważnie chora. Jakaś ciężka historia z nerkami, kto wie, czy nie okaże się potrzeba operacji. - Tak, że muszę tam jakiś czas być - mówił i prosił, żeby państwo Niechcicowie zajęli się przez ten czas po sąsiedzku Ksawunią. - Wciągnijcie ją, państwo, jakoś do swego domu. Teraz jest przecież pani Niechcicowa. Ja zaraz, jak tylko wrócę, będę sam w Serbinowie. Bogumił napomknął był jeszcze przedtem pani Barbarze o wizytach Ksawuni i pana Woynarowskiego i o konieczności nawiązania towarzyskich stosunków z Pamiętowem, ale w gruncie rzeczy rad był, że się to odwlekało. Teraz jednak widział, że się tego nie da uniknąć, i usiłował przekonać siebie samego, że to nawet będzie najlepiej. Może kiedy się te panie poznają, uda się całą sprawę, jak pas w młockarni, przełożyć na inne tryby. Przecież Ksawunia mogłaby być ich córką. Może też ona sama, biedna, opamiętała się trochę przez te dnie, w które się nie widzieli. Gdy pełen tych zacnych myśli wchodził z podwórza w ogród, przy furtce zdybał go lokaj Aleksander i doręczył mu list od jaśnie panienki. Bogumiłowi zrobiło się przykro, że już ten Aleksander pomiędzy nimi pośredniczy. List był krótki. "Będę panu bardzo zobowiązana - pisała Ksawunia - jeżeli Pan zechce wpaść na chwilę jutro o jakiejkolwiek porze". Bogumił spalił tę kartkę i wymyślając sobie po cichu od brutalów - nie pojechał. Jakież było jego przerażenie, kiedy następnego dnia panna Woynarowska sama we własnej osobie zjawiła się w ich domu. Nie tylko się zjawiła, ale w czasie swej krótkiej bytności zdołała oczarować rodzinę Bogumiła. Na wilię Nowego Roku wszyscy pojechali do Pamiętowa, a w Trzech Króli zebrano się w Serbinowie na śpiewanie kolęd przy zapalonej choince. Bogumił tak znał surowość sądów i wymagania pani Barbary, zwłaszcza w stosunku do kobiet, że nie przypuszczał, aby Ksawunia mogła się jej podobać. Tymczasem spodobała się, nawet gorzej - pani Barbara doszła do przekonania, że Ksawunia jest tą jedyną kobietą, która Bogumiłowi dałaby szczęście prawdziwe. - Takie jak ona - rzekła - zawsze ci się, o ile pamiętam, podobały. - Lepiej pamiętasz, co mi się podobało, niż ja sam. - I gdyby ona tylko zechciała na ciebie zerknąć - ciągnęła pani Barbara - tobyś się w niej natychmiast zakochał. - Natychmiast? - powtórzył zmieszany. - Na szczęście - dodał - ma ona coś lepszego do roboty niż zerkać na kogoś, kto by mógł być jej ojcem, a nawet - przesadzał - bez mała dziadkiem. - A jeżeli? - nalegała pani Barbara. - Co jeżeli? Zakochać można się zawsze. Cóż wart człowiek, co się nie może zakochać? To już chyba tylko do trumny. - Co też ty mówisz, mój Boże! A ja? Czyż ja się w kim kocham? - Dlatego jesteś taka smutna i nieszczęśliwa. Pani Barbara uśmiechnęła się w przestrzeń szyderczo i ze wzburzeniem. Długo milczała, jakby mocując się z sobą. Na koniec powiedziała bezosobiście: - A może bywa się nieszczęśliwym właśnie przez to, że się raz kiedyś, jak kto głupi, zakochało. Bogumił stropił się. Dawne wspomnienie sprzed jedenastu lat uderzyło w niego tak mocno, że aż poczuł w nozdrzach zapach owych jaśminów, o które wtedy poszło. - Nie wierzę - odparł - abyś jeszcze pamiętała o tym człowieku. - Zapewne. Ty byś tak długo nie pamiętał. Nie, to głupstwo - otrząsnęła się nagle - mówię, żeby cię drażnić. Nie myśl o tym. Z tymi słowy odeszła. Bogumiłowi to nie ulżyło - cóż miał robić. Starał się rzeczywiście nie myśleć. Jeżeli się czymś zająć i zapomnieć, to pociecha sama się z ubocza nawinie. Jakoż nawinęła się, gdyż przyszło mu na myśl, że nie straszy się męża kimś, kto nas naprawdę obchodzi. Z panną Ksawunią Bogumił raz tylko sam na sam rozmawiał w ciągu całego tego czasu. Trwało to chwilę, w przejściu z pokoju do pokoju, i zdążyła go zapytać: - Cóż, zadowolony pan ze mnie? - Bardzo dziękuję - odparł wtedy niezgrabnie, ale złowrogi wyraz jej twarzy powiedział mu, że nic dobrego nie może się spodziewać. Jakoż kilka dni po odjeździe pani Barbary z dziećmi do Kalińca otrzymał tą samą niemiłą drogą, przez czyhającego o zmierzchu Aleksandra - list, który go zupełnie wytrącił z równowagi. "Nie wiem, jakimi słowy do Ciebie mówić - pisała Ksawunia. - Wiem tylko, że tak dłużej nie mogę, chodzę jak nieprzytomna. Sam widziałeś, że chciałam, próbowałam, ale już dłużej nie mogę. Siły mnie zupełnie opuściły. Wciąż Cię słyszę, wciąż widzę bez ustanku. Gdybyś Ty mógł zrozumieć, co się ze mną dzieje... Ciągle wołam: wróć się, zostań ze mną... I ciągle powtarzam - było, nie wróci - nigdy nie będzie. - Nie, to niemożebne. Daruj, nie wiem, co piszę, przyjedź jeszcze. Wszystko bez Ciebie wydaje mi się nie życiem, a nędzną wegetacją. Choć jeden raz jeszcze bądź przy mnie, a potem zrobię, co każesz, ale przyjdź... nie możemy tak się rozstać bez żadnego objaśnienia... Nie bój się, ja zrobię, co Ty każesz..." Bogumił przesiedział po tym liście nieruchomo przy biurku z jaką godzinę, usiłując coś myśleć. - Nikt nie wie - majaczył - kiedy się gubi człowieka, a kiedy się go ratuje... No, tak... Ale nie będę przecież uwodził dzieci... Cokolwiek z nią było, to to jeszcze nie człowiek... Co my byśmy ze sobą robili?... Lecz wszystkie myśli niebawem przepadły i Bogumił trwał w zawieszeniu, jakby przed wyrokiem, który miał wydać czy otrzymać. Na koniec wstał, schował list Ksawuni do pugilaresu, odział się w kożuszek i zobaczył, która godzina. Była siódma, na dworze ciemna noc. Poszedł do Pamiętowa piechotą na przełaj, łąkami. Idąc zapadał kiedy niekiedy w śnieg. Noc była cicha i zimna. Zdawało mu się, że wszystko dokoła wstrzymało dech dziwiąc się, co on wyprawia, dokąd to dąży? Nie zastanawiał się nad tym, co i kogo w Pamiętowie zastanie. Ksawunia nie podawała żadnych danych, żadnych terminów. Drzwi wejściowe z ganku znalazł zamknięte. Światło było tylko w oknach na górze. Zadzwonił i słuchał z wściekłością, jak dzwonek, raz pociągnięty, chwilę jeszcze sam ruszał się i pobrzękiwał w ciszy. Długo stał wśród bladej śnieżnej nocy, zanim mu otworzono. Słyszał, jak wewnątrz domu ktoś idzie po schodach z góry. Otworzyła mu panna Ksawunia. - Cóż słychać? - zapytał nienaturalnie swobodnym głosem. - Nic - odparła tak samo. - Ojciec znowu w Kalińcu. Aleksander został widać u waszej Felicji, bo dotąd nie wrócił z Serbinowa. Z kuchni wszyscy wyszli. Tego domu dziwnie się ludzie nie trzymają. I nagle, jakby jej siły zupełnie się po tych słowach wyczerpały, przypadła do jego piersi. - Czy mamy tu pozostać? - zapytał przygarnąwszy ją z ostrożną czułością. - Nie - szepnęła i zaczęła go prowadzić schodami prosto na górę. Znaleźli się wnet w wiejskim panieńskim pokoju. Lampa była przyciemniona abażurem z koronki na żółtym jedwabiu. Bogumił chciał coś sobie uprzytomnić ostatkami rozwagi - lecz czuł w sobie jedynie na nowo dawne dwadzieścia lat, kiedy miotając się na samym dnie życia ufał tylko swojej sile i swym instynktom. Nagle, gdy się zapamiętał w pocałunkach, poczuł, że Ksawunia w jakiś nieuchwytny sposób miała się na baczności. Uchylała się i czuwała! Wbrew odwiecznym instynktom natychmiast ochłonął. Ochłonął tak dalece, że o mały włos nie zapytał: - Czego ty właściwie, dziecko, ode mnie chcesz? - gdy ona mu raptem to sama powiedziała. Położyła mu dłoń na ręce szepcząc: - Rozejdź się z żoną. Jak się zmieni wyznanie, to można. Ja pójdę za tobą wszędzie, jak pies. Albo chcesz, weźmiemy od ojca Pamiętów. Będę pracowała. Słuchaj... W takim szczęściu, w takiej miłości. Niech będzie raz koniec tej męce... Bogumił przez długą chwilę nie był w stanie przemówić. Bywały takie chwile, że i jemu przemykała myśl, by rzucić wszystko, pojechać z Ksawunią bodaj do Ameryki. Dlaczegóż te jej słowa tak go ogłuszyły, takim się wydały czymś potwornym i tak zarazem wyraźnie postawiły mu przed oczy niemożliwość związania się z Ksawunią? - Nie mogę - rzekł - nie mogę tego zrobić. - Dlaczego? - zapytała. - Czy nie możesz mnie kochać? - Owszem. To, niestety, bardzo mogę. - Więc dlaczego nie możesz tego zrobić? - Nie mogę... bo nie mogę... bo mogę... - rzekł idiotycznie i zaśmiał się. Ścisnął ją rękami za ramiona. - Nie mogę wiązać cię ze sobą - a mego życia z twoim. - Tak bardzo kochasz swoją żonę? - Nie wiem. - Wciąż tylko: nie wiem... nie wiem... - A więc przypuszczam, że także i dlatego - przyznał lojalnie. - A jeszcze? - pytała. - Tamte inne powody mówiłem już nieraz - odparł niegrzecznie. - To wszystko nieprawda! - zawołała namiętnie. - Muszą być inne! - Może. Ale nie potrafię powiedzieć. Spróbował jednak. Chodząc po pokoju i paląc papierosa rzekł: - Ja życie kończę. Ty je zaczynasz. Nic prócz szaleństwa nie może nas połączyć. Nic prócz chwili szaleństwa, którą ja będę błogosławił, a ty przeklinała i wstydziła się. Nic, prócz chwili szaleństwa. Zaczęła płakać. - Ja tylko tego wstydzę się - szlochała - że się tak tobie narzucam. Zrobiło mu się strasznie żal, strasznie smutno. - Nie mów tak, dziecko - prosił całując ją i kołysząc w ramionach. - To ja nie mam wstydu, żem śmiał korzystać choć tak trochę z twoich uczuć, co tylko przez pomyłkę, tylko przez pomyłkę, mogły się do mnie zwrócić. Że nie mogę znaleźć sposobu, żeby nas uszczęśliwić. Żyj lepiej, kochanie, jakby mnie na świecie nie było. - Jakże to jest możliwe? Jak to mam zrobić? - skarżyła się łagodnie. - Zrobisz - powiedział, nie bez goryczy przyjmując tę jej nieoczekiwaną potulność. - W każdych warunkach żyć można, a cóż dopiero młodemu. Jeżeli nie możesz wyjść za Ostrzeńskiego z Siąszyc - to jedź na ten uniwersytet. Wszystkie teraz do tego dążycie. Może w tym jest naprawdę co dobrego. A jak nie, to zajmij się w istocie Pamiętowem. Widzisz chyba, że ten majątek przepada. Chociaż... może lepiej wyjedź! Stare, zmącone serce niełatwo przychodzi do równowagi. Może lepiej, żebyś nie była tak blisko, ty moja śliczna... śliczna... ostatnia. Odpowiedziała natychmiast z żarem na to zadrganie głosu. - No widzisz... Przecież kochasz. Dlaczego się tak dręczyć? - Obiecałaś, że zrobisz, co każę - szepnął odrywając jej ręce od swej szyi. - A jednak... wtedy jak byłam chora... sam przyjechałeś. Sam wtedy przyjechałeś do mnie. Dlaczego? Bogumił czuł się jakby śród pustki, w której już nie ma czym oddychać. - Za dużo pytań - pomyślał. - Moja wina - rzekł głośno. - Sam przyjechałem. Mimo to - jedź do Szwajcarii. I zrozum, że mimo wszystko ty mnie odrzucasz, a nie ja ciebie. W głębi domu zaczęły się rozlegać zgrzytania kluczami w zamkach, kroki. - Aleksander wraca - rzekł Bogumił. - I na mnie czas. A więc, ostatni raz... do widzenia. I wierz mi... wierz. Zaufaj. Tak lepiej. Dla ciebie lepiej. Bądź mocna. Za mnie i za siebie. - Czy zobaczę cię jeszcze? - Naturalnie. To jest... ja myślę. Jak zdecydujesz wyjechać, daj znać. Gdy już zamykał drzwi, zobaczył, jak wróciła do sofy, na której dopiero co siedzieli, a potem prawie leżeli wśród pocałunków, i zakryła rękami twarz. Potem stał przez chwilę przed gankiem w strasznej rozterce. - Jeszcze sobie co zrobi - myślał. - Taka szalona. Nagle owładnęło nim uczucie gnuśnej pustki. Nie była to rozpacz z powodu rozstania, ale jakby nieusprawiedliwione rozgoryczenie. Idąc i potykając się jak pijany, odtwarzał gorączkowo wszystko, co było przed chwilą, i zawsze z tym samym bólem zatrzymywał się w miejscu, kiedy był rzekł: - Nic prócz szaleństwa nie może nas połączyć. - Tu zaczynała się luka, tu Ksawunia miała jakoby coś zrobić, coś powiedzieć, czego nie zrobiła, nie powiedziała. Ale czegóż, on, wariat, chce? Czyż wszystko, co mówiła, co czyniła, nie było największą łaską, jaką człowiek może wyświadczyć człowiekowi? Jakiegoż więc chciał jeszcze dowodu, że była tą miłośnicą, do której tęsknił w ciszy swojego życia? A jednak nie była nią, nie! I całą siłą przebudzonej nie w czas tęsknoty wołał teraz: - Gdzie jesteś ty, której miłość nie stawia pytań, nie żąda, nie zna warunków ni granic? - Lecz potem westchnął, że nie ma takiej na świecie, i przestał o tym myśleć, a gdy zasypiał, łzy wybiegły mu z oczu i potoczyły się łaskocząc po obu skroniach - pierwsze łzy od czasu, gdy płakał od śmierci syna. Ksawunię zobaczył potem jeszcze raz, w dniu, gdy wyjeżdżała do Szwajcarii. Pan Woynarowski czuł się w owym czasie o tyle gorzej na serce, że musiał leżeć. Nie mógł odwieźć Ksawuni, a wyjazdu nie dało się odwlec, gdyż był połączony z wyjazdem dalekiej krewnej, sąsiadki, która jechała odwiedzić przebywającą w Lozannie córkę - i miała być towarzyszką Ksawuni. Woynarowski napisał sam do Bogumiła prosząc go o odwiezienie córki do Witoszyc, gdyż bał się, aby nie miała jakich trudności na granicy. Bogumił stawił się w oznaczonym dniu i serbinowskimi końmi odwiózł pannę Ksawerę do pierwszej zagranicznej stacji Witoszyce, skąd odchodziły wieczorne pociągi na Frankfurt, Wrocław, Bazyleję. Drogę odbyli prawie w zupełnym milczeniu. Pogoda była mokra, ale łagodna, mimo że był dopiero luty. Wyjechawszy z obrębu Kalińca na witoszycką szosę, zaczęli mijać długi szereg wozów ze słomą. Jechały noga za nogą, kołacząc opieszale, z trudem zjeżdżały na bok, słoma jaśniała i szeleściła w półmroku. Bogumiła mijanie tych wozów zaczęło drażnić. - Jednak jestem zdenerwowany - pomyślał, a głośno rzekł: - Już rok temu mieli otworzyć tę linię kolejową z Kalińca do Witoszyc i wciąż nic z tego. - Jak z wszystkiego na świecie - mruknęła. - Podobno - rzekł przeczekawszy chwilę - to względy wojenne nie pozwalają na przeprowadzenie tych paru wiorst kolei do granicy. - Doprawdy? - zdziwiła się uprzejmie. Niebawem stanęli przed kordonem granicznym jednym, a potem drugim. - Już widać dworzec - rzekł Bogumił, gdy uporawszy się ze strażą i celnikami ruszyli dalej. Ciężkie mury witoszyckiego dworca czerniały w ostrych promieniach elektrycznego światła. Flegmatyczny tragarz pozdejmował walizki i wskazawszy Bogumiłowi wejście do poczekalni sam z bagażem poszedł w przeciwną stronę. Bogumił i Ksawunia znaleźli się w sali z bufetem, na którym piętrzyły się stosy pomarańcz i chleba z wędlinami. Sala była ogromna, sklepiona, prawie pusta. Przy kilku tylko stolikach siedzieli sennie pasażerowie. Do pociągu było jeszcze dość czasu i Bogumił zapytał pannę Ksawerę, czyby czego nie zjadła. - Nie - odparła, a potem dodała: - Wam zawsze to na myśli. W każdej okoliczności życia możecie jeść i palić. Niechcic poszedł wobec tego kupić bilet i wyprawić bagaż. Wróciwszy położył rękę na dłoni panny Ksawery i rzekł ze słabym uśmiechem: - Tak więc córeczka moja odjeżdża w świat - wypływa na wielkie wody, wróci znakomitym lekarzem. - Córeczka - szepnęła z niewymowną goryczą. Nagle odrzuciwszy w tył głowę rzekła z błyskiem w oczach: - Chodź tam na chwilę - i pociągnęła go do bocznego pokoju, gdzie stało wielkie lustro i aksamitne kanapki. - To jest pokój dla pań - ociągał się Bogumił przeczytawszy napis na drzwiach. - Mnie stąd zaraz wyproszą. - Nie wyproszą, przecież nikogo nie ma - szepnęła niecierpliwie. A potem zaczęła pytać z bezgranicznym zdumieniem: - Słuchaj - wytłumacz mi to jakoś. Niech ja tak nie odjeżdżam. Niech ja zrozumiem... Co się tobie we mnie nie podoba? Przecież ja czuję, że mnie kochasz, więc co? Twoja żona... ja widziałam... patrzyłam. Ona ciebie nie kocha. Zresztą... zresztą... jest już... Jakieś słowa nie chciały jej przejść przez gardło. - Więc co, na Boga, pomiędzy nami stoi? - wybuchnęła wreszcie wśród potoku niejasnych zdań. Bogumiłowi było więcej niż przykro. - Co stoi? Nie wiem. Czasem... każda rzecz sprzyja, a wszystko razem nie układa się. - To czemu tak... było... że nie mogę zapomnieć? - Zapomnisz - powiedział z pieszczotliwą żałością. - Zresztą... czy to źle, że skoro nie możemy być razem, były pomiędzy nami chociaż te dobre chwile? Nie żegnajmy się wymówkami. - Za co takie upokorzenie? - wyjąkała już jakby raczej z gniewem. - Upokorzenie? - powtórzył Bogumił zniechęcony. - Pani sama nie wie, co mówi. Nie trzeba nadawać rzeczom znaczenia, którego nie mają. Ja tylko mogę czuć się upokorzony, że nie jestem odpowiednim... Spojrzał jej w oczy i zobaczył rosnącą w nich z chwili na chwilę pasję. To mu przywróciło siły. - Nie żegnajmy się wymówkami - powtórzył. Milczała i ściskała zęby tak, że to widział po ruchu mięśni na twarzy. - Proszę odejść - rzekła patrząc w okno, jakby oknu wydawała ten rozkaz. - Zaraz? - próbował się uśmiechnąć. - Zaraz. W tej chwili. Nie chcę pana widzieć! - Pani żartuje? Mam nie poczekać do odjazdu pociągu? - Nie. Proszę odejść natychmiast. Proszę mi zejść z oczu. - Ksawuniu - przeraził się. W tejże chwili za drzwiami rozległy się dwa głosy. - Gdzie są? Tu? Dobrze - mówił damski. - Pociąg już podstawiony. Można siadać - oznajmił głos tragarza. Weszła krewna Ksawuni, okazała ziemianka, cała w futrzanych ogonach. Po zaznajomieniu się z Bogumiłem powiedziała do niego: - Niech pan powie, kto by pomyślał, że będziemy w takiej chwili wyjeżdżać. Ale jak pan się na to zapatruje? Podług mnie, ze strony Japończyków to to jest jednak czysto wschodnia chytrość, żeby wypowiedzieć wojnę przed nadejściem odpowiedzi na notę. Przecież oni nie poczekali na odpowiedź z Petersburga. - Nie poczekali - powtórzył Niechcic automatycznie. - Chodźmy, Ksawciu, chodźmy - nagliła teraz dama. - Miejsca kazałam zająć. Wyszli na peron i śpiesząc mijali oświetlone, podsnute parą wagony. Bogumił pomógł paniom wejść na stopnie, a potem stał chwilę przed ich oknem, w którym jednak ukazała się już tylko futrzana dama. W pobliżu lokomotywy zawołano: - fertig - i zanim dał się słyszeć jakikolwiek odgłos ruszenia z miejsca, Bogumił zauważył, że pociąg idzie. Dopiero po chwili rozległo się i rozbiło echem po urządzeniach dworca pierwsze sapnięcie maszyny. Bogumił zaczął iść w przeciwnym kierunku i niebawem znalazł się wśród przestronnej ciszy pustych torów. Zeszedł wprost z peronu na podjazd i zawołał na Klimeckiego. - Tak - myślał potem jadąc - tak być powinno. Ona mnie tedy odepchnęła. Przywrócony został naturalny porządek rzeczy. Sam kierował ku temu, ale nie miał teraz żadnej pociechy ze swego gorzkiego triumfu. I siła, którą okazał, wydała mu się raptem niezaszczytną słabością, która go powaliła w proch na progu tak szalonej radości. Powaliła i obróciła twarzą na zawsze w stronę cienia. - Na czyje siły, na czyj rozum obliczone jest życie? - myślał, gdyż wydało mu się o tyle za ciężkie na siły i rozum człowieka. Z oddali czasów przybłąkała mu się do pamięci znana kiedyś piosenka: "...A kiedy odjeżdżasz... a kiedy odjeżdżasz, bywaj zdrów". Dźwięczała piskliwie między węgłami podmiejskich domków, między szprychami kół, w skrzypieniu pojazdu, w uszach, w sercu... Ocknął się, gdy stanęli na Raciborskim Przedmieściu przed mieszkaniem pani Barbary, gdzie miał nocować. Pani Barbara była uprzedzona o jego przyjeździe i czekała z herbatą. Była w niewesołym humorze. - Ci-icho - szeptała, kiedy Bogumił przysuwał sobie krzesło. - Dzieci już śpią, a muszą wstawać o szóstej. Po chwili wyjaśniło się, że miała żal o odwiezienie panny Woynarowskiej. - Wiem - rzekła - że to nic złego, ale muszę się przyznać, że ona jest jakaś taka dziwna, trochę rzucająca się. Jeszcze kto pomyśli, że cię bałamuci, a to byłoby takie... śmieszne. - Pewno - zgodził się. - Gdybym wiedział, że ci będzie przykro, tobym się był wymówił. Woynarowski mnie prosił. Wierz mi - dodał szczerze - że i dla mnie to nie było przyjemne. - Ja ci przecież nie wymawiam - rozjaśniła się pani Barbara. - Tylko że zawsze jesteś taki nie zastanawiający się. Przecież mogliśmy ją odwieźć razem. - Prawda - przyznał i patrzył na nią tak długo, aż spytała: - Co tak patrzysz? A on patrzył, bo pomyślał, że ta sroga, markotna kobieta o srebrzystych oczach, że ona byłaby dopiero miłośnicą, gdyby kochała. Zrobiło mu się strasznie żal, że w niej tego nie wzbudził. Obdarzywszy ją wszystkim, co miał najwspanialszego w swym sercu, nie obdarzył jej niczym. A jednak to nic, ten nigdy w pełni nie przyjęty i nie odwzajemniony dar jego uczuć był jedyną rzeczą, która ją podtrzymywała na siłach. Na niewzruszonej trwałości jego serca wspierała się - i poznawszy to nagłym błyskiem jakby wyższego rozumu, Bogumił uczuł się pocieszony. - Dobrze zrobiłem, że tak pokierowałem tamtą sprawą - stwierdził z przekonaniem. I znów dodał w myśli: - Za dużo tam było pytań. Pani Barbara, uspokojona w swej trosce, zaczęła nagle mówić o tym, co było dnia tego na wszystkich ustach. - Czy ty nie zastanawiasz się - pytała - co z nami teraz będzie? - Wobec czego? - No, wobec tej wojny. Przecież została wypowiedziana wojna między Japonią i Rosją. Dziś widziałam Ostrzeńskich i Holszańskich. Cuda mówią o Japończykach. Kto wie, czy to nie będzie, wiesz, jak walka Dawida z Goliatem. I kto wie, czy to się nie skończy rewolucją w Rosji. Przecież tam i tak wre. Bogumił zawstydził się, że wcale go nie zaciekawiły doniosłe wypadki, których gazety już od paru dni kazały się spodziewać. Zastanawiał się przez chwilę w milczeniu, a potem leżąc już i paląc papierosa rzekł: - Jeżeliby mobilizacja doszła do nas, to z Serbinowa musiałoby pójść... zaraz... jeden, dwu... Klimecczak trzeci... Biedak, dopiero co wrócił z wojska. Wiesz, poszłoby chyba z jakich pięciu czy sześciu ludzi. Nie licząc Starego Serbinowa... A tu jeszcze akurat zaczynają się wiosenne roboty... 21 Pani Barbara na swój list, wysłany do kliniki we Wrocławiu, nie otrzymała od Lucjana Kociełła żadnej odpowiedzi. Czasem wracała do tego myślą lub słowem, powtarzając: - Nie rozumiem, co się tam u nich dzieje, że nikt nic nie napisze. Dopiero w lutym, wkrótce po wybuchu wojny japońsko-rosyjskiej, Oktawia Przemyska doniosła, że ojciec jest od kilku tygodni w swym nowym domu pod Częstochową i że jest bez nadziei. "My obie z Sabiną - pisała - siedzimy tu i też ledwo żyjemy. Żeby to cioteczka mogła do nas przyjechać. Ojciec jest przytomny, i często ciocię wspomina"... - Ba, żeby to było możebne, zaraz bym pojechała, ale o tym przecie nie ma nawet co marzyć - westchnęła pani Barbara opowiadając to służącej do wszystkiego, Julce, życzliwej współuczestniczce codziennych domowych spraw. - Czemu? - spytała Julka. - Czy to ja bym się nie mogła z dziećmi na jaki tydzień pozostać? - Jak to czemu? Co też ty, moja kochana, wygadujesz? - przeraziła się pani Barbara. - Jechać? Pod Częstochowę? Ja? - zdumiewała się, jakby jej przypisywano możliwość podjęcia wędrówki na księżyc. Nazajutrz jednak po obiedzie odezwała się raptem do dzieci: - Cóżem to chciała powiedzieć? Czy dalibyście tu sobie radę beze mnie? Bo ja pewno będę musiała na jakiś czas wyjechać. Do wuja Lucjana. Wuj Lucjan bardzo chory. - Ja pamiętam wuja Lucjana - oświadczyła Agnisia. - Pamiętam, jak wuj był na pogrzebie babci. - A ja nie pamiętam - zagrymasiła Emilka. - Dlaczego ja nie pamiętam? - Ja pamiętam nawet, jak był na chrzcinach Tomaszka - chwaliła się Agnisia. - Tego nie możesz pamiętać - zdziwiła się pani Barbara. - A pamiętam! Mamusia leżała, a wuj Lucjan stał w nogach łóżka i mówił: ha! - Tak, tak. Mówił: ha! - potwierdził Tomaszek odrywając się od procy, którą sobie sporządzał pod oknem. - No, ty go nie możesz pamiętać - zaśmiała się pani Barbara. - To twój ojciec chrzestny - objaśniła. Bogumił dowiedziawszy się przez mleczarza o zamiarze podróży, przybył i chciał z panią Barbarą jechać, ale ona stanowczo się temu oparła. - Jeżeli zdecydowałam się - rzekła - to w tej nadziei, że ty zostaniesz. Że się tu na te kilka dni przeniesiesz i będziesz z dziećmi. - Ale jakże ty sama?... W taką drogę? Z twoim usposobieniem? Przecież to się trzeba coś dwa razy przesiadać. - Czy to ja się mało najeździłam i naprzesiadałam w młodości sama? - spytała zdjęta rozpaczliwą odwagą, o której rozmiarach nikt nie miał nawet pojęcia. Gdyż bała się zarówno tego, ku czemu jechała, jak o to, co miała zostawić, jak samej wreszcie drogi. Ale potrzeba zobaczenia Lucjana była silna jak potrzeba rozwikłania dręczącej zagadki. Jego list i list jej własny, o którego losach nic nie wiedziała i którego wylewną serdeczność wyrzucała sobie niekiedy, i pamiętnik Juliana znajdujący się u Kociełłów, wszystko to paliło i zaprzątało ją tak, że od wielu lat po raz pierwszy nie mogła niczym się zająć. Aż Bogumił widząc to prosił: - Nie gorączkuj się tak, do złego zawsze zdążysz. Na pociąg przybyli o wiele za wcześnie, gdyż pani Barbara nie dowierzała żadnemu zegarowi. - Przecież pociąg już odszedł! - krzyknęła ujrzawszy snujące się w pobliżu dworca kłęby pary. - Klimecki! Prędzej! - nagliła, jakby to w danym wypadku mogło co pomóc. Klimecki zaciął konie i opryskani błotem zajechali galopem jak na pożar. Stojąc następnie w oknie wagonu pani Barbara dziwiła się z kolei, dlaczego pociąg nie rusza. - Już jest chyba dawno po tej godzinie - mówiła patrząc nieufnie na wysterczający z peronowej ściany dworca wielki czasomierz. - Ten zegar widać się spóźnia. Skończy się na tym, że nie zdążę się przesiąść w Łodzi. - Idźcie już, moi drodzy - błagała dzieci i męża, którzy stali koło wagonu. - Idźcie, bo się poprzeziębiacie. Nie czekajcie! Bogumił, przecież te dzieci marzną! - Nic im nie będzie - uśmiechnął się Bogumił zapalając nowego papierosa. Kiedy na koniec pociąg ruszył, a dzieci biegnąc przesłały jej ostatnie pocałunki, kiedy następnie rozejrzała się po ładnym przedziale wagonu, zrobiło jej się nagle dosyć przyjemnie. Wagon był trzeciej klasy, ale nowy i lśniący, nic nie turkotał, niósł prawie niby kołyska. - Pociągi są teraz o wiele porządniejsze niż za czasów mojej młodości - pomyślała i podzieliła się tą uwagą z towarzyszem podróży. Był to, jak osądziła, kupczyk albo komiwojażer żydowski ubrany w marynarkę, który natychmiast, gdy ruszono z miejsca, rozłożył sobie na ławce jajka na twardo i obłupywał je palcami, zostawiającymi na śnieżnym białku bure ślady. - Rosja - rzekł spożywając ze smakiem - ona ma najlepsze pociągi. Ja znam różne. Niemcy. Berlin, Frankfurt am Main, Kóln. Potem Belgia, Brussel, Paris. Nigdzie nie ma takie wagony jak w Rosji. - No to chyba to jedno tylko Rosja ma dobre - nasrożyła się pani Barbara i ucięła. - Może to jaki szpieg - pomyślała. Młody człowiek wrzucił gazetę ze skorupami pod ławkę, poszperał chwilę między swoimi pakunkami, następnie wyszedł nucąc na korytarz i stał tam w niedbałej pozie bywałego światowca i podróżnika. Zostawszy sama pani Barbara zapaliła papierosa i wpatrzyła się w mijające za oknem krajobrazy. Owładnęło nią nadzwyczajne wprost uczucie bezpieczeństwa, wygody i spoczynku. Na ogół niedostępne jej było to najcenniejsze źródło męstwa, pociechy i spokoju, które płynie z przyjęcia groźnej prawdy, że istnienie jest i może być jedynie tragedią. I jeśli drżała tak ustawicznie i martwiła się, to z lęku, że wszystko może w każdej chwili ujawnić swoje tragiczne oblicze. Teraz jednak i poczucie czyhającej zewsząd straszności życia, i lęk opuściły ją znienacka zupełnie. Pierwsze od czasu ich narodzin większe rozstanie z dziećmi było czymś tak niezwykłym, że nie docierało chwilowo do jej świadomości. Małe, nagrzane, ruchome wnętrze, sunące przez na poły zaśnieżoną, na poły czarniawą mglistość pól, było tak niepodobne do żadnego z tych miejsc, śród których przywykła troskać się i kłopotać, że zmartwienia wprost nie miały w nim gdzie się zagnieździć. Mnóstwo nowych wrażeń, nasycających spragnioną i wrażliwą ciekawość, wzniecało spokojne rozradowanie. Zapomniała prawie o smutnym celu podróży, rada by jechać tak wiecznie. Ten stan ducha trwał mniej więcej do trzeciej stacji. Gdy do niej dojeżdżano, w panią Barbarę jak piorun strzeliła myśl, że zapomniała zapytać Bogumiła, czy przenosząc się do dzieci zostawił w Serbinowie polecenie, jak mają palić w piecach. Gorączkowo dobyła z torebki zaadresowaną na Raciborskie Przedmieście pocztówkę, którą miała napisać pod koniec podróży i wrzucić na dworcu w Częstochowie jako dowód, że szczęśliwie przybyła na miejsce. - Tam na dworcu dostanę chyba drugą - pomyślała - a tę muszę wysłać zaraz z następnej stacji. Poproszę jakiego tragarza, to mi ją wrzuci. Parając się z ruchem wagonu zaczęła pisać ołówkiem na przyokiennym stoliku: "Drogi Bogumile! Daj natychmiast znać do Serbinowa, żeby Felicja napaliła w sobotę w jadalnym i w salonie albo nawet jeżeliby było zimno, to we wszystkich czterech piecach. W poniedziałek napalić tylko w salonie, a w środę dobrze we wszystkich. W niedzielę, to znaczy przed poniedziałkiem, napalić lub nie, stosownie do pogody, we wtorek można nie palić wcale. Jeżeli zapomniałeś o tym powiedzieć, a czuję, że zapomniałeś, to nie dogrzejesz domu po powrocie, a kwiaty zmarzną i Ty się jeszcze przeziębisz. W Kalińcu w mieszkaniu również uważaj, żeby było jak się należy palone co dzień wszędzie, chyba że będzie wyżej zera, to można dwa dni palić, a jeden nie, dla pewności jednak najlepiej palić we wszystkich co dzień. Dzieci niech nie wychodzą bez kaloszy!!!" Przeczytawszy tę kartkę z pięć razy i za każdym razem podkreślając coraz to nowe słowa, oddała ją na stacji przez okno przywołanemu rozpaczliwymi okrzykami tragarzowi, ale pociąg stał tak krótko, że nie zdążyła stwierdzić naocznie, czy kartka została wrzucona. Martwiła się, że może dała tragarzowi za mały napiwek. - Nie, taki by chyba nie był - pocieszała się - żeby miał tej drobnostki nawet i bez napiwku nie zrobić. Tymczasem zbliżał się czas przesiadania. Pani Barbara, przewidując najrozmaitsze trudności, już na dwie stacje naprzód ubrała się i ściągnęła z półki walizkę przy pomocy naszłych w ciągu drogi do przedziału podróżnych. Oba przesiadania odbyły się jednak bez żadnych powikłań i panią Barbarę ogarnęło znów błogie zdziwienie, że wszystko poszło tak zgodnie z rozkładem kolejowym. Dojeżdżając niepokoiła się wszakże, czy aby depesza doszła i czy konie będą na stacji. - Może tam u nich nie ma w ogóle koni - zatrwożyła się. - No, to wezmę dorożkę. Chyba dorożki są tam w tej Częstochowie. Żeby mi się tylko, Jezus Maria, nie porozjeżdżały, jak będę szukać koni. - Przypuszczam, że tu można będzie dostać dorożkę? - zwróciła się do zakutanego w szale jegomościa, który z nią razem stał na wyziębionej platforemce wagonu śród stłoczonych przy drzwiczkach walizek. Jegomość nie uważał za stosowne udzielić odpowiedzi. - Nie wiem, z której strony jest stacja! - krzyknęła jeszcze pani Barbara miotając się po platforemce i przyciskając twarz do tej szyby, to do tej. Obie były mokre i ciemne, w obie wpadał od czasu do czasu przeszywający blask elektrycznych latarń. Pociąg chwiał się i szarpał na zwrotnicach, korytarzyk wagonu wypełnił się ludźmi i tobołami. Na koniec razem ze stanięciem pociągu drzwiczki zaczęły się otwierać, wychodzący zderzali się z usiłującymi co prędzej wtargnąć do wnętrza. Na peronie zadźwięczały okrzyki: - Tragarz! Numerowy! Tragarz! Tutaj! Tutaj! Pani Barbara wybiegła dźwigając sama swoją walizkę, gdyż zdawało jej się, że tak będzie prędzej. - Konie od pana Kociełła! Konie z Jawornika! - wołała po chwili w poznaczoną rozmazanymi przez mgłę światłami zimną ciemność. Ktoś zaczął jej wydzierać walizkę. - Pani życzy jechać? Na Jawornik? Mam dorożkę! - nagabywał żydowskim szwargotem stroskany głos. - Zanieść? Ja zaniosę. Paniusia da zarobić - odezwał się prosząco ktoś drugi. - Z Jawornika! - krzyczała pani Barbara nie puszczając walizki. - Jezdem! Z Jawornika? Jezdem - odkrzyknął jej tym razem wysoki chłop i zabrawszy walizkę wskazał stojący na uboczu powóz. Pani Barbara z trudem wpełzła na siedzenie zawalone futrami i pledami. - Jakże pan? - spytała z bijącym sercem. - Pan chory - odparł stangret zapinając fartuch i sadowiąc się pomału na koźle. Pani Barbarze wydało się pomyślną zapowiedzią, że Lucjan ma taki powóz, derki, konie, może nie jest z nim jeszcze tak źle? Jadąc po kiepskim bruku przez miasto, wychylała się spod budy i rozglądała w nadziei, że może zobaczy tę sławną Jasną Górę z cudowną Matką Boską. Lecz nic nie wskazywało na to, żeby ją miała ujrzeć, tak że przez chwilę doznała nawet spłoszonej wątpliwości, czy aby wysiadła w Częstochowie. Może to inne miasto i jakiś inny Jawornik, do którego także ktoś miał dzisiaj przyjechać? Po chwili jednak nieznane miasto, choć ledwie widoczne śród nocy, zaczęło pochłaniać jej uwagę. Z jednej strony widać było drzewa i ciemną aleję, z drugiej - sklepy, niektóre jeszcze pootwierane. Wąskim trotuarem snuli się dosyć liczni przechodnie, w oknach tu i ówdzie świeciło się wesoło. - Jak to ludzie wszędzie żyją, starają się, krzątają - myślała pani Barbara z przychylną ciekawością. Konie skręciły w lewo, zaczęło się przedmieście, niskie domki, małe okna, za jednym z nich pani Barbara zdążyła spostrzec ludzi schylonych ponad stołem. Potem brzegiem ulicy jęły sunąć płoty, mury, długie, ciemne budowle, wreszcie w mglistym, zabarwionym różowo zmroku zamajaczyło coś niby olbrzymie, krągłe, zwężające się i ścięte u góry gmachy. - Może to się zaczyna Jasna Góra? Nie, to chyba fabryka czy jakieś piece - objaśniła sobie, zoczywszy smugi niebotycznych kominów. - A gdzież jest Jasna Góra?! - krzyknęła niecierpliwie ku furmanowi. Nie dosłyszał, a zrozumiawszy w końcu wskazał batem na prawo i odpowiedział coś, czego znów pani Barbara nie dosłyszała. Ale było jej nadal raczej dobrze w tej obcej stronie. Dokoła snuło się po ciemku życie, które nie było na tyle jej życiem, aby musiała drżeć, że coś z niego utraci, ale do którego czuła się w jakiś sposób życzliwie i ufnie przynależna. - Może nie trzeba wcale mieć domu, rodziny, aby czuć się szczęśliwą - myślała zachwycona, że w takich przecie dosyć ponurych warunkach ma w sobie tyle swobody i siły. Wystarczyłoby pewno gdziekolwiek stanąć, wysiąść i wszędzie byłoby się u siebie. Ale nie, gdyby nie miała domu i rodziny, jak miała, może to wszystko inaczej by się jej przedstawiało. Gdyby musiała wszystkiego szukać śród obcości, nic by w niej nie znalazła. A jeśliby znalazła, jeśliby swoim uczyniła to nieznajome życie wszystkich, tak podobnie na przykład jak Maria Hłasko, to może te jakieś sprawy powszechne stałyby się dla niej wnet przedmiotem takiej samej udręki i złych przeczuć jak obecne życie prywatne? Może to trzeba mieć we świecie kilka punktów oparcia? A może nie we świecie je trzeba mieć, ale ze siebie stwarzać, snuć jak nić ku różnym sprawom bytu. - Jakie to mnie myśli przychodzą do głowy - ucieszyła się nagle i podniecona powtórzyła je sobie raz jeszcze, by ich nie zapomnieć, kiedy zacznie z Lucjanem rozmawiać o tych nadzwyczajnościach, o których pisał w swym liście, o tym całkowitym człowieku! Nagle dreszcz ją przeszedł: - A może Lucjan tymczasem kona lub skonał? Nie, to niemożliwe. Wszak właśnie tej zimy obiecali sobie tyle się ze sobą nagadać. Boże wszechmogący, niechże ten człowiek jeszcze pożyje na świecie! Powóz wytoczył się z miasta i skrzypiał grzęznąc w rozmiękłej drodze. - W Kalińcu rano jeszcze marzło - myślała pani Barbara - ale tu już widać odwilż zupełna. Pola były jednakże zaśnieżone i bielały po nocy smutną, siwą bladością. Nade drogą stały gdzieniegdzie brzozy. Przy jeszcze jednym skręcie stangret odwrócił się i oznajmił: - Jawornik. Dom, który Lucjan Kociełł dla siebie świeżo na Jaworniku wykończył, stał w czystym polu. Był wysoki, piętrowy i ciemny, chyba że światło paliło się w pokojach od drugiej strony albo może okiennice były tak szczelnie zamknięte? Obok widniał niższy budynek, zapewne gospodarski. Powóz wjechał w bramę, która zdawała się stać samotnie bez płota. Dopiero wytężywszy wzrok pani Barbara dojrzała w odstępach słupki, między którymi snuły się na ukos - niby to po powietrzu, białe smużki śniegu. Raczej domyśliła się, niż zobaczyła, że to miejsce jest ogrodzone siatką. Gdy okrążano zajazd, spostrzegła tu i owdzie wątłe, niedawno widać posadzone drzewka i krzewy. Konie wreszcie stanęły, pani Barbara usłyszała śród ciszy dźwięk spadających z dachu kropel. Stangret zlazł z kozła i ściągał walizkę, podczas gdy pani Barbara wydobywała się z okryć i pledów. Stali chwilę na ganku pod ciężkimi, grubymi kolumnami, stangret pukał do drzwi i ruszał ostrożnie klamką. - Nie słyszą - stwierdziła pani Barbara, teraz dopiero na dobre przygnębiona. - Otwooorzą - uspokajał ją stangret. Na koniec we wnętrzu domu ktoś zaczął mówić i chodzić, w drzwiach dało się słyszeć zgrzytanie zatrzasku i przekręcanie klucza. Zobaczenie kogoś, zrośniętego z naszą młodością, po wielu latach rozłąki, zwłaszcza gdy się to zdarzy w smutnych okolicznościach, nie jest możliwe do przeżycia bez płaczu. Z płaczem też, zaledwie się poznając w półmroku sieni, Oktawia Przemyska i pani Barbara padły sobie w objęcia. Pani Barbara pierwsza przyszła do siebie. - Moje dziecko drogie. Czy naprawdę jest aż tak źle?! - Ach! - jęknęła spazmatycznym szeptem Oktawia. - Straszne. Bo w dodatku... Ale ja cioci wszystko po kolei opowiem. Bartłomieju - zwróciła się zbolałym tonem do stangreta. - A pledy? I kożuch? Proszę to dać tu zaraz do przedpokoju. Czy to znowu śnieg pada? - zainteresowała się. - Będzie jutro błoto po kolana. - Moja ciociu - westchnęła następnie, pomagając pani Barbarze zdejmować futro. - No? Kto by się spodziewał! Po tylu latach... w takiej chwili... A ten dom? Ciocia widziała? Przecież to szubienica na pustyni. Pies by tu zawył. Ale ojciec nie dał mi się stąd zabrać. Przecież ciocia wie, jaki ojciec był zawsze. Straszne... Co? W głębi domu rozległ się głos, od którego pani Barbarze zrobiło się gorąco - głos nieżyjącej Teresy, mówiący bardzo głośno: - Maciejowa poda herbatę. Pani Niechcicowa już jest. - Ale ja ciocię tak tu trzymam - spostrzegła się Oktawia. - Chodźmy do pokoju. Moja ciotuchno - uścisnęła nagle znowu panią Barbarę. - Chociaż tak się nie widujemy, ciocia nam jest zawsze najbliższa z rodziny mamy. W progu spotkała je Sabina Jerzmanowska, której uścisk powitalny był powściągliwy i krótki. - Ciocia zmarzła? - rzekła tylko, ale jej głos miał ciepło i serdeczność pocałunków. I brzmiał teraz o wiele ciszej niż przedtem. Zadźwięczały łyżeczki, pani Barbara mimo wszystko poczuła rozkosz zadomowienia ujrzawszy przed sobą szklankę z ognistą, parującą herbatą. Sięgnęła po papierosa i raptem przypomniała sobie, że nie kupiła i nie napisała na dworcu pocztówki do domu. To jej chwilę przeszkadzało słuchać Oktawii, która wciąż mówiła z wypiekami na twarzy. - Ja nie wiem - wracała do sprawy domu - co to był za sens budować tutaj ten dom, to więzienie. Bo co to jest? Wilegiatura? Folwark? Ni pies, ni wydra, co? Przecież, Boże broń, w razie czego, nikt by tutaj nie wyżył. To trzeba będzie sprzedać. Tylko ciekawa jestem, kto teraz taką rzecz kupi? A jeżeli ojcu się, co daj Boże, polepszy - no... ciociu, cuda się dzieją... to też nie będzie go tu można zostawić. Bo z kim? Z tą głuchą Maciejową? Z tym Bartłomiejem, który wszystko rozkrada? To banda, ciociu, ciocia nie ma pojęcia! I to przedmieście pod bokiem! Ten cały Stradom! Co noc napady, bójki, pełno pijanych! A ojciec nie da się stąd wywieźć. Ciocia musi pamiętać, jaki był zawsze uparty. I nas ma przecież za nic. Chyba cioci dałby się może namówić, co? - A czy będzie się można z ojcem dzisiaj zobaczyć? Oktawia zrobiła taki gest, jakby spytano ją o niemożliwą do przewidzenia przyszłość globu ziemskiego. - A czy ja wiem? Takiej rzeczy z ojcem nigdy się nie wie. Ciocia go zna. Uparty. Arbitralny. Fantasta. No, a teraz w czasie choroby stał się biedak po prostu niemożliwy. Mówię cioci, że my się boimy nieraz do niego wejść. Ja się żegnam, kiedy do niego idę. Straszne, co? Spytam się, ale za nic nie ręczę. Ojcu czasem nie można się na oczy pokazać. I rzeczywiście, wychodząc przeżegnała się: "W Imię Ojca i Syna..." Pani Barbara i Sabina siedziały chwilę naprzeciw siebie w milczeniu, gdy Oktawia wpadła nagle krzycząc szeptem: - Spinki! Gdzie spinki ojca? Prędzej! Sabina bez pośpiechu obróciła się ku niej. - Spinki są tam gdzie zawsze. W muszelce pod lustrem. - Przepraszam ciocię - rzekła po chwili namysłu i podążyła za siostrą. Oktawia wróciła niebawem, bliska płaczu. - Ciociu! Jakiż ten ojciec biedny. Męczennik! Święty za życia. I za co on tak cierpi? Najlepszy, najwartościowszy człowiek na świecie. A jeszcze w tej chorobie zrobił się taki dobry. I taki przywiązany do nas. Maciejowa to mówi, że ona jak żyje nie widziała, żeby ojciec tak córki kochał. Jednej chwili obejść się bez nas nie może. Uspokoiwszy się wytarła nos i łzy i rzekła spłakanym jeszcze głosem: - Ja mówię, moja ciociu, co to za szczęście, że ojciec sobie jeszcze chociaż ten dom zbudował. Prawda? Co? Bo tak w interesach, to nie jest wcale świetnych. W ostatnich czasach na wszystkim tracił. Dobrze, że ma choć ten dom... Bo żeby nie to pustkowie, to tu jest ostatecznie bardzo miło, co, nie? Prawda? Ten pokój na przykład jest zupełnie sympatyczny, co? A jak się jeszcze urządzi ogród... I ten pokój na przykład jest bardzo miły, co? - Bardzo - potwierdziła pani Barbara oszołomiona i miała wrażenie, że słyszy teraz o jakimś innym chorym i o jakimś innym domu. - A jakże ojciec w tej chwili? - zagadnęła. - Chodźmy, czeka - porwała się Oktawia. - Tak się, biedaczysko, ucieszył. Kazał sobie dać czystą koszulę, zapiąć mankiety. Zawsze był taki czuły na punkcie elegancji. Tędy, ciociu, tutaj. Lucjan Kociełł spoczywał, wsparty o wysoko wzniesione poduszki. Wysunięte na pokój łóżko przytykało wezgłowiem do ściany. W słabym świetle okrytej zielonym kloszem lampy pani Barbara zobaczyła bujny, stargany zarost, zapadłą, zmalałą twarz i silnie błyszczące oczy. Najbardziej zmienione było dawne niskie czoło z gęstą nad nim czupryną. Lucjan prawie zupełnie wyłysiał. W pokoju panował mdlący zaduch, pomieszany z rozesnutą po całym domu ostrą wonią lakieru, farby i wapna. - Cóż ty też myślisz, Lucjanie, żeby nam tak chorować - rzekła pani Barbara usiłując się zaśmiać. - Ano widzisz, Hioba ze mnie zrobili. Siadajże, moja kochana Baszko, siadaj - rzekł Lucjan dość mocnym, tylko nieco schrypniętym głosem. - Ładnie wyglądam, co? Łysy dziad! Ha! 22 Pani Barbara dopiero nazajutrz rano wysłała do domu list, który sama oddała Bartłomiejowi jadącemu do miasta po doktora. Następnie obeszła posiadłość Lucjana. Dzień był pogodny, śnieg topniał, wszystkimi szparami żółtej, piaszczystej ziemi ciekły dźwięczne strumyki. Miasto widać stąd było jak na dłoni, w postaci rozrzuconego szeroko nieładu różnobarwnych murów i kominów. Od południowej strony wybiegało spomiędzy domów nieznaczne wzgórze, spływające ku polom i zakończone wysoką, cienką wieżą. - To Jasna Góra? - spytała pani Barbara zakutanej w chustkę baby, która wyszła z gospodarskiego budynku i wychlustywała przed sień brudną wodę z wiaderka. - Tak - odparła baba nie patrząc jednak w stronę miasta, tylko przyglądając się z zajęciem pytającej. Pani Barbara pomyślała, że musi być na Jasnej Górze, obejrzeć tę historyczną pamiątkę, a może i pomodlić się przed cudownym obrazem. Resztka uczuciowej wiary nurtuje zazwyczaj ludzi, którzy dawno zwątpili o rzeczywistości dogmatów. Powodowana tym religijnym sentymentem, wzmożonym jeszcze przez szczególniejsze okoliczności, pani Barbara pogrążyła się raptem w śpiewne wspomnienie obrzędów związanych z Matką Boską. Po chwili zadumy widząc, że baba wciąż jej się przypatruje, spytała nieco zmieszana: - A te pola za siatką to też jeszcze pana Kociełła? Gdyż zauważyła, że siatką odgrodzona była tylko nieduża przestrzeń, zapoczątkowana jako ogród. - Ano! Toć do tej strugi, co tę łozinę tam widać, i aż do tego dębu to się liczy pana Kociełła - objaśniła baba. - Tylko że tu grunty okropnie liche. A tam skąd pani jest - zaciekawiła się - to ziemia jaka tam, lepsza? - Tam lepsza, czarna - rzekła pani Barbara zawracając od bramy ku domowi. - Rozmawiałam z jakąś kobietą, to pewno Bartłomiejowa - opowiadała potem Oktawii. - Na dworze ogromnie czuć już wiosnę. I to miejsce nie jest wcale takie ponure, owszem - ładne. Wszędzie pagórki, gaiki... - Prawda? Co? Prawda? - cieszyła się Oktawia bawiąc się nerwowo pierścionkiem i obrączką, które wciąż sobie zesuwała i wciągała na palce. Lucjan przez pierwsze dni pobytu pani Barbary był cokolwiek raźniejszy. Wypytywał o Serbinów, o Kaliniec i o to, po co Michalina Ostrzeńska pojechała znowu do Petersburga; kazał sobie podawać albo czytać gazetę, interesował się wojną na Dalekim Wschodzie. Bywał nawet żartobliwie podniecony, przekomarzał się z córkami, że zięciowie lepiej by koło niego chodzili, kazał sobie z albumu przynosić ich fotografie. - Dzielne chłopy, co? - mówił pokazując je pani Barbarze. - Ha! Marzyłem właśnie zawsze o takich synach. A żebyście wiedziały, moje panny, że ich mam za synów, a wy to tylko synowe. Patrz no, Baszko, na Zygmunta, na Przemyskiego, co za oczy! Prowadziłem z nim różne sprawy. Bankowe. Świetnie chodzi koło cudzych interesów, ale sam nie zrobi nigdy żadnego. Bezinteresowny dżentelmen w sprawach finansowych. Rzadkość, jak na dzisiejsze czasy. A Wiktor? Jaka rasowa gęba, co? Mam do niego słabość. I dając palcami szczutka którejś z odbitych na brunatnym papierze fizjonomij przemawiał do nich: - Wnuka! Wnuka mi dawać prędzej! Widziałaś, Baszko, jakie to teraz małżeństwa. Oktawia trzeci rok nosi obrączkę i ani śladu dziecka. - Teraz to już dla mnie nieważne - dodawał - bo i tak nie doczekam. Śmierć idzie, idzie, idzie... - Ale cóż znowu, kto tu mówi o śmierci - protestowały wszystkie trzy panie, a Kociełł wpatrywał się bacznie w ich twarze, gdy to mówiły. Oktawia i Sabina, chociaż stan ojca usposabiał je raczej do godzenia się z jego śmiercią, jako z kresem ciężkiej męczarni, cieszyły się znikomymi oznakami polepszenia i snuły plany dalszej kuracji, wyjazdu za granicę. Lucjan Kociełł, zbolały z powodu odleżyn, jedynie pani Barbarze dawał się teraz namówić na zastrzyk, mierzenie temperatury i tym podobne zabiegi. Córki, zepchnięte na drugi plan i w chwilach gorszego humoru odpędzane grymaśnie, były mimo to rade. Oktawia coraz to przywoływała ciotkę, pochlebiając jej z gorączkową uciechą: - Moja cioteczko, niechże ciocia idzie do ojca. Myśmy już teraz poszły w kąt. On bez cioci nic sobie nie da zrobić. Ach, ci chorzy, moja ciociu, co? I znosiła to wyróżnienie świeżo przybyłej osoby jako nieusprawiedliwiony, ale na razie wybaczalny i pocieszający kaprys chorego, któremu, chwała Bogu, że coś bodaj robi przyjemność. Żywotny organizm Lucjana zdołał się jednak tylko na krótko dźwignąć pod wpływem nowego wrażenia. Trzeciego dnia, po paru minutach zaczętej z panią Barbarą rozmowy, przy słowach: - Bo widzisz, moja Baszko, muszę tobie wyjaśnić - chory zaciął się, oczy rozszerzyły mu się i znieruchomiały, a na szarej twarzy wyraziło się pełne strachu i odrazy naprężone oczekiwanie. - Kubeł! - zawołał niewyraźnie przez zaciśnięte zęby. - Ku-ubeł! - i słabą ręką dawał pani Barbarze niepewne i rozpaczliwe znaki, żeby wyszła. Dostał wymiotów, a potem bólów, na które jęczał blisko dwanaście godzin. Odtąd pogarszało mu się z dnia na dzień, a nie mogąc zapanować nad przykrymi objawami swych cierpień coraz niechętniej widział koło siebie panią Barbarę i odwracał głowę, kiedy wchodziła. Czując się niepotrzebną, chciała wyjechać, ale siostrzenice prosiły, żeby ich nie zostawiała tak samych. Spędzała tedy długie godziny w przyległym do pokoju Lucjana gabinecie, przeglądając gazety i książki. Były tam pomieszane ze sobą: ilustrowane prospekty oraz cenniki rolnicze, ogrodnicze i przemysłowe, Biblia, encyklopedia Orgelbranda, rocznik "Ogniwa" i trochę dzieł treści naukowej, takich jak: F.A. Langego "Historia filozofii materialistycznej", Eleonory Buttler "Mój pochód krzyżowy", Ribota "Filozofia Schopenhauera", Miecznikowa "O naturze ludzkiej", Renana Życie Jezusa", Seneki "O krótkości życia i o życiu szczęśliwym", a także parę powieści Rodziewiczówny i "Lalka" Prusa. Panią Barbarę zaciekawił Seneka, gdyż było to niezmiernie stare wydanie, oprawne w zniszczony półskórek i noszące na karcie tytułowej napis położony wyblakłym, pożółkłym atramentem: Księgozbiór Kamila i Zuzanny Kociełłów. Za drugim razem, gdy wyjmowała z półki tę książkę, na podłogę wypadł spoza niej zeszyt w ceratowej okładce. Podniosła go i zobaczyła, że to był pamiętnik Juliana Ostrzeńskiego. - To on się tak tutaj poniewiera - szepnęła zgorszona i czując się do tego w najzupełniejszym prawie, zaczęła chciwie czytać. Pismo było bardzo wyraźne, prawie kaligraficzne i zaczynało się w następujące słowa: "Kreślę ten pobieżny rys genealogiczny naszej rodziny dla wiadomości dzieci Daniela Ostrzeńskiego, Teresy Kociełłowej i Barbary Niechcicowej, gdyż jak się przekonałem z rozmowy z najstarszym synowcem moim, Anzelmem, dzieci te nic prawie o przodkach naszych nie słyszały. Wpierw nim podam rys bliższy naszej linii, muszę kilka słów powiedzieć o rodzinie Ostrzeńskich w ogóle. Jakowe wiadomości zaczerpnąłem od stryja Wojciecha, z kilku herbarzy, a głównie z heraldycznej monografii, zatytułowanej: "O najszlachetniejszym klejnocie rycerskim Wadwicz, nadanym przez potomków Bolesława Krzywoustego rodzinom Ostrzeńskich i Darzyńskich". Dalej następowała historia rodu z wyliczeniem różnego rodzaju świeckich i duchownych godności, które ci i owi z Ostrzeńskich w ciągu mijających stuleci piastowali. - "Bliższa nasza genealogia - czytała pani Barbara - zaczyna się od Stanisława Ostrzeńskiego, dziedzica dóbr Piekary Wielkie pod Czałbowem, który to Stanisław z żoną swą Radolińską miał sześciu synów i dwie córki, a mianowicie..." Pani Barbara uczuła w twarzy ciągnienie mięśni. Ziewnęła i ze słabnącym zajęciem brnęła przez szczegółowe dane, dotyczące potomstwa owego Stanisława. Po kilkunastu stronicach natrafiła na swój bezpośredni rodowód. - "Wnuk tedy Kacpra, Jan Chryzostom, dziedzic majątku Lorenki, liczy się naszym dziadem. Z żoną swoją Pułaską zrodził czterech synów: Jakuba, Wojciecha, Macieja oraz Adama, naszego ojca, ożenionego z Jadwigą Jaraczewską, dziedziczką folwarków Iwanowice i Barłogi, naszą matką". Tu zaczynała się genealogia rodziny Jaraczewskich. Pani Barbara z niepokojem widziała, że w zeszycie zostało już tylko parę stron. Przerzuciła je i przeczytała ostatnie słowa - pamiętnik Juliana urywał się nieodwołalnie na wyliczeniu jej własnych dzieci. - Abraham spłodził Izaaka, Izaak spłodził Jakuba - pomyślała rozczarowana. - Ale na co to komu? I gdzie jest pamiętnik jego życia, jego petersburskiego życia? Co mi po wiadomości, jak się nazywał nasz herb? Pani Barbara nie przywiązywała żadnej wagi do swego pochodzenia, choć może nie lubiłaby, żeby mu kto zaprzeczał. Kiedyś gniewało ją, gdy Hipolit Niechcic chwalił się przed nimi swoim rodem, jak irytuje nas, gdy ktoś chwali się tym, co i my posiadamy nic sobie z tego nie robiąc. Ale od tego czasu nie mówiło się w ogóle o tych rzeczach; życie budowało się na czym innym - skąd Julianowi przyszło do głowy grzebać się w tych niepotrzebnych głupstwach? Drzwi pokoju Lucjana otwarły się nagle, odlepiając się z klaskiem od niedawnego pomalowania framug. Weszła Oktawia. - Czytam tu - rzekła pani Barbara nieco spłoszona - pamiętnik Juliana. Ale to tylko nasza genealogia. Nie wiesz, czy nie ma czasem dalszego ciągu? - Nie wiem, zdaje się, że było tylko to - odparła z roztargnieniem Oktawia. - Ach, moja ciociu, czy ten biedny ojciec może się jeszcze długo tak męczyć? Człowiek już nie wie sam, czego ma chcieć, na co czekać. Ale jaki ojciec jest jeszcze silny. Jak mnie odepchnął, to myślałam, że się przewrócę. A może to ja tak zesłabłam. Ja już nóg pod sobą nie czuję. Z pokoju chorego rozległ się znowu zduszony krzyk przez zęby: - Ku-u-u-beł!! Lucjan miewał teraz często wymioty, oddając coś w rodzaju fusów od kawy. Raz tylko w czarnej ziarnistej posoce ukazało się nieco świeżej, różowej krwi. To go przeraziło do tego stopnia, że wezwał panią Barbarę, gdyż od córek nie spodziewał się należytego wyświetlenia tego faktu. Leżał na wznak i rzęził, patrząc szklistymi oczyma w sufit. Nie poruszając głowy obrócił ku pani Barbarze zasępione źrenice i rzekł, nie krępując się już przed nią: - Rzygam krwią. To z płuc. Ha! musiały mnie zaziębić. Wciąż mi tu otwierają okna. Jeszcze tego potrzeba, żebym dostał gruźlicy. Bo skąd ta krew? Skąd ta krew, pytam? - powtórzył z gniewem. - To pewno jakieś naczynko pękło z wysiłku przy wymiotach - pośpieszyła objaśnić pani Barbara. - Nic wielkiego. Lucjan słuchał uważnie, zdawało się, że wstrzymał nawet oddech. - Naczynko? - zapytał wreszcie z trwożną nadzieją, ale po chwili zaczął znowu narzekać: - Ale kiedy ja całą noc kaszlałem. Nie dość, że mi to kawsko dają, chociaż je ciągle zrzucam, jeszcze mnie zaziębiły. To są córki! I przez kilka godzin marudził, zamęczał się ową krwią nie wiedząc, o czym doktór powiedział paniom, że domniemane "kawsko" było produktem rozkładu chorych tkanek ścianki żołądka, zaś żywa krew - jedyną jeszcze nie zepsutą odrobiną jego wnętrza. Na koniec zamilkł i raptem przypomniał sobie z rozpaczą: - Ale ja przecież nie piłem dzisiaj kawy! Więc skąd takie czarne wymioty? Czy ja mogłem zwymiotować wczorajszą kawę? Pani Barbara zbliżyła się do łóżka i machinalnie cofnęła głowę, owionięta przykrym odorem jakby zgniłego mięsa. - Ma się rozumieć, że mogłeś - uspokajała go. - Przy niestrawności to czasem coś kilka dni leży w żołądku. Jak będziesz zdrów... - Zdrów? - zirytował się. - Ja umieram, a one mi gadają o zdrowiu. Oktawia błagała go, żeby się uspokoił. Sabina i pani Barbara słuchały milcząc, z bezradnym przerażeniem. Wreszcie Sabina położyła temu stanowczy koniec. - Wcale ojciec nie umiera - rzekła ostro. - Czy to człowiek może tak hałasować, kiedy umiera? Proszę się natychmiast uspokoić! Sabina była w ogóle wobec chorego spokojna i chłodno zrównoważona, co jednak na niego lepiej działało niż napady czułości lub zrozpaczone gderanie Oktawii. Teraz też przycichł momentalnie, jakby w poczuciu, że w ten sposób nie gromi się przecież umierającego. - Idźcie sobie - rzekł tylko pochmurnie. - Ale ty, Baszko, zostań - przywracał ją do łaski. - Niech ja choć przez chwilę czuję, że mam przy sobie człowieka. Jak cię widzę, to mi się zdaje, że może mi jest lepiej - szepnął. Pani Barbara obcierała mu chusteczką zroszone lepkim potem czoło, a głowa chorego poruszała się za każdym dotknięciem tak automatycznie, jak potrącany przedmiot. Raptem spod zamkniętych powiek Lucjana zaczęły płynąć łzy. - Jak ja mogę być zdrów - poskarżył się - kiedy nikt nie wie, co mi jest. Ja czuję, że ja mam w środku ranę. To nie rak. To jest rana. Głupcy ci doktorzy. Żebym ja mógł mieć tego z Wilna, co nas leczył, jak byliśmy dziećmi. To był doktór! - Baszko - westchnął po chwili. - Nie daj mi tu otwierać okien. Przecież to mnie zabija. Za-bi-ja. Zabija - powtórzył kilka razy, jakby dziwiąc się temu słowu. Przez mgnienie zdawało się że zasypia, lecz wnet zaczął mlaskać ustami. Następnie rzekł wyraźnie i z obrzydzeniem. - Nie umiem... - Czego nie umiesz, kochany? - spytała pani Barbara, z trudem wstrzymując łzy. - Nie umiem umrzeć - oznajmił szorstko. Myśl jego chwilę pracowała, czoło marszczyło się, otwierał coraz szerzej powieki, jakby usiłując dojrzeć coś ginącego mu z oczu. - Teraz to chcę powiedzieć - rzekł prędko. - Teraz to chcę powiedzieć... Nagle twarz wyprężyła mu się i zakwilił: - Zróbcie mi coś takiego, żebym ja mógł to zjeść. Jak ja mam ci przyjść do siebie, kiedy ja się nic nie odżywiam. Przyniesiono mu natychmiast filiżankę herbaty ze śmietanką i sucharek. Przygotowywał się do spożycia tego jak do obrzędu, ale przełknąwszy łyżeczkę zapłakał prawie, że mu dali kwaśną śmietankę. Zażądał rosołu, który także natychmiast odrzucił, jako niesłony. - Moja córeczko - błagał Oktawię składając ręce. - Daj soli. Moje dziecko! Nie żałuj soli. Oktawia w drugim pokoju spróbowała rosołu, kiwając z ubolewaniem głową ku pani Barbarze. Rosół był w miarę osolony, więc postawszy chwilę wróciła z nim i zachwalała: - No, teraz już świetny, dosolony. Ach, jaki dobry! - Przesoliłaś, do licha ciężkiego! - zawył prawie Lucjan. - Znęcacie się tylko nade mną! Niedobre dzieci! Niedobre, niedobre dzieci! Zrzucił wszystko na ziemię i jęcząc patrzył z wrogą satysfakcją, jak głucha Maciejowa zbierała skorupy i ścierała podłogę. Jeszcze większa męczarnia była z wypróżnieniami. Każdy basen uwierał wychudzone i odleżałe ciało i Lucjan temu przypisywał dręczącą niemożliwość załatwienia się. Gdy jednak pewnego dnia wypróżnienie odbyło się i miało wygląd nieco bardziej normalny, chory przypatrzywszy się rezultatowi doznał wielkiej ulgi i ufności do życia. Poweselał, pozwolił sobie nasmarować i poowijać watą odleżałe pięty, a potem zasnął bez morfiny i przespał sapiąc prawie że całe popołudnie. Panie siedziały w jadalni, od czasu do czasu któraś wstawała, zaglądała do niego i wracała na palcach, by snuć dalej przerwaną rozmowę. Lepsze usposobienie chorego udzieliło im się z taką siłą, że przytaczały zasłyszane przykłady nawrotu zdrowia u ludzi już konających na raka lub na inną równie groźną chorobę. Oktawia twierdziła, że dla ich babki, matki Lucjana, chorej w siedemdziesiątym roku życia na zapalenie płuc, robili już trumnę, a ona wygrzebała się i żyła jeszcze dwa lata. - Może Bóg da, że i ojczysko tak się jeszcze wygrzebie - wzdychała, lecz po chwili mówiła, że to byłoby straszne, bo chociażby wyżył, to byłby pewno zupełnie zniedołężniały. I wspomniawszy, jak to on był dawniej pełny życia, jęła opowiadać o latach swojego panieństwa, zwłaszcza o czasach, kiedy posiadały z ojcem jakiś czas folwark Wydrzyn, położony w tych stronach, niedaleko Jawornika. Sabina z rzadka tylko wtrącała dwa lub trzy słowa. Obie Kociełłówny były na pierwszy rzut oka bardzo do siebie podobne, krępe, tęgawe, czarnowłose i czarnookie. Lecz Sabina miała miękkość ruchów, głos, uśmiech i spojrzenie Teresy, gdy w bystrych, skośnych oczach, w gwałtowności mowy i w energicznej zamaszystości poruszeń Oktawii pani Barbara poznawała dawnego, zdrowego Lucjana. Oktawia była przystępniejsza od siostry w obcowaniu, chociaż trzeba się z nią było mieć na baczności, gdyż z powodu błyskawicznych zmian w poglądzie na rzeczy nie zawsze było wiadomo, jakim słowem się jej dogodzi, a jakim wywoła się sprzeciw. Czyniła wrażenie osoby mówiącej bezpośrednio wszystko, co jej przemknie przez myśl, własne wrażenia zdawały się być też jedyną miarą wszystkich jej sądów. Jednakże jej wyłączające się wzajemnie relacje z jednych i tych samych wydarzeń składały się na jaskrawy obraz malowniczej, swoistej rzeczywistości. Nerwowością usposobienia Oktawia przypominała może cokolwiek panią Barbarę - lecz w przeciwieństwie do niej zdawała się ufać mocno i sobie, i życiu. Na męża narzekała, że jest nieuczuciowy i przykry, po chwili jednak unosiła się nad jego niezwykłością i chwaliła się swym losem. Pani Barbara widziała w tym zauważoną kiedyś u Oktawii skłonność, aby się czuć szczęśliwą mimo wszystko. I patrząc na nią myślała, że jest to osoba trochę dziwna, lecz zajmująca. Sabina przy żywiołowo skrzętnej, wciąż o coś zabiegającej siostrze zdawała się cokolwiek flegmatyczna. Wolała słuchać niż mówić, i siedzieć albo leżeć raczej niż biegać. Potrzebowała też zdaje się dużo spać i czuwanie przy ojcu, choć o tym nic nie mówiła, męczyło ją, o ile można było zauważyć, więcej niż Oktawię, z natury już bezsenną. Ale spod chłodu Sabiny bił żar, który się dawał uczuć, mimo że go starannie taiła. Z mężem, szlachcicem dobrego rodu, jak i Przemyski, a obecnie urzędnikiem kolejowym na małej stacji w Lubelszczyźnie, żyła dwa lata i nic o nim jakoś nie mówiła. Zapytana o niego, poczerwieniała, stając się w tym rumieńcu prawie piękną. Pani Barbara poczuła wtedy, że to dla niej przedmiot albo drażliwy, albo tak wyjątkowo miły, że ta zamknięta w sobie kobieta nie może o tym rozmawiać. Gdy tak wspominały, gawędziły i poznawały się na nowo ze sobą, rozdzierające stękanie Lucjana przerwało im wywczasy. Jednocześnie z kuchni doszedł do nich zgiełk jakby namiętnej kłótni. Pani Barbara i Sabina podążyły do chorego. Oktawia wypadła uciszać kuchnię. - Czego tatuś tak jęczy? - pytała Sabina. - Co boli? Może ja zrobię zastrzyk? Lucjan przestał jęczeć i rozkazał gniewnie: - Niech Maciejowa przestanie smażyć jaja! Żadnych jaj smażonych jeść nie będę! - Ale, tatku, Maciejowa nie smaży wcale jaj! - Nie smaży, kiedy ja czuję aż tutaj! Smaży, i w dodatku na starym smalcu. Fe! - krzyknął ze wstrętem. Sabina dotknęła czoła chorego. Było spocone i zimne. - Nie każ jej smażyć tych jaj, słyszysz? Jak umrę, to możecie sobie kazać smażyć nawet łajno, rozumiesz?! Pani Barbara załamała ręce i pomyślała: - Boże, co się z tym człowiekiem zrobiło! - Uprzytomniła sobie z żalem, że przyjechała tu po to, aby zniszczyć na zawsze obraz tego Lucjana, którego kiedyś znała, którego może... którego może... Sabina rzekła spiesznie: - Dobrze, zaraz pójdę do kuchni i powiem, żeby nic nie smażyli. Lucjan Kociełł jednakże nie dowierzał i na własną rękę porywczo wołał: - Maćjowa! Maćjowa! W jadalni Sabina zetknęła się z Oktawią, która zaczęła gwałtownie szeptać: - No wiesz, to jest po prostu Sodoma i Gomora! Co za ludźmi ten ojciec się otoczył! Oni już teraz gryzą się o wszystko jak o swoje. Maciejowa wpadła na Bartłomieja, że mu się za dużo wydaje ze spiżarni, a on do niej, że kartofle pobiera z piwnicy, ona znów, że jego dzieci chodzą kraść węgiel ze stacji, i tak w kółko. Myślałam, że się pobiją. Nie wiem, po co ojciec trzyma tego Bartłomieja z rodziną i na życiu. Tu by wystarczył chłopak, a do pola można by najmować za dniówkę. Co? Nie? No, czy ja nie mam racji? Przecież przy takich rządach to można zmysły stracić! A jak ojciec? - Ojciec bredzi - oznajmiła Sabina z niespokojnym zdziwieniem. Doktór, suchy, siwy staruszek, po którego posłano jeszcze tego wieczora, stwierdził anemię mózgu z wycieńczenia i zatrucia organizmu toksynami raka. To powodowało stan częściowej niepoczytalności. Nazajutrz był na Jaworniku sądny dzień, jak mówiła Oktawia. Wciąż przyjeżdżano z miasta. Najpierw znajomi - dowiedzieć się o zdrowie; potem ktoś z zarządu pewnej spółki handlowej, wyobrażający sobie, że będzie mógł pomówić z Kociełłem o interesach, wreszcie Żyd z plikiem rachunków i weksli. Gości Oktawia wystraszyła, powtarzając z nerwowym przekładaniem pierścionków z palca na palec: - Gangrena. Początek agonii. Żyda przepędziła, po trosze oburzona, po trosze rada, że groza położenia pozwalała wymówić się chwilowo od płacenia, nawet w ogóle od gadania o takich rzeczach. Wróciwszy potem do pani Barbary zawołała: - Ach, ciociu, ciociu! Głowa - taka! - I pokazała rękoma, jaką ma już głowę od nacisku tych spraw i tego nieszczęścia. W ciągu następnego dnia Lucjan prawie nie rozmawiał, i jeśli mówił coś, to do nieobecnych osób czy też widziadeł. Spał po morfinie najwyżej pół godziny, poza tym jęczał miarowo i bez ustanku, podnosząc nieco głos, gdy go poprawiano lub dokonywano przy nim tego czy innego zabiegu. Mdłości i wymioty ustały, natomiast pojawił się obrzęk na twarzy, rękach i stopach. Lucjan nie groził już śmiercią, ale i zobojętniał całkiem na otoczenie. Ani razu nie zapytał o zięciów, było mu wszystko jedno, kto się do niego zbliża. Oczy miał ciągle otwarte i patrzył się uparcie wciąż w jeden róg sufitu. Raz tylko, w południe, gdy raźne słońce wpłynęło do pokoju, zwrócił spojrzenie w stronę okna i oczy jego odzyskały na chwilę dawną bystrość. - Co tam stoi na oknie? - zapytał. Wszystkie trzy panie pośpieszyły odpowiedzieć jedna przez drugą: - To butelka. To woda kolońska. Dać trochę wody kolońskiej? Chory pokręcił ostrożnie głową. - Nie - zaprzeczył pomału - nie woda kolońska... ss.. - Ss - powtórzył z wysiłkiem. - Sssłoń-ce. Panie spojrzały i zobaczyły, że w szkle butelki przełamuje się blask słońca migocąc niby oślepiająca gwiazda. Na wynędzniałej, obrzękłej twarzy Lucjana powstało z trudem coś podobnego do uśmiechu. Obie córki odpowiedziały mu też uśmiechem i natychmiast odwróciły twarze, nie mogąc powstrzymać łez. - Ja jeszcze lubię... - szepnął chory. - Co lubisz, Lucjaneczku? - spytała pani Barbara schyliwszy się nad nim. Lucjan podniósł pomału rękę i chciał panią Barbarę zdaje się pogłaskać po twarzy, ale nie dosięgnął, pogłaskał tylko powietrze około jej policzka. - Jeszcze lu-bię... żyć - rzekł rozwlekle, szeptem przerywanym przez wewnętrzne drganie, które przeobraziło się w czkawkę. Czkawka trwała przez kilka godzin i przybyły niebawem lekarz nie mógł jej niczym powstrzymać. Oktawia i Sabina wysłały depesze do mężów. Nad wieczorem czkawka ustała, Lucjan usnął na chwilę. Gdy z daleka trzasnęły jakieś drzwi, a Oktawia syknęła, otworzył oczy i powiedział z żalem: - Po coście mnie zbudziły? Mnie się tak ładnie śniło. Niebawem zaczął dygotać i kamionki z gorącą wodą, przyłożone do szarych, zimnych nóg i do boków, nic na to nie pomagały. Brzuch w ostatnich dniach szarosiny i tak zaklęśnięty, że widać było przez skórę kiszki, wzdął się zatrważająco. Po jakimś czasie dreszcze osłabły, twarz rozprężała się i wypogadzała, oczy przymykały się nieszczelnie i uciekały w głąb, tak że między górną i dolną powieką widać było jedynie skrawki białka. Po zastrzyku zrobionym przez doktora oczy jeszcze raz się otwarły szeroko jak u człowieka gwałtem ocuconego. W szklistym spojrzeniu dał się widzieć nieludzki przestrach, który jednak wnet ustąpił miejsca surowej zadumie. Głowa, jakby stawszy się cięższą, zapadła głębiej w poduszki. W tejże chwili koło ścian domu rozległy się stąpania - to Bartłomiej chodził i zamykał okiennice. Jeszcze tylko za jednym oknem widać było złotawy zmierzch i blade śniegi. Gdy głucha Maciejowa nadeszła z lampą, okno zgranatowiało, a niebawem zakryła je skrzypiąca okiennica. Maciejowa spojrzawszy na pana uklękła i zaczęła półgłosem odmawiać litanię. Pani Barbara stała w progu zaciskając zęby tak, że trzeszczały, i rozkazując sobie w myśli: - Ja nie wyjdę. Nie wyjdę. Nie wyjdę. Po chwili czuła już to w sobie tylko jako nakaz wyprężonych mięśni. Myśli znikły, szumiało jej w uszach i przez ten szum zdawało jej się, że słyszy, jak Lucjan się krztusi, a Sabina mówi czy woła: - Tatuchnu! Oktawia gładziła ramię doktora i błagała go drżąc: - Zastrzyk - mój drogi - mój kochany panie - zastrzyk! Potem pani Barbara znalazła się ni stąd, ni zowąd w drugim pokoju z płaczącą w jej objęciach Oktawią, do której przemawiała: - Cicho, Okciu, cicho. No, już go nie ma. Trudno. Przestał cierpieć. Nazajutrz przyjechali Zygmunt Przemyski i Wiktor Jerzmanowski. Pani Barbara depeszowała do Bogumiła, ale teraz modliła się, by nie przyjechał, gdyż bała się o dzieci. Bogumił jednak przyjechał. Pamiętał, że z pomocą Lucjana dostał się był na Serbinów i że Lucjan również przyjeżdżał do nich na pogrzeb i na chrzciny. Z Bogumiłem przybyła i pani Michalina Ostrzeńska, mimo że dopiero co wróciła do domu z Petersburga. Formalnościami pogrzebu zajęli się zięciowie Kociełła, którym pani Barbara, krzątając się koło żałobnych sukien dla siostrzenic, ciekawie się przyglądała. Odznaczali się obaj niepospolitym urokiem osobistym. Bogumił, któremu najłatwiej nasuwały się porównania ze świata zwierząt, mówił, że Przemyski wygląda jak chudy, rasowy wyżeł, a Jerzmanowski - jak piękny źrebiec pełnej krwi. W stosunku do żon byli uprzedzająco grzeczni, z odcieniem pobłażliwego lekceważenia. Jednak w oczach Jerzmanowskiego pani Barbara zauważyła coś więcej, gdy zwracał się do Sabiny. Była w nich niekłamana zmysłowa tkliwość człowieka, który, nie spodziewając się tego, znalazł w pożyciu z żoną szczęście miłosne. Sabina też, mimo smutku, nie mogła skryć upojenia, jakim napełniała ją obecność męża. Patrząc na nią miało się wrażenie, że jeśli się nakłania do uczestniczenia w smutkach i przygodach reszty świata, to jedynie dlatego, że ostatecznie ten świat złożył się cały na to, by wydać ze siebie Wiktora Jerzmanowskiego. Oktawia za to była blada i zdenerwowana, wciąż zesuwała i wciągała na palec pierścionek i obrączkę, zaprzątnięta tym lub owym szczegółem obrzędu. - Widziała ciocia coś podobnego - rzekła do przechodzącej mimo pani Barbary. - Księża robią trudności... Nim pani Barbara zdążyła się zorientować, o co idzie, usłyszała Michalinę Ostrzeńską mówiącą: - Ależ ja to załatwię. Ja umiem z księżmi. A po chwili Sabinę przekładającą szwagrowi: - Ojciec nie żądał księdza. Nigdy nie praktykował, chociaż miał jakąś swoją religię. Zresztą był w takim stanie... Ktoś z nieznajomych przybyłych mówił drugiemu: - Ach! Księża dadzą to sobie wyperswadować. Kociełł był zanadto znaną i zasłużoną osobistością w mieście... - Doktór mówi - objaśniała jakiejś damie Oktawia - że śmierć musiała nastąpić wskutek pęknięcia ścianki żołądka i krwotoku wewnętrznego. - Czy bardzo cierpiał? - zapytywała dama. Michalina Ostrzeńska i Jerzmanowski odjechali tymczasem dorożką ku miastu. Chowano Lucjana Kociełła z kościółka Świętej Barbary pod Jasną Górą, przy pięknej, ale na powrót zimowej pogodzie. Po roztopach spadły ponownie śniegi, a potem wziął i mróz. Świat iskrzył się niepokalanym blaskiem i dźwięczał wiosennym już świergotem wróbli. Jadąc do kościoła swojej patronki, pani Barbara widziała z bliska mury jasnogórskiego klasztoru. Ale po pogrzebie nie wstąpiła tam, gdyż nie mogła już myśleć o niczym, jak tylko żeby jak najprędzej wracać do domu. Tak że zjadłszy na Jaworniku obiad Niechcicowie zaraz pożegnali się i wyjechali na kolej. Pani Barbara nie zabrała ze sobą pamiętnika Juliana. W drodze też dopiero przypomniała sobie, że nie wie nic o swym liście, pisanym do Wrocławia. Ale zatarła tę myśl jakby duchowym wzruszeniem ramion. Czuła się rozbita, lecz i spokojna. Aż dziwiła się, skąd w niej ten spokój wobec takich przygnębiających zdarzeń. Jechała tu w nadziei, że pomówi z Lucjanem o nękających go zagadnieniach, które wydały jej się raptem także jej własnymi zagadnieniami. Lecz wyjeżdżała z czym innym. Wyjeżdżała jak człowiek, co przeżył ciężką próbę, złożył daninę powinności, wziął udział w przebiegu nieszczęścia. I może wykupił się tym od wszelkich dalszych nieszczęść? Tak czy owak chciała być stąd daleko, pocieszyć się dziećmi, doznać zasłużonego spoczynku. Kiedy potem, już w Kalińcu, przy herbacie opowiadali sobie wzajemnie, co przez czas rozłąki przeżyli, Bogumił rzekł ze śmiechem: - Ale coś ty za kartę napisała z drogi, Basinko? Myśmy tu o mało nie poszaleli z tymi piecami. Pani Barbara obraziła się trochę i rzekła: - Cóż to wszystko znaczy wobec śmierci Lucjana. Niechcący wywołała tymi słowy wspomnienie rozkładu ciała i ducha, jakiemu podległ bez ratunku ten tak pełny wszelkiej energii człowiek. I ulękła się w sobie, gdyż poznała, że to wspomnienie, i to całe przeżycie przed niczym jej nie zabezpiecza. Bo wszystko zło, którego się wiecznie spodziewała, może się stać lub nie. Ale to jedno czeka na pewno i ją, i tych czworo, siedzących wesoło przy stole. Nieunikniony rozpad i rozkład, choroba, męka i śmierć. - Czym się od tego losu wyprosić? - myślała. - Jak się z tym losem pogodzić? Dokądkolwiek się wyjdzie, dokądkolwiek pośpieszy, zawsze wyjdzie się i pośpieszy ku śmierci. Więc może pozostaje tylko zamknąć się jak najszczelniej w domu, do którego śmierć i tak aż nadto wcześnie sama przybędzie. 23 A jednak pani Barbara nie zamknęła się po powrocie z Jawornika w domu, jak to mówiła sobie, że najchętniej by uczyniła. U Ostrzeńskich i Holszańskich zbierało się teraz liczniejsze towarzystwo dla ożywionych rozmów, do których usposabiały polityczne wypadki. Panią Barbarę wciągnięto do tego grona, odzyskiwała w nim coś z dawnych umysłowych i towarzyskich przyjemności, rozruszała się i odmłodniała. Nabrawszy zaś od czasów Marii Hłasko zwyczaju wertowania gazet, zadziwiała panów dokładną znajomością przebiegu działań wojennych i związanych z nimi powikłań wewnątrz Rosji. O spodziewanej mobilizacji wciąż jeszcze nie było słychać. Na razie odbywała się tylko co pewien czas w cesarstwie, a niektórzy twierdzili, że nim do niej dojdzie na gruncie Polski - wojna się skończy. Ludwik Ceglarski, właściciel Oczkowa i kaliniecki przemysłowiec, którego pani Barbara poznała u Ostrzeńskich, był jednak o tym innego zdania. Twierdził, że prędzej niż końca wojny można się spodziewać w Rosji wybuchu rewolucji, która na pewno ogarnie również rosyjski zabór Polski. Pani Barbara uważała Ceglarskiego za światłego, trafnie przewidującego człowieka i chętnie potakiwała jego wywodom. Gdy jednak rewolucja nie nadciągała, zaprzestano pomału herbatek i proszonych obiadów, poświęconych gorączkowym rozprawom o grozie położenia. Wszyscy poczuli się jak widzowie, co się byli zeszli na tragiczne przedstawienie i nie doczekawszy się go muszą wracać do domów. Gotowi byli wysłuchać zapowiadającej się sceny dziejów z całym przejęciem, gotowi byli, owszem, zgodzić się z tym, że widowisko może przekroczyć granice sceny. Z drżeniem i niewyraźnie, ale zdawali sobie sprawę, że może trzeba będzie tak czy owak przycierpieć, nawet chcieli tego, jak bywa, że człowiekowi zachciewa się różnorodności losu. Gdy jednak rzecz się odwlokła, to z pewnego rodzaju dziękczynieniem wracali do nie przestających się nigdy toczyć codziennych spraw. Dla pani Holszańskiej i dla pani Michaliny nie były to zresztą wyłącznie sprawy prywatne. Ich publiczna działalność zataczała coraz to szersze kręgi służąc miłosierdziu, postępowi oraz wszelkiego rodzaju nowościom kulturalnym. Pani Stefania urządziła na przykład między innymi szereg odczytów o trawieniu, odżywianiu, zgubnych wpływach alkoholu, a nawet o chorobach wenerycznych, higienie kobiety i podwójnej moralności. Jej też pomysłem była ankieta sanitarna podwórz i suteren, którą przeprowadziły pod jej kierunkiem panie ze związku postępowych kobiet i która dała początek cyklowi płomiennych artykułów rejentowej o tym, że kiedy my zabiegamy o marne zbytki, inni tymczasem żyją życiem Hioba. Przy tym w oczach pani Holszańskiej nawet jej drobne kulturalne i humanitarne zabiegi nabierały wielkiego znaczenia. Może widziała w nich rzeczywiście tę wielkość, którą dojrzysz w najmniejszej kruszynie bytu, gdy się do niej weźmiesz z należytą pokorą, a może wielkimi zdawały jej się już przez to, że ona się nimi zajmowała. Pani Barbara skłaniała się przynajmniej do takiego mniemania. - Holszańska - mówiła - rozdmuchuje każdą rzecz, którą robi, do nie wiem jakich rozmiarów, dlatego że to ona. Ale pani Holszańska też źle się wyrażała o pani Barbarze nazywając ją dziwaczką, nienormalną, zasklepioną jak ślimak w domowej skorupie, niezdolną oddać się niczemu wielkiemu, a czyż pani Barbary nie obchodziły tylko rzeczy wielkie? Te dwie panie miały coś, jak to mówią, do siebie, chociaż, owszem, rade ze sobą przestawały. Pani Michalina nie mogła się poświęcać działalności publicznej tak całkowicie jak jej siostra, gdyż własne interesy finansowe zajmowały jej dużo czasu. Miała go jednak jeszcze dość, aby gdy pani Holszańska stwarzała i przerabiała instytucje - samej przerabiać ludzi. Przerobiła już na przykład kierownika szkoły rzemiosł, który pod jej wpływem zreformował przestarzałą uczelnię. A teraz przerabiała księży. Uczyła ich, jak mają mówić kazania. Jeden z kalinieckich kaznodziejów podobno aż rozpłakał się raz po takiej rozmowie. - Ja patrzę - opowiadała potem pani Ostrzeńska - a jemu łzy ciurkiem płyną z oczu i "pani - woła - czemuż pani się nie urodziła mężczyzną i kapłanem?!" Ambicją pani Michaliny było dokonywać wielkich rzeczy za pomocą wpływu osobistego. - Trzeba - mawiała - po prostu z człowiekiem bezpośrednio się zetknąć, spojrzeć mu w oczy, przemówić do rozumu, do serca. Jakże nie przyznać, że to jest właściwe i dorzeczne pojmowanie sprawy? A jednak coś w nim szwankowało. Może to, że gdy pani Michalina mówiła "wpływ osobisty", brzmiało to, jakby wołała: "Patrzcie, jaki potężny jest mój wpływ osobisty". Ale czy nie miała prawa dawać tego ludziom poznać? Jużcić nie każdy może się pokusić o wywieranie wpływu osobistego. Trzeba na to być właśnie taką jak pani Michalina! Mieć taką postawę królewską, taki głos, taką wymowę, taki ujmujący, życzliwy humor. Ludwik Ceglarski odwiedził kiedyś panią Barbarę i mówił z nią o tych sprawach. Twierdził, że postępowa i nowatorska działalność pani Michaliny i pani Holszańskiej płynie z ambicji bardzo właściwej młodemu żywiołowi miejskiemu szlacheckiego wiejskiego pochodzenia. Szersze horyzonty, śmiała przedsiębiorczość, łamanie zastarzałych przesądów towarzyszą zawsze wyjściu ze swojej sfery. Czasem bywają powodem tego wyjścia, czasem wynikają z niego jako skutek. A rzeczy te są zwłaszcza potrzebne przy zagnieżdżaniu się w nowym środowisku. Pielęgnowanie nowych tradycji nie byłoby w danym wypadku na miejscu, zepchnęłoby obie te panie do poziomu zasiedziałego, odwiecznego drobnomieszczaństwa, nie pozwalałoby wybić się, zabłysnąć, przodować, a może się i wzbogacić. Gdy jednak tego pokroju ludzie zdobędą na nowym terenie ugruntowane stanowiska, nagromadzą odpowiednich dóbr, poglądy ich staną się - mówił - bardziej umiarkowane, zachowawcze, a nawet skostniałe. Aż póki jakiś ich potomek nie zacznie znów procesu odwrotnego. Pani Barbara lubiła to zastanawianie się nad życiowymi sprawami, pełne odkryć, na które by sama nigdy nie wpadła. Ale swoją drogą w chwilach większej pobłażliwości mówiła sobie, że takie wyjaśnienie skrzętnych zabiegów rejentowej czy też Michasinych nie wystarcza. Czuła, że do pracy publicznej może pchać człowieka wiele powodów: i okoliczności, i współczucie dla drugich, i żądza władzy albo znaczenia, i chęć zużycia energii, i potrzeba mocniejszego poczucia się sobą. A niedużo bywa ludzi, co by się kierowali tylko jedną z tych licznych pobudek. Działalność pani Holszańskiej i pani Michaliny była tego rodzaju, że szły za nią nie miłość i nie cześć, ale poklask i rozgłos, a przeciw sobie miały nie jakąś odmienną prawdę, ale tych, co im podstawiali nogę, aby zająć ich miejsca na towarzyskim i społecznikowskim świeczniku. Ktoś, pragnący utrącić rejentową przy wyborach do pewnego zarządu, mawiał podobno o niej: - Holszańska jest niezłą kobietą, ale myśli, że wszystko się koło niej obraca. - Lecz powtarzając tę plotkę śmiano się, że ów jegomość dopowiada zaraz w myśli: - a tymczasem wszystko się obraca koło mnie. Zaś rzesze ludności miasta, którym obie panie służyły albo którymi się nie wiedząc o tym posługiwały, różni biedacy ze schronisk, pogadanek i stowarzyszeń - jak pani Barbara mogła sądzić z opowiadań znającej tę sferę Julki - mieli tymczasem swoje sprawy i nie dbali o to, czy poddając się lub nie poddając zabiegom dobroczynnym pani Holszańskiej i pani Michaliny idą na rękę uczuciom lub rachubom swych dobrodziejek. Całowali ich ręce, płakali i błogosławili, gdy tak wypadło z ich życiowej potrzeby, złorzeczyli, gdy ich uszczęśliwiano nie tak, jak sobie umyślili. A czas toczył się w niezbadaną przyszłość, która miała na swój nieprzewidziany sposób zużytkować zdarzenia i ludzi, pobudki i uczynki. Gdy pani Holszańska zaczęła raz namawiać panią Barbarę Niechcicową, by się wzięła do pracy społecznej i obeszła z nią na przykład podlegające ankiecie sanitarnej mieszkania nędzarzy, pani Barbara odpowiedziała swoim zwyczajem: - Chybabym wstydu nie miała, żeby chodzić i przyglądać się takiej nędzy. Nie wiem, z jakim czołem wróciłabym potem do siebie. Pani Barbara turbowała się teraz inną sprawą: nie wiedziała dobrze, co zrobić z Agnisią na przyszły rok szkolny. Pensja pani Wenordenowej miała tylko cztery klasy, więc gdzie dalej to dziecko kształcić? Bogumił napomknął, żeby może posłać Agnisię na jaką warszawską pensję. Ku jego zdziwieniu pani Barbara nie znalazła nic pociągającego w tym projekcie. - Przecież w każdej chwili - rzekła - może wybuchnąć rewolucja. W takich czasach lepiej się z dziećmi nie rozłączać. - No, Agnieszka jest dosyć odważna i samodzielna. Zresztą byłaby pod opieką i ręczę, że nic by jej się w Warszawie nie stało. I to jest konieczność życiowa, trudno dziecko trzymać w domu dlatego, że ma być rewolucja. Pani Barbara westchnęła. Tak, Agnieszka jest odważna. To jest nie to, żeby odważna, ale ma w sobie coś takiego, że jak jest blisko, matka czuje się raźniej na duchu. - To nie jest konieczność życiowa, bo przecież mogłaby chodzić tu do rządowego gimnazjum - rzekła tedy zdenerwowana, że Bogumił sam jakoś na to nie wpada, co sam przecie dawniej doradzał. Bogumił na chwilę oniemiał. - Teraz będziesz dziecko oddawać do rosyjskiej szkoły? - spytał dziwnie zasępiony, gdyż nigdy nie słyszał od pani Barbary tylu wymysłów na Rosję, co w tym okresie. - Chętnie tego nie czynię - zirytowała się. - Chociaż kto wie, czy teraz to nie będzie mniej niebezpieczne niż kiedykolwiek. Ostatecznie, jak Moskale przegrają wojnę, a przecie do tego idzie, jak się ta cała Rosja zacznie burzyć, to rząd musi dać jakieś ulgi. Może niedługo w gimnazjach zaczną uczyć po polsku? Bogumił nie sprzeciwiał się więcej. Nieraz przecie mówi się jedno, a potem czyni drugie i nie zawsze to wychodzi na złe. Pójście Agnieszki do gimnazjum będzie taniej kosztowało, a jeżeli co, to takie rzeczy należało brać pod uwagę w niepewnych czasach. Ano więc sprawa została prawie postanowiona. Z Agnieszką jednak jeszcze się o tym nie mówiło, rodzice nie chcieli jej przeszkadzać w zakończeniu roku szkolnego. Pani Barbara nie wiedziała, jak Agnieszka ich projekt przyjmie, i nawet stanęło na tym, że o ile będzie chciała, to się pomyśli o czymś innym. Agnieszka była tymczasem pochłonięta szkołą, a dla domu tak prawie jak nieobecna. Przed otrzymaniem świadectw z ukończenia kursu czwarta klasa odbywała repetycje z najważniejszych przedmiotów. Klara Hilchen i Niechcicówna spodziewały się obie pierwszej nagrody, a ponieważ miały w ciągu roku jednakowe stopnie, sądziły, że od wyniku repetycyj będzie zależało, która z nich ją dostanie. Dotąd nie zajmowały się tą sprawą, ale ponieważ w klasie zaczęło się o tym gadać, w końcu się tym przejęły. Agnieszka przestawała obecnie z Klarą więcej niż kiedykolwiek. Nie naśladowała co prawda jej figlów, ponieważ miała już własny sposób weselenia się i dokazywania; żywiła natomiast gorącą chęć, żeby Klarę zmienić na lepsze, wpłynąć na jej charakter. Ale taka rzecz była trudna, i teraz, wobec bliskiej sprawy nagrody, wszystkie tego rodzaju zamiary zbladły albo zdawały się niewykonalne, a na pierwszy plan wystąpiła stara, łatwiejsza chęć, żeby nie dać się Klarze zwyciężyć. - Gdyby Zośka albo Helena - tłumaczyła sobie Agnieszka - tobym nic nie mówiła. Jeszcze bym się cieszyła. Bo one mają porządny charakter. I jakby na dowód, że istotnie gotowa jest tym dwóm ustąpić pierwszeństwa, Agnieszka z nimi się właśnie uczyła, podciągała je z tego, w czym były słabe. Ale przecież w gruncie rzeczy wiedziała, że nie ma żadnych widoków, aby która z nich zdobyła nagrodę. Może dlatego tak pochopnie im jej życzyła? Agnieszka zaledwie była w stanie powziąć tego rodzaju myśl, istniała ona jednak w postaci dokuczliwego niezadowolenia ze siebie. I skąd na przykład brała się ta zostawiająca niesmak pokusa, żeby każde wspólne powtarzanie programu kończyć rozmowami o Klarze? Zośka i Helena dawały się z łatwością w to wciągnąć. Klara zresztą dostarczała im każdego dnia argumentów przeciwko sobie. - Co wy się tak przejmujecie? - szydziła na przykład raz w czasie rozmowy o bliskich repetycjach. - Ja to wszystko mam gdzieś, wiecie teraz? Uczę się, bo co mam tymczasem robić? Ale ja na to gwiżdżę. Na mnie już teraz chłopcy tylko czekają. Jak będę chciała, to wyjdę za mąż za nie wiem jakiego bogacza. A jak będę chciała, to zostanę sławną tancerką, jak Cleo de Merode. Puszczać się, szaleć, podróżować, pić szampana, mieć każdego, kogo się chce, u swoich nóg, to mi dopiero życie, nie tam gnić nad książkami czy jakim innym nudziarstwem. To dobre dla tych, co nie mogą inaczej. Dla biednych, kulawych, garbatych, brzydkich. Ale kto się zanosi na taką boską kobietę jak ja - powtarzała słowa jednego z pracowników ojcowskiej garbarni w Czałbowie - no to proszę! Dziewońska nie mogła ścierpieć takiego gadania. Helena, nie tak bezwzględna w sądach, wyśmiewała w każdym razie tego rodzaju przechwałki, Agnieszkę zaś opinie przyjaciółek więcej wzburzały przeciw Klarze niż mądrzenie się samej Klary. Bo i co do siebie Agnieszka nie była pewna, czy jej też nie nęcą rozmaite zdrożne szaleństwa życia. I że Klara przechwalała się swoimi złymi skłonnościami, to jeszcze nie zdawało się w niej najgorsze. Agnieszka wolała to niż ukrywanie się z przywarami, jak to niektóre potrafią. Zresztą mówiła sobie, że Klara ma trochę brutalną i rozwydrzoną naturę, ale może w tym, co plecie o sobie, było trochę przesady? Gdy jednak Helena wyraziła podobne przypuszczenie wołając: - Ale! Klara tylko pozuje na taką. Więcej gada, niźli co warte - Agnieszka zamiast ucieszyć się spochmurniała. - Nie, nie - rzekła - w niej to wszystko naprawdę jest. I nagle, zapomniawszy po trosze, do czego zmierza, zaczęła rozważać: - Tylko, że ja ci powiem, wiesz, Helena, ja nie to w niej potępiam. Bo ja rozumiem, że można chcieć popróbować rozmaitego używania i tam takich... Ja też mam takie różne chęci - wyznała ulegając potrzebie oskarżenia się. - Ale mnie się zdaje, że w człowieku powinno być coś więcej. - Coś takiego, żeby sobą kierować i... i... i... - No, cóż tak "iczysz". Powiedzże prędzej. - Czekaj, bo mi się pomyli. No i wiesz, coś takiego, czym by można te różne głupstwa czy tam grzechy okupić. A w Klarze tego nie ma. O widzisz - wybrnęła wreszcie Agnisia zorientowawszy się, że idzie jej nie tak o wady Klary, jak o jej stosunek do życia. Dziewońska i Helena zgadzały się z tym, że Klarze brak lepszych dążeń. Ale i wad jej nie uważały za błahostkę. Klara jest zarozumiała, intrygantka, niezdolna do prawdziwej przyjaźni. Będzie z kimś niby dobrze, ale jak tylko o nią samą pójdzie, to nigdy nie wiadomo, jaką grę poprowadzi, kiedy z czego skorzysta, żeby komu zaszkodzić, a siebie wysunąć. Agnieszka słuchała i znowu rozjątrzała się, że sukces Klary byłby czymś bardzo niesłusznym. Pod każdym względem. Bo czyż Helena nie twierdziła nawet, że Klara i program klasy umie tylko na efekt, bez gruntownego zrozumienia? Ale choć wszystko to było prawdą, Agnieszka źle się czuła ze swym pożądaniem własnego tryumfu i cudzego upokorzenia. Chciała być wyższa nad to, męczyła się i wstydziła, i tak ciągle miała te rzeczy na myśli, że kiedy przyszło do repetycji z botaniki, ni stąd, ni zowąd zaczęła wpadać z jednej omyłki w drugą. Wzbudziła zdumienie klasy i nauczyciela, pan Ojcewicz okazał wiele dobrej woli, że jej postawił czwórkę. Inne przedmioty poszły gładko, ale ta jedna czwórka rozstrzygnęła chyba sprawę pierwszej nagrody. Klara miała ze wszystkiego celująco prócz matematyki - z której, zdaniem pana Topolskiego, piątkę mógł mieć jedynie Bóg. Po ostatnim dzwonku wnętrze szkoły zahuczało jak ul i jak pszczoły zaroiły się na podwórzu wybiegające uczennice. Żegnano się, śpiewano. Przepychając się przez tłum dziewcząt do szatni Agnieszka usłyszała, jak Tabaczka pociesza jedną z małych, której nie udało się czegoś poprawić. Jednocześnie zobaczyła - pobladłą i przestraszoną twarz Emilki. - Nie przeszła - zadrgało w niej współczucie. Chciała podbiec do siostry, zażartować i podnieść ją na duchu. Ale nagle uczuła, że nie może się na to zdobyć. Och, jakżeby umiała pocieszać i wykazywać błahość podobnie drobnych niepowodzeń, gdyby sama uzyskała to, ku czemu dążyła. Ale teraz przeciwnie, - chciała być jak najdalej od tych, którym się nie powiodło. Broń Boże nie podkreślać, że ma z nimi cośkolwiek wspólnego. Wyminęła siostrę, cofnęła się od szatni i, wróciwszy do pustej klasy, nalała sobie wody ze stojącej na katedrze karafki. - Jak one będą żyć, czym się podtrzymywać na duchu? - myślała o tych, które pozostały na drugi rok. - Czy one są już takie na wszystko zrezygnowane, obojętne, czy mają jaki sekret na to, jak żyć, kiedy je spotka coś takiego nie do zniesienia? Przeniknęło ją niejasne poczucie, że ona właśnie ma ten sekret. Czyż nie umie się cieszyć życiem bez względu na to, co jej ono przynosi? Lecz gdy pomącone uczucia stały się myślami, myśli szły w innym kierunku. - Ba, czy to Klarze na przykład byłoby trudno żyć bez pierwszej nagrody? - rozgoryczyła się. - Nie wiem, po co ona się o nią stara? Czuła teraz już nie chęć poprawienia lub zwalczenia Klary, ale chęć posiadania tego, co ona posiadała: piękności, która nie nastręcza powątpiewań, bogactwa pozwalającego zaspokajać wszystkie zachcianki. I Agnieszka cierpiała, jak cierpi się w złej chwili, spostrzegłszy, że inni tyle darów życia otrzymali, gdy my tylko coś czynimy, czymś chcemy być, ze wszystkim się uniesieniami serca, nie dbając o korzyści, zespalać. Gdy tak stała pijąc wodę i parając się ze sobą, raptem Klara wpadła do klasy. - Co tu robisz?! - krzyknęła. - Jeszcze nie poszłaś do domu? Beczysz? No, wiesz, nie wszyscy przecież muszą być pierwszymi. Ktoś zawsze musi przegrać. Agnieszka zesztywniała nie tylko ciałem, ale jakby i duchem: - Przegrać? - spytała wyniośle. - To jeszcze zobaczymy, kto przegra. Życie długie. I moja wygrana będzie lepsza niż twoja! - A to ci heca! - Klara nie posiadała się z uciechy. - Ażeś pobladła z tej zazdrości. To komedia, niech mnie gęś kopnie! Ale nie wściekaj się, wiesz? Złość piękności szkodzi! W Agnieszce zawrzało. - Zazdrościć? Ja? Tobie? Czego? Tego życia, które chcesz prowadzić? Na twoim miejscu strzeliłabym sobie od razu w łeb! Klara nie przestała się śmiać. - Nie bój się. Dla mnie inni będą sobie strzelali w łeb! Z tym wyszła. Agnieszka stała chwilę dziwiąc się temu, co zaszło. Poznała doskonale, że teraz dopiero poniosła rzeczywistą porażkę. Zapragnęła uciec z miejsca, w którym brzmiała dopiero co ta okropna rozmowa. W sieni spotkała Zośkę Dziewońską i Helenę. - Patrzcie - ucieszyły się - ona jeszcze tu jest! Myślałyśmy że poszłaś z Emilką. - Coś ci powiem - oznajmiła z pośpiechem Helena. - Nie martw się! Tylko co słyszałam, jak Ojcewicz mówił do starej: "Jeżeli kto, to ona - to znaczy ty - umie coś niecoś z botaniki". A stara wiesz co na to? "Więc widzi pan - powiada - do czego doprowadzają te wasze egzaminy, te wszystkie nagrody. To im tylko - mówi - psuje charakter. Dziewczyna - to znaczy ty - straciła po prostu głowę". I ja ci mówię, zobaczysz, nie wlepią ci tej czwóry na cenzurę. - Owszem, wlepią, ale to nic - odparła Niechcicówna z odzyskaną raptem wielkodusznością. Nie mogła nic poradzić na to, że poczuła się wzmocniona tym, co rzekły. W domu zastała matkę skłopotaną zostaniem Emilki na drugi rok, a zwłaszcza jej zmartwieniem z tego powodu. - Ona jest taka wrażliwa, jeszcze się rozchoruje - narzekała pani Barbara. - I Tomaszek ma dwie poprawki - dodała. - Ale on nic sobie z tego nie robi. Już gdzieś przepadł. Agnieszka próbowała rozbawić siostrę, ale czuła, że śród śmiechu sama gotowa jest wybuchnąć płaczem. - A ty, moje dziecko? - spytała ją pani Barbara - Jakże z końcem roku? - Nic. Dobrze. Nam dopiero jutro dadzą świadectwa. Pani Barbara nie śmiała więcej pytać. Agnieszka miała przelotną pokusę, żeby zwierzyć się matce ze swych smutków. Ale nie. Z matką jest przyjemnie być, jak wszystko dobrze idzie, rozpraszać wtedy jej wieczne strachy, przyprowadzać ją do wesołości; ale iść do niej z taką rozterką w duszy? - Nie. A gdyby ojciec? Westchnęło w niej coś w rodzaju tęsknoty za ojcem. Ale ojca tak się jakoś niewiele znało. Ostatecznie poszła sama do parku. Spoczęła na ustronnej ławeczce nad stawem i patrzyła, jak po jego gładkich, czarnozielonych wodach płyną dwa zjeżone łabędzie. W pobliżu nie było żywego ducha, tylko daleko na wale nadrzecznym widać było, jak pod zasłoną nisko zwieszonych liści poruszają się nogi, laski i parasolki przechodniów. Miało się ku zachodowi. Niebo powlokło się pozłotą, kolory ziemi łagodniały i upodabniały się do siebie. Daleki turkot miasta zadźwięczał jak pieśń. Agnieszka przymknęła oczy i niespostrzeżenie popadła w ten powierzchowny sen, którego majaczenia pozostają w związku ze zbyt mocno udręczającą nas rzeczywistością. Śniło jej się, że idzie po trawniku zarośniętym krzaczkami geranium. Czuła wyraźnie mocny zapach liści geranium, widziała bladofiołkowe kwiaty. Nagle wynikła stąd niby karteczka, z której rozległo się zdanie: "Zbankrutowałam, Agnieszko. Ty miałaś rację. Klara". Agnieszka drgnęła, zbudziła się i usiłowała przez chwilę zrozumieć, co znaczyły te słowa, od których wiało i radością, i smutkiem. Następnie schyliła się i podjąwszy z ziemi patyczek napisała na piasku: "Śp. Agnieszka Teresa Niechcicówna, zmarła dnia 24 czerwca 1904 roku". Zostawiła ten napis odchodząc, ale po chwili wróciła i zadeptała go nogą. Nazajutrz okazało się, że w istocie nie wzięto pod uwagę jej pomyłek na repetycji z botaniki. W drodze wyjątku przyznano dwie pierwsze nagrody. Po zamęcie ostatecznych pożegnań ze szkołą Agnieszka wracała bez humoru do domu. - Ach! - myślała. - Co ja też wczoraj wyprawiałam. Przecież można było przypuszczać, że się tak skończy. Temu niedoskonałemu żalowi zaczął towarzyszyć wnet inny. Nie, bo jak mogła okazywać w ostatnich czasach tyle wrogich uczuć wobec Klary? Teraz wierzyła na powrót, że Klarę można zmienić. Poczuła spazmatyczną radość całego jestestwa na myśl o tej zbawczej przemianie. Tak, ale teraz to już nie sztuka tak myśleć, tego pragnąć! Być takim - nie po tryumfie, ale kiedy się z kimś idzie w zawody - oto wygrana! Lecz ona się o taką wygraną nie pokusiła. Ostatecznie przeciwstawiła się nie temu złemu, co tkwiło w Klarze, ale temu dobremu, co ją mogło spotkać! - Będzie mi się to ciągle przypominało - myślała czując dotkliwą potrzebę zadośćuczynienia; ale gdzie, kiedy, komu? - Będę miała zatrute wakacje - westchnęła. Nie miała ich zatrutych. Gdy zjechano całym domem w rodzimą zieleń Serbinowa, wszystko poszło w niepamięć. Jednak nie tak doszczętnie, aby na dnie samopoczucia nie pozostało coś niby blizna, miejsce omijane, nie dotykane, ale wiadomo, że uraźliwe. Jak to bywa, że jednemu dolega, co kiedy złego doznał, a drugiemu - co kiedy złego zrobił. 24 Agnieszka przyjęła spokojnie i prawie z zadowoleniem wiadomość, że ma iść do gimnazjum. Panią Barbarę to strapiło. Liczyła trochę na opór córki, a wtedy trudno, dziecko wzięłoby poniekąd na siebie swój wyjazd w dalekie strony, a ona nie gryzłaby się, że je oddaje do niecierpianej szkoły. Choć z drugiej strony, skoro dziecko zdecydowało się na gimnazjum, to znaczy, że będzie razem z nimi ponosić odpowiedzialność, zawsze to lżej. Agnieszka ma samodzielny sposób myślenia, wie już niezgorzej, co robi, więc nie ma się czym trapić. Trapiła się jednak myśląc, jak Agnieszka może mieć na to gimnazjum ochotę. I w ogóle tak jakoś bez żalu porzuca szkołę, gdzie jej było pod każdym względem idealnie. Pani Barbara znów, jak niegdyś w czasie dzieciństwa Agnieszki, mówiła o jej braku uczuciowości. Bogumił gniewał się. - I tak - mówił - nie wszystko z dziećmi idzie, jak by się chciało, a ty jeszcze szukasz złego tam, gdzie go najmniej. Dlatego ma być nieuczuciowa, że nie robi o każdą rzecz histerii? O brak uczuć mogłabyś ją prędzej pomówić, jakby chciała z domu wyjechać. Pani Barbara westchnęła i pokręciła głową. Nie miała złudzeń co do tego, że Agnieszka dla pozostania w domu pragnie iść do gimnazjum. Ona musi mieć w tym jakąś myśl matce nie znaną. I chcąc się czegoś dowiedzieć, starała się ostrożnie uprzytomnić Agnieszce, że w gimnazjum nic ją dobrego nie czeka. - Moje dziecko - mówiła - muszę cię uprzedzić, że będziesz tam u obcych, między wrogami. Agnieszka uśmiechała się tylko w milczeniu. Gdyż to ją właśnie nęciło. Chciała się, owszem, zetknąć z tym obcym środowiskiem, chciała wziąć udział w tym, co cierpi większość młodzieży. Uprzywilejowani tego świata należą do dwu rodzajów. Jedni są dumni ze swego jakiegokolwiek przywileju, drudzy wstydzą się go i chcą go tak czy owak okupić; i te rzeczy zaznaczają się już w najmłodszych latach. Agnieszka roiła sobie przy tym, że pójście do gimnazjum będzie dla niej okazją do przeciwstawienia się wrogowi, dania mu odporu, okazania patriotyzmu. W szkole pani Wenordenowej nie uczono patriotyzmu pojętego jako nienawiść, nie odczuwało się tam zresztą prawie niewoli, żaden ucisk bowiem nie jest w stanie przeniknąć do wszystkich bez wyjątku środowisk. Korzystając ze skromnej na krótką metę swobody hodowano też tam raczej życzliwość i zrozumienie dla ludzi, narodów, światów. Nie przygotowywano zapewne w ten sposób do bezpośredniej walki czy buntu, ale gromadzono skarb uczuć, bez których żadna walka nie miałaby pod co burzyć, oczyszczać pola. Jednakże tak czy owak, świadomość niewoli przenikała do serc i umysłów z lekcyj Tabaczki, z pokazywanych przez nią reprodukcyj Grottgera, z opowiadań pani Wenordenowej o widzianym w Krakowie przedstawieniu "Wesela" Wyspiańskiego, z historii własnych rodzin. Przenikała i wzniecała zarzewie, które sprawiło, że Agnieszka marzyła teraz o pójściu do gimnazjum prawie jak o czekającym ją boju. W jaki sposób miała go stoczyć, tego jeszcze tak dobrze nie wiedziała. Przedstawiało jej się to mniej więcej w postaci osiągnięcia różnego rodzaju znanych z dotychczasowego życia szkolnego tryumfów, które potem rzuci się w twarz zachwyconym nią wrogom. Na razie ochoczo przygotowywała się do egzaminu, bo do tego gimnazjum trzeba było w dodatku zdawać egzamin. Panią Barbarę widok Agnieszki wertującej z godnym lepszej sprawy zapałem rosyjskie podręczniki przejmował żałością. - Nie ślęcz tak nad tą moskiewszczyzną - mówiła. - Używaj lata. Baw się! A lato było tego roku w istocie nadzwyczajne. Słońce od wschodu do zachodu jaśniało na nieskalanym niebie, od paru tygodni najlżejszy wiatr nie poruszał listowiem. Gorące, ciche dnie i gorące, ciche noce zdawały się nie toczyć, a trwać nieruchomo nad Serbinowem. Woda w stawach opadła, ptaki zamilkły, świerszcze tylko dźwięczały bez przerwy, a ludzie brązowieli od słońca. Wszyscy wiedzieli kładąc się spać, że nazajutrz i co dzień powita ich ten sam błękit oślepiający, ten sam upał i blask. Tylko wuj Daniel nie dowierzał pogodzie. I kiedy na ostatnią niedzielę sierpnia Ostrzeńscy mieli jechać do Serbinowa, zapowiedział listem, jak zawsze, żeby przysłać po nich o tyle, o ile pogoda będzie pewna i nie grożąca burzą. Ostrzeńscy zapowiedzieli się z wszystkimi trzema synami, prócz nich mieli też przybyć Holszańscy. Bogumił wysłał Banasiaka w spokojne fornalskie konie karetą po Ostrzeńskich, a Klimeckiego wolantem cuglowym po rejentostwo. Pani Barbara krzątała się z ożywieniem koło przygotowania obiadu, i rada, i od czasu do czasu dogadująca sobie, że czasy nie są po temu, żeby urządzać przyjęcia. Zabiegała jednak, aby wszystko wypadło jak najpomyślniej, i dziękowała też Bogu, że ma do pomocy Julkę Kaczmarkównę, swoją służącą z Kalińca. Felicji nie można nic przyganić, dałaby radę wszystkiemu, ale zawsze we dwie sprawniej obsłużą gości. Chwała przy tym Bogu, że się ze sobą nie kłócą, miały obie zgodne usposobienia, życzliwe sobie wzajem i światu. Gorzej było z Żarnecką, bo ze strachu, żeby się nie upiła przed proszonym obiadem, Julka i Felicja wypatrzywszy, gdzie trzyma swą buteleczkę, wykradły ją i schowały. To Żarnecką wprawiło w taką złość, że zaczęła zwłóczyć z robotą, stękać i narzekać mówiąc: - To ta nie moja substancja gotować takie obiady. - Ostatecznie pani Barbara wyniosła jej kielich wódki z pokoju, na co Żarnecka obraziła się. - Czy to ja za tym tak patrzę - rzekła ze wzgardą. Zostawszy jednak sama w kuchni wypiła i zaraz wzięła się raźno do rzeczy. Kiedy dzieci przybiegły pod okno z krzykiem, że goście jadą, pani Barbara zdejmowała dopiero fartuch i myła ręce. Wuj Daniel wydobywał się z karety kontent, że przebyli bez szwanku osiem wiorst dzielących Kaliniec od Serbinowa. Wujenka Michalina była zgrzana i umęczona powolnym truchtem spracowanych wałachów. Pani Barbara pośpieszywszy na ganek zobaczyła, że prócz Ostrzeńskich, Bodzia i pani Holszańskiej z karety wysiadł jeszcze słusznego wzrostu szatyn o ujmującej pociągłej twarzy i ładnych, piwnych oczach, z ciemnym piętnem pod prawą dolną powieką. - Ceglarski - szepnęła czerwieniąc się z wrażenia na widok niespodziewanego przybysza. - No, więc chwała Bogu jesteśmy! - wybuchnęły obustronne okrzyki. - Co tak późno? - Szosa pewno zła? - Ach, ci panowie takie marudy, wiecznie się na nich czeka. - A pan rejent? - Jedzie z chłopcami wolantem. - A może się tam jeszcze stroją w domu. - Ależ państwu musiało być ciasno! - Gdybym był wiedział! - Nie, kiedy doskonaleśmy się zmieścili. - Niechcic. - Ceglarski. - Panowie się nie znają? - zdumiewała się wujenka Michalina. - Pan Ceglarski, ozdoba naszego przemysłu. Wyobraź sobie, Basiu, musiałam tego człowieka zabrać siłą! - Pani szanowna pomyśli, co za natręt - usprawiedliwiał się Ceglarski całując po kilkakroć rękę pani Barbary - Ale miałem taką pokusę... - Proszę pana - zapewniała pani Barbara. - Możemy być tylko nie wiem jacy szczęśliwi... - Pan Ludwik dopiero co przyjechał z Petersburga - oznajmiła Holszańska. - Są nadzwyczajne wiadomości. Książę Światopełk-Mirski ma podobno zostać ministrem spraw wewnętrznych. Basiuchno, czy te psy nie pogryzą mi Pufcia? Czy ja mogę go puścić, żeby pobiegał? Pufciunio pójdzie na spacerek. Pójdzie Pufciunio, pójdzie. Rejentowa trzymała pod pachą swego pinczera, który warczał ze strachu. - Dzieci! Zabrać psy! Zawołajcie je tam gdzie dalej - rozkazał Niechcic. - Jak się macie, dzieciarnia. Patrz, Bodziu! Tomcio już pierwszoklasista, a ty wciąż nosisz długie włosy. Cóż Agnisia? Pewno przeszła z nagrodą. Do której klasy? Do czwartej? Już skończyła cztery? Prawda! Prawda! Jak ten czas leci! A Emileczka? Boże, jak się to dziecko rumieni! Dajże pysia i masz tu trochę słodyczy. Pani Michalina wpychała zmieszanej Emilce owiązane sznurkiem pudełko. - Ach, nie, przepraszam - spostrzegła się. - To jest mięsko dla Pufcia. Holszańska! Weź to świństwo ode mnie! A gdzie czekoladki? Daniel! Bodziu! Kto ma pudełko z czekoladkami? Czy nie zostało w karecie? - Basiu, kto ci szył sukienki dla dziewczynek? Jakie ładne! - zachwycała się rejentowa. Wuj Daniel wrócił od karety. - Nie ma tam żadnych czekoladek - oznajmił. - Ach wy! - fuknęła wujenka Michalina. - Czy nie mówiłam, żeby pamiętać o czekoladkach!!! Może chłopcy przywiozą! Czekajcie - wołała na Banasiaka. - Nie odjeżdżać! Poszukajcie no jeszcze! - Nie można znaleźć rzeczy w danym miejscu nie istniejącej - gniewał się wuj Daniel. - Michasiu, daj sobie spokój - prosiła pani Barbara. - Dla dzieci wcale niezdrowo zajadać się czekoladkami. Tomaszek i Emilka byli jednak innego zdania. Na własną rękę przeszukali karetę i nic nie znalazłszy pomknęli w ogród, wybuchając po drodze tłumionym śmiechem. Psy, kręcące się powitalnie między gośćmi, pognały za dziećmi. Pufcio rwał się jak oszalały z rąk swojej pani. - Piesuniu! Pufciu, nie rwij się tak! To są niedobre psy! Niedobre, duże psy! One by Pufciunia rozszarpały. Pufcio mądry piesek! Nadjechał wolant, z którego zeskakiwali młodzi Ostrzeńscy i wychodził pomału Holszański wtykając Klimeckiemu napiwek. - Anzelm bardzo utył, a Janusz jeszcze wyładniał - pomyślała pani Barbara musnąwszy ustami włosy uroczego bratanka, który całował ją w rękę. - A ty, Janusz - uśmiechnęła się - jako dziecko miałeś złote kędziory, a teraz to się zrobiłeś prawie czarny. I cóż, podobno jesteś na stałe w Kalińcu? - Na stałe od tygodnia - odpowiedział za syna wuj Daniel. - Otworzył, wystaw sobie, gabinet lekarski w naszym mieszkaniu. Jeszcze tego nam właśnie do szczęścia rodzinnego brakowało. - Tylko że ojciec wyprasza mi z poczekalni pacjentów - rzekł Janusz mało donośnym, ale przyjemnym głosem. - Od jutra - uśmiechnął się czarownie - będę od tatusia pobierał honorarium za każdą wyrzuconą Żydówkę. - Nie, bo uważasz, przychodzi jakaś parszywa Żydówka z dzieckiem chorym na koklusz. Żeby jeszcze chociaż była przystojna - pokpiwał sam ze siebie wuj Daniel. - Ale to tymczasowe - śpieszyła powiadomić wujenka Michalina. - Janusz ma objąć miejsce lekarza więziennego. Nie wiecie? Małygin... wiesz, który to? Ten z brodą... Bardzo przyzwoity człowiek. Wczoraj u niego byłam. Bo Janusz to taki fajtłapa, że sam kroku nie zrobi, żeby się o coś postarać. Przyznaj - pociągnęła urodziwego syna za ucho - że jakby matka nie wychodziła, nie wydeptała... - Zginąłbym - dokończył Janusz łagodnie. - Wpadłbym pod pierwsze lepsze konie dorożkarskie. - A ten wałach z lewej, to nowy? - zaciekawił się wuj Daniel. - Nie widziałem go jeszcze. Bojąc się koni, był jednocześnie wielkim ich miłośnikiem i znał na pamięć wszystkie serbinowskie fornalki. - A tak - ucieszył się Bogumił. - Dobrałem go niedawno Banasiakowi do tej szronki, co chodzi w dyszlu. Ma teraz całą czwórkę szpaków. Dobry koń. Tylko bardzo łasy na cukier - dodał śmiejąc się. - Chłopcy, a czekoladki? - przypomniała sobie wujenka. - Czy przywieźliście czekoladki? - Jakie czekoladki? - Co za gapy! Stały przecież w jadalni pod lustrem. No, nic, przyślę jutro przez Józefata. Bogumił zwrócił się do milczącego Anzelma: - W Kalińcu pewno tylko chwilowo? - zagadnął obchodząc formę "ty", do której go ten chłodny, prawie obcy bratanek żony nie usposabiał. - Tak jest - odparł Anzelm dobitnym głosem. - We czwartek muszę być w Warszawie na posiedzeniu naszej nowej spółki. - Ale teraz czasy nie są chyba dobre dla interesów? - Najlepsze nie są, ale coś zawsze zrobić można - odparł Anzelm tonem człowieka, który już wie, jak sobie radzić z niedobrymi czasami. Zaczęli mówić o wojnie. Anzelm twierdził, że Japończycy mimo wszystkie zwycięstwa nie pokonają Rosji. Było to zdanie ludzi przemysłu, którzy biorąc wzrost własnych fortun, spowodowany korzystnymi wschodnimi rynkami zbytu, za wzrost pomyślności kraju doszli do przekonania, że tej pomyślności nie ma co szukać w czym innym jak w łączności z Rosją. Uwierzyli tedy w potęgę tego państwa i na niej oparłszy swoje życiowe nadzieje pragnęli wszystkiego, co by tę potęgę utrwalało i potwierdzało. Anzelm nazywał to u siebie wyzbyciem się jałowego, nierealnego romantyzmu i nie wiedział, że to było tylko wyzbycie się chęci sprostania trudniejszej rzeczywistości. Pan Ceglarski, chociaż jako właściciel fabryki włókienniczej korzystał również z dobrych stron związku z Rosją, nie uważał tego za powód do życzenia porażki Japończykom, której się też bynajmniej nie spodziewał. Zresztą czyż fakty nie mówią same za siebie? Przejście przez Jalu sforsowane, Port Artura oblężony i mało jest nadziei, żeby się mógł utrzymać; flota Oceanu Spokojnego przestała prawie istnieć, bitwa pod Laojanem zaczyna się olbrzymimi stratami Rosji. - A co do rynków zbytu, kto wie, czy bez względu na wyniki wojny nie będziemy musieli szukać innych. Rosja wyjdzie z tej awantury tak osłabiona, że długo nie podźwignie się do dawnego poziomu zapotrzebowań. Wchodzimy pod znak kryzysu. Pod znak kryzysu - powtórzył. - Szalony kryzys - wtrąciła pani Michalina szeptem wtajemniczonej, marszcząc czoło i wznosząc ramiona. - Ale, panie Ludwiku, niech no pan powie, jak wy sobie z tym świetnie radzicie. Pan Ceglarski - zwróciła się do Niechcica - przerobił warsztaty i tka brezenty dla wojska, Anzelm wyrobił dostawy. I założyli, niech pan sobie wyobrazi, spółkę do wyrobu tygli. Wie pan, kuchnie polowe czy tam coś. Takie tygle amuniliowe. - Aluminiowe, Michasiu - poprawił ją wuj Daniel. - Robię brezenty - rzekł czerwieniąc się pan Ceglarski - żeby nie być zmuszonym do zamknięcia fabryki i wyrzucenia ludzi na bruk. - No, rzecz prosta... Właśnie w tej myśli... - Mnie już bezrobotni ciągle nachodzą - wmieszała się pani Holszańska. - Zaczęliśmy wydawać bezpłatne obiady. W Kalińcu cztery fabryki już stanęły. - Co ty mówisz?! - krzyknęła pani Barbara i przelękniona, i rada, że sprawy nie pójdą takim spokojnym trybem, jak już wszyscy myśleli. - N-ho! - wygłosiła rejentowa tonem, który mówił: - Tylko ja mogę coś o tym wiedzieć. Obie przybyłe panie zaczęły mówić jedna przez drugą, śpiesząc się, aby wypowiedzieć wszystko, co im było wiadome i co przedsięwzięły w Kalińcu, aby zapobiec klęskom. - Chodźcie państwo na tamtę stronę domu - poprosiła pani Barbara. - Tam jest chłodniej. Agnisiu, idź, powiedz Julce, żeby wystawiła krzesełka na werandę. Agnieszka czuła się trochę nieswojo, nie bardzo chcąc już być z dziećmi, a nie śmiąc wdać się w rozmowę starszych. Była rada, że wyznaczono jej jakąś rolę w tym, co się dzieje, i ochoczo pośpieszyła w głąb domu. Goście okrążali pomału dwór postając co parę kroków, gdy rozmowa się ożywiała. Bogumił widział przed sobą Janusza idącego z wdziękiem, lecz nieco gnuśnie, jakby przezwyciężał większy niż inny opór powietrza. Błądząc wzrokiem po jego ładnej postaci Bogumił myślał: - On mi coś nie wygląda na zdrowego. Pani Barbara rzekła do bratowej wskazując ruchem głowy przywiezionego gościa: - Co za sympatyczny i przystojny mężczyzna ten Ceglarski. I wnet myśl jej poszybowała w innym kierunku. - Ja nie wiem, czy pan jada chłodnik - zatroskała się o Holszańskiego. - Ale dla Daniela jest i tak rosół, więc może... - Jadam wszystko, droga pani - zapewniał rejent, który nie lubił, gdy mu przypominano jego katar kiszek. - A jeśli nawet kurs rządowy się zmieni - powrócił do rozmowy toczonej z Ceglarskim - to już będzie za późno. Nic nie wstrzyma wybuchu rewolucji. Nienawidzę wszelkiego gwałtu, ale właśnie dlatego... W tejże chwili nieoczekiwany turkot wdał się w tok rozmowy. Goście nie zwrócili na to uwagi, ale domowi zaczęli się oglądać. - Pójdę zobaczyć - rzekł Bogumił do żony. - To chyba ktoś z interesem do ciebie. Wypraw go prędko. Zaraz siadamy do obiadu. Bogumił wrócił niebawem przed werandę prowadząc pana Woynarowskiego i jeszcze kogoś - Stanisława Ostrzeńskiego z Siąszyc, jak się wnet okazało. Nastąpiły prezentacje. - Państwo mnie pewno nie pamiętają... - Ale jakże... trzy lata temu... I przecież my jesteśmy kuzyni... Ja i szanownego pana znam doskonale. - Skąd? - Ze sklepu. I kto by w ogóle nie znał dziedzica z Pamiętowa. Ludzi tej wiedzy nie liczy się na tuziny. - Bardzo dziękuję... Dziękuję... Pani bardzo uprzejma... - powtarzał z roztargnioną słodyczą Woynarowski. - I nie, nie... Proszę sobie nie przeszkadzać... Nie zatrzymujcie nas, sąsiedzie - zwrócił się do Bogumiła. - Jedziemy na zebranie Towarzystwa Rolniczego do Kalińca i chcieliśmy się tylko w jednej sprawie z sąsiadem naradzić. Bardzo przepraszamy, żeśmy tak nie w porę wtargnęli. Zaraz jedziemy. - Niech no nam panowie tego nie robią. Panowie i tak muszą zjeść obiad w Kalińcu, zebrania zaczynają się dopiero o czwartej... Basiu, panowie chcą pogardzić naszym obiadem. Czy to się godzi? - Ale, oczywiście, nie mogą panowie odjechać przed obiadem. Zaraz siadamy. - Nie, nie, za nic nie zrobimy państwu tego kłopotu. - Co za kłopot? Panowie chyba żartują. Obiad jest skromny, ale głodni panowie nie będą. I pani Barbara, cokolwiek spłoszona, korzystając z powstałego zamieszania pobiegła, żeby wydać rozporządzenia. Ku swej radości zobaczyła, że Julka już dostawiła dwa nakrycia. Felicja zaś krajała śpiesznie na kredensie jeszcze jedną porcję domowych wędlin. - Państwo mogą już siadać do przekąsek - rzekła przy tym, oblizując sobie duży palec. - Więc prosimy. Panowie sami widzą. Obiad na stole. Proszę tutaj. Michasieńko, zajmij miejsce na szczycie. Anzelmie, bądź łaskawy koło Agnisi. Janusz naprzeciwko. A panowie jak wolą - tu albo tu... o tak.. dziękuję. Tomaszek i Emilka siedzieli przy drugim szczycie, oboje razem, trochę ciasno, naprzeciwko wujenki Michaliny. Pan Olczak był na niedzielnym urlopie w Nieznanowie. Bogumił zaczął nalewać kieliszki. - Pan, sąsiedzie, koniak, to już wiem. A Janusz? Anzelm? Panie - słodką. Pani rejentowa nie pije? Odkąd to? - Zdrowie gospodarzy! - Zdrowie gości! - No, niechże Pan Bóg da wszystko dobre Japończykom - zawołał rejent, który nie mógł znieść, żeby rozmowa w tych czasach schodziła na tory wyłącznie prywatne. - Ale rejent coś nieszczerze im życzy. Kieliszek, widzę, pełny. - Na szczęście obejdą się bez moich życzeń - cieszył się rejent. Stanisław Ostrzeński z Siąszyc zaśmiał się: - Ho-ho-ho! - O, zdrowo grzeją, zdrowo grzeją - powiedział następnie i zatarłszy ręce wychylił raźno kieliszek złotego koniaku. 25 - A co to za zebranie? - pytał Bogumił Woynarowskiego. - Nic o nim nie wiedziałem. Nie miało to być właściwie zebranie, lecz nieoficjalna konferencja bardziej czynnych publicznie ziemian. Znacznej liczbie majątków groził brak paszy z powodu suszy i należało wszcząć starania o dowóz paszy z cesarstwa, a w związku z tym o wyjednanie odpowiednich ulg taryfowych. Woynarowski, tak mało zajmujący się na ogół sprawami folwarcznymi, jechał tym razem głównie ze względu na Stanisława Ostrzeńskiego, którego Siąszyce, mając lekkie, przepuszczalne grunty, ucierpiały mocno od suszy. Sprawa paszy leżała mu więc na sercu, chciał, żeby znalazła należyte poparcie i oświetlenie, a że sobie pod tym względem nie ufał, prosił o pomoc Woynarowskiego, z którym pozostawał w dobrych stosunkach mimo niedojścia na razie do skutku małżeństwa z panną Ksawerą. Tu jednak przy stole i kieliszku Ostrzeński z Siąszyc potrafił i sam z werwą wyjaśnić, na czym polega interes rolników, czyli całego kraju w sprawie paszy. - A na dobrą sprawę - dodał następnie - to trzeba by się zająć i gorzelniami. Mówią, że rząd chce obniżyć ceny spirytusu. Ja nie wiem, co ja w takim wypadku zrobię. To by było, słowo daję, fatalne. Ja zamknę gorzelnię! Ja zamknę! - oświadczył gładząc opaloną ręką lewego wąsa i tocząc dokoła niebieskimi oczyma z jasną rzęsą w taki sposób, jakby pragnął uprzedzić wszystkich o groźnym niebezpieczeństwie. - Ceny spirytusu - ciągnął - są i tak, jak Boga kocham, za niskie. Ja nie jestem żaden polityk, ale ja bym chciał wiedzieć, co rząd sobie w ogóle myśli. Że my co? Jak Boga kocham, człowiek musi w końcu być rad, że te Japończyki Moskalom skórę trochę złoją - zaśmiał się. - Przecież spirytus nie może potanieć, bo my nie damy rady z pijaństwem - zaniepokoiła się pani Holszańska, usiłując posadzić przy sobie Pufcia, który nie wiedział, czego jego pani sobie życzy, i co chwilę zaczynał służyć. - Przecież my zakładamy towarzystwo wstrzemięźliwości. Rząd je nawet popiera. Więc jakże to? Ja bym jeszcze podniosła te ceny spirytusu tak, żeby ludzie musieli przestać pić. - No właśnie - rzekł bez zapału Ostrzeński, zbity z tropu, gdyż tego nie miał na myśli, żeby ludzie przestali pić. Pani Michalina klasnęła w dłonie: - A, moi państwo! Przecież wystarczyłoby chyba iść do gubernatora! To jest taki człowiek! On by na pewno zaraz obniżył te ceny. - To, Michasiu, nie zależy od gubernatora, pomimo że ty go znasz - objaśnił z naciskiem wuj Daniel. - To jest... pani chciała powiedzieć, że gubernator utrzymałby dotychczasowe ceny - poprawił swym zbliżonym do szeptu głosem Woynarowski. - Ale to, proszę pani, zależy w istocie od Petersburga i nie od interwencji osobistej, choć i takie uboczne względy mogą mieć, nieprawdaż, swoje znaczenie... - Ale kiedy właśnie gubernator ma olbrzymie stosunki w Petersburgu - olbrzymie - upierała się wujenka Michalina. - A jak nie gubernator, to nasz kochany pan Ludwik jest w Petersburgu jak w domu. Ludwik Ceglarski przyglądał się z daleka Januszowi. Znał go mało, a ile razy go widział, zastanawiał się, co to za człowiek. W rozmowach ogólnych nie brał prawie udziału, najwyżej podżartowywał czasem z tego, co zajmowało innych. Ale w imię czego podżartowywał? Ceglarski próbował raz czy dwa razy wdać się z nim w rozmowę osobistą, która jednak nie wyszła poza zdawkową, prawie nudną informacyjną wymianę zdań. Nie mógł nawet zdać sobie sprawy, czy Janusz jest inteligentny. Co więc oznacza ta twarz i ta czarowna postać? Wyrwany z zamyślenia przez panią Michalinę, młody przemysłowiec pochylił się w jej stronę, usiłując zebrać uwagę, żeby coś odpowiedzieć. Ostrzeński z Siąszyc, kontent, że mówią o rzeczach, które go obchodziły, rąbał swoje: - Bo my rolnicy nie możemy tak jak panowie fabrykanci. Oni to, jak Boga kocham, umieją nawet z tej wojny grosz pociągnąć. Słyszałem o jednym, co miał fabrykę siatek, a teraz robi druty kolczaste. Podobno wojsko tego najwięcej potrzebuje. O, przemysł to chytra rzecz - rzekł z uznaniem. Zapadło nagle milczenie. Ceglarski poczerwieniał, lecz nie podjął tej sprawy. Natomiast Anzelm odpowiedział dobitnie: - Zakład przemysłowy raz puszczony w ruch musi rentować się i produkować, bądź stwarzając, bądź wykorzystując koniunkturę. Takie jest żelazne prawo życia. - Życia pieniędzy czy życia ludzi? - wołał przez stół rejent, zawsze gotów zaczepiać Anzelma. - Ludzi, oczywiście ludzi - zażegnywała spór pani Michalina. - Ludzi nie można wyrzucać na bruk. Udajesz, Waciu, czy nie wiesz? Tysiące ludzi na bruku. Tysiące głodnych. Anzelm to właśnie miał na myśli. - To się tak mówi - galopował Ostrzeński z Siąszyc. - Ale idzie o interes. I ja to uznaję. Bogumił ratując sytuację zwrócił się głośno do Ceglarskiego: - A pan jakiego wina pozwoli: domowe z porzeczek czy czerwone? A jak tam na Oczkowie? Powódź w zeszłym roku dała się panu we znaki? A w tym znów susza? Pan to ma też na głowie: i fabryka, i majątek. Ale placów pan więcej z majątku nie sprzedaje? - Nie, nie sprzedaję. Czerwone, jeśli łaska - uśmiechnął się Ceglarski prawie swawolnie na znak, że nie czuje się wcale opiniami pana z Siąszyc dotknięty. Jakoś nikomu nie przyszło na myśl, że dotknięty mógł się czuć także i Anzelm. Stanisław Ostrzeński spostrzegł się, przestał gładzić lewego wąsa i zmieszany schylił się nad kurczakiem. Ceglarski myślał jednak o jego wywodach. - Czy ja w istocie mam na względzie interes? - zastanawiał się. - A zdawało mi się, że już jestem od tego niezależny! Czyżbym się łudził i okłamywał? A może takie okłamywanie się jest również rodzajem prawdy. Prawdy chcianej... I czy taka prawda może mieć jakieś rzeczowe znaczenie? Pani Barbarze zrobiło się żal Ostrzeńskiego z Siąszyc i aby pomówić o czymś, co go zajmuje, na wzmiankę o placach oczkowskich zwróciła się do Anzelma. - A cóż nasze place? - Place - podchwyciła pani Holszańska - stoją wciąż jeszcze dobrze. - Właśnie, właśnie - dał się zaraz wciągnąć Ostrzeński z Siąszyc. - Może te place warto by wreszcie sprzedać? Pani Barbara już teraz dla siebie samej nasłuchiwała wiadomości o placach. Czuła, że i czasy, i może jeszcze jakieś inne okoliczności pracują na to, by ją ciągnąć ku sprawom innej miary i wagi, bardziej duchowym i ogólnym. Skłaniała się ku temu, ale resztkami praktyczności myślała, że jakby się jaki dorobek nadarzył, dobrze byłoby go nie przeoczyć, bo to może być ostatnia pora na takie rzeczy. - Place trzymają się w cenie teoretycznie - rzekł sucho Anzelm. - Ale wobec niepewności położenia o żadnych aktach kupna-sprzedaży nie może być teraz mowy. I zwrócił się w stronę drugiego końca stołu, dając poznać, że woli słuchać, co tam się mówi. - Kupna? Sprzedaży? - myślała pani Barbara spłoszona. - Czyż ja musiałabym jeszcze raz te place kupować? Uczuła nagle, że się Anzelma boi. - Skąd on ma takie wąskie, zacięte usta - dziwiła się. Pani Michalina zasłyszała rozmowę o placach i zdawała się nią być zgorszona. Gdyż ona, przeciwnie, z każdym dniem coraz bardziej zaprzątana interesami materialnymi, chwytała się jak mogła resztek życia duchowego i ogólnego, rozdmuchiwanych w płomień przez nadchodzące wypadki. - Co wy tam z placami! - wołała ku pani Barbarze. - Słuchajcie! Tu się mówi o takich ważnych rzeczach. Mówiło się właśnie o kryształowym charakterze znanego osobiście Ceglarskiemu księcia Światopełk-Mirskiego, o tym, jakby to było cudownie, gdyby ten niezwykły, liberalny człowiek doszedł do władzy, zwłaszcza że jest podobno polskiego pochodzenia. - Ach, te panie - drwił wuj Daniel zamykając przekornie prawe oko. - Pochodzi z Polaków, odbuduje Polskę. Panie Ludwiku, może obiecał już panu Polskę od morza do morza? - A jeżeli ten Światopełk-Mirski zostanie ministrem, to czy on potrafi zatrzymać rewolucję? - interesowała się pani Barbara. - Bo przecież już dwóch przed nim zabili... Plewe... i jak to się nazywał ten drugi - Sipiagin, zdaje się. Ceglarski jeszcze po trosze się spodziewał, a nade wszystko chciał zapobieżenia rewolucji. - Wrzenie w Rosji - twierdził - ma swoje podstawy. Ma swoje podstawy - powtarzał z namysłem ostatnie słowa. - Ale oczywiście, jak każdej klęsce żywiołowej, należy mu zapobiec. Tylko że to jest możliwe jedynie na drodze reform. Zasadniczych reform i swobód, bez których żadne społeczeństwo nie może się rozwijać. Się roz-wi-jać. I ja widzę dwu ludzi, którzy mogliby tego dokonać. Jeden to Mirski, drugi - Witte. Zwłaszcza Witte. - Witte... Witte... Coś o nim słyszałem - zastanowił się otworzywszy usta i mrugając oczyma Ostrzeński z Siąszyc. Bogumił spojrzał na niego i uczuł w sobie słowa panny Ksawuni: "Przecież to taki prostak". - Może on i prostak - pomyślał śmiejąc się w duchu. - Nie wiem, co Woynarowski może mieć z nim wspólnego. Ale on taki miękki, że byle kto się go czepia. Rejent Holszański obciągnął białą kamizelkę, od której powabnie odbijał ciemny jeszcze zarost. Na śniadej twarzy miał wypieki, w oczach rozpaczliwą decyzję człowieka, co godzi się na budzącą w nim strach i odrazę, ale konieczną operację. - A ja mówię, że rewolucja w Rosji jest nieunikniona i że nic jej nie wstrzyma. Ani siła, ani połowiczne reformy, ani żadna zbawcza jednostka. Bo tylko wielki przewrót... - Jak to, chciałby pan tego, co się działo na ulicach Baku?... - Wacusiu, bój się Boga - przeraziła się pani rejentowa. - Pufciu! Grzecznie! - zgromiła psa. Wszyscy zagadali o rewolucji. Jedni, że ona chce za pomocą martwych doktryn rozumu przerabiać świat nie licząc się z realnymi faktami, drudzy, że chce rozpętać najniższe instynkty ciemnych żywiołów, nie liczące się ze wskazaniami rozumu. - Rewolucja, nieprawdaż, jako zjawisko, jak by powiedzieć, wielostronne... - usiłował objąć całość zagadnienia Woynarowski. - No, przecież porządek musi być. Porządek musi być. Bez porządku świat zginie - zwrócił się Ostrzeński z Siąszyc do pani Barbary z tak zrozpaczonym błaganiem, jakby ona chciała właśnie ten porządek zakłócić. - Czy to pan Woynarowski także chce rewolucji? - pytał zmartwiony. - Najwięcej rząd jej chce, proszę pana. Bo tak postępuje, że do niej doprowadza - rzekła szorstko pani Barbara. Była podniecona, walczyła z chęcią utrzymania się w toku rozmowy i z lękiem, że zaniedba się jako gospodyni. Denerwowało ją, że Julka rozstawia stare, poszczerbione talerzyki deserowe zamiast nowych. - Nie te przecież... Nie te... - szepnęła, gdy dziewczyna podeszła do niej. - To mam zabrać? - No, nie. Teraz za późno. Zostaw już, ale ja mówiłam wyraźnie. Dobrze, już dobrze. Nie róbże zamieszania. - Może państwo pozwolą ciasteczek do galaretki. Domowe - zwróciła się ku gościom. Anzelm głosił dobitnie po drugiej stronie stołu: - Reformy są konieczne, ale normalny bieg interesów i życia każdego obywatela musi być zabezpieczony. - Brawo! To się nazywa mieć sposób na zrobienie jajecznicy nie tłukąc jaj - dogryzł mu natychmiast Holszański. - Nie ma co tak zabiegać o swoje życie - odezwał się spomiędzy dzieci Janusz, zyskując za te słowa przychylny uśmiech Ceglarskiego. Wuj Daniel napił się dużo czerwonego wina i ogarnęło go niezmiernie uszczęśliwione poczucie wyższości ponad te sprawy. Czyż nie miał w pobliżu siebie Michasi i Bodzia, a przed sobą długiego popołudnia, w które żona nie umknie mu ani do sklepu, ani na żadne zebranie? Dał wyraz temu stanowi ducha mówiąc, że Europie nic już historycznego nie grozi. Wojny i rewolucje mogą się jeszcze odbywać gdzieś w Azji czy w Afryce. - A nam pozostaje rozpatrywać wypadki z historycznego, a przynajmniej geograficznego oddalenia. I nie wywoływać wilka z lasu. Julka i Felicja roznosiły kawę. Bogumił rozstawiał papierosy i szukał po kątach popielniczek. Był rozochocony alkoholem i gośćmi. Pomimo to przeważnie milczał, nie żeby się z tym, co słyszał, zgadzał lub nie, ale że o polityce nie miał wiele do powiedzenia. Posłyszawszy jednak wywody wuja Daniela poczuł namiętną chęć ujawnienia i swojego poglądu na rzeczy. Zaczął mówić, a potem prawie wołać: - No, zdarzyć, to się może zawsze wszystko. Ale czy to potrzeba wojny albo rewolucji, żeby się coś działo na świecie? Ja to powiem, że takie spokojne czasy, kiedy każdy robi swoje, to są też historyczne. Zobaczcie państwo, że jeszcze ktoś kiedyś napisze historię takich spokojnych, pracowitych czasów i to dopiero będzie prawdziwa historia. No bo co? Z pola żem sprzątnął, pogodę mamy piękną, gości mam przy stole, potem będę siać, a jak sumienie - o ile to możebne dla człowieka - spokojne, to czy ja nie pan? I że tylu ludzi na tym poprzestaje, nie prze do wojen tam, do rewolucji, no to coś musi w tym być. Coś ważnego musi w tym być! Spojrzał na wszystkich z naiwną pychą, która zdawała się mówić: - Ja tu robię historię! Pani Barbara patrzyła na niego z gniewem, ale wujenka Michalina przyklasnęła mu, a resztę towarzystwa ogarnął jego wesoły humor. Poddawali się z rozkoszą temu doznawaniu życia, które polega nie na twórczej walce o coś dla drugich i nie na chęci zagarniania czegoś dla siebie, ale na zespalaniu się ze sobą i roztapianiu się w żywiole biesiady i zabawy. Zwrócono się do dzieci, których obecność najlepiej wyrażała takie usposobienie ducha. Dzieci przerzucały się właśnie z Januszem gałkami chleba, tak że jedna zatoczyła się aż do rejenta Holszańskiego. Niechcicowie, którzy ciągle czuli w sobie szary koniec stołu, to spodziewając się stamtąd miłego urozmaicenia dla gości, to drżąc, żeby się nie musieli wstydzić, spojrzeli z niepokojem. - Dzieci, nie bawić się chlebem - rzekł Bogumił, ale spostrzegłszy, że Holszański odrzuca gałkę prosto w całą już w pąsach twarz Emilki, poprawił się. - Nie dokazujcie. - Kiedyż mają dokazywać, jak nie teraz - ujęła się wujenka Michalina. - W co się tam bawicie, moi państwo? - Nie, bo jak tak przełożyć palec przez palec i toczyć gałkę, to zupełnie jakby się miało nie jedną, tylko dwie - objaśniła Agnieszka, którą dziś wszystko cieszyło. I goście, i pogoda, i to, że gdzieś jest wojna i że będzie rewolucja, i że ona ma za sobą skończone cztery klasy, a na sobie nie mundurek, tylko białą sukienkę, i że Janusz do niej właśnie pierwszy potoczył gałkę z chleba. Tomaszek wciąż pochodził do Janusza i prosił po cichu, żeby mu dolać wina. Był od tego wina nie czerwony, tylko coraz to bledszy. Bodzio usiłował zaskoczyć Emilkę różnego rodzaju słownymi igraszkami, w których nie mogła się połapać. Nieposkromione śmiechy towarzyszyły jej pomyłkom. Zaraz po obiedzie całe towarzystwo wysypało się na werandę i pomiędzy kwietniki. Woynarowski i Stanisław Ostrzeński pogadawszy chwilę z Niechcicem zaczęli się zbierać do drogi, śpiesząc, gdyż byli mocno spóźnieni. Bogumił podszedł do znajdującego się od tej strony dworu okna kuchni i zawołał: - Julka! Jest tu Julka? Skocz no, moje dziecko, do stajni, żeby pana dziedzica Woynarowskiego konie zakładali. A czy ten furman dostał obiad? - Był i zjadł - oznajmiła Felicja. - Pani kazała go zaraz wołać, jak tylko przyjechali. - A Felicja żałowała, że to nie ten czarny Aleksander - zażartował Bogumił i natychmiast pomyślał: - Po co ja jej to mówię? - Mnie tam za nikim nie żal - odparła mrukliwie. Bogumił złączył się z panami, chodzącymi po alei nad stawem. - Piękny starodrzew - mówił Ostrzeński z Siąszyc przypatrując się lipom, akacjom i grabom. - A ryby pan tu ma? - dodał stanąwszy nad wodą. - Tak dla domu zawsze się parę razy do roku złapie. Czasem i Żyd weźmie do miasta. Ale mi zwyrodniały, psiakrew, bo żem wpuścił karasie do karpi. - Pan by tu i rybne gospodarstwo mógł założyć. Wody naokoło widziałem wszędzie dosyć. - Myślałem o tym - rzekł Bogumił, chociaż właściwie nie myślał, i nagle zasępił się, że nie dosyć jednak wykorzystuje powierzony mu warsztat pracy. - To duże koszty - tłumaczył się. - Dochód z majątku jest, ale idzie do Paryża, a właściciele o inwestycje nie stoją. Tutaj - opowiadał wskazując kępę na stawie - była kiedyś herbaciarnia, łódki. Pani Mioduska, piękna kobieta, potrzebowała rozrywek, to sobie różne figle urządzała. - Kto piękna kobieta? - pytała wujenka Michalina podchodząc z bratową i siostrą. - Mioduska? Ba, ba. Ja ją jeszcze pamiętam, jak tu mieszkała. Serbinów był wtedy sławny z zabaw, z przyjęć. Pani Holszańska była nierada, że mówią przy Ceglarskim o właścicielach Serbinowa, który wolała w danej chwili uważać za należący do Niechciców. Zwróciła uwagę na dzieci, jak malowniczo uwijają się z piłką po trawniku. - Mój panie Bogumile - pytał wuj Daniel - czy pan widzi tam Bodzia? A co to znowu za pies? - wskazał podejrzliwie wylegującego się na trawie dropiatego wyżła. - Poszoł wont! Bogumił wyjaśnił, że to spokojny Ram (Tatar już nie żył), który jeszcze nikogo nie ugryzł. Ram czując zwróconą na siebie uwagę nastawił uszy i uderzał w trawę ogonem, okazując bez wielkiego jednak zapału gotowość wstania i podbiegnięcia, jeśli koniecznie potrzeba. Bodzio był między dziećmi, ale nieswobodny w swym śnieżnym ubraniu marynarza, nie mógł sprostać ich gonitwom i skokom. Tedy w końcu oświadczywszy, że jakby chciał, przerzuciłby piłkę przez najwyższą topolę, tylko że nie chce, wrócił do ojca. - Bodziuś, nie wołaj do siebie tego psa i nie dotknij go czasem! Były wypadki - uprzytamniał Daniel Bogumiłowi - że taki pies obwąchał tylko człowieka i dostawało się od tego najzłośliwszej formy solitera. Taenia Echinococcus. Rozwija się w mózgu. Mój chłopcze - prosił nadbiegającego Tomaszka, uważając go widać za odpowiednio zabezpieczonego przed możliwością dostania solitera mózgu - złap tego psa i uwiąż! Bogumił słuchał i snuło mu się po głowie: - No i kto by to powiedział, że Daniel był kiedyś w powstaniu. Co to czasy robią z człowieka. Wnet jednak powiedział sobie, że to nic nie stanowi o rzeczy. Bywa, że komuś starcza odwagi w wyjątkowych okolicznościach, a nie starcza na co dzień. Kto zresztą wie, co Daniela wtedy popchnęło. Wszak poszedł podobno z całą stancją uczniowską swej matki. Może i to zrobił ze strachu, który w takich wypadkach nazywa się poczuciem honoru i ambicji. Panie znowu odstały. Wujenka Michalina, wspomniawszy piękną Mioduską, zeszła niebawem na wdowę po radcy Joachimie Ostrzeńskim. - Ta już w końcu doszła do tego, że wyszła niedawno za Moskala. Za pułkownika żandarmów. Tfu! - i pani Michalina aż poczerwieniała z irytacji. - To nie wiedziałaś o tym? Ale co przedtem ludzi namarnowała. Jeżeli jest na świecie hetera - to ona. Ja się cała trzęsę, jak ją wspomnę. - A taka była niepokaźna i nawet, zdaje się, chromała - dziwiła się pani Barbara. - Chociaż, owszem, słyszałam... - Niepokaźna! Niepokaźna! Ty wiesz, co ona mnie zrobiła z Januszem? - Z Januszem? - pani Barbara zrobiła wielkie oczy. - A tak - wybuchnęła wujenka Michalina szeptem, ze zgrozą i tryumfem, jakiego się doświadcza odsłaniając przed kimś długo skrywaną tajemnicę. - Jakieś siedem lat temu - jeszcze za życia starego. Pamiętasz, co to ja się tak gryzłam. Jeździłam za nimi do Odessy, do Wrocławia. Nic nie mówiłam, bo mi było po prostu wstyd. Janusz nie miał wtedy dwudziestu lat. Uczepiła go się jak kleszcz! Stara baba! Ledwo go z tego wyciągnęłam. Pani Barbara słuchała przejęta i zdumiona, że nic o tym nie wiedziała, chociaż o wybrykach Joachimowej Ostrzeńskiej bywała nieraz mowa. - A cóż radca na to? - zapytała z wahaniem. - Radca nie wiedział. A może i wiedział... Tam w ogóle panowały stosunki w tych Piekarach... wariackie. Pani Barbarze przemknęły w pamięci czarowne wakacje w Piekarach... spadek po radcy... place na Oczkowie. Zrobiło jej się nieswojo. - To chyba potem - uspokajała nieokreślone skrupuły. - Ja radcę pamiętam jako dziwaka, ale porządnego człowieka. Zresztą w tych rzeczach tak trudno sądzić... - Wracając do Janusza - westchnęła wujenka Michalina - od tego czasu ja jego nie poznaję. On był taki rumiany, wesoły, szczęśliwy chłopiec. Taki do życia. A teraz? - Taki bardzo do życia to nie był nigdy - prostowała pani Barbara. - Ale dobrze wyglądającym i w humorze widziałam go jeszcze u was trzy lata temu. - Gdzie tam! On już o wiele dawniej się zmienił. I tylko przez to babsko. Tylko przez nią - twierdziła pani Michalina z uporem. - Ale moja droga, tylko ani słowa o tym nikomu - zastrzegła się widząc zbliżających się panów. - Pani Michalino! Basiu! Panowie chcą się pożegnać. 26 Po odjeździe Woynarowskiego i Ostrzeńskiego z Siąszyc okazało się niebawem, że już czas siadać do podwieczorku. W jadalni, z której po raz drugi tego dnia wielkimi gałęźmi lipy wygnano muchy, nad stołem zastawionym owocami, serami, wiejskim pieczywem i miodem uwijały się za to osy. Odpędzane, miotały się z irytacją i obijały o ręce lub rzucały do twarzy, wirując po coraz to mniejszej spirali, jakby się chciały z gniewnym, basowym brzękiem wświdrować w oko. Tym razem goście rozmieścili się, jak kto chciał, panie skupiły się razem. Wujenka Michalina przyglądała się Julce. - Jak ty zawsze dobrze trafiasz ze służącymi - rzekła. - Widzę, że z Julki masz i tu na wsi pociechę. - Jest bardzo młoda i może trochę zanadto wygadana - uśmiechnęła się pani Barbara - ale rzeczywiście rozgarnięta i chętna, i taka życzliwa dla wszystkich. Życie ją też wcześnie zaczęło uczyć. Jej rodzicom nigdzie się jakoś nie wiodło. Sługiwali po dworach i ostatecznie, zdaje się, że w Rusocinie przy jej ojcu, jak był polowym, zboże się na polu spaliło. Musieli odejść i przenieśli się na dobre do miasta. - Janusz - wołała półgłosem Agnieszka - weź ciastko. Bardzo świetne. - Tak mówisz? Zaraz się przekonamy. Rzeczywiście wyborne - przyznał Janusz strojąc do Agnieszki powabne miny. - Wyborne - dodał ni stąd, ni zowąd - dlatego, że tobie smakuje. Agnieszka wyprowadziła stąd nagły wniosek. - Wiesz? Chodźmy już do ogrodu. Co tu będziemy siedzieć. - Takich gruszek, jakie pamiętam u rodziców w Jarostach... opowiadał Bogumił zbierając swe rzadko poruszane wspomnienia dzieciństwa. Ceglarski, Anzelm i Holszański rozmawiali znów o bliskiej rewolucji. Emilka podeszła do pani Barbary i szepnęła czerwieniąc się: - Mamusiu, my nie mieliśmy renklod. - Renklod nie dostało biedactwo - wzruszyła się wujenka Michalina. - Panowie, dajcie no tu renklody. Tomaszek i Emilka wybiegli z garściami owoców przed werandę. - Jak ta Emilka cudownie się rumieni. I to co chwilę. Jak tylko na nią spojrzeć. Prześliczne dziecko - zachwycała się pani Holszańska. - A ty dokąd, Agnisiu? Też do ogrodu? Ale, wiesz - zwróciła się ponownie ku pani Barbarze - Agnisia ma także dużo wdzięku. I co za uśmiech. Będzie tym uśmiechem czarować, zobaczysz. - Co znowu! Nie jest wcale ładna - zastrzegała się pani Barbara. - Tyle tylko, że owszem, życia ma w sobie dużo. - Agnisia nieładna? Agnisia będzie urocza - oświadczył Janusz podążając bez pośpiechu za dziećmi. - Patrzcie go - zaśmiała się wujenka Michalina. - Znalazł się rycerz! Pani Barbara była wciąż pod wrażeniem zwierzeń bratowej i czuła potrzebę mówienia o Januszu. - On mi ogromnie przypomina z urody wiesz kogo? Teresę - rzekła. - Ale ty spojrzyj na Anzelma - nalegała pani Ostrzeńska. - Patrz, jaki on jest przystojny. I to jest człowiek! Pani Michalina nie znała właściwej tylu matkom słabości do dzieci zawodzących nadzieje. Piękność Janusza, nie poparta życiową sprężystością, nie przemawiała do niej. Pani Barbara myślała jednak dalej, że Janusz wygląda raczej na syna Teresy, a Oktawia i Sabina mogłyby być córkami Daniela i Michasi. Tylko że w Teresie istniało to wszystko, co przyobiecywał jej wygląd, a Janusz był jakiś omylny. Patrzyło się na niego z zachwytem, ale jak z nim zacząć rozmowę, to nigdy się nic ciekawego nie usłyszy. Po podwieczorku rejentowa zasiadła do pianina i rozbawiona zaśpiewała: Szynkareczko, szafareczko, bój się Boga, stój... Pani Barbara kiwała głową w takt pieśni. - Jak by to było dobrze - zatęskniła raptem - być tu teraz nie na cudzym, ale u siebie, śród takich samych jak my sąsiadów, należeć do jakiegoś mocno osadzonego świata, zamkniętego, pewnego, choćby pospolitego. I wiedzieć, że i dzieci też tak samo żyć będą. Jaki by to był spokój! Co ty robisz, Bogumił? - spytała widząc męża zestawiającego drobiazgi ze stolika do kart. - Po co to? Po co zaraz karty? Nagle przemknęło jej przez myśl, że karty są konieczne w tym porządku rzeczy, który jej się tylko co wydał taki powabny. - Zresztą, jak chcesz - wzruszyła ramionami. Panią Michalinę na widok stolika natychmiast opanowała gorączka winta. - Prędzej! - wołała. - Siadajcie, państwo, siadajcie, bo już mamy niewiele czasu. Zasiedli z nią Anzelm, Holszański i Ceglarski. Rejentowa grała walca. Stolik z partią winta usunięto pod okno. Julka zwijała dywan, gdyż młodzież, przywabiona muzyką z ogrodu, zaczęła tańczyć. Janusz poprosił Agnieszkę. - Będzie ci ze mną niewygodnie - wzdragała się. - Ja źle tańczę. Najlepiej umiem za mężczyznę albo sama. - Nic podobnego - odparł. - Widzę, że lubisz się obgadywać. Nieszczerze - dodał przekomarzając się. Janusz wyglądał tak chłopięco i był jej od tak dawna pamiętny, że Agnieszka nie uczuwała ogromnej pomiędzy nimi różnicy wieku. Ale tańczyła z nim po raz pierwszy i gdy stopy ich splątały się zrazu niezręcznie, zlękła się, że może nie da rady. Przymknęła oczy starając się nic nie myśleć, tylko czuć w sobie grane tony i raptem odzyskała swobodę. Janusz przeszedł na jedno pas. Poddała mu się z łatwością, przebalansowali wzdłuż pokoju, zawrócili w lewo, zmienili krok, pomknęli w szybszym tempie i znów przeszli w senne kołysanie się z nogi na nogę. - A Emilka co? Dąsa się koło mamusi? - wołał Bogumił. - O, jest pan Olczak. Panie Stefanie, tańczymy. Pokaż, córuchno, co umiesz. Julka zaglądała co chwilę z jadalni, gdzie sprzątała. - Ale pan Janusz! - pokrzykiwała. - Pan Janusz! Jak to idzie! A panience, panience, jak to z nim zgrabnie! Bo Emileczki to prawie nie widać za tym panem Olczakiem. Tomaszek zaczął sam wirować i przytupywać pokazując, jak tańczą chłopi. Pani Barbara ujrzała nagle przed sobą kominek, na nim ogień, a przed ogniem dziecko pląsające w nocnej koszulce. Serce się w niej szarpnęło. - Wszyscy bawią się, tańczą, a ty gdzie się, synu, obracasz - zaszlochało całe jej wnętrze. - Lata mijają i ja nie wiem, czy ja od ciebie coraz dalej odchodzę, czy ja do ciebie idę... Bogumił, wuj Daniel i Bodzio wyszli przed werandę, gdzie wuj Daniel zapalił cygaro. Na jasnym, lśniącym błękicie rozciągały się ukośnymi smugami obłoki przejrzyste niby przędza. - Pierzaki - ucieszył się Bogumił. - Będzie zmiana. Deszcz szalenie potrzebny. - Co pan mówi - zaniepokoił się wuj Daniel. - Ale chyba jeszcze dzisiaj nie będzie padać. - No nie, dzisiaj wytrzyma. Wuj Daniel wrócił mimo to do salonu i zaczął naglić. - Michasiu, jedziemy. Pan Bogumił mówi, że może być burza. - Ja pas. A pan Ludwik co nam powie? Daniu, dajże nam skończyć! Panie Ludwiku - budzę pana! - Leżę bez dwóch. Ceglarski grał źle, jakby myśli jego krążyły koło całkiem innego przedmiotu. I chcąc przebłagać panią Michalinę za roztargnienie, pochylił się ku niej z czarownym uśmiechem. - Czego on się tak do niej pochyla? Na co ona tego człowieka przywiozła? - przestraszył się wuj Daniel. - No, jechać, jechać - marudził. - Na nas już czas. Ale grający nie dali się ruszyć z miejsca przed końcem partii. Było już ciemno, kiedy zaczęli wreszcie odsuwać krzesła i wstawać. Konie stały przed gankiem, zbierano laski, płaszcze i kapelusze, ale wujenka Michalina kręciła się i jakby czegoś szukała. - Czy mamuchna co zgubiła? - pytał Anzelm. - Bo torebkę ja mam. Pani Michalina nie chciała zrazu powiedzieć, wreszcie wyznała, że miała zawinięte w chusteczce trzy półrublówki dla służby, które trzymała w ręku, by nie zapomnieć. - Gdzieś je musiałam położyć i nie wiem, gdzie. - Kto słyszał, żeby taka elegancka dama nosiła pieniądze w chusteczce - strofował ją wuj Daniel. - Już wiem - przypomniała sobie pani Ostrzeńska. - zostawiłam je na stole pod kasztanami, tam, gdzieśmy siedzieli po obiedzie. Wszyscy podążyli ze światłem na dwór, ale chusteczki z pieniędzmi nie było pod kasztanami. - Michasieńko, czy jesteś pewna, żeś je tu zostawiła? - pytała pani Barbara i serce tłukło jej się w piersiach. - Co za szalona przykrość. Dzieci! Idźcie szukać jeszcze w pokojach. - Czy tu kto chodził? - badał Niechcic. - W niedzielę ludzie się tu czasami włóczą. - Zaś by się kto łaszczył na chusteczkę - obraziła się za ludzi Felicja. - No już nic! Nie szukajcie! Wszystko jedno! Po dniu się znajdzie! Głupstwo! - wołała wujenka Michalina, zawstydzona, że wszczęła sprawę, która nabierała niemiłego posmaku. Janusz nie brał udziału w poszukiwaniach. Stał z płaszczem matki na złożonych rękach, zagapiony i jakby doszczętnie wyczerpany niewielu słowy, które był wypowiedział, i paru kręgami walca, które odtańczył. Agnieszka spoglądała na niego niespokojnie, bo ponieważ z nią prawie wyłącznie przestawał, myślała, że może zrobiła mu jaką przykrość. Wuj Daniel wołał: - Michasiu, nie zatrzymuj nas! Na pewno zdawało się jej tylko, że miała te pieniądze w chusteczce. Rejentowa, czy ja znowu muszę jechać z tym psem? - grymasił. - Nie można dać go na wolant?! - Do widzenia! Więc, Basiu! Zobaczymy się wkrótce w Kalińcu! - A pan Ceglarski może znów kiedy... Bardzo, bardzo prosimy! - Tomaszek, nie wieszaj się! Taki duży chłopak! Uczeń! I nie umie się zachowywać! Jazda! Jazda! Tomaszek zeskoczył z tylnych resorów karety, potknął się i wpadł na Rama, który zaskowyczał. - Co robisz psu?! - krzyknęła na niego Emilka. - Ty gałganie! Tomaszek zniknął w krzakach. Pani Barbara patrzyła na męża, który śmiał się przy żegnaniu gości tylko ustami, a w oczach miał zgryzotę. Zaraz też odszedł do siebie. Podążyła za nim i zastała go nad księgą rachunków. - Cożem to chciała powiedzieć - rzekła najniższym tonem podniesionego głosu. - Słuchaj, kogo widziałeś, że się tu kręcił koło domu? - Nikogo nie widziałem - odparł szorstko. - I musiałem połknąć to, com usłyszał od prostej dziewki. Od Felicji. Czy to my mamy prawo kogo podejrzewać, kiedy już tyle razy... Zerwał się nagle od biurka. - Gdzie on jest! Ja go zakatuję! Muszę temu położyć jakiś koniec. - Błagam cię, uspokój się. Nic jeszcze nie wiadomo. Ja go znajdę. Ja go wypytam! - Ty go wypytasz! Ty boisz się własnych dzieci. Pani Barbara wycofała się powtarzając półgłosem: - Co za wstyd. Co za rozpacz. Wyszła przed sień. W ciemności słychać było z daleka gnuśne dźwięki harmonii. Zaczęła się skradać ku oficynie, gdzie za czeladną kuchnią tańczono w izbie bandosów. Ktoś szedł. Przystanęła w zaroślach. Olczak minął ją gwiżdżąc. Przeczekała i wyszła przez nie domkniętą furtkę na małe podwórko. Pod ścianą kurników usłyszała zduszone dziecinne śmiechy. Zobaczyła ogniki papierosów. - Tomaszek - powiedziała ostrożnie i wyraźnie. Dwa małe cienie zaczęły zmykać, trzeci podszedł niepewnie i stanął. - Natychmiast mi do domu! - krzyknęła. - Gdzie się włóczysz? - Ojej! Nigdzie. Czego mamusia na mnie krzyczy! Przecież idę. - Oddaj zaraz pieniądze wujenki. Oddaj matce w tej chwili. - Jakie pieniądze? Co mamusia? Co ja zrobiłem? Ja nic nie zrobiłem. Zawsze wszystko na mnie - bronił się niepewnie Tomaszek. - Nie okłamuj matki! Matka wie wszystko. Oddawaj prędko. - Ojej! Co ja mam oddać? - Nie udawaj! Wyrośniesz na łotra! Jak sobie chcesz; ale w takim razie nie wracaj wcale do domu. Nocuj sobie gdzie w rowie ze złodziejami. Nie pokazuj się nam na oczy. Tomaszek przestraszył się. - Niech mamusia nie odchodzi - błagał płaczliwie. - Ja mamusi coś powiem. - Co mi powiesz?! Chodź do domu. Chodź zaraz. Ciągnęła go za sobą, opierającego się i powtarzającego: - Ale kiedy, co ja zrobiłem? W jadalni potrząsnęła go za ramiona. - Patrz mi w oczy! Ty wyrodne dziecko! Przyznaj się żywo, bo tu zaraz przyjdą nakrywać do kolacji. - Do czego się mam przyznać! Ja nie wziąłem żadnych pieniędzy. Daję słowo. Pani Barbara zaczęła płakać. - Mamusiu... niech mamusia nie płacze. Ojej... bo tatuś usłyszy. Mamusiu, cicho - błagał. Jego wielkie, szare, z lekka pozłocone źrenice przybrały tępy, roztargniony wyraz. Twarz miał zwróconą ku matce, ale cała postać podała się bezwiednie na bok, jak czynią zwierzęta, jeszcze gotowe pozostać i już zbierające się do ucieczki. - Nie będę cicho! Będę krzyczeć na cały dom! Tomaszek zatrząsł się ze wstydu i złości. - Już oddaję... oddaję... - sarknął. Wyjął z kieszeni białe zawiniątko i rzucił na stół. - Takie głupstwo... a mamusia zaraz... Pani Barbara mimo całą swą pewność dokonanego przestępstwa osłupiała. - I ty miałeś czoło? Z tymi kradzionymi pieniędzmi? Chodziłeś, tańczyłeś - przed nami. Ty! - Z jakimi kradzionymi? Ja myślałem, że to Agnisia zostawiła. Ja naumyślnie schowałem. Ojej... tatuś. Bogumił nie był u siebie. Szukał syna, wracał przez werandę i słyszał, co mówili. Nim się spostrzegli, wszedł ze zmienioną twarzą, chwycił Tomaszka za ubranie na plecach i pchnął go przed sobą do sieni. - Bogumił - wołała za nim pani Barbara - Bogumił! Bogumił! Chwilę stała, trzymając się za serce i nagle usłyszawszy krzyk Tomaszka, wpadła przez sień do pokoju Bogumiła. - Przecież przyznał się! - krzyknęła wyrywając szpicrutę, którą bił syna. - Przecież oddał! Ty zbóju! Bogumił popatrzył nieprzytomnie. - Zejdźcie mi z oczu! - rozkazał schrypniętym głosem. - Oboje! Oboje! Precz! W progu sypialni spotkała matkę i brata Emilka. - Co to, mamusiu? Ja się boję. - Idź sobie - wygnała ją pani Barbara. - Idź do Agnieszki. Emilka ledwo żywa skoczyła na górę; gdzie teraz razem z siostrą sypiały. - Agnisia - oznajmiła zdyszana. - Tam taka awantura. Ten Tomaszek to taki podły. Nadepnął Rama. I jeszcze pewno wziął pieniądze wujenki. Na pewno wziął. Co ty siedzisz po ciemku? Zapal. Agnieszka, rozpamiętująca z upojeniem i niepokojem przeżyte wrażenia, drżącymi rękoma zaczęła zapalać lampę. - Boże, Boże - myślała. - Taka hańba - hańba na całe życie. Miała wrażenie, że cały dzień uczestniczyła w oszustwie, dokonanym na zaproszonych do domu gościach. W sypialni na dole Tomaszek i pani Barbara płakali trzymając się w objęciach. - Ja na ciebie powiedziałam "ty zbóju" - szepnęła pani Barbara, szarpana ciężkimi wyrzutami. - Bo postępujesz jak zbój. Tak nie można. Nie wolno. Gdzie masz sumienie? Dlaczego to robisz? Czy nie możesz... Nie możesz się powstrzymać? - Ja przysięgam - szlochał Tomaszek - że ja nie wiedziałem, czyje to. - Jak to nie wiedziałeś? Nie widziałeś, nie słyszałeś, jak wszyscyśmy szukali? - Słyszałem, ale ja się wstydziłem powiedzieć. Mamusia nie rozumie. Wstydziłem się. - Ja wiem... Ja rozumiem... Ale teraz już nigdy... nigdy, syneczku. I na co ci były te pieniądze? - Bo ja obiecałem chłopcom, że im kupię... że im kupię... - Ja wiem. Ty nie dla siebie - podchwytywała skwapliwie. - Ty chciałeś dzieciom kupić cukierków. Prawda? U Mielzackiego. I pierników. No widzisz. Powiedz mi zawsze, jak ci coś takiego potrzeba. Przyrzeknij. No już dobrze. Jutro przeprosisz ojca. W Kalińcu pójdziemy do wujenki. Pójdziemy zaraz, jak tylko przyjedziemy. Tomaszek obtarł oczy. - Dobrze. Ale mamusia jej powie, że myśmy... że ja znalazłem, jak oni już odjechali. - Synu! Synu! - załamała pani Barbara ręce. - Nie zabijaj ty matki. Przecież ja bym za ciebie żyły sobie wypruła, a ty mnie znów tak martwisz. Powiesz sam wszystko, jak było. - No, jak to? - żachnął się niecierpliwie. - Przecież ja naprawdę znalazłem tę chusteczkę, jak oni odjechali. Ja właśnie miałem przyjść i powiedzieć, a wyście się na mnie rzucili - bredził z żarem zupełnego przeświadczenia, że tak było w istocie. Pani Barbara patrzyła na niego otumaniona. - Ty tego nie myślisz, ty tego nie mówisz. Ty jesteś dobry - powtarzała z rozpaczą. Zaledwie, ochłonąwszy, usiedli bez Bogumiła do ponurej, spóźnionej kolacji, stróż dał znać, że widać jakiś pożar. Paliło się na zachodzie w stronie Pamiętowa. Niebo z tej strony było zaróżowione aż wysoko ponad drzewami, pogrążonymi w ciszy i mroku. Bogumił wyszedł również przede dwór. - Cicho - rzekł do rozgwarzonych domowników. - Zdaje mi się, że dzwonią. - Dzwonią - potwierdziła pani Barbara. Dzwonić mogli tylko w kościele w Małocinie - zatem pożar musiał być niedaleko. - Pojadę - oświadczył Niechcic i zaczął wydawać stróżowi rozporządzenia. Zanim jednak podano mu linijkę i przygotowano furę z narzędziami ratunku, łuna zaczęła blednąć i maleć - a niebawem znikła bez śladu. - W taką suszę - rzekł stróż - co ma pogorzeć, to w okamgnieniu na popiół się obróci. Pani Barbara, korzystając z nawiązanej przez wypadek rozmowy, ponownie weszła do Bogumiła. Niechcic porządkował papiery i udawał zrazu, że nie spostrzega jej obecności. Nagle rzucił wszystko, podszedł i porywczo ścisnął jej rękę. - Nie gniewaj się - rzekł. - Byłem w rozpaczy. - Ja nie o to. I to ja ciebie przepraszam - westchnęła stojąc wciąż przy drzwiach. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że on nie dla siebie wziął te pieniądze. On strasznie lubi fundować, częstować. Jemu trzeba coś na to zawsze dawać. Bogumił na przekór wszystkiemu chwycił się tej wątłej niteczki pocieszenia. - Myślisz - zapytał zgnębiony - że wtedy by nie brał? Ale ja mu przecież i tak daję po parę groszy. Mój Boże, ja nie wiem, co z nim robić. - Ja też nie wiem, ale co ja pocznę, kiedy ja w niego wierzę - zawołała pani Barbara tak namiętnie, jakby to niewątpliwe zło było właśnie jedyną rzeczą mogącą podtrzymywać w niej nadzieję, że wszystko będzie dobrze. 27 Agnieszkę zbudziło brzęczenie much i gwałtowne, domagające się ruchu ożywienie w całym jestestwie. Rozejrzała się. Emilki już nie było, w pokoju panowało ciepłe światło białego dnia. Zerwała się z piersią jak u ptaka skłonną do śpiewu. - Poszedł Józio w pole orać... - zanuciła - ma koo-niki ostre... Nagle przypomniała sobie, że ma jutro egzamin i że wczoraj w domu zaszło coś niemiłego. Zamilkła i spochmurniała. Jednocześnie usłyszała w głębi domu głos matki, który wołał: - Trzeba zbudzić Agnisię! Ona też na pewno będzie chciała pojechać. - Dokąd? - zdziwiła się myjąc się i ubierając z pośpiechem. Ktoś biegł pędem po schodach z towarzyszeniem jakby drapania pazurami o drewno. Drzwi zatrzęsły się pod ciężkim uderzeniem, wpadli Tomaszek i Ram, który ziając skoczył na Agnieszkę, obiegł pokój, wspiął się na okno i szczeknął. - Agnisia! - wołał Tomaszek. - Jedziemy do Kurzy! Prędko! Już wiemy, gdzie się paliło! U Szymszela! Aj waj! - Nie krzycz tak! Po coś tu wszedł! Przecież ja się ubieram. O świcie, jak tylko ludzie zwiedzieli się, że pogorzał Żyd Szymszel, Bogumił pojechał konno do Kurzy, a wróciwszy zarządził, żeby rodzinę Szymszela przewieźć do Serbinowa. - Musimy wziąć ich do nas - oświadczył. - Oni mówią, że ich ktoś spalił i że w ogóle nie mają się tam gdzie podziać czy coś... - Zaraz... Powoli. Jak to do nas? - usiłowała zrozumieć pani Barbara. - No, tymczasem... Olczak już wie, gdzie ich ma ulokować. Ale mnie to przyszło do głowy dopiero, jak wracałem - opowiadał Bogumił - i, moja kochana, byłbym ci wdzięczny, żebyś tam do nich pojechała. Ja poślę za wami wóz. Oni się, wiesz, zupełnie spalili. Dom był drewniany. Mieli w nim sklepik. Szymszelowa go prowadziła. Nic z tego nie zostało. - Dobrze, ale ja nie widzę jeszcze potrzeby, żebym ja miała jechać. - Moja złota, zrób to dla mnie. Tam się trzeba na miejscu zorientować, co i jak. Oni mają tam jakichś wrogów, a głowy tak potracili, że nie chcą się ruszyć od zgliszcz. Ja się nie zdążyłem wszystkiego dobrze wywiedzieć. - Jedziemy, mamusiu, jedziemy - prosiły dzieci. Bogumił spojrzał na syna i rzekł ostro: - Ty byś powinien zostać w domu. Tomaszek stropił się, ale po jego zdumionej twarzy widać było, że nie wie, o co chodzi. Niepamięć samego siebie zdawała się być głównym źródłem jego uchybień i pobłądzeń. Zresztą noc, będąca w życiu dzieci niezmierzonym okresem, oddaliła go dokładnie od wczorajszych wypadków. - Emileczko - prosiła pani Barbara sadowiąc się na bryczce - usiądź tu może lepiej pomiędzy nami, bo mi jeszcze z tej ławeczki wylecisz. Co, Tomaszek powozi? To na pewno będziemy leżeli w rowie. Mój Klimecki, nie dawajcie mu chociaż bata. - Dlaczego? - irytował się Tomaszek. - Ja pełnym wozem czwórką przez rów umiem przejechać. Mamusia mi nigdy nie wierzy. - Agnisiu, a ty? nie siadasz? Agnieszka patrzyła wrogo na brata i wahała się. Chciała mu jakoś dać poznać, jak dalece potępia go za wczoraj. Może powiedzieć, że z nim nie życzy sobie jechać? Ale to na nic. On i tak nie zejdzie już z kozła. Nie ma żadnej ambicji. I w dodatku myśl, że mógłby nie jechać albo zostać tu bez nich, też ją drażniła. Chciała, żeby był z nimi, chciała mieć go przy sobie. - Co on takiego sobie myśli - dociekała wchodząc na bryczkę. - No to w imię Ojca i Syna, jedziemy - ogłosiła pani Barbara. - Chwała Bogu, że nie ma wiatru. W podwórzu przyłączył się do nich wóz pod rodzinę Szymszela, a kiedy wyjechali za Pamiętów, pani Barbara zaczęła się z ożywieniem rozglądać. Bywała tu przed jakimiś pięciu czy sześciu laty, kiedy dzieci chorowały na koklusz i doktór Wettler kazał je wywozić w suche miejsce na piaski. Ale to było tak dawno, wszystko wydawało jej się teraz ciekawe i nowe. Twarda, ubita droga skończyła się niebawem, koła zaczęły grzęznąć w głębokim pokładzie najpierw jakby szarego pyłu, a potem czystego żółtego piasku. Między zżętymi polami, gdzie, jak zauważył Klimecki, od ździebła do ździebła ściernia można było końmi zawrócić, rozciągały się coraz częściej nieużytki, porośnięte macierzanką albo dziewanną. Resory bryczki skrzypiały, za bryczką kołatał opieszale wóz, konie brnęły prężąc mięśnie i zaczynały lśnić od potu. Pani Barbara wydała nagle okrzyk radości. - Dzieci! Patrzajcie! Dzieci! Podjechano pod górę i spoza wydm ukazał się zakręt rzeki. Jej nurt, ginący między sypkimi wzgórzami, zdawał się od blasku żółtych piasków ciemny, niemal fioletowy. Na przeciwległym brzegu rumieniły się pnie i czerniały postrzępione korony sosen. - Ach - zachwycała się pani Barbara - jak tu inaczej niż u nas! Jak ładnie! Żebyśmy to tutaj mieszkali w takim słońcu, nad taką rzeką, a nie w tej naszej ciemnej, błotnistej dziurze. Czujecie, jak sosny pachną? Aż tutaj pachną! Nie żałuję, że pojechałam. Dzieci węszyły, śmiały się i cieszyły, że widzą matkę wesołą. - Tu naokoło fort były kiejsi okropne bory - objaśnił Klimecki z kozła. - To jak je potem Żydzi kupili i jak je wzieni ciąć, to ludzie mieli ładny zarobek przy tych borach. Ale to było dawno. - Dzieci, patrzycie? Zachwycacie się? - wołała pani Barbara gromiąc zarazem syna. - Tomaszek! Nie oglądaj się, kiedy powozisz! Uważaj! Dół przed nami! - Tam za rzeką - wskazał batem Klimecki - to już Prusy. - Prusy! - oburzyła się pani Barbara. - Nie wstydzicie się mówić takich rzeczy? A po jakiemu tam ludzie gadają za rzeką? Nie po naszemu? Tam tylko rządy pruskie. - No, ja nie wiem - tłumaczył się Klimecki. - Ludzie tak nazywają. Prusy i Prusy. Kurza leżała na skrzyżowaniu dwu traktów, prowadzących od Kalińca i Czałbowa do dalszych miast Wielkopolski. Kiedy granica zaborów przecięła te drogi, a lasy wytrzebiono, ustał ruch towarów po suszy i spław drzewa po rzece, a wieś mająca liche grunty zbiedniała i częściowo zaczęła się trudnić przemytnictwem, a częściowo też i zwyczajną grabieżą. - Tu z tej strony - powiadomił Klimecki, gdy wjechano między pierwsze chałupy - siedzą same największe przemytniki. I złodziejów też dość - dodał spiskowo. Na bryczce przycichło, pani Barbara przypatrzyła się schludnym chatom z oknami w kwiatach. - Bardzo ładnie sobie mieszkają - stwierdziła. - A bo tu mają źle? Oni sobie tu tłustości do jadła nie żałują - rzekł Klimecki z zazdrosnym zgorszeniem. - Ludzką krzywdą to się każdy upasie. Tu do nich to i objeszczyki, i wachmistrze przychodzą na wódkę. Dalej wieś miała wygląd znacznie gorszy. Ani drzew, ani kwiatów. Rzadkie chałupy stały krzywo na gołym wydmuchu, w niektórych pobite okienka zatknięte były szmatami. Ludzi też mało było widać. Kilkoro zamorusanych dzieci biegło tylko za bryczką. Wynędzniała kobieta z wiadrami na nosidłach przystanęła i wniebogłosy krzyczała gdzieś przed siebie. - Maaańka! Mańkaaa! Ady się wróć, kiej wołam! Chłop w czapce, zesuniętej na tył głowy, stał przy płocie i, oparłszy grabie o przęsło między wyłamanymi kołkami, wbijał w poprzeczkę nowe drewniane zęby. Koza, uwiązana u płota, wyjadłszy dokoła siebie nędzną paszę, naciągała sznur usiłując dosięgnąć dalszych kępek mizernej trawy. - A gdzież tu się paliło? - przypomniała sobie pani Barbara - gdzież ten Szymszel? - A toć będzie chyba jego baba, ta co idzie przed nami - powiedział Klimecki. - Niech no Tomaszek tu stanie. Kupcowaaaa! Nieduża, chuda jak wiórek Żydówka obróciła na jadących twarz z pięknymi, czarnymi oczyma w sieci drobniutkich zmarszczek. - Czy to żona Szymszela? - spytała pani Barbara. - My z Serbinowa. - To wielmożna pani Niechcic jedzie? Tak, tak, ja, Majerowa, żona Szymszela. Pan Niechcic też był u nas. Państwo przyjadą do takie żydowskie nieszczęście, co każdy od nie ucieka. Daj Boże zdrowie państwu. - Ano nieszczęście - zgodziła się pani Barbara. - Myśmy was przyjechali zabrać. Bo podobno nie macie się gdzie podziać. - Ani podziać, ani czym jechać. Półkoszek nam się też spalił. Agnisia i Emilka przyglądały się Szymszelowej ze współczującą ciekawością. Tomaszek zeskoczył z bryczki, a ujrzawszy brzuchate dziecko, z palcem w ustach, gapiące się na konie, przestraszył je tupiąc i krzycząc: - A ty tu co robisz? Uciekaj, bo cię gonię! Dziecko umknęło kołysząc się na krzywych nogach i zanosząc od płaczu. - Tomaszek! - skarciły go jednocześnie Agnieszka i pani Barbara. - Chodź tu zaraz. Śmiał się, zdziwiony, czego od niego chcą. - Co za chłopak! Wstyd mi robisz na każdym kroku. - Bo co? Ojej, mamusia to zaraz... Dzieci bardzo lubią, jak je tak straszyć. Pani Barbara z wypiekami na twarzy zwróciła się do Szymszelowej: - A gdzież wy teraz jesteście? - Tu niedaleko. Gotujemy sobie śniadanie na polu. - To my pójdziemy tam do was. Zeszła z bryczki, rada się wyprostować. Konie ruszyły pomału w ślad idących. Młodsze dzieci, które pobiegły naprzód, wołały z daleka: - Tutaj! Tutaj! My już widzimy. Pani Barbara, Szymszelowa i Agnieszka brnęły po piasku przez skrzyżowanie traktów rozległe niby rynek. Niewiele chałup otaczało to miejsce, przy jednym ze skrętów rozstaju widać było murowany dom z rozłożystą bramą wjazdową, kiedyś służący zapewne jako gospoda. Fasada tej rudery prócz bramy miała jeszcze i drzwi, nad którymi wisiał nowy jaskrawy szyld z dwujęzycznym napisem: "Sklep tytoniowy. Towary kolonialne". W progu stał tłusty, rudy Żyd w brudnej koszuli i w połatanych spodniach. - To wasz krewny? - spytała pani Barbara, przywykła uważać wszystkich Żydów za spokrewnionych między sobą. - Krewny? - zgorszyła się zawzięcie Szymszelowa. - Ten Abram? On krewny, ale nie nasz. Przez to, że on krewny, to my się musieli spalić. Pomilczała chwilę i oznajmiła półgłosem: - Nas, wielmożna pani, spalili. Zły człowiek nas podpalił. Nikt nie widział, ale ja wiem. Tu moje serce wie, kto podpalił - uderzyła się w pierś suchą niby deszczułka. - Ale to strach mówić, bo to kryminał. I mimo to szeptała, śpiesząc się, dalej: - Nas Piekut spalił. Przemytnik. Ale Piekut za darmo nic nie zrobi. No to musiał być taki, co on za jego pieniądze to zrobił. Wielmożna pani zna w Kalińcu sklep Nussen? Taki handel z futrami, z ubraniem, damskie bielizne. Wielki interes. Wielkie pieniądze. Pani wie, jakie to są ludzie? Oni mają dzieci na uniwerzyded. No to oni potrzebują duży przemyt. Jedwabie, skórki, koronki. Pani Barbara słuchała i nie mogła zrozumieć, co tu Nussenowie mają do rzeczy. Z roztargnieniem patrzyła na Tomaszka, który nadbiegł wołając: - Mamusiu! My już tam jesteśmy. Tam gotują na polu. W piecu! I zawrócił pędem na powrót, nie chcąc tracić nic z tego, na co patrzył. Nadciągnął także i Szymszel. Witał się jak zawsze z uśmiechem, o wiele jednak żałośniejszym niż zwykle. - Dzień dobry Szymszelowi. Cóż, nieszczęście. No, trudno. Szymszel był też do tego stopnia przejęty nawiedzinami Niechciców, że zapomniał na chwilę o swoim strapieniu. - Wielmożna pani sama się do nas fatygowała. Niech Pan Bóg nagrodzi zdrowiem, bogactwem, pociechą z dzieci. Na pustym wygonie koło drogi rodzina Szymszelów koczowała dokoła naprędce z gliny ulepionego pieca, na którym warzyły się kartofle w czarnym żelaznym garnku. Kilkunastoletni wyrostek łamał chrust, dwoje drobnych dzieci wtykało gałązki w otwór pieca. Dorosła, bardzo ładna dziewczyna siedziała trochę na uboczu. Trzymała na kolanach najmłodsze, może dwuletnie dziecko, które spało. Zdawała się tylko do pewnego stopnia obecna, kiwała się i śpiewała przejmująco smutną żydowską pieśń. - Sara - rzekł Szymszel z łagodnym wyrzutem. - Ty wstań, ty przywitaj panią. Sara przestała śpiewać, ale nie wstała. - Dziecko śpi - rzekła tylko. - No, ty je obudź. Ona cały rozum straciła przez ten pożar. Szymszelowa pokazała pani Barbarze garść brudnej odzieży, stołek i poduszkę. - To wszystko - ubolewała - co my z ognia wynieśli. My spali, jak się zapaliło. I towar przepadł. Bóg łaskaw, że my konia wyprowadzili. Sara wyprowadziła. Chuda, gniada szkapa ze spętanymi nogami pasła się obok, wyszczypując spomiędzy piasku niedostrzegalną trawę. Pociągnęli do miejsca klęski. Dom Szymszela stał był samotnie o parę kroków dalej. Teraz widać tu było tylko wypalony plac z garścią popiołów i resztką komina. Trochę sczerniałych cegieł leżało pośród perzyny, od której biło jeszcze suche gorąco. Z dwu drzew, stojących opodal, jedno było zwęglone, drugie nie straciło nawet liści, tylko pożółkło, jakby nagle zwarzone przez jesień. Postali chwilę w milczeniu jak nad grobem i pani Barbara rzekła: - No to cóż, moi złoci. Zbierajmy się i jedźmy. Co się stało, to się już nie odstanie. W Serbinowie rozejrzycie się i obmyślicie, co dalej robić. Szymszelowie ociągali się i oglądali nie mogąc oderwać oczu od miejsca po swoim domu. Potem zaczęli się naradzać. - To my pojedziemy, kiedy taka łaska wielmożnych państwa. Dla nas tu nie ma ani miejsca, ani powrotu. My się chcemy wynieść do Nieznanowa - westchnął na koniec Szymszel. - Syn się nauczy za krawca. A my ze żoną to tak. Worek na plecy i pójdziemy po ludziach targować. Na piechotę można targować też. - Bryczka stała na dworze - przypomniała sobie Szymszelowa - i spaliła się też. Mówią, od iskry, od iskry. A ja mówię, że była podpalona. - A cóż to za ludzie tacy - pytała pani Barbara - że was spalili, i nie opatrzyli, nie wspomogli. - No, ludzie wspomogli. Dali gliny, kartofli, garnczek, chrustu na ogień. Ale tu dobre ludzie to są biedne i bojące się. Boją się Piekuta. Zbója. W Serbinowie umieszczono Szymszelów nad kurnikami w pustej teraz suszarni chmielu. Wieczorem Szymszelowa przyszła na ganek dworu i snuła dalej swe podejrzenia i żale. Wynikało z jej skarg, że Nussenowie dla konszachtów z przemytnikami potrzebowali mieć w Kurzy zaufanego człowieka. Szymszel się do tego nie nadawał czy też miał z rodziną Nussenów jakieś dawne porachunki osobiste, w tym już pani Barbara z trudem się mogła połapać. Dość, że Nussenowie osadzili w Kurzy swojego krewniaka, tłustego Abrama. Z mnóstwa powodów, do których należał i ten, że dwa sklepy nie miały z czego w Kurzy ciągnąć zysku, między Abramem i Szymszelem powstała zażarta nienawiść. Abram przez Nussenów, przez faktorów próbował różnymi sposobami Szymszelowi szkodzić po dworach, ale Szymszela znali tu wszyscy od lat, nie dało go się samym językiem wygryźć. - No to nas ogniem wygryźli, czarny rok na nich - zacietrzewiła się Szymszelowa. I twierdziła, że mogli to zrobić tylko rękami Piekuta, który nieraz się na nich odgrażał za to, że go nie dopuścili do Sary. A Sara nie dla takiego do popsucia. - No to on miał złość i on dostał pieniądze. To czemu on nie miał podpalić? On podpalił, dlaczego nie? Pani Barbarze nie mieściło się to wszystko w głowie. - Kiedy bo Nussenowie to są porządni, uczciwi ludzie - mówiła. - Przemyt, no to jeszcze mogę zrozumieć, ale żeby... - Ja do nich nic nie mówię - zastrzegła się Szymszelowa - każdy jest uczciwy dla siebie. Panią Barbarę co innego jeszcze nękało. Zawsze słyszała, że Żydzi są tacy solidarni. - Ale że to wasi współwyznawcy, wasi rodacy tak wam dogodzili - zdumiewała się. - Rodak? - rzekła na to Szymszelowa. - Czy to bogaty jest rodak dla biednego? Rodak to jest dobry człowiek dla dobrego człowieka, a zły - dla złego. A głupi jest rodak dla głupiego, a mądry - dla mądrego. Szymszel nadszedł i przerwał to wyliczanie. - Ty nie mów takie rzeczy - gniewał się. - Ludzie to jest ludzie. Gdzie interes - to się lubią, a gdzie nie ma interes, to się gubią. Ty idź do dzieci. Niechcicowie napomknęli, że może to by trzeba dać znać policji. Szymszelowie bardzo się przestraszyli. Policja i tak swój protokół napisze, ale ona trzyma z przemytnikami, ze złodziejami, którzy jak by wiedzieli, że było dawane znać, toby się mścili. Pani Barbara długo w nocy nie mogła przyjść do siebie. Wreszcie wstała i poszła do Bogumiła. - Czy ty śpisz, mój kochany? - zbudziła go. - Bo widzisz, jak to tak, to może ten Piekut za to samo, żeśmy wzięli Szymszelów, napadnie na nas albo podpali? I czy ty zauważyłeś, co Szymszelowa mówiła, że ich Nussenowie językiem chcieli wygryźć? Że im po dworach szkodzili. Może to Arkuszowa dlatego wtedy kiedyś takie rzeczy o Szymszelu mówiła! Może ona wysługuje się Nussenom? Jak myślisz? - Możebne - odparł sennie Bogumił. - Jak to, możebne? W to przecież niepodobna uwierzyć, żeby Arkuszowa była wmieszana w takie brudy. Chyba, że oni korzystali z jej życzliwości dla nas. Przecież wiadomo było - komponowała - że jak coś takiego usłyszy, to nam z samego przywiązania zaraz powtórzy. - Oczywiście - rzekł niewyraźnie Bogumił. - Mój Boże! Jak tylko coś ważnego się dzieje, ty zawsze śpisz - zniechęciła się pani Barbara. Wróciła do siebie i, kręcąc się po posłaniu, majaczyła. - Ile to między tymi Żydami nienawiści. Ale jeżeli nie język, nie rasa, nie wyznanie, to co jest wreszcie tą siłą, co by mogła ludzi ze sobą zjednoczyć! Nie tak, żeby gromadami, jednych przeciwko drugim, ale trwale, wszystkich ze wszystkimi, na zawsze... Raptem nasunął jej się przed oczy papieros, po który sięgały w ciemności jakieś ręce. Po chwili ujrzała pana Woynarowskiego, który stał pochylony w jedną stronę, a w drugą, nie patrząc, kopał nogą zwijający się dywan. Ktoś wołał: - Podkurka! Podkurka! - i dało się słyszeć jakby gdakanie kury, które przeobraziło się w tętent. Nadbiegł spocony koń, na którym jechał stojąco Tomaszek. Ale wnet już nie jechał, tylko zesuwał się ze szczytu białej góry po śniegu czy po piasku. Zesuwał się w dodatku głową na dół i oto głowa zaryła mu się w to coś białego i widać było, jak on dalej, pod spodem, sunie, aż powierzchnia sypkiej bieli faluje; nagle głowa Tomaszka wynurzyła się u stóp góry, gdy nogi sterczały ciągle u szczytu. Pani Barbara zbudziła się krzycząc, a oprzytomniawszy zobaczyła, że jest już jasno. Zdziwiła się, że ten krótki, straszny sen trwał całą noc. Tomaszek, już na pół ubrany, stał nad nią i pytał: - Czy mamusię co zabolało? Mamusia tak jęczała? - To tak, przez sen - odparła. - Bójcie się Boga - przypomniała sobie. - Przecież ja dziś mam jechać z Agnisią na egzamin. Agnieszka zdała egzamin, ale ku swojemu zdziwieniu, chociaż odpowiedziała dobrze na wszystkie pytania, zdała ledwo na trójki. Nie martwiła się tym razem, tylko zaczęła się mieć na baczności. Gimnazjum było widać miejscem niespodziewanych zasadzek. Wróciły jeszcze z matką na wieś, by dzieci nie straciły ni dnia wakacji, i dopiero nazajutrz wyjechali wszyscy do miasta. Szymszelowie zostali po wyjeździe pani Barbary dwa dni, a potem wyprowadzili się do Nieznanowa, ze swą szkapą uwiązaną za serbinowskim wozem. 28 Wbrew swym nadziejom Agnieszka nie mogła w żaden sposób trafić w gimnazjum na stosowne dla siebie miejsce. Co więcej, nie znajdowała w sobie spodziewanej ochoty do podejmowania wysiłków, aby się zżyć z nową szkołą. Wyszedłszy od pani Wenordenowej była pewna, że wszędzie, gdziekolwiek się znajdzie, potrafi ustanowić stosunki z otoczeniem i będzie się czuła jak w domu. Teraz jednak powstawało w niej niejasne podejrzenie, że może są takie miejsca i tacy ludzie na świecie, wśród których pozostanie, musi pozostać zawsze obca. Nie mówiąc o jej obecnych nauczycielach, dotyczyło to nawet koleżanek. W klasie było kilkanaście Rosjanek, strojnych, wesołych i śmiałych, córek miejscowych dygnitarzy. Jak na złość one właśnie pociągały Agnieszkę swobodnym sposobem bycia, dowcipem, żywością usposobień i szczególniejszą, pełną humoru inteligencją. Ale godność klasy nie pozwalała na zbliżenie się do nich. Polki trzymały się osobno i Agnieszka przystała do nich machinalnie, w poczuciu, że inaczej być nie może; z żadną jednak nie zeszła się bliżej. One też nie garnęły się zbytnio do nowej, zajęte swoimi, obcymi jej sprawami, często szepczące między sobą i milknące, gdy się zbliżała. Wykładane przedmioty nie były trudne, ale trzeba było odpowiadać i pisać zadania po rosyjsku i Agnieszka miała przykrości za każdy nie dość poprawny zwrot językowy. Spostrzegła, że nieznaczna omyłka ortograficzna w ćwiczeniu piśmiennym albo akcent nieprawidłowo użyty przy tablicy powodowały obniżenie stopnia, a nawet po prostu dwójki w dzienniku, nawet jeżeli co do treści wszystko było jak się należy. Nieliczni nauczyciele Polacy byliby może pod tym względem pobłażliwsi, ale i oni musieli się pilnować, bo tuż koło katedry siedziała sztywna, wygorsetowana dama klasowa, na pozór obojętna, lecz podnosząca bacznie głowę, kiedy nadeszła chwila, w której nauczyciel powinien był zwrócić uwagę, że tak się po rosyjsku nie mówi. Z opowiadań Agnieszki o zachowaniu się jej nowych wychowawców pani Barbara wywnioskowała, że są to ludzie podupadli moralnie, a nawet poniekąd zwyrodniali w swej chęci szykanowania i wywierania władzy nad bezbronnymi dziećmi. A w najlepszym razie ograniczeni umysłowo i fanatycznie wierzący, że interesy państwa rosyjskiego wymagają upokarzania jego poddanych innej narodowości. Byli widać przekonani, że moralność nakazywanych metod nie może podlegać najmniejszej wątpliwości, gdyż źródłem wszelkiej moralności był dla nich carski rząd. - Ten przeklęty moskiewski rząd - mówiła pani Barbara nie wyobrażając sobie, aby jakikolwiek inny rząd na świecie mógł żywić podobne dążności, ani że wszędzie są ludzie, którzy nawet zbrodni, nakazywanej przez państwo, potrafią służyć z dobrą wiarą. Agnieszka nie zagłębiała się w tego rodzaju dociekania, ale rychło pojęła, że w gimnazjum nie idzie o to, żeby ją uczyć, ale o to, żeby ją upokarzać i łamać. O żadnych spodziewanych tryumfach nie było mowy. Weszła tu jako pokonana i miała znosić los pokonanych. Dotychczas pojęcia godności i wolności istniały w niej bezwiednie i, nigdy nie zadraśnięte, nie dawały się uczuć, jak nie czuje się w sobie własnego zdrowia. Teraz, urażane co chwilę, doszły do świadomości, budząc ku sobie żądną walki miłość, jaką obdarzamy zwykle zagrożone skarby duchowe życia. I już nie szykany ją bolały i nie dwójki otrzymywane za akcent. Bolał ją wstyd, że chodzi do szkoły, która zrodziła w niej nienawiść i pogardę. Pani Barbara już dawno ubolewała, że Agnieszka, która zawsze tak prędko odrabiała swe lekcje, teraz siedzi nad książką prawie do północy. Zaś Agnieszka nie tylko nad lekcjami siedziała późno w noc, ale i nad czytaniem. Przekorna, chorobliwa ciekawość pchała ją do dzieł rosyjskiej literatury, które brała z czytelni gimnazjalnej. Jakby na większą jeszcze udrękę z książek tych sączył się nieprzeparty czar, w którym żyła jak urzeczona. Postacie z ukraińskich opowiadań Gogola, z powieści Gonczarowa i Turgieniewa, z opowiadań Puszkina i Lermontowa były tak żywe i wzruszające, że otaczały ją niby grono bliskich znajomych, którzy zdawali się pytać: - Za co nas nienawidzisz? A ona, to drzemiąc, to majacząc niby w gorączce, wołała do nich: - A za co wy nas gnębicie, kiedy jesteście tacy, kiedy jesteście tacy?! - I rzucała tymi książkami, szepcząc: - Wszystko to kłamstwo, podłe kłamstwo! - I znów sięgała po nie jak pijak i myślała: - A może to jest jedyna prawda o nich, a gimnazjum, prześladowanie - to kłamstwo, zmowa okrutników nie mogących znieść, aby ludzie się ze sobą porozumieli! I szeroko rozwartymi, zdumionymi oczyma patrzyła w straszną, ciemną tragedię rozbratu pomiędzy narodami. Pani Barbara niekiedy budząc się z pierwszego snu i widząc światło w pokoju dziewczynek, wstawała, wchodziła i łamiąc ręce błagała: - Agnisiu, dziecko moje, idź już spać. Przecież ty oczy popsujesz, zdrowie stracisz na tej moskiewszczyźnie. Agnieszka chowała wtedy prędko książkę, udawała, że się uczy, i mówiła mściwie: - No to stracę, trudno, samiście chcieli! - A po odejściu matki rzucała się na łóżko i płakała, że musi żyć w takim trującym czadzie wstrętów i upodobań, w takim fałszu i wstydzie. W pierwszej połowie grudnia, kiedy Bogumił przyjechał na niedzielę, pani Barbara zaczęła przed nim ubolewać na ciężki los Agnieszki. - Jaka ja wyrodna matka jestem - obwiniała się - na co ja skazałam tę dziewczynę. Bo ostatecznie Tomaszek... trudno. Innych szkół nie ma dla chłopców. Bogumił zmartwił się, że Agnieszce źle idzie w gimnazjum i że się przemęcza lekcjami. - Ale przecież nie ma powodu zaraz rozpaczać - uspokajał. - Ona taka zdolna, da sobie w końcu radę, przyzwyczai się... - Przyzwyczai się?! - krzyknęła pani Barbara. - To znaczy, że co? Że zmoskiewszczeje! I ty byś tego chciał?! Wiesz, czego ją tam uczą? Cerkiewno-słowiańskiego! Czy ona ma zostać popem?! Bogumił stropił się. Nie, oczywiście, popem jego córka w żadnym razie nie może zostać. Ale próbował to zbagatelizować. - No - rzekł - mnie, jak miałem dziesięć lat, zaczęli uczyć łaciny. Też nie rozumiałem, po co. Tak chciałaś wiedzy dla dzieci. Co to szkodzi, że Agnisia będzie znała ten cerkiewno-słowiański. Może... - Wiesz - przerwała pani Barbara - że ja po prostu nie mogę słuchać takich rzeczy. Ale cóż, ty jesteś naturalnie zadowolony, bo zawsze parłeś do tego, żeby dzieci uczyć w byle jakich szkołach. A ja się przejęłam twoim duchem... Bogumił rozgniewał się. - A Bóg was tam zrozumie! - zawołał. - No, więc pójdę, odbiorę ją, i koniec. Niech wraca na wieś i zajmie mi się domem. - Oczywiście. Ty tylko to jesteś w stanie wymyślić. Jakby nie było tysiąca innych sposobów. - Więc wybierz z tego tysiąca jeden i wtedy pogadamy. Agnisia weszła z drugiego pokoju. - Niepotrzebnie się tak denerwujecie - rzekła wyniośle - bo mnie jest wszystko jedno. Mogę chodzić do gimnazjum. Mogę jechać na wieś. Mogę się zabić. Z tym wycofała się. - Masz tobie - rzekł Bogumił. Stanął w progu ciemnego pokoju dziewczynek (Emilka była u przyjaciółki) i, nie śmiąc wejść dalej, zaczął prosić: - Agniśka, nie gniewaj się ty na starych rodziców. Ja muszę już jechać, ale na przyszłą niedzielę zastanowimy się, co dalej robić, i zobaczysz, wszystko się dobrze ułoży. Agnieszka nie odwróciła się od okna, przy którym stała po ciemku, i nie pożegnała się z ojcem. Pani Barbara siedziała z rękami zatopionymi we włosach i powtarzała: - Jestem do niczego. Jako matka, jako żona, jako wszystko. Bogumił odjechał, a właściwie odszedł, rozdrażniony. Miał tym razem konie w hotelu i, czekając, aż mu zaprzęgną, zobaczył niespodzianie Romana Katelbę. Zdziwił się i ucieszył, gdyż nie widział go od czasu jego ślubu. - Co pan tu robi w Kalińcu? - Przyjechałem targować lokomobilę dla majątku. Pan administrator Katelba zrazu jakby się stropił, ale w końcu był także rad spotkaniu. Wstąpili do restauracji hotelowej i napili się piwa. Bogumił przypatrywał się ciekawie swemu dawnemu rządcy. Na ile można było stwierdzić w świetle źle palącej się gazowej lampy, Katelba nabrał iście szlagońskiego, okazałego wyglądu. - A jak tam żona? Dzieci państwo macie? - Mamy synka. Żona mi trochę przytyła i taka gospodarna, że się tego nigdy nie spodziewałem. Choćbym chciał, to nie mogę nic złego powiedzieć. Bardzo jestem szczęśliwy, bardzo. Zaczęli mówić o widokach na urodzaje, a potem o polityce. - Czy to prawda, proszę pana, że w Warszawie podobno policja ludzi natłukła? - pytał Katelba. - A słyszałem, że była tam jakaś manifestacja i wojsko strzelało czy coś. Ale to już kilka tygodni temu. - Żeby to, na rany Boskie, do nas te niepokoje nie chciały przyjść - westchnął Katelba. - To by było nieszczęście, o, to by było nieszczęście. - Zapasowych ma pan dużo? - zagadnął Bogumił - bo to zaczynają już i z Polski brać w niektórych okręgach. - Mam ich dość. Ja sam jako jedynak byłem zwolniony od wojska, ale jak się ta wojna przeciągnie, to może zaczną brać i wszystkich. Niech Pan Bóg broni, co się to na świecie wyrabia. W bramie zadudniły stąpania koni. Bogumił zerwał się. - Do widzenia. Na mnie czas. Proszę się kłaniać żonie. Pożegnali się i wolant serbinowski wytoczył się niebawem z miasta na ciemną szosę. Dął wiatr i padał mokry śnieg. 29 Bogumił Niechcic był ostatnimi czasy bardzo przedsiębiorczo i pracowicie usposobiony. Czuł się, jakby go coś na nowo zasiliło do życia. Nie aby miał być przedtem podupadły na siłach, ale dawno nie doświadczał z taką mocą uczucia, że potrafi wszystkiemu podołać; chwilami tak go to weseliło, jakby to była jedyna i największa pomyślność dostępna człowiekowi na ziemi. Ten stan ducha miał też związek ze sprawą panny Ksawuni i choć Bogumił prawie o tym nie myślał, coś w nim za niego wiedziało, że bez tego, co przeżył w zeszłym roku, nie byłby teraz tak dobrze usposobiony. Wprawdzie go ta miłość ominęła, ale nie darmo ludzie mówią, że powściągnięte żądze nie giną, a obracają się w człowieku na innego rodzaju moce, też potrzebne do życia. Niekiedy zapytywał siebie, czy tak samo bywa z kobietami, i troskał się, gdyż miał zwyczaj troskać się o los drugiego człowieka, czy panna Ksawera nie wyszła z tej przygody więcej poszkodowana niż on, ale wnet się zaczynał śmiać z takiej myśli. Jej dwadzieścia lat zdawały mu się najlepszym, niezawodnym ratunkiem na wszystkie tego rodzaju cierpienia. Tedy uspokajał się i w tym względzie i pracował, starał się, niby młody. A że czas zimą nie był na wsi gorący, tedy wszystkie wolne chwile, w które przedtem gdzieś jechał albo grał w szachy z Olczakiem, albo drzemał, poświęcał teraz rozpatrywaniu różnych planów gospodarczych, jakie pragnął wprowadzić w życie. Najwięcej, i to już od dawna, leżało mu na sercu wydrenowanie Serbinowa. Doszło do tego, że nie mógł patrzeć spokojnie, kiedy przejazdem zobaczył gdzie u sąsiadów leżące na polu stosy drenów i rozpoczęte roboty. Druga rzecz, która mu spać nie dawała, to remont, a może przebudowa czworaków. Robił coś niecoś, żeby je utrzymać w możebnym stanie, ale taka dorywcza latanina po prostu się nie opłacała, gdyż wszystko się niebawem na powrót psuło - czworaki były, po prostu mówiąc, pod psem. Chcąc Dalenieckiemu przedstawić dokładne projekty i kosztorysy zarówno co do drenowania, jak i co do czworaków, obszedł pewnego dnia z Olczakiem wszystkie ludzkie mieszkania. Właściwie z czworakami nie można było czekać na drenowanie ani tym bardziej na amortyzację. Wybudowanie nowych domów lub w najgorszym razie gruntowna przebudowa starych przedstawiała się jako rzecz nie cierpiąca zwłoki. Dalsze połowiczne remonty opłakanych i o wiele za ciasnych ruder byłyby tylko wyrzucaniem pieniędzy w błoto. Zaczął szperać w książkach, których dosyć sobie w ciągu lat nasprowadzał, ale których prawie że nie miał czasu czytać. I teraz też właściwie nie czytał, a szukał rady i wskazówki w zajmującej go kwestii. W encyklopedii rolniczej znalazł doskonałe artykuły o budowie tanich, racjonalnych pomieszkań i na osobnej kartce papieru wypisywał sobie stamtąd potrzebne dane. Ale natrafił również na niezmiernie zachęcające opisy drenowania, które go tak rozpaliły, że zapomniał o czworakach i ludziach. Ostatecznie jednak opracował rzetelnie obydwie sprawy i jakiś czas rozmyślał, z którą z nich zwrócić się najpierw do Dalenieckiego. Miał nieprzepartą ochotę zacząć od drenowania i wynajdywał coraz to nowe racje przemawiające za tym. Co do ludzi, mówił sobie, że przecież się nie buntują, więc może jeszcze jakiś czas wytrzymają, mają takie małe potrzeby, a przy tym żeby widzieli, że gdzie w pobliżu jest inaczej, ale wszędzie było tak samo. A gdy czuł w tym rozumowaniu jakiś brak, coś niesłusznego, niby krzywa orka, na którą zamyka się oczy, myśląc "jakoś to będzie" - walczył z tym uczuciem i powtarzał: - A ile to lat ja sam wytrzymałem w mało co lepszych warunkach i żyję. Na to przypominały mu się dzieci ordynariuszy i złościł się: - Tych dzieci, psiakrew, napłodzili do licha i siedzi tam to wszystko w takiej wilgoci. - Tak, ale on ma nie dzieci sobie powierzone, tylko majątek. I tak wahał się i właśnie w stanie tej rozterki był ostatnio u żony, a tam w dodatku jeszcze znękano go sprawą gimnazjum. Ilu to ludzi Bogu by dziękowało, żeby się móc uczyć gdziekolwiek, choćby u diabła! Zirytował się trochę, bo myślał, że może się z Basią o swych gospodarskich zamiarach naradzi. Kiedy w grę wchodziło jakieś takie wahanie sumienia, ona miała zwykle dobre wyczucie co do tego, jak przystoi postąpić. Sama potem, co prawda, podawała swoje zdanie w wątpliwość, ale on już wtedy wiedział, czego się trzymać. Jednak nie udało się tym razem porozmawiać! Trudno, mimo to trzeba sprawę doprowadzić do końca. Siedział już przy biurku i trzymał pióro w ręku, lecz wciąż jeszcze nie wiedział, czy napisze o drenowaniu, czy o czworakach. Miał przed sobą obydwa projekty, ale myślą nie mógł się oderwać od drenowania. Przeglądał kosztorys, roznamiętniał się, wreszcie powiedział głośno: - Nie ma co się namyślać. Będę drenował. Przystąpił do pisania. Po pierwszych ogólnikowych słowach listu odłożył nagle pióro, zapalił papierosa i zapatrzył się w ciemne okno, którego szyby drgały niekiedy od gwałtownych podmuchów zimowego wiatru. Nic właściwie nie myślał, tylko wydawał się jakby na działanie tego czegoś niewiadomego, co niosła ze sobą spokojnie przemijająca chwila. Skończywszy papierosa wziął pióro i napisał szeroko i przekonywająco o konieczności przebudowy czworaków. Po wysłaniu tego listu odrobinę żałował i jakby nawet liczył na to, że Daleniecki się nie zgodzi. Ale jeśli nie zgodzi się na czworaki, to nie zechce też i drenować. Nie, na to prędzej da się go namówić, bo jest chciwy, skusi go nadzieja na większy dochód z majątku. Po raz pierwszy Bogumił skłonny był wykorzystać złe strony charakteru swojego pryncypała. - Zresztą - myślał - co będzie, to będzie. Wkrótce potem, na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy szykowali z Olczakiem plan roboty na jutro, wpadła Felicja z wiadomością, że do gminy przyszło wezwanie dla zapasowych. Sołtys przyniósł już przykazy dla każdego imiennie. Więc jednak - mobilizacja. - Gdzież ten sołtys, czy przyszedł? - A on jeszcze pewno jest u siebie we wsi doma, bo ledwo przywlókł się z gminy, ale ludzie już się zwiedzieli i strach, co się wyprawia. I w Starym Serbinowie, i u nas w czworakach taki płacz, taki lament! Bo, proszę pana, podobno biorą i Łuczaka, i Banasiaka, i Klimecczaka, i obydwu Kałużnych, i Tyżyka. - Co za gadanie! Banasiak i Kałużni mają niebieskie bilety, a jeszcze przecież z czerwonymi nie brali. - Kiedy mówią, że i niebieskie bilety, i czerwone, wszyscy mają się stawić. Olczak zmienił się nieco na twarzy, gdyż miał także niebieski bilet. - Ale bajki - żachnął się Niechcic. - To niemożliwe. W tejże chwili ktoś zapukał do okna. Olczak otworzył lufcik. - Co tam? Kto? Sołtys? Sołtys przyszedł - oznajmił zwracając się na pokój. Felicja chwyciła po drodze zabłocone buty pana i, porzuciwszy je w pokoju służby, podążyła raz jeszcze do czworaków, żeby dać znać, że sołtys już przyszedł do dworu z nakazem dla zapasowych. Sołtysem był gospodarz ze Starego Serbinowa, Alojzy Witczak, przezwiskiem Wolny, dobry znajomy, któremu Bogumił podawał nawet syna do chrztu. Stary, piękny chłop, usta miał okryte białym, spadającym wąsem, a siwe włosy przystrzyżone. Wyglądał raczej na podżyłego szlachcica, gdyż włościanie w tych stronach golili twarze, a włosy nosili długie. Siedział teraz na podanym mu przez Olczaka krześle i, oparłszy ciemne, sękate ręce na rozstawionych kolanach, mówił pomału: - Tak - tak. - To nie żarty, nie śmiechy. To wojna, panie - wojna. Bogumił przeglądał otrzymane papiery. Oczywiście miały iść tylko czerwone bilety. Ludzie zaraz tak wszystko przesadzą, przeinaczą. Ale wezwań i tak było więcej, niż się spodziewał. - Może by ta, proszę łaski pana, kto ze dworu obniósł to po ludziach, bo ja jeszcze muszę iść na Serbinowską Kolonię - zwrócił się z prośbą Witczak. - A jakże tam pszczoły, sąsiedzie, nie spadną nam tej zimy? - zagadnął go Bogumił. Sołtys kochał się w pszczołach, a z amatorstwa opatrywał też i dworską pasiekę. - Co mają spaść - odparł zadowolony z napomknienia o ulubionym przedmiocie. - Miodu im ostawiłem dość, a może zima latoś nie będzie ciężka. Jeden rój był słaby, ten koło gruszki, to ta kiej wolnym czasem przyńdę do niego zajrzeć. One ta robaczki dobrze mają pod boską opieką. - A co tam na wsi, podobno gwałt się podniósł? - Ano. Toć nie żarty, nie śmiechy, toć wojna. Każdy płacze, każdy wyrabia, jak ma na wojnę iść. A jeszcze w taki świat. Podobno to miesiącami trzeba jechać a jechać. Od nas pięcioro chłopa bierom. Olczak ofiarował się iść do czworaków, ale Niechcic, zapaliwszy od niechcenia latarkę, powiedział, jakby się namyślając: - Pójdę z panem. Właściwie nie wiedział, po co, ale coś mu kazało być z ludźmi w tę ciężką dla nich godzinę. Wyszli. Noc była czarna i mokra. Wątłe światło latarki pląsało przed nimi wydobywając z ciemności grudy błota rumieniące się i błyskające, i znów zapadające w mrok. - Gdzie to ta wojna - rzekł Bogumił - a jak to się tu aż u nas odezwała. W bramie natknęli się na kogoś. Stali chwilę, rozpoznając się wzajem, wreszcie poznali Felicję, która powiadomiła ich, że dwórki o mało nie poszaleją. - Wszystko się wparło na wieś do Mielzackiego kupować chleb i kiełbasę dla tych, co mają iść. Taki tam krzyk, biją się chyba, czy co... Ledwo weszli na drogę, minęła ich pędem nieduża dziewczynina. - Co tak lecisz, tee! - krzyknął za nią Bogumił. Stanęli i obejrzeli się. Dziecko się z ojcem widać spotkało, bo nagle zaczęło zawodzić w ciemności: - Tata, wy idziecie, a nie wicie, że was na wojnę wołają. Tata, mama mówi, że na zabicie was bierom, tataaa!... - To będzie Antka Łuczaków - poznał po głosie Olczak. Dziecko głośno płakało, a gruby głos mówił do niego: - Co ty, córuchno, powiadasz? Co ci nabajdurzyli? Co za wojna? Bogumił oświetlił Łuczaka, a gdy się z nim zrównali, wyjaśnił uspokajająco. - Nie becz, ty mała. Taty nie biorą na wojnę. Przyszło z gminy wezwanie, ale tylko na czerwone bilety. - Wezwanie? Z gminy? - pytał stropiony Łuczak. - A ja idę ze stajni i nic nie wiem. Mama w domu? - Mama polecieli do sklepu kupować la taty jadło na drogę. - Dyć słyszysz, że mnie nie biorą. Za co mama poszła to jadło kupować? Jużci znów na borg nabierze... Od czworaków nadszedł fornal Banasiak, ten, którego posyłano zawsze po wuja Daniela, gdyż miał najspokojniejszą fornalkę. - To wielmożny pan? Proszę pana, czy to może być prawda, że niebieskie bilety? - Nie biorą, nie biorą - śpieszył go upewnić Bogumił. - Tylko czerwone bilety mają się stawić w Kalińcu. - Laboga - rzekł nagle Łuczak. - To pewnikiem Klimecczak pójdzie! Andrzej, syn Klimeckiego, zadał się tymi czasy z jego najstarszą córką, Stachą, i miał się z nią żenić, o co Łuczakom bardzo szło, bo tę Stachę po jej nieszczęśliwych przygodach z Adamem i Tyżykiem tak już oplotkowali po wsi, że ciężko ją było wydać. - Toć jak pójdzie, to wróci - rzekł Olczak. - I na wojnie śmierć nie każdemu się trafia. Ale Łuczakowi nie tak o śmierć szło, jak o ten czas, przez który Stacha znów im się z kim gotowa zaszargać. Aż nie wiadomo skąd im się taka niepowstrzymana wzięła, że musieli za nią oczyma przed ludźmi świecić. W izbie u Łuczaków młodsze dzieci rzuciły się do ojca, będącego w rodzinie prawie za matkę. On to przecież do nich po nocach wstawał i dzieci na niego, nie na matkę wołały, jak im czego było potrzeba. Bogumił i Olczak stali na drodze i patrzyli ku wsi włościańskiej w miejsce, gdzie widać było światło i słychać hałas. - To koło sklepu Mielzackiego - odgadywał rządca - ale o co oni się tam tak drą? - Tam, gdzie krzyczą, tam i moja być musi - osądził, wychodząc z izby Łuczak. Wieś ciągnęła się wzdłuż drogi, tuż za zagonkami dworskich ludzi. Łuczak przykazał dzieciom cicho siedzieć, a sam poszedł z panem i rządcą bruzdami ku Staremu Serbinowu. Zmrożone badyle, pożółkłe resztki chwastów i obmokłe, gnijące nacie kartoflane wyskakiwały przed nimi na światło latarki i ginęły. Wbrew przewidywaniom Łuczaka spotkali jego brzuchatą żonę po drodze. Wracała czymś obładowana i szła pospołu z Klimecką. Coś do siebie bolejącymi głosami gadały całkiem zgodnie, co wprawiło w podziw i Bogumiła, i rządcę, gdyż wiedzieli, że te dwie matki patrzeć na siebie nie mogły. Od czasu jak ich dzieci, Jędrek i Stacha, zeszły się z sobą, nie było dnia, żeby się wzajem nie nawyzywały od ostatnich, a bywało, że się i biły. Stara Klimecka zaprzysięgała się, że nie da się żenić synowi z dziewuchą, co już nie z jednym swoją cnotę straciła, a Łuczakowa odgrażała się, że Jędrkowi ślepia wrzątkiem wyparzy, jeżeliby miał Stachę porzucić i do ołtarza z nią nie iść. Teraz jednak, zastraszone tą samą niedolą, zapomniały o swych porachunkach i już z daleka słychać było, jak razem utyskiwały: - Wasz się chociaż nażył - biadała Klimecka - a mój synek - jak ten kwiat na ścięcie. - A dzieci? Przecie u mnie drobne dzieci ostanom się bez ojca. O wy rany Pana Jezusa naszego, o mój Boże, mój Boże! - Gdzie się włóczysz? - napadł swoją kobietę Łuczak. - Kolacjom byś lepiej uwarzyła, dzieci pokładła. A dyć ja nie idę na wojnę! Nie mogłaś to poczekać, aż wielmożny pan dadzą znać? - Wicuś, laboga! Nie idziesz? To wielmożny pan tutaj stoi? Prawdę on gada, proszę pana, że nie idzie? O, chwała Bogu najwyższemu na niebie! - Tymczasem jeszcze nie idzie - potwierdził Niechcic. - O Matko, to może i Jędrusia nie biorą? - ucieszyła się Klimecka. - Jędrka biorą. Macie tu dla niego wezwanie - rzekł Bogumił sprawdzając przy latarce papiery. Łuczaczka nagle krzyknęła popędliwie: - To na cożem ja tyle wszystkiego nakupiła! Na cożem się tak natraciła! Jeszczeżem się, mój Boże, z drugimi za łby darła, żeby dla ciebie nie zbrakło. - Kto ci winien, żeś taka nieupamiętana. A na święta za co teraz co kupisz? - Jak to Pan Bóg nad drugimi ma zmiłowanie, a nas tym czerwonym biletem pokarał - lamentowała Klimecka. - Kaj ten Jędrek się zadział! Nie może to się z matką ostatni wieczór nacieszyć! Jędreek! Już go, musi, gdzieś w krzach ta cholera Stacha zdybała! - Nie pyskujcie, nie wyzywajcie od choler, bo go moi Stasi żałujecie, a tam go w Japoniei... Bogumił i Olczak zostawili te głosy oddalające się w mrok, a sami poszli ku wsi potykając się w bruzdach. Kiedy mijali zarośla nad rowem, usłyszeli rozmowę, jakby krzaki po nocy skarżyły się na coś, wzdychały i szeptały: ...Jędruś, toć ty o mnie zabaczysz na wojnie - zaszlochał głos kobiecy. - Ty siebie pilnuj - odparł męski. - Mało to już na ciebie ludzie... Z drugiej strony wietrzna ciemność śpiewała niepewnym, na próżno starającym się utrzymać melodię krzykiem: Jest tam wojna wydana, hu ha ha! od samego cesarza hu... - Monopolka odchodzi - zauważył Niechcic. - Zawsze jej hultaje skądś zdobędą. Sprzed chałupy, gdzie znajdował się sklepik Mielzackiego, ludzie rozchodzili się w różne strony po kilkoro. W słabym świetle z okienka ujadał pies, tańcząc i miotając się dookoła łańcucha. Przez otwarte drzwi słychać było, jak wewnątrz baby użerają się jeszcze ze sobą czy też ze sklepikarzem. Bogumił potknął się o rozbitą butelkę. - Psiakrew - mruknął - ten też zawsze ma wódkę. Wódkę wolno było sprzedawać tylko w specjalnych sklepach monopolowych, ale mimo to nigdy jej we wsi nie brakło. Weszli do środka. Niechcic zobaczył jeszcze paru ze swoich dworskich ludzi. Zaczęto się na niego oglądać i na mgnienie przycichło, ale gwar wnet się podniósł na nowo, jakby ludzie, poddani wyższej niż folwarczna konieczności, nie dbali w tej godzinie o powszednią służbistość. Bogumił wdał się z tym i z owym w rozmowę. Cały gwałt wyniknął ze strachu, że w sklepie wszystkiego zabraknie. Rodziny zapasowych rzuciły się takim szturmem na kiełbasę, miejskie bułki i machorkę, jakby los wojenny ich ojców, mężów i braci zależał wyłącznie od zaopatrzenia ich w jadło i paliwo na drogę. Dwórki wiedziały już jednak od włościan, że niebieskie bilety nie idą, i rwetes, wszczęty przez nie, znacznie osłabł. Kobiety skupiły się koło Niechcica i Olczaka, skarżąc się pytająco, że co dziś jednym, jutro drugim, i że tych, co dzisiaj nie wzięci, może to jeszcze nie minie. Jedna z dwu starszych Klimecczanek, które były obie za dwoma Kałużnymi, obcierała niepotrzebne już łzy i mówiła: - Ja bym i tak mojego nie dała na wojnę. A żeby się tak wszyscy ze wszystkich wsiów zmówili i nie poszli, to co by im kto powiedział? Całego narodu by do kryminału nie wzięli, bo kto by robił w polu? - Jak to się... jak to się mądrzysz - przygadywał jej mąż. Druga Kałużna nie zdawała się tak zanadto kontenta, że jej mąż ocalał od branki. Spoglądała ukradkiem ku panu Olczakowi, który zrobił się niewyraźny na twarzy. Ludzie w czworakach mówili, że ci dwoje mieli ze sobą porozumienie. Bogumił, zoczywszy obu Kałużnych, podobnych do siebie, jasnowłosych fornali o mało rozgarniętych twarzach i mocno teraz maślanych oczach, kazał im wracać do stajni, bo tam, zdaje się, został tylko Klimecki i w tym zamęcie złodzieje gotowi znów jak niegdyś konie po nocy wyprowadzić. - Pośpią się - rzekł zatroskany, gdy wyszli - tak że ich i na sąd ostateczny nikt nie obudzi. Bo widzę, że nietrzeźwi. Sklep opróżnił się, został tylko na ławce pod ścianą stary Kolański, ojciec Tomka "Małego", codzienny tu o tej porze bywalec. Bogumił, rozglądnąwszy się po pustych półkach i zalanej piwem podłodze, pogadał jeszcze z Mielzackim. Był to rumiany, krągły na twarzy, pogodny człowiek o małych niebieskich oczkach. Uważał się za coś lepszego od innych, dobrze mu się wiodło i był stale zadowolony z życia. Zawsze sobie coś pośpiewywał i tak to miał w zwyczaju, że nawet w kościele, jak się podczas kazania zasłuchał i zagapił, ludzie go musieli trącać, żeby pod nosem nie mruczał jakiej śpiewki. Stał teraz za ladą i grzebał w szufladzie z pieniędzmi, a obok słaniała się jego mizerna żona sprzątając okrawki wędlin i butelki po piwie. - Piwo piwem - rzekł Niechcic podejrzliwie - ale i wódki się ludzie nażłopali, bo widzę, że się pijani po wsi włóczą. Wszyscy jak w ukropie, jeszcze z tego będzie jakie nieszczęście. Jeśliście mieli wódkę w domu, to trzeba było nie dawać. - A czy to ja tu dziś rządzę? - ubolewał Mielzacki. - Pozbadli mnie tak, że ani się obejrzałem, jak mi sklep z towaru wymietli. Wódki miałem trochę dla siebie na przypadek choroby, to weszli do mieszkania i wzięli. Ja się ani połowy dochodu z tego, co rozdrapali, nie doliczę. To jest ewentualnie rabunek, a nie handel. Narzekał, ale widać było, że jest rad z tego najścia i że się spodziewa niezgorzej wyjść na swoje. - I czego ludzie tak potracili głowy? - dziwił się. - Czy to nie wiedzieli, że są w zapasie? I że jest wojna Rosiei z Japonieją? To kto ma iść na wojnę, jak nie ludzie? - Ba - rzekł Niechcic - rozum powiada swoje, a serce chce żyć, chce się weselić. Mielzacki mógł sobie zresztą tak mówić, gdyż miał same córki i był wolny od wojska. I jak bywa z ludźmi w podobnych okolicznościach, nagle przejął się i wzruszył na myśl o chwale wojennej. - A o tę chwałę, o tę bohaterską zasługę - popisywał się słowami, których ponauczał się był w mieście, gdy terminował u rzeźnika - to się nie warto starać? Taki, co z wojny przyjdzie, jak zacznie opowiadać, każdy go słucha, każdy uważa, a on prawi, jak to szli do ataku, jak generały sołdatom dziękują, medale przypinają, muzyka gra. Niech stary Kolan powie, czy na wojnie źle mają? Szak on był na tureckiej, krzyż dostał i jeszcze za niego do dziś trzy ruble z cesarskiej kasy odbiera. I Mielzacki zakrzątnął się z milczącą żoną koło butelek, nucąc już po swojemu: ... n-n-n-y, wydana, hu ha ha! mmm-nn-hu!... Stary Kolan ani drgnął, jakby słowa sklepikarza nie do niego się wcale zwracały. Zdawał się drzemać z rękami na grubej lasce domowej roboty. Dopiero po chwili obrócił ku ladzie suchą ciemną twarz, zarośniętą jak gdyby siwym ścierniem. Długo kręcił przecząco głową, wreszcie zaskrzypiał wątłym głosem: - Rozmaicie tam ludzie będą mieli. Raz będą mieli wszystkiego dość, raz będą mieli głód i zimno. Śmierć tam na nich tyż już wygląda... o-o-o - zaśpiewał - wygląda! Ale toć i doma, bez wojny biedy się dość najedzą, a jak się popiją, to mało się niejeden raz nakaleczą? A bywa, że i który z którego duszę nożem wywlecze. - Człowiek się może dać i zabić - odezwał się Olczak - ale musi wiedzieć, że się tak wyrażę, za co ginie. A na Japończyków za co my mamy nastawać? Czy ich kto tu kiedy widział na oczy? Bogumił oddał resztę wezwań Olczakowi, który zaraz poszedł na powrót ku czworakom, żeby je ludziom doręczyć, a sam wracał do domu wsią. Natknął się jeszcze po drodze na dwa-trzy cienie wśród cieniów i jego latarka oświeciła nogi w zataczających się butach. Wieś nie spała. Przy furtkach stały tu i owdzie gromadki ludzi rozprawiając leniwie lub gorączkowo. Milkli na jego widok i patrzyli, kto idzie. Koło stawu latarka mu zgasła i musiał zwolnić kroku, nim się oswoił z ciemnością. Razem z latarką zgasło jakby mnóstwo lat jego życia i w pamięci wskrzesła dawno w niej pogrzebana godzina. Ujrzał, jak w podobną zimową noc matka ładuje mu do torby ciepłą bieliznę, a ojciec upycha w swoje sakwy chleb, kiełbasę i rum na drogę do powstania. Usiłował przytrzymać to wspomnienie, znaleźć związek czy różnicę między nim a tym, co się działo dzisiejszego wieczora, chciał wysnuć z tego jakieś wnioski. Lecz wspomnienie przepadło, gdyż musiał uważać na drogę, wciąż mu ginącą w mroku. Patrzył z wytężeniem, gdzie się zaczyna bladawa powierzchnia stawu, i orientował się podług wierzb, które szumiały i skrzypiały na wietrze. Od wycia tego wiatru i skrzeku drzew zrobiło mu się nieraźno. Wydało mu się, że na zawsze utracił, czymś tak od jakiegoś czasu spotęgowane, wesele życia. I nie wtedy, kiedy stał we wsi otoczony pozlękanymi ludźmi, a teraz dopiero uczuł w sobie ich troskę, jakby to jego samego wiedli pospołu z zapasowymi na wojnę. Słyszał dookoła siebie te wtóre, skłócone, niewiadomej natury podźwięki, które brzmią w szumie wiatru, ale jakby do wiatru nie należą, niesione tylko przezeń skądciś, chyba z samego piekła. Wydały mu się muzyką, pod którą wiodą go w chwackich szeregach. Ale muzyką straszną, niby stękanie złego psa, co rzuca ludzi na ludzi, raz o to, raz o tamto, i każe się im nieszczęsnym kłopotać o jedno tylko, na co mogą poradzić - żeby jadło było na drogę. Na drogę chwały czy klęski, czy niesławy, czy śmierci. 30 W dzień przyjazdu pani Barbary z dziećmi na święta Bożego Narodzenia zaczęło się po południu błyskać i grzmieć, rozszalała się burza jak w lecie, tylko że padał przy tym obfity śnieg. Ludzie z tego wybryku natury wróżyli jak najgorzej, przepowiadali klęski i wzdychali nad tymi, którzy poszli na wojnę. Pani Barbara przyjechała jednak tym razem ożywiona i przywiozła różnego rodzaju wiadomości. Najpierw o Januszu Ostrzeńskim, który objąwszy wychodzone przez matkę miejsce lekarza więziennego, zaraz po wstąpieniu na służbę wykrył grube nadużycia w kuchni więziennej. Zrobił o tym raport, a gdy sprawę zatuszowano, podał się do dymisji. - Dziwny to chłopak - mówiła pani Barbara - może i niedołęga, ale w gruncie rzeczy ogromnie widać szlachetny. Lecz większej wagi sprawami były nadzieje polityczne. W mieście na wszystkich ustach był nowy kurs polityki rządowej, oparty na zaufaniu do społeczeństwa, haśle rzuconym przez księcia Światopełk-Mirskiego. Już wyszły manifesty z zapowiedzią życzliwego rozpatrywania potrzeb najszerszych warstw ludności. Pani Barbara wygłaszała na ten temat całe mowy, to snując własne myśli, to powtarzając zasłyszane od Ceglarskiego. Była w ogóle oczarowana Ceglarskim. Bogumił śmiał się, że się w nim zakochała. - Nie, ale zaufanie rządu do społeczeństwa - lubowała się puszczając jego uwagi mimo uszu - to dopiero rozumiem. Co za ożywienie nastąpi, jak się ludzie zaczną brać do roboty, niech im się tylko dadzą swobodniej ruszać. I nagle zdejmował ją strach, że zbytnie nadzieje zepsują pomyślnie się zapowiadający bieg rzeczy: - E, gdzie tam komu co dadzą - powątpiewała. - To wszystko na wodzie pisane. Spuścili z tonu, bo biorą w skórę na wojnie i boją się rewolucji. Niech się trochę opatrzą, zaraz się wyprą wszystkiego i jeszcze lepiej przycisną. Świąteczne uciechy odwiodły myśl od tych trwóg i nadziei. Weselono się przy kolędach, smakołykach i drzewku, a zaraz po świętach i po wyjeździe rodziny Bogumił dostał list z Paryża w sprawie czworaków. Daleniecki wyrażał chłodną radość z powodu troski Bogumiła o ludzi, pragnął jednak, żeby kochany pan Niechcic wszedł w jego położenie, a także uwzględnił ogólną sytuację polityczną, która wcale nie sprzyja proponowanym nakładom. On sam jest chwilowo w kłopotach na skutek spadku francuskich papierów wartościowych w związku z klęskami wojennymi Rosji. Sprawę czworaków należy odłożyć do pomyślniejszych okoliczności. Czasy są niepewne i ciężkie, a mogą przyjść jeszcze cięższe. Ostatecznie, jeżeli ludziom jest ciasno, to można by tych, co mają liczniejsze rodziny, odprawiać i przejść na robotnika dziennego, który jest droższy, ale za to nie potrzeba go cały rok trzymać. Przy tak intensywnej gospodarce, jaką się Serbinów dzięki kochanemu panu Niechcicowi odznacza, dzienny robotnik powinien się opłacić. Pod zakończeniem listu znajdował się dopisek: - "Dowiaduję się, że w kalinieckiej guberni została już przeprowadzona mobilizacja, więc sprawa oddalenia części ordynariuszy może być nieaktualna. Proszę mi donieść, ilu pan ludzi stracił, proszę również o takie uregulowanie sprawy ich rodzin, żeby to nie obciążało majątku". Bogumił zgniótł ze złością ten list i wrzucił go do kosza, ale po chwili wydobył go na powrót, rozprostował i przeczytał po raz drugi, kłócąc się w duchu z Dalenieckim. - Okoliczności, okoliczności - powtarzał. - Czy to człowiek ma się już zawsze do okoliczności tylko stosować? Jak ja chcę co zrobić, to są także okoliczności i może do nich też się ktoś powinien stosować, taki chociażby nie znający stosunków mydłek z Paryża. - Czasy - drwił - a sam pisze, że czasy mogą przyjść jeszcze cięższe. Może ja to właśnie przewidziałem, czułem, że to ostatnia chwila, kiedy można coś zrobić. Czekać! Czego czekać? Aż mi się czworaki zawalą? I jak bywa, gdy człowiekowi się sprzeciwiają, nie myślał już o drenowaniu, tylko o czworakach i o czworakach. Nie ustąpił, napisał do Dalenieckiego po raz drugi, nalegając w duchu swoich rozmyślań. Na ten list przyszła odpowiedź w paru innych sprawach ubocznie przez Niechcica poruszonych, a o czworakach już ani słowa. Bogumił był taki zły, że nagle wyciągnął z biurka ofiarowaną mu niegdyś fotografię Dalenieckiego i podarł ją na kawałki. Myślał z goryczą, że oto co znaczy, gdy się nie jest na swoim. Nie ma się nawet prawa być człowiekiem dla ludzi. Potem ogarnęło go ogólne rozgoryczenie na wszystkich, łącznie ze sobą. - Diabli wiedzą - myślał zdenerwowany - może jakbym tu był na swoim, tobym się też zrobił taki chytry jak Daleniecki. Majątek psuje ludzi, a kto żyje z pieniądza, sam się robi twardy i zimny jak pieniądz. Jeszcze się jednak upierał, przychodziły mu na myśl nowe racje, które może przekonają Dalenieckiego, zbierał się napisać po raz trzeci, ale już nie napisał. Widać zapał do tego dzieła był kruchy jak to wszystko - myślał - jest kruche w starym człowieku. Zaczęło się w nim dziać coś niedobrego, zniechęcił się, zmarniał na duchu. Miał wrażenie, że to źródło, co go ostatnimi czasy podtrzymywało, wyschło na dobre. Tęsknił po tym źródle, chciał, żeby znów bić zaczęło, i powracał myślami do Ksawuni. I on, któremu zawsze starczało cierpliwości, by żyć kroplami dni powszednich, i starczało wiary, że w tych kroplach tak samo jak i w morzu całe niebo można zobaczyć, teraz nudził się swoim życiem. Dnie mu się zdawały za długie, a lata, które widział jeszcze przed sobą, za krótkie; wciąż czegoś szukał i na coś jakby czekał. Było w tym stanie ducha podobieństwo do dawnych młodych czasów, ten sam głupi niepokój, bicie serca, bezsensowne pokusy i pomysły. - Widać koniec - myślał raz, uprzytomniwszy to sobie - bywa podobny do początku, jak zachód słońca do wschodu. Miał w tym czasie niebywałą u siebie skłonność do bezczynnego postawania to tu, to tam, najczęściej przy oknie, z papierosem w zębach, z rękami w kieszeniach, bujając się na stopach i nic nie myśląc. I dziwna rzecz, te chwile zastoju były jeszcze dla niego najbardziej pełne życia, jakby stać go było już tylko na to, by tak nieczłowieczym sposobem współistnieć z gnuśnym toczeniem się godzin. Zaś gdy tylko wziął się do pracy, wszystko mu było dęte, puste, niewarte zachodu. Pewnego dnia, gdy tak trwał właśnie przy oknie, jakby topiąc się duszą w sinym, śnieżnym zmierzchu, Felicja przybiegła do niego zatrwożona. - Proszę pana, niech pan idzie, z Żarnecką się coś zrobiło, chyba kona! Bogumił ocknął się i pośpieszył. - Zemdlała? - pytał po drodze. - Nieprzytomna? - Nie wiem. Tak rzęzi, stęka, oczy jej w słup stanęły, palce jej zesiniały. Żarnecka miała jakiś atak. Ratowali ją, przykładając to zimne, to gorące, i czy pomogli, czy się samo przesiliło, ale w końcu przyszła do siebie. Jednak nie było mowy, ażeby mogła chodzić, nogi jej się trzęsły i co się ruszyła, dostawała duszności. Bogumił posłał po doktora Wettlera, który stwierdził sklerozę serca. Znalazł Żarnecką bardzo źle, dziwił się, że dotychczas chodziła, pytał, czy nie miała przedtem takich napadów. Bogumił nie wiedział, słyszał czasami, jak mówiono w domu, że stara kwęka, ale nie miała teraz wiele roboty, więc myślało się, że pomału przyjdzie do siebie. Felicja mogła o tym nieco więcej powiedzieć. - Na duszności - objaśniła doktora, już w pokoju Bogumiła - to się skarżyła nieraz i że jej nogi odejmuje, a w piersiach piecze jak ogniem. Ale dużo piła, więc my mówili, że to z tego. Doktór oczywiście zabronił pić, przepisał lekarstwo, kazał leżeć, niczym się nie zajmować, jeść lekkie, strawne rzeczy. Mimo to Żarnecka zaraz nazajutrz wstała, napiła się wódki i ugotowała sobie kapusty ze szperką, utrzymując, że tłustość najlepiej dopomoże. Atak się powtórzył i potem spadła z sił tak, że już nie próbowała wstawać. Bogumił i Felicja przygotowali dla niej dawny pokoik pani starszej, koło piekarnika, gdzie też leżała swego czasu i obecna pani Katelbina. W domowym gospodarstwie choroba Żarneckiej nie przyniosła uszczerbku; po zamieszkaniu pani Barbary w mieście trzymało się starą tylko dlatego, że zniedołężniała i trudno by jej było już starać się o nowe miejsce. Felicja umiała gotować i doskonale mogła sama obsłużyć Bogumiła i pana Olczaka, zwłaszcza że nie mieli wymagań. Bogumił i Felicja doglądali Żarneckiej razem, stosując w razie pogorszenia te lub owe zabiegi podług rady lekarza. Bogumił patrzył z przyjemnością, jak Felicja sprawnie się przy tym krząta, zawsze zbierała go tkliwość, o ile widział, że się ktoś dobrze bierze do rzeczy. Przy tym, kiedy Felicja poprawiała Żarneckiej poduszkę albo dawała lekarstwo, było mu jakby to nie Żarnecka, lecz on sam podlegał jej opiece, doznawał od niej pocieszenia w chorobie i strapieniu. I w istocie, stał się czegoś raźniejszy, a kiedy wracał z pola, śpieszył się, żeby zajść do Żarneckiej, tak jakby go tam coś dobrego czekało, a tam czekała go zawsze tylko Felicja. Po tygodniu stan chorej o tyle się ustalił, że ataki przestały grozić, mogli ją spokojnie zostawiać samą, gdyż całymi dniami drzemała albo odmawiała różaniec. Ale Bogumił nabrał już zwyczaju zaglądania to do chorej, to do kuchni albo służbowego pokoju, żeby o chorą wypytać. Przyzostawał nieco dłużej, niż tego wymagała konieczność, zasiadał się na skrzynce starej Żarneckiej, palił papierosy i wyciągał Felicję na rozmowę. Okazała się niezbyt chętna do tego i w ogóle raczej schodziła mu z oczu. Aż nawet dziwił się, że to on się stara teraz o jej życzliwość, bo przecież dawniej była mu zawsze rada, nie był ślepy, żeby tego nie widzieć. Wszakże panna Ksawunia mówiła nawet, że Felicja się w nim kocha. Były to rzeczy, którym współczuł pomimo woli, ale których nie uznawał, nie dopuszczał do siebie. Teraz wszelako, gdy wydało mu się, że Felicja od niego stroni, czuł się niby pozbawionym czegoś, co mu się należało i bez czego było mu przykro. Ale pewnego wieczora Felicja rozgadała się i jak rodzonemu zaczęła mu opowiadać swoje koleje życia. Niektóre szczegóły zdawały się Bogumiłowi znajome, pewno słyszał to i owo od żony, która więcej ze służbą przestawała. Felicja wcześnie żyć zaczęła na własną rękę. Była z półmorgowych gospodarzy spod Kielc. Rodzice odumarli ją dzieckiem, rodzeństwo pomarniało u ludzi, a i ona, mając ze siedem lat, służyła już u gospodarzy za niańkę i gęsiarkę. Cały dzień była w pracy i ani nawet polatać z drugimi dziećmi nie mogła, bo ją zaraz wołali ku zajęciu. Potem była u innych, którzy ją posyłali do szkoły. Potem jej rodzina pozbyła się chałupy i gruntu. Felicja długo i szczegółowo opowiadała, jak do tego przyszło, że jej się nic z ojcowizny nie dostało. A że już był czas robić kolację, przeszli do kuchni i ona łamała gałązki na ogień, a Niechcic stał i słuchał. Blaski ognia migotały czerwono, zza ściany dochodził kaszel i postękiwania Żarneckiej, za oknem była noc czarna, kot mruczał na murku nad kuchnią, przeciągając się od czasu do czasu to jedną łapą, to drugą, a Felicja snuła swoje dzieje. Kiedy miała szesnaście lat, poszła z drugimi do Prus. Bywała tam kilkoma nawrotami, powodziło jej się to kiepsko, to znów lepiej, zaznała różnego losu. - Ale mnie się to podobało - rzekła uśmiechając się do swoich dziejów. - Co się napatrzyłam: światów różnych i ludzi, jakie są rozmaite. Ja byłam taka nie bojąca się ludzi, szłam we wszystko, choć między obcych, z tej ciekawości, jak też tam jest u drugich. To nieraz ten obcy był lepszy jak ten swój. Ale i napoterałam się dosyć. Nieraz to mnie sponiewierali, bom sobie myślała, że z każdym dobrze się skończy, a to się i płakaniem kończyło. Kto się zdawał z pomocą idący, to się pokazywało, że szedł z interesem i oszukaństwem. A i w takich, głupia, patrzyłam jak w obraz, co mnie zwiedli gorzej od psów. I tak się musiałam różnie o swoje życie starać. Nauczyłam się! - pokiwała głową. Głos ją zawiódł i nagle obtarła łzy. Były to wszystko zwykłe i częste dzieje, ale Bogumiłowi wydały się one wyjątkowe i szczególnie szacowne, przy tym jakoś bardzo do jego własnych podobne. - Dzielna z ciebie niewiasta - powiedział - i chociaż, jak mówisz, poniewierali cię, szczęśliwy będzie ten, co będzie z tobą miał dzieci. Przechodząc koło szafki, żeby schować słoninę, przystanęła przy Bogumile i, wyskubując nitkę z jego rękawa, rzekła z nisko spuszczoną głową: - Toć je mieli. Miałam - poprawiła się - dziecko z tym, co mnie najgorzej obełgał. I nikt nie był z tego szczęśliwy, i utraciłam je. - Umarło? - Umarło. - A teraz - podjęła nagle, odsunąwszy się od niego - już będzie trzy, nie, cztery już będzie roki, jak mi wiadomo, że oprócz ta jakiej marnej uciechy z takim ta jakim, co ja o niego nie stoję - to nikt ze mną, ani ja z nikim szczęścia miała nie będę. - No? Czemuż ci to wiadomo - próbował zażartować, ale usta mu tylko drgnęły, nie mogąc się uśmiechnąć. - Bo - rzekła, z trudem oddychając - spodobał mi się jeden, który jest za wysoko, a po drugie... - A po drugie?... ...patrzeć on na mnie ani chce, ani może. Bogumiłowi zaczęło mocno bić serce. - Jak nie może - odparł - to marny jego los, a jak nie chce, to musi być głupiec, bo tak czyni, jakby od pszennego chleba oczy i gębę odwracał. Powiedzże mu to ode mnie. - A po drugie - powtórzyła już śmiało i zawzięcie - za pannami on patrzy, za takimi, co na koniu jeżdżają, co po francusku śpiewają. - A bodaj go... - mruknął Bogumił stropiony i szczęśliwy. Felicja nagle się rozgniewała. - Co to za gadanie takie - krzyknęła - bałamucenie takie. Niech pan już idzie na pokoje. Gniew to był, a i nazajutrz Felicja niecierpliwie była usposobiona, lecz Bogumił wiedział już swoje i nie zrażał się; zły humor Felicji radował go jak chmury, gdy deszcz potrzebny. Nie był on z tych, co gustują w prostaczkach, choć w młodości różnie pod tym względem bywało; ale wtedy sam żył życiem prostaka i nie był też udarowany miłością takiej kobiety jak Barbara, która tylko głupim, nie znającym człowieka i szukającym łatwego życia mogła się wydawać niewartą ukochania. Teraz jednak, czy sam na nowo sprościał w swym wiejskim bycie, czy działały tu inne przyczyny - Felicja nie zdawała mu się wcale prostaczką. Nawet i ze swej postaci. Tęgawa, lecz rosła i pysznie zbudowana, czoło miała niskie, a pod nim dużo twarzy o rysach trochę grubawych. Ale i ta twarz, i chód, i cała postawa tchnęły prawie pańskością, nie mówiąc o wdzięku promiennych oczu i niewieścim powabie uśmiechu. Bogumiłowi majaczyło się, że Felicja mu przypomina pewną damę, bodaj hrabinę, widywaną kiedyś w chłopięctwie. Tamta również nie była pięknością, a pamięta, że wszyscy się w niej kochali, nawet on jako dziecko był pod jej szczególnym urokiem. Tak myślał nie wiedząc, że i bez tego własne chęci ozdobiłyby mu ją zaletami godnymi najwybredniejszego smaku. Opamiętywał się przecie mówiąc sobie, że na stałe wiązać by się z nią nie mógł, wszak miał rodzinę i nie, nigdy nie wyrzeknie się Basi. Więc może nie zaczynać? A kosmata bestia o miękkiej łechczącej szerści wiła się w nim i pytała: - Jakże tu nie zaczynać, kiedym ja jej też miły. Żebym nie był jej miły, toby mi to i w głowie nie postało, boć już nie o to, że chłopka, ale zależna ode mnie, służąca. Ta myśl była mu ze wszystkich najprzykrzejsza, ale i ona wnet gasła. Gdzież tu służba, zależność? Potonęły między nimi inne różnice, potonęła i ta, zostało tylko wielkie, niepoczytalne wołanie ciemnych porywów. - A jeżelim jej miły, chociem stary - przekonywał sam siebie - toć ona się męczy i martwi, a cóż ja znów jestem za taki, żeby się przeze mnie kobiety miały męczyć. Dość tego było raz... I na wspomnienie Ksawuni znów się wzdragał, to że pamięć tej miłości poniewiera, to że kiedy tamtą dziewczynę uszanował, to tym bardziej... Ale był teraz tak odmieniony w sobie, że na takie myśli odpowiadał brutalnie: - Już by i tamta wolała, bym ją inaczej uszanował. Zresztą... tamta była dzieckiem, a Felicja jest dojrzałym człowiekiem i wie, co robi. I męczy się... Co prawda, dotychczas nie szło mu tak o tę mękę Felicji, nie wyobrażał też sobie, żeby ona była taka nie do zniesienia. Zdarza się, że dziewczyna służebna żywi upodobanie do swego pana i choć nic z tego nie ma, przecie nie ginie. Prędzej ginie, jak się ze sobą zejdą. Felicja nie mniszką też była, chociaż się w nim kochała, pewno tam za nim na sucho nie tęskniła. Nie był ciekaw tych rzeczy, więc nie wiedział, ale przecież i ten brzuchomówca Aleksander z Pamiętowa do niej chodził. Potem przestał, może go przepędziła, a może się nim i nacieszyła do woli. Ale te myśli wcale go teraz nie uspokajały, przeciwnie, wzbudzały zazdrosne lęki i nagliły, żeby się śpieszył. Jeszcze żeby Felicja stała się zalotna i natarczywa... lecz ona chodziła koło niego powściągliwie skromna, jakby sama pogrążona w zamysłach i wątpliwościach. To go jątrzyło i nareszcie, chcąc wiedzieć, co sobie tak w myślach przekłada, czy może boi się dziecka, czy jego niemłodych lat, czy ma jakie zgryzoty sumienia, których i jemu nie brakło, zaczął sam z nią rozmowę. Chciał coś rzec o swoich obowiązkach i że lepiej by od siebie odstali, jednak zaczął nie od tego, ale od swojej starości, nie mogącej być miłą żadnej kobiecie. Wtedy Felicja znienacka dała mu poznać spojrzeniem, jaki ogień w niej płonie, i rzekła nieosobiście: - Bo to nie bywa, że się kto po kim nie może wiele spodziewać, a tak się zapamięta, że sobie mówi: - A niechta choć te jedne parę tygodni, byle nie z drugim, a z tym. Tak tedy wszystko, ku czemu się zwrócili, przemawiało za jednym i tylko ciągle za jednym. Bogumił jeszcze się borykał z myślami, ale czuł, że to na nic. Gdyż w pięćdziesięciu sześciu latach przychodzi czas, że człowiek tak samo skory jest dać się uwieść nieobliczalnym szaleństwom jak w szesnastu. Miłość Część druga 1 W ciągu stycznia przestano mówić w Kalińcu o zaufaniu rządu do społeczeństwa. To hasło przeminęło, a minister, który je rzucił, popadł w niełaskę. Interesowano się natomiast próbą zamachu na cara w czasie święta Jordanu oraz masakrą bezbronnych tłumów przed Zimowym Pałacem w Petersburgu. "Między cesarzem a poddanymi mu narodami rozlało się morze krwi" - powtarzano w Rosji, w Warszawie, we świecie i powtarzano to również w Kalińcu. Rewolucja już nie groziła z daleka, już stała za progiem i pewnego dnia Julka przyniosła z targu wiadomość, że mają być rozruchy. - Może trzeba by wszystkiego więcej kupić? - pytała panią Barbarę - bo jak się zacznie ten sztrajk, to pewno zamkną sklepy. Ale pani Barbara spodziewała się od rewolucji samego tylko dobrego i nie chciała gromadzić zapasów na dnie, w które inni będą nie już chlebem, ale życiem nawet własnym szafować. - Po co mam kupować? - mówiła. - Żeby mi się wszystko psuło, kiedy tam niejeden może nie będzie miał co włożyć do gęby? Mąkę i kaszę jeszcze mam, to z głodu nie pomrzemy, a zresztą co będzie, to będzie. I snuła różnego rodzaju przewidywania dotyczące najbliższej przyszłości, dzieląc się nimi głównie z Julką, gdyż dzieci zajęte były swoim. Agnieszka po powrocie ze świąt wyrzucała sobie często, że swoim zachowaniem się skłopotała, a nawet poróżniła rodziców. Doprowadzać kogoś do rozpaczy nie było zgodne z jej usposobieniem. Zaś w danym wypadku poczucie winy wobec rodziców dokuczało Agnieszce tym silniej, że choć przebywanie w gimnazjum uważała za dramat, w gruncie rzeczy nie chciała się jeszcze z tego dramatu wycofać. Walka i opór w stosunkach z ludźmi przychodziły jej z trudnością, ale pozostać sobą, gdy nas chcą nagiąć ku czemuś obcemu, stanowiło próbę sił ducha, która ją podniecała. Nie przypuszczając, żeby rodzice mogli w pełni tę stronę rzeczy zrozumieć, napomknęła im jednak coś w tym rodzaju, a tak sprawa jej odebrania z gimnazjum rozeszła się na razie po kościach. Agnieszka zbliżyła się teraz nieco bardziej z gimnazjalnymi koleżankami, z których jedna, niejaka Władka Dunin, wciągnęła ją do tajnego patriotycznego kółka. Agnieszka, spragniona zawsze ściślejszego zespolenia się ze środowiskiem, śród którego przypadło jej żyć, uznała ten późny dowód zaufania koleżanek za wyróżnienie, a nawet niemal za łaskę. Co prawda, pierwsze zebranie owego tajnego kółka rozczarowało ją. Dziewczęta uczyły się tam historii Polski z popularnego, marnego podręcznika i czytały utwory literatury, które ona znała na pamięć. To było nudne, ale okazało się pod pewnym względem i nęcące. Agnieszka poczuła, że może byłoby tu dla niej coś do zrobienia, do zapoczątkowania. Czemuż by ona, choć ostatnia z wtajemniczonych, nie miała się pokusić o tchnięcie nowego ducha w pracę kółka - majaczyła. Jak to zwykle bywa, już i w tym wieku, że chce się i kroczyć w szeregu, związanym wspólnymi dążeniami, i odznaczyć się jako ktoś jedyny, niezastąpiony. Postanowiła przynieść na następne zebranie utwory Wyspiańskiego, z którymi zapoznała się na pobieranych prywatnie u panny Żmijewiczówny lekcjach literatury. Przeczyta je, omówi, wzbudzi dla nich entuzjazm. Lecz nim doszło do następnego zebrania, ta sama Władka Dunin, która wprowadziła Niechcicównę do kółka, szepnęła jej pewnego ranka przed samymi lekcjami: - Nie wyjmuj książek z troków. Robimy dzisiaj koniec z budą. No, tak - objaśniła widząc zdziwione spojrzenie Agnieszki. - Postanowiliśmy zastrajkować. Zobaczysz. Lekcje nie dobędą do końca. Agnieszka słuchała zmieszana. Nie postanowiono tego na kółku. Istniało więc jakieś inne tajne porozumienie, do którego nie była dopuszczona. Wstydziła się wspomniawszy swe nie na miejscu i nie na czasie marzenia o roli, jaką chciała odegrać. No, ale w każdym razie została jeszcze zawczasu powiadomiona o tym, co się ma stać. Więc nie była tak całkiem na boku, to ją cieszyło. Lekcje się zaczęły od francuskiego. W klasie panowała martwa i senna cisza, którą wzmagał jeszcze głos wydających zadane ćwiczenia uczennic. Agnieszka siedziała nie mogąc skupić uwagi, z sercem ostro bijącym, z ręką na ściągniętych w paski książkach niby na broni gotowej do użycia. Pauza przetoczyła się gnuśnie i bez wydarzeń. Do klasy wszedł teraz nauczyciel rosyjskiego, ogromny, tłusty blondyn. Stanął, jak miał w zwyczaju, koło katedry i, założywszy krótkie ręce za plecy, wywołał jedną z panien. Gdy wątła, blada dziewczyna w mocno wytartej sukni zaczęła nieśmiało czytać zadany tekst Karamzina, potężny grubas osadził się nieco w sobie i, zadarłszy do góry krwistą głowę, nastawił ucha, a wzrok utkwił w ścianę ponad ławkami. Niebawem podniósł głowę jeszcze wyżej, zmarszczył drobniutko czoło i patrzył w sufit, mrugając prędko mętnymi, łzawymi oczyma z białą rzęsą, jakby z trudem zmuszał się do słuchania czegoś, co mu sprawia dotkliwą przykrość. Kiedy czytanie dobiegło końca, nie zwrócił, a jakby przerzucił tłustą głowę w stronę wylęknionej gimnazistki i zamknąwszy oczy rzekł po cichutku: - A wy, gaspaża Swiontek, izwoltie połuczsze czitat'. Udaren'iszka to u was uch kak skwierny. Nu, saditieś - dodał z łagodną, złowrogą pieszczotliwością. - Budiet s was. Razskazywat' nie stoit. Schylił się nad dziennikiem, a dziewczęta wyciągnęły szyje usiłując z ruchu ręki rozpoznać stawiany stopień. Rozpoznały dwójkę. Następną wywołaną była jedna z Rosjanek. Stroiła kuszące miny do nauczyciela, a on wdzięczył się okazując zadowolenie w sposób, który Agnieszka określiła po cichu słowami: "merda ogonem". Sztywna dama klasowa, ze swą twarzą niezdolną do wyrażania jakichkolwiek uczuć, siedziała nieruchomo, wpatrzona we wszystkie naraz uczennice. Raptem w głębi gmachu huknęły drzwi budząc echo w sąsiadującej sali rekreacyjnej. Zarazem dała się słyszeć niewyraźna wrzawa, mnóstwo kroków biegło po schodach, jakby przedwcześnie zaczynała się pauza. W mgnienie potem wszystko wypadło tak nagle ze zwykłego porządku rzeczy, jak nagle jawa przeobraża się w sen. Drzwi klasy otwarły się gwałtownie i czy pchnięte, czy z rozmachu, zatrzasnęły się z powrotem. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i potężny, zbiorowy krzyk. Dziewczęta zerwały się z ławek. Nauczyciel spąsowiał i ni stąd, ni zowąd usiadł na stopniach katedry. Dama klasowa stała przy swym stoliku i powtarzała: - Nie bezpakojtieś, gaspada. Nie bezpakojtieś! Ktoś krzyknął cienkim głosem: - Spasajtieś! radi Boga! Nas ubjut! - Ktoś płakał histerycznie. Po chwili Agnieszka uczuła, że jest już w sali, naciskana ze wszystkich stron przez tłum chłopaków w szarych szynelach i zesuniętych z czoła czapkach. Zdyszani miotali się i krzyczeli: - Precz z moskiewską szkołą! Preecz! - Preecz! Agnieszka słyszała to już nie uszami, w których coś tylko cienko bzyczało, a całą sobą. Zdaje się, że sama też krzyczała, ale nie słyszała i swojego głosu, czuła tylko wysiłek w piersiach i suchość w otwartych ustach. Na ulicy spostrzegła, że nie ma kapelusza ani pasków z książkami. Jednak płaszczyk miała na sobie, ale kiedy go włożyła, z tego już nie mogła sobie zdać sprawy. Przystanąwszy na chwilę, uczuła zimne i ciężkie, choć bezbolesne uderzenie w głowę, coś mokrego ściekło jej po twarzy. To z dachu kapało. Była odwilż i zewsząd spływały strugi wody złocąc się w słońcu. Blask mokrej, pachnącej roztopami pogody ćmił oczy. Rozejrzała się, ale nie zobaczyła już koło siebie nikogo znajomego. Same obce postacie uczniów i dziewcząt biegły pędem, potykając się i wciąż krzycząc. Błoto prysnęło jej na rękę. Ktoś zawołał tuż nad jej uchem: - ...Nie! Do realnej szkoły! Minął ją wyrostek z czapką w rękach, od której usiłował oderwać metalowe litery gimnazjalne. Zwolnił biegu, potrącono go, upuścił czapkę i, podjąwszy ją zbłoconą z ziemi, popędził z krzykiem dalej. - Prędzej, prędzej! - usłyszała koło siebie znajomy głos. Władka Dunin chwyciła ją za rękę. - Prędzej! - wołała. - Wojsko idzie! Agnieszka pomknęła za nią krzycząc. W końcu zabrakło jej tchu. Przystanęła i odskoczyła spod konia dorożkarskiego, który spłoszył się i stawał dęba. Dorożkarz usiłował go poskromić i zjechać w boczną ulicę. Agnieszka obejrzała się i zobaczyła za sobą już nie młodzież, ale tłum burych postaci, nad którym zwijała się i rozwijała nieduża czerwona chorągiew. Tłum śpiewał: Nasz sztandar płynie ponad trony, niesie on zemsty grom, ludu gniew... Puściła się znów pędem, żeby dogonić swoich. Po chwili w oczach jej błysnęła rzeka, pod stopami zatętnił żelazny most. Przebyli już prawie całe miasto i znaleźli się na obszernym placu przed nowym gmachem szkoły realnej. Agnieszka otarła się o babę z koszem w ręku, która krzyknęła: - Panienko, panienko! Co to takiego się stało? Większość młodzieży wdarła się już do wnętrza gmachu. Agnieszka podbiegła ku parterowemu oknu, za którym była klasa Tomaszka. W tejże chwili okno otwarło się, wyskoczył przez nie rosły uczeń z szynelem i czapką pod pachą, zderzył się z Agnieszką, wrzasnął jej prosto w twarz: - Niech żyje polska szkoła! - i pobiegł przed siebie. Agnieszka zajrzała do klasy, w której kotłowali się przestraszeni malcy. Zobaczyła bladego, bliskiego płaczu Tomaszka. - Tomaszek! - zawołała. - Nie bój się! Chodź! Podbiegł i wyciągnął do niej ręce. - Tam biją! - wołał. - Co się stało?! Tam biją! - Głupi. Nikogo nie biją! Ubieraj się i chodź! Będziemy mieli polską szkołę! Śpiesz się, bo mamusia pewno już o nas niespokojna. Gdy niebawem szli oboje ku Raciborskiemu Przedmieściu, tłum cichł już i rozpraszał się. Naprzeciwko siebie ujrzeli natomiast jadący pomału oddział dragonów. To ich nieco stropiło, tak że przestali rozmawiać. Dragoni jechali stępa, rozglądając się. Pod jednym koń się kręcił, przysiadał na zadzie i nie chciał się utrzymać w szeregu. Żołnierz klął, klepał go i ściągał cugle. Wiadomość o wybuchu strajku szkolnego rozniosła się po mieście z błyskawiczną szybkością i Michalina Ostrzeńska dała o tym natychmiast znać na Raciborskie Przedmieście przez Bazylego ze sklepu. Pani Barbara chodziła po mieszkaniu tam i z powrotem, wyglądając przez okna, niepewna, co robić? Czy czekać, czy iść po dzieci? Ale gdzie ich ma szukać? Na szczęście dzieci nie dały na siebie długo czekać. Usłyszawszy je w przedpokoju, natychmiast uspokoiła się i wyszła im naprzeciw. - No - spytała ochoczo, jakby wracały z majówki: - I cóż? - Mamusiu... Nie ma już... nie ma już... - Agnieszka nie mogła nic więcej powiedzieć. Płacząc i całując się padły sobie z matką w objęcia. Niebawem, naopowiadawszy się o przeżytych wzruszeniach i wypiwszy herbatę, pojechali wszyscy troje do pani Wenordenowej po Emilkę. Pani Barbara drżała o nią, gdyż dla tego dziecka bała się takich nawet niebezpieczeństw, które mogły grozić jedynie innym. Na mieście było spokojnie. 2 Bogumił, dowiedziawszy się o strajku szkolnym i o rozruchach w mieście, kazał naładować kosz zapasów spiżarnianych i, nie czekając niedzieli, pojechał do Kalińca. Po drodze wyrzucał sobie zgnębiony, że nie był u rodziny w ciągu całego stycznia, dokuczało mu niedorzeczne poczucie, jakoby jego postępowanie na wsi miało związek z wybuchem zaburzeń. Był niespokojny i dziwił się zarazem, bo prędzej nie wiem czego by się spodziewał niż tego, że rewolucja w Kalińcu zacznie się jakby od jego dzieci. Dopiero gdy, wjechawszy do miasta, zobaczył, że sklepy są otwarte, a na ulicach panuje ruch jak zwykle - poczuł się lepiej na duchu. Zaś wstępując na schody był już całkiem spokojny, o wiele pewniejszy siebie niż na przykład w zeszłym roku w czasie sprawy z Ksawunią. Był nawet jakby szczególnie wszystkiemu rad, a do rodziny tak serdecznie usposobiony, jak nie był dawno. - Nie czynię chyba nic złego - myślał - kiedy odczuwam taki spokój. - Cóż, czy bardzoście się poprzelękali? - pytał witając się. - Nic podobnego! - wykrzyknęła pani Barbara. - Czegóż mielibyśmy się bać? Czy to my nie na swoim i nie o swoje się dopominamy? Kto inny drżeć tu będzie, mój drogi! - Przywiozłem zapasy - rzekł Bogumił widząc, że pani Barbara bada wnętrze koszyka - bo się bałem, że może nie macie co jeść. Ale właściwie to przyjechałem, żeby was zabrać. - Teraz, kiedy takie rzeczy się dzieją, mielibyśmy wyjeżdżać? - oburzyła się pani Barbara. Dzieci również tym razem wyjątkowo nie chciały skorzystać ze sposobności pojechania do Serbinowa. Słuchając ich bezładnych opowiadań o strajkach, pochodach i zbiegowiskach, rozbitych sklepach z monopolką, Bogumił chwilami jakby zaglądał do swego wnętrza lubując się panującą tam pogodą ducha. Może raz dokonane uczynki, dobre czy złe, dają zawsze takie poczucie, a może napór wypadków natury ogólnej osłabił ważność przeżyć osobistych? Jedno tylko widział teraz po sobie - nie czuł się w prawie do ostrego sądzenia nikogo i niczego. Prawdę mówiąc, nie podobało mu się to wystąpienie dzieci ze szkół. Co to takiego, żeby dzieci brały się do rzeczy, które nawet i dorosłych prowadzą na manowce. Ostrożnie wypowiedział coś w rodzaju takiego poglądu, na co pani Barbara rzekła: - Mój kochany, kiedy ci, co się powinni o coś starać i walczyć, siedzą z założonymi rękami, to w końcu zawsze drudzy muszą się za nich ruszać. Chociażby dzieci. Ja też tego nie pochwalam, ale cóż robić. - A Bolesław Krzywousty? - zauważyła Agnieszka. - Czy nie chodził na wojnę, kiedy miał dziewięć lat? A jak miał tyle co ja, to już był pasowany na rycerza. - Co my tam wiemy o tych zamierzchłych czasach - zaśmiał się Bogumił i nagle pomyślał, że Agnieszka nie potrzebowała właściwie szukać przykładu tak daleko, gdyż miała go przed sobą w jego własnej osobie. Wszak on sam jako nieletni poszedł się bić i cierpiał poniewierkę i rany. - A cóż ty, pasowany rycerzu, będziesz ze sobą teraz robić? - spytał zupełnie rozbrojony. - Ja? "Wracam na Liban, do mojego domu..." - zadeklamowała Agnieszka. Pani Barbara wyjaśniła, że u pani Wenordenowej zorganizowano już tajny kurs piątej klasy dla uczennic, które porzuciły gimnazjum. Pani Wenordenowa obiecała przyjąć Agnieszkę za połowę wpisu, a od wakacji, trudno, trzeba będzie wyprawić ją do Warszawy. Co do Tomaszka sprawa przedstawiała się prościej. W Kalińcu już dawno utworzyło się Towarzystwo mające założyć męską szkołę handlową. Pozwolenie, dzięki panu Ceglarskiemu, było dawno w Petersburgu uzyskane, ale Towarzystwo wegetowało, nie mogąc zebrać potrzebnych kapitałów. Strajk obudził je z drzemki. Potrzeba szkoły stała się dla wielu ojców palącą, odbyły się w tej sprawie dwa posiedzenia i zdobyto kredyty w miejscowych bankach. Już od Wielkanocy handlówka ma być prowizorycznie uruchomiona, zaś do tego czasu Tomaszek będzie się uczył z bardzo niedrogim korepetytorem, synem szewca, wynalezionym i narajonym przez Julkę. Zaczęli obliczać, ile to wszystko będzie musiało kosztować i jakie wydatki trzeba będzie ograniczyć, żeby podołać wymaganiom okoliczności. - W każdym razie dobędziemy już w mieście do lata - postanowiła pani Barbara - chyba żeby się wszystko miało przewrócić do góry nogami. Wszystko się do góry nogami nie przewróciło, ale zamęt w mieście trwał jeszcze jakiś czas. Nadeszły też wieści z Warszawy o zajściach przerastających wszystko, co się działo w Kalińcu, o wiecach, strzelaninach, zamknięciu uniwersytetu i szkół rządowych w całym kraju. Po ogłoszeniu stanu ochrony wzmocnionej zamieszki przycichły, ale życie nie wróciło już do dawnego ustalonego porządku. Robotnicy strajkowali prawie we wszystkich fabrykach, żądając podniesienia płac i skrócenia godzin pracy, a tak do bezrobocia przymusowego przyłączyło się dobrowolne. Wrzenie ogólnego niezadowolenia odpowiadało usposobieniu pani Barbary, gdyż czyniło ją mniej osamotnioną w jej ciągłym poczuciu nękającego ją samą braku czy też upośledzenia. Toteż każdego dnia wyczekiwała wiadomości o jakimś ruchu, a kiedy nic nie zaszło, czuła się zawiedziona i zniechęcona do życia. Pewnej niedzieli w marcu Niechcicowie znaleźli się oboje z Agnisią u Ostrzeńskich na podwieczorku urządzonym z powodu zamierzonego wyjazdu Janusza. Janusz po swojej przygodzie z kuchnią więzienną nie chciał już podejmować prywatnej praktyki w domu rodziców. Na założenie własnego gabinetu nie miał środków, a gdy matka i Anzelm chcieli mu to urządzić, odmówił niby przez dumę, a w gruncie rzeczy dlatego, że mu zawód lekarza zaczynał brzydnąć. Trzeba tu było ciągle myśleć o drugich, gdy on miał dosyć kłopotu z samym sobą. Postanowił tedy przenieść się do Warszawy, gdzie Anzelm zaofiarował mu posadę w biurze spółki, którą był świeżo założył i która miała na celu fabrykowanie mączki kostnej oraz przerobów z krwi bydlęcej. Z czasem, jak się to przedsiębiorstwo rozwinie - mówiono - Janusz będzie mógł w nim zostać lekarzem fabrycznym. - Janusz potakiwał, że tak, że o to mu właśnie idzie, jednak w gruncie rzeczy nikt w to serio nie wierzył. Główny pieniężny przedstawiciel nowego przedsiębiorstwa, poza tym właściciel małej huty szklanej w Pogórzu pod Kalińcem, niejaki pan Pawłowski, z którym Janusz miał nazajutrz wyjechać, znajdował się również w towarzystwie zebranym przy podwieczorku. Był to mocno okrągły jegomość o krótkich nogach, żwawy i energiczny. Bogumił Niechcic przyszedł do Ostrzeńskich raczej w interesie niż z ochoty. Chciał wziąć do Serbinowa partię bezrobotnych na wiosenne przerywki oraz pielonki i miał o tym pomówić z panią Stefanią Holszańską. Był już w różnych, powołanych do zajmowania się bezrobotnymi komitetach, ale zewsząd odsyłano go do rejentowej. Nie można jej było obejść, dosłownie trzymała rękę na wszystkim. I z nią jednak nie dało się od razu przystąpić do rzeczy, gdyż rozmowa toczyła się o zupełnie czym innym. Właściwie toczył ją pan Pawłowski. Niechcicowie zastali go rozprawiającego o konieczności rozpowszechnienia w społeczeństwie idei nabywania przerobów z krwi bydlęcej. Mówił, że obmyśla już z panem Anzelmem świetne reklamy, a także premiowanie szczególnie gorliwych nabywców. - Cała rzecz - twierdził - to umieć sobie stworzyć rynek zbytu. A ja to potrafię. Ja jestem do tego jedyny. Pan Pawłowski lubił, zdaje się, mówić tylko o przedmiocie swej bezpośredniej działalności, a właściwie działalności swoich pieniędzy. Ale pewność siebie, jaką mu dało powodzenie w interesach, czyniła go skłonnym do zabierania głosu także w sprawach ogólnych. Gdy zaczęto mówić o wybuchających wciąż strajkach, wygłosił natychmiast swój pogląd na tę sprawę. - To jest, panie, jedno wielkie złodziejstwo i bandytyzm. Figury spod ciemnej gwiazdy buntują ludzi, żeby ryby w mętnej wodzie łowić. Ja bym tych agitatorów i tych podżegaczy bez sumienia to siekł i siekł batami - mówił prędko i tak turkotał, jakby wszystkie jego słowa były naszpikowane gęsto literą "r. - Siekłbym i siekł - powtarzał wymawiając "siekrł". Publicznie bym siekł - zapewniał. - Wszyscy: rewolucja, rewolucja! Gdzie rewolucja? Co za rewolucja? Nikomu by się nie śniło, kiedy, przysięgam państwu, nikomu by się nie śniło o czymś podobnym. Już ja znam robotników! Spokojni ludzie! Chcą pracować! A my też nie ludożercy. Czy, proszę państwa, przemysłowiec może być wrogiem robotnika? Nie może! Z czego się składa fabryka? Z maszyny, prawda? Z robotnika? Z kapitału - wyliczał na krótkich, grubych palcach. - Czy ja nie dbam o maszynę? Czy ja nie dbam o kapitał? Dbam! A o robotnika miałbym nie dbać? Dbam! - krzyknął, aż pisnąwszy z wysiłku. - Tylko jak tak: pracujesz? Masz tu, synku, zapłatę, zaliczkę, wszystko. Nie chcesz robić? To fora ze dwora, moje uszanowanie państwu, i koniec. I robotnik tak samo rozumie. Niech mi państwo wierzą, tak samo, tylko że go agitatorzy bałamucą. Bez nich nic by, proszę państwa, nie było - bagatelizował wypadki, których sobie nie życzył. Ceglarski nie miał chęci sprzeczać się z tym jakby wciąż spoconym przedstawicielem swojej sfery. Ale gdy usłyszał go zaczynającego znowu turkotać, uczuł, że nie wytrzyma tego nerwowo, i rzekł swym niedonośnym, przyjemnym barytonem: - Agitator też by nic nie zrobił śród ludzi w dobrobycie, zadowolonych z losu. To są takie, zdawałoby się, oczywiste prawdy. Oczywiste prawdy. Pan dbasz o robotnika jako o swoją siłę pociągową, ale on chce, żeby o niego dbano jak o człowieka. Rewolucja jest chorobą wywołaną nadużyciami i jak wszelka choroba ma też objawy wstrętne, ale zarazem ostrzega nas... ostrzega nas. - Dobrze, proszę pana, dobrze, proszę pana - przerywał pan Pawłowski. - Dajmy na to, że robotnikom się może to i owo należy, ale kiedy gwałtami nic się nie zyska. Od rządu nic, bo co by to był za rząd, co by przed motłochem ustąpił, a od fabrykantów... chociaż między nami mówiąc, nie wiem, co by można z nas jeszcze wycisnąć, ale owszem, spokojnie można by jeszcze pogadać. Ale tak? Niee! Nikt sobie nie da we własnej fabryce w kaszę dmuchać. Ba, żeby to można tak nahałasować, narozbijać i dostać, co się chce! Toby każdy próbował. Ja też mam rozmaite potrzeby, a nie idę o to zaraz na noże. Ceglarski zdenerwował się. Brunatne znamię pod prawym okiem pociemniało mu, a policzek delikatnej, myślącej twarzy zaczynał drgać. - Wcale się nie rozumiemy, kochany panie. Rzecz nie w tym, czy gwałtami można doprowadzić do celu, czy nie. Jeżeli mówiłem, że rozumiem pojawienie się gwałtów, to nie znaczy, bym ich nie uważał za klęskę. Za klę-skę. - No więc się zgadzamy - zaturkotał z radością Pawłowski. - Szanowny pan, jako sam przemysłowiec, musi przyznać i wszyscy państwo muszą przyznać, że strajki są zbrodnią. - O, przepraszam - ośmieliła się zawołać pani Barbara nadając swemu głosowi niemal tubalne brzmienie. - Ja ich wcale nie uważam za zbrodnię. Za nieszczęście - tak. Ale nie za zbrodnię! Może i pan by strajkował, jakby tak jadł, tak żył, tak mieszkał jak oni. Janusz pochylił się do niej szepcząc: - Ciociu, nie warto go przekonywać. Przecież to gadająca kula bilardowa. - To prawda - rzekła głośno pani Barbara mierząc iskrzącym się wzrokiem przemysłowca. - A ty z nim jedziesz do Warszawy, z tą kulą bilardową - uśmiechnęła się żałośnie Agnieszka. - Dla chleba, panie, dla chleba - zanucił po cichu Janusz. Kula bilardowa usiłowała się tymczasem wytłumaczyć z postawionego strajkom zarzutu zbrodni. - Nie dobrze się wyraziłem? Za mocno? Więc powiedzmy, że strajki są rzeczą wysoce nieobywatelską. Tak? Teraz, kiedy są takie czasy, kiedy przemysłowi narodowemu grozi upadek, strajki są grzechem wobec społeczeństwa. Przyniosą wielkie straty ogółowi. Robotnik tego nie rozumie, bo jest ciemny, ale my musimy dbać za niego o pomyślność ogółu. Tak czy nie? Otóż, moim zdaniem, tak, moje uszanowanie państwu, i koniec. I my w interesie ogółu nie cofniemy się przed niczym, żeby strajki... Holszański, który już dawno niecierpliwił się, bębniąc palcami po stole, krzyknął: - To nadzwyczajne! Jakim prawem żąda pan od robotników idealizmu, który im nic nie przyniesie. Owszem, taki bezinteresowny idealizm jest jedynie prawdziwy, jedynie godny człowieka. Ale jak mogą żądać go ci, którym zaspokojenie troski obywatelskiej w postaci ruszenia fabryk przyniesie także, niechcący, wielkie prywatne zyski? Pan mówi: my nie cofniemy się przed niczym. To znaczy, przed użyciem wojska, represjami i tym podobnie. A gdyby tak wielki przemysł nie cofnął się przed podniesieniem płac? Uspokoił chęć służenia ogółowi obcięciem swoich dochodów? Fabryki zaraz pójdą! I ogół na tym nic nie straci. - Dochody? Jakie my mamy dochody? - rzucił się Pawłowski. - My mamy tylko koszty! Że też społeczeństwo nie może tego zrozumieć! Niech pan Ceglarski powie! On też jest przemysłowcem. U nas płace są wyższe niż w Rosji, a my musimy konkurować z przemysłem rosyjskim. Dla dobra kraju musimy z nim konkurować. Jak jeszcze podniesiemy płace - zginiemy! Ceglarski rozognił się. - Jako przemysłowiec muszę stwierdzić, kochany panie, że tak źle nie jest. Płace są wyższe, bo i koszty utrzymania są wyższe, gdyż jesteśmy dalej posunięci w rozwoju gospodarczym. Ale Rosja też będzie musiała teraz polepszyć warunki bytu robotników, a więc stosunek płac pozostanie ten sam. Ten sam. Zresztą - zniecierpliwił się - tu nie idzie tylko o zagadnienie gospodarcze, ale przede wszystkim o moralne. O zasadniczą przemianę stosunku człowieka do współbliźnich - zwrócił się w stronę pani Barbary i Janusza, jakby w nich tylko spodziewał się znaleźć jakie takie zrozumienie tych rzeczy. - I jeżeli przegra i rewolucja, i rząd, to dlatego, że nikt nie bierze pod uwagę jedynej mającej znaczenie rzeczy - zagadnienia moralnego. Żadna zmiana ustroju nie pomoże, jeżeli moralność... Holszański napadł na Ceglarskiego. - Moralność jest ściśle związana z ustrojem, bez zmian politycznych nie może być mowy o zmianie podstaw moralnych. Ceglarski odżegnał się od tej myśli odpychającym ruchem obu dłoni. - Ach, proszę pana, panie rejencie! Trzeba brać te rzeczy porównawczo. Nie było takiego ustroju, który by nie popełniał tych samych nadużyć, tych samych zbrodni co inne. Niech się pan tylko zagłębi w historię satrapów, w dzieje inkwizycji, a potem w nadużycia rewolucji francuskiej. Nie te, znane wszystkim, które usprawiedliwiała namiętność walki. Ale te późniejsze - te zdzierstwa, łupiestwa, oszustwa, chciwość, próżność jej przedstawicieli. Tylko tyle, że popełniała to większa ilość ludzi niż w ustrojach autokratycznych. Więc widać, że moralność opiera się na czym innym... Na czym innym... Na czym innym... Bogumił, który widział Ceglarskiego dopiero po raz drugi, schylił się do pani Barbary i zapytał po cichu: - Czy ten Ceglarski to się właściwie nazywa Braun? Bo ja myślałem, że on fabrykę Braunów kupił. Nie, Ceglarski był po prostu synem spolszczonego Niemca Brauna, po którym odziedziczył fabrykę włókienniczą: Hentzel i Braun. Ceglarska z domu była jego matka, córka bogatego białoskórnika, mieszczanina ożenionego z panną z wiejskiej, obywatelskiej rodziny Wężyków. Ludwik Braun przybrał nazwisko matki, którą podobno bardzo kochał. Dziwiono się temu, bo nazwisko było wulgarne, ale kto tam zrozumie ludzkie dziwactwa i sentymenty. Pani Barbara chciała jeszcze do tych objaśnień coś dodać, lecz zamilkła, bo spostrzegła, że młody przemysłowiec na nich patrzy. Patrzył, ale myślał nie o nich. Uprzytamniał sobie, że nie ma nic wspólnego z turkoczącym przedstawicielem wielkiego przemysłu. Nic w ogóle z większością ludzi swojej sfery. Wdał się był przed kilku laty w interesy z Anzelmem, a wprędce się okazało, że związani są ze sobą tylko mechanicznie. Ceglarski oddawał sprawiedliwość energii oraz pomysłowości starszego Ostrzeńskiego, jednak obcy mu był zupełnie ten doskonale wewnętrznie i zewnętrznie wykończony człowiek interesu nie zdający sobie sprawy ani z całokształtu zjawisk życia, ani z pobudek swoich czynów, zawsze zadowolony z tych, które sobie przypisywał. - Sto razy zazdroszczę takim ludziom - stwierdzał w myśli Ceglarski - i sto razy nie chciałbym być na ich miejscu. Nie, nie, moje uszanowanie państwu, i koniec - zadrwił słowami Pawłowskiego i poczuł się bezdomny, niby gość pośród życia, które pędził. Wtedy też zdał sobie sprawę, że patrzy na panią Barbarę, i uśmiechnął się do niej. Otoczony zazwyczaj ludźmi wspaniale zadowolonymi, czuł się dobrze w pobliżu tej nieradej sobie i życiu kobiety. Zaś ujrzawszy koło niej wdzięczną postać Janusza, pomyślał, czy też ten prześliczny chłopiec byłby go w stanie zrozumieć. Potakiwał często jego wywodom powtarzając od niechcenia: "tak, tak", ale prawdziwej rozmowy jakoś w dalszym ciągu nie można się było z nim dobić. Nie lubił się widocznie udzielać lub może nie było w nim nic do udzielenia drugim? Janusz i Agnieszka tymczasem komunikowali sobie ukradkowymi gestami i półsłówkami uwagi o rozmawiających, co ich w końcu tak rozbawiło, że poczerwienieli, pospuszczali nisko głowy i bali się spojrzeć na siebie, by nie wybuchnąć śmiechem. Wreszcie Agnieszka nie dała rady i, parsknąwszy w chusteczkę, wybiegła do dalszych ciemnych pokoi. Janusz pośpieszył za nią. Nikt nie zwrócił na to uwagi, gdyż rozmowa znowu zawrzała. Paniom Holszańskiej i Ostrzeńskiej udało się przerwać drażniącą mowność gościa z Pogórza i skierować sprawę na to, jak właściwie powinna się w obecnej ważnej chwili zachować Polska. - Polska - twierdził rejent - powinna być zawsze w pierwszym szeregu wszystkich walk o wolność i prawo. Z rozwagą, ale w pierwszym szeregu. - A może lepiej - zastanawiała się pani Michalina - byłoby czekać, aż się tam w Rosji wszystko wygotuje, a tu tylko organizować ludzi, którzy złapaliby stosowną chwilę... Bo to najważniejsze, żeby umieć złapać stosowną chwilę i wtedy wpływami osobistymi... - A, co znowu, moja kochana - gorączkował się rejent. - Co za wpływy osobiste. Jak my będziemy tylko czekać, to Moskale w stosownej chwili pokażą nam figę. Nie można chcieć wyciągać cudzymi rękami kasztanów z ognia. Tu rejent starł się na nowo z Ceglarskim o to, że jeśli ma już być rewolucja, to nie połowiczna, nie żadne "ostrzeżenie", "wskazówka" czy tam "bodziec", ale przewrót, jak się należy, który by przebudował Rosję na państwo konstytucyjne i demokratyczne. Rejent nie pochwalał nadużyć tłumu, ale wierzył, że się bez nich można obejść, o ile właśnie ludzie kulturalni, zamiast wahać się i mędrkować, staną na czele walki. (- Gdybym ja na przykład... - melancholizował czując, że się na to nigdy nie zdobędzie). Co do pewnych aktów zorganizowanego terroru pan Holszański był już bardziej niepewny, czy ma je chwalić, czy potępiać, gdyż niedawno rozmawiał z niejakim towarzyszem Sebastianem, bawiącym w Kalińcu młodym działaczem partii socjalistycznej, który przekonał go prawie, że akty terroru są jako środki walki z caratem nieuniknione. Pan Pawłowski, słuchając tych zadziwiających poglądów, zwiądł ostatecznie i siedział osowiały, z miną człowieka, który trafił między szalonych. Ceglarski tymczasem dowodził, że należy się przeciwstawić zarówno rządowi, jak dalszemu szerzeniu się rewolucji - za pomocą twórczej pracy oświatowej, społecznej i gospodarczej. Snuł projekty zakładania kooperatyw robotniczych i kursów oświatowych, wreszcie zeszedł na zaprzątającą go ostatnio sprawę regulacji Rośny. Wyjednał już był w Petersburgu solenną obietnicę pozwolenia na tego rodzaju przedsięwzięcie i można by wnet przystąpić do pracy. Rejent Holszański zaczął się zżymać i wołać: - Z uregulowaną rzeką życie może być tak samo nieznośne jak bez niej. Tu nie idzie o doraźne korzyści gospodarcze, nie o rzekę, drogi panie Ludwiku, ale o konstytuantę, o swobody i reformy, bez których, powtarzam, życie jest nie do zniesienia. - Każde życie - upierał się Ceglarski - trzeba znosić i każde cierpliwie ulepszać i przebudowywać. Nic nie wolno zostawiać odłogiem. Rozpoczęcie robót regulacyjnych między Kalińcem a Kurzą da możność zatrudnienia bezrobotnych. To chyba lepsze niż prosić gubernatorów o roboty publiczne w lasach rządowych, o zapomogi. Albo niż zakładanie sztucznych warsztatów zasilających swoimi wyrobami nieszczęsną wojnę. Nieszczęsną wojnę. - Ach, te zapomogi, ta pomoc rządowa - sarknęła pani Holszańska. - Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak to wygląda. Rządowi nasze warsztaty wcale nie są na rękę. Oni wolą mieć do czynienia z prywatnym przedsiębiorcą, od którego wzięliby tandetę, a pieniądze schowali do kieszeni. Bogumił skorzystał z obrotu rozmowy i omówił swój zamiar wzięcia do Serbinowa partii bezrobotnych. Rejentowa zaczęła go stawiać za przykład obecnym i nieobecnym. - To jest - mówiła - prawdziwie obywatelskie stanowisko. My o tym, panie Bogumile, napiszemy do Gazety Kalinieckiej, bo to zachęci innych. Bogumił zaczerwienił się. Nie lubił, kiedy mu chciano przypisywać intencje albo zasługi, do których się nie poczuwał. - To nie jest żadne obywatelskie stanowisko - zastrzegał się - tylko rzeczywiście robotnik sezonowy jest z powodu emigracji drogi. Trzeba go sprowadzać z daleka, płacić podróż. Mogę więc w taki sposób lepiej wyjść na swoje. Tak że niech pani o tym nic nie pisze, bardzo proszę. Powracał do tego kilkakrotnie i pani Holszańska nawet się zasępiła, jakby możność napisania artykułu w tej sprawie była głównym bodźcem jej zapału do projektów Niechcica. Janusz i Agnieszka, wyśmiawszy się do woli w ciemnym salonie, nabrali chęci do pozostania tam jeszcze. Trzymając się z całej siły za rękę, stali przy oknie w poczuciu, że mają sobie coś ważnego do powiedzenia. Agnieszka, coraz bardziej zmieszana, błądziła wzrokiem po zasypanym gwiazdami niebie. - Patrz, patrz - szepnęła raptem - gwiazda spadła. Może druga spadnie. Pomyśl sobie coś prędko. To się spełni. - Zdawało ci się. W marcu gwiazdy nie spadają. - Ale no, mówię ci! Pomyślże co!... - A co na przykład? Pomyśl ty za mnie. Zaśmiała się. - To musi być jakieś życzenie. Więc żeby co? - No... żebym żył. - Przecież żyjesz! Żebyś żył długo? - Nie. Krótko, ale żył. - Przecież żyjesz! Janusz! W jadalni odsunęło się jakieś krzesło i gwar przybrał na sile. Januszowi i Agnieszce wydało się, że ktoś idzie w ich stronę, i spłoszeni wrócili do towarzystwa. Rejent Holszański spojrzał na mijającą go zarumienioną Agnieszkę i nagle rozpromienił się. - Ależ to już nie Agnisia. To już panna Agnieszka - zawołał przychwyciwszy jej rękę, którą w przelocie pocałował. Ceglarski też wstał i, podszedłszy do Agnieszki, zaczął z nią się zalotnie przekomarzać. Był ciekaw tej dziewczynki, z którą jedną Janusz zdawał się lubić przestawać. Panowie zarzucili polityczne spory, ogarnięci weselem, jakie wzbudza widok rozkwitającej młodości. To nie uszło uwagi rejentowej. - Agnieszka wcześnie zaczyna się otaczać panami - rzekła z przekąsem. Wuj Daniel oderwał się od czarnej kawy, przy której razem z Bodziem zabawiał pana Pawłowskiego opowiadaniem szczegółów o klęsce rosyjskiej pod Mukdenem - i spojrzał ku Agnieszce. - A ona rzeczywiście na niebrzydką pannę wyrasta - rzekł przymrużywszy oko. - Taka jakaś gotycka twarzyczka sprzed czasów Rafaela. Pani Holszańska nigdy nie liczyła się ze zdaniem Daniela na tyle, żeby mu potakiwać czy przeczyć. Tym razem jednak oburzyła się półgłosem: - Ty chyba kpisz. Ona jest kompletnie brzydka. Wszyscy to mówią. Emilka, o, to będzie piękność. I zaczęła odwoływać męża do domu, zdjęta nagłym strachem o Pufcia, którego zostawili na tak długo samego. Pani Barbara też już się czuła zmęczona i zaczęła się zbierać ku wyjściu. Bogumił, odprowadziwszy pospołu z Januszem żonę i córkę, podwiózł następnie średniego Ostrzeńskiego do cukierni Kleszcza, po czym ruszył ku Serbinowu. W drodze myślał, jak mu pójdzie z bezrobotnymi i czy czasem te wszystkie rozruchy i strajki nie przeniosą się na wieś. 3 Niepokój co do bezrobotnych był słuszny, gdyż Bogumił się na nich zawiódł. Z początku brali się do pracy ochoczo, wnet jednak okazało się, że ją źle wytrzymują. Niektórzy pochorowali się od razu, ci z przejedzenia, owi ze schylania się i dźwigania. Innym brakło wytrzymałości ducha do tej nowej dla nich roboty. Bogumił, wdawszy się z nimi raz i drugi w rozmowę, dziwił się, że, łaknąc pracy, wszyscy prawie z wielkim przekąsem odzywali się o próbach dostarczenia im jakiego zajęcia. Najwięcej narzekali na komitet pomocy dla bezrobotnych i na warsztaty rządowe. - Każą szyć, każą bury robić - skarżył się jeden - mówią: w dzień się nauczysz. Ale przeciech nie szewcy, nie krawcy robotę potracili, tylko ludzie z fabryków. Ja jestem tkacz i ja żądam, niech puszczą warsztaty odpowiednie dla mojego fachu. Wtedy pierwszy polecę i będę robić. - Ba, no toć są, co i swojego fachu nie lubieją - dodawał inny, którego Bogumił leczył na biegunkę - ale jak go kto lubi, to go ta robota, co do niej serce ma, nad wszelkie nieba, światy podnosi. A jak nie w swojej robi, to się samemu sobie widzi niezdarzony, a w oczach ludzkich uniżony, czyste pośmiewisko. Bogumił pytał, czemu wobec tego zgodzili się przyjść na wieś. - Ba - tłumaczyli - toć tu między obcymi nie taki wstyd imać się czegoniebądź, a po drugie, za bardzo już ta bieda przycisła. Nasłuchawszy się takich rzeczy Niechcic mówił potem do żony w Kalińcu: - Przecież ja wiele razy widziałem, jak robotnicy sami rzucali swój fach i brali się do czego innego, i nie ganili sobie takiej zmiany. - Właśnie w tym rzecz, że sami - odpowiadała pani Barbara. - Człowiek lubi swobodę. I ty to kiedyś mówiłeś, jak odeszła od nas ta niańka, Józia. - Mówiłem? - Bogumił, jak zwykle, nie pamiętał. - Swoboda - przyznał jednak - jest rzecz konieczna, ale co mi to za swoboda tak się z jednym związać, że jak się warunki zmienią, to, już zdechł pies. Podług mnie swoboda - to jest mieć przy każdej robocie pogodną myśl każdą i chcieć, i starać się zrobić jak trzeba. - Ja to nazywam przystosowaniem się do byle czego, zatraceniem wszelkiej ambicji - osądziła pani Barbara. Bogumił umilkł, zaczerwienił się i zamyślił. Owszem, bywa takie przystosowanie się, godzenie na cokolwiek czy w robocie, czy w postępowaniu, kiedy człowiek jakby zrzeka się wszelkiej myśli, że może być warty czego lepszego. Albo kiedy, na odwrót, gotów na jakąkolwiek służbę dla swojego interesu. (Tu Katelba stanął mu znienacka w pamięci). Ale jest inne przystosowanie, kiedy człowiek jakby doszukuje się w każdym swoim losie, w każdej robocie czegoś dobrego; schodzi niby w jej głąb i tam znajduje te nici, co ją łączą ze wszystkim, o czym dusza zamarzy. Po dobre schodzi w głąb, a znów nad złe i marność takiego niemiłego losu podnosi się, ulata niby w górę. Coś w tym rodzaju majaczyło mu się w postaci różnego rodzaju obrazów z własnego życia, lecz nie umiał powiązać tego w słowa. Aż się tym zmartwił, bo mu przyszło do głowy, że jakby umiał się wypowiadać, to Basia inaczej by na niego patrzyła i lepiej by się ze sobą rozumieli. A dziwna rzecz, tego duchowego porozumienia pragnął teraz więcej niż kiedy. Zagościła w nim tymi czasy jakby przewrotność, która sprawiała, że kiedy byli z żoną chociaż myślami blisko, to czuł więcej prawa do tego, co się z nim i z Felicją działo. Ale mimo chęci nie mógł wysnuć z siebie w całości tego, co myślał, rzekł tylko: - Wiem ja, że naprawdę można w życiu lubić tylko jedno zajęcie. Toć i ja od dziecka miałem tęsknotę do roli. Ale wytrzymać musiałem cierpliwie niejedno, nim się do tego dowlokłem. Zresztą po pewnym czasie Bogumił przekonał się, że bezrobotni, choć tak chorobliwie drażliwi w sprawie wyboru pracy, wytrzymali poza tym niemało gorzkich rzeczy, którym ludzie i ludzkie urządzenia zdawały się być winne. A najcięższe jest znosić zło od ludzi. Na dopusty losu los też zsyła człowiekowi tajemne swoje siły, dużo pomagające przetrwać. Bezrobotni mieszkali w izbie, gdzie Niechcic trzymał zazwyczaj bandosów. Serbinowscy ludzie, którzy byli nauczeni przychodzić przed tę izbę na tańce, żeby się ze swoją bracią, z dalekich wsi przybyłą, nagadać - na ludzi z miasta zrazu się trochę boczyli, wyśmiewali ich, trzymali się z daleka. Lecz wiosna, co ciągnie człowieka do człowieka, a i ciekawość - zrobiły swoje. Pierwsze zaczęły się stowarzyszać serbinowskie dziewuchy z kalinieckimi chłopakami; wspólna robota w polu pobratała i starszych. Skrzypce i harmonia zaczęły znów co wieczór grać na izbie bandosów, a miastowi hasali z serbinowiakami, na ile im pozwalały zwątlone siły. Felicja przychodziła nierzadko na to granie, a potem opowiadała Bogumiłowi o niewesołym bycie miejskich biedaków. Chętnych do skarżenia się na swe życie nie było wielu, lecz Felicja tak ich usposabiała, że się rozgadywali. - Jakie to życie jest, że go nikt pojąć nie może - mówiła potem Felicja do Niechcica, wglądnąwszy w te ciężkie sprawy. - Choć człowiek do życia zrodzony, to nic go nie rozumie. Bo żeby to czego złego szukali i nie mogli dostać, no to jeszcze. Ale oni dobrego szukają, pożytek chcą przynosić... Stara Żarnecka natomiast, której się polepszyło, tak że wstała i pomału robiła swoje, nie miała życzliwości dla gadania miejskich przybyszów. - Toć to wszystko nicpote - mówiła. - Może i ja nicpote, ale czy ich kto zna? Gdzie oni roboty szukają! Im tylko do góry brzuchem leżeć a ozorami mleć. A jak zarobią, to wódki każą sobie nawieźć - popiją się i o świecie nie wiedzą, i chory, mówią, chory. Może on i chory, ale kto go tam wie. - Toć i wy tak potraficie. I popić, i poleżeć - ujmowała się Felicja. - Nie gadaj byle czego, jak nie rozumiesz - gniewała się Żarnecka. - Że ja się czasem położę, tom ja stara, lata swoje mam. I mnie płaneta nachodzi. Nie bójcie się, ja piśmienna, co wiem, to wiem. Są takie książki, gdzie pisze, że jak płaneta człowieka najdzie, to nie ma na niego rady, tylko w śpiku musi mu przejść, bo jakby nie usnął, to go ta płaneta udusi. Nie było prawdą, żeby bezrobotni przepijali, co zarobili, choć zdarzało się, że który czasem zaglądnął do kieliszka. Na ogół jednak mieli oni co innego na myśli, to mianowicie, co się działo na świecie, o czym wiadomości przychodziły z Kalińca. Rozmawiali o strajkach, których zrazu pojąć nie mogli, gdyż każdy mający pracę zdawał im się szczęśliwy, godny zazdrości. Ale pomału nabierali przekonania, że ci, co dobrowolnie robotę porzucali, starają się też i o ich los, o to, żeby nie było na przyszłość robotnika bez pracy, bez jutra. I coraz częściej z izby bandosów, zamiast śpiewów do tańca, rozlegała się pieśń: My nowe życie stworzym sami i nowy zaprowadzim ład. A z tego, jak śpiewali, odgrażali się i pomstowali, można było myśleć, że im o Bóg wie nie co chodzi, a im szło o tak mało. O to, żeby mieć czyste mieszkanie, parę groszy w zapasie, niegłodne dzieci i zawsze pewność roboty. Więcej nie widzieli przed sobą, może kiedyś zobaczą, jak im tej troszki świat przestanie gwałtem i zbrojnie odmawiać. Bogumił słuchał pieśni, którym wtórowały chóry żab i wiosenne szczebioty ptaków, i myślał, żeby mu to wszystko jednak strajku nie sprowadziło. Bo współczucie współczuciem, ale tego by już nie chciał. A tymczasem, spotykając się w mieście z tym i z owym, wiedział, że i na wsiach zaczyna się już ruch. Odganiał od siebie te słuchy, pocieszał się, że przeszedł mobilizację i tę historię z dziećmi, może go reszta ominie. Jednak swoją drogą przemyślał, w jaki sposób dałoby się złemu zapobiec. Chciał nawet jechać do Woynarowskiego, a może i paru innych sąsiadów zebrać, żeby się z nimi naradzić, czy ludziom zasług i ordynarii nie podnieść. Jakby obywatele to i owo postanowili, to Daleniecki też by się chyba nie opierał. Coś niecoś dałoby się niewielkim kosztem zrobić, a jeśli o niego idzie, to mógłby wreszcie te czworaki przebudować, do której myśli znów uparcie powracał. Lecz wiosenne roboty sprawiały, że odkładał ciągle projekt sąsiedzkiej narady. - No - myślał - żniwa się może przetrzyma, po żniwach łatwiej będzie o pieniądz, a jak jesień będzie ciepła, to i budować jeszcze by można zacząć. W maju musiał jednak częściowo zlikwidować bezrobotnych, gdyż i tak zwalniali się pod byle pozorem, jak tylko uśmiechnęła się któremu nadzieja, że dostanie robotę w mieście. Wielu przy tym wciąż chorowało i tylko paru, wydobrzawszy na powietrzu, pracowało na zabój. Bogumił miał kłopot, bo trzeba było co duch sprowadzać z daleka innych ludzi, a czas był już mocno spóźniony. Dostał ich jednak, zaś pozostali z bezrobotnych przystali do nowej umowy na żniwa i na kopaczki. Bogumił musiał nadto w tym gorącym czasie sam wszystkiemu w majątku sprostać, gdyż pod Olczakiem wierzchowiec się postraszył, poniósł go i zrzucił tak nieszczęśliwie, że go dobry kęs drogi wlókł za sobą po polach z jedną nogą w strzemieniu. Znaleziono go bez przytomności, szpetnie potłuczonego i zranionego na twarzy, tak że trzeba go było odwieźć do miasta do szpitala. Olczak źle jeździł konno, a upierał się przy tym. Dobrze choć, że pierwszy włódarz, Mikołajczyk, i drugi, będący mu do pomocy, dobrze obeznani z każdą robotą, starali się za siebie i za niego. Kiedy Bogumił uporał się z tym wszystkim i rozejrzał dokoła, spostrzegł, że między ludźmi wre. Sprawy zaszły dalej, niż się spodziewał. Po czworakach krążyły już podobno odezwy nawołujące bodaj że chyba do strajku. Żeby się ordynariusze sami z siebie bardzo do tego kwapili, tego nie można było powiedzieć. Wiosna dawała każdemu dość roboty, mieli też niemało swoich domowych frasunków, na które w odezwach i namowach, docierających do wsi, nie było wskazane żadnej dobrej ani prędkiej rady; musieli się z tym swoim rozumem i sumieniem borykać. Stacha Łuczaków żyła jakiś czas czekaniem na listy od Jędrzeja, który zrazu pisywał i do niej, i do starych Klimeckich, potem przestał, a wiosną przyszedł od niego list aż z Japonii, z niewoli. U Klimeckich była radość; że już syn życia choć nie postrada, lecz Łuczakowie wzdychali, bo ich Stasia nie tak sobie znów poczynała, jak chcieli. Do czworaków przybył w kwietniu Wawrzon Cierniak, starszy syn polowego, który dwa lata robił w Prusach przy dobywaniu węgla. Teraz wrócił w kapeluszu, w marynarce, przy zegarku ze złotą dewizką. Między dziewuchami zawrzało, a Stasia pierwsza bodaj głowę dla niego straciła. - Gdziem ja też oczy miała - czyniła sobie całkiem jawnie wyrzuty - żem na drugich patrzyła, kiedy ładniejszy od Wawrzona nie chodzi po tym świecie. Łuczakowie jak wprzód kiedyś nieradzi byli, gdy Stasia w swej miłości do Adama nie chciała się odmienić, i parli ją do Tyżyka, tak teraz, na odwrót, wymawiali jej, że przy Jędrzeju nie mogła wytrwać. Lecz Jędrzej był daleko, i kiedy on tam wróci, zaś Wawrzon z każdym dniem się bliżej pomykał i gdy zakwitły czeremchy i bezki stanęły w pąkach, już ci dwoje ni dniem, ni nocą nie mogli bez siebie wytrzymać. Klimecka drwiła, że patrzcie, ludzie, co to Stasia za narzeczona, pewno sobie wnet z drugim dobytku przysporzy, ale nie w komorze, tylko u siebie pod fartuszkiem. Łuczaczkę krew zalewała i już ani dbając, za kim słuszność, z samej złości z Klimecką się wadziła; a tak piekło się przez tę miłość zrobiło... Ledwo zaś te sprawki przycichły, gwałt się podniósł o starą Witkową Ciechanichę, matkę dworskiego stróża. Siedziała ona nie u stróża, ale u córki, którą miała niebiednie wydaną za mąż za niejakiego Grzegorka, posiadającego jeszcze z działów przy uwłaszczaniu pół chałupy i ze ćwierć morgi gruntu. Drugie pół chałupy było dworskie, ale na swojej stronie Grzegorkowie byli panami, jeśli nie nad kim, to nad starą macierzą. Nie byli dla Witkowej dobrzy, mocno kazali jej robić w domu i na pańskim, na które sami także chodzili. Starucha zwijała się, jak mogła, dniem na polu czy też we dworze u prania, rankami i w obiad bawiła wnuczki i dopatrywała córczynego gospodarstwa, wieczorami chodziła na Stary Serbinów, gdzie u Mielzackich to darła pierze, to posłużyła w sklepie. Dostawała za to jajka, słoninę i odpadki od wędlin i tym żyła, gdyż u Grzegorków było sześcioro dzieci, matkę od miski prawie że odganiali. Witkową można było i późno w noc zobaczyć to kopiącą przy księżycu kartofle u córki, to wracającą z roboty ze wsi, a i rano ją też pierwszą słychać było na długo przede dniem, jak ciągnęła wodę ze studni, rąbała drewka lub oprzątała świnie. Po żniwach zbierała prócz tego kłoski, chodziła za tym aż do drugich majątków, jednej godziny życia nie spędziła na wypoczynku. I nawet bardzo nie narzekała, zawsze jeszcze znajdowała dość takich, nad którymi się litowała, że gorzej są nieszczęśliwi. Ludzie się z Witkowej po trosze naśmiewali, że chodzi taka wysoka i koścista, w obszarpanych łachach, jak śmierć albo zaraza; na zaschłej twarzy tylko się w tych gnatach czarne oczy żywym ogniem paliły. Naśmiewali się, ale tak nie było, żeby w niej zasługi spracowanego żywota nie widzieli, ten i ów pozdrowił ją, a kto mógł, to i wspomógł. Tylko w domu słowa dobrego nie usłyszała. Grzegorkowa przeklinała matkę na czym świat stoi, że jej posagu nie dała, a kąty w domu zawala. Zięć był lepszy, lecz prędki; jak go żonine gadanie podbechtało, to i bił starą. Ludziom te rzeczy były wiadome, nuże więc pomstować, że Pan Bóg skarze Grzegorków za takie poniewieranie matki. A choć niejeden miał ciężki los własnych rodzicieli na sumieniu, przecie każdemu się zdawało, że on by do takiego poterania starości nie dopuścił. Namawiano Witkową, żeby się przeniosła do syna, stróża, ale jej żal było Grzegorkowych dzieci, z których najmłodsza dziewczynka lubiła babkę. Zresztą u stróżów była bieda, mieli sami dosyć drobiazgu i tak się bali, żeby się matka do nich nie sprowadziła, że jak przyszła czasem, to twardli na kamień, na żelazo, ani do niej nie zagadali. Stróżowi Ciechanowi serce się może krwawiło, żałował matki, ale i jego strach brał, żeby nie musieli jej żywić. Zaś jego baba, jak bywa z kobietami, tylko swoje dzieci miała na myśli, żeby dla nich nastarczyć, a reszta wszyscy byli dla niej jakby nie ludzie. Żeby jeszcze nadzieja, że Witkowa zarobi, jak dotąd zarabiała, to co innego, ale ona zaczynała tej wiosny siły tracić, nawet już leżała parę tygodni, bo jej nogi popuchły. Witkowa się też do syna nie wpraszała, wszak i dziedzictwa nie miała żadnego, co by jej ceny przydawało, tylko jedną pierzynę, a tę już obiecała najmłodszej Grzegorkównie na wiano. Tak więc wiodła swe życie, rwąc się do pomagania, do wyręczania, do zarobku, żeby za tę wielką winę niepotrzebnego żywota płacić i płacić. Nie mogła się tylko wydziwić i wymartwić, że ta jej robota coraz lichsza, że się jej ręce i kości ruszają tego roku niby cudze. Ludzie też uważali, że i rozum jej się jakby krzyneczkę popsuł, może od tego, że ją Grzegorek raz w głowę, bijąc, kopnął, a może i ze starości. Czasy jej się na przykład pomieszały, że nie wiedziała, co było wczoraj, a co dawnymi laty. Zaczęła też sobie, czego z nią nigdy nie bywało, nielitościwe serce córki przykrzyć i nieraz, siadłszy przy drodze, wołała głośno przed siebie: - Bodajem jej była nie rodziła, bodajem ją była świniom na pożarcie rzuciła, jak się ulęgła! A i bez tego wzbierało w niej sporo żalów nie tylko do dzieci, lecz do wszystkiego na świecie. Wywlekała jedno za drugim, co jej kiedy źle poszło, a strapienia sprzed wielu miesięcy bolały ją niby dzisiaj doznane. Tak dnia pewnego jesień jej się z wiosną zeszła i stara popłakiwała, że po żniwach na darmo za kłoskami chodziła. - Chodziłam, chodziłam - biadała - gówno znalazłam i z próżną płachtą żem się do dom wróciła. Tak już ten Niechcic wygrabił, że do cna. Przódzi to ludzie nie byli takie chytre. To on ni mo w stodołach pełno? To nie móg tego kłoska la mnie ostawić? Z ludzi jedni się śmieli słuchając. - Toć, matko - mówili - chyba wam się to kaj gdzie indziej zdarzyło, bo z naszego pola toście dobry snopek tamtego roku przynieśli. I co ta macie łońskie śniegi wspominać. Czasy jednak sprzyjały temu, żeby się taka rzecz nie byle czym, a wielką krzywdą zdawała, i drudzy przytakiwali Witkowej. - Prawda, prawda, że panowie po dworach okropnie się chytre zrobili. Ale przyjdzie pora, że wszystkie będą porównane. Góry się z dołami porównają, a ludzie z ludźmi. Jeszcze i on sam Niechcic za kłoskami będzie po polu chodził. Tak tedy różne powszednie bolączki zaczęły się jednakże przeplatać z tymi zapowiedziami, które nadchodziły ze świata. I w końcu o czym ludzie nie zagadali, wszystko im się ku temu obracało, że po stronach naród się rusza, nie chce robić za takie marne utrzymanie, jakie dostaje. I też, jak Witkowa, dawniejsze sprawki różne wspominali, w których przedtem nic osobliwego nie widzieli, a teraz je czuli niby krzywdę piekącą. Toć są na przykład, co pamiętają, że stary dziedzic Mioduski grunt i wiatrak na Klimeckiego zapisał, a potem jak się wdał z lafiryndą francuską, to tak schytrzał, wszystko mu było dla tej pani za mało, byle czego się czepił, żeby ten zapis cofnąć. Tego się czepił, że mu się raz Klimecki ostro postawił. Tacy to panowie są pamiętliwi i pomściwi. A prostemu narodowi się dziwią, że tam co jakie pamięta i że jak przyjdzie pora, to sobie wspomni i pazury go świerzbią. W tych rzeczach najwięcej do gadania miał Wawrzon Cierniak. On z miasta przywoził drukowane papierki, na których stało, że naród ma się o lepsze życie dopominać. Ludzie przytakiwali, że tak jest, trzeba się dopominać. Toć i kurczę z jaja by nigdy nie wyszło, żeby dziobem w skorupę nie stuknęło, tak i naród stuknąć musi po panach, po bogaczach. Cierniak rej wodził pomiędzy chłopakami, ozorował, że dziedzice to dranie, z chłopskiej krzywdy się pasą, żeby im bogactw ująć, zaraz by im te brzuchy pospadały. - Toć - mówili spokojniejsi - na Niechcicu brzucha nie widać. I nie dziedzic on, a służy jak i ludzie. - Ten, co dziedzicom służy, nad narodem za nich przewodzi, jeszcze gorszy od pana - dowodził Cierniak. - Mało to się ludzie od rządców, od pisarzów nacierpią. - Bywają dranie - bronił fornal Banasiak - ale Niechcic się na nich nie zapatruje. On jak pogada, pośmieje się z człowiekiem, to ci się widzi i pan honorowy, i swojak, jakby w chałupie się rodził. Co tam, pośmieje, pogada. Tu nie o to rzecz idzie. Podobno w rządowych dobrach ludzie już lasy tną, budynki rozbierają. A czy pańskie majątki świętsze, jeszcze one mniej święte od cesarskich. Cesarz może i sam pozwala, bo jakby tego nie chciał, toby w jedno mgnienie wszystko przytłumił. Ludzi w cierpliwym znoszeniu ciężkiego życia trzymają strach, niewiedza i ciemna wiara, że niepodobna, by im ta praca, to staranie same nie przyniosły lepszego losu. Gdy te hamulce pękną, a bywa, że wystarczy, aby jeden się obluzował, wszystko się rozprzęga i toczy choć na złamanie karku, byle ku jakiejś odmianie. Aż póki znów nieprzewidziane względy ruchu nie zatamują. Serbinowscy ludzie do niedawna jeszcze ani myśleli, że im "leworucja" na co pomoże. Teraz jednak chwytali się tego, że im na wszystko pomoże. I jak przedtem pewni byli, że komu źle się dzieje, to sam sobie winien, widać nie umie się rządzić - innych przyczyn złego nie dociekali - tak teraz tylko te inne widzieli. Nikt w niczym nie był już sobie winien, wszystkiemu owi drudzy, którzy majątki posiedli, potem ludzkim się zbogacili. Oglądano się po sobie, jak ten, co w wytartej odzieży lata chodził i nie wiedział, w czym chodzi, aż mu powiedzieli, i rozpacz go chwyciła, nic już nie widzi, tylko tę odzież wytartą, co duch pragnie ją zrzucić. Radzono tedy, czego by się domagać. Jużcić najpierw dniówek większych, podług tego, jak biorą bandosy. Pola pod kartofle są jakie takie, chociaż tym, co mają pod szosą, przydałyby się lepsze, a paszę dla krów to już wszystkim należy się poprawić. Posyłki też nie powinny być musowo żądane, a już najpierwsza rzecz to wołać o mieszkania. Ordynarii też by warto z korczyk, ze dwa przyrzucić. Wawrzon Cierniak obiecywał, że sam pierwszy gromadę do dworu poprowadzi i z tym, co uradzą, wystąpi, aż w Staśce serce rosło, jaki on śmiały, i o ludzi, i o siebie zadbać potrafi, nie to co Jędrzej, który się ani bić widać nie umiał, kiedy go do niewoli wzięli. Postanowiono, że jak będzie wypłata dniówek, pójdą przede dwór, nie tylko posyłki i rebiata, ale wszyscy. Żadnych strajków, nic, ale swego muszą zażądać. Niektórzy sprzeciwiali się temu, najwięcej Banasiak, mówiąc, że nie ma co do Niechcica jak do nieprzyjaciela z siłą chodzić, gdyż on zawsze był ludzki i sprawiedliwy. Ale w drugich myśl o tym nowym, co może nastać, była silniejsza od życzliwości do Niechcica. - Kiedy on sprawiedliwy - twierdzili - to jeszcze lepiej pojmie, czego ludzie upragną. I zakrzyczeli Banasiaka, że jak wszyscy, to wszyscy, tedy poszedł z drugimi. Szli, choć im dziwno było, co czynią. To im się zdawało niepodobnym, żeby pan zaraz we wszystkim nie ustąpił, i radość ich w piersiach ściskała, to strach ich oblatał, że i to, co mają, utracą; los jeszcze nie był taki najgorszy, a nuż dwory się zmówią i mścić się na nich będą. Dodawali sobie ducha, że i po drugich wsiach naród podobnie czyni, ale tych drugich wsiów tu nie było, nikt im nie towarzyszy, tylko serbinowskie pola nieme i puste leżą pod ciepłą nocą. To znów szarpała ich myśl, że może za mało chcą żądać. Jak ryzykować, to ryzykować. Może to naprawdę inne życie mogłoby się od tej godziny zacząć na świecie? Bogumił wiedział, że się ludzie zmawiają i mają swoje prośby przedstawić. Czekał, co z tego wyniknie, sam nie wiedząc, jak mu wypadnie postąpić. Ale Felicja zlękła się, kiedy usłyszała nadchodzących dworaków, i spłoszona wpadła do Bogumiła. - Jezu! - krzyknęła chwytając się za serce. - Dyć idą. Niechcic spojrzał pochmurnie. - Cóż to za takie strachy? Toć ludzie idą - nie wilcy. Twoi ludzie. Przeciw mnie powinnaś być z nimi - dodał ze smutną drwiną - a nie przeciw nim gwałt podnosić, że idą. Niech idą. - Ja przeciw ludziom nie jezdem - odparła zawstydzona. - Tylko przeciw temu nieszczęściu, co może na wszystkich spadnie. - Co za jakie nieszczęście? Z ludźmi pogadać - to ma być zaraz nieszczęście? 4 Bogumił czekał chwilę na włódarza Mikołajczyka, który mu zazwyczaj meldował o przyjściu ludzi na wypłatę. Przez ten czas namyślał się, czy ma przyjąć ludzi jak zawsze przez okno, czy wyjść do nich na ganek. Postanowił uprzedzić bieg rzeczy i spotkać nadchodzących, niby przypadkiem. Wyszedł prędko z domu i skierował się rzekomo ku oficynom. Usłyszał gromadę następującą tłumnie od bramy. Okrążali już trawnik na zajeździe. Bogumił przystanął i zakrzyknął: - Na wypłatę? Po mgnieniu ciszy kilka niepewnych głosów odpowiedziało: - Tak. Tak. Przyzwyczaiwszy oczy do ciemności, Bogumił widział teraz ludzi, rozpoznawał w tłumie i stare baby, które nie chodziły do robót. Widać bały się synów i mężów samych puścić, żeby czego głupiego nie narobili. - Cóż to was dziś tak dużo? - zapytał dobrodusznie Bogumił. - Ja zaraz będę. A gdzie Mikołajczyk? Włódarz Mikołajczyk nadchodził od strony podwórza. Był nieswój, bo choć lepiej płatny, sprzyjał przecie żądaniom gromady, większe zasługi przydałyby się i jemu, ale znów bał się narażać. I nijako mu było stawać na równi z robiącymi, on już przecie należał do tych, co ludzkiej roboty doglądają, co nią rządzą. Bogumił pogadał z Mikołajczykiem, że nic się nie ma na deszcz, i znów się zwrócił do ludzi. - A cóż was tak dużo? - powtórzył. - Przecie nie kwartał. Ordynariusze zagadali pomiędzy sobą. Szukali Wawrzona Cierniaka, który wciąż im gdzieś ginął i zapodziewał się w mroku. - Wawrzon! Gdzie Wawrzon? - dało się między nimi słyszeć. Zrobiło się zamieszanie, śród którego wystąpił nagle fornal Banasiak i skłoniwszy się rzekł: - Mamy życzenie, proszę wielmożnego pana, rozmówić się względem zasług i tego... - Zasług? A czy który swego w porę nie dostał? O co macie pretensje? Banasiak obejrzał się. - Dali, Wawrzon, wychodź - rozległo się znów za nim. - Gdzie Wawrzon? Banasiak wziął się na odwagę i zaczął mówić: - Pretenzyjów my żadnych nie mamy. Ino dopraszamy się... Chcieli my się rozmówić... Usiłował sobie przypomnieć po kolei, o co się mieli upomnieć, ale mu się splątało, a że mieszkał sam w najgorszej ze wszystkich izbie, więc się rozwiódł nad sprawą czworaków. Ludzie to zaraz podjęli i jedni przez drugich zaczęli się odzywać, że chlewy złe, a z dachów, choć były poprawiane, wciąż na łeb ciecze, podłóg nie ma, a gdzie są, to popróchniały, i tym podobnie. Bogumił stał i ognie na niego biły, bo uważał, że pod tym względem najmniej sobie na wymówki zasłużył. Przecież myślał o czworakach i pisał do Paryża, i planował. A gniew najwięcej chwyta człowieka, gdy mu wypomną, że nie pomyślał o czymś, o co się właśnie starał. Chciał wyjaśnić, że nie z jego winy z czworakami jest źle, ale dał spokój - czy poczuwszy w tej minucie nieprzyjemną solidarność z Dalenieckim, czy że w ogólności nie lubił na drugich zganiać. - Tocieście wiedzieli - rzekł tylko - żem czworaki zimą oglądał. Nie na darmo żem je przecie oglądał i dobrze wiem, co gdzie trzeba poprawić. - Dyć widzieliśmy, że je wielmożny pan oglądał. Ale nam od tego nie przestało się wszystko walić - zawołał głos kobiecy. - Stacha Łuczakówna? - poznał Niechcic. - A ty to akurat dużo wiesz, czego w czworakach brakuje. Toć cię w domu podobno nie poświeci. Ten i ów zaśmiał się w stronę dziewczyny. - A co więcej mieliście do mnie? - zapytał Niechcic donośnie. Po chwili milczenia zaczęli mówić o dniówkach, posyłkach, zasługach i ordynariach. Bogumił ruszył ku dworowi. Szli za nim, coraz śmielej wywodząc swoje żale. - Co do posyłek, tom niejednego trzymał i bez posyłki, aż póki sobie jakiej nie znalazł - odpowiadał im. - A dniówek to jakich byście chcieli? W krzakach zakląskał słowik i niebo nad drzewami pojaśniało od wschodzącego księżyca. Ludzie przymilkli, po czym Niechcic oświadczył z namysłem, wchodząc na ganek: - Ja sam od siebie nie zależę. Przedstawię dziedzicowi, coście mi rzekli, a o czworakach to wiecie, że tego z dnia na dzień się nie przerobi. Ale ja o tym pamiętam. Zobaczył nagle tuż koło siebie Cierniaka, o którym wiedział, że ludziom w gadaniu na dwór przewodzi. Chciał mu o tym powiedzieć słówko, lecz wydało mu się, że lepiej nie nadawać mu niczym znaczenia. Natomiast owładnęła nim chęć do żartów. - Toście przyszli, moi kochani, jakby na odpust. Żebym się był spodziewał, tobym wam choć piwa kazał wystawić, a tak, to musicie wracać na sucho. W gromadzie rozległy się tłumione niewieście śmiechy. - A stara Witkowa - zagadnął Niechcic wlepiając oczy w błękitniejący już od księżyca mrok - co się tak chowa za drugimi? Witkowa! - zawołał do niej - toć ja was i tak widzę, bo wam Pan Bóg wzrostu nie pożałował, choć i na stare lata jeszcze was w górę wyciąga. Wyście tu powinni stać pierwsza, bo wyście najwięcej potrzebująca. Tylko że wam swoi pewno więcej dokuczą jak dwór. Śmiechy i potakiwania zabrzmiały między ludźmi. - Pora kończyć - pomyślał Niechcic. - No, moi drodzy - zawołał - kto do wypłaty, to pod okno, a kto nie, to z Bogiem i z dobrą myślą do domu. Ja wam na zdradzie nie stanę. Co będę mógł, to zrobię. Włódarz!! - Jezdem. Weszli z Mikołajczykiem do sieni. - Czekaj tatka latka - usłyszał jeszcze Bogumił za sobą. Między ludźmi wszczął się półgłośny gwar. Postali chwilę za tymi, co się cisnęli do okna, i zaczęli się pomału rozchodzić. Jednym się zdawało, że coś wskórali, innym, że nic. Ci byli źli, owym lżej się zrobiło na duszy, a w końcu rozjedli się wszyscy na Wawrzona Cierniaka. Zaś wypłata u okna toczyła się zwyczajnym trybem. Bogumiłowi było jednak potem ciężko i niespokojnie na duszy. Znów rozmyślał i wściekał się po cichu na Dalenieckiego. Zawsze był skłonny wierzyć, że wszystko jest jakoś do czegoś na świecie potrzebne. Lecz zwątpił o tym, bo do czego na przykład potrzebny ten Daleniecki? Ma on dosyć pieniędzy i z pisania po bogatych gazetach, i z owych papierów, o których zawsze, gdy chcieć coś włożyć w majątek, wspomina, że źle stoją. I co komu z tego, co on ma, czym jest? - Bodaj to - wracał znów do tej myśli - być na swoim. Ale i w tej chęci coraz to mniej smakował. Przypominała się stara wątpliwość, że może by na swoim też się tak samo rządził, więcej siebie niż ziemię i ludzi miał na widoku. A jeśli nie, toby może, przeciwnie, zanadto sobie ufał, za duże robił nakłady, ażeby wszystko roztracił. Niektórzy giną i przez to. Majętność ma to widać do siebie, że coś w niej musi być złe i nieprawe, żeby mogła dawać ten dochód, co daje. Nie, nie miał w sobie stanowczo zbytniej ochoty na dziedzica. Cokolwiek by o tym kiedy myślał tak ze zwyczaju, wcale go do ciułania grosza czy ziemi nie ciągnęło. I nie widział też, aby na świecie tak urządzonym, jakim go znał, można było do majątku dojść całkiem zgodnie ze swym sumieniem, a był z tych, co pożądają zgody między swoim sumieniem a swoim interesem. I czyż nie myślał nieraz, że tych rzeczy najlepszych: serca, które nas kocha, słońca, które nam świeci, i tak na własność mieć niepodobna. A przecież człowiek napawa się nimi lepiej niż tym, co podług prawa posiada. - Jednak i praca na cudzym nie jest rzeczą dogodną - medytował. - Człowiek nie ma w niej ani pewności jutra, ani swobody, by działać, jak się uważa za konieczne. Błąkał się po tych myślach zły, że się nimi bawi, gdy tu idzie o rzeczy całkiem określone, że mianowicie ludziom trzeba warunki bytu polepszyć. Bo najpierw mają w swych prośbach i słuszność, a potem, jak się zwiedzieli, że może być inaczej, to nie będzie już między nimi spokoju. Trapił się, że, prawdę mówiąc, za lekko dał sobie choćby te czworaki wybić z głowy. Zapomniał o wszystkim pośród uciech osobistego rodzaju. Zamiast służbie przysporzyć dobrego, sobie go spośród służby przysporzył. Trzeba było bodaj Anzelma przycisnąć, żeby owe place im sprzedał, i te pieniądze włożyć w budowę czworaków. Basia na pewno chętnie by się zgodziła, a Daleniecki prędzej czy później musiałby koszty wrócić. Ale gdy wieczór nadszedł, Bogumił nie znajdował innej ucieczki przed tymi strapieniami, jak tylko w zapomnieniu z Felicją. A gdy i z tego coraz częściej czuł potrzebę usprawiedliwiać się przed sobą, dumał, że przecież wszystko wypadło ze swej kolei, więc jak by on miał się ostać. Czas i okoliczności się poplątały, co dziwnego, że plączą się uczucia ludzkich serc. Lecz wstawszy rano, nie czuł się mimo wszystko usprawiedliwiony i powtarzał sobie z niecierpliwą gorączką na wewnątrz, że tym bardziej trzeba o ludziach pomyśleć i coś dla nich bezwarunkowo zrobić. Żarnecka w tym czasie na nowo zaniemogła, trzeba się było na powrót przy niej starać i to odwiodło myśli w innym kierunku. Doktór Wettler nauczył Bogumiła rozeznawać tętno chorego serca, żeby wiedzieć, w jakim wypadku ratować. Sercu Żarneckiej daleko było już do zwykłego miarowego kołatania; to drobiło z pośpiechem i wątlutko, to przystanąwszy i jakby potknąwszy się zaczynało bić z gruba i twardo. Zdawało się poprawiać w piersiach, próbować to tego chodu, to innego, żeby jakoś jeszcze życiu podołać. Żarnecka mało co już kiedy mówiła, głównie spała lub jęczała i stękała, aż przykro było słuchać. Nigdy jednak nie chciała powiedzieć, co ją boli, a gdy raz bardzo nastawali, czemu jęczy, spojrzała z gniewem i nieomal krzyknęła: - Robię co mogę! No?! Ile razy Bogumił opowiadał o tym żonie w Kalińcu, musieli śmiać się oboje. Bo choć każdemu żal było Żarneckiej, to żal ten snuł się tylko krajami uczuć i myśli, i nikomu, we środku jego życia stojąc, nie przeszkadzał. Jednego dnia Bogumił siedział przy chorej trzymając ją za puls i aż mu się samemu straszno i niewygodnie robiło w piersiach od jej potykającego się tętna. Myśli jego biegały samopas, to tu, to tam, jak bywa zwykle, gdy się czuwa przy chorym, i nagle trafiły na coś, czym się martwił. Długo nie mógł sobie uprzytomnić, co by to było. Były to, ma się rozumieć, znowu sprawy służby, które wnet stanęły mu przed oczyma w całej swej zawiłości. - Woynarowski jest, zdaje się, w Pamiętowie. Pierwszego wolniejszego dnia pojadę się z nim zobaczyć - postanawiał. - Żeby tylko prędzej skończyć przerywanie buraków. Bo jakby roboty stanęły, to nie dogonię czasu. A widząc, że Żarnecka zasnęła i serce się znacznie wyrównało, złożył jej rękę na pierzynie i postawszy w sieni u drzwi pokoju służby, po chwili silnego wahania - poszedł do siebie. 5 Ruch zaczął się nie tylko między służbą folwarczną, lecz i po gminach. Zachęta do tego szła głównie z miast, ale gdzieniegdzie i dwory zaczynały się brać do pracy śród ludu. W jednych wypadkach działa tu ogólny prąd, żeby coś dla lepszej przyszłości robić, w innych - lęk, aby gdy się jakieś życie między chłopstwem zaczyna, nie zaczynało się bez udziału obywateli. W umysłach tkwiła jeszcze pamięć tej walki, jaką lepsza część szlachty stoczyła po powstaniach w interesie narodu o duszę chłopa z rządem rosyjskim. Walkę tę, jak również przedstawicielstwo narodu, dawno od tego czasu podjęli inni i na innych podstawach. Część jednak ziemian uważała sobie za punkt honoru zachować przynajmniej pozory swego dziejowego posłannictwa, jak to bywa, że czcze tytuły zostają, gdy związane z nimi godności i obowiązki dawno wygasły. Ci gorliwsi podejmowali tu i owdzie niejaką działalność po wsiach, ale bardzo ostrożnie, gdyż mimo najlepszych chęci i wielkich złudzeń co do siebie - bali się na ogół zarówno rządu, jak chłopów. Obie te potęgi straszno było rozpętać przeciw sobie, obie więc pragnęli jakoś ugłaskać, usposobić życzliwie. W stosunku do włościan kładli główny nacisk na oświatę rolniczą (koniecznie rolniczą, bez czczych frazesów i haseł), na zrzeszanie się ku podniesieniu gospodarstw, osiągnięciu większego dobrobytu. - Czyż nie tego domagały się racjonalne, pozytywne idee postępu, które nam tyle czasu kładziono w głowy? - pytali powołując się na kierunek umysłów, który przez wiele lat zwalczali jako sprzeczny z tradycją, nauką Kościoła i patriotyzmem. Teraz bowiem lękali się, na odwrót, niewczesnego romantyzmu narodowego, który mógł doprowadzić do ruchawek, zgubnych dla zaczynającego się dopiero dźwigać z tak wielu ruin kraju. Bogumił był raz, jeszcze wczesną wiosną, na zebraniu gminnym w Małocinie. Włościanie występowali na nim przeciw pisarzowi i wójtowi, że źle dzielą pieniądze z powiatu pomiędzy niezamożne rodziny rezerwistów. Że tymi pieniędzmi lepiej by rozporządzały gromady, każda wieś poszczególnie, gdyż tylko po wsiach wiedzą, kto jakiej pomocy potrzebuje, a w urzędzie za stołem nad papierkami dużo tam wiedzą. Kiedy pisarz nie chciał takiej uchwały wnosić do protokółu, d uparli się, że protokółu nie podpiszą nawet i krzyżykami. Następnie podnieśli sprawę szkoły, że niepodobna, aby tylko jedna była w gminie, i wszczęli skargi na szosę kaliniecką, że taka jest pod psem, ani po niej tych jajek cało na targ dowieźć nie można, choć przecie ludzie szarwark dają, kamienie wożą, więc czemu powiat nie naprawia. Bogumiłowi podobały się te obrady. Widział, że gospodarze, których znał tylko zajętych rodziną i robotą na swoim, potrafią niezgorzej rozprawiać i o czymś więcej. Nie zastanawiał się, ku czemu by to miało prowadzić, ale gdy się widzi iskry myśli i ożywienie ducha w ludziach, zawsze to dobrze działa. Nabrał chęci do uczestniczenia w życiu wsi, jak nabiera jej się do uprawiania pola, na którym nie miałeś już nadziei czego się ], aż tu patrzysz, a na nim się zieleni. Kiedy jednak potem w domu wypadły kłopoty z bezrobotnymi, z Olczakiem, z własnymi ludźmi, jakoś te chęci i zamiary spełzły na niczym. Nazajutrz po tym, gdy Niechcic siedząc koło Żarneckiej postanawiał przynajmniej w sprawach służby jechać do Pamiętowa, przyszły z Kalińca od Michaliny Ostrzeńskiej wiadomości, że Janusz nie zagrzał długo miejsca w Warszawie, ponieważ ledwo tam zdążył przyjechać, zachorował na tyfus brzuszny. Teraz wrócił do domu jako rekonwalescent i pani Michalina prosiła, czyby nie mógł jakich dwu tygodni spędzić u wuja w Serbinowie. Jednocześnie pisała o to samo również i pani Barbara. Od samego Janusza natomiast nie było ani słowa. Należał widocznie do ludzi, za których inni załatwiają ich życiowe sprawy. Bogumił natychmiast wysłał po niego konie, chociaż miał tym razem niejasną obawę przed przybyciem tego ładnego chłopca. Janusz przyjechał mizerny i jakiś nie do ludzi. Całe dnie leżał w ogrodzie pod drzewami albo przebywał u siebie na górze, w pokoju dziewcząt, który sam sobie obrał na mieszkanie. Schodził jedynie do Żarneckiej, a mimo że nie okazywał humoru, nawet i ona weselała, gdy nad nią pochylał swoją uroczą postać, na którą każdemu przyjemnie było patrzeć. W dniu kiedy Bogumił wybrał się na koniec do Woynarowskiego, w gminie wypadało znowu zebranie. Zjadłszy w Pamiętowie obiad i umówiwszy termin sąsiedzkiej narady Niechcic pojechał do leżącego o miedzę Małocina. Zebranie było znacznie burzliwsze od tego, w którym uczestniczył przed kilku tygodniami. Chłopi domagali się, żeby księgi gminne i protokóły były prowadzone po polsku. Na to im Pan Bóg dał własną mowę, żeby się nią rządzili, nie żeby się mieli cudzą posługiwać, tak że potem nawet piśmienni nic nie wiedzą, nie mogą sprawdzić, co tam pisarz po rusku namaże. W izbie, gdzie się zebranie odbywało, był zaduch i smród od machorki, tak że Bogumiła chwycił na koniec obrad kaszel, więc wyszedł przed sień, żeby na powietrzu zapalić. Tuż za nim wyszedł jego kum, sołtys ze Starego Serbinowa, Alojzy Witczak. Wdali się w rozmowę, z której Bogumił dowiedział się, że ludzie mają jeszcze coś innego na myśli, o czym nie było mowy na zebraniu. Chcą bić złodziei. Było ich dość, nie tylko w samej Kurzy. W Gawlicach siedzieli pobytowi, z których jedni może się i ustatkowali, drudzy jednak dawali się gospodarzom we znaki. Najgorszymi jednak widzieli się każdemu koniokrady. Włościaństwo w tych stronach pyszniło się dobrymi końmi, na które złodziejom nigdy nie brakło chętki. Koniokrady mieli podobno w środzkim lesie budę z chrustu, z której przemytnik Piekut kradzione konie za pruską granicę przeprowadzał. Niebawem gospodarze wysypali się wszyscy przed gminę i Niechcic, niedostrzeżony w nadciągającym już zmroku, miał możność usłyszeć, że wszyscy zagadywali nie o księgach, jak mają być pisane, lecz o złodziejach. Mało to się nasłuchali, że sprawiedliwość ma zapanować na świecie? Niejeden rozumiał to jako podział dworskiej ziemi pomiędzy naród, ale taką rzecz mógłby tylko cesarz nakazać, a o tym głucho, widać jeszcze nie pora. No, to można poczekać, ziemia nie zając, nie ucieknie, a dobytek ucieka, kiedy go złodziej kradnie. Więc w tym chociaż trzeba sobie sprawiedliwość uczynić, żeby kto nie chce robić, kradzionym się nie tuczył. Powiadają, że policja ze złodziejami trzyma, zaś dworom wielka tam szkoda, jak je trochę podbiorą. Tedy, kto się ma z tym gałgaństwem rozprawić, jak nie naród włościański? Bogumił frasował się wracając do domu. Czytał już i wiedział od Barbary, że i w Warszawie padły te same hasła. Tłumione wrzenie ludności znalazło sobie ujście w rozprawach z mętami miejskimi. Nie pochwalał tych gwałtów, które zdawały mu się mało co lepsze od tego, przeciw czemu się obracały. Zdrożności dużo się panoszy między ludźmi, ale jak wiele ich bywa, tak wiele też mają przyczyn, jak to widział nieraz w swym życiu, że nieprawość krzewiła się nie z samej tylko złości ludzkiej, ale z zastałych jak bagno stosunków, które wszelkim brudom sprzyjały. Kijem tej nieprawości nie wygubisz, jak nie wygubisz na przykład robactwa, póki domostwa ze śmieci po kątach nie oczyścisz. Ale skutki są łatwiej człowiekowi, zwłaszcza ciemnemu, widoczne niż przyczyny, więc trudno się dziwić, że jak się zło uprzykrzy, to dalejże kijem po skutkach. On i sam nieraz może tak czynił. Rzecz wydała mu się jednak o tyle ważna, że postanowił ją na umówionym zebraniu w Pamiętowie poruszyć. W sobotę przed niedzielą, w którą ów zjazd sąsiedzki miał się odbyć, najniespodziewaniej zjawił się w Serbinowie Roman Katelba z żoną, niańką i synkiem. Przyjechał opętane cztery mile drogi, by oznajmić, że ma już u siebie strajk prawie od tygodnia, dobrze jeszcze, że ludzie koło inwentarza chcą chodzić; po sąsiednich majątkach obywatele muszą sami bydło wyganiać i karmić. Zaś dalej, w stronę Kutna, były nawet i gwałty i napady na dwory; w jednym folwarku zamordowany został administrator z całą rodziną. Właścicielka Jastrzębic zemknęła do Warszawy, zaś Katelba przybył tu, gdyż wszystkie dwory koło niego potraciły zupełnie głowy, niektórzy obywatele wojsko na ludzi sprowadzają. Podobno w Kalińcu było w tych dniach zebranie Towarzystwa Rolniczego, chyba coś na nim uradzili, bo tak rzeczy zostawić nie można. Roman Katelba przyjechał, jak mówił, szukać u Niechcica rady i ostrzec go, ale po jego wyrazie twarzy widać było, że przygnał go także strach o siebie i o rodzinę. Bogumił, nakarmiwszy gości i dawszy im się umyć, zaczął namawiać Katelbę, żeby został do jutra i wziął z nim udział w naradzie u Woynarowskiego. Było mu na rękę mieć ze sobą człowieka, który mógł zaświadczyć, jak niebezpieczeństwo jest już bliskie i groźne. Katelba zrazu chciał natychmiast, jak tylko konie wypoczną, wracać, w końcu jednak zgodził się zostać, ale cały wieczór był zdenerwowany, że nie wie, co się tam w Jastrzębicach dzieje. Bogumił zrobił niedawno z dużej sypialni za pomocą przepierzenia dwa pokoje, tak aby pani Barbara i Tomaszek mieli każde osobny; te pokoje oddał teraz Katelbom. Janusz dowiedziawszy się, że ktoś przyjechał, nie chciał zejść na kolację i zobaczył przybyłych dopiero następnego dnia przy śniadaniu. Przypomniano sobie wzajemnie, że był na ślubie Katelbów; pana Romana zresztą Janusz znał jeszcze dawniej, z czasów, gdy był tu rządcą. - Nasza panna Celina - rzekł Bogumił, gdy zostali na chwilę z Ostrzeńskim sami - jakoś wyprzystojniała. A może nie tak wyprzystojniała, bo trochę zanadto utyła, ale za to nabrała życia. Pierwej była jak głaz. Janusz słuchał sennie, przechyliwszy głowę na ramię, jak gdyby mu ciążyła, i otwarłszy cokolwiek drobne usta, co mu nadawało dziecinnie zagapiony wyraz twarzy. Nic nie mówiąc poszedł na górę, palił i myślał, o ile to było w jego mocy. Myślał, jak zawsze, o sobie. Ludzie z różnych powodów, na różny sposób i z różnymi wynikami myślą o sobie. On myślał z powodu dręczącej niemożności przejęcia się czymkolwiek, a nawet jakby niedostateczności swego własnego istnienia. Mogło się nie wiem co dziać w jego życiu, i nigdy nic się nie działo. A może przeszkadzała mu właśnie łatwość, z jaką świat mu się ciągle nastręczał z wszelkiego rodzaju możliwościami życia i nawet użycia. Pierwsza próba poczucia się w swoim jestestwie, jaką dla młodego jest miłość, wypadła u niego tak, że nie dał mu się poznać żaden opór twardej rzeczywistości. Wszystko ofiarowywano się dla niego i za niego łamać i przezwyciężać. Nie spotkał kobiety, o którą musiałby się starać, która by o niego nie zabiegała, nie gotowa była z miejsca dla niego oszaleć. Tak nie mieć żadnych granic, znaczy to samo, co być więźniem zamkniętym w najciaśniejszych granicach; a gdy wszyscy nas podziwiają, czujemy się samotni, jakby nie podziwiał nas nikt. Wprawdzie Janusz mógłby poszukać brakujących mu przeszkód i popróbować wysiłku na innym polu życia. Lecz był sam za mało rzeczywisty, aby móc odczuć rzeczywistość i ważność czegokolwiek poza sobą. W dodatku ponieważ jakieś uczucie musi żyć widać w człowieku, żyły w nim tylko różnego rodzaju wstręty, gorycz i strach. Gdy miłości brak, strach w jakiejś postaci zawsze na to miejsce przychodzi, więc zagościł i w nim. Dziwny, drobniutki strach nie wiadomo przed czym, ciągłe nasłuchiwanie, drżenie, przykry stan wiecznego oczekiwania, coś w rodzaju obawy człowieka, który zabłądził, nie wie, gdzie jest i dokąd za chwilę trafi. Usłyszawszy od Niechcica pochwałę pani Celiny Janusz uprzytomnił sobie, od jak już dawna trzymał się z daleka od kobiet. Cierpiąc wyraźniej niż kiedykolwiek z powodu zupełnego braku pragnień, które by związały z bytem jego umysł czy serce, czy bodaj płeć, wsłuchiwał się w pustkę swojego wnętrza. Pustkę taką, że zdawał się słyszeć w niej echo tego, co dzieje się dokoła, niby w zimnej i ciemnej studni. Zwyczajne, martwę, na mocy praw fizyki odzywające się echo. W czasie obiadu przyjrzał się pani Celinie, stwierdził, że nie jest ona w jego guście, ale jego spojrzenie, całkiem niezależnie od jego woli, dzięki powabnym własnościom budowy i barwy oka, wyglądało na bezbrzeżny, nieśmiały zachwyt. Pani Katelbina zbladła i z kolei poczerwieniała spuściwszy oczy. To się Januszowi dopiero spodobało, bo jak to każdy ma w tych rzeczach swoje dziwactwa, lubił, gdy pod jego spojrzeniem czerwieniono się i spuszczano oczy. Poczuł nieznaczne zainteresowanie się życiem i ucieszył się tym, drżąc zarazem, żeby to nie przepadło, i śpiesząc myślą ku czemuś, co by ten stan ducha czy ciała bodaj na krótko utrwaliło. Bogumił tymczasem naglił Katelbę, żeby zaraz po obiedzie ruszać do Pamiętowa. Spośród zaproszonych panów przybyli tylko: Stanisław Ostrzeński z Siąszyc, jego brat ze Zborowa, Walenry Przybylak ze Środy i stary pan Bartołd z Gawlic. Zasiedli w żółtym pokoju z karabelą, z czego Niechcic był rad, gdyż nie byłby się czuł swojo w szafirowym salonie. Sztywny Aleksander rozstawił herbatę i domowe ciasto, a na stoliku w kącie umieścił omszone butelki wina i kieliszki. Nim przystąpiono do właściwej rozmowy, panowie z lubością dzielili się wiadomościami o stanie robót, urodzajach, jarmarkach, koniach, wreszcie o rozegranych ostatnio partiach winta. 6 Katelba i Przybylak nie brali udziału w gawędzie panów, czując się obco w towarzystwie, do którego nie byli przyzwyczajeni. Wkrótce zresztą Woynarowski, wyglądający ku zmartwieniu Bogumiła na zmęczonego i ledwo żywego, przerwał sąsiedzkie wynurzenia, zagaił rzecz i poprosił Katelbę, żeby opowiedział zajścia, których był świadkiem. Sprawy te były już obecnym po trosze ze słyszenia wiadome, ale ciężkawe sprawozdanie Katelby zrobiło wrażenie. Pan Bartołd z Gawlic zaczął wzdychać, zżymać się i narzekać, do czego to już, panie, na tym świecie dochodzi. Jego dobroduszna, pulchna twarz, ciemna, jakby wypieczona z doskonałego piernika, zdawała się być bliska płaczu. Siwy, cienki, wijący się srebrnym wężykiem wąs drgał mu ze wzruszenia, a błękitne oczy błagały o zaprzeczenie ponurym wiadomościom. Po chwilowej bezładnej wymianie zdań Stanisław Ostrzeński, muskając, jak miał zwyczaj, lewego wąsa, wygłosił dłuższe przemówienie. Jego zdaniem nie należało się na razie żadnymi obietnicami wobec służby wiązać, gdyż rok może być dla rolnictwa ciężki. - Strajki - mówił - do nas jeszcze nie doszły i, daj Boże, nie dojdą. A że u pana Niechcica czy u pana... Przybylaka ludzie stawiają żądania, to są, chwała Bogu, pojedyncze wypadki. Jeżelibyśmy przed tym ustąpili, to, jak Boga kocham, pokażemy tylko ludziom drogę do nie wiem jakich awantur. A o ile by nawet strajki się okazały, to ja uważam, że tym bardziej trzeba im się przeciwstawić solidarnie i twardo, bo jak damy ludziom poznać, że się ich boimy, to nam, jak Boga kocham, na głowę siądą. Bogumił wtrącił niecierpliwie, że tu nie idzie o strach, tylko o zastanowienie się, czy te bunty mają życiową przyczynę, a jeśli tak - a ja uważam - oświadczył - że mają, to czy ludziom nie należą się lepsze warunki, i w jakim stopniu majątki mogłyby temu podołać. - W żadnym - odparł stanowczo Ostrzeński. - W żadnym. Zresztą nie wiem. Panowie może stoicie tak, że możecie sobie na takie rzeczy pozwolić. Ja - nie. I jak na dłoni dowiódł, że robotnik ma tylko swój interes na widoku, a nie rozumie, nie może rozumieć, jakie ciężary, jakie wydatki ponosi właściciel majątku. Ponosi nie dla siebie przecież, tylko dla dobra ogółu. Majątki dają ludziom, co mogą, a jakby chciały dać więcej, to nie wytrzymają i po prostu upadną. Tu obaj Ostrzeńscy przedstawili tak wymownie stan ciężarów ponoszonych przez obywatelstwo, że zdawało się w istocie, iż niepodobna iść na żadne ustępstwa bez uszczerbku dla narodowego rolnictwa. Aż Bogumił myślał, stropiony: - Co u diabła, czy rzeczywiście interesów majątku nie można pogodzić z interesami służby? W takim razie położenie byłoby naprawdę bez wyjścia. Woynarowski zażartował, że socjaliści wpiszą pana Stanisława na czarną listę, przy czym dodał poważnie: - Otóż tedy, sąsiedzie, nie przesadzajmy. Nasze majątki mają swoje ciężary, a nasza służba ma znów swoje, nieprawdaż, kłopoty. I sądzę, że nadszedł czas, kiedy, jakże powiedzieć, wypadałoby te rzeczy uzgodnić. Bo jednak pomimo tylu ciężarów, kochany panie Stanisławie, nie zamieniłby się pan, jakże powiedzieć, na los którego ze swoich, dajmy na to, fornali. Na to Ostrzeński z zapałem, że, owszem, zamieniłby się. Taki fornal zrobi swoje, zje swoje, a jeść chyba mu nie brak i o nic go już głowa nie boli. Żyje z gotowego. - No, boli go choćby o to, że mieszkań jak się należy nie mają, dzieci z tego chorują. A też i kwestia posyłek, i ordynarie... Ostrzeński przerwał oburzony, że go nie rozumieją, mają go za jakiegoś wyzyskiwacza. Jeżeli przedstawił stan gospodarczy folwarku, to nie znaczy wcale, aby nie chciał wejrzeć w potrzeby służby. Tylko nie nagle, a stopniowo, pomału, w miarę jak środki pozwolą. I szczególniej nie pod naciskiem, żeby ci, co się buntują, co drugich namawiają, nie myśleli, że oni rządzą. Na zapytanie, jaki widzi inny sposób uspokojenia buntów, odparł mrukliwie, że chociażby wezwanie wojska czy też policji. Każdy myśli, że wojsko to zaraz strzelanina, zaraz bitwa. Wystarczy, żeby się pokazało, no a tam, gdzie, jak mówi pan... (wciąż zapominał jego nazwiska) Katelba, dochodzi już do gwałtów, to trudno. Gwałt musi iść przeciw gwałtowi, siła przeciw sile. - Są, kochany panie Stanisławie, różne rodzaje siły - zauważył pieszczotliwie Woynarowski, a inni, nawet Ostrzeński ze Zborowa, oburzyli się na projekt wzywania wojska. Wojsko we wsi to także plaga. Trzeba żywić, znosić sołdackie fochy. I kradną. Stanisław Ostrzeński znów zawołał, że go nikt nie rozumie, i zaczął wyliczać, ile on dobrego zrobił dla swoich ludzi i jakich rzeczy sam się wyrzekał z miłości do ziemi i do świętej pracy na roli. Mówił prawdę, gdyż w istocie pracował ofiarnie, dźwigając swój folwarczek z ruiny. Tak że w końcu rozrzewnił się nad sobą. - Mam takiego - mówił - który jeszcze pracował u mojego ojca. Trzymam go na łaskawym chlebie. Nie mam żadnego obowiązku, a trzymam, bo mam serce do ludzi. Wart tego. Całe życie pracował skromnie, cicho. Takich to lubię. Pan Bartołd również się bardzo rozczulił. Był on tkliwego serca, łatwo u niego było nawet o łzy, które i teraz ocierał kolorową chusteczką z błękitnych oczu. Ogromnie był tym całym zamętem zmartwiony. - Czyżby ludzie naprawdę nie mogli Bogu dziękować za to, że żyją, mają pracę, byt zapewniony - pytał cienkim, prawie że babskim głosem. I wespół z Ostrzeńskim rozwiódł się nad cnotą ludzi kochających pracę, zadowolonych z losu. Jeden z Ostrzeńskich miał stelmacha, drugi kowala, którzy nic a nic nie widzieli na świecie, tylko swój obowiązek. Nie oglądali się ani na zasługi, ani na pochwałę, nieraz drudzy dawno już w domu, a oni jeszcze coś narządzają, poprawiają, ładzą. I zawsze w dobrym humorze, każdemu chętni do pomocy, dla każdego życzliwi. Czy to nie jest życie godne człowieka? Dla takich każdy by nie wiem co zrobił. Opisywać by ich należało, ogłaszać jako przykład, medalami nagradzać. I czy to nieładnie byłoby, gdyby wszyscy tak żyli, tak rozumieli, o ile łatwiej byłoby wtedy do zgody, obywatel ziemski musiałby takiego pracownika ocenić i opłaciłoby mu się to, bo i majątki stałyby lepiej przy takiej wydajnej pracy. Taką ambicję, taką bezinteresowność trzeba by w ludziach rozwijać, a nie, jak chcą socjaliści i wywrotowcy, żeby tylko każdy miał tego rubla na myśli. Bogumił słuchał i myślał, że on sam też najwięcej takich ludzi lubi, czy w robocie, czy w życiu. Były pomiędzy nimi może i zwykłe woły robocze, niezdolne spojrzeć nieco dalej przed siebie czy w górę. Ale trafiali się i tacy, którzy z innych, lepszych powodów przyjmowali każde życie, jakie im przypadło w udziale. Coś mu jednak niewyraźnie mówiło, że są to wyjątki. I że nie podług nich trzeba regulować stosunki, a podług tych, którym trzeba dać jakieś warunki, żeby mogli poczuć się ludźmi, bo tych więcej. Wszelako nie odzywał się z tym, gdyż były to myśli niedokładne i potrafił je snuć tylko na wewnątrz siebie. W rozprawach z ludźmi posługiwał się łatwiejszymi, więcej zdatnymi jako wskazówki postępowania. Walenty Przybylak też słuchał milcząc, zafrasowany, choć miał ochotę wygarnąć, że dobrze byłoby, żeby służba tak mogła chwalić panów, podziwiać, jak to oni mają tylko pracę a dobro duchowe na myśli. Zaś by panowie za to mieli na uwadze więcej te doczesne korzyści i potrzeby służby niż tę ich cnotę duchową. Przybylak i Katelba czuli się w ogóle do głębi poruszeni. Z jednej strony mieli w pamięci los życia chłopskiego i służebnego, jako swój własny, z drugiej - bali się strajków i buntów jeszcze więcej niźli panowie. Wszak wyszli dopiero co z niskiego stanu, dochrapali się - jeden majątku, drugi poważnej administracji, wszystkie nadzieje życia związali z tym nowym położeniem, dzieci swoje chcieli już widzieć panami. A tu masz ci, ta ciemność, z której się wydarli, nasuwa się na miejsce, w którym ledwo się zagnieździli, może ich na powrót jeszcze w siebie zagarnie? Ze strachu o to gotowi byli iść na nie wiem jakie ustępstwa wobec służby. Ale znów nie śmieli z tym wystąpić, bo tu na wsi wszystko, co większe państwo wyznawało inne zasady, a oni chcieli zająć miejsce nie gorsze od drugich w tym stanie, do którego przystali. Jeszcze by ci panowie, słysząc ich odezwania, pomyśleli, że nic dziwnego, swój się za swego ujmuje, może wejrzeliby krzywym okiem na ich pochodzenie, o którym w tej minucie dobrze było zapomnieć. Przybylak co prawda często sam chwalił się swoim chłopstwem, ale czynił to wobec podupadłych szlachciców, jak na przykład Niechcice. Zresztą, co sam gadał, to gadał, ale nie lubił, żeby mu z tym drudzy leźli do oczu. Katelba był tym bardziej zbity z tropu, i obaj nabrali ducha, gdy wreszcie zaczął mówić Bogumił Niechcic. Bogumił był zanadto czynnej natury człowiekiem, za ściśle zespolonym z nieustannie coś budującą pracą, aby miał się krytycznie odnosić do urządzenia świata czy też pochwalać rewolucję. Ale uważał, że jeśli się stoi wobec oczywistych faktów, to trzeba nie oczy na nie zamykać, tylko, co można, poprawić, czemu się da - zapobiec. Gdzie jest jaki spór, muszą być do niego powody. Jużcić, jak to w kłótni, obu stronom wtenczas łatwo o niesłuszność, ale najpierw, nim się cudzą niesłuszność przykróci, trzeba swojej koniec położyć. I zaczął dowodzić, że majątki pewną podwyżkę warunków zniosą, a choć przedtem Ostrzeńscy zachwiali go w tym przekonaniu, teraz rozgorączkował się i wyliczył tak samo akuratnie jak oni, ile można ludziom bez szkody folwarków postąpić. - Jak mi się maszyna - mówił - zatnie i nie chce chodzić, to ja siłą jej do tego nie będę parł, tylko nowe tryby dokupić czy tam smaru jej dodać muszę i muszę się na to wykosztować, żeby gorszej straty nie ponieść. Strajk o tej porze roku będzie większą stratą, a co się włoży w ludzi, to się wróci, bo będą lepiej robić. Toć i uwłaszczenia miały majątki nie przetrzymać, a przetrzymały. W taki sposób mówił jeszcze przez chwilę, podżegany przez myśl, że zgoda tych ludzi jest mu koniecznie potrzebna jako argument wobec Dalenieckiego. - Ale pan Niechcic to dopiero czerwony - zaśmiał się cienko pan Bartołd wycierając chusteczką swe załzawione oczy. Zaś Ostrzeńscy myśleli, że cóż, Niechcic z cudzego może być sobie hojny. Teraz Bogumił z kolei zaklinał się i zarzekał, że nie jest wcale czerwony, przeciwnie, chce wszelkiej czerwoności zapobiec. Woynarowski wziąwszy ołówek zaczął formułować żądania ludzi, podkreślając punkty, które można było uwzględnić. Raptem Ostrzeński ze Zborowa zawołał, że on bardzo przeprasza, ale że na takim prywatnym zebraniu żadne obowiązujące postanowienia zapaść nie mogą. W Kalińcu miało być wczoraj zebranie Towarzystwa Rolniczego, podobno nie doszło do skutku z powodu małej liczby uczestników. Trzeba więc jak najprędzej zwołać nowe zebranie i dopiero jego uchwały przedstawić centrali w Warszawie. Inaczej to będzie zwyczajna polska niekarność i warcholstwo. Stanisław Ostrzeński poparł brata, przyłączył się do nich i Bartołd z Gawlic, jak to zwykle bywa, że gdy ludzie czego nie chcą i boją się, to zwalają to na drugiego. I nie można się było nawet z nimi sprzeczać, gdyż formalnie mieli rację, ale Bogumił zgryzł się takim wynikiem narady. Aby przytrzymać rwących się już do czego innego sąsiadów i nie mieć czasu za stracony, wspomniał o ruchu wśród włościan, których ciemnota może wiele biedy napytać. - No tak - potakiwano - oświaty, jak najwięcej oświaty. - Moja pani tam coś robi przecież między chłopkami. - Jak tylko wyjdzie odpowiednie rozporządzenie, zacznie się zakładać kółka, stowarzyszenia. Teraz, pan rozumie, ręce związane. - Koniec ze złodziejami? A niech im tam naleją sadła za skórę. - Niee, jak Boga kocham, na żadne samosądy nie można przecież pozwolić - mówili panowie, jeden przez drugiego, ale poglądali już ku stolikowi z winem, które Aleksander nalewał. Przybylak odjechał pierwszy. Ostrzeńskich i Bartołda Woynarowski zaprosił na winta. Bogumił i Katelba nie chcieli zostać i pośpieszyli do Serbinowa. Gdy wyjechali za bramę, Katelba rzekł: - Taki sam głupi jestem, proszę pana, jak byłem. Bogumił chwilę podumał i nagle oświadczył stanowczo: - Wszystko przeprowadzić według tego, jak Woynarowski mówił. Innej drogi nie widzę. I zaczął w myśli układać odpowiedni list do Paryża. 7 Na połowie drogi do Serbinowa Niechcic i Katelba spotkali coś ze dwudziestu chłopa, przeważnie młodych parobków, gwarnie dokądś dążących. - Zaczyna się - mruknął Bogumił. - Stańcie no! Klimecki nie bardzo skwapliwie zatrzymał konie. - A dokąd idzieta?! - krzyknął Bogumił. Gwar przycichł, ale gromada szła dalej. - Do Kurzy! Złodziejom żebra połamać - odkrzyknął ktoś z zapałem. Jeden z idących potknął się i oparł o skrzydło wolantu. Bogumił poznał starszego syna sołtysa, swego chrześniaka!... - Wojtek - zawołał - takich rzeczy nie można bez sądu!... Konie, zniecierpliwione zatrzymywaniem ich w drodze do stajni, nagle ruszyły. Klimecki jakby rad temu klasnął je lejcą. Zgraja chłopaków przeszła mimo. Bogumił chwilę się za nią oglądał, niepewny, czy tych ludzi usiłować zawrócić, czy zostawić rzeczy ich własnemu biegowi. - Bo to złodzieje głupie, żeby na nich czekać - odezwał się z kozła Klimecki. - Toteż to - rzekł Bogumił - że nie będą czekali, a skrupi się na kimś niewinnym. Przed gankiem Bogumił, zobaczywszy światło w oknach, uczuł tęskniący żal, że nie przybywa do domu w dawniejszym, spokojnym czasie, że nie czekają na niego Basia, dzieci. Pod koniec kolacji Felicja oznajmiła z wahaniem, że przez okno w kuchni słychać na Starym Serbinowie jakiś gwałt. Rozmowa przerwała się i wszyscy zwrócili twarze w stronę otwartej werandy. Dał się słyszeć chóralny rechot żab i dalekie, niewyraźne krzyki ludzkie. - Zdaje się, że przeważnie kobiety - zauważył Katelba. Niechcic przeprosił gości i wyszedł, zaś oni po chwili namysłu podążyli za nim. Chwilę szli razem wśród ciemności ogrodu, lecz Bogumił zaczął niebawem towarzyszącą mu trójkę wyprzedzać. W końcu zniknął im w zaroślach wiodących ku drodze na wieś. Katelbowie i Janusz czekali chodząc po alei nad stawem. Janusz coraz to podsuwał ramię śpiesząc z pomocą potykającej się w mroku pani Celinie. Po pewnym czasie Katelba ruszył za Bogumiłem, poprosiwszy żonę, żeby wróciła. Janusz ofiarował się ją odprowadzić. - Uważaj na siebie, Roman! - zawołała pani Katelbina w stronę męża. Kiedy Bogumił i Katelba wrócili, Janusz chodził z papierosem po salonie, pani Celina była u dziecka. Za chwilę jednak przyszła i wrócili do nie dokończonej kolacji. Bogumił opowiadał o zajściu na wsi. O ile mógł wymiarkować, poszło o to, że kiedy młodzież powędrowała do Kurzy szukać złodziei, po wsi rozeszła się pogłoska, jakoby ktoś widział na Starym Serbinowie znanego w tych stronach koniokrada. Miał być podobno u Mielzackiego w sklepie czy też u starej Kolanichy, do której schodzili się różni, jak mówiono, światowce. W rezultacie ludzie o mało nie poturbowali Mielzackiego, który stanął w obronie napastowanej matki. - To chłopstwo takie ciemne - mówił Niechcic - leczyć leczą się u Kolanichy, uroki u niej odczyniają, a jak przyjdzie do czego, wszystkie biedy jej gotowi przypisać. A owego koniokrada, ma się rozumieć, nawet śladu nigdzie nie było. Pogadawszy jeszcze o niespokojności czasów zaczęto się zbierać do rozejścia. Katelbowie mieli nazajutrz wcześnie rano odjechać, ale w nocy synek Wacuś dostał gorączki, pani Celina bała się go brać w drogę. Katelba jednak nie chciał dłużej zostawiać majątku na Opatrzności Boskiej. Stanęło na tym, że pojedzie sam i wróci za kilka dni po rodzinę do Serbinowa. Pani Celina była niepewna siebie. To drżała o męża, to mówiła, że jeśli dziecko niezdrowe, to może właśnie czym prędzej wieźć je do domu. Gdy już w końcu nikt nie wiedział, co robić, nagle zdecydowała się zostać. Klimecki przyprowadził przede dwór jastrzębicką bryczkę, a Bogumił udzielał jeszcze ostatnich rad Katelbie. - Niech pan zachowa spokój - mówił. - Ja mam w gruncie rzeczy też przekonanie, że to się niegroźnie skończy. Przynajmniej na razie. Ale o służbie trzeba pomyśleć. Z samej ludzkości i żeby mieć zapewnionego robotnika. Przecież jak nie strajki nam go zabiorą, to Prusy. Każdego roku coraz ich więcej wychodzi na Saksy. Tak że co można, to zrobić. Tę swoją właścicielkę jako kobietę chyba pan jakoś prędzej przekona. Katelba nieznacznie się na te słowa uśmiechnął. - Dziedziczka - rzekł - owszem, okazuje mi dużo zaufania. Pani Celina, gdy mąż siedział na bryczce, znów zapragnęła jechać. Wacuś nie śpi, gorączka, zdaje się, spadła. - Już zostań - prosił Katelba - kiedy pan Niechcic taki łaskaw. Doktór Ostrzeński zawsze też ci przy Wacusiu doradzi, a ja przyjadę po was w czwartek. Myślał, że sam pojedzie znacznie prędzej i krótszą drogą, przez środzkie poręby, którędy by żony i dziecka nie chciał wieźć. A bardzo był już niespokojny, co w Jastrzębicach słychać. W podwórzu Bogumił dowiedział się o przebiegu wczorajszej wyprawy do Kurzy. Kogoś pobito, ale nie było pewne, kogo, podobno Żydka Abrama, posądzonego o pośredniczenie w handlu kradzionym. Chłopiec Katelbów tymczasem jeszcze w ciągu dnia grymasił i był na rosołku, ale we wtorek bawił się już przed domem. Bogumił nie miał czasu i był trochę zły, że Janusz wcale nie dotrzymuje pani Celinie towarzystwa. Widział ją parę razy z daleka, chodzącą samotnie po ogrodzie, jakby czymś skłopotaną. Wydało mu się nawet, że załamuje ręce i chwyta się za głowę. Osłupiał, kiedy się okazało, że Janusz w jakiś nie dający się zauważyć sposób miał jednak do czynienia z panią Celiną, i to tak decydująco, że w czwartek po przyjeździe Katelby, prawie na oczach Bogumiła, rozegrał się między tymi trojgiem niespodziewany dramat. Niechcic był w polu, kiedy Katelba nadjechał. Wracając na obiad zobaczył jego konie, tym razem już i z człowiekiem na koźle. Nie znalazłszy nikogo w domu wyszedł szukać do ogrodu i aż dopiero daleko za malinami usłyszał głośną rozmowę. - Żonie pana szczęścia zapewnić nie mogę - mówił matowy głos Janusza - ale jeśli pan sobie życzy, jestem gotów się z nią ożenić. - Ja sobie życzę, żeby pan po tym świecie nie chodził, panie Ostrzeński - mówił chrapliwie Katelba. - To znaczy pojedynek? - pytał ospale Janusz. - Proszę bardzo. Jeżeli pan uznaje takie szlacheckie przesądy... - A co mnie przyjdzie z pojedynku - chrapnął Katelba. - Czy się co przez to odstanie? Czy moja żona od tego nabędzie tej uczciwości, co ją straciła? Czy mnie się wróci jej serce? - A za to, to już nie odpowiadam. Bogumił chciał się cofnąć, ale obaj rozmawiający wyszli ścieżką na niego, ujrzeli go i zamilkli. Zażenowany, oznajmił, że ich szuka na obiad. Janusz mimo to zawrócił w głąb sadu. Katelba patrzył na Niechcica zaczerwienionymi oczyma z wyrazem jakby naraz wyszłej na jaw, odwiecznej nienawiści. Bogumił nie mógł nawet udawać, że nie słyszał, gdyż po wyrazach twarzy obu poznał, że się mieli za odkrytych. - Panie Romanie? Co się stało? - spytał po cichu, jakby się znalazł wobec ciężko chorego. - To się stało, że nie mam żony... W takim domu... Państwo, psiakrew... Na to ją tu przywiozłem... Ciarachy... Katelba rzucał te zwroty, każdy oddzielnie, w przestrzeń, idąc naprzód i nie oglądając się już na Bogumiła. Katelbina zamknęła się w pokoju pani Barbary. Wacuś nudził się i wodząc, zamyśloną o swoim, niańkę za rękę po salonie, powtarzał: - Aciu ce domu. Konikami domu ajti pa. Niebawem wszyscy, owładnąwszy sobą, zeszli się na koniec przy obiedzie, który minął w milczeniu przerywanym tylko wymuszonymi półsłówkami, kiedy wchodziła Felicja. Przy wstawaniu Katelba rzekł schrypniętym głosem do Bogumiła: - Proszę pana, jeśli łaska, na dwa słowa. I ukłonił się jakoś tak, jak miał w zwyczaju dawniej, kiedy był tu za rządcę. Czuł się widać zdegradowany i to mu powróciło bezwiednie dawne, służbiste gesty. Aby nie przechodzić pokojami, do których udała się blada, z nieprzytomnymi oczyma pani Celina, skierowali się w stronę sieni. Janusz otworzył im drzwi ruchem grzecznego pazia. Wchodząc następnie do siebie na górę rzekł ze schodów: - W razie potrzeby służę panu w każdej chwili, panie Katelba. Katelba nie obejrzał się nawet na niego. Znalazłszy się u siebie, Niechcic sprawdził, czy w sąsiednim pokoju nie ma Wacusia z niańką, a potem zaczął napychać papierosy. - Mówmy - ostrzegł - o ile możności niegłośno. Stałem się - dodał - niechcący świadkiem pana rozmowy z Ostrzeńskim. Nic jeszcze właściwie nie wiem, ale zaczynam się domyślać. Czy pan o tym chce ze mną mówić? - Tak - odparł ponuro Katelba. Siedział opuściwszy się ciężko i trąc pomału ręce, zupełnie jak niegdyś, gdy zwierzał się Bogumiłowi ze swych dawniejszych kłopotów. - Co ze mną teraz ma być? - pytał. - Co się w takich wypadkach robi? Zabić tego gagatka? I co? Iść do kryminału za to, że żona okazała się su... - Dajże pan spokój - przerwał szorstko Bogumił. - Za to, co ona zrobiła - ciągnął Katelba - ja mam gnić, przestępcą zostać, a ona co? Ona ma z gachem się cieszyć? A co z dzieckiem? Przecież my mamy dziecko. - Dobrze, ale czy pan jest pewien? - dochodził w zamyśleniu Bogumił. - Żonę pana widziałem tylko ciągle samą albo przy dziecku. Ostrzeński nawet się mało pokazywał. A trudno było mi dorosłych ludzi pilnować. - Pokazał on jej się dosyć. Tyle, ile potrzeba - warknął Katelba. - Ja - dodał - tego nie mówię, żeby pan miał jej pilnować. I przepraszam, że byłem niegrzeczny, ale taki jestem zdenerwowany. Jak ona sama honoru swego nie ma, to i święty by jej nie upilnował. Tylko co ja ze sobą zrobię? Gdzie ja pójdę? Jak ja ten wstyd po ludziach będę obnosił? - Jeżeli o to tylko idzie - rzekł Niechcic - to cóż, zdarza się, że żona męża opuszcza. Weźmiecie separację, a reszta już na głowie Janusza. - Nie! - krzyknął prawie Katelba, aż Bogumił zawołał: - Pss-t! - Nie o to tylko idzie - zniżył Katelba z trudem głos - ale o to, że ja ją kocham. Kocham ją - powtórzył z niemiłym piskiem w głosie. - Tylko że co? Tak jakbym rozwalisko jakie kochał, skorupy jakie. - I zatrząsł w powietrzu odwróconymi do góry dłońmi, trzymając w nich pogruchotane skorupy swego szczęścia. - Od takiej - biadał - zwolniłem się, com się mógł po niej złego spodziewać, a tamta może jeszcze lepsza była, bo się nie pokazywała za lepszą. Wziąłem panią, myślałem, że z nią godnie życie przeżyję, że dzieci mieć będę ślachetne, czyste jak szkło. A tu ładna ta pani, ta matka! Jakby kto człowiekowi w samo serce narzygał. A ja jej, podłej kobiecie, nogi z uszanowania całowałem. - Zaraz - przerwał Bogumił. - Nie można jej tak z błotem od razu mieszać. Może się nieboga tak zakochała, że straciła rozum. Jak się opatrzy... Katelba załamał ręce, aż zatrzeszczały w stawach. - A właśnie - jęknął - że się tak zakochała. Tak mi to właśnie powiedziała, że bez niego żyć nie chce. - A więc ona sama panu to wszystko powiedziała? - Ta-a-ak - zaśpiewał Katelba ze zgorszonym zdumieniem. - Ledwo żem tylko przyjechał, zaraz mnie tym dobrem poczęstowała. Pierwsze jej słowa do mnie: - Stało się - powiada - i prosto mówi, że była z tym człowiekiem. Kocham go - mówi - twoją już być nie mogę, pójdę za nim wszędzie. - Hm. A pan cóż na to? - pytał Niechcic myśląc jednocześnie: - Daleko ona chyba za tym Januszem nie zajdzie, bo nie widzi mi się, żeby on dokądś szedł. - Co ja na to? - Katelba wstał i podszedł machinalnie do okna, jakby w widoku ślicznej pogody szukał zaprzeczenia okropności wypadku. - Ja tam nie wiem, com jej na to powiedział, bo mnie dość zamroczyło. Dobregom jej nic nie powiedział, to trudno. Ale ja już wiem - ogłosił z raptowną energią. - Ja ją i tak zabiorę do domu. Zamknę ją, że jej świat nie zobaczy ni ona świata. Tylko że już panią u mnie nie będzie. Jak nie umie po tym świecie odpowiedzialnie chodzić, to niech ma taki los. Niech wie, co u mnie, prostaka, znaczy jej wielkopaństwo, którego się pokazała niewarta. Bogumił poczuł w sobie gwałtowny sprzeciw. Pani Celina zaimponowała mu wyznaniem mężowi swego uczynku. - O ile po to chcesz ją pan ze sobą zabierać, żeby ją dręczyć, to jej nie zabieraj - rzekł ostro. - Toć los człowieka, że błądzi. Sobie byś pan pewno taką rzecz łatwo darował, a ja tam nie uważam, żeby kobieta miała być w tym na innych prawach. - Kobieta? Matka dziecku? - przeraził się Katelba. - Toć ze mnie ludzie będą się tylko śmieli, jak bez niej wrócę. - Ba, toteż to - mruknął Bogumił. Choć mniej na to niż drudzy wrażliwy, nie lekceważył przecie potęgi ludzkiego śmiechu. Powtórzył jednak z przekonaniem: - Jak pan ma ją w takim usposobieniu zabierać, to lepiej dać spokój. Ale cóż ona? Przecież ona nie chce, zdaje się, z panem jechać. - Ona bez dziecka nie zostanie, a ja jej dziecka nie dam. - Dzieckiem gracie - wzruszył ramionami Bogumił. - To źle. Tak rzeczy stawiać nie można. - Co tu gadać - stęknął Katelba. - Ja bez niej nie wyjadę. Ja bez niej nie wyżyję! - To rozumiem - rozpromienił się Niechcic. - Pan ją kocha, to jasne. Więc cóż? Nie ma między wami sekretu. Wiecie wszyscy troje, coście warci. Mnie się zdaje, że ona się opamięta i będzie panu jeszcze lepsza, niż była. Znamy ją nie od dzisiaj i wiemy, że nie była nigdy zalotna. Po prostu szaleństwo na nią przyszło. Ten Ostrzeński ma to do siebie, że kobiety głupieją, jak na niego popatrzą, choć, dalibóg, ryba ma w sobie więcej ciepła od niego. Cóż robić. Źle się stało, że wtedy z panem nie odjechała, ale któż mógł przypuszczać, że się coś podobnego wydarzy. I mówiąc to Bogumił uczuł, zdziwiony, że pojawiło się w nim jakby uspokojenie, że to właśnie się wydarzyło, a nie co innego. Tak to człowiek z różnej strony ogląda rzeczy, choćby nie chciał. Nie dając w sobie zagościć czemuś, co mu się wydało niezbyt chwalebne, pośpieszył uspokajać Katelbę. - No, panie, głowa do góry. Przeszliśmy niejedno w swym życiu, trzeba być mężnym. Pewny jestem, że to się wyrówna i że będziecie jeszcze ze sobą szczęśliwi. - Oj, proszę pana! Czy ja się mogę tego spodziewać? - Ale oczywiście. Jeszcze dziesięć razy będzie wam tak i owak. Jeszcze i pan będzie miał ją za co przepraszać. I niech no pan lepiej powie, co tam w Jastrzębicach? Strajk trwa? Katelba cokolwiek pojaśniał, jak to bywa, że człowiek, strapiony osobiście, znajduje pociechę w rzeczach trzecich. - Skończył się wczoraj - oznajmił. - I właścicielka też już wróciła. Przy tych słowach Katelba zamyślił się, zamedytował, jakby mu się otwarły jakieś niespodziane widoki na przyszłość. Po chwili podjął: - Ludzie widać nie czuli mocnego oparcia, a może i patrzeć im było ciężko na te stojące roboty. Bo robota ma też, proszę pana, swój głos i woła do człowieka. Po korczyku ordynarii musiałem im dorzucić, a co do reszty, tom obiecał... I zagłębili się w omawianie tej sprawy. Katelba jednak ufał jeszcze żonie więcej, niż myślał, gdyż nawet w najpodejrzliwszych majaczeniach nie przyszło mu do głowy, żeby po tym, co zaszło, mogła się jeszcze teraz widzieć z Ostrzeńskim, żeby mogła nie znajdować się w pokoju pani Niechcicowej i nie opłakiwać swego błędu. Zaś ona tymczasem podlegała w tej chwili zrozpaczonej pewności, że jeśli nie zobaczy natychmiast Janusza, to zginie. To, co się stało, owładnęło nią tak nagle, że nim zdołała puścić w ruch paraliżującą wszystko ambicję i wyobraźnię, znalazła się w nowym dla siebie świecie, który wydał jej się od razu jedynym dla niej możliwym do istnienia. Znała dobrze rozkład mieszkania i, ledwo chwilę pobywszy w sypialni pani Barbary, wymknęła się do salonu, skąd wyprawiła Wacusia i niańkę na powietrze, a następnie wykradła się do sieni i na górę. Schody skrzypiały, ach, wszystko jedno, jeżeli tamci usłyszą i wybiegną, tym gorzej dla nich. Niech wiedzą, że stali się dla niej niczym. Tak jakby miały ją oglądać martwe ściany. Trąciła klamkę, nacisnęła. Janusz zamknął się na klucz! - Kto? - zabrzmiało z wnętrza. - Otwórz - mruknęła grubym ze zgrozy głosem. - Otwórz. Milczenie. Usiadła przy drzwiach na ziemi. - Otwórz - powtarzała w szparę. - Prędzej. Otwórz. Janusz stał pośrodku pokoju z rękami założonymi za plecy, z głową ciążącą w tył, z oczyma to przymykającymi się, to wyjawiającymi spod powiek niewysłowiony błękit źrenic. Przezwyciężając senność usiłował się rozpatrzyć w położeniu. Przy zwykłym u niego stanie ducha, kiedy jakieś podobieństwo uczucia w nim błysnęło, jakże się miał powstrzymać, jakże się miał tego nie chwycić? I to musiało mu się wydarzyć właśnie tu, w tym domu, w tych warunkach, stosunkach... W dodatku, żeby choć jeszcze coś wydarzyło się dla niego. Złamał, zdaje się, życie dwojga ludzi, i żeby choć miał poczucie, że coś uczynił, czegoś doznał. Nic. Nawet żadnego cielesnego dreszczu wspomnienia. Tak jakby to się stało przed wielu laty. Ale jeśli oszukał siebie, to nie oszukał tej Celiny. Nie powiedział jej ani jednego czulszego słowa, jak zresztą nie mówił go nikomu. Uprzedzał ją, a potem, gdy już było co prawda niewcześnie, starał się jej wytłumaczyć swoje nędzne usposobienie, prosił, żeby mu przebaczyła i zapomniała. I łudził się, że ją przekonał, tymczasem wszystko inaczej poszło, i teraz tak nieprzyjemnie. - Dlaczego ona powiedziała - irytował się, nie żeby mu było wygodniej użyć sobie pokątnie, ale że i tak nic z tego nie mogło być. Nic dla niej, nic dla niego. Po co było niszczyć spokój tego dobrodusznego prostaka i samej tak się gubić. I jakże to możliwe, żeby ludzie wyprawiali takie historie o coś, co było tak przerażająco niczym. Prawie że im zazdrościł tej żywości uczuć, prawie że sam siebie uważał za skrzywdzoną ofiarę. Chociaż nie. Może jednak było w tym coś i dla niego... Czyżby, czyżby?... A przecież... Bo nie mógł pani Celiny nie podziwiać. Z podobnie żywiołowym spaleniem za sobą mostów jeszcze się nigdy nie spotkał. Katelbina nie podobała mu się nadto. Zdawała mu się niemrawa i też tak tchnąca pustką jak on sam, pociągnęło go do niej prawie nie jak do człowieka, ale jak do miejsca, w którym zapragnął chwilę pobyć, rad, że go trochę zajęło. Tymczasem pustka ta zawrzała jak wulkan. A jeżeli czego szukał w drugich, to tej siły żywotnej, której mu brakło. Może ta ciężka, biała kobieta potrafi budzić śpiących? Gdy posłyszał za drzwiami: - Otwórz! Otwórz! - popadł w niebywałą jak na niego rozterkę. Poprawiał włosy, układał jakoś swą twarz, sam nie wiedząc, do czego, do surowości czy prośby, czy żelaznego milczenia. Nagle rzekł nie ruszając się z miejsca: - Proszę się uspokoić. Proszę zejść na dół. Ja tam przyjdę. Na to usłyszał: - Jeżeli nie otworzysz, zostanę do jutra, do śmierci... Wtedy przekręcił klucz i wstrząsnął się na widok tego swojego dzieła, jak szmat ludzki leżącego prawie u progu. Wciągnął panią Celinę do wnętrza, rozgniewany i mimo woli wzruszony. Chwyciła się go kurczowo, wpiwszy palce w jego ubranie, jak przestraszony kot. Podprowadził ją do umywalni i podał wody. Odtrąciła szklankę wylewając mu wodę na rękę. Janusz odstawił szklankę i głaskał panią Celinę po włosach, sztywno, bez upodobania, wiedząc, że tak potrzeba. - Proszę się uspokoić - prosił. - Nad czym płaczesz? Nad sobą? Nade mną raczej powinnaś płakać - szepnął, niezdolny pojąć, aby ktokolwiek mógł być przedmiotem współczucia poza nim. - Mokra - uśmiechnął się słabo, gdy go chciała całować w rękę. Skłonił ją, żeby usiadła, sam odszedł daleko pod okno. - Ja zaraz wszystko wyjaśnię - zapowiedział. Patrzyła na niego nieco wypukłymi, zdziczałymi teraz oczyma, ścierając z twarzy ślady łez. - Źle się stało - oznajmił twardo. - Nie przez to, cośmy uczynili, ale przez to, że na mnie pani trafiła. Ja nie umiem kochać. Nikogo. Ja jestem do niczego. - Ja także byłam do niczego - zaszeptała. - A teraz... Świat się zaczął na nowo. Nie czujesz tego? - Nn-nie! Zwierzęce przerażenie skaziło przystojne rysy pani Celiny. - Jak to?... Nie rozumiem... I nie ma żadnej możliwości, żebyś mnie... żeby pan mnie... - Żadnej. Wobec nikogo. Jeżeli to panią może pocieszyć... Żadnej możliwości wobec nikogo - powtórzył z naciskiem. Wydając ten niemiłosierny wyrok uczuł w sobie rzewność, jakiej doświadczał jedynie przy słuchaniu muzyki. Nie mógł jednak zdać sobie sprawy, co to uczucie oznacza ani do kogo się zwraca. Pani Celina zachowała się jak człowiek, co w ucieczce przed grozą nie do zniesienia rzuca się w przepaść czy w ogień. Upadła ciężko na ziemię, Januszowi do nóg. Poczuwszy przez skórę obuwia gorąco jej ust Janusz żachnął się i cmoknął niecierpliwie. Szorstko podniósł ją z ziemi i raptem... nie - czy to możebne! Został pociągnięty, porwany ku niej z siłą, której natychmiast się poddał. Pani Celina uczuła, jak się wstrząsnął, usłyszała spazmatyczne westchnienie tracących oddech ust i momentalnie owładnęła nią cisza pogodnej, triumfującej uległości. Ani jedno słowo, szept nawet nie mógł przejść przez ściśnięte zęby Janusza. Ale na cóż miał mówić słowa, którymi kochankowie usiłują wznieść się ponad żywioł i dopełnić duchem niedoskonałość swoich uniesień. On sam przerastał wszystkie słowa miłości, wszystkie były mętne i blade wobec jego niebiańskiej urody. Oto co stanowiło niewyraźną treść szczęścia pani Celiny w tę chwilę, która przeszalała w milczeniu, posępna niby koszmar. Niebawem Janusz, siedząc na krześle, przyglądał się sobie ukradkiem w wiszącym naprzeciw lustrze, jak człowiek badający, czy w twarzy jego nie zaszła czasem jakaś osobliwa zmiana. Pani Celina, pewna, że już teraz nic między nimi nie stoi, przypadła z wdzięcznością do jego kolan. - Powiedz co... miły, miły. Spojrzał na nią smutno i ze zdziwieniem. - Pojedziesz? - spytał. - Musisz jechać. Ze mną nigdy żadna kobieta nie była szczęśliwa. To jest... może. Ale nie... Żadna. - Będę z tobą nieszczęśliwa - ucieszyła się rozpaczliwie. - O, to się tak mówi, ale tego nie potraficie. I nie. Szkoda mi pani. Nie słuchając tego, co znów zaczęła szeptać, powtórzył z uporem: - Chcę, żebyś wróciła do niego. Żebyś z nim pojechała. - Dobrze - zgodziła się potulnie. - Pojadę. Dla dziecka. Ale dasz mi się ze sobą widywać? Choć czasem... - Wolę, żebyś mnie zapomniała. - Nigdy! Jeżeli nie mam cię widywać, to rzucę dom, syna, pójdę bodaj na ulicę. - Głupstwa pani mówi. - Tak zrobię, jak mówię. Ja od chwili, kiedy cię zobaczyłam pierwszy raz, jeszcze na moim ślubie... Janusz nie mógł powściągnąć uśmiechu zadowolenia. - Całe moje małżeństwo z tym... - chciała powiedzieć "chłopem", ale powściągnął ją gwałtowny odruch sumienia i próżności. - Moje małżeństwo było niecną komedią. Bo myślałam już w końcu, że prawdziwe życie, namiętność, to tylko w książkach... Czytałam takie... A tu przyszło na mnie naprawdę... Jak w "Dzieciach szatana", jak w "Śniegu". - Jak w czym? - spytał opryskliwie. Usłyszał z jej szeptów tylko ostatnie słowa, w których poznał tytuły utworów Przybyszewskiego. Sam czytywał te rzeczy przez całą wczesną młodość, a ponieważ wszystkiemu przypisywał winę swojego usposobienia, więc przypisywał ją i temu, że miał taką, a nie inną lekturę. Zraził się tym, że pani Celina czytała to samo, co on - szukał zupełnej od siebie odmienności. - A jednak musisz jechać - powtórzył bezbarwnie. - Ja nie widzę innego wyjścia. Gdybym był nie taki, jak jestem... - Tobym cię może nie kochała. Słuchaj. Pozwolisz mi się widywać? To tak mało. Dobrze? Choć popatrzeć czasem. To wystarczy. Och, powiedz, prędko... Nie ma czasu. - Dobrze - zgodził się machinalnie. - I niech pani już idzie - przeląkł się nagle. - Oni na pewno szukają. Idź już... dziecko - powiedział wstydząc się tego pieszczotliwego zwrotu. - Będzie, jak być musi. - Już idę. - Pani Celina oprzytomniała o tyle, że sama przestraszyła się tego, co ją czeka na dole. Po jej wyjściu Janusz stał chwilę przy drzwiach i nasłuchiwał. Skrzypiały schody, pisnęły jakieś drzwi. Cisza. Nie zeszedł już na dół. - Teraz wiać - rzekł półgłosem. - Wiać stąd na drugi koniec świata. To straszne. Katelbowie odjeżdżali w milczeniu, śród którego szczebiotało tylko dziecko i niańka przemawiała do niego. - Usiądź, Wacuś, bądź grzeczny. Tu, na kolanach u niani. Patrz, koniki już jadą. Het-ta, wio! Wacuś jedzie do domu. Do doo-mu. Bogumił wyszedł za nimi w podwórze i przy bramie spotkał strażnika. Widać niedzielne zajścia ściągnęły do wsi policję. - Czego pan szuka? - spytał nieuprzejmie. - Nic, nic, proszę wielmożnego pana - odparł strażnik po polsku. - Tak obchodzę rewir po służbie. - Tu u nas wszędzie spokój - oznajmił Niechcic. - No tak, chwała Bogu - westchnął policjant. - Ale gdzie indziej trzeba było ludzi pobrać. Naranili się, nakaleczyli. Po co to było panom dziedzicom do takich rzeczy prowadzić? Bogumił spojrzał zdziwiony. Widocznie w najniższych nawet sferach rządowych pokutowało jeszcze zastarzałe przekonanie, że podżegaczami wszelkiego ruchu w Polsce mogą być tylko panowie bracia szlachta. Zostawił stróża bezpieczeństwa publicznego bez odpowiedzi, śpiesząc się do roboty. Wieczorem Janusz poprosił wuja o konie na jutro do Oczkowa. Ceglarski nieraz go zapraszał. Pojedzie trochę do niego. Drugi koniec świata nie miał więc być daleko. Bogumił poczuł niejaką ulgę na wiadomość o wyjeździe Ostrzeńskiego. Nie zdobył się nawet na to, żeby go z grzeczności zatrzymywać. Rozstawszy się z nim poszedł na chwilę do kuchni zapytać o Żarnecką i zobaczył, że z kuchni ktoś wychodzi. - Kto tu był? - spytał tak, żeby spytać, gdyż myśl miał zajętą czym innym. - Syn włódarzów, Mikołajczyk - odparła Felicja patrząc na niego swymi rzetelnymi oczyma. I nagle rzekła: - Czy to pan Janusz wyjeżdża? To mu pewno trzeba na rano bieliznę wyprasować. Ja już wczoraj - dodała - po nich wszystko poznałam. Jaką to ta miłość ma siłę nad człowiekiem, jak nic na świecie. Bogumił położył palec na ustach. - Ni słowa o tym z nikim. Nawet ze mną. Wróciwszy do siebie myślał chwilę zdziwiony, jak to u innych podobne rzeczy nieprędko dochodzą do skutku, a ten ślamazarny Janusz tak w okamgnieniu się z Celiną uwinął. Następnie poczuł coś w rodzaju rozgrzeszenia ze swych własnych uczynków. Jeśli takie rzeczy mogą się dziać na świecie... Wtem przypomniało mu się, że tego młodego wdowca Mikołajczyka widział od jakiegoś czasu często około dworu. Zastanowiło go to. - Tak, tak - pomyślał westchnąwszy - wszystko się musi wyrównać i dojść do właściwego ładu. Nie wiedział dobrze, co chciał tą myślą wyrazić. Tylko serce drgnęło mu znów pełną skruchy tęsknotą do żony i do dzieci. 8 Dzieci Niechciców zamiast się uczyć lekcyj biegały teraz wciąż pod zamiejskie kapliczki, gdzie tłumy ludzi śpiewały przez cały maj, wespół z religijnymi, pieśni patriotyczne. Pani Barbara nie wzbraniała im tego, ale swoją drogą bała się, by nie padły ofiarą jakich zamieszek. Pewnego wieczora, gdy młodsi szczęśliwie byli już w domu, wyglądana z niepokojem Agnieszka wróciła od Ostrzeńskich i przyniosła wiadomość, że spotkała tam pana Toliboskiego z Borowna. - On zna mamusię z dawnych czasów - oznajmiła. - Tak się o nas wszystkich dopytywał. I wybiera się tu jutro po południu do mamusi z wizytą. Ja powiedziałam, że mamusia będzie bardzo rada. Nie wiem, czy dobrze powiedziałam. Chociaż pogoda była chłodna, pani Barbarze wydało się nagle, że w mieszkaniu panuje szalone gorąco, po prostu trudno oddychać. - Pan Toliboski? Z wizytą? Co też mu do głowy strzeliło? - spłoszyła się. - No, ale owszem, niech przyjdzie - dodała śpiesznie, jakby w strachu, że ktoś temu przeszkodzi. - Pogadamy sobie o starych dziejach. - Ma się rozumieć - dodała ochłonąwszy cokolwiek - że się znamy, chociaż nie widzieliśmy się już chyba ze dwadzieścia pięć lat. A po cóż on się zjawił w Kalińcu? - Zdaje się, że przyjechał na zebranie Towarzystwa Rolniczego. Zresztą nie wiem. - Na zebranie? A jakże on teraz wygląda? - pytała pani Barbara z rosnącym zaciekawieniem. - Bardzo przyjemny. Ma taką długą brodę jak pan Daleniecki. - Czarną... - Nie. Taką szpakowatą. - Prawda, prawda - uprzytomniła sobie pani Barbara. - Przecież on też musiał postarzeć. Czyż ja wam o nim - zdziwiła się - nigdy nie wspominałam? Uśmiechnęła się do siebie i zaczęła nawet półgłosem pośpiewywać. Doznawała wesołej pokusy, żeby Agnieszce o tej swojej młodzieńczej miłości z humorem opowiedzieć. Teraz, kiedy tyle wody upłynęło od tamtych czasów, nadaje się to już tylko na opowiastkę dzieciom. Przyniosła sobie wazonik z majolikowym strzelcem i wzięła się do porzuconych już od dłuższego czasu ząbków. Zdawało jej się, że wnet z łatwością zacznie snuć lube wspomnienia, lecz, o dziwo - słowa nie chciały się z krtani wydobyć i ani się spostrzegła, jak porzuciła swój zamiar. Popadła natomiast w zadumę. Toliboski w ciągu tych kilkunastu lat bywał niekiedy w Kalińcu. Nigdy jednak nie słyszała, żeby przychodził do Ostrzeńskich. Dawne stosunki młodości rozprzęgły się od świętej pamięci, ale widać w tych niezwyczajnych czasach odżywają i stare uczucia, nawiązują się zaniedbane znajomości. W miarę jak myślała, dzieci już nie tylko coraz mniej nadawały się do zwierzeń, ale nawet ich obecność zaczynała przeszkadzać. Tomaszek i Emilka tak hałasowali w drugim pokoju, Agnieszka tak denerwująco obojętnie krzątała się koło swoich książek. Mieszkanie wydało się pani Barbarze napełnione nie dziećmi, bez których przecież nigdy nie mogła wyżyć, ale gromadą niesfornie się zachowujących, obcych ludzi. Chwała Bogu, że niebawem pójdzie się spać. Jednak położywszy się nie mogła zmrużyć oka, zasnęła dopiero nad ranem, a zbudziwszy się o zwykłej godzinie chwilę nie pamiętała o niczym, tylko myślała, czy Julka rozpala ogień w kuchni i że czas wołać na dzieci, żeby wstawały. Nagle wczorajsza rozmowa i zapowiedziana wizyta zjawiły się w jej świadomości i zerwała się, podniecona jak przed podróżą. Powszedni ranny gwałt prędko się uspokoił, dzieci wyruszyły na lekcje, Julka poszła do miasta, pani Barbara została sama. Chciała się zrazu czymś zająć, zajrzała do kuchni, wróciła, wzięła się do ząbków, do papierosa. Ale niebawem ręce jej opadły bezwładnie, papieros wygasł na popielniczce. Jedyne, co mogła czynić, to przygotowywać i siebie, i mieszkanie na przyjęcie mającego przyjść po południu gościa. Przestawiała krzesła, porządkowała drobiazgi na komodzie, odwracała kwiaty bujniejszym liściem na pokój. Następnie przebrała się w czarną suknię z koronkowym kołnierzykiem i mankiecikami, gdyż zdawało jej się, że jeśli tego nie uczyni zaraz, to potem nie zdąży. Drżała przy każdym odgłosie czyichś kroków na schodach, śpieszyła się, na próżno powtarzając sobie, że przecież do popołudnia jeszcze bardzo daleko. Lecz choć krzątając się miała wrażenie, że czas mknie jak na skrzydłach, wszystkie te zabiegi trwały niecałe pół godziny, natomiast gdy je ukończyła, minuty nawet zaczęły się dłużyć w nieskończoność. Chodziła jakiś czas w kółko, wreszcie ona, która nigdy w dzień się nie kładła, wyciągnęła się ociężale na kanapie, jakby w poczuciu, że tak może łatwiej będzie znieść nacisk wspomnień, przeczuć, oczekiwań. - Czy to możliwe - szepnęła - żebym go jeszcze kochała? Ciało już nie pamięta wcale tych pożądań i tęsknot, które nią niegdyś miotały, serce kocha już innych ludzi, męża, dzieci, jakim sposobem ta ponura namiętność jeszcze coś w niej, starzejącej się prawie kobiecie, porusza? Nigdy nie lubiła wspominać i nigdy, wspomniawszy to i owo z przeszłości, nie mogła w tym odnaleźć związku z obecną sobą. Nieraz ją to męczyło, pytała siebie: gdzie jest to, co łączy te różne okresy życia w jedną istotę, a tę istotę w jedno ze światem? I tej nici, na której oddzielne chwile życia winny być nanizane, nigdy nie mogła znaleźć w czym innym, jak tylko w Toliboskim. Tylko jego wspominając była zawsze tą samą, tylko ta rana bolała zawsze jedną osobę. Ma się rozumieć bolała coraz mniej, w końcu może już wcale, cóż stąd? Wystarczyła wiadomość, że ma go ujrzeć, aby stara blizna zaczęła krwawić. Czyżby na tym świecie jedynie miłość nieszczęśliwa była czymś trwałym, nie zamykającym się, nie kończącym się nigdy? A może ta miłość nie była taka nieszczęśliwa, tylko ona swoim usposobieniem przeobraziła ją w gorzkie niepowodzenie. Obległy ją wspomnienia dowodów, że Toliboski był jej przecież wzajemny. Czyż nie lubił jej towarzystwa, czyż nie szukał wiecznie jej dłoni, czyż nie umiał śród ogólnej towarzyskiej zabawy szepnąć jej zawsze słówko świadczące, że jednak coś między nimi się dzieje? A raz, czyż nie powiedział, tuląc do serca jej ręce: - W tych dłoniach liliowych jest szczęście mojego życia, niechże go nie uronią. - Prawda, powiedział jeszcze i to! Czemuż nie powołała się na te słowa, kiedy odszedł do innej, czemu nie wysłała żadnego z tych szaleńczych listów, które do niego pisała, kiedy zaręczył się, czemu nie zdobyła się na to, by zażądać widzenia, może byłby się opamiętał, zawrócił. Ale ona i przedtem, odkąd tylko wtedy nad rzeką ujawniła swoje uczucia, była już z nim zawsze taka skrępowana, osowiała, nękana uczuciem poniżenia, utraciła wobec niego całą zalotną wesołość, która mu się tak podobała. To go musiało do niej zrażać, brał to na pewno za obojętność, za wygaśnięcie uczuć! - On mnie kochał - rozpaczała - tak, on mnie kochał, tylko ja nie umiałam tej miłości zatrzymać, rozpalić, zachować. - I choć faktem było, że Józef Toliboski opuścił ją dla ożenienia się z inną - ona czuła się teraz winna. To nie on, to ona zaprzepaściła ich miłość! Raptem wszystko obróciło się na opak. Zaczęły ją nękać jaskrawe przypomnienia jego obojętności. Było ich tak wiele, że aż się przeraziła. Jakże mogła przypuszczać kiedykolwiek, aby te błahe uśmiechy, te powabne słowa, gesty, spojrzenia oznaczały miłość. Czyż jednocześnie, jak tylko poznał jej uczucia, a poznał je niestety, nie unikał każdego sam na sam? Czy nie tracił humoru, gdy tylko spostrzegł, co za ogień w niej płonie? Czyż nie odchodził wtedy do innych, weselszych, jakby mu nie dogadzało jej pokorne oddanie, jakby go nawet straszyło. I czyż dał jej kiedy uczuć, że obchodzi go w niej coś poza chwilami wspólnej zabawy - jej życie, troski, nawet zdrowie? Nie, na Boga, tam nie było żadnej miłości, a ona głupia opierała tyle nadziei na czymś tak strasznie znikomym. Ale może jednak te rzeczy nie były bardziej znikome niż wszystko, na czym się człowiek w swoim życiu opiera? Dobre wspomnienia stawały się znów żywsze, nie chciały dać za wygraną. Przecież nawet potem jeszcze mówił podobno do kogoś, że ją jedną kochał prawdziwie. Może po prostu nie umiał kochać inaczej. Lecz ona nie pojmowała znów takiej miłości, więc chyba trafiła na człowieka nieodpowiedniego dla siebie, omyliła się. Tylko w jaki sposób, dlaczego takie omyłki są możliwe? I czemu w tym jednym głupi człowiek czepia się tak uparcie popełnionej omyłki, czemu poraniony, pokaleczony, świadomy, że idzie złą drogą, brnie wciąż dalej, ciągle się łudząc, że to może nie była omyłka? I dlaczego wobec innych ostatecznie zdajemy sobie sprawę z ich wartości, a tylko wobec jednego jakiegoś człowieka jesteśmy ciągle jak zabłąkani w boru? Mój Boże, ile to razy myślała o Toliboskim, nie tylko z powodu jego ożenku, ale nawet i przedtem, że jest człowiekiem bez charakteru, płytkim, lubiącym tylko letnie uczucia, łatwe, wygodne życie. A gdy tylko zabłysła jej nadzieja, że on może ją kocha, natychmiast gotowa była godzić się z jego wadami, żyć z nim, choćby był jeszcze gorszy i pospolitszy; natychmiast zresztą wierzyła, że wszystko złe jest pozorne, a w gruncie rzeczy pełno w nim zalet, które wnet od ich szczęśliwej miłości rozkwitną, zniweczą wszelkie przywary. Któryż więc Toliboski był prawdziwy? Czy ten, co jej się wydawał marnym człowiekiem, bo żenił się z inną, czy ten, w którym widziała skarby ducha i umysłu na myśl, że mógłby ją pokochać? Tego już nigdy nie pojmie, ale czyż sama taka niemożność rozpoznania przedmiotu swych uczuć nie jest wskazówką, że nie powinna się była dać tak obłąkać? Poczuła się nagle na siłach, by sądzić swoją upartą nieszczęsną miłość czy też jej cienie, pokutujące po jej nocach i dniach z siłą większą niż dotykalna rzeczywistość. Może była w swoim uczuciu małoduszna, ale on nigdy nie uczynił ze swej strony nic, żeby ją pobudzić do wielkoduszności, nie dał jej nawet przedsmaku tego wzajemnego oddania, które pozwala zakochanym otwierać się wspaniałomyślnie dla drugich, dla świata. Ludzie muszą chyba w takich okolicznościach wzajemnie się wspomagać. Tak, nie była to żadna osobliwa klęska, tylko zwyczajne, częste między ludźmi nieporozumienie. Ale jeśli tak, to czemu nie mogła tego niczym wyrównać, zastąpić, wygładzić z życia; a jeśli mogła, to tak pozornie, że oto patrzcie, po tylu latach wszystko znowu się wali w gruzy. A jeśli to był obłęd, ciężka choroba, to czemu nie mogła z tej namiętności umrzeć albo przeobrazić jej w jakiś inny rodzaj energii życiowej? Tak jak to bywa z mężczyznami, którzy doznawszy zawodu miłosnego palą sobie w łeb lub odchodzą w inną stronę i dokonują wielkich czynów. Z zazdrością pomyślała, co też ratuje w takich wypadkach innych ludzi? Może w religii albo w oddaniu się jakiejś wielkiej idei znajdują tę łączność ze światem i z bytem, która przynosi spokój i siłę wobec niepowodzeń życia? Ale przecież i ona bywała w kościele, nie brakło jej też ideałów patriotycznych i społecznych. A jednak, pomimo to, organicznie, całą sobą nie czuła związku ani z bytem przyziemnym, w którym żyła, ani z bytem wzniosłym, do którego tęskniła. Świat był dla niej zbiorowiskiem ludzi i rzeczy potrącających się, rzadziej wspomagających się wzajem, ale nie mających ze sobą żadnej istotnej wspólności. Chaos i samotność czuła w sobie i koło siebie, a czyż może być coś budzącego większą trwogę niż poczucie chaosu i samotności?... Był czas, już po utracie Toliboskiego, kiedy myślała, że tylko jakieś nowe szczęście osobiste może dać jej poczucie ładu i spoistości bytu. I znalazła to szczęście w Piotrusiu, w miłości do tego dziecka. Po jego śmierci świat chyba już na zawsze był dla niej w gruzach i ona była już nie cegłą w budowie, ale szczątkiem rozsypujących się gruzów. Teraz na odwrót, nie wierząca już w szczęście, czuła się może najbardziej złączona ze światem, kiedy takie rozpaczliwe zmagania wstrząsały krajem, w drgawkach powszechnego niepokoju nieco bardziej wyraźnie czuła, o dziwo, ład i sensowność istnienia. Ale przecie niepodobna żyć wiecznie ekstazą szczęścia ani wojną czy rewolucją. Może tej niezwykłości wzruszeń, tej wyższej treści, religii czy idei należało szukać w powszednim toczeniu się nocy i dni? Poruszyła się niespokojnie i załamała ręce, a zrozpaczone pytanie zawirowało w jej wnętrzu. Czymkolwiek jest religia - czy objawioną łaską poznania Boga, czy władzą duszy pomagającą żyć, czemu we mnie tej łaski czy tej zdolności ducha brakuje? Lecz nie - może już nie brakuje, bo oto jakaś myśl wzmacniająca przedziera się przez ciemność. - Jedno jest serce wszechrzeczy - śpiewa prawie ta myśl - jedno jest serce wszechrzeczy, a więc i we mnie ono bije! O tak, tak! Już parę razy, pamięta, doznawała tej pewności, że każdy drobiazg, każdy człowiek może mieć wyjście na sprawy powszechne i wieczne i że to właśnie jedynie oznacza religię. Lecz nigdy nie doznawała tego z taką pocieszającą siłą, jak w tej chwili. Zerwała się i stała bez ruchu modląc się, żeby nie znikło to uczucie, że pławi się w świetle, że serce jej bije zgodnie z sercem nieba i ziemi, obcuje z Bogiem. - Tego właśnie chciał Lucjan - przemknęło jej przez głowę. - Lucjanie, Tereniu, czy to wyście mi tak pomogli? Nagle w świąteczną ciszę, która w niej zagościła, wdarło się melodyjne, basowe uderzenie zegara. Pani Barbara drgnęła i otrzeźwiała. - Jezus Maria! Pierwsza! Sobota! Dzieci zaraz przyjdą na obiad, a potem... popołudnie. I ten człowiek. Rzuciła się do lustra. - Czy to ja? - patrzyła zdumiona. - Jak ja jeszcze niestaro wyglądam. Te siwe włosy między czarnymi czasem znać, a czasem ich wcale nie widać. Dziś nie widać ich jakoś. I te usta, jakie rumiane. Więc może jednak... może jednak... Ach, czemu nie zaprosiłam Ceglarskiego. On tak dobrze na mnie działa, tak z nim ładnie umiem rozmawiać. Może tamten... może pomyślałby, że ktoś jest mną zajęty. Nie, co za niegodne chęci. Przecież stałam się przed chwilą inną kobietą. On zastanie już inną kobietę. Będziemy mogli pośmiać się nawet razem z dziecinnych sentymentów. Poszła do kuchni. Julka krzątała się pogodnie koło obiadu. - Zaglądałam do pokoju - oznajmiła - ale tak było cicho. Myślałam, że pani czyta, nie chciałam przeszkadzać. Schabu nie kupiłam, proszę pani, bo taki był nieładny. Robię befsztyki. - Tylko bez cebuli - przestraszyła się pani Barbara. - Potem czuć tak długo w całym mieszkaniu... Wzięła machinalnie do ręki gazetę porzuconą na ławce kuchennej. Była to gazeta sprzed kilku dni, ale pani Barbara tak dalece czuła potrzebę zajęcia myśli czymś obojętnym, że zaczęła czytać. Wzrok jej padł na rubrykę wiadomości, a w niej na słowa: - "Pod Czałbowem strajki rolne zmusiły niektórych właścicieli majątków do wezwania wojska w celu utrzymania porządku i bezpieczeństwa". Serce w niej zamarło, uczuła powstawanie znajomego popłochu, zapomniała o cebuli, o wszystkim. - Boże - zatroskała się - jeżeli u nas będzie strajk i jeżeli Bogumił coś podobnego by zrobił, to chyba się zapaść pod ziemię. Że też ja tej wiadomości przedtem nie zauważyłam. Byłabym do niego napisała. Co robić. Chyba jechać, chyba natychmiast jechać do Serbinowa. Pani Barbara wiedziała o postawieniu żądań przez serbinowskich ludzi i że się wszystko jako tako skończyło. Ale czyż te rzeczy nie mogą się powtórzyć? I w groźniejszej postaci? - Nie, co za szaleństwo - perswadowała sobie. - Józefat przecież wczoraj wstępował, więc byłby coś mówił o strajku. Józefat nie wstępował teraz codziennie, mleko dla pani zostawiał w sklepie, do którego dowoził cały serbinowski nabiał i skąd Julka zabierała je wracając z rynku. - Czy Józefat był dzisiaj w mieście z mlekiem? - spytała. - Był - odparła Julka - co miał nie być. Pani Barbara doznała nieznacznego uspokojenia, lecz nie na długo. Gdy jeden powód naglącego wyjazdu upadał, pojawiał się inny, niemożliwy do uchylenia, każący na oślep uciekać. Była nim absolutna niemożność zobaczenia się z Toliboskim. Kiedy dzieci przyszły na obiad, pogmatwane te chęci przeobraziły się w nieodwołalne postanowienie. - Wiecie, dzieci - oznajmiła - jedziemy zaraz po obiedzie do Serbinowa. Dowiedziałam się, że u tatusia grozi strajk. Strasznie jestem niespokojna. Muszę wiedzieć, co się tam dzieje, muszę widzieć się z ojcem. Tomaszek i Emilka strajk jakoś przeoczyli, a na wiadomość o wyjeździe zaczęli tańczyć. Kłopotali się tylko, czym pojadą. Przecież tatuś nie przysłał koni. - Trudno. Weźmiemy dorożkę. - Ale niech mamusia nie posyła Julki. Ja pójdę po dorożkę - porwał się Tomaszek. - Dobrze, dobrze. Tylko pamiętaj - zakryte lando. Agnieszka posmutniała, gdyż miała tego wieczora u pani Wenordenowej próbę przedstawienia, której nie mogła opuścić. - Skąd tak nagle ten wyjazd? Przecież tatuś donosił, że nie ma żadnego strajku. A pan Toliboski? - przypomniała matce. - Moja kochana - odparła wyniośle pani Barbara. - Pan Toliboski nie widział mnie dwadzieścia kilka lat. Może nie widzieć jeszcze kilka. I chyba nasze sprawy są dla mnie ważniejsze niż jakaś tam wizyta. Agnisia wahała się, bo jeśli w Serbinowie co zaszło, to chciała tam być razem z wszystkimi. I w Serbinowie był Janusz... Nie miało to wielkiego znaczenia, ale zawsze w jakiś sposób nęciło. Tylko jakże opuścić próbę, grała jedną z głównych ról, będą na nią czekali. Zamyśliła się i poprosiła, czy nie może przyjechać jutro rano z Józefatem. - Ale ja na pana Toliboskiego - rzekła prosząco - nie będę czekać. Bo mam jeszcze po południu dwie lekcje na pensji, a potem zaraz próbę. - Ja wcale nie uważam za konieczne, moje dziecko, żebyś na niego czekała. Julka przeprosi go, żeśmy musieli niespodzianie wyjechać. - Mamusiu! Jest dorożka - krzyknęła od okna Emilka. 9 Tomaszek przyprowadził lando mogące się dowolnie zamykać i otwierać, ale teraz naturalnie z powodu lata otwarte. - Zamknąć, zamknąć - rozkazała pani Barbara, zdenerwowana, że tracą czas. W starym pojeździe tymczasem coś widać było zepsute, nie chciał się zamknąć. Dorożkarz na próżno sapał, czerwienił się i wysilał szamocąc się z jego budą. - To dalejże! Jedziemy tak! - zawyrokowała pani Barbara. - Też i z dorożkami takimi. Może nas ten stary grat w ogóle nie dowiezie. Dorożkarz zaklinał się na wszystkie świętości, że dowiezie i że jeżeliby wielmożna pani chciała poczekać, to on i budę by podniósł. - Nie! Czekać? Mowy nie ma! Wielka rzecz! Pojadę odkrytym. Czy to ja się mało tak najeździłam? Ale dzień był, choć w czerwcu, wyjątkowo zimny, a ona, tak dbająca zawsze o ciepłą odzież, wybrała się tylko w cienkim płaszczyku. Julka i Agnisia błagały, żeby poczekała, aż przyniosą z mieszkania coś cieplejszego. - Tylko prędzej, moje kochane! A gdzie torba z rzeczami? Zdaje mi się, że zapomniałam nocnej koszuli. Wszystko jedno! Nie szukajcie już. Tam w domu Felicja musi mieć jakąś wypraną bieliznę. I pani Barbara zwróciła się z pretensją do Tomaszka. - Dlaczego nie poszukałeś innej dorożki? Przecież ta się wprost rozlatuje! Dorożkarz mruczał, że dorożka jest bardzo dobra, Tomaszek przysięgał, że innej w całym mieście nie było. - Kłamie jak zawsze - myślała z rozpaczą pani Barbara. - Siadajcie! - wołała. Emilka marudziła, ponieważ uśmiechało jej się jechać i na koźle z Tomaszkiem, i w środku z matką. Ale na koźle przez miasto wstydziła się i stanęło na tym, że się przesiądzie na szosie. Agnieszka wrzuciła do dorożki chustkę i okrycia, lecz pani Barbara zapomniała się w to przyodziać. Po raz pierwszy nie czuła chłodu ni wiatru. Zdawało jej się, że siedzi wewnątrz rozpalonego pieca. Jechała drżąc, czy Toliboski już czasem do nich nie idzie, czy jej gdzie po drodze nie zobaczy. Dorożka tak skrzypi i trzęsie. A nuż zepsuje się, będą musieli stanąć i on akurat wyjdzie z której ulicy. Gdy jednak pomyślnie wyjechano za miasto, wszystko się w niej obróciło ku tej drugiej trwodze, ku której podążała. Co też się tam zastanie w Serbinowie? Może tam już jest wojsko? Mogło przyjść nie wezwane, nie, Bogumił by tego nie zrobił! Ale słyszała, że wojsko samo wyjeżdża do miejsc, gdzie jest niepokój. Wszystkie stada krów brała z daleka za żołnierzy snujących się po polach. To znów porywał ją strach o dzieci. Bo to człowiek zajmuje się jednym, a tu z byle zapomnianego drobiazgu zmartwienie może wyskoczyć. Wychylała się spoza sterczącej pomiędzy nią a kozłem przedniej ściany landa i wołała raz po raz: - Czy wam tam nie jest ciasno? Czy wy nie pospadacie? Czy wam ciepło? Nie pozaziębiacie się na tym koźle? - Niee! - odkrzykiwali oboje na wszystko, nie odwracając głowy. Znalazłszy się w granicach Serbinowa pani Barbara oprzytomniała nieco i rozejrzała się wkoło. Na rowie koło buraczanego pola siedzieli gromadą ludzie i jedli skiby razowca. Prawda, przecież to godzina podwieczorku. Wszystko zatem w porządku. Jedzą, więc widać robią w polu. A może nie robią, tylko tak, jedzą, a poza tym strajkują. Niektórzy pokazywali sobie dorożkę i coś mówili, widać poznawszy swoich dziwili się, że pani jedzie miejskim pojazdem. Najprościej było stanąć i spytać, ale pani Barbarze zrobiło się wstyd, że się tak zerwała z powodu czegoś, co się może wylęgło tylko w jej wyobraźni. Rozgorączkowanie minęło, poczuła na całej sobie mokry i lodowaty chłód. Była zgrzana i wiatr ją nagle owiał. Przed ogrodową bramą dorożkarz stanął. - Mostku nie ma! - krzyknęły dzieci gramoląc się i zeskakując z kozła. Rzeczywiście, mostek na rowie opasującym ogród był zerwany, zapewne mieli robić nowy, bo na drodze leżały świeże deski. - Jedźcie naokoło przez podwórze - nakazywała pani Barbara. Ale dzieci przeskoczyły już rów i wołały, że pójdą pieszo. Pani Barbara wobec tego również się rozmyśliła. - To wracajcie do domu - rzekła płacąc dorożkarzowi. - Mamusia nie przeskoczy, mamusia upadnie! - zmartwiła się Emilka. - Najlepiej odejść trochę i rozpędzić się - uczył Tomaszek. - Albo niech mamusia złapie się za tę gałąź! Tu! Tu! Ja podaję! - Dajcież mi spokój, nie róbcie ze mnie błazna - rozgniewała się pani Barbara. - Po co mam skakać?! Zwyczajnie przejdę i koniec. Trzymajcie torbę! Trzymajcie, smarkacze, torbę! I okrycia! W rowie nie było wody. Pani Barbara przebrnęła go czepiając się zarośli. Kapelusz jej się przekrzywił i suknia zahaczyła o jakieś kolce. - No, wielkie rzeczy - irytowała się walcząc z cierniem. - Zaraz musicie o wszystko narobić takiego gwałtu. Dzieci, ujrzawszy matkę bezpieczną w alei, przebyły rów z powrotem i pobiegły do stelmacha po wiadomości o mostku. Pani Barbara szła z wolna ku domowi. - Gdzież ten Bogumił - myślała. - I Janusza nie widać nigdzie. Cisza taka, jakby tu nikt nie mieszkał. Nawet psy nie wybiegną. Obeszła zajazd. W bzach koło oficyny odzywała się rzewnie turkawka. Jaskółki, jak zwykle przy chmurnym dniu, latały nisko nad ziemią i obsiadały, szczebiocąc, podmurowanie domu. - Jaki tu błogi spokój - uśmiechnęła się pani Barbara, przekładając ciążącą jej torbę do drugiej ręki i podciągając przerzucone przez ramię chustkę i żakiet. Już kiedy miała wstąpić na ganek, spojrzała w okno Bogumiła i doznała wrażenia, że śni. Okno było otwarte, ujrzała przez nie Bogumiła i nie tylko Bogumiła, ale z Bogumiłem - Felicję! Stali oboje schyleni nad biurkiem, jakby się czemuś przypatrując, Felicja miała głowę i rękę opartą o ramię Bogumiła. Przywidzenie? Pani Barbara zamknęła i otwarła oczy. Nie. Widzi ciągle to samo. Zaczęła półprzytomnie iść w stronę kuchni omijając ze wstrętem ganek. Usłyszała czyjeś stękanie. Kto to? Żarnecka? Prawda, leży tu przecież w dawnym pokoju babci. Czegóż ona tak jęczy? Pani Barbara podeszła machinalnie do otwartego również okna Żarneckiej. Chwilę nic nie widziała. Potem zobaczyła pierzynę i łóżko. Stara obróciła głowę na poduszce ku oknu. Nie zdziwiła się wcale ujrzawszy panią. - Toć dajcie człowiekowi to picie - zaśpiewała słabym, skrzypiącym jękiem. - Dowołać się nikogo nie można. Już ta... już ta dziwka z tym panem przepadła. Tylko za nim się trzęsie. A ty, stara, zdychaj... zdychaj... zdychaj... - kwiliła coraz to cieńszym głosem. - Ja zaraz do was idę - rzekła pani Barbara. Wewnątrz domu coś widać usłyszano, bo zatrzask zgrzytnął, drzwi frontowe otwarły się i Niechcic wyszedł nagle przed ganek. Spostrzegł panią Barbarę i też zdawał się własnym oczom nie wierzyć. - Basia?! Ty? Skąd? Co się stało? - śpieszył do niej. Pociemniałe oczy pani Barbary zwróciły się na niego jakimś tak czarnym spojrzeniem, że stanął. - Wstyd! - zawołała niskim, prawie że męskim głosem. - Starej nie ma kto co podać! Wstyd! - Basiu! Co tobie! Komu? Żarneckiej? Ona zawsze tak jęczy. Basiu! Odpowiedz mi. Skąd się tu wzięłaś? - Proszę o konie! - krzyknęła. - Jakie konie? - Bogumił zdrętwiał. Zaczynał coś pojmować. - Proszę o konie - powtórzyła pani Barbara. - Odjeżdżam. Felicja, która wnętrzem domu przeszła do kuchni, ukazała się od drugiej strony z wiadrem w ręku. Ujrzawszy panią zachwiała się i po mgnieniu wahania, postawiwszy wiadro, podbiegła witać. Pani Barbara krzyknęła i rzuciła w jej stronę torbę, którą trzymała. Torba otwarła się, szczotki do zębów, grzebienie i ręczniki posypały się w piasek. Felicja w milczeniu, poznawszy skróconą drogą, jaką rzeczy dają nam znać o sobie, co się święci, schyliła się, by zebrać. - Basiu - rzekł Bogumił ciężkim szeptem - na litość boską, wszystko, tylko nie to. Czy przyjechałaś sama? - spytał głośno. - Czym? Wynajętymi końmi? Czy się co stało? A gdzie dzieci? Pani Barbara walczyła chwilę z potrzebą krzyczenia czy nawet bicia kogoś. Jednakże udało jej się owładnąć sobą. Zrobiła się jakaś wysoka i obrażająco uprzejma. - Przyjechaliśmy tak sobie, na niedzielę. Dzieci pobiegły, zdaje mi się, w podwórze. Przepraszam cię, moja Felicjo, ale już ledwo mogłam udźwignąć tę torbę. Niosłam ją od bramy. Weź ją, wyłóż z niej drobiazgi i zrób mi, z łaski swojej, herbaty. A gdzież Janusz? Bogumił stropił się do reszty. Nie mógł w takiej chwili opowiadać jeszcze o tej historii z Januszem. - Janusz czuł się tu źle, dostał zaproszenie od Ceglarskiego i wczoraj pojechał do Oczkowa. Na nieszczęście jechał nie przez miasto, tylko bocznymi drogami. Bo byłabyś mogła dać znać, że chcesz przyjechać, i... Pani Barbara, nie oglądając się i nie słuchając, weszła do sieni, a stamtąd do Żarneckiej. Dała jej się napić i chwilę słuchała jej skarg. - Najgorsze - postękiwała chora - że ja nic jeść nie mogę. A już... och... a już jak człowiek... och... jeść nie może... to i nie wie... ych... że żyje. Bogumił stał wciąż przed domem, słyszał, jak pani Barbara, pobywszy u Żarneckiej, wyszła stamtąd, jak drzwi do jadalnego pokoju otwarły się i zatrzasnęły. Nie śmiał iść za nią. Błąkał się niepewnie dookoła zajazdu, podnosił suche gałązki, odrzucał je z drogi, aż nagle jak podcięty zawrócił i pędem prawie przeskoczył schodki ganku. Znalazł panią Barbarę w salonie siedzącą bokiem na kanapie, bezwładnie wspartą o poręcz, w tak dziwnej pozie, że podbiegł i chwycił ją za ramię. Odwinęła się martwo na drugą stronę, głowa jej zemknęła się bezwładnie po aksamicie oparcia. Bogumił spostrzegł zamknięte oczy i twarz powleczoną jak gdyby szarym cieniem. - Basiu! - krzyknął. - Moje dziecko! Basiu! Potrząsnął ją, chwycił na ręce. Zwisła ciężko jak przedmiot. Była nieprzytomna. Bogumił musiał jeszcze coś wołać, gdyż nagle wpadła Felicja. - Nie rusz! - burknął na nią, lecz co miał robić. Zaczęli razem cucić panią Barbarę wodą, przenosić na łóżko. - Serca nie mogę się dosłuchać - wpadł w rozpacz Niechcic. - Serce nie bije. Nie bije! - Zdawało mu się, że sam chyba przypłaci życiem tę chwilę. - Bije! - krzyknęła szeptem Felicja. - Nie trzeba tak dokazować! Bije, ino że słabo. - Trzeba nogi pani rozetrzeć. Niech pan rozciera. Polecę po co gorącego. Bogumił zzuł pani Barbarze drżącymi rękoma obuwie. Rozcierał i całował jej zziębłe stopy i wreszcie uczuł, że się poruszyła. Niebawem otwarła oczy. Jej srebrzyste spojrzenie było zamglone. - Co mi się stało? - szepnęła. - Gdzie ja jestem? Czy dzieci w szkole? Nagle syknęła przeciągle i usta jej się skrzywiły po dziecinnemu do płaczu. - Nie płacz, kochanko. Złoto jedyne - nie płacz - prosił nakrywając ją chustką. - Już wszystko dobrze. - Zimno - westchnęła pani Barbara. Felicja wpadła z butelką gorącej wody, Bogumił dał jej znak ręką i głową, by nie wchodziła. Odebrał przy progu butelkę i kazał posłać po doktora. Butelkę położył w nogach pani Barbary, która przeciągnęła się i uśmiechnęła. - O, tak bardzo dobrze - pochwaliła. - Ciepło. Tylko tak boli. W piersiach... - Ale ty dygoczesz - zaniepokoił się Niechcic widząc, że szczęka zębami. Wybiegł, żeby zagrzać drugą butelkę. W sieni spotkał dzieci. Dowiedziały się o zasłabnięciu matki i dysząc z biegu pytały: - Mamusia? Co mamusia? - Nic. Już lepiej. Czy mamusia była chora w Kalińcu? Czy się tam u was co stało? - badał czepiając się nadziei, że jakaś nietutejsza przyczyna spowodowała ten stan. - Nie. My nie wiemy - odpowiadały przestraszone, że je może chcą pomówić o jakąś winę. Bogumił, wyprawiwszy Klimeckiego po doktora Wettlera, zgryzł się, że go nie wysłał do Kalińca. Trochę dalej, ale jest dużo doktorów, jak się jednego nie zastanie, można zabrać drugiego. Na Wettlera trzeba było czasem czekać i ze sześć godzin, gdyż jeździł po dworach i po chłopach. Tym razem jednak szczęśliwie przyjechał niedługo. Pani Barbara była o tyle przy siłach, że sama objaśniła go swoim zwykłym, dobitnym głosem: - Zdaje mi się, że zemdlałam. Zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu, a może najwyżej drugi. Ale to nic dziwnego. Ja jestem trochę wyczerpana, bo przecież z powodu strajków, z powodu rewolucji żyje się w ciągłym napięciu. Nieraz się nadenerwowałam, a jeszcze teraz ktoś mi powiedział, że tu na wsi wybuchły rozruchy. Więc niewiele myśląc najęłam konie i przyjechałam. Niepotrzebnie to zrobiłam, bo goniłam widać ostatkiem sił. W dodatku jechałam odkrytym i musiałam się chyba przeziębić. Ale to nic wielkiego, pewno małe zapalenie oskrzeli, bo bardzo kłuje w piersiach. Doktór Wettler cieszył się, gdyż zawód lekarza polega na okazywaniu dobrego humoru w obliczu ludzkich cierpień. - Wyborna diagnoza. Pani dobrodziejka przy trójce swoich baszybuzuków nabrała rutyny jak jaki lekarz. Tak jest! Zdenerwowanie wypadkami i przeziębienie. Boli gdzie? Tu, prawda? Niech no pani posłucha - opukiwał. - Słyszymy różnicę? Tu wlazło to zaziębienie. Jest i temperatura. Ślicznie. Gruźlicy nigdy w rodzinie państwa nie było? No! Cudownie. Za dziesięć dni będziemy tańczyć. - A teraz dużo spatki, leżeć to na jednym boczku, to na drugim, bańki, często i mało jeść. Poleweczka z wina z jajkiem, potrawka z kury, kompocik. Truskawki już pewno są? No! I błyskając szkłami, zaczął, jak miał zwyczaj, rozglądać się i mówić o postronnym. - Z jednego pokoju zrobili sobie państwo dwa? Bardzo wygodnie. A dzieciarnia, co? Uczą się? Bić ich nie trzeba? A nasza druga chora? Zipie? No, panie dziedzicu, zajrzyjmy także i do niej. Na osobności doktór Wettler powiedział Bogumiłowi, że obawia się dla pani Barbary zapalenia płuc. Przepisał proszki z kamforą i prosił, żeby nazajutrz po niego przysłać. - Trzeba uważać na serce. Żadnych wzruszeń - ostrzegł. - Jest anemia i istotnie zadziwiające wyczerpanie całego organizmu. Bogumił zgnębiony, przygotowując potem bańki, które sam zawsze wszystkim stawiał, wyrzucał sobie, że nie kazał wczoraj Klimeckiemu chociaż wracać przez miasto i wstąpić. - Dowiedziałabyś się, że tu spokojnie, i nie byłoby tego wszystkiego - biadał zapomniawszy na chwilę o innych okolicznościach towarzyszących zasłabnięciu żony. Ale pani Barbara pamiętała o nich. - I dalej byłoby tu tak miło, spokojnie - zadrwiła. - Tylko ja, podła, tę sielankę popsułam. Bogumił struchlał i wziął się w milczeniu do baniek chroboczących w miednicy z wodą. Czynił swoje bacznie i umiejętnie, ale był wewnątrz roztrzęsiony. Miał już pewność, że Barbara widziała go z Felicją przez okno. Tylko nie wiedział, którą chwilę ich przebywania razem spostrzegła. Uładziwszy się z bańkami kazał Emilce wszystko zabrać i wynieść, a sam usiadł przy chorej. Pani Barbara nie odzywała się już więcej do niego. Leżała z zamkniętymi oczami, oddychając szybko i płytko, jakby powietrze przechodziło tylko przez gardło. Od czasu do czasu chrząkała ostrożnie i marszcząc się sykała. Miała wypieki i widać było po niej, że gorączka się wzmaga. Ale zachowała częściowo przytomność i gdy Bogumił był pewien, że zasypia, myśli jej pracowały zażarcie. Dziwiła się, że tak mało mając już w życiu mogła jeszcze coś stracić. Tylko zaraz... co ona właściwie straciła? Zdumiewające. Nie miała wrażenia, że doznała niewierności męża, ale że po raz drugi na zawsze opuścił ją pan Józef Toliboski. Opuścił nie wtedy, kiedy przed nim uciekła, ale wtedy, kiedy ujrzała Bogumiła w poufałości z Felicją. - Przecież to był Bogumił - myślała, ale nie mogła sobie dać rady z przeświadczeniem, że tę zdradę popełnił Toliboski. Zamiast przyjść do niej, stał tu w oknie z Felicją w objęciach. Gniew i oburzenie wrzały w niej na Bogumiła, a żałość z powodu przeniewierstwa szła ku Toliboskiemu. Ale i ten Bogumił, taki święty człowiek, jak on mógł coś podobnego uczynić. Jak mógł tak dać jej poznać, że nie była warta miłości Toliboskiego, kiedy nawet on, Bogumił, nie mógł jej zostać wierny. Przez to teraz wszystko tak naokoło pęcznieje. Szyby i ściany wydymają się, jakby były z papieru, w który uderza wiatr. Żeby przy tym ktoś jeszcze nie mieszał w szklance łyżeczką, toby można wytrzymać. - Bogumił - poprosiła. - Nie mieszaj tej herbaty łyżeczką. To tak brzęczy. - Co ja też narobiłem! - rozpaczał w duchu Bogumił. Jeżeli się spodziewał kiedy czego złego, to zawsze tylko po usposobieniu Barbary. Tymczasem, patrzcie, jaka ona teraz przed nim z tym usposobieniem czysta, wzniosła i nieszczęśliwa, a on, niby łagodny, dobry i kochający, jak to wszystko pobrukał i pogmatwał. Taka była ta dobroć - szydził przesadzając w chęci pastwienia się nad sobą - jak oliwa w butelce. Byle co potrąciło butelkę, oliwa się wylała, i po dobroci. Po niejakim czasie, upewniwszy się, że pani Barbara zasnęła, przeszedł do jadalni, gdzie dzieci coś rysowały, pokazując sobie wzajemnie swoje gryzmoły i tłumiąc śmiechy. Jak to dzieci, nic smutnego nie może do nich na długo przystać. Ledwo się trochę zlękną, już myślą, że to się dzieje za górą. Przypomniały mu jednak, że Józefat ma wstąpić rano po Agnieszkę. - Dobrze. Napiszę do niej. Idźcie już, dzieci, spać. Tylko bardzo po cichu. Wyszedł do sieni i stał pod drzwiami służbowego pokoju. Było mu niewymownie ciężko mówić teraz z Felicją, ale czuł, że trzeba działać. Wydawało mu się niepodobieństwem, żeby Felicja miała tu być i obsługiwać chorą. Co robić? Chyba sprowadzić Julkę, a Felicja niech jedzie z dziećmi. Tak, to jedyne wyjście. Może jednak odwlec wszystko, niech się te rzeczy plączą, jak same chcą. Nie! Trzeba od razu stawić czoło najgorszemu. Felicja przyjęła Niechcica wstawszy z krzesła z nisko spuszczoną głową, jakby chciała dać poznać, że wie, ku czemu wszystko ma teraz powrócić. Zawsze w tym ich stosunku była skromna, nic ze siebie nie robiąca, nic nie dająca swego znaczenia poznać ani wobec niego, ani wobec ludzi, rzekłbyś - zawsze gotowa ustąpić, zejść w cień, a darząca go sobą tak szczodrze, jakby mu nie wiem co zawdzięczała. Uprzytomniwszy sobie ten brak wszelkiej rachuby, Niechcic uczuł, że to piekielnie utrudnia mu przedsięwzięte zadanie. Ale cofnąć się też niepodobna. W pragnieniu miłosnym trudno się rządzić obowiązkiem, sumieniem czy honorem, gdyż ono jest silniejsze. Lecz tam, gdzie te władze i poczucia istnieją, dochodzą one w końcu do głosu z siłą, która nie tyle trzyma namiętność na wodzy, ile ją całkiem paraliżuje. Taka chwila nadeszła dla Bogumiła. Sprowadziły ją co prawda okoliczności zewnętrzne. Cóż robić? Dobre i to. Nie dręczył się już wyrzutami, wiedział tylko, że sprawy doszły do miejsca, w którym trzeba położyć im koniec, aby nie zabagniły życia ich trojga. Zapalił papierosa i rzekł chodząc po kuchni: - Chciałbym, żebyś pojechała jutro z dziećmi do miasta i żebyś tam z nimi została. A Julkę odesłałabyś tutaj. Trzeba powiedzieć, że dzieci muszą zostać z kimś starszym. Położenie jest takie, że... musisz mi dopomóc. Czy możesz to zrobić? - Mogę - odparła. - Jak trzeba, to się musi. Bogumił zapatrzył się sztywno w płomyk lampki. Podkręcił go z lekka, potem zniżył i znów podkręcił. - Felicjo - westchnął - to na razie. Ale i potem, w ogóle... Z nami koniec. Chwilę się namyślała, jakby wybierając, którą z rzeczy cisnących się jej na usta ma powiedzieć. - Toć wiem - podniosła wreszcie hardo głowę. - Jak się co ma odmienić, to się odmieni. Ja jestem niebojąca. Bogumił usiadł ciężko na ławie i tarł czoło. - Teraz - rzekł tępo - nie mogę nawet o niczym z tobą mówić, ale... ja wiem, com ci winien... i jakbyś uważała... że nie tak powinienem postąpić, jak czynię... to mi powiedz, i ja... - zatchnął się - wszystko, czego zażądasz... gotów jestem... Nie mógł nic więcej wypowiedzieć. Czekał niby na wyrok. Czuł się upokorzony. Mógł już liczyć tylko na spokój, rozsądek i wspaniałomyślność obu kobiet. Felicja oświadczyła porywczo: - Ja nijakiego żądania nie mam. Sama się na wszystko wydałam i com upragnęła, tom dostała. Samo aby dziękowanie mam w sercu. Niech się Bogumił niczym ta nie kłopocze. Bóg nade mną. - Stary jestem - oskarżył się Niechcic - a głupi jak żółtodziób. O niczym nie pomyślałem. Powinienem był wiedzieć, że się to musi źle skończyć. Dałbym sobie rękę uciąć, żebyś ty nie miała tego bólu, żebyś była szczęśliwa. Felicja rzekła: - Toć ból nie przeńdzie, aż póki nie wyboli. I raptem, jakby zlękła się, że on się zanadto tymi słowami żalu przejmie, pośpieszyła dodać: - Co się zaczęło, to się i musi skończyć. Tak to już bywa na świecie, a ono samo rozumie, jak ma bywać. Bogumiłowi zrobiło się aż przykro od tej spokojnej wielkoduszności. - Może nam się jeszcze z tobą wszystko na dobre obróci... spróbował wbrew poprzednim zamiarom zostawić sobie jakąś nadzieję, i wnet cofnął się, przerażony. - Nie - rzekł - tyś warta lepszego losu, niż się ze mną marnować. I będziesz miała ten los, ja wierzę. Przed tobą jeszcze życie, zamęście, przede mną tylko śmierć. - Jużcić prawda - pomyślała Felicja zostawszy sama i srogo się zadumała. Były przyczyny, które sprawiły, że co się działo, nie działo się tak całkiem na przekór jej skrytym myślom. Przez dobre parę lat żyła tylko niesytym czekaniem i myślą o panu Niechcicu, a kiedy dał jej się z sobą związać, tak jej było zrazu, jakby się do raju dostała. Ale widać miłość, za długo czekająca, wybyła swoje w tym wyglądaniu i, doczyniona do końca, strawiła się prędko, jakby te miłe nocki przyszły tylko na pożegnanie. Jeszcze przez jakiś czas trzymało i kusiło Felicję to, że sobie z grzecznym panem dogadza, była w tym dla duszy niejaka lubość, która i krew podżegała jak ogniem. Ale i to przepadło, kiedy w maju zaczął do niej chodzić syn włódarzów, Jan Mikołajczyk. Nie był on panem co prawda, ale był człowiekiem na jej miarę, z którym nie tylko uciechy można było do woli zaznać, lecz wszystkiemu zgrabnie dotrzymać w parze kroku. Chciał się żenić, miał grunt kupować, dom stawiać. Mikołajczyki nie byli bez grosza, a jemu jeszcze zostało i po żonie, zmarłej w czasie zarazy tyfusu. Ale to mniejsza, tylko że ją na zabój do tego Jana ciągnęło, życie z nim się widziało i szerokie, i długie, gdy z Niechcicem wciąż jakiś koniec tylko był na widoku. Mikołajczyk też nagląco swą miłość dawał poznać, tak że w niej z każdym dniem rosły chęci, żeby się z nim spróbować, choć się jeszcze z ciężkim sercem broniła. Nijak jej było powiedzieć o tym Niechcicowi i nijak pozwolić sobie skrycie na ten uczynek. Mordowała się tedy przez honor, ale strach ją brał, że długo nie wytrzyma. Co wejrzała na krucze włosy Mikołajczyka po siwiejących panowych, to słabła, mdlała w sobie. Aż tu się dziś niespodzianie dróżka do tego miłego przed nią wyprostowała. Więc może chwała Bogu? Lecz jakże chwała Bogu, kiedy i żal ją zdejmuje. Bo pani taka chora, daj Boże, niech żyje sto lat, ale jakby umarła, może by się Bogumił ożenił? Kto też wie, czy pani, choć ozdrowieje, będzie chciała z panem siedzieć, kiedy się, jak to widać, o nich zwiedziała. Wtedy dużo by się mogło na lepsze zmienić, opłaciłoby się może tego doczekać. Zresztą, czyby się zmieniło, czy nie, to najgorszy ten żal. Ale żal człowieczy za niejednym utyskuje, co się z ręki wymyka, choć póki było w ręce, to się przykrzyło. Co tu robić? Czekać, na co się samo obróci? Kiedy wiadomo, że na co by się nie obróciło, ona się Mikołajczyka nie wyrzecze. Już jak tylko pomyśli, że mogłaby się z nim zminąć, życie jej brzydnie, w oczach robi się ciemno. Chwiejąc się w sobie to na tę stronę, to na tę, nagle przeżegnała się i klęknąwszy zaczęła odmawiać Ojcze-nasz. 10 Agnieszka przyjechała nazajutrz rano, a młodsze dzieci po południu odjechały z Felicją. Pani Barbara przyjęła wiadomość o zmianie służących dosyć obojętnie, ale ukazanie się Julki sprawiło jej widoczną przyjemność. W bacznym i naprężonym wyrazie twarzy coś zelżało, jakby opuścił ją strach przed koniecznością oglądania Felicji. Agnieszka została przy matce tydzień, pielęgnując ją razem z ojcem, który jednak niechętnie zostawiał córkę samą przy chorej. Bał się majaczeń mogących zdradzić przed dzieckiem, co ze sobą przeżyli. Jednak nie mógł zaniedbać majątku, musiał choć parę godzin poświęcać na wglądanie w rachunki i roboty i odetchnął dopiero, kiedy Olczak powrócił ze szpitala. Wtedy zdawszy wszystko na niego, nie odstępował już dniem ani nocą łóżka żony. Agnieszka mimo to zauważyła, że prócz choroby coś jeszcze zaszło w domu. Słyszała matkę mówiącą w gorączce niezrozumiałe, ale dające do myślenia rzeczy. Widziała ją w chwilach bardziej przytomnych płaczącą i zdającą się nie znosić widoku ojca. - Idź precz, idź precz - mówiła do niego na przykład groźnie. - Twoje miejsce z dziewką w chałupie. Agnieszka drętwiała nie wierząc wprost własnym uszom. Odgadywała jakąś upokarzającą tajemnicę w życiu rodziców. Różne, dawniej uchodzące uwagi słówka, jakie matka mówiła kiedykolwiek o swej młodości, zapowiedziana wizyta pana Toliboskiego, którego biletu wizytowego nie śmiała teraz matce pokazać, nagły wyjazd z Kalińca, odesłanie Felicji, majaczenia i gniew na ojca, składały się na niepokojącą całość, która ją posępnie usposabiała. Życie było dla niej zbyt wielkim cudem, a każdy jego szczegół zbyt uwielbianą świętością, aby miała sobie z kogokolwiek, nawet z rodziców, tworzyć bożyszcza. Jednak było jej przykro, jak bywa komuś, kto zobaczył swoich przełożonych w roli zwyczajnych, ułomnych ludzi, mających jakieś swoje osobne sprawy, wcale nie budujące. Ale nie mogła na to poradzić, że co się zaczęła martwić, to wnet ją zaraz wszystko dokoła cieszyło. Czerwiec był piękny, matka przychodziła do zdrowia. Konieczność nieustannego krzątania się koło niej nie dawała też czasu na medytacje, a po tygodniu, gdy choroba się przesiliła i trzeba było na gwałt wracać do opuszczonych lekcyj, myśli i uczucia poszybowały w zgoła innym kierunku. W pierwszą noc po wyjeździe Agnieszki umarła stara Żarnecka. Już z wieczora stan jej był podejrzany i wezwano cichaczem księdza. W nocy Julka wstawała do niej dwa razy, a za drugim zastała ją konającą. - Stękła tylko, biedaczka: "Ludzie kochani" - opowiadała potem Bogumiłowi - westchnęła i już po wszystkim. Ukryli to przed panią Barbarą i po cichu szykowali się do pogrzebu. Żarnecka nie miała rodziny. Jedyna jej córka dawno nie żyła, zięć ożenił się z kim innym, wnuki były gdzieś w Prusach. Bogumił sprawił pogrzeb z księdzem i wystawieniem w kościele, ale sam na nim nie był ze względu na żonę. Pani Barbara domyśliła się z różnych odgłosów domu, co zaszło, milczała jednak i dopiero w jaki tydzień potem, gdy Bogumił siedział przy niej w łagodne czerwcowe przedpołudnie, rzekła nagle: - Ja przecież wiem, że Żarnecka umarła. Cóż wy to przede mną skrywacie? Biedna stara - dodała. - Tuptała, pracowała, popijała sobie, może jej się czasem zdawało, że potrzebna, że i używa życia. A tego jej życia nawet nie znać na świecie. Tak ono i każdemu przemija, ginie bez śladu. Czy z nami, czy bez nas, dnie i noce jednako się toczą. Aż nie wiem, po co się człowiek tak stara, tak swoim losem przejmuje. - Cóż, tak widać trzeba - westchnął Bogumił. - I czy to kto wie, co z niego zginie, a co zostanie? A może w każdym jest okruszyna, co niby złoto przetrwa i skarbu jakiegoś przymnoży? Jak wielu pcha ciężar, to jeden mało znaczy, ale żeby każdy myślał, że niepotrzebny, i odstawał, toby świat przepadł. - Niech przepada - rzekła wrogo. - Mnie tam już nic po świecie. Tylko gdzie ja się teraz podzieję? - dodała z nagłą skłonnością do jątrzenia swych ran. - Czy na wypadek jakby świat przepadł? - zażartował Niechcic, ale się zmienił na twarzy. - Jak to, gdzie się podziejesz? - No, bo ja tu nie będę - oznajmiła. - Gdzie nie będziesz? Basiu, miejże litość nade mną i nad sobą. Wszczynasz takie kwestie, kiedy masz się niczym nie wzruszać. Doktór nakazał spokój. - Nie ja wszczęłam tę kwestię. I nad nikim nie chcę mieć żadnej litości, jak nikt nie miał nade mną. Chyba zdajesz sobie sprawę, że wszystko między nami skończone. - Co ty, Basiu? Chcesz mnie porzucić? - Znowu ja - zniecierpliwiła się uderzając rękami o kołdrę. - To ty mnie rzuciłeś, kiedy żyjesz tu z inną. - Ja już nie żyję z nikim - rzekł po ciężkim namyśle. - Ach, więc przyznajesz, że to prawda - wpadła w rozpacz. - Może ja przez całe życie byłam oszukiwana! Bogumił na chwilę oniemiał. Mimo że choroba pani Barbary wyniknęła z przeziębienia, wiązał ją jednak ze wstrząsem, którego doznała po przyjeździe. Czyżby nie miała pewności, czyżby tylko niejasne podejrzenia przypłaciła tak ciężko? - Nie byłaś oszukiwana, a i teraz nie miałem zamiaru... - zaczął i umilkł czując, że z tego nie wybrnie. - Ja nigdy nie myślałem - podjął wstydliwie - że ci pod tym względem na mnie zależy. Ta strona życia jakby nie miała dla ciebie żadnej wartości. Przynajmniej od dłuższego już czasu. Bo kiedyś łudziłem się... - Ta strona życia miałaby dla mnie wartość - rzekła pani Barbara wrogo. - I ja byłabym inna, gdybym była wolna i żyła z człowiekiem, którego jedynego w życiu kochałam. Ale ty, choć wiedziałeś, jak rzeczy stoją, nigdy się nie zdobyłeś na to, żeby mi powiedzieć: jesteś wolna. Zamykałeś na wszystko oczy, bo ci było wygodniej. - Nic podobnego - oburzył się. - Kochałem cię i wierzyłem, że to na wszystko pomoże. I nic nie wiedziałem. Jeżeli mówiłaś co kiedy, to potem odwoływałaś, dawałaś dowody, że odwołujesz. Tak, że to ja byłem całe życie oszukiwany, bo... Urwał, zaskoczony raptowną myślą, że jednak czasem w istocie łatwiej, wygodniej było mu nic nie wiedzieć, ale zaraz poczuł słuszność za sobą. - Miałem ci powiedzieć, że jesteś wolna! - wykrzyknął. - Bodaj to! Myślisz, że byłabyś wtedy zadowolona? Że to by wystarczyło? Ty byś jeszcze chciała, żebym przeprowadził rozwód czy separację, w dodatku wziął winę na siebie i jeszcze może zaprowadził cię do tego człowieka czy w ogóle wynalazł następcę po sobie. Bo inaczej, znam cię, bałabyś się iść w świat i być wolna, być sama. Żebyś była pewna tamtego człowieka, jak jesteś pewna mnie, może byś nie czuła się tak związana, nie czekała, aż ja ci raczę powiedzieć: jesteś wolna. Pani Barbara ujrzała się zdemaskowaną w swej najbardziej upokarzającej niedoli. - Ładne masz o mnie pojęcie - szepnęła przerażona. - Takie mam pojęcie i taką kocham cię - zawrzał. - Chyba nie może być większej miłości. Pani Barbarze oczy mimo woli zabłysły, ale on zatarł wrażenie swego wyznania mówiąc gorzko: - Chociaż wiem, że byłaś i jesteś ze mną więcej ze strachu niż z czego bądź innego. Oburzyła się. - Więc ci powiem, że mogłam zrobić to samo, co ty. Miałam sposobność. I pewność! W ową sobotę, kiedym tu jak wariatka przyleciała, miałam się widzieć z tamtym człowiekiem. I nie zrobiłam tego, bo mi było święte wszystko to, co ty bezmyślnie podeptałeś butami. Popędziłam tu do ciebie, do domu. Myślałam, że jadę do człowieka, za którego czyny nigdy się wstydzić nie będę, a przyjechałam w błoto - mówiła czując, że popada w jakąś okropną nieprawdę. Zapadło posępne milczenie. Bogumił wiedział od dzieci o wizycie Toliboskiego. Nagle pokusił się, żeby to rozdrapać do końca. - Może i tym razem - rzekł srogo - uciekłaś tylko ze strachu przed sobą, przed życiem. Bałaś się, że nie wydołasz temu. Ale stało się - złagodniał - jesteś tu, żyjesz, i ja za to do śmierci będę dziękować Bogu. Ukląkł nagle i położył głowę na jej ramieniu. - Basiu - błagał - no, stało się tak, żeś ty nie uległa pokusie, a ja stoję tu przed tobą taki winny... ale słuchaj, win jest zawsze dużo między ludźmi... Nie można w to znów tak wglądać. I ja wiem. Były chwile, żeś mnie nie znosiła, czasem tom już myślał, że masz pretensję do mnie o to po prostu, że żyję. A były chwile, żeś mnie lubiła tak, jak mogłaś. Może na nic lepszego nie zasłużyłem. No, a teraz przyszedł czas, że ja ciebie zawiodłem. Więc może się to wyrównało? Mamy teraz rzucać to sobie wszystko w twarz, kiedy przed nami już tylko starość i śmierć? Tyle przepłynąć razem i zawracać w dwie strony od brzegu? Życia wstecz nie przeżyjesz, a te lata, co nas czekają, mogą być jeszcze ładne. Pani Barbara położyła mu rękę na głowie. - Jak ty osiwiałeś - rzekła zmieszana. Czuła, że i tym razem Bogumił bierze wszystko na siebie, i że nie stać ją na nic innego jak tylko na rezygnację i zgodę. Nigdy nie chciała być szczęśliwa ani spokojna przez rezygnację. To ją właśnie całe życie nękało. Ale rezygnacja z jednego może w czym innym okaże się wreszcie wzniosłym zwycięstwem. Tylko w czym? W czym? - Nie przez strach tylko... nie przez strach tylko - rzekła nagle, odwracając głowę i odpowiadając na jego dawno przebrzmiałe słowa. I dziwna rzecz - odwróciła głowę, bo chciało jej się śmiać. Jakby to wszystko były takie błahostki. Co to znaczy? - Ja wiem - przepraszał ją uszczęśliwiony. - Ja wiem. Pani Barbara spytała znienacka, zamknąwszy oczy: - A co będzie z tą... Felicją? Bogumił wstał i chodząc po pokoju opanowywał wrażenie tego pytania. - A wiesz - rzekł wreszcie, zmuszając się do swobodnej wesołości - syn Mikołajczyka, ten wdowiec, fornal, chce się z nią żenić. Właśnie mi dzieci donoszą, że był u niej w Kalińcu i pewno prędko dadzą na zapowiedzi. Ja już od jakiegoś czasu widziałem, że ona jest nim zajęta. Pani Barbara odetchnęła, ale i obraziła się. Jak to, Bogumiła można było tak łatwo odstąpić dla drugiego? Dla chłopa? Stracił nagle w jej oczach, a zarazem poczuła jakby wzmożenie się jakichś własnych możliwości życiowych. Bogumił chciał co prędzej odwrócić jej myśli od tej sprawy i czepił się pierwszej rzeczy, która mu przyszła na pamięć, opowiedział historię Janusza i Katelbiny. Źle wybrał, gdyż pani Barbara mocno się zasępiła. Nie wyraziła o tej przygodzie żadnego sądu, ale zaczęło ją znów nękać własne upośledzenie. Jak to inni idą za głosem namiętności poprzez wszystko, nawet owa Celina... - Ja chcę spać - rzekła mało przyjaźnie. - Tak, uśnij, złoto. Ledwo trochę przyszłaś do siebie, a ja cię tak zmęczyłem - wyrzucał sobie Bogumił. Wyszedł po cichu, a pani Barbara, wyczerpana uciążliwą rozmową, zaczęła drzemać i śnić, że Bogumił wygnał ją z domu spać do drwalnika, w którym coś po ciemku ruszało się i szeleściło. Zdjęta bezsiłą i niemotą snu, nie mogła ani krzyczeć, ani uciekać. Rzucając się, taczając po wiórach niby piłka, trafiła na to coś, co ją straszyło. Była to ręka, jej własna ręka, ale ta ręka nie miała w sobie czucia. Nie pomagało wpijanie się w nią paznokciami. Żadnego bólu. To nie jej ręka. I ta druga ręka także nie jej. Ma przy sobie dwie cudze ręce, a własnych ani śladu. Co to za ręce do niej się przyplątały? Krzyknęła i zbudziła się. Patrzcie, słońce się złoci na ścianie, ptaki słychać za oknem. Wydało jej się, że jest rześka i młoda, po prostu dziewczę. W całym jestestwie błogość i szczęście, jakby niezależnie od wieku, zdrowia i zdarzeń. Co to za takie szczęście nieusprawiedliwione, nie dające się nazwać, i po takim okropnym śnie. - Może - wracała wciąż do tego jak maniak - na świecie istnieje w ogóle tylko miłość nieszczęśliwa? Bo szczęśliwa, nim sobie zdać z niej sprawę, zaraz się przeobraża w inne rzeczy uboczne, w codzienne pożycie, dom, dzieci... I może przywiązanie do tych rzeczy ubocznych, do tego zespołu drobnych pomyślności jest jedynym szczęściem, jakiego dwoje ludzi może ze sobą zaznać. Więc ja pewno doświadczyłam i szczęśliwej i nieszczęśliwej miłości, czegóż ja jeszcze chcę? Bogumił sprzeniewierzył mi się, ale czyż ja sama na to nie pracowałam? Czy nie urządziłam wszystkiego tak, aby do tego doszło? I czy taka jestem pyszna i zarozumiała, że pomimo wszystkich swoich dawniejszych podejrzeń, zazdrości, nie wierzyłam, aby taka rzecz była w moim życiu możliwa? A i cóż mnie poza tym spotkało takiego szczególnie złego? To, że miałam ambicje, wyższe dążenia, które mnie zawiodły? Może to były tylko fałszywe chętki, a w gruncie rzeczy przeznaczona byłam do takiego życia, jakie mam. Zresztą, nic jeszcze nie jest stracone. W moim wieku ludzie zaczynają nieraz wszystko na nowo. Może ja mam największe rzeczy przed sobą do przeżycia. Nagle powstało w niej pragnienie mężniejszego spojrzenia na bezlitosne oblicze rzeczywistości. Nie, nie. Rzeczy uboczne nie są jedynym szczęściem dwojga. Istnieje na świecie dla wielu pełnia życia wspólnego, w uniesieniu ciała i ducha i jej to nie przypadło w udziale, ją to ominęło. Czy z jej winy, czy nie z jej, przegrana dla niej została ta sprawa i nigdy już nie zostanie odegrana, bo prawdą jest, że już się te rzeczy dla niej skończyły i że tylko starość ją czeka. I prawdą jest również to, że choćby była młoda i kochająca, i oddana, Bogumił mógłby ją tak samo zapomnieć dla innych, bo taka jest natura człowieka. I nie ulega również wątpliwości, że lepsze dążenia, ambicje, talenty, możliwości giną nie wyzyskane, nie trafiwszy na odpowiednie warunki, i może w niej one były i zginęły, i na to nie ma rady. Można się nie wiem jak pocieszać i nawet mieć w tym rację, ale nie trzeba, nie trzeba żadnej pociechy. Życie jest istotnie pełne niezrozumiałego chaosu i nieładu, którym być może ktoś kieruje, a może nikt; rzucone w przestwór kłębi się, straszne i bez żadnego oparcia, a mimo to każe się kochać, kochać. Tak jest, trzeba wierzyć w Boga albo kochać życie. I znów nawiedziła ją myśl, że może w tym jest największa wiara, w tej radości istnienia, istnienia mimo wszystko, wśród niepewności, bez oparcia, a jednak uczciwie, z godnością i z pogodą. - Ach, to na nic - zmartwiła się po chwili. - Już tyle razy przeżywałam podobne rzeczy i zawsze wszystko wracało do dawnego. Taka Maria Hłasko - przypomniała sobie - ona umie patrzeć na życie od właściwej strony, a jeśli się zakolebie, to pewno tylko na chwilę. A ja tylko na chwilę potrafię na wszystko spojrzeć jak trzeba. Ale cóż robić, może tych chwil będzie coraz więcej, aż w końcu zejdą się razem w jedno? Bogumił wszedł nagle ożywiony. - Basiu! Nie śpisz? Słuchaj! Przynoszę ci dobrą wiadomość! - No? - Nie miałem czasu przeczytać rano gazety. I patrz, wyszło rozporządzenie, że w gminach ma być wszystko po polsku. W szkołach wiejskich to samo! - Co mówisz? O mój Boże! Więc nie na darmo tyle cierpień! Dajże to, dajże! - Ja ci przeczytam! Czekaj! - Nie! Ja sama, pozwól! Gdzie to? Pani Barbara zaczęła głośno czytać i nagle potężne wzruszenie, jakie ogarnia nas na wiadomość o uzyskaniu ogólnego, pożądanego dobra, zdławiło jej słowa. Bogumił miał też łzy w oczach, jak to bywa, że ludzie w jednych rzeczach uczestniczą, z drugimi walczą, a innym towarzyszą śmiechem i płaczem. 11 W ostatnich dniach sierpnia pani Barbara odwiozła Agnieszkę do Warszawy i umieściła na wskazanej przez Marię Hłasko pensji panny Rembiszówny, dystyngowanej osoby, ubranej w szeleszczącą taftową suknię. Dla Agnieszki słowo "przełożona" było tak złączone z ruchliwą postacią pani Wenordenowej, że sztywna szczupła dama, z rękami złożonymi dłoń w dłoń na wysokości talii, wydała jej się zrazu jako kierowniczka szkoły prawie nieporozumieniem. Pani Barbara wróciła do Serbinowa ożywiona i zachwycona pobytem w Warszawie, ale kłopoty związane z doroczną jesienną przeprowadzką zatarły prędko miłe wrażenia, zwłaszcza że tym razem nie obyło się bez męczących namysłów i wahań, czy opłaci się nadal prowadzić dwa domy. Oddanie Agnieszki do Warszawy pociągnęło za sobą znaczne obciążenie budżetu, jednak pani Barbara nie to tylko miała na myśli; bała się, aby rozdzielone pożycie z mężem nie wywołało znowu jakich powikłań. Co prawda, patrząc na Bogumiła trudno było uwierzyć w możliwość czegoś podobnego. Był taki spokojny, zrównoważony, samym swoim wyglądem wzbudzał pewność i zaufanie, ale czyż nie wzbudzał ich zawsze i przedtem? I dlaczego na przykład przemilczał teraz każdą próbę napomknięcia o drażliwym temacie? Czy nie pojmował, o co idzie, czy nie chciał słyszeć, czy wzdragał się składać obietnice i zobowiązania, które się rozumiały same przez się? Okazywał tym sprawom roztargnione - może udane - lekceważenie, co panią Barbarę chwilami uspokajało, a chwilami gnębiło budząc najgorsze przeczucia. Ile razy jednak decydowała się zapytać Bogumiła otwarcie, jakie on życie zamierza na przyszłość w Serbinowie prowadzić, wstyd zamykał jej usta. Wszak stali już w istocie u progów starości, czyż wszczynanie tego rodzaju spraw nie było między nimi czymś gorsząco niewczesnym? W dodatku wierności Bogumiła domagało się w niej coś, co nie miało dostatecznego prawa głosu - pycha czy ambicja, czy rozdrażnienie, że on odbiera jej to jedyne, co posiadała w całości i na wyłączną własność. Nie chciała dawać folgi tym uczuciom, bała się, że doprowadzą do złośliwej niezgody, której nie załagodzi już namiętne uniesienie, jak to niegdyś bywało. I że później będzie miała, jak zawsze po takich nieporozumieniach, dotkliwe poczucie winy. A może lepiej, żeby Bogumił został z poczuciem winy, może to go będzie chronić od nowych wybryków. Tak borykając się z sobą pani Barbara odjechała bez postawienia sprawy na ostrzu noża, lecz i bez ściślejszego pojednania się z mężem. Zaś w Kalińcu zajęcia szkolne dzieci oraz wydarzenia polityczne odwróciły jej uwagę w innym kierunku i rozproszyły rozterkę. Wojna z Japonią miała się ku końcowi, ale niepokój w całym państwie trwał ciągle i nawet wzmagał się. Władze były jak zbite z tropu i pomimo stanu ochrony wzmocnionej, a w niektórych guberniach nawet wojennego, działalność rewolucyjna szerzyła się niemal jawnie. A że ruch miał widoki powodzenia, więc i zwolenników mu przybywało. Na wsi wszelako nie dawało się to tak bardzo uczuć. Strajki rolne, które we wrześniu zaczęły się powtórnie, ominęły okolice Kalińca, tak że w Serbinowie kopaczki rozpoczęły się zwykłym trybem. Ludzie żyli znów tą wiarą w siebie i w swój trud, którą tak w nich pragnął widzieć Ostrzeński z Siąszyc, a miłość pola i nadzieja na doraźne sezonowe zarobki brała górę nad kłopotem o dalszą, lepszą przyszłość. Bogumił Niechcic dobił się w końcu tego, co było dla niego najpożądańszą rewolucją - uzyskał z Paryża zgodę na remont starych, a z wiosną - na budowę nowych czworaków. Jednocześnie Daleniecki doniósł mu o swoim ślubie z panią Letycją Mioduską. Może to uczyniło go bardziej szczodrym, a może po zawarciu pokoju z Japonią ustaliły się jego sprawy pieniężne; nie bez wpływu był również chyba znakomity urodzaj buraków i koniczyny w Serbinowie, zapowiadający na ten rok ładny dochód z majątku. Bogumił napisał na welinowym papierze list z życzeniami do obojga niemłodych nowożeńców, a jego sądy o Dalenieckim złagodniały. - Może on jest jednak - myślał - do czegoś potrzebny. Czasem człowiek w jednym nie spełnia należycie swego zadania, a w drugim przynosi pożytek. Bóg z nim zresztą, ja wiem jedno: że mogę budować. I Bogumił wziął się gorączkowo do pracy, żeby wykorzystać suchą jesienną pogodę. Przede wszystkim zakupił i zwiózł materiał na nowy, murowany czworak, aby się zabezpieczyć przed zawsze możebną zmianą paryskich postanowień. Następnie lepsze dachy połatał, gorsze poszył na nowo, powyprawiał polepy na poddaszach, tu i owdzie założył podłogi, powstawiał okna z zawiasami, wreszcie powyporządzał chlewy, a kilka z nich, całkiem zgniłych, wybudował na nowo. Znając się po trosze na mularce i na ciesielce, sam rękę do wszystkiego przykładał, doglądając jednocześnie młocki w podwórzu i kopania buraków na polu. Zajęcia te wprawiały go w świetny i raźny humor. Ale bo też niczego, niczego na świecie nie można przyrównać do radości płynącej z pracy, która się toczy po myśli. Wszystko inne, gdy się wiedzie albo nie wiedzie, może tylko w tej radości pomagać albo przeszkadzać, ale samo w sobie nie ma wielkiego znaczenia. I jeżeli się zdarzy, jak z nim było tej zimy, że praca smak utraci, z rąk się wymyka, wnet się wszystko w człeku rozprzęga, można już tylko błąkać się po manowcach. Za to w robocie, im więcej człowiek się w nią wciąga, tym więcej czuje się zdolnym i powinnym uczynić, tym lepiej umie swoim życiem i swoim obyczajem kierować. Jakby z pracy właśnie rodziły się te cnoty sumienności, wytrwania i obowiązku, co niby mają do niej dopiero przynaglać. Pogrążony w zajęciu Bogumił nie miał czasu myśleć o wiadomościach ze świata. Przypomniał mu te rzeczy dopiero Woynarowski, który, po lecie spędzonym we Włoszech z panną Ksawunią, przyjechał pewnego dnia do Serbinowa. Mimo niepewnych czasów zamierzał teraz właśnie przystąpić do zapowiadanej od dawna parcelacji Pamiętowa, której chciał się podjąć Walenty Przybylak ze Środy. Ale Przybylak traktował to jako przedsiębiorstwo dochodowe i proponował nabywców spośród zamożnych włościan, gdy Woynarowski miał na myśli służbę folwarczną i małorolnych potrzebujących ziemi, a za to rozporządzających zbyt szczupłymi środkami na jej kupno. Z rozmowy z Woynarowskim Bogumił wywnioskował, że ci dwaj ludzie nie dojdą ze sobą do ładu i że zamiary parcelacyjne spełzną i teraz na niczym, jak większość życiowych projektów Leona Woynarowskiego. Tym bardziej że dziedzic pamiętowski uzależnił rozprzedaż folwarku od tego, czy pan Niechcic kupi od niego dwór z ogrodem i odpowiednim kawałkiem ziemi. Chciał w nim widzieć krzewiciela kultury i wiedzy rolniczej śród przyszłych osadników oraz ich niejako opiekuna. Bogumił jednak nie czuł się powołanym do takiej roli, zresztą teraz tak samo jak i przed kilku laty nie mógł przystąpić do kupna. Pieniądze żony były wciąż uwięzione w placach, których podobno ciągle jeszcze nie dałoby się sprzedać. Woynarowski został w Serbinowie na obiedzie i nie wracał więcej do planów parcelacji, mało troszcząc się o to, że rozwiewały się w nicość. Natomiast z lubością przeszedł na sprawy publiczne, rozwinąwszy przed Bogumiłem swój pogląd na obecną rewolucję i jej domniemane wyniki. Mimo że okoliczności sprzyjały ruchowi, nie rokował mu powodzenia. - Życie tak zwanych mas - mówił swym zbliżonym do szeptu głosem - nie tylko w Rosji, ale i w Polsce zanadto wegetowało, aby stać je było na rozmach potrzebny do przeprowadzenia, jakże powiedzieć, całkowitej zmiany ustroju. Bo z czego powstają rewolucje? Otóż tedy one powstają raczej z rozkwitu życia nowych warstw, raczej z oparcia ich bujnego rozrostu niż z ich nędzy. Mam na myśli rewolucje skuteczne, czyli, jakże powiedzieć, twórcze, zdolne nie tylko niszczyć, ale i budować. Bo czynników burzących posiadamy, nieprawdaż, w masach biedoty dosyć, ale natomiast, jakże powiedzieć, jest ich znowu za mało u góry, w tak zwanych wyższych sferach. - Tego nie rozumiem - przyznał wsłuchując się Bogumił. - A ja to zaraz wytłumaczę - ucieszył się Woynarowski. - Otóż tedy rewolucje zaczynają się nie od dołu, jak to się mniema powszechnie, ale od góry. Tragizmem sfer uprzywilejowanych jest, że one przygotowują nie tylko rozkład osiągniętego przez siebie stanu rzeczy, ale stwarzają nawet ideologię rewolucyjną przeciwko samym sobie. I w Rosji decydująca rewolucja odbędzie się wówczas, gdy góra zacznie trzeszczeć... - No, dobrze - przerwał Bogumił - przecież tam i na cesarskim dworze były już różne awantury. Zabijali nawet i carów. - Zabijali - powtórzył ze słodyczą Woynarowski - ale to były raczej, nieprawdaż, intrygi osobiste, nie mające, jakże powiedzieć, podłoża w społeczeństwie. Bo w rzeczy samej kupiectwo i mieszczaństwo rosyjskie bez rewolucji i bez konstytucji osiągnęło ten stopień bogactwa i swobody działania, o który walczyła kiedyś burżuazja francuska. Wojskowość i sfery urzędnicze, dzięki obszarom Rosji, mają zawsze jeszcze dość pola dla szukania kariery. Zaś zawody wyzwolone, tak zwana inteligencja, ten piąty stan w rozwoju stosunków społecznych... Dał się słyszeć dzwonek na poobiedzie. Olczak, przysłuchujący się z nieufnym zaciekawieniem wywodom pana Woynarowskiego, wstał, ukłonił się i wyszedł. Bogumił też śpieszył się do roboty i poczuł lekkie zdenerwowanie, gdy Woynarowski, odkłoniwszy się ze słodyczą Olczakowi, ciągnął dalej: ...inteligencja rosyjska, o ile nie jest pogrążona w mistycyzmie... Nowa kucharka, Szczepanowa, zajrzała do jadalni, sądząc, że można sprzątać. Bogumił spojrzał na Woynarowskiego, który już od kwadransa krajał ten sam wystygły kęs pieczeni. - Sąsiedzie, wszystko wystygło - zwrócił jego uwagę. - Że też to tylu ludzi - dodał śpiesznie - ma się za nie wiem jakich polityków, pchają się do działania, do zajmowania stanowisk, choć oleju nieraz nie mają w głowie za grosz, a pan ze swoim rozumem nigdy nie wystąpi publicznie. Chowa pan tyle światła pod korcem. - Pod korcem - potwierdził Woynarowski zaśmiawszy się z wstydliwym zadowoleniem. Ale to napomknienie o działalności bynajmniej nie poruszyło go z miejsca. Przeciwnie, zaczął wyjaśniać swój stosunek do życia czynnego. - Ludzkość - mówił - idzie w kierunku nadmiernej aktywności, która doprowadzi ją do mnóstwa głupstw, może do nieobliczalnych, jakże powiedzieć, katastrof. Zbytnia przedsiębiorczość przeszkadza rozwojowi myśli, a tylko myśl jest w stanie zarówno poznać naturę rzeczy, jak wskazać te czyny, których dokonanie jest konieczne i moralne. Bogumił zaczął mimo woli uważać. Co do siebie, to sądził, że poznaje naturę rzeczy raczej wtedy, gdy działa, ale to widać mogło dotyczyć tylko tej skromnej dziedziny, w której się obracał. - No - rzekł - w każdym razie ktoś musi znać te myśli, z których ma brać naukę. Szczepanowa zajrzała znowu i oznajmiła ostrożnie, lecz dobitnie: - Mularze przyszli. Niechcic zgromił ją wzrokiem, ale swoją drogą doznał rozczarowania, gdy Woynarowski, przeczekawszy grzecznie wtargnięcie Szczepanowej, zaczął pomału objaśniać, w jaki sposób gromadzi się i oddziaływa skarb myśli nawet takich, które na razie pozostają wiadome tylko niewielu osobom. Bogumił nie był już w stanie się skupić, uczuł, że nie ma innego wyjścia, tylko przerwać. - Pan mówi - odezwał się na chybił trafił - że obecny ruch nie ma widoków powodzenia. Może i racja, ale jednak zyskaliśmy pewne ulgi, choćby w sprawie języka w gminach. I ukaz tolerancyjny. Podobno w Podlaskiem i na Chełmszczyźnie wszyscy unici, których Moskale zmuszali do prawosławia, przeszli jawnie na katolicyzm. Woynarowski nałożył sobie kompotu i zaczął rozpatrywać zasadniczo sprawę dążeń narodowych. - Otóż tedy istnieje niewątpliwie coś, co w naszym społeczeństwie łączy wszystkich i nawet u przeciwników rewolucji wywołuje dla niej pewną, jakże powiedzieć, życzliwość, zwiększając tym samym jej szanse. To są niezaspokojone dążenia narodowe. Jednakowoż ta jedność narodowa jest w znacznej części pozorna... I przystąpił do wyjaśnienia, w jakim stopniu i z jakich przyczyn różne warstwy społeczeństwa są mniej lub więcej zainteresowane w realizacji dążeń do narodowej wolności. Następnie przeszedł na partie. - Tu, nieprawdaż - delektował się rozpoznawaniem tych spraw - mamy do zaobserwowania ciekawe zjawisko. Nasza, jakże powiedzieć, partia narodowa, oparta na mistycznym niejako dogmacie nacjonalizmu i z natury rzeczy powołana do wysuwania najdalej idących haseł w tym kierunku, rezygnuje de facto z niepodległości dla czysto materialnych korzyści związku z Rosją. Natomiast partie socjalistyczne... Mimo że okna były zamknięte, w ciszę domu zaczął się wdawać pomruk lokomobili. Bogumił siedział jak na rozżarzonych węglach i niby przez mgłę słyszał słowa: - ...otóż ja widzę w tym, jakże powiedzieć, zemstę wszelkiej wyłączności ideologicznej, chociaż można to również tłumaczyć... Do pokoju weszła znów, nie znosząca odchyleń od codziennego biegu rzeczy, Szczepanowa i rzekła energicznie: - Mikołajczyk przyszedł. Woynarowski na koniec wyjął zegarek i westchnął zasmucony: - Ja już muszę niestety jechać. A i sąsiad pewno zajęty. Przepraszam, że się tak zasiedziałem. Bogumił, nie czując już przed sobą niebezpieczeństwa dalszej straty czasu, zapewnił szczerze: - Nie, kiedy od pana zawsze się tyle ciekawego usłyszy. I nawet żałował, że nie może Woynarowskiego dłużej zatrzymać. Syn włódarza, Jan Mikołajczyk, z którym się Bogumił po chwili na ganku dworu zobaczył, przyszedł oznajmić o swoim weselu z Felicją, wyznaczonym na przedostatnią niedzielę października. Prosił o zaliczkę kwartalnego dla poczynienia przedślubnych sprawunków. Felicja już od lipca podziękowała była za służbę u Niechciców. Przez letnie miesiące zastępowała Antoniową państwa Ostrzeńskich, a od paru tygodni mieszka już u przyszłych świekrów szykując się do ślubu i pomagając im w domu. Po weselu państwo młodzi mieli jeszcze do kwietnia zostać na ordynarii w Serbinowie, a z wiosną wybierali się osiąść na kupionym przez włódarzów gospodarstwie na Małocinie. Dzieci chciały być koniecznie na weselu Felicji. Pani Barbara zrazu się przed tym wzdragała, lecz okoliczności nie pozwalały się wymówić. Ludzie uważaliby to sobie za obrazę i niczym nie usprawiedliwioną niełaskę. Wszak to żenił się syn długoletniego włódarza. Przyjechała tedy z dziećmi a nawet z Julką, zostawiwszy mieszkanie na opiece stróża domu. Wesele odbywało się w oficynie na izbie bandosów i w przyległej, opróżnionej z gratów izbie oprzętki. Przed jazdą do kościoła państwo młodzi przyszli, jak nakazywały zwyczaje, z pokłonem i prośbą o błogosławieństwo do dworu. Niechcicowie, przecierpiawszy tę ceremonię, rozeszli się w milczeniu każde do siebie posławszy dzieci do kościoła z Olczakiem. Po obiedzie pani Barbara położyła się i na pół drzemała, na pół o czymś marzyła, słuchając dolatującego z dali basowego odgłosu bębna. Wtem zaczęła widocznie śnić, gdyż zobaczyła starą, bardzo wysoką kobietę, która szła dokądś przez ogród serbinowski. Szła dziwnie, bo nie poruszała nogami, tylko sunęła sztywno, przenikając przez drzewa i zarośla, jakby była przejrzysta. Gonił ją, szczekając rytmicznie, ogromny pies, którego pani Barbara zaczęła się nagle bać. Usiłowała krzyknąć, ażeby go postraszyć, ale już-już dopędzał idącą i pani Barbara czuła, że zaraz na nią się rzuci. Zaczęła sama biec, ale biegnąc czuła, że rozpada się na kawałki i że nie może pozbierać ni nóg swoich, ni rąk, ni sukien. Wszystko to rozpraszało się i zamieniało jakby w piasek. Zbudziła się z niewypowiedzianym strachem w całym jestestwie. - Teraz rozumiem - pomyślała ni stąd, ni zowąd - czemu starzy ludzie tak się źle czują. Żeby nie wiem jakie kwiaty kwitły na ziemi, nic już im nie pomoże, wciąż się źle czują. I wtem zdała sobie sprawę, że to ona tak źle się czuje. Ręce miała ścierpnięte, niewygodną obcość w całym ciele, twarz rozprzęgła się i wiotczała, jakby w istocie miała za chwilę się rozpaść. - Jestem chyba chora - otrząsnęła się. - Powinnam przestać palić. To podobno wywołuje przedwczesną sklerozę. Ten szum w głowie, to cierpnięcie rąk i nóg, to chyba początek zwapnienia. Nagle coś zahamowało jej myśli, a natomiast ujrzała jaskrawo śmierć Lucjana w całej grozie jej wszystkich szczegółów. Widok ten posiał w niej, czego nie doznała była wówczas - okrutną pewność, że wszystko, co jest, jest prochem, na chwilę tylko organizującym się w żyjące, przytomne kształty. To, co miało być nieśmiertelną duszą Lucjana, nie tylko nie przetrwało go, ale umarło, jeszcze zanim skonał fizycznie. I w tejże chwili poczuła, że jeżeli nie ma duszy nieśmiertelnej, to nie ma sił ani celu, by walczyć z chorobą i śmiercią, by dźwigać, znosić życie. Nic nie pokona strasznego prawa natury, nie powstrzyma absurdalnego biegu rzeczy, w którym życie człowieka jest wybrykiem zdolnym trwać tylko mgnienie i zmuszonym nieuchronnie przeobrazić się w pył wirujący. Przecież nawet religia mówi: "Z prochuś powstał, w proch się obrócisz". Nie ma tam ani słowa o duszy. - To wszystko dorzucili dopiero później - pomyślała z rozpaczą. Jednocześnie usłyszała znów huk bębna. I czy wiatr powiał w tę stronę, czy muzyka się wzmogła, ale doleciały ją i piskliwe tony skrzypiec. - Co mnie za myśli napadły - zdziwiła się. - Co za myśli w ten dzień wesela. Wesela - powtórzyła szyderczo. Rozejrzała się, spostrzegła, że się zmierzcha. - Bogumił! - zawołała. W pokoju Niechcica odsunęło się krzesło. Bogumił wszedł i spytał: - Wołałaś mnie, kochanie? - Tak. Trzeba dzieci sprowadzić. Na pewno tańczą. Będą zgrzane, a tu już czas wracać do Kalińca. Byli sami w domu. Bogumił nie miał kogo posłać i poszedł sam. Pod oknami, przed progiem i w sionce oficyny panował gwarny tłok. Jedni, z tych lub innych względów nie biorący udziału w obrzędzie, przyszli popatrzeć, inni, uczestnicy, wychodzili z izby weselnej, by odetchnąć, załatwić się albo zaciągnąć machorką. Wstąpiwszy na kamienny próg sionki Bogumił zachwiał się i cofnął, popchnięty przez rojących się ludzi. Nie poznano go w mroku, zwłaszcza że większość była mocno podpita, i nagle usłyszał tuż koło siebie schrypnięte męskie śmiechy i słowa: - Podobno ta panna młoda prędko po ślubie chrzciny będzie wyprawiać. Ano, jako że już dość latek chodzi panną po świecie, to jej się śpieszyło, żeby sobie dogodzić. - Nie pleć, głupi, to nie żadna prawda... - Gadacie, czego nie wiecie. Toć ona sobie nie z Mikołajczykiem dogodziła... - Hola tam! Stulić pyski... - ostrzegł ktoś przytomniejszy. Przymilkło, ludzie poznali Niechcica. Bogumiłowi krew uderzyła do głowy, rad był się zapaść pod ziemię. Ale trudno. Przepchnął się ku drzwiom izby weselnej i patrząc przez głowy tych, którzy stali w progu, szukał swych dzieci. W izbie był nie mniejszy tłok niż przed sienią. Zawieszona u pułapu lampa naftowa kołysała się; w słabym i brudnym świetle migotały pozłotka stroików na głowach druhen. Jedna ze starszych rozochoconych bab, drobiąc na miejscu przed muzyką, śpiewała: Stasiu, Stasiu, Stanisławie, połóżma się choć na ławie, a jakby nom ławę wzieni, połóżma się choć na ziemi. Krzykliwej piosence odpowiedziały rzęsiście i z rozmachem skrzypce, śmiechy, dzikie, podobne do wycia okrzyki i ponowne, wzmożone szamotanie się tańca. Nim Bogumił zdążył się w ruchliwym tumulcie rozpatrzyć, uczuł się pochwyconym za kolana. Rozgorączkowana dziewucha z piskiem i prawie płacząc, jakby wołała pomocy, prosiła go do tańca: - Ady już też wielmożny paniczek musi na weselu zatańczyć! Odmówić byłoby wielkim uchybieniem, i Bogumił, na pół tylko wiedząc, co się z nim dzieje, zaczął się obracać w gromadzie, obejmując twardy niby z kamienia, gorący stan druhny, Stachy Łuczakówny, jak rozpoznał po chwili. Za którymś obrotem ujrzał mijającą go postać Felicji. Miała jeszcze głowę uwieńczoną wstążkami i świecidłami. - Coś ty zrobiła, kobieto? - myślał w popłochu. - Co ona zrobiła najlepszego. Czemu nie powiedziała? Może, aby to łatwiej zegnać na Mikołajczyka? A może to jednak Mikołajczykowe dziecko. Tak czy owak, żyła z nim widać, kiedy mu to nie dziwno, o czym ludzie mówią. Tak to jej się do młodego śpieszyło? Targał nim żal - żal za dzieckiem, jeżeli jego, żal do Felicji, że go tak prędko zapomniała, a może żyła z drugim już wtedy w czerwcu? Czy mówić z nią, czy dowiedzieć się, czy już nigdy nie wiedzieć? - Ale gdzież te dzieci - stropił się. - Aha, Emilkę widzę. Emilka tańczyła z pięknym Wawrzonem Cierniakiem, roześmiana i zarumieniona. Po mgnieniu Bogumił zobaczył i Tomaszka. Chłopiec usiłował dokądś iść pośród tłoku, ale nogi najwidoczniej odmawiały mu posłuszeństwa. Dwaj parobcy popychali go wzajem ku sobie, śmiejąc się do rozpuku. - Pijany - poznał ze zgrozą Niechcic. Podziękował Staśce, przedostał się do syna, chwycił go za ramiona i bokami wypchał przed sobą z izby. Gdy wytłoczyli się na dwór, coś wionęło i zatętniło biegiem około domu. Jakieś dziecko miotało się pod oknem, drąc się co siły w piersiach: - Mama! Mama! Ady babusia konają! - Grzegorkowa! Grzegorkowa! Ciechan! - podawano sobie od progu. - Wołajta ich, ludzie! Witkowa kona! Powstało zamieszanie. Muzyka potknęła się i ucichła, krzyki rosły. Grzegorkowie i Ciechany wydobywali się przerażeni z ciżby. Bogumił, trzymając za ramię opierającego się i coś bełkoczącego Tomaszka, usiłował wypytać nadbiegłą dziewczyninę, ale ona trzęsła się tylko, pożerając jednocześnie oczyma taneczną izbę. Po chwili czworo ludzi pobiegło, przekrzykując się, w ciemność. Mała Grzegorkówna, która przybyła z wiadomością, przecisnęła się do wnętrza i chwyciwszy pierwszą z brzegu, równą sobie latami dziewczynkę, zaczęła hasać w kółko, by choć przez chwilę zaznać wesela, na które nie chciano jej zabrać. Bogumił wydostał się wreszcie na wolną przestrzeń i potrząsnąwszy Tomaszkiem zawołał: - Stój prosto! Ocknij się! Jak ty się teraz pokażesz matce! Emilka dogoniła ich, bliska płaczu. Spostrzegła, co się święci, zlękła się krzyków o konaniu Witkowej, wszystko się popsuło, a tak się świetnie bawiła. - Tatusiu - jęknęła. - Co Tomaszkowi się stało? Zachorował? - Trzeba było na niego uważać, córeczko - strofował ją Bogumił. - Weź go z drugiej strony pod rękę. Upił się. Po przyciągnięciu do domu Tomaszek dostał wymiotów, po czym natychmiast ciężko, nie do zbudzenia usnął. A kareta, mająca ich odwieźć do miasta, czekała już przed gankiem. Julka też już przybiegła i zbierała rzeczy do drogi. Pani Barbara wpadła w nieopisaną rozpacz. - Co zrobiliście chłopcu! - wołała. - Otruli go czy co? Niech Klimecki jedzie natychmiast po doktora! - Nie robić gwałtu - uspokajał chmurnie Bogumił. - Spoili go po prostu. Nie czujesz, jak wódka bucha? - Ależ on tego nie przeżyje! Przecież to dziecko! Boże, Boże! - Nic mu nie będzie. Zabierajcie się i wyjeżdżajcie. Zostawcie go tu ze mną. Ja go jutro przywiozę - rozporządzał Bogumił. Pani Barbara, uspokoiwszy się co do pulsu i oddechu Tomaszka i widząc go normalnie śpiącym, zaczęła się gniewać na chłopów zarażających wszystko prostactwem i zgnilizną. Uciszone i zwyciężone żale wezbrały w niej na nowo i domagały się ujścia. - Co za ludzie bez serca - powtarzała - żeby w dziecko pchać wódkę. Nikomu nie przepuszczą! Zniszczenie tylko posieli w naszym domu. Nie wiem, po co przyjeżdżałam na to diable wesele. - Moje dziecko - przekładał Bogumił. - W Tomaszka nie potrzeba pchać wódki. On sam pcha się do niej, gdzie może. - Nie po mnie ma to upodobanie do prostactwa i do wybryków - rzekła mściwie. Bogumił zmilczał wiedząc dobrze, co się w niej poruszyło. I ona wiedziała; wszystko w niej wewnątrz płakało. Usiadła nad pijanym synem i ukryła twarz w dłoniach. Bogumił poszedł na czworaki dowiedzieć się o starą Witkową. Już jej nie zastał przy życiu. Umarła tak, jak zawsze mówiła, że chce umrzeć, nie zalegając dzieciom kąta, nie czyniąc im kłopotu. Zaniemogła przy obrządzaniu córczynych świń i chorowała nie więcej nad godzinę. Zdążyła jeszcze tylko prosić nadbiegłych weselników, żeby ją pochowano w haftowanej koszuli, którą sobie z młodości chowała na pogrzeb, nigdy jej na sobie nie miawszy. W chałupie lamentowano, że umarła bez księdza, na co Bogumił rzekł: - Toć do takich jak nieboszczka Bóg przyjdzie i bez księdza. Prawa była kobieta i żyła w Bogu. Pani Barbara upewniwszy się, że Tomaszkowi nic nie grozi, zdecydowała się w końcu odjechać. Bogumił nazajutrz spróbował rozmówić się z synem, ale nie wiedział, od czego zacząć. Jakże bo miał winić go za upicie się na weselu, mającym związek z jego własną, minioną już, ale tak wielką i wstydliwą, i tyle czasu trwającą utratą przytomności? Miał być dla niego surowszy, niźli był sam dla siebie? Tomaszek stał przy drzwiach, nad wiek duży, ciągle wyrastający ze wszystkich swoich ubrań. W ładnej twarzy i niepewnych oczach miał właściwy sobie wyraz niby zwierzęcia zbierającego się do ucieczki albo napaści. Bogumił przyglądał mu się nieznacznie z ukosa, błądząc palcami brunatnej, szerokiej ręki po swej twarzy, ni to by skryć malujące się na niej uczucia, ni to by spędzić z niej troskę. Czekał, aż Tomaszek sam da mu jakąś wskazówkę, jak należy jego swawolę potraktować. - Czy widziałeś, żeby ojciec kiedy się upił - rzekł wreszcie, gdy milczenie się przedłużało, i poczuł niesmak, bo przecie za młodu bywał pijany. Tomaszek, zdawszy sobie sprawę, że nic mu prócz wymówek nie grozi, zaczął swoim zwyczajem skwapliwie oskarżać drugich. To nie on, to fornale gwałtem zmuszali go do picia, śmieli się, że co on za taki niedojda, nie chce pić na weselu; Bogumił odwrócił się ku niemu i bacznie słuchał. I doznał w swoich ojcowskich ambicjach pewnej ulgi, gdyż teraz dopiero spostrzegł coś, co zasługiwało na naganę. Tak, to tłumaczenie było czymś daleko gorszym niż upicie się. - Zawsze drudzy są winni temu, co ty wyprawiasz - sarknął. - Jak tak dalej pójdzie, to źle skończysz, bo kto nigdy nie czuje się winien, ten do wszystkiego złego będzie zdolny. - Ja nikomu nic złego nie robię - bąknął ostrożnie Tomaszek. - Sobie źle robisz. Zdrowie swoje chcesz zmarnować. Duszę swoją chcesz zgubić... Bogumił przerwał uderzony osobliwym odkryciem. W samej rzeczy, ten chłopiec miał dziwną skłonność do czynienia źle raczej sobie niż drugim. A przecie jednocześnie zdawał się być od dziecka szalonym egoistą. Zaskoczony tym jakby sprzecznym w sobie zjawiskiem, Bogumił szukał prędko myślą, co by tu synowi powiedzieć. Może coś o Bogu. Nie, nie należał do ludzi używających imienia Boga jako pogróżki. Zasępił się i rzekł: - A to, że rodziców tak martwisz, to cię nie obchodzi? Tomaszek dorozumiawszy się mniej więcej, o co idzie, złożył ręce: - Ja już nie będę, tatusiu. Niech się tatuś nie gniewa. Ale Bogumił nie czuł gniewu, czuł wstyd. Zakrył znowu twarz ręką i dziwił się, do jak daleko idących myśli usposabia go to błahe zdarzenie. Bo wstydził się, że występuje tu jako przykładny ojciec, mający gromić swoje zbłąkane dziecko. Wszak choćby nawet był, pomimo wszelkich błędów życia, lepszym człowiekiem niż to, na co się zapowiada jego syn - czyż być dobrym to jest jaka zasługa? Nie wiedział, czym się to dzieje, ale czuł, że w uczciwym i prawym życiu nie ma żadnej zasługi, ale natomiast w postępowaniu źle jest wina i jest nieszczęście. Jedyne prawdziwe nieszczęście. I znów, jak niegdyś, gdy miał do czynienia z Katelbą, wydało mu się, że tylko współczucie czy miłosierdzie może tu być na miejscu. Nawet i wobec dorosłego, a cóż dopiero wobec dziecka. Wstał i nie myśląc wiele, co czyni, przycisnął głowę Tomaszka do serca. - Ojciec zawsze ci poda rękę; żebyś jej tylko nie odtrącał - chciał powiedzieć, ale wydało mu się, że chłopiec go nie zrozumie. - Ojciec cię kocha - rzekł tedy. - Ojciec cię kocha. Wspomnij to sobie, jak masz zrobić co złego. Tomaszek z wyraźnymi oznakami radości całował go po rękach. - Cieszy się, że nie dostał w skórę - pomyślał Bogumił i westchnął. Kiedy wkrótce potem jechał z Tomaszkiem do Kalińca, musieli po drodze stanąć i zdjąć czapki, gdyż z czworaków wychodził pogrzeb Witkowej Ciechanichy. Tłum wczorajszych weselników szedł za trumną, spoczywającą na przybranym świerczyną wozie, i śpiewał: O Boże dobry, Boże litościwy, racz być tej duszy nędznej miłościwy, jakoś ją stworzył pomóż do zbawienia, użycz Twej łaski, broń od potępienia. 12 Ledwo Bogumił i Tomaszek zdążyli się przywitać z oczekującą ich markotnie panią Barbarą, ktoś zadzwonił. Tomaszek rad zdarzeniu, które odrywało uwagę rodziców od jego wczorajszej przygody, skoczył otworzyć. Przyszła wujenka Michalina, w czarnych aksamitach i czarnym pilśniowym kapeluszu wygiętym jak czółenko, piękniejsza niż zwykle, rumiana, prawie młoda, tchnąca z daleka nowiną. - No! Jesteście? I pan Bogumił? Jak to dobrze! - wołała od progu. - Co się dzieje! Czy wiecie, co się dzieje? Bo ja już po prostu nie mogłam w sklepie usiedzieć! - A czy ty możesz gdzie kiedy usiedzieć? - zaśmiała się pani Barbara. - Siadajże chociaż u mnie. I cóż takiego się stało? Słyszałam, że podobno w całej Rosji stają pociągi? - Dobra sobie - obruszyła się pani Michalina. - Pociągi! Wszystko staje! Absolutnie wszystko. Fabryki, koleje, poczty, dorożki. Ceglarski wczoraj wrócił z Warszawy i mówi, że za dwa, trzy dni u nas będzie to samo. W Rosji podobno już policja zaczyna strajkować, wojsko się buntuje! Pani Barbara uczuła w sobie znajome, dławiące za gardło i razem ożywcze wzruszenie, które pojawiało się w niej zazwyczaj tylko na wiadomość o doniosłych wypadkach natury ogólnej. Bogumił, nie będąc tym razem tak pobudliwy jak wtedy, kiedy się dowiedział o ustępstwach dla gmin, zagadnął tylko: - Więc to znaczy, że co? Rewolucja? Ale przecież rząd dał już jakieś ulgi. Ma być nawet zwołana ta Duma. - Panie Bogumile - ofuknęła go wujenka Michalina. - Pan mówi jak dziecko. Duma? Figa nie Duma. Ceglarski - powoływała się na swój ostatni autorytet - powiada, że to tylko mydlenie oczu. Pan wie, jaka będzie ta Duma? Nawet rosyjskie gazety piszą, że to będzie kilkaset nowych posad dla urzędników do przeglądania papierów. Kilkuset durniów do wykonywania na ślepo tego, co im każe wola najwyższa. Wszyscy inteligentni Rosjanie śmieją się z tego w kułak. Teraz już nie tego potrzeba. Przecież wiecie, jaki Ceglarski jest zwolennik legalności. A i on powiada, że dzisiaj w Rosji nawet święty stałby się rewolucjonistą. Tak czy inaczej wiadomości te sprawiły, że Bogumił i Barbara nie byli w możności podjąć żalów, które między nimi od wczoraj narosły, ani naradzić się nad dalszym postępowaniem wobec Tomaszka. Jego przewinienie zbladło zupełnie w obliczu tych win, sądów i kar, których widownią miała się stać niebawem tak znaczna część Europy. A i gniew pani Barbary o Felicję, wesele i tym podobnie stopniał nagle, bo gdy ludzi pokłócą sprawy prywatne, to godzą ich publiczne, tak jak na odwrót - niezgodę w sprawach ogólnych koi bliskość osobista. Jak gdyby życie domagało się chociaż takiego wyrównywania wszelkich rozdźwięków bez wyjścia. Zresztą Bogumił śpieszył się wracać do roboty i odjechał jeszcze przed odejściem Ostrzeńskiej. Tomaszek zbiegł za nim do wolantu i nie wrócił na górę, a wujenka Michalina zwierzyła się raptem pani Barbarze z troski bardziej poufnego rodzaju. - Basiu - szepnęła - czy ty wiesz, że ta... Katelbina odjechała jednak od męża? Wzięła ze sobą dziecko i mieszka już tu w Kalińcu. Pani Barbara nie mogła przez chwilę objąć myślą ani uczuciem tego, co usłyszała. Ale gdy jej się to wreszcie udało, poczuła się, ku własnemu zdumieniu, tak, jakby znienacka otrzymała sama, najosobiściej cios w serce. I to gdy, najzupełniej nie przygotowana, bujała myślą wśród dziejów świata, pewna, że wszyscy tym już tylko nareszcie żyją. - Jak to? - rzekła osowiale. - Biedny Katelba. I w ogóle, co tym ludziom do głowy przychodzi. Ta Celina chyba straciła rozum. Bo czyż Janusz się z nią ożeni? - Ożeni? Przecież ona nie ma rozwodu. I ja im go nie przeprowadzę, to trudno! To nie jest żona dla Janusza. Ona go zgubi do reszty. Co Joachimowa zaczęła, to ona skończy. A ja już byłam taka szczęśliwa, że Janusz wziął się na powrót do medycyny! Ceglarski ma na niego zbawienny wpływ. Ale teraz wszystko znów diabli wezmą. - A gdzież ona mieszka? - spytała ostrożnie pani Barbara. - Kto? Celina? A wynajęła sobie aż dwa pokoje na Sukienniczej. Dostała posadę kasjerki w Gazecie Kalinieckiej. Widziałaś coś podobnego? Na tom tę żmiję uczyła w sklepie książki prowadzić. Pani Barbara zdawała się toczyć ze sobą walkę. - Właściwie - rzekła po namyśle - to ona bardzo ładnie zrobiła. Poszła za głosem serca. Zaryzykowała opinię, wszystko. Wzięła życie na swoją odpowiedzialność. Ja się tego nawet po niej nie spodziewałam. - Ale, bajki, moja kochana - oburzyła się pani Michalina. - Za głosem serca? Powiedz chyba - za głosem bezwstydu. Janusz jej wcale nie kocha. Ta kobieta nie ma za grosz ambicji ani godności. On od niej ucieka, a ona chodzi za nim i żebrze o każde spotkanie, aż już ludzie się zaczynają oglądać. Przyłazi po prostu na podwórze i stoi albo chodzi, aż póki nie zobaczy go w oknie i w ogóle w jakiś sposób nie wyciągnie za sobą. Tfu! Pani Barbara dostała wypieków. Miała niedorzeczne wrażenie, jakby ją samą obrażano tymi słowami. Wujenka Michalina tymczasem pytała zdenerwowana: - Ja i teraz, czy ty wiesz, dlaczego ja tak latam po mieście? Ja jego szukam! Antoniowa do mnie aż do sklepu przyleciała, że przyszedł pacjent, a jego nie ma w domu. Oczywiście siedzi u Celinuchny, bo jej też nie ma w administracji. Co to za człowiek ten Janusz, co to za gamoń, ty nie masz pojęcia, co ja z nim cierpię - wybuchnęła i zaczęła się skarżyć na niedołęstwo młodszego syna oraz dziwaczność jego usposobienia. Świadczyło to o niezwykłym wzburzeniu, gdyż na ogół pani Michalina lubiła się raczej pysznić synami. Od czasu rozmowy w sierpniu zeszłego roku w Serbinowie pani Barbara drugi raz dopiero słyszała o Januszu jako o przedmiocie matczynej zgryzoty. - Ale dlaczego ty myślisz, że Celina ma Janusza zmarnować? - spytała. - Przecież oboje pracują, zarabiają, a ta miłość może go właśnie... - Mowy nie ma o żadnej miłości - żachnęła się wujenka Michalina, która niezależnie od danego wypadku z trudem znosiła myśl, że w życiu jej synów może odgrywać rolę jakaś inna kobieta poza matką. - A co do zarabiania, to ona jest przecież do niczego, prędzej czy później straci tę posadę, a wtedy co? Janusz ma na nią łożyć? Z czego? Basiu - zerwała się - wyrzuć mnie, moja kochana. Przecie ja mam go szukać. Te wiadomości z Petersburga tak mnie wzięły, zapomniałam o wszystkim. Tylko że ów pacjent już sobie pewno, psiakość, dawno poszedł. Pani Barbara, zostawszy sama, chwilę porządkowała zamęt, który w niej powstał. Rewolucja - Tomaszek - w ogóle przyszłość dzieci - czuła, że to są sprawy dla niej ważniejsze, ale zarazem wiedziała, że nim się nimi zajmie na zawsze, musi raz jeszcze, ostatniusieńki raz odwrócić się i spojrzeć w pewien zgniły loch serca, by go wreszcie na wszystkie czasy zamurować. Zagłębiła się w aksamitny fotel po babci Ostrzeńskiej, przerażona i jednak w jakiś sposób szczęśliwa. - O, chwała Bogu, chwała Bogu - cieszyła się. - Oto jakby wyglądał mój los, gdybym była uległa tym szaleństwom, co mnie kiedyś kusiły. Co za szczęście, że nie wysłałam nigdy żadnego z tych listów, które do niego pisałam. Wzdrygnęła się na wspomnienie, że bywała niegdyś gotowa biec do Toliboskiego, padać mu do nóg, błagać, aby jej nie opuszczał, aby pozwolił się kochać. - I jeszcze niedawno, jak głupia, żałowałam, że tego nie zrobiłam. Przyciągnęłabym go była może do siebie, ale tak jak żebrak przyciąga jałmużnę. Co za hańba! Strach pomyśleć. Tak właśnie zrobiła pewno nieszczęśliwa Celina i oto jak teraz o niej mówią! A ja, chociaż taka nieradna, tego wstydu potrafiłam przecież uniknąć. Z błogością wspomniała straszne czerwcowe popołudnie, w które uciekła była przed panem Toliboskim. Wprawdzie jego wizyta nie mogła mieć żadnego znaczenia, ale nawet kiedy wszystko dzieje się już w rzeczywistości urojonej, człowiek chce czuć, że tam, gdzie był tylko igraszką ponurego żywiołu, pokierował w końcu swym życiem według swej woli. A ona się na to zdobyła! W każdym razie doprowadziła do tego, że się sama nie chciała z nim zobaczyć. Tak, to było bardzo rozsądne, bardzo zbawienne, cokolwiek trzeba było potem wycierpieć. Niepotrzebnie tylko poszła w tym cierpieniu aż za daleko, pogodziła się z absolutną porażką. Bo wszak potrafiła w tej porażce odnieść też i pewne zwycięstwo! - Dzięki Bogu, dzięki Bogu - powtarzała. - Biedna, biedna Celina, jeżeli jest z nią naprawdę tak, jak mówi Michasia. Tu panią Barbarę napadły znienacka i podstępnie wątpliwości, że może nie jest tak, może Celina uzyskała swymi szalonymi krokami coś więcej niż upokorzenie i wyżebraną, przymuszoną wzajemność. Właściwie należało jej biednej tego życzyć, a jednak pani Barbara poczuła lęk na myśl, że słowa Ostrzeńskiej mogły nie odpowiadać prawdzie. Nadejście dzieci, pomaganie im w lekcjach, domowa krzątanina przerwały tok rozważań, zanim zdążył się przeobrazić w udrękę. A wkrótce potem wypadki zaczęły następować jedne po drugich z oszałamiającą szybkością, zaprzątając wszystkie uczucia i myśli. Nie minęło i kilka dni, gdy wielki strajk pocztowo-kolejowy ogarnął rosyjski zabór Polski. Stanęły również fabryki, a w obawie rozruchów zamykano częściowo i sklepy. Kaliniec, pozbawiony łączności z Warszawą, czerpał wiadomości o tym, co się tam dzieje, z gazet przywożonych dorożkami z pobliskich miast Wielkopolski. - Wszystko stoi! - wołała pani Michalina Ostrzeńska. - Szósta część globu ziemskiego zamieniła się, no, po prostu w słup soli! - Agnisia odcięta - stwierdziła pani Barbara, lecz nie wierzyła jakoś, by stąd mogło wyniknąć coś złego. Serce jej biło, czekała najdonioślejszych przemian, odgłosy tego, co się działo, napełniły jej wnętrze pulsującą treścią. A cóż dopiero, gdy niebawem, śród ciszy zahamowanego strajkiem życia, rozeszła się po Kalińcu wieść o manifeście cesarskim nadającym jakoby konstytucję! Pani Barbara, wyciągnięta przez bratową, znalazła się na ulicy śród podnieconych tłumów. Wuj Daniel, nie poddając się ogólnemu wzburzeniu, chwytał żonę za poły futra twierdząc, że gotowa jest rzucać się w objęcia żołnierzom i policjantom. Pani Michalina była w istocie przeświadczona, że rząd nie ustąpił, ale po prostu "przekonał się", odrodził, że we wszystkich sługach przemocy ocknęły się nowe dusze i serca. Bredziła coś o rozmowie, jaką miała niedawno w Petersburgu (Anzelm świadkiem) z jedną z wysoko postawionych osobistości i że to na pewno zrobiło swoje, chociaż ma się rozumieć strajki też dużo pomogły. - Do czego pomogły? - pytał sceptycznie wuj Daniel. - No jak to? Autonomia pewna! Autonomię co najmniej mamy już jak w kieszeni. - W kieszeni tak, na to się zgodzę - powątpiewał wuj Daniel. Gromadka rodziny i znajomych stała na chodniku, potrącana przez snujących się przechodniów. Rejent Holszański powtarzał najświeższe hasło dnia, słowa Wittego, że "Rosja przerosła formy istniejącego ustroju". - Co za wspaniały koniec tych wszystkich denerwujących niepokojów - cieszyła się rejentowa. - No i koniec wreszcie tej przygniatającej nienawiści do Rosji - dodał Holszański zaciągnąwszy się papierosem. - Bo przecież jeżeli co, to wolność jest tym jedynym na świecie zwycięstwem, które łączy najbardziej zawziętych wrogów. - Dożyliśmy niezwykłych czasów - szepnęła pani Barbara. Środek ulicy zgęstniał, odgłos kroków zabrzmiał bardziej rytmicznie. Zwarta grupa ludzi o młodych twarzach szła nie wiadomo dokąd, śpiewając: Na barykady, ludu roboczy, czerwony sztandar do góry wznieś... Tuż za czerwoną płachetką, łopoczącą nad głowami idących, ukazała się druga, z białym orłem. Część pochodu śpiewała: Boże, coś Polskę, przez tak liczne wieki... Dźwięki dwu pieśni skłóciły się, lecz brzmiały razem dalej. Rozmawiający zamilkli, panowie mimo woli odkryli głowy. Nagle ktoś rozepchnął z impetem stojących. Pani Barbara zobaczyła, że ludzie nie idą już, lecz biegną. Słychać było krzyk: - Biją! - Biją! - Wojsko!!! - Co się stało?! - zawołała. - Stać! stać! - rozległo się dokoła. Ulica pustoszała, policjanci wołali: - Rozchodzić się! Rozchodzić!!! - Środkiem jezdni przekłusował oddział dragonów, a gdy zniknął, wszystko wróciło do poprzedniego stanu rzeczy. W wylocie ulicy znów pojawiła się gromadka śpiewających manifestantów. - To było jakieś nieporozumienie. Prowokacja - mówił pobladły Holszański. - Wracajmy - nastawał Daniel Ostrzeński. - Po co my tu stoimy? W ciągu następnych dwu dni Gazeta Kaliniecka wychodziła bez cenzury, a w Towarzystwie Muzycznym odbywały się wiece, na których wszystkie tak długo tłumione uczucia znalazły ujście w pięknych patriotycznych i rewolucyjnych mowach. Dziwiono się, czemu koleje dalej stoją, czemu robotnicy nie wracają do pracy, kiedy przecież, sądząc po manifeście, uzyskano więcej, niż się można było spodziewać. Nim jednak minął tydzień, pani Barbara, wracając z miasta ze sprawunkami, spotkała Holszańskiego, który oznajmił, że w Warszawie w sam dzień ogłoszenia manifestu wolnościowego wojsko tratowało publiczność, strzelano, bito nahajkami, są zabici i ranni. W Kalińcu niebawem zaczęło się to samo. To, co chciano uważać za szczęśliwy kres walki, miało być, jak się okazuje, początkiem nowych zmagań, których wynik pozostawał tak samo niepewny jak przedtem. Pani Barbara smuciła się nie tylko ze względu na interes ogólny. Miała wrażenie, jakby jej odejmowano brutalnie coś, czym poczuła się była sama osobiście wzbogacona. I jak się zdarza w chwilach rozczarowań publicznych nawet z mocniejszymi od niej, stała się znów nieodporna wobec oblegających ją strachów i zmartwień domowych. Zwłaszcza brak wiadomości od Agnieszki, choć przedtem wydawał się zrozumiały i usprawiedliwiony, teraz odbierał jej nieomal przytomność. Może ta szalona dziewczyna była na ulicy, kiedy wojsko strzelało i tratowało? Może jest ranna, zabita? I mimo wielkich w tym kierunku wysiłków, pani Barbara nie mogła powściągnąć chęci, żeby się z Warszawą za wszelką cenę skomunikować. W końcu, idąc za przykładem innych rodziców, nadała depeszę, gdyż telegrafy w jakiś sposób funkcjonowały. Ktoś je obsługiwał, chyba wojsko? Zamykała na to oczy, nie chciała wiedzieć; drżała na myśl, co jej przyniesie odpowiedź. Odpowiedź przyniosła dopiero po trzech dniach (linie telegraficzne ciągle się psuły) wiadomość, że Agnieszka jest bezpieczna i zdrowa. Pani Barbara doznała jednak tylko chwilowego uspokojenia. Bo wnet zaczęły ją nękać wyrzuty sumienia, dlaczego nie powstrzymała się, nie przeczekała złej chwili, skorzystała z usługi władz, z którymi właśnie toczona była walka. To była może jedyna sposobność, kiedy można było niejako osobiście zaświadczyć o swym udziale w tej walce. Okoliczności wymagały tak niewiele, tylko powstrzymania się od chorobliwej przedsiębiorczości, zjawiającej się zawsze wtedy, kiedy była najmniej potrzebna! A jej się już zdawało, że jeśli nie powszednim troskom, to takim wyjątkowym, dotykającym wszystkich, potrafi sprostać. Przygnębienie z tego powodu opuściło ją dopiero częściowo, gdy będąc pewnego dnia w sklepie Ostrzeńskiej spotkała Ceglarskiego. Zaczęła się przed nim użalać na straszne postępowanie władz. Mówiła głośno, może wejdzie jaki urzędnik albo wojskowy, niech usłyszy, to będzie zadośćuczynienie za chwilę słabości ducha. Ceglarski słuchał i uśmiechał się w jemu tylko właściwy, domyślno-pobłażający sposób, co sprawiło, że pani Barbara poczerwieniała i zamilkła. - Bo widzi pani - rzekł wtedy - każdy nowy okres dziejów ma swoje dzieciństwo, chwilę radości i nadziei na długie, piękne życie. Taka chwila z natury rzeczy trwa krótko. Trwa krótko. - No dobrze... dzieciństwo... - podjęła pani Barbara zdziwiona. - Ale przecież... - Pani chce powiedzieć, że to niemowlę dziejowe zginęło śmiercią niewiniątek - wyraził się malowniczo Ceglarski. - Może nie tak całkiem, ale obawiam się, że mu to poważnie grozi. Czy pani idzie do domu? Podwiozę panią. Mam tu konie i powóz. Gdy już toczyli się ku Raciborskiemu Przedmieściu, Ceglarski rzekł: - A co się urodziło na świat, chce dorosnąć, chociaż to życie dorosłe jest cięższe, niż się zdaje. W naszych marzeniach o jawnym życiu publicznym nawet sobie nie wyobrażamy, jakie wolność niesie ze sobą niebezpieczeństwa, pokusy, grzechy. - Ale przecież pan nie myśli, że dlatego nie należy dążyć wszelkimi sposobami do wolności? - oburzyła się pani Barbara, chociaż słowa Ceglarskiego z niezrozumiałych powodów jakby zmniejszyły jej dolegliwości sumienia. - Tego nie myślę - odparł pomału. - Tylko myślę, że jakiekolwiek stosunki formalnie zapanują, nic się nie zmieni, póki ludzie nie zmienią samych siebie. - No, proszę pana. Te nowe warunki zmienią i ludzi. Warunki dużo znaczą. - Warunki znaczą, owszem, o ile w ludziach jest świadomość, że przede wszystkim siebie trzeba przeobrażać. Wtedy tylko można z warunków korzystać. W przeciwnym razie jest się tylko ich igraszką. Pani Barbarze te słowa przypomniały znowu depeszę do Agnieszki. Nie mogła z tym sama pozostać. Czuła potrzebę osądzenia czy rozgrzeszenia przez drugiego człowieka, a właściwie przez tego właśnie człowieka, który z nią jechał. Nie oskarżała się jednak, ale raczej usprawiedliwiała. - Wszyscy mi tu radzili - rzekła - żeby wysłać depeszę do córki. Wahałam się, ale ostatecznie zrobiłam to. W każdym razie to jest dziecko, za które się jeszcze odpowiada. Trzeba wiedzieć, co się z nim dzieje. - A teraz dręczy się pani, że nie powinna była tego zrobić - uśmiechnął się Ceglarski. - Nie trzeba, pani Barbaro. Sumienie musi działać nie wstecz, ale naprzód. Zawsze naprzód. - Dojeżdżamy - rzekła pani Barbara zmieszana. - Szkoda. Dziękuję choć za tę chwilę rozmowy. - Ceglarski pocałował panią Barbarę w jedną, a potem w drugą rękę. - To ja dziękuję. Do widzenia. - Jak ten człowiek mnie zna, chociaż, zdaje się, nic mu o sobie nie powiedziałam - dziwiła się pani Barbara idąc po schodach do siebie. Ale było jej lżej na sercu. 13 Tego samego dnia wieczorem pani Barbara dowiedziała się, że Ceglarski został aresztowany, gdyż powołując się na manifest cesarski nie chciał wpuścić wojska za bramę swojej fabryki, gdzie na dziedzińcu wiecowali robotnicy. Uwolniono go niebawem, ale pani Barbara odczuła żywo to zdarzenie i może dlatego była pewna, że pan Ludwik odwiedzi ją zaraz po swym zwolnieniu. Lecz on tym razem nie pokazał się dosyć prędko; zaraz wyjechał do Oczkowa, zaś potem choć bawił, jak słyszała, w mieście, nie dawał nadal żadnego znaku życia. Był podobno bardzo zajęty, zapewne sprawami publicznymi, które nie najlepiej się układały. Co dzień rozchodziły się wiadomości o aresztach, policja i żandarmi hulali szerząc postrach. Zdawało się, że istnieją dwie władze, z których jedna pod naciskiem okoliczności wydała manifest, a druga starała się gwałtem jego istnieniu zaprzeczyć. Wycofanie się ze wszystkiego nie było jednak możliwe, coś niecoś z ogólnikowych wskazań manifestu zaczęto wprowadzać w życie, a przede wszystkim szykowano się do wyborów i otwarcia zapowiedzianej Dumy. Stanowiło to ledwo drobny ułamek wolności, lecz wielu zamożniejszych i bardziej ugodowo usposobionych ludzi uważało ten ułamek za wystarczający, gdyż ich właśnie on obejmował, stawiał przed niejednym nadzieję połączenia użytecznej działalności publicznej z własną nie do pogardzenia karierą. Pani Barbara była ciekawa, jak Ceglarski się na to wszystko zapatruje. Wyglądała go i złapała się na tym, że co dzień wieczorem stwierdza z przykrością: - Dzisiaj także nie przyszedł - chociaż właściwie powinna była wcale o tym nie myśleć. Wszak byli zwykłymi znajomymi, tyle tylko że chętnie się od czasu do czasu widującymi, lecz nic poza tym. I czy w ogóle do pomyślenia było między nimi coś poza tym? Ceglarski mógł co prawda z łatwością wzbudzić w myślach i uczuciach niepokój nader swoistej natury, usposabiał do zakochania się w nim. Był człowiekiem pełnym uroku, całkiem po prostu ładnym i miłym w obejściu. Ale pani Barbarze zazwyczaj dogadzało, że ten wdzięk postaci i sposobu bycia okazywał się wyrazem uczuć nie miłosnych, lecz przyjacielskich i najzupełniej duchowych. Czemu więc raptem poczuła żałość, że między nimi nic się szczególnego nie dzieje, czemu zaczęło to jakby obniżać w jej oczach wartość ich stosunków? Miałożby jej życie, pomimo tylokrotnego już pożegnania się z tego rodzaju sprawami i tak skromne, być podminowane tęsknotą do przygód miłosnych? Miałażby czuć się upokorzona, że wzbudza w o tyle młodszym od siebie mężczyźnie tylko zaciekawienie duchowe? Ona, której właśnie duchowego obcowania tak zawsze brakowało? A może po prostu, rozdrażniona tegorocznymi przejściami, chciała pokazać sobie (czy też Bogumiłowi), że i z nią jest możliwe to, w co życie innych, jak się ostatnio przekonała, tak sowicie obfitowało? W najmniej spodziewanej chwili, gdy pani Barbara, dziwiąc się w duchu tej pokątnej i niechcianej rozterce, prała w kuchni dziecinne chusteczki i kołnierzyki, Ceglarski przyszedł. I w dodatku, zanim zdążyła wytrzeć ręce i odpasać ścierkę, wszedł za Julką do kuchni. - A ja tu piorę - tłumaczyła się pani Barbara zmieszana. - W domu jest zawsze jakaś brudna robota. Żeby nie wiem co się działo na świecie. Ale kto to wchodzi bez pytania do kuchni? - zgromiła go odzyskawszy władzę nad sobą. - Bo już tak się śpieszyłem, żeby panią zobaczyć - usprawiedliwiał się Ceglarski. - Co dzień wybierałem się wpaść, ale - nie ma pani pojęcia, ile rzeczy nazbierało mi się do załatwienia. Może pani mi da ścierkę, to i ja pomogę przy tym praniu. Pani Barbarze jego przyjacielskie zachowanie się sprawiło niezmierną ulgę. Co za szczęście, że nie patrzy na nią jak na kobietę. Jakaż by się czuła skrępowana i w niewłaściwej roli. A uprzytomniwszy sobie, że tego nie ma, natychmiast odzyskała swobodę bycia. - Wiem, wiem, że pan był zajęty ważniejszymi rzeczami - rozgrzeszyła go bez trudu. - I nigdy bym nie wymagała, żeby pan tracił swój drogi czas na odwiedzanie mnie - zapewniła szczerze. - Ale muszę przyznać, że byłam o pana niespokojna. - Może nie ważniejszymi, tylko nie cierpiącymi zwłoki - zaprzeczył Ceglarski. - Ale już się stęskniłem za panią. - E, gdzie tam. Pan ma tylu przyjaciół. Co dla pana znaczy jedna stara kobieta. Chodźmy do pokoju. - Zwłaszcza taka okropnie stara jak pani, pani Barbaro - mówił po drodze Ceglarski. - Nie wiem, czy pani do końca życia zachowa ten wygląd serio patrzącej na życie młodej panienki? - Panienki o siwych włosach - roześmiała się pani Barbara uszczęśliwiona. Jakiż niepokój posiałyby te jego słowa, gdyby się nie była prędko wyrzekła myśli o bezsensownych i niemożliwych w jej położeniu głupstwach. I jak zarazem same w sobie nie miałyby znaczenia, jakie by wzbudziły oczekiwanie, co też po nich nastąpi. A gdy tylko zdała sobie sprawę, że nic się po nich nie spodziewa, jakimż były krzepiącym dodatkiem do przyjaźni! - Ja też mam siwe włosy. Na skroniach - pochwalił się Ceglarski. - Nie widać. - Nie widać, bo dzień ciemny. Ale przy słońcu... Dzień był rzeczywiście taki, jakby go wcale nie było. Żadna pora w nim się nie odznaczała, od rana aż do tej popołudniowej godziny panował jednostajny bury zmierzch. Ale pani Barbarze ta grudniowa pogoda wydawała się teraz wcale niebrzydka. - A gdzież pani latorośle? - pytał gość. - Nawet nie wiem - poskarżyła się pani Barbara. - Nie umiem stworzyć takich warunków, żeby dzieci w domu zatrzymać. Tomaszek całe popołudnia spędza po cudzych podwórzach, w najlepszym razie z gołębiarzami, a Emilka siedzi wiecznie u przyjaciółki, której rodzina nie bardzo mi się podoba. Nie umiem wychowywać dzieci. - Dzieci pewną dozę wychowania muszą zawdzięczać sobie samym - pocieszył ją Ceglarski. - Sobie samym - powtórzył. - A pani da mi herbaty? - Dam, naturalnie. Julka, moje dziecko, zrób nam dobrej herbaty. Zaparz tak, jak cię nauczyłam. Ale, panie Ludwiku, pan tyle przeszedł. Niechże pan opowie, jak to się stało, że pana uwięzili? - Nic, pani Barbaro, nie przeszedłem. To było takie głupstwo. - Ładne głupstwo. W takich czasach mogli pana jak nic wyprawić, gdzie pieprz rośnie. - E-e-e - zaśmiał się, a potem dodał poważniejąc: - Ja byłem z tego drobnego incydentu nawet zadowolony. Bo widzi pani, w naszej sferze niby to się dźwiga odpowiedzialność za różne sprawy publiczne, ale właściwie to my rzadko ponosimy przykre skutki naszych z pozoru bardzo ryzykownych wystąpień. I jak ja na przykład słyszę, że wojsko gdzieś na kogoś szarżuje, to się zawsze wstydzę, że nie szarżuje także trochę i na mnie. Więc byłem rad... ale naprawdę nie warto się nad tym rozwodzić. - I cóż to będzie, panie Ludwiku, z tego całego zamętu? Zamiast konstytucji mamy stan wojenny. - I nowe hasło: "Nie żałować ostrych nabojów". Taki kurs polityczny rozpoczął właśnie generał-gubernator Petersburga. - No, widzi pan. Ale wybory mają się jednak odbyć! Będzie pan może posłem? - Nie. Zastrzegłem się przeciw stawianiu mojej kandydatury przy jakichkolwiek wyborach. - Uważa pan, że trzeba dalej walczyć? Pewno. Te wszystkie obiecanki to tylko jedno wielkie oszustwo. I pani Barbara wypowiedziała kilka ostrych słów pod adresem rządu. Ku jej zdziwieniu, Ceglarski zaczął te sądy łagodzić. Nie uważał osiągniętego stanu rzeczy za pomyślny i wcale nie łudził się, że jego możliwy udział w przyszłych instytucjach prawodawczych czy samorządowych byłby najlepszym tej pomyślności dowodem. Twierdził jednak, że śladów dobrej woli można się od biedy w nadanych manifestacjach doszukać. Pani Barbara patrzyła zdziwiona. Ceglarski często robił jej takie niespodzianki. Wygłaszał opinie sprzeczne z tym, do czego była przyzwyczajona, i zawsze miała w końcu ochotę z nim się zgodzić; prędzej niż na przykład z bratową czy Holszańską, gdy mówiły to samo, co ona. - Pamięta pani - odpowiadał Ceglarski na jej spojrzenie - jak mówiliśmy kiedyś, że nie można człowieka sądzić na podstawie jednej pobudki. To nawet pani, zdaje mi się, mówiła. Tak samo jest z instytucjami czy też organizacjami, takimi na przykład jak rząd. Nam się zdaje, że ideę może mieć tylko poniżony i pokonany. Ten, kto rządzi, miewa też niekiedy ideę. A widząc zgorszenie w oczach pani Barbary dodał: - No, ja wiem. Rząd jest obcy. Trzeba go zrzucić. Za dużo byłoby o tym mówić. Ale jednym słowem, rozsądek, i może coś więcej, wymaga, żeby wyjść naprzeciw tej odrobinie liberalizmu, który poprzez wojskową klikę z trudem toruje sobie drogę od rządu do społeczeństwa. I coś trzeba w tych ledwo-ledwo polepszonych warunkach robić. Jakoś w tych granicach się ruszać. I Ceglarski zaczął mówić o zaprzątającym go na nowo projekcie regulowania Rośny, a potem o spółdzielczości, której przypisywał nieobliczalne znaczenie w rozwiązaniu sprawy robotniczej. Z dalszego biegu rozmowy pani Barbara dorozumiała się, że Ceglarski stoi na gruncie tej legalnej pracy z całkiem swoistych pobudek, jak to bywa, że podobne przekonania są w każdym człowieku wyrazem czego innego. Pan Ludwik nie łaknął zdaje się ugody z rządem. Łaknął ugody z życiem w myśl swojego poglądu, że każde życie trzeba znosić i każde pomału cierpliwie ulepszać. - Właściwie - rzekł nagle - ja wierzę w nadprzyrodzony porządek rzeczy, który z jednej strony usprawiedliwia istnienie wszelkich ustrojów, z drugiej żadnego nie pozwala uważać za doskonały i nie podległy zmianom. Bo zmiana jest istotą wszelkiej doczesności. Wszelkiej doczesności. Ceglarski już kilkakrotnie zdradzał chęć mówienia z panią Barbarą o tego rodzaju rzeczach, a ona z nim jednym lubiła je poruszać, gdyż nie był, tak jak na przykład księża, z urzędu i tytułu posiadaczem prawdy i nie usiłował się z tą prawdą narzucać. Zwierzał się po prostu z myśli, do których doszedł, z przeżyć, których sam rzeczywiście doznał. Na mocy tych przeżyć był przeświadczony o istnieniu niematerialnej rzeczywistości wyższego rzędu, której świat widzialny był tylko częściowym przejawem czy też dziełem. Poczucie łączności z tym lepszym, nadprzyrodzonym pierwiastkiem bytu - mówił - pomaga żyć, jest źródłem wszystkich bezinteresownych instynktów moralności. Ceglarski nie szafował przy tym słowami: Bóg, Opatrzność i tym podobnie, w ogóle obracał się pośród owych tajemnic bytu z należną i budzącą w pani Barbarze zaufanie ostrożnością. Ale nie miał nic przeciw temu, że ludzie objaśniają sobie przedmiot swej wiary za pomocą dogmatów i obcują z nim za pomocą obrzędów tego lub innego wyznania. Sam pochodził przez ojca z rodziny ewangelickiej, przez matkę - z katolickiej. Formalnie, a może i ze skłonności uczuciowych był katolikiem, podobnie jak Niechcicowie i Ostrzeńscy słabo praktykującym, to jest bywającym w kościele o tyle, o ile do tego wymagały okoliczności życiowe, ale nie bez przejęcia słuchającym odbywających się wtedy nabożeństw. Kościół nie był mu jednak do życia religijnego konieczny, a jako instytucja o zachłannych, na wskroś doczesnych interesach, budził w nim życzliwy, lecz dość ostry krytycyzm. Na tym punkcie zgadzali się już dawniej z panią Barbarą, która poza tym, prawdę mówiąc, jak większość ludzi, nie wiedziała na pewno, w co wierzy, a w co nie. Sądziła, że nie wierzy w dogmaty, ale znała właściwie tylko ich potoczną zdawkową wersję, która jedynie dochodzi do świadomości ogółu; w gruncie rzeczy nie zagłębiała się nigdy w te sprawy. Powątpiewała częściowo z naturalnej skłonności, która jest równie uprawniona w duszy człowieka jak skłonność do wierzenia, a częściowo powątpiewała w taki sam sposób, w jaki ludzie wierzą - na rachunek cudzego doświadczenia czy też rozumowania, z którym spotykała się zwłaszcza w czasach młodości. W tym roku jednak pierwszy raz od dawna miała silniejsze przeżycia z tej dziedziny. Toteż gdy Ceglarski zaczął mówić na ten temat, wydało jej się to bardzo na czasie i słuchała z pewnego rodzaju chciwym zainteresowaniem. W jego rozumieniu religii widziała możliwość znalezienia czegoś, co lepiej niż prawdy kanoniczne odpowiadało jej pojęciom i potrzebom duchowym. A jednakże miała chętkę podać jego rozważania w wątpliwość, może - by się o ich prawdziwości lepiej upewnić, może - by się bronić przed niebezpieczną łatwością, z jaką udzielało jej się wszystko, co pochodziło od tego miłego człowieka. - A wie pan - rzekła z wahaniem - raz, nie tak dawno, przeżyłam taką chwilę, kiedy mi się nie to, że zdawało, ale byłam wprost pewna, że nie ma żadnej duszy. Zdjęła mnie zgroza, przyznaję. Ale potem nie miałam czasu, nie wracałam więcej do tego, więc ta pewność chyba we mnie została, a jednak żyłam, starałam się o wszystko... Więc widać można żyć i z taką straszną pewnością; tylko na razie, w pierwszej chwili zdaje się... - Mogła pani o tym nie myśleć - wpadł jej w słowa Ceglarski. - W tym, że się pani czuła na siłach mimo wszystko dźwigać i znosić życie, była już wiara. W ogóle - dodał - niewierzących jest o wiele mniej, niż się zdaje, i gdyby Kościołowi nie chodziło raczej o posłuszeństwo niż o moralność i wiarę... Pani Barbara przerwała: - Każdego dnia - rzekła biegnąc myślą po wydarzeniach życia własnych i cudzych - tyle szczęścia ludzkiego się kończy, tyle złudzeń, tyle nadziei umiera, że to albo wszystko nie ma żadnego sensu, albo ma sens, tak jak pan mówi, wyższy i niepojęty. I w tej chwili na przykład jestem pewna, że moja dusza istnieje i że jest częścią tego wyższego sensu. Ale która pewność odpowiada prawdzie, czy ta, czy tamta? - W moim przekonaniu - rzekł bez wahania Ceglarski - ta, której się więcej pragnie. I żyć można tylko podług tego, czego się... Spojrzał na bijący godzinę zegar i zerwał się. - Ależ ja mam zaraz u siebie w fabryce zebranie! A to się zabałamuciłem! Co pani ze mną robi, pani Barbaro! Przecież ja muszę lecieć. Zakładam kooperatywę. I tak mi przeszkadzają, jakbym się zabierał do czegoś bardzo złego. Robociarze podejrzewają, że ich będę prowadził na pasku, a fabrykanci krzywią się, że bałamucę robotników. Księża chcą, żeby to była placówka Kościoła, a socjaliści - żeby sklepik należał do partii. Było już ciemno. Pani Barbara zapaliła lampę. - Żebym to ja umiała panu co pomóc - westchnęła. - Ale ja jestem taka do niczego. Dziwna rzecz, o ile praca społeczna znajomych dam budziła w pani Barbarze opór, o tyle, słuchając Ceglarskiego, czuła się zawstydzona swoim brakiem energii życiowej. Tym bardziej niepojętym, że w myślach była przedsiębiorcza, nawet ryzykantka. - A w praktyce - oskarżyła się - jestem taka, jakbym nie była postępowa, tylko przeciwnie - zakamieniała konserwatystka. Boję się kroku zrobić. - Pani współczuje z tym, co się dzieje, to dosyć - uśmiechnął się Ceglarski. - Nie pani jest potrzebna rewolucji czy tam wydarzeniom ogólnym, ale one potrzebne są pani. Może to nie najlepiej, ale trudno, tak jest. - Nie rozumiem. Dlaczego? - stropiła się pani Barbara. Usiedli nagle z powrotem, jakby teraz dopiero mieli przystąpić do właściwej rozmowy. - Dlatego - rzekł Ceglarski ze swym szczególnym uśmiechem - że między innymi... bo jest może do tego więcej przyczyn... ale między innymi nie posiada pani w sobie tego nadmiaru życia, tej pełni wewnętrznej, która w czynach udziela się światu. Pani się nie gniewa, że mówię tak otwarcie? - spytał kładąc dłoń na jej ręce. - Nie. Za co miałabym się gniewać? - Nie? No, to dobrze. Bo to nic nie szkodzi... Kto się choć w taki sposób jak pani łączy z życiem ogólnym, łączy się z nim w każdym razie. Usiłuje wyjść poza siebie. To już dużo, choćby nic więcej nie miało z tego wyniknąć. Są nawet ludzie - dodał - którzy potrafią to, nie wychodząc poza codzienną pracę na najskromniejszym odcinku życia. Pani mąż zdaje się do nich należeć. W przedpokoju zaczął dźwięczeć raz po raz natarczywy dzwonek. Julka otwierając mówiła: - Dzieci! Dzieci! Skromnie! Co tak dzwonicie jak na pożar? - Chodziliście gdzieś razem? - spytała pani Barbara, kiedy dzieci weszły i przywitały się z gościem. - Nie... Tomaszek był na podwórzu, a ja u Bronki - objaśniła Emilka. - Cóż gołębie? - zwrócił się Ceglarski do Tomaszka. - Jakie hodujesz? Fajfry? Garłacze? Poluchy? Tomaszek spojrzał na niego z uznaniem. Po odejściu Ceglarskiego pani Barbara zasiadła z Emilką do zadań, a po kolacji strofowała Tomaszka, że nic sobie zawczasu do szkoły nie przygotuje. - Przecież matka nie będzie za tobą całe życie chodzić i posługiwać. Gdzie masz piórnik? Tomaszek! Nie zasypiajże w ubraniu! Pomagała mu, na wpół śpiącemu, rozbierać się, ale gniewała się tylko tak sobie, bo w gruncie rzeczy była najlepszej myśli zarówno co do Tomaszka, jak do wszystkiego na świecie. I kiedy potem sama się położyła, to po raz pierwszy od niepamiętnych czasów trudno jej było zasnąć nie z troski, tylko z osobliwego wesela. Była taka wybita ze snu, że wprost dziwiła się, jak to ludzie w ogóle mogą spać. Miała ochotę zrywać się, dokądś biec, coś czynić, a bodaj choćby śpiewać. Cóż wywołało tę radość - może rozważania o religii? - Nie wiem, czy wiara daje uspokojenie i szczęście - myślała - czy może, jak człowiek z jakich innych przyczyn nabiera zaufania do życia, to skłonny jest też wierzyć? Ale to na jedno wychodzi. Raptem przypomniała sobie słowa Ceglarskiego o Bogumile. Zamajaczyła, że występował tu dziś niby jako Bogumił czyniący swoje wyznanie wiary. Tak, gdyby Bogumił umiał mówić, mówiłby na pewno coś w podobnym rodzaju. Czemu dopiero od obcego człowieka musiała czerpać, czego tamten miał pewno w sobie pod dostatkiem? Widać tak już być musi, że jeden człowiek pomaga poznać i ocenić drugiego. Czego jeden udziela słowem, temu drugi przyświadcza życiem. Wtem oburzyła się, że myśli tak dobrze o Bogumile teraz, kiedy on już może i przestał na to zasługiwać. A jednak czuła skłonność myśleć dobrze o wszystkim, nawet o sobie. - No tak - przyznawała - jestem nieznośna, martwię się, boję, błąkam, ale może dlatego trafię czasem choć przy czyjejś pomocy na takie myśli, na które inaczej... kto wie... może bym nigdy nie wpadła. Skąd ten młody jeszcze człowiek - dziwiła się - wie tyle o mnie, dalekiej sobie kobiecie. Więcej, niż wiem ja sama. A może to sprawiło mi największą przyjemność, że w ogóle mówił o mnie. Zawsze to dowód zainteresowania i bliskości. Tak czy owak dobrze na mnie wpływa i to wszystko. I nic więcej nie trzeba. I nawet - cieszyła się - czy może być na świecie coś więcej, coś lepszego? 14 Zima tego roku była dżdżysta i chmurna, a więzienie w Kalińcu przepełnione. Panie zajmujące się pracą społeczną, przelęknione represjami, odważały się co najwyżej zakupywać w sekrecie nabożeństwa na takie lub owakie narodowe intencje. Tylko cóż, pani Holszańskiej, pani Ostrzeńskiej to bynajmniej nie wystarczało. Resztki dawnych rodowych tradycji nie pozwalały im odstać od spraw publicznych, a nadmiar energii życiowej pchał je do działalności poniekąd ryzykownej. Rejentowa Holszańska całą swą dotychczasową dobroczynność skierowała ku pomocy więźniom politycznym i przekradającym się przez granicę spiskowcom. Jej dawne doraźne ambicje zeszły na drugi plan, czuła się jakby dźwignięta na wyższy szczebel istnienia. Pod pozorem wspomagania biednych założyła przy swych przytułkach szwalnie i składnice ubrań, a w samym więzieniu zorganizowała dożywianie aresztantów, których często przywożono skądciś partiami na krótki czas, by wnet wyprawić ich dalej. "Osobiste wpływy" pani Michaliny bardzo się teraz przydawały, zwłaszcza kiedy chodziło o zmylenie czujności władz. Holszańscy byli w stosunkach z jednym ze znanych obrońców politycznych w Warszawie, który przysyłał im ludzi zmuszonych przytaić się na jakiś czas lub uciekać przez kordon. Dali się też wciągnąć do ideowego i pieniężnego wspomagania podziemnych robót partii socjalistycznej, której dążenia mniej więcej odpowiadały ich nieobojętnemu na sprawę społeczną patriotyzmowi. W związku z tym zaraz po Nowym Roku brali udział w zebraniu inteligencji kalinieckiej, na którym przedstawiciel warszawskich tajnych władz rewolucyjnych, niejaki towarzysz Sebastian, zagrzewał do współudziału w działalności przeciwrządowej. Tego młodego człowieka znali już z jego poprzedniej bytności w Kalińcu. Znali nawet jego prawdziwe nazwisko - Marcin Śniadowski - i weszli z nim niejako w stosunki osobiste, gdyż okazał się synem zapomnianych, ale dobrych znajomych rejenta Holszańskiego z czasów młodości. Marcin Śniadowski przybył tym razem głównie właśnie w tym celu, aby podtrzymać ducha oporu wśród sympatyzującej z ruchem inteligencji. W myśl instrukcji, którą był otrzymał, należało za wszelką cenę nie dopuścić do znarowienia się ludzi zapowiedziami listopadowego manifestu i do zmniejszenia się w związku z tym ofiarności na cele walki z caratem. Jednocześnie polecono mu odbyć dwie masówki robotnicze, pchnąć naprzód robotę w miejscowym komitecie okręgowym partii oraz wybadać warunki dla ewentualnej akcji bojowego wydziału partii. (Partia nie rozporządzała w tym czasie nadmiarem wykwalifikowanych ludzi i zmuszona była posługiwać się wybitniejszymi różnostronnie.) Towarzysz Sebastian zamieszkał w przytykającej do rynku wąskiej uliczce Piekarskiej u głuchoniemego introligatora Borowskiego, którego żona była w partii. Borowscy gnieździli się w dwu pokoikach pod dachem. W jednym znajdował się warsztat, w drugim sypiali, jedli i gotowali. Mieli troje dzieci, dwoje normalnych i jedno głuchonieme. Śniadowskiemu chcieli oddać własne łóżko, ale gdy się nie zgodził, pościelili mu z westchnieniem w warsztacie na podłodze. Przykryty swoim płaszczem, spał świetnie, gdyż dwie ostatnie noce spędził na masówkach i konferencjach partyjnych. O świcie zbudziło go zimno rannego przymrozka, wdzierające się wszystkimi szparami do izby. Mansardowe okno było zasrebrzone rosą, za drzwiami gaworzyły już starsze dzieci Borowskich i rozlegało się od czasu do czasu naglące stęknięcie niemego introligatora. Marcin wstał, zrzucił bieliznę, umoczył ręcznik w przygotowanej dla niego misce i wytarł się lodowatą wodą. Był młodzieńcem dwudziestu dwu lat, średniego wzrostu, długonogim, kształtnej budowy, o niepowszednio pięknych rękach i stopach. Włosy miał bujne, ciemne z ognistym połyskiem, młodzieńczy zarost przejrzyście osłaniał słabo zarysowaną, chłopięcą brodę. Świeża jak u dziecka cera, bardzo wysokie czoło, mocne barki i szeroka pierś nadawały mu wygląd zwycięskiej, zdrowej młodości, jednak szczególna, prawie olśniewająca biel ciała nosiła na sobie znamię niepokojącej kruchości i delikatności organizmu. Gwiżdżąc marsza weselnego z Lohengrina ubrał się, uporządkował posłanie, wyniósł wodę po sobie do zlewu w sieni, a wróciwszy oznajmił przez drzwi: - Ja już jestem, towarzyszko, gotowy. Borowscy też już byli odziani i pośpieszyli przyrządzić śniadanie. Borowska zarzuciła chustkę, żeby zbiec do sklepiku po chleb i mleko. Marcin chciał ją wyręczyć, ale nie dała. - Wam, towarzyszu - rzekła - nie trzeba bez potrzeby się pokazywać. W sklepiku znają i mnie, i moje garnki, zaraz by zaczęli mówić, kto to taki przyszedł od nas po mleko. Przyznał jej rację i pomógł Borowskiemu rozpalać ogień, udając za pomocą wymachiwania rąk, że się z nim porozumiewa. Po śniadaniu Borowska wzięła skończoną robotę męża, by roznieść ją po klientach, najstarszy chłopiec, owiązany chustką na krzyż przez piersi, podreptał do szkoły miejskiej, sześcioletniej dziewczynce matka poleciła bawić trzyletnią niemą siostrę, zamknąwszy je obie w sypialni, żeby nie przeszkadzały "panu". Marcin usiadł w warsztacie na ławce i zaczął się przygotowywać do czekających go zebrań. Kiwając się z założonymi na piersiach rękoma, szeregował i wrażał w pamięć kolejność kwestyj, które zamierzał poruszyć. W izbie było zimno i szaro. Na ziemi i na szafie leżały wielkie arkusze żółtej tektury i grube zwoje papieru. Spomiędzy dwu śrub żelaznych imadła wyzierał odarty z okładki, zesznurowany grzbiet książki, między deskami prasy połyskiwały złocone brzeżki wykończonych już tomów. Na półce kłębiły się lniane nici i stały zesuwające się na siebie podarte książki. Czuć było klejem, tekturą i konopnymi sznurkami. Borowski siedział pod oknem przy stole i ciął ostrożnie marmurkowy zielony papier. Nożyce za każdym rozwarciem wydawały krótkie piśnięcie, pracowita cisza brzmiała twardym odgłosem krajania, chrobotem i szelestem papieru. Borowski był niezwykle wychudzonym człowiekiem o prawidłowej, inteligentnej twarzy, niczym nie zdradzającej przypadłego mu w udziale kalectwa. Zdawałoby się, że wobec jego niemoty nic nie będzie Marcinowi Śniadowskiemu przeszkadzało rozmyślać: tymczasem Borowski zaczął niebawem okazywać chęć nawiązania z nim po swojemu rozmowy. Najpierw przechylił się na bok i złożył głowę na dłoni, następnie zaczął coś na niedużej wysokości od ziemi niby to rozpościerać. Na koniec złożył ręce jak do modlitwy i wzniósł oczy do nieba. Marcin mimo woli wpatrywał się w te znaki, zawstydzony, że nie może zrozumieć. Na wszelki wypadek pokiwał serdecznie głową. Borowski, przyjąwszy to życzliwie do wiadomości, zaczął ponownie gestykulować. Zrobił palcem krąg na swym brzuchu, a następnie, otarłszy dłoń, zaczął na niej kantem drugiej dłoni jakby coś krajać. Marcin pokiwał znowu głową i pomyślał, że właściwie należałoby przerwać te wynurzenia introligatora, który widząc go siedzącego na pozór bezczynnie chciał mu zapewne urozmaicić czas. Wystarczyłoby napisać na kartce, że jest zajęty. Borowski umiał czytać. Ale Marcinowi wydało się to niepotrzebnym okrucieństwem. - To jest wielkie ułatwienie - myślał - móc nie brać pod uwagę błahych spraw lichego, pojedynczego człowieka, kiedy idzie o sprawy wszystkich. Ale nie należy sobie nigdy niczym ułatwiać zadania. Ten biedak widać bardzo łaknie porozumiewania się z ludźmi. Leżało to w naturze Śniadowskiego, że na przekór wskazaniom partii chciał mieć zawsze na widoku człowieka, nie zaniedbać najmniejszego drobiazgu, którym by można mu pomóc. Dziwna to jest i straszna właściwość idei - myślał - że, będąc przeznaczona dla ludzi, może wejść w życie tylko pomiatając człowiekiem. Wiedział to, ale tego nie mógł sprawić, aby mu się nie chciało tych wszystkich ogólnych zadań godzić o ile możności z żywą miłością do człowieka. Z wielu rzeczy ogołocił swe młode życie, poznawszy zawczasu twardą konieczność wyboru, ale tej zawiłości nie potrafił się wyrzec. - Zresztą - usprawiedliwiał się - właściwie dobrze byłoby się nauczyć tych znaków niemowy. To mogłoby się w razie wsypy niezgorzej przydać. I patrząc uważnie na Borowskiego spróbował wyrazić jakąś myśl ruchem ręki, ale nie został zrozumiany. Skorzystał tedy z chwili, gdy Borowski schylił się nad robotą, i wstawszy zaczął przemierzać stancję poza jego plecami. - Najpierw zatem - planował - to, co powinno być wspólne w obydwu przemówieniach. Przedstawić, na czym polega dzisiejszy etap rewolucji. Dotąd społeczeństwo było gromadą niewolników, dla których szczyt upojenia stanowiło hasło zaufania rządu do społeczeństwa, niby zaufanie pana do sługi. Dziś karta się odwróciła. Chcemy rządu, do którego społeczeństwo miałoby zaufanie. I odmawiamy zaufania rządowi carskiemu z Dumą czy bez. Żądamy natychmiastowych dowodów szczerości poczynionych obietnic... I Marcin zaczął porządkować w myśli program żądań na dzień najbliższy. - Zniesienie stanu wojennego. Amnestia. Czteroprzymiotnikowe prawo wyborcze. Zmiana urzędników. Tu wtręt z przykładami, jak dalece dotychczasowi urzędnicy nie mogą wykonywać nowego prawa. Jedno prawo jest głoszone, drugie wykonywane za pomocą tajnych cyrkularzy. Przykład kilku takich cyrkularzy wiadomych partii. Żądania socjalne. W końcu zwołanie konstytuanty do Warszawy i autonomia zaboru rosyjskiego. - Teraz - układał - perspektywy na dalszą działalność. Autonomia nie kresem, ale etapem dążeń do zupełnej przemiany ustroju społecznego w duchu sprawiedliwości społecznej i do całkowitej niepodległości. Mimo braku życiowych danych na osiągnięcie tego celu, jest on rzeczywistością, z chwilą kiedy jest możliwość uczynienia go rzeczywistością naszych pragnień i naszych myśli. O, to jest idea - ucieszył się. - Społeczeństwo nasze przywykło jedynie bronić się przed zagładą. Z tym należy zerwać. Zaczynają się czasy, kiedy psychika polska musi stać się burząco-twórcza, zakładająca własne cele dziejowe. Ten ustęp - namyślił się - dla robotników zmienić w sensie: masy pracujące, dotąd bierne i ciemne, poznały dziś swoją siłę i źródła swoich cierpień... Za którymś razem, kiedy Marcin mijał introligatora, Borowski przechylił się ze swego krzesła i, stęknąwszy parękroć głucho jakby spod ziemi, potrącił go nieoczekiwanie mocnym dotknięciem chudej dłoni. Po czym zaczął znowu pieczołowicie i z namaszczeniem wyprowadzać w powietrzu różnego rodzaju linie i zakrętasy. Marcin uśmiechał się, kręcił i kiwał głową. Jednocześnie myślał: - Teraz, co się tyczy wskazań specjalnych. Wobec inteligencji nie podkreślać patriotycznej strony. Tego w niej dosyć. Raczej bić na grozę sprawy społecznej. Natomiast na tartaku i w cegielni pobudzić świadomość narodową. Tylko masy pracujące mogą być spadkobiercami ideologii powstańczej. Podkreślić i rozwinąć znaczenie wolności narodowej w życiu robotnika i chłopa. Aha - zanotował sobie w pamięci - i jeszcze wspomnieć o dwu innych zaborach Polski. Tu w Kalińcu to szczególnie na miejscu. Do robotników musi to brzmieć mniej więcej tak: o ścianę od was nasi towarzysze z Katowic, z Poznania, ze Lwowa i Krakowa walczą o reformę prawa wyborczego. Nasz ruch wspomaga ich siły, oczy ich są zwrócone z ufnością na to, co się dzieje w Rosji i w Królestwie. W zakończeniu związać dążenia narodowe z ideałami socjalizmu. Zdawało mu się, że jest gotów. Niektóre miejsca przemówień zostawił nieco luźnymi, przeznaczając je na działanie natchnienia i okoliczności, które wskażą, gdzie odstąpić od zamierzonego planu. Nie zdawał się nigdy na samo natchnienie, ale nie lekceważył jego roli. Tylko że prawdziwe natchnienie przychodziło zawsze po tęgiej, wyczerpującej pracy przygotowawczej. Złota myśl zjawiała się wcale nie na początku, a przeciwnie, zawsze na końcu. - Prawda - westchnął nagle, potarłszy czoło - trzeba jeszcze wsadzić parę słów zagrzewających do ofiarności! To mu przychodziło zawsze najtrudniej. Zazdrościł towarzyszom, którzy potrafili najoporniejszych mamutów tak zoperować, że otwierali sakiewki. On był jeszcze na tyle naiwny, że chciał, aby ofiarność publiczna była samorzutna, wynikała z przejęcia się sprawą tak mocno, iżby wydatki na nią stały się wydatkami na siebie. - Może uda mi się to dzisiaj osiągnąć - zamarzył i w tejże chwili usłyszał, że jedna z dziewczynek w drugim pokoju zapłakała. Podbiegł, prowadzony zdziwionym wejrzeniem introligatora, i otwarł drzwi, za którymi starsza córeczka Borowskich z płaczem, wstydząc się i czerwieniąc, oznajmiła, że siostrzyczka się zesiusiała. Marcin przykląkł i zaczął dziecku zdejmować mokre majtki, gdy na szczęście przyszła Borowska. Odniosła robotę, ale jak zwykle biedni ludzie, wróciła już bez pieniędzy, tylko z żywnością dla domu. Przeprosiwszy zamknęła się na chwilę z dziećmi, a wróciwszy od nich zaczęła rozmawiać z mężem. Porozumiewała się z nim za pomocą prawie niedostrzegalnych znaków, na które niemy w lot odpowiadał. I on też gestykulował teraz nie tak dobitnie jak przedtem, a mimo to Marcin miał wrażenie, że rozmowa toczy się nadzwyczaj sprawnie, skutecznie i wesoło. Z ust Borowskiego wydobywało się nawet od czasu do czasu ożywione - e-be-be. Marcin prosił Borowską o wyjaśnienie znaków, które introligator dawał mu, gdy byli sami. - Pewno - rzekła śmiejąc się - opowiadał o swojej chorobie. O mało biedak nie umarł na tyfus, a potem wrzody mu się porobiły. Krajali go. Wszystkie oszczędności na to poszły. I zadłużyliśmy się. Ale to nic - dodała. - Człowiek się niczym nie kłopocze, bo ma nadzieję, że jak ten socjalizm, towarzyszu, zwycięży, to wszystko pójdzie inaczej. Marcin wkładał kapelusz i palto patrząc życzliwie na uderzająco brzydką twarz Borowskiej i z niejasnym zawstydzeniem słuchając wyrażanej przez nią nadziei. W mieszkaniu, gdzie miał wyznaczone spotkanie z miejscowymi przywódcami ruchu, na osobności zasięgał od jednego z nich informacyj potrzebnych mu w związku ze specjalnym zleceniem wydziału bojowego. Wypytał też o granicę. Granicę do przemycania bibuły partia miała tu jakiś czas przed rewolucją w paru miejscowościach, między innymi we wsi Kurzy. Potem była przerwa, a teraz i tamtędy, i tu pod samym Kalińcem przez Kościelną Wieś ku Witoszycom przeprawia się ludzi zmuszonych wiać za granicę. Jest kilku zaufanych przemytników - pierwszorzędnych facetów. Z komitetu Śniadowski wyruszył sam na obejrzenie interesujących go obiektów rządowych. Około czwartej dopiero uprzytomnił sobie, że jest głodny, i skierował się do zauważonej poprzednio małej restauracji. Po drodze stanął na kamiennym, pięknej budowy moście i patrzył na rzekę. Z jednej strony domy zdawały się wyrastać z wody - z drugiej wichrzyła się gąszcz parku. W zapadającym zmierzchu wyglądało to nadzwyczaj malowniczo. - Czort! Wenecja czy co - mruknął z odrobiną zawstydzonego wzruszenia, jakie wzbudza widok piękności własnego kraju. W restauracji drugiego rzędu przy stoliku naprzeciwko siedział tyłem do Marcina jeden tylko spóźniony gość - dorożkarz z numerem na plecach. - Czterdzieści dwa - przeczytał Śniadowski i raptem zesłabł wewnętrznie. Pod takim numerem na Wspólnej w Warszawie spotykał się z niejaką towarzyszką Dianą, w której się kochał. A już tyle czasu udawało mu się nie myśleć o niej! Teraz też właściwie nie myślał, ale kiedy zapłacił i wyszedł, wszystko dokoła: domy, zbłocone bruki, ludzie z parasolami, ulice, mgła nad nimi - stało się jakby widomym obrazem tęsknoty do ukochanej. Była we wszystkim, bo nigdzie jej nie było. Wszystko uprzytomniało jej dalekość i absolutną niedostępność. Kochała go, ale była żoną innego, w dodatku żoną przyjaciela. Jeden z krewnych, któremu Śniadowski zwierzył się był w chwili słabości, obiecywał mu pomóc przez swe stosunki w legalnym świecie do przeprowadzenia rozwodu. Zresztą mogłoby się obejść bez tego, czyż Marcin nie stał ponad przesądami oficjalnych małżeństw? A jednak odrzucał wszystkie takie pokusy. Rozwody, owszem, uznawał to jako ułatwienie dla biednych, męczących się ludzi. Ale wzdragał się obracać tak zaraz to przekonanie na swój prywatny użytek. A święte prawo miłości, wolny związek? - Owszem, tylko że mąż Diany był w partii jego podwładnym. On, Marcin, wysyłał go nieraz na niebezpieczne posterunki. - Co za głupstwa - zgromił się przypomniawszy to sobie. - Dość, ani chwili dłużej o tym i koniec. Czy ja zresztą mógłbym sobie na takie szczęście pozwolić? Może kiedyś ... I nie mógł się obronić od szeptów nadziei, że może, gdy się tak wszystkiego wyrzeknie, wszystko mu zostanie kiedyś wrócone. Życie, mimo czyhającej zewsząd zagłady, zdawało mu się tak bez końca długie. Było w nim chyba gdzieś w oddali to miejsce i ta jego szczęśliwa miłość. Tak jak to w Biblii się mówi, że kto wszystko utraci... Przecież Abraham był gotów zabić syna na ofiarę Bogu i dlatego, że był gotów, Bóg nóż zatrzymał. Ale Abraham podnosząc nóż nie myślał, że Bóg może nóż zatrzyma. Co warta ofiara z myślą, że ją nam los wynagrodzi? Jak wytracić ze siebie takie nadzieje, ba, wytracić to mało. Jak sprawić, żeby nie powstawały? A one powstają niestety i rysują przed oczami obraz tak czarownej przyszłości, że wszystko w człowieku łagodnieje, cała srogość bojownika przemienia się niby w pieśń trubadura. - Baczność, Marcin - wezwał się do porządku. - Strzec się jak ognia wyobraźni subiektywnej. Tylko obiektywną rozwijać, zdolną przewidzieć najmniejszy szczegół bezpośrednio czekającego zadania i najdalszą przyszłość. Ale nie twoją, nie twoją, bracie, a świata. Z tej ożywczej myśli ocknął się na Owocowej, skąd skręcił w bok na błotnistą Graniczną. Tartak Borucha był już cichy i ciemny. Minąwszy bramę i krocząc wzdłuż opasującego to miejsce płotu, Marcin zboczył pod kątem prostym. Koło umówionej furtki stał ktoś, kto przypatrzył mu się z bliska i rzekł: - Tędy, towarzyszu. Weszli na dziedziniec, w którego głębi świeciły się okna niskiego, długiego baraku. O północy wychodząc z mieszkania pewnego lekarza, gdzie miał swe drugie zebranie, Marcin stwierdził z radością, że obydwa bardzo się dobrze udały. Pamięć i natchnienie dopisały mu w całej pełni. Od początku do końca panował nad uwagą słuchaczy i powodował nimi bez trudu, wzbudził entuzjazm, wzmógł ofiarność, podniósł chyba o jakiś stopień podatność tutejszych ludzi do czynu. To mu dało przyjemną świadomość powodzenia. Przez chwilę miał w całym sobie błogie uczucie wypoczynku i szczęścia, które nawiedza nas po każdym pomyślnie doprowadzonym do końca zamierzeniu, bez względu na to, jaka idea, wiara lub interes były jego przedmiotem. Przez połowę drogi do domu wzniosły cel dzisiejszych wysiłków był w Marcinie Śniadowskim jak gdyby nieobecny. Czuł się po prostu wesołym chłopcem, dla którego los jest mimo wszystko uprzejmy i łaskawy. Nie, dalibóg, nie potrzeba nawet żadnej nadziei na przyszłe, dalekie szczęście! Ale kiedy dochodził do Piekarskiej, z minuty na minutę wzrastało w nim poczucie odpowiedzialności za wygłoszone przemówienia. Osiągnięte usposobienie słuchaczy trzeba natychmiast zużytkować. - Tę nić, com ją z tej kądzieli wyprządł, nawinąć co prędzej na jakieś tryby, a choćby zwyczajną szpulkę - myślał przenośniami. - Nie wypuszczać jej z ręki, bo przepadnie i już jej się prędko nie złapie. Powziął cały szereg projektów, które przed zebraniem aniby mu przyszły do głowy. Uwyraźniał je i udokładniał sobie aż do zaśnięcia, z zamiarem przedstawienia ich jutro na komitecie. Na tym zeszedł mu następnego dnia cały ranek. O szóstej wieczorem czekało go znów zebranie, tym razem w cegielni na nieznanowskiej szosie. Nocnym pociągiem zbierał się wyjechać. O pierwszej w południe miał się stawić u Holszańskich. Przyjął zaproszenie do nich na obiad, gdyż miał nadzieję jeszcze i przez tych ludzi w prywatnej rozmowie podociągać te węzły, które wczoraj między inteligencją a partią zaciągnął. Idąc do rejentostwa uczuł raczej, niż usłyszał, dobrze znajomy odgłos uparcie mu towarzyszących czyichś kroków. Stanął przed witryną sklepu i kątem oka obserwował paru ludzi, którzy go wyminęli. Jeden z nich, nieduży, dobroduszny jegomość, stanął tak samo przed oknem sklepu nieco dalej, ale Marcin nie był pewny, czy to ten. Na wszelki wypadek skręcił w pierwszą z brzegu ulicę, siadł do dorożki i kluczył chwilę po mieście. Spóźnił się do Holszańskich i był zły. - Przywidziało mi się po prostu - myślał. - Skąd tu? Nerwy zaczynają się dawać we znaki. 15 Marcin szedł do Holszańskich w przekonaniu, że będzie miał do czynienia z ludźmi gruntownie przekonanymi i zjednanymi dla ruchu. Tymczasem rejent nie spał w nocy i spłodził mnóstwo wątpliwości, z którymi natychmiast wystąpił do Śniadowskiego. Nie dał mu się nawet nacieszyć rzadkością w jego obecnym życiu - ładnie i smacznie podanym przez panią Stefanię obiadem. - Ja nie mogę się pogodzić - mówił częstując Marcina papierosem - ja nie mogę się pogodzić z terrorem. Z waszymi wystąpieniami bojowymi. Marcin odsunął papierośnicę. - Dziękuję - nie palę. - Przepraszam - odparł Holszański z roztargnieniem. Na twarz wystąpiły mu wypieki. - Ja zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby to przyjąć. Pan wie. Broniłem tej sprawy przed innymi. Zamykałem oczy, mówiłem sobie, wy wiecie lepiej, co trzeba. Podziwiam, czczę nawet ludzi, co tak bezprzykładnie ofiarowują swoje życie, ale nie mogę... Nie, panie, pan jest za młody, żeby to pojąć. Marcin postanowił być twardy i uparcie nic nie rozumieć. - Ależ, panie rejencie. Nikt od pana nie wymaga udziału w akcji bojowej. - Tak, ale ona stanowi część ruchu, któremu więcej niż sprzyjam, w którym pokładam wszystkie nieosobiste nadzieje mojego życia... - Ci, którzy zginęli na szubienicy... - zaczął Marcin surowo. - Ja wiem. Ja to wszystko wiem - przerwał rejent. - Niech pan nie stara się mnie wzruszać. Majestat śmierci jest taki, że ten, kto dobrowolnie umiera za coś, ma zawsze rację. Ale kiedy mnie przyszła właśnie ta straszna myśl do głowy, że ten, kto umiera, może nie mieć zupełnie racji. Wy widzicie, jak zamachy wyglądają w waszej własnej duszy. Nie zastanawiacie się, czym one są w oczach tych, co na to patrzą. Nie w oczach wrogów, ale w oczach przyjaciół skrupulatnych etycznie (Marcin żachnął się na te słowa, ale zmilczał). A te rzeczy jednak trzeba brać pod uwagę. Ten, kto idzie w swych uczynkach tylko za swoim głosem wewnętrznym, błądzi tak samo jak ten, kto liczy się wyłącznie z sądem ludzi. Czy nie mam racji? - pytał rejent porwany tym, że myśli tak mu się sprawnie jedna z drugiej wywodzą. - Jednym słowem - streścił się - zmierzam do tego, że wszelkie skrytobójstwo musi budzić otrząs moralny, odbierać wiarę, że piękna sprawa może zwyciężyć tylko szlachetnymi środkami. To odstręczy wielu ludzi. Odpadną. Zobaczy pan... - Nawet już odpadli - zgodził się Marcin. Zastanawiał się, czy zlekceważyć tę, jak ją nazywał po cichu, gadaninę, ale Holszańscy oddawali ruchowi usługi. Należało mieć z nimi trochę cierpliwości. Przystąpił tedy do wyjaśnień z łagodnym spokojem, który mu był właściwy i obezwładniał nieraz przeciwnika lepiej niż najzapaleńsze uniesienia. Marcin, mówiąc, bezwiednie miał na widoku tylko dzieło, a kto ma na widoku dzieło, nie siebie, ten jest spokojny. - Panie rejencie - tłumaczył gładząc wąskimi palcami brzeg obrusa - od każdej sprawy odpadają ludzie nie mogący znieść jej napięcia. Ten wzgląd nie może decydować... - Dlaczego? - zaperzył się rejent. - Czasem ci, co odpadają, mogą być wyrazicielami prawdziwej idei ruchu. A ci, co niby idą dalej, mogą zajść na manowce, wcale nie tam, gdzie chcieli. Zobaczy pan. - Słusznie - rzekł Marcin. - Ci, co odpadają, mogą nawet stworzyć ideę piękniejszą - ale inną. I droga jest otwarta. Każdy, kto chce, może za nimi pójść. Ale rejent nie chciał iść inną drogą. Chciał być właściwie przekonany albo przekonać Marcina. Błagał swoimi wywodami o rozproszenie powstałych w nim zastrzeżeń albo ich przyjęcie. Słowa Marcina rozjątrzyły go jak szykana. - Ale, drogi panie! Przecież każda działalność może podlegać krytyce, jakiemuś osądowi, to wychodzi tylko na dobre - wołał. - Tak - zgodził się znowu Marcin. - Ale człowiek pragnący czegoś dokonać nie może być krytykiem i historykiem swoich czynów! Owszem - poprawił się po namyśle - to jest możliwe do pewnego stopnia w pokojowej pracy, ale nie na wojnie. Tu jedynym kryterium jest skuteczność działania. A my, panie rejencie, jakkolwiek to się może wydawać śmiesznym szaleństwem, zaczynamy wypowiadać Rosji wojnę. Pan mówi o skrytobójstwach. A czy w powstaniu sześćdziesiątego trzeciego roku każdy z dowódców nie dążył do tego, żeby zaskoczyć znienacka Moskali? Rejent był skłonny ustąpić. - Ja przecież to rozumiem - rzekł zamyślony, bujając nogą założoną na nogę - że kto chce coś zrobić, nie może zanadto mędrkować... Tylko że są przecież głowy kierownicze, które nie powinny do takich demoralizujących człowieka ostateczności popychać, o to mi idzie. Ale może w istocie nie ma innego wyjścia... Pani Stefania, czująca się w tej chwili przede wszystkim gospodynią dbałą o to, żeby gościowi nie było przykro, wtrąciła swym prędkim, nieco schrypniętym szczebiotem: - Gdyby to, co czynią bojowcy, nie było zgodne z sumieniem, to nie byłoby między nimi ludzi wierzących. A ja wiem, że są. Słyszałam o jednym, który się przed śmiercią spowiadał. W ogóle ilu tu jest na przykład w Kalińcu socjalistów, którzy chodzą przykładnie do kościoła. Pani Holszańska pozostała mimo swą postępowość w pewien sposób nabożną, a gdy prądy czasu ciągnęły ją do spraw nie pochwalanych przez Kościół, chętnie wmawiała w przedstawicieli tych spraw swój katolicyzm. Rejent był w tym przedmiocie innego zdania. - Z Kościołem - rzekł - dajmy spokój. Polska zginęła przez politykę Kościoła, przez jego żądzę nawracania Rosji na przykład. Ale - machnął ręką - nie mówmy o tym. To moją panią drażni. - Na szczęście jest kawa - rzekła z troszkę obrażonym wyrazem twarzy pani Stefania widząc wchodzącą z kuchni służącą. - Zanieś to, moje dziecko, do salonu. Chodźcie, panowie. Chodź, ty niedowiarku. Marcin Śniadowski, rad z przerwy, postanowił nie wracać do drażliwego tematu. - Jeżeli tych ludzi trzeba jeszcze o takich rzeczach przekonywać, to niech sobie odpadną - myślał. Chciał już prędko stąd wyjść jako z miejsca, gdzie dalsze pozostawanie było traceniem czasu. Jednak przeszedł do pełnego lśniących cacek i delikatnych mebelków salonu pani Holszańskiej, pił kawę i nie wychodził. Korciło go, żeby nie zostawiać Holszańskiego w takiej rozterce, nie chciał też dać się tym ludziom wymknąć z zasięgu wpływów partii. Gdy namyślał się, czym ich zjednać, rozległ się dzwonek i obcy, serdecznie przez gospodarzy witany człowiek wszedł do salonu. Człowiek ten spodobał się Marcinowi od pierwszego wejrzenia. Miał ze trzydzieści pięć lat, miły uścisk dłoni, ciemne znamię pod prawym okiem i przystojną, pełną wyrazu twarz. Przedstawiono ich sobie. Marcina - jako obywatela Sebastiana, przybysza - jako pana Ceglarskiego. Ach, więc to jest ten fabrykant Ceglarski? Marcin doznał zawodu i spojrzał ze zdziwieniem na Holszańskich. - Niech się pan nie boczy - uśmiechnął się rejent. - Pan Ludwik jest swoim człowiekiem, chociaż burżuj, ale strasznie czerwony, prawie socjał. - Tak dobrze nie jest, żebym był socjalistą - zastrzegał się Ceglarski. - Ale swoim robotnikom nie wytrąciłem za strajki. Nie wytrąciłem - uśmiechnął się prosząco do Marcina. - Nie wiem, czy jestem pomimo to na czarnej liście? Marcin był za młody, żeby mu się mogły podobać takie żarty. Nasrożył się. - Nie jestem - rzekł - od zestawiania czarnych list. Ceglarski spostrzegł się i zmienił temat. Zaczął opowiadać: - Ja byłem tutaj od pół godziny. Ale wiecie państwo, kogo spotkałem? Tego Woynarowskiego z Pamiętowa. Cóż to za dziwny człowiek. Miałem wrażenie, że gotów jest stać na chodniku i mówić dwie godziny. Zaczął od przeczytania mi urywka z artykułu jakiegoś tak zwanego narodowego tygodnika. Brzmiało to mniej więcej, że rosyjska konstytucja otwiera przed Polską takie widoki dziejowego rozwoju, wobec których bałamucenie ludzi zgubną ideą oderwania się od Rosji tchnie parafiańszczyzną. A dalej powiada tak: " Otóż tedy nawiązując do tego, co panu mówiłem, stanowi to aberrację doktryny nacjonalistycznej, którą można uzasadnić w następujący sposób..." Spieszyłem się, więc ośmieliłem się wtrącić. - Szanowny pan o tym nigdy ze mną nie rozmawiał. - "Ach nie, prawda - powiada na to Woynarowski - ja mówiłem o tym jesienią z panem Niechcicem". Ten człowiek gotów jest powracać do tematu przerwanego przed pół rokiem, jakby to było przed godziną, i wszystko mu jedno, do kogo mówi. Już go poznałem z tej strony. Ale on mi się podoba. - Tak, to jest oryginał - rzekł nieuważnie Holszański. - A my tu, panie Ludwiku, rozmawiamy o bojowcach - oświadczył nagle, jakby chcąc jeszcze z kimś podzielić nękający go ciężar. Marcin miał tego dosyć. - O tych rzeczach - rzekł szorstko - naprawdę może już lepiej nie mówić. Kto nie stoi tam na dnie, gdzie wre walka, i nie ma pojęcia o niebezpieczeństwach ... - uniósł się młodzieńczo. - Dlaczego? - zdziwił się łagodnie Ceglarski. - Przepraszam, nie chciałbym pana urazić, ale są różnego rodzaju niebezpieczeństwa. My "burżuje" też nie jesteśmy od wszystkich uchronieni. Na przykład od niebezpieczeństwa zagadnień. Od ich grozy. Z tym także ktoś musi się borykać. Przy mnie - dodał w zamyśleniu - zabito w Warszawie policjanta. Pewno był to dobroduszny człeczyna, którego żona, dzieci tak samo płaczą... Marcinowi przypomniała się jego własna uparta chętka, żeby brać pod uwagę cierpienie każdego człowieka. Uczuł, że musi walczyć nie tylko z tymi ludźmi, ale i z sobą. To go podżegło. - I który - podjął gniewnie - może też osierocił niejedną żonę i dzieci. - Bardzo prawdopodobne - pokiwał głową Ceglarski. - Zasada oko za oko jest wciąż jeszcze silniejsza od chrystianizmu - westchnął. - I oczywiście, jeżelibyśmy chcieli potępić terror, to musielibyśmy potępić wojnę i w ogóle wszelką walkę posługującą się środkami, które w prywatnym życiu dawno uznane zostały za niemoralne i są ścigane kodeksem. Musielibyśmy, jednym słowem, odrzucić zasadę, że cel uświęca środki. Uświęca środki! Wdali się obaj z Holszańskim w roztrząsanie tego nie dającego się nigdy zgruntować zagadnienia. Marcin dał się z powrotem wciągnąć w męczący spór. - Cel - dowodził - nie uświęca wszystkich środków, wszędzie i w każdym wypadku. Ale gdy jedyny dobry cel, będący warunkiem życia narodu, nie może być osiągnięty humanitarnymi środkami, trzeba się chwytać każdego, który może doprowadzić do tego celu. Państwo nie możecie znieść terroru partii - zniecierpliwił się - wobec zbójeckiej armii najeźdźców, ale znosicie bardzo dobrze moralne bicie całego narodu, przepraszam, po pysku - a nawet i dosłowne mordowanie najlepszych jego synów... Nastało przygnębione milczenie, które przerwał Ceglarski. - O, proszę pana, jeżeli ktoś jest zbójem, to nie znaczy, żebym ja stosował te same metody. Kto wie, czy istnieje tu na ziemi cel, który by upoważniał człowieka do odstąpienia od życia w imię moralnych wskazań, które... - W imię jakich wskazań? - wybuchnął Marcin tracąc swoją przedwczesną dojrzałość i rozwagę. - Jakiej moralności? Kościoła może? Owszem, Kościół nie pozwala zabijać, ale błogosławił tysiące wojen i będzie błogosławił jeszcze niejedną i nie zawsze najsprawiedliwszą. Jeżeli sprawdzianem moralności nie ma być dobro publiczne... Ceglarski zaczął się upierać, że nie wiadomo, czy nowy ustrój społeczny lub nawet niepodległość kraju są zawsze jednoznaczne z dobrem publicznym. - To zależy od tego - dowodził myśląc z żałością, że uważany wśród swoich za czerwonego odstępcę, wobec tego młodzieńca występuje niby wstecznik - ...od tego, co ludzie w to włożą, zawsze od tego, jaki będzie człowiek. Trzeba stworzyć i wychować nowe społeczeństwo, nowych ludzi. Nowych ludzi. - Oni się wychowują w ogniu walki, w blasku idei. - W blasku idei - szepnął Ceglarski. - Niestety, idea ma nie tylko blask, ale i broczy krwią. A jeśli nie idea, to, powiedzmy, doktryna. Idea może w istocie uskrzydla człowieka. Uskrzydla człowieka. Ale każda przekształca się w tę swoją skostniałą formę, która się nazywa doktryną i która nieuchronnie rodzi fanatyzm żądny krwi przeciwnika. Żądny krwi przeciwnika. - Pan zapomina... - chciał przerwać Marcin. - Każda wielka dotychczasowa idea - podniósł głos Ceglarski - jest splamiona krwią i śmiercią przeciwników. Bo nawet chrystianizm w czynach swoich wyznawców okazał się prawie tak samo krwiożerczy jak mahometanizm. Może to nie idea, nie doktryna, ale skryte za nią interesy życiowe żądały krwi i śmierci - nie wiem, ale tak było. Tak było. Również i socjalizm... Pan powie - zwrócił się do Marcina - że idea rośnie przede wszystkim krwią swoich ofiar... - Tak właśnie chciałem powiedzieć - potwierdził Marcin z godnością. - Owszem, krew ofiar mamy, póki idea jest całkiem na dnie; gdy przystępuje do walki - jest już krew i ofiar, i krew przeciwników, a jak zwycięża, zostaje już tylko krew przeciwników. - Na Boga, panowie, dosyć tej krwi - oburzyła się pani Stefania, która weszła już całkiem w rolę przysłuchującej się tylko kobiety. Panowie grzecznie przeczekali jej okrzyk. - Widzę wszystkie tragiczne konsekwencje fanatycznego wyznawania idei - rzekł Marcin - jednak ludzkość jest na to skazana. Tylko w taki sposób może posuwać swoje sprawy naprzód. - Tylko w taki sposób - zgodził się na wpół z rozpaczą rejent Holszański. - Musimy się pocieszać, że po okresach walki przychodzi czas, w którym życie jakoś wyrównywa te rzeczy - łagodził Śniadowski. - Nie tylko w taki sposób - rozognił się Ceglarski. - Może być inne stanowisko. Z pozoru bezideowe, a przynajmniej nie oparte na idei generalnej, nie widzącej poszczególnych zagadnień życia, a jednak moralnej w środkach, w szczegółach. Zresztą jeśli idzie o to, to jest idea, która nie przeradza się w doktrynę, która urzeczywistnia się jedynie w pracy twórczej. I działa wyłącznie dodatnio, przerabia nie tylko zdarzenia, ale i dusze ludzi. Nie używa żadnego z tych zbójeckich sposobów przemocy białej czy czerwonej, którymi można stwarzać tylko pozory nowości. Zmienia od podstaw gospodarcze życie świata, nic nie burząc niweczy stare życie samym swoim istnieniem w sposób niewymuszony, naturalny. Myślę o kooperacji. Gdyby panowie widzieli robotników gospodarzących we własnym sklepie spółdzielczym! To są nowi ludzie. Jestem szczęśliwy, że uczestniczę w nieśmiałych początkach tego ruchu. I może ja jestem największym rewolucjonistą - zażartował - bo wprowadzam w życie coś naprawdę nowego. I Marcin, i Holszański doznali uczucia zażenowania. Pospuszczali głowy, jakby Ceglarski popełnił zabawną i nieskromną niewłaściwość. - Ruch ten jest pożyteczny - zgodził się wreszcie Marcin z obrażającą grzecznością. - Ale i on nic nie zrobi, jeśli nie przyjmie idei. Idei walki klas. Ruch społeczny nie biorący pod uwagę walki klas, która jest istotą wszelkich zmagań... - Och, walka klas, właśnie - przerwał Ceglarski. - Walka klas jest faktem, niewątpliwie, ale bynajmniej nie istotnym. Nie istotnym. Jeżeli na życie spojrzeć z jednej strony, widzi się je jako walkę klas, a od innej może się ono przedstawiać jako walka dwu typów ludzkich, jednego, który ma wieczne poczucie winy i obowiązków, drugiego, który poczuwa się tylko do zasług i należnych mu praw. Oba mają przedstawicieli w każdej klasie. Zresztą... wykrycie interesu klasowego w zjawiskach społecznych ma to samo znaczenie, co na przykład wykrycie działania podświadomości w życiu jednostek. Pan słyszał... Bergson... Jeżeli poznaliśmy znaczenie klasowości dzięki Marksowi, to nie po to, żeby się fatalistycznie wydać na pastwę takiego faktu. Ta-kie-go, proszę pana, faktu. Tylko ażeby mieć broń do zwalczania tego stanu rzeczy. Bardziej świadomie szukać innych, lepszych czynników kształtujących życie społeczne. Spo-łecz-ne. - No tak - rzekł bez zapału Marcin. - Ale właśnie socjalizm dąży świadomie do unicestwienia interesów klasowych, do ich ostatecznej rozgrywki. Wynikiem urzeczywistnienia socjalizmu będzie ustrój bezklasowy. - I do tego ma dojść przez walkę klas? Klin klinem? - zapytał Ceglarski tonem niby to bezinteresownie badawczym. - Klin klinem - potwierdził nieuprzejmie Marcin. - Ustrój bezklasowy? - informował się ponownie Ceglarski. - Czyżby to był ideał ludzkości? - powątpiewał zdradzając się mimo woli, że ustrój klasowy uważał za nieistotny z jakiegoś wyższego punktu widzenia, jednak za istotny i może nawet pożądany w sensie ziemskiego układu stosunków. Marcin nie odpowiedział na to. - Wracając do podświadomości - rzekł brutalnie - to proszę mi wybaczyć, ale czy panowie nie są w tej chwili na jej łasce? Czy te wszystkie wątpliwości nie wynikają podświadomie z niechęci do wyjścia ze stanu spokojnego i wygodnego życia? Czy to nie obawa przed zetknięciem się ze strasznymi wymaganiami polskiej rzeczywistości dyktuje te piękne myśli? - Co też pan mówi - oburzył się Holszański, Ceglarski natomiast pokiwał głową. - Może - zgodził się. - Chociaż życie z takimi wątpliwościami nie jest wcale spokojne ani wygodne. Ale oczywiście na katorgę się z nimi nie idzie. Z nimi nie idzie. Nagle spojrzał na Marcina szczególnie rozjaśnionym wejrzeniem swych ciepłych brunatnych oczu. - Panie - rzekł z błagalną serdecznością. - Co pan jest za terrorysta, za fanatyk czy tam klasowiec. Pan jest człowiek z natury lubiący służyć ludziom. Żeby pan był inny, czy można by tak z panem, widząc go po raz pierwszy, rozmawiać? W panu jest coś takiego braterskiego. I cokolwiek by pan robił, służyłby pan najwyższemu dobru, czyli Bogu. Marcin uczuł nagle, że nie on tych ludzi - w żelazne, ale oni jego zaplątują w jakieś jedwabne sieci. Mgnienie przyjemności, jaką sprawiły mu słowa Ceglarskiego, przeminęło pod wpływem gniewu. Odgarnął kasztanowate kędziory, a jego szafirowe oczy z głęboko osadzonych stały się prawie wypukłe. - Nie zawsze - zaprzeczył ostro. - I nie cokolwiek bym robił. Żebym był, dajmy na to, żandarmem... - Pan by i w takim wypadku na pewno potrafił zostać człowiekiem - zagalopował się Ceglarski. - Mówił mi jeden z adwokatów warszawskich, że w Cytadeli spotkał żandarma o prawdziwie człowieczym sercu. I wie pan, uwierzmy, że to jest możliwe. Ludzie nie są źli. Tylko ciemni. Gdyby wiedzieli... - Owszem - zawrzał posępnie Marcin. - Byli źli ludzie bez człowieczego serca w piersiach! Baron! Kasprzak! Okrzeja! Ale sędziowie i dobrzy żandarmi powiesili ich na szczęście zawczasu! Drżał cały. Wstał i zaczął się żegnać. Zapadło ciężkie milczenie. Ceglarski pierwszy się opamiętał. - Tośmy się dogadali - rzekł prawie przerażony. - Nie - porwał się - pan tak nie może odejść! - Dlaczego nie mogę odejść? Bardzo dobrze mogę tak odejść - mówił Śniadowski przygryzając w krzywym uśmiechu kąt górnej wargi. - Kiedy my jesteśmy bliżsi porozumienia, niż się zdaje. Pan nas potraktował jak wrogów. - Panie Marcinie - poparł Ceglarskiego Holszański zapominając o przybranym imieniu Śniadowskiego. - My chcemy się właśnie tylko umocnić w naszej wierze. My pytamy. Kto pyta, ten nie błądzi. Czemu pan nie chce zrozumieć naszej męki, naszej troski o moralne oblicze narodu? Marcin ochłonął i klął w duchu, że się uniósł jak dziecko. Nie trzeba było tu wywlekać świętych dla niego imion. - Oblicze narodu? - spytał gorzko. - A gdzie to oblicze? Nasz naród nie ma dzisiaj oblicza. Zostało stratowane i rozbite na miazgę. Nikt nie może go poznać ani wziąć za oblicze. I my właśnie walczymy, żeby naród miał prawo do posiadania oblicza, a nie tylko... - machnął ręką. - A pan - zwrócił się do Ceglarskiego - przeczy sam sobie. Bo jak ludzie są źli przez ciemnotę, to nie ludzi, a te urządzenia, co hodują ciemnotę, trzeba zmieniać. Za wszelką cenę... Ceglarski nie miał już chęci podejmować tych rzeczy. - Mnie - rzekł blado - idzie o pewną specjalną ciemnotę. Zresztą trzeba zmieniać jedno i drugie. Ale zaraz... Bo ja bym nie chciał, żeby pan myślał... Widzi pan... ja nie jestem wrogiem rewolucji. Ja ją przyjmuję do wiadomości. Ubolewam jak nad nieszczęściem, ale od nieszczęścia tym bardziej nie można się odżegnywać... Holszański był wyczerpany i zdenerwowany. Patrząc w okno, za którym już szarzało, rzekł nagle: - Śnieg pada, proszę państwa. Rejentowa, która dała się odwołać służącej i była nieobecna, weszła, a spojrzawszy na wzburzoną twarz Śniadowskiego rzekła dowcipnie: - Moi panowie, nie kłóćcie się, nie kłóćcie. Pierwszą rewolucję zrobił przecież sam Pan Bóg, kiedy zalał ziemię potopem. W tejże chwili zabrzmiał ostry i długi dzwonek. Odpowiedziało mu piskliwe szczekanie Pufcia, a po chwili służąca wywołała panią Holszańską do przedpokoju. - Waciu - rzekła wróciwszy rejentowa. - To Bazyli ze sklepu Michasi. Przyszedł, żebyś zaraz pożyczył twojej burki. - Burki? - zdziwił się rejent. - Niech weźmie. Ale na co Michasi burka? - Właśnie i ja nie mam pojęcia. Bazyli mówi, że dla Janusza. Ceglarski żegnał się ze Śniadowskim. - Niech pan znów nie uważa nas za takich tylko do gadania. My potrafimy jedno, wy - drugie. A przyszłość weźmie wszystko pod uwagę, nawet i te jałowe zgryzoty, którymi struliśmy pana. - Nie jestem znów taki łatwy do strucia - uśmiechnął się Marcin. - Spotykają nas gorsze rzeczy. Otrzymawszy mnóstwo zapewnień, że wszystko będzie dobrze, Marcin wyminął stojącego sztywno przy drzwiach wejściowych człowieka w kożuchu i znalazł się na ulicy. Śnieg padał obficie i zaczynało marznąć. Towarzysz Sebastian był smutny. Miał wrażenie, że się źle sprawił, że go nie starczyło na to mądrzenie się. - Dość już tych dysput - myślał. - Należałoby na wszystko odpowiadać jak Multatuli, aż do maniactwa: "A Jawańczykom dzieje się krzywda". Włożył ziębnące ręce w kieszenie i w jednej natrafił na paczkę landrynek, które kupił dla dzieci Borowskich. - Pewno się pozlepiały - westchnął, ale już nie miał czasu wstępować na Piekarską. Śpieszył do umówionej cegielni. Na Nieznanowskim Przedmieściu minął jakąś fabrykę. Latarnia gazowa przytwierdzona do jej muru pełgała rytmicznie, przygasając i zaświecając na przemian, a przy każdym błyśnięciu wyjawiając na niedużej przestrzeni koło siebie brunatną czerwień cegieł. Okna fabryki były mizernie oświetlone, na zakurzonych szybach ruszały się cienie transmisyj, a z wnętrza szedł syczący chrzęst maszyn dający wrażenie żaru, śród którego coś wre i kipi. - Psiakrew, jeszcze robią - mruknął Marcin - może to u tego Ceglarskiego? Zebranie w cegielni znacznie go pocieszyło i wzmocniło na duchu. Wracając myślał o sprzecznościach moralnych, z którymi porał się u Holszańskich. Myślał w osobliwy sposób. Zjawiła się w nim jakby tęsknota do czegoś, co nie jest miejscem ani czasem - do wiekuistej nieskończoności, w której jedynie wszystkie te sprzeczne rzeczy dałoby się ze sobą pogodzić. Wchodząc na schody, już na ostatnich stopniach usłyszał w korytarzu koło mieszkania Borowskich swoisty brzęk, z którym był obznajmiony z czasów, gdy w Kijowie mieszkał u stryja pułkownika, zdając po wypędzeniu z gimnazjów Królestwa maturę. Było to cichutkie zabrzęknięcie ostróg. Zatrzymał się. Zatrzymał nawet oddech. Uczuł darcie po skórze i jakby zdrętwienie języka w ustach. Tylko - jeżeli to rewizja, to dlaczego dom nie obstawiony? Ostrożnie i pomału zaczął zstępować ze schodów tyłem, z oczyma wlepionymi w ciemny wylot na korytarzyk Borowskich. Po chwili stanął. Jakże zostawić tych Borowskich, a jeśli wezmą ich zamiast niego? Nagle usłyszał ciężkie wejście paru osób we drzwi sieni na dole. - Szto że, jest'? - zapytał schrypnięty głos i znów rozległo się znajome podźwiękiwanie, wznoszące się razem z krokami ku górze. Marcin zrozumiał. Brama nie była obstawiona, bo tam na górze właśnie na niego czekano. Ci na dole musieli go widzieć wchodzącego. Był osaczony. Nie zwlekając ruszył naprzód. Błyskawicznie uczynił w myśli przegląd tego, co miał przy sobie. Na szczęście nic kompromitującego - przypadkowo własny legalny paszport z odroczeniem wojskowości z powodu studiów. Odetchnął głęboko. W korytarzyku stał żandarm, który go nie zaczepił. Drzwi do Borowskich były uchylone. Marcin zapukał i wszedł. Na krzesełku i ławce siedziało dwu żandarmów i jakiś cywilny osobnik. Borowski zeszywał, stojąc nad stołem, książkę, dzieci nie było - zapewne spały; roztargana Borowska krzątała się koło zwojów tektury. Marcin zrobił w jej stronę zdumiony i pytający wyraz twarzy. - Dobry wieczór, ciotko - rzekł. - Co się stało? Jeden z żandarmów, rumiany i pogodny, spojrzał ku cywilnej postaci, która skinęła głową. Żandarm wstał i podszedł do Marcina. - Zdrawstwujtie, gaspadin Śniadowskij - rzekł jowialnie. 16 Rejentowa tak bardzo chciała wiedzieć, po co jej siostrze potrzebna była burka, że natychmiast po wyjściu obu gości poszła na Karolińską. Pani Michasia wybiegła ku niej do przedpokoju. - To ty? - rzekła z roztargnionym zakłopotaniem. - Myślałam, że to dorożka. Antoniowa - zwróciła się do kuchni - czy moja rotunda oczyszczona? - Co się u was dzieje, Michasiu? Wyjeżdżasz gdzie? Wychodzisz? Czy Bazyli przyniósł tę burkę? Weszły do jadalni, pani Michalina była zamyślona i zdenerwowana. - Muszę wyjechać na parę godzin. Ach, ten Daniel, ten Daniel - poskarżyła się. - Może ty przemówisz mu do rozsądku. Daniel Ostrzeński przyszedł nagle z głębi mieszkania i stanął w progu jadalni, siwy, drobny, a teraz prawie zgarbiony. Jego wyraziste, szlachetne, jak się ogólnie mawiało, rysy były skażone wyrazem gniewnego przestrachu. Fałdka humoru w lewym policzku pogłębiła bruzdę cierpienia, a usta zazwyczaj drwiące, usta człowieka, który stoi z boku i z wszystkiego łagodnie podkpiwa, drżały, prawie że bliskie płaczu. - Michasiu - rzekł surowo, nie zwracając uwagi na obecność Holszańskiej - powtarzam ci raz jeszcze. Ja na to nie pozwolę. - Cicho! - sarknęła pani Michalina szeptem. - Ciszej - zgromiła również siostrę zaczynającą coś mówić. - On tu siedzi i słyszy - wskazała twarzą na drzwi przyległego do jadalni gościnnego pokoju. - Idź stąd, Daniu. Chodźmy stąd, chodźmy do Bodzia. - Kto jest w gościnnym pokoju? - pytała rejentowa po drodze przez salon i małżeńską sypialnię. Bodzio na widok wchodzących wstał od stołu z otwartą książką w obu rękach. Zmarszczywszy się jak pod niemiłym zabiegiem, podał ciotce Holszańskiej policzek do pocałowania. - Przejdź, synku, na chwilę do salonu - poprosiła go matka. - Dobrze, ale, mamo, tylko nie bardzo długo. Ja jeszcze nie umiem lekcyj - zastrzegł się chłopiec. Daniel Ostrzeński teraz dopiero zdał sobie sprawę z obecności rejentowej. - Jeszcze właśnie Holszańskiej tu teraz potrzeba - rzekł chmurnie. - Po co Funia tu przyszła? - pytał niegrzecznie. - Po co wy Michasię wciągacie w to wszystko? Chcecie ją zgubić. Michasiu, ja sobie nie życzę, żebyś jej w ogóle o tym mówiła. Czy nie możemy raz czegoś postanowić sami? - Szwagier jest bardzo uprzejmy - stwierdziła pani Holszańska z lekceważącym przekąsem, jakim się mówi do człowieka nie branego poważnie. - Co mamy sami postanowić? - zirytowała się pani Michalina. - Ja już postanowiłam. Jadę i koniec. - Ale kiedy komora już zamknięta. Poczekaj choć do jutra. Bądźże rozsądna. - Nie, jeszcze otwarta. Zresztą dla mnie otworzą. Właśnie chcę jechać wieczorem. Po paru natarczywych pytaniach pani Holszańska dowiedziała się wreszcie, o co idzie. Z Warszawy przybył wybitny działacz rewolucyjny, znany policji, gdyż występował jawnie w okresie wolnościowym po manifeście. Kto go przysłał? Przysłała go Maria Hłasko, która była nauczycielką w Serbinowie. Ale zresztą pani Michalina znała go osobiście. To stary spiskowiec, człowiek, który był dziesięć lat na zesłaniu. Teraz ostrzeżono go, że miał być najbliższej nocy aresztowany. Przyjechał rano i należało go przewieźć przez granicę. Pani Michalina podjęła się przewieźć go osobiście. Rejentowa słuchała, trochę nadęta. Ubodło ją cokolwiek, że tego rodzaju sprawa nie przechodzi, jak zawsze, przez jej ręce. - No, więc, moja złota, może by go wyprawić naszymi drogami, jak tylu innych? Daj go mnie - rzekła niezbyt pewnie, bo zarazem nękało ją trwożne znużenie na myśl o podjęciu jeszcze jednego z tych wysiłków, które wcale nie przysparzały jej duchowego spokoju. - Otóż właśnie. Daj go jej - chwycił się tego wuj Daniel. Ale pani Michalina słuchać nawet nie chciała. Już sobie wszystko obmyśliła, w ciągu dnia zdobyła półpaski, jeden dla siebie, drugi rzekomo dla Janusza. Przewiezie tego człowieka, zawiniętego w burkę, jako chorego syna. W Witoszycach był lekarz, którego w Kalińcu uważano za sławę może dlatego, że trzeba było do niego jeździć poprzez granicę. Nie wzbudzi to podejrzeń. - Małoż to ja rzeczy naprzewoziłam przez granicę? I nigdy mi nawet nie zaglądali do dorożki. Z tymi ludźmi trzeba sobie tylko umieć poradzić. A już ja chyba umiem! I uśmiechnęła się z odwagą kobiety pięknej, a chłodnej, więc tym bardziej nie tracącej głowy, gdy wypadało przeciwstawić się oporowi męskiego świata. Raz w tym niespokojnym okresie trafiała jej się sposobność zadziałać tak bezpośrednio, w tak niebezpiecznej sprawie. Miałaby sobie dać to wydrzeć? Nigdy. - Zresztą - dodała jeszcze. - To człowiek starszy i ważny. O żadnym ryzykownym włóczeniu go tymi waszymi drogami nie ma mowy. Ze mną najmniej ryzykuje. Zobaczycie. Ale Daniel nie ustępował. - Jeżeli przepustka jest na Janusza, to niech Janusz jedzie. - Janusz? Ten kłębek nerwów? Janusz, chwała Bogu, o niczym nie wie. Siedzi na pewno u Celinuchny. Ostrzeński łamał ręce. - Nie! To nie do wytrzymania! Skąd tobie, starej babie, takie głupstwa przychodzą do głowy. Przecież masz sklep! Dlaczego nie zajmiesz się sklepem? Teraz powinnaś być w sklepie. Każdy niech robi swoje. - Uspokój się, w sklepie została panna. - Panna! Na pannę nie można się spuszczać! Nie, naprawdę! Po coś ty sama z tego sklepu przyleciała! Po co ta Antoniowa po ciebie chodziła? Że też mnie nie było akurat w domu. Wszystko przez to, że nigdy nikogo nie ma w domu. Każdy tu wchodzi, zajazd publiczny z tego mieszkania zrobiłaś! - Daniel, dość tego! To są wyjątkowe czasy i każdy musi... - Jakie czasy? Jakie wyjątkowe? - miotał się Daniel. - Najeżdżać cudzy dom, narażać kobietę, to się nazywa wyjątkowe czasy? To jest wyjątkowa bezczelność. Co za ludzie, żeby wyzyskiwać kobietę do takich celów? Michasiu - błagał - przecież zrozum, co się tu ze mną będzie działo. Ja będę umierał z niepokoju. Czy to dla ciebie nic nie znaczy? - Pomyśl, co się będzie działo z tym człowiekiem, jeżeli go nie przewiozę! - rzuciła się pani Michalina. - Albo przewieź go sam - poddała zjadliwie rejentowa. Ostrzeński spojrzał nieprzytomnie. - Ja! - warknął i nagle opamiętał się nieco. - Dobrze, przewiozę go sam, ale zaczekajcie do jutra. Przecież ja się o wszystkim dopiero teraz dowiaduję. Jadłem obiad z tym człowiekiem i nic nie wiedziałem. Przyszedłem teraz do domu taki spokojny, szczęśliwy! Nie, Michasiu! Ja nie dopuszczę do tego. Pani Michalina straciła władzę nad sobą. - Więc idź - syknęła. - Idź zaraz na policję i powiedz, że tu siedzi ten człowiek. Daniel upadł ciężko na krzesło. - Tego jeszcze - rzekł grobowo - brakowało w moim szczęściu rodzinnym, żeby własna żona robiła ze mnie donosiciela. Rozległo się miarowe, kilkakrotne stukanie. Bodzio mówił za drzwiami: - Mamo, dorożka. - Michasiu - jęknął Daniel. - Nie gniewaj się! Pożegnaj się choć ze mną! Pani Michalina, już w aksamitnej rotundzie, nakładała przed lustrem sypialni kapelusz. Była zaprzątnięta obrazem sceny, którą jej niebawem wypadnie zagrać wobec straży granicznej. Daniel podreptał za nią i za Holszańską do jadalni. Przegrał, i teraz szło mu już tylko o to, żeby Michasia nie odjechała w gniewie. Przed takim niebezpieczeństwem i nawet nie pożegnać się serdecznie! Rejentowa zobaczyła niskiego, szpakowatego jegomościa o jowialnej twarzy, który, zatarłszy ręce, rzekł z humorem: - Więc, droga pani? Jedziemy? - Jedziemy. Antoniowa, proszę wynieść do dorożki poduszkę i burkę. Jedziemy do doktora. Wuj Daniel obraził się nagle, że złowrogi gość nie zwraca na niego uwagi. - Może papierosa? - rzekł mierząc go nienawistnym spojrzeniem. Strach jest zwykle związany z wrogimi uczuciami. Raz z nich wynika, drugi raz do nich prowadzi, gdy mu się dać rozwinąć poza naturalne granice. Daniel wstydził się jednak już teraz. - Niechże mi pan uważa na żonę - rzekł, udając wesołość. - Ho! - uśmiechnął się jegomość wznosząc głowę i patrząc z uznaniem na o wiele wyższą od siebie damę. - Ho! - powtórzył. - Będziemy uważali. Holszańska zapoznała się z nieznajomym i sprowadziła ich na dół. Daniel Ostrzeński, zostawszy sam, kazał kucharce zrobić sobie czarnej kawy. Usiadł przy stole, zapalił cygaro i położył przed sobą zegarek. Bodzio stanął w progu jadalni. - Słuchaj, tatuś - zapytał. - Po co ty wyprawiasz takie awantury? - Najpierw, uważasz, nie wyprawiam żadnych awantur. A potem, jak to po co? Jestem niespokojny o mamę. Nie rozumiesz? - Nie rozumiem. Ja nigdy nie jestem o nikogo niespokojny. Słuchaj, tatuś - powtórzył. - Ile warte są moje albumy z markami? Jakbym je chciał sprzedać? - Siódma - rzekł Daniel spojrzawszy na zegarek. - Już pewno dojeżdżają do szlabanu. A ty znów o pieniądzach. Kupować i sprzedawać to największe świństwo na świecie. - A żeby mama nie miała sklepu... - Idź już, ucz się - machnął ręką Ostrzeński. - Myślałem, że przyszedłeś posiedzieć z ojcem. Sklep matki to moje największe zmartwienie. Wyprawa pani Michaliny udała się całkowicie. Pani Ostrzeńska znała naczelnika komory, a i jej któż by nie znał. Była zawsze hojna w swych przeprawach z cygarami, szwarcowanymi do sklepu, i była wspaniałą damą, której każdy rad służył. Nawet nie sprawdzano, kto drzemie jako chory pod burką w głębi dorożki. Daniel Ostrzeński chodził nazajutrz jak struty. Dałby parę lat życia, żeby móc odrobić wczorajszy wieczór. Gdyby mógł był mieć pewność, że wszystko odbędzie się tak szczęśliwie! On przecież nie miał nic przeciwko wywiezieniu owego rewolucjonisty. Współczuł mu teraz i dręczył się, co ten człowiek o nim pomyśli, jeśli coś zauważył, usłyszał. A najgorsze, co myśli o nim jego Michasia. Przecież on o nią zląkł się tak bez pamięci. Ale czy ona potrafi to ocenić! Gniewa się, nie chce rozmawiać. - Gdybyś nie ukrywała przede mną każdego swego kroku - rzekł do niej przy obiedzie - to byłbym się przygotował i sam odwiózł tego człowieka do Witoszyc. Mnie także znają na granicy. Pani Michalina przybrała zacięty wyraz twarzy, jakby z zamiarem milczenia już na zawsze. Nie wytrzymała jednak i odezwała się: - Żałuję tylko, że i tego kroku przed tobą nie ukryłam. Nikt tego nie mógł zrobić prócz mnie - rzekła wyniośle. - Nawet jakby się dowiedzieli, mnie nic nie zrobią, a ty byś stracił posadę. Jedyne, czego od ciebie chciałam, to żebyś mi nie przeszkadzał. A ty właśnie, kiedy mi było najwięcej potrzeba zimnej krwi... Jeżeli to był dowód miłości, to taki, że mnie tylko do reszty odstręczył. Daniel złamany wyszedł z domu. Chciał iść jak zawsze na pół czarnej do cukierni, ale cofnął się od jej progu. Obrzydli mu i ludzie, i miasto. Sam sobie również obrzydł. Jak tu dalej toczyć to nędzne życie? Stał chwilę na chodniku, dziwiąc się, że może przyjść na człowieka chwila, w której pożąda się śmierci. Zdawało mu się, że tylu rzeczy się bojąc, tego jednego dzisiaj mógłby się nie bać. Nagle poczuł, że myśli o tym jako o najsilniejszym sposobie wzruszenia Michasi. Płakałaby chyba, spostrzegłaby, że utraciła wielką miłość, której brak dałby jej się na pewno uczuć. - Ale cóż mnie by z tego przyszło? - pomyślał i aż uśmiechnął się nad tą bezwiedną, i mimo woli bodaj w takiej postaci ujawniającą się, wiarą w życie pozagrobowe. A może nad tą zachłannością interesów doczesnych, gotową wciągnąć w ich grę wszystko, nawet śmierć, która w takie chwile wydaje nam się tylko podległym naszej władzy, możliwym do odrobienia posunięciem. Zaduma Daniela była niejasna, jakby ktoś koło niego snuł te myśli, a on słyszał je tylko tak, piąte przez dziesiąte. Jasno za to powstała w nim nadzieja, że może jeszcze i w tym życiu nie wszystko stracone. I jakby chcąc się znaleźć bliżej źródła, z którego kiedyś był wyszedł, i stamtąd zacząć wszystko na nowo, podążył do pani Barbary. Szedł nucąc pieśń, której słów ani sensu nie mógł sobie przypomnieć. Pani Barbara przyjęła go papierosami, herbatą i ożywionym wyrazem twarzy, zdającym się mówić, że ma coś do oznajmienia, z czym się jednak nie śpieszy. Daniel przeżuwał w sobie chęć opowiedzenia jej o wczorajszym zdarzeniu. Układało się to tak ładnie jako ich wspólne z Michasią przedsięwzięcie. Zdawało mu się, że takie przedstawienie rzeczy zbliży go na powrót do żony. Nagle zląkł się - nie, tego nie można nikomu opowiadać. A nuż wszystko by się przez plotki wykryło i zaczęto by Michasię ciągać po sądach, po żandarmach. Czy aby tylko ona sama nie zacznie tej rzeczy rozgłaszać?! Przez próżność. Przez tę głupią kobiecą próżność. Pani Barbara tymczasem rzekła w sposób usiłujący nadać słowom jak najbłahsze znaczenie: - A u mnie była dzisiaj w nocy rewizja. Daniel drgnął. - Bój się Boga! Czegóż oni mogli u ciebie szukać? - No, mój kochany - uraziła się trochę pani Barbara. - Teraz przecież często bywają u mnie rozmaite odezwy, pisma nielegalne. Ale tym razem nic nie było. Oni zresztą ciągle robią rewizje to tu, to tam. A do mnie może to ich naprowadziło, że pisuję czasem do Marii Hłasko, która jest w różne rzeczy zamieszana. Pani Barbara była podniecona i jakby rada z przygody. Miała wrażenie, że tym razem wzięła nieco dalej idący udział w gasnącej rewolucji niż ten, od którego jedynie zdolną widział ją Ceglarski (o ile mogła sobie przypomnieć nie tylko nastrój, lecz i sens toczonej z nim kiedyś rozmowy). Pamiętała to już od czasu owej depeszy do Agnieszki, że zawsze może przyjść chwila, kiedy wypadki, mimo że nie nagabywane, same zaczynają czegoś wymagać, też i od stojącego na boku człowieka. W danym wypadku - zachowania godności i spokoju w czasie rewizji. I tej troszce trzeba sprostać, i zdaje się, że ona jej sprostała. To ją dobrze usposobiło. - Powiedziałam im słowa prawdy - rzekła. - "Wstydzilibyście się, mówię, tak dręczyć i prześladować biednych ludzi. Aresztami, rewizjami nic nie sprawicie. Tylko jeszcze gorzej będą się ludzie buntować". I wiesz, widziałam, że się wstydzą. Zwłaszcza jeden. A w ogóle zachowywali się bardzo przyzwoicie. Nawet przepraszali. Daniel słuchał stropiony. Przez chwilę miał nawet chętkę iść sobie z tego domu, ale gdzie, dokąd? Wszędzie było tak cudzo, a tu swojsko, jakby się cofnął w lata dzieciństwa. Dobrze, że nie zastał wiecznie hałasujących dzieci, przez to jeszcze bardziej czuł obecność dawności. - Wiesz, to dziwne - rzekł rozglądając się. - Tam gdzie ty mieszkasz, jest zawsze jeszcze trochę tak, jak kiedyś u nas, u matki. Jakbyś ze sobą nosiła szczątki tego domu, którego nigdzie już nie ma. Przecież nie widzę tu już ani tamtych mebli, ani nic, a czuję się, uważasz, jakbym siedział u matki. Nigdzie mi tak nie bywa. - Nie wiem, dlaczego - uśmiechnęła się pani Barbara - bo rzeczywiście nawet u was jest więcej rodzinnych pamiątek niż u mnie. - Tak, ale u nas jest inaczej. Widać to tylko kobieta przenosi ze sobą ten aromat minionych czasów. - Jak chcesz pamiątek, to widzisz, to jest jeszcze po matce - i pani Barbara wskazała na majolikowy wazonik ze strzelcem, z którego wywijała nić robiąc ząbki. - A tak. Pamiętam, jak dostałem po łapach za to, że utrąciłem temu strzelcowi pióropusz na kapeluszu. I tak już ma utrącony. Spojrzawszy na strzelca Daniel przypomniał sobie nagle powstanie. Jakże! Był więc niegdyś człowiekiem zdolnym do czegoś większego niż przewożenie spiskowców przez granicę. - Czegóż więc ta Michasia ode mnie chce - oburzył się. Barwnie, z talentem, którego mu nie brakło w tym kierunku, zaczął opowiadać o potyczce w lesie, o ranie, którą wtedy był dostał. I nagle przypomniał sobie słowa melodii, która mu się nastręczała po drodze. - Śpiewaliśmy wtedy - rzekł - taką pieśń. O pannach: Wy do boju pośpieszajcie, szlachetni młodzieńce - my po pracy dla was w chacie będziem splatać wieńce - zanucił i uczuł w mięśniach twarzy ciągnienie, jakby mu się zbierało na ziewanie czy płacz. - Daniel, co tobie? - zaniepokoiła się pani Barbara. - Skąd ci się wzięło dzisiaj na takie sentymenty? I w ogóle wyglądasz jakiś nieswój. - Tak - westchnął - cóż, nie jestem szczęśliwy. Postawiłem, uważasz, w życiu na jedną kartę. Na miłość. I przegrałem. - Jak to przegrałeś? - No, bo przecież Michasia kocha raczej każdego, raczej psa spotkanego na ulicy niż mnie. Dla każdego obcego więcej gotowa zrobić niż dla mnie. A Bodzio - głos mu się załamał - już dziś odsuwa się ode mnie. Czuję to. - Co też ty mówisz - rzekła bez przekonania pani Barbara - i zamyśliła się. Jakież to dziwne. Ona się czuła nieszczęśliwa, że nie dosyć kocha Bogumiła, Daniel - że zanadto kocha Michasię. Czyżby te sprzeczne rzeczy miały wspólną, niedocieczoną przy- w czynę? Nie powiązane wspomnienia słów Ceglarskiego zaczęły się błąkać w jej myślach. Ale i bez tego wydało jej się, że potrafi Danielowi oświetlić jego dramat, gdyż człowiekowi nigdy nie brak rozumu i doświadczenia dla drugich. - Bo ty może i Bodzia, i Michasię chcesz mieć zanadto przy sobie - rzekła. - Nigdy nie idziesz z nimi w ten świat, w którym oni chcą żyć. - Ja tego świata nie uznaję - zaperzył się Daniel. - Michasia ma tylko interesy na myśli. A i Bodzio zaczyna już, nie wiem skąd, myśleć o zyskach, o pieniądzach... - Może to prawda... Ale mnie się zdaje, że ty byś wszystko uważał za złe, co by ich od ciebie odciągało. Danielowi przypomniała się wczorajsza domowa scena, lecz nie dał za wygraną. - A czy oni chcą iść tam, gdzie mnie ciągnie? Zwłaszcza Michasia! Nastąpiło milczenie. Daniel myślał, że Basia ma rację. Czyż on miał w sobie jaki świat, którego mógł tym dwojgu użyczyć? Do czegóż mógł ich pociągnąć - do siedzenia w cieple domowym przy herbacie, do gwarzenia o drobnych sprawach dnia, najwyżej do szperania po różnych kątach wiedzy historycznej czy przyrodniczej, i to jedynie dla czczej uciechy szperania. Nie, nie posiadał w sobie żadnej dążącej dokądś treści. I chciał tylko jednego. Zamknąć tych dwoje ukochanych ze sobą w tym braku treści, żeby mu go wypełnili swą nieustanną obecnością i pieszczotami. A kto wie? Gdyby wychowywał Bodzia więcej dla świata i dla ludzi, chłopiec nie chciałby może od niego odchodzić, chciałby do niego wracać. Miałby skąd. Spojrzawszy tak po raz pierwszy w głąb swej niedoli Daniel poczuł z daleko większą siłą, niż gdy tu szedł, możność stania się innym człowiekiem. - No, trzeba wracać - rzekł, jakby śpiesząc się do swego nowego życia. - Dobrze mi zrobiło te parę minut z tobą. Podążył raźno do domu. Był przekonany, że zastanie Michasię w chętnym do wszelkiego porozumienia usposobieniu, gotową przejąć się jego skruchą i zapowiedzią odmiany. Tymczasem pani Michaliny nie było do późna wieczór, a gdy wróciła, zaczęły się zwykłe wymówki, że wszystko ją obchodzi prócz męża i prócz domu. Wspomnienie przeżyć osobliwego dnia zatarło się i rzeczy wróciły do poprzedniego stanu. A tak łatwo zdawało się zostać nowym człowiekiem w chwili, gdy życie akurat nie wymagało na to żadnego dowodu! W kilka dni potem wujenka Michalina przyszła do pani Barbary i prosiła ją o nawiązanie stosunków z Katelbiną. - Może ty będziesz miała na nią jaki wpływ - mówiła - bo jak się jej nie namówi, żeby wróciła do męża, to się to wszystko źle skończy. Przy tej sposobności opowiedziała pani Barbarze o przewiezieniu spiskowca i o aresztowaniu tego młodego człowieka, który tu agitował, a był znajomym Holszańskich. Podobno zaraz nazajutrz wywieziono go z kalinieckiego więzienia dokądś dalej. Pani Barbara słuchała z roztargnieniem, gdyż dostała list od Agnieszki, pierwszy raz nie tak wesoły jak zawsze, i zastanawiała się, co może temu tak zwykle pogodnemu dziecku dolegać. 17 Szóstoklasistek mieszkających stale na pensji było u panny Rembiszówny siedem, a w ich liczbie znajdowała się również Zośka Dziewońska, "Cierpiatka", z którą Agnieszka Niechcicówna spotkała się tu na nowo. Tego roku znaczna część klasy postanowiła nie pójść do wielkanocnej spowiedzi: spośród pensjonarek wszystkie oprócz Guci Zawiejskiej brały w tym udział. Postanowienie dojrzewało już od wielu tygodni, a ostatnia niedziela przed zamierzonym ujawnieniem go stała się dla dziewcząt rodzajem rekolekcyj zadanych sobie mimo woli na miejsce tych, przeciw którym się buntowały. Po południu - czarna jak Cyganka Wanda Jawdyńska, zwana Carmen, drobna, zdająca się uginać pod ciężarem olbrzymich rdzawych włosów Nata Sztumska, potężna Ewa Skałecka, w której tylko usta i nos były małych, prawie dziecinnych rozmiarów, i delikatna Lila Bromska siedziały ciasno skupione w jednej ławce i rozprawiały półgłosem, ale namiętnie. Zośka Dziewońska chodziła tam i na powrót między ławkami. Ona to pierwsza, jeszcze w styczniu, wyznała była Agnieszce, że utraciła wiarę. Agnieszki nie było w klasie. Zamknęła się na wyższym piętrze w nie zajętym chwilowo pokoju chorych z Gucią Zawiejską i pomagała jej obkuwać się na jutro. Zawiejska, mętnej barwy blondynka z wodnistą cerą i ładnymi jak niebieskie szkiełka oczyma, była jedną z tych istot, co do których trudno zrozumieć zarówno w jaki sposób, mimo zupełnej tępoty umysłu, przedzierają się z klasy do klasy, jak i po co zmuszane są do tego syzyfowego dla nich trudu. Przemęczywszy się z nią dwie godziny, Agnieszka miała wrażenie, że straciła tylko na darmo czas. Żałowała prawie, że odmówiła Ance Niechcicównie pójścia z nią na popołudniowe przedstawienie do teatru "Rozmaitości". Teatr dawał jej zawsze tak dużo wspaniałych myśli i wrażeń. Zbiegając na niższe piętro do klasy myślała: - Jak pogodzić uczucia koleżeńskie z tym, żeby rozwijać i kształcić własną indywidualność. I jak starać się, żeby samej robić wszystko jak można najlepiej, a nie wyróżniać się. I żeby nikt nie był ostatni ani słabszy, ani gorszy. Ach, jakie życie jest trudne. W sali rekreacyjnej zatrzymała się na chwilę przy otwartym oknie. Płynące z ulicy przedwczesne ciepło wiosenne miało w sobie coś oszałamiającego niby wyczekiwane szczęście, które zjawiło się prędzej, niżby można się było spodziewać. Zachodzącego słońca nie było widać, ale niebo nad miastem było żółte i świeże jak rozkwitające pierwiosnki. Agnieszka poczuła uniesienie, zdawało jej się, że uczestniczy w niebywałym zjawisku, jednocześnie tajemniczym i zachwycającym. Przejęta radością bez nazwy, wpadła do klasy i sprawa spowiedzi stanęła jej nagle w pamięci jak choroba, która przez chwilę nie dawała o sobie znaku. Jawdyńska, nie mogąca się nigdy wstrzymać od żartów, dawała jej ręką znak. - Pst! Kozak, nie hałasuj. Dziewońska cierpi! - Idź ty z twoimi wiecznymi kpinami - obruszyła się Zośka Dziewońska. - Słuchaj - zwróciła się do Niechcicówny. - Jak będziemy jutro gadać z księdzem, to ty zacznij od tego, że z chwilą kiedy się przestało wierzyć w Boga, spowiedź byłaby... - A w atomy to wierzysz? - przerwała Agnieszka. - Atomów też nikt nigdy nie widział. Nawet najwięksi uczeni. A cała chemia na nich się opiera! - Ojej! Patrzcie! Niechcicówna się cofa. Czułam, że tak będzie! - Nigdy się nie cofam - zaprzeczyła wyniośle Agnieszka. - Tylko że można nie uznawać spowiedzi, a wierzyć w Boga. - Spróbuj to wytłumaczyć księdzu. Zobaczysz, czy co skapuje. Zresztą i ja nie rozumiem takich wykrętów. Do czego to podobne? Albo... Albo... - Zośka, weź na wstrzymanie i odczep się od Agny - mitygowała Jawdyńska. - I w ogóle, nie kłóćcie się, panny. To są poważne sprawy. Mówiła o powadze, ale śmiała się, aż białe ścisłe zęby lśniły w jej pąsowych, namiętnych ustach. - Oj! - wykrzyknęła - spowiedź jest okropna, ale nam teraz też nie jest lekko. Agna, siądź tu koło mnie. Zapomniałaś, że ja za tobą szaleję? - A cóż ty myślisz - zgorszyła się Dziewońska - że my dla przyjemności zrywamy ze spowiedzią? Dla prawdy! Prawda to nie zabawa. Niechcicówna wcisnęła się między Jawdyńską i Natę Sztumską objąwszy je obie ramionami za szyję. - Martwisz się? - spytała przycisnąwszy policzek do szczupłej twarzy Naty, której fiołkowe oczy spoglądały w przestrzeń z nieco trwożną zadumą. - Nie - usłyszała odpowiedź. - Jestem przejęta, ale uważam to za najpiękniejszy dzień w moim życiu. Przestanę żyć w upokorzeniu i obłudzie. Ogromna Ewa Skałecka sapała z lekka w milczeniu, jakby powzięte postanowienie było ciągnionym przez nią ciężarem. Lila Bromska zapisywała kartkę brulionu swoim imieniem i nazwiskiem, a jej subtelna twarz zdawała się mówić: - Bardzo dobrze, ale żeby to się już raz prędzej skończyło. Na pensji panny Rembiszówny nauki przyrodnicze stały bardzo wysoko; za oknami szkoły rozlegały się wciąż jeszcze echa walki z przemocą, a w samej szkole prefektem był tępy i zadufany w sobie ksiądz Wiadrowicz, nie wytrzymujący porównania z wartością duchową i umysłową innych nauczycieli. Wszystko to miało pewien wpływ na dokonanie się przewrotu w pojęciach religijnych szóstej klasy. Największą rolę odegrała tu jednak sama młodość, żądna burzyć nie tylko przeszkody, lecz i oparcia, pragnąca poczuć się zdana sama na siebie i po raz drugi, od czasu kiedy zaczęła chodzić, wołająca: - Ja sama! - te wzniosłe i szalone zarazem słowa, bez których żadne życie umysłu, woli czy serca nie mogłoby się rozpocząć. Bunt przeciw spowiedzi był też bezwiednie więcej buntem przeciw rygorom i nakazom życia szkolnego niż buntem przeciw Bogu. Hasło dała nabożna Zośka Dziewońska, której surowe przestrzeganie praktyk religijnych od dzieciństwa dawało się najsilniej we znaki. Wandę Jawdyńską poniósł raczej żywioł buntowniczej młodości, Natę Sztumską zdecydowało wrażliwe poczucie godności osobistej, nie znoszące przymusu w tym, co dotyczyło życia duszy. Inne poszły za głosem czasu i wybitniejszych koleżanek. Zaś Agnieszka znalazła się w szczególnym położeniu. W domu Niechciców nie było nigdy pedantycznego nacisku na formalne objawy pobożności, toteż nie miała pod tym względem skłonności do buntu i oporu. Dłużej, niż to zazwyczaj bywa, pozostała tym, czym jest większość dzieci - bezwiednym i mimowolnym uosobieniem wiary. Ściśle i bezpośrednio związana z bytem, nie miała, rzecz prosta, poczucia odrębności zagadnień religijnych, przejmowała się ufnie wszystkimi funkcjami i czynnościami życia, jakby całe było dla niej bezustannym obrzędem. Wszelako, gdy pierwszy raz przystępowała do spowiedzi i komunii, sądziła, że dozna wstrząśnienia większego niż wszystko, co przeżyła dotychczas. To nie nastąpiło i pamięta, że się wtedy martwiła, a nawet udawała wzruszenie, którego nie czuła. Udawała w najlepszej wierze, miała nadzieję, że, przymusiwszy się trochę, zazna za którymś razem należnego wzniesienia ducha. Dziwiła się, że przychodzi jej ono tak łatwo w innych okolicznościach, i podejrzewała niejasno, że w praktykach religijnych tkwi coś wyjątkowo trudnego albo wyjątkowo dla niej nieodpowiedniego. Nieliczne, żywione od poznania pierwszych zasad katechizmu, wątpliwości wzmogły się wtedy. Ale wątpliwości nie były tym, czym by się umiała kierować w postępowaniu, a jedynymi, które mogły mieć nad nią pewną władzę, były wątpliwości co do samej siebie. Wdrożyła się tedy do wspólnego pacierza, coniedzielnych nabożeństw i dwukrotnej w ciągu roku spowiedzi mniej więcej tak jak do innych obowiązków szkolnych, którym podlegała nie dlatego, że były nakazane, ale z wrodzonej skłonności. Usposobienie tego rodzaju nie zawsze jest właściwe naturom biernym i niewolniczym, a często przeciwnie - silnym, bez obawy poddającym się tej czy innej regule postępowania. To jednak przyznawała po cichu, że z obowiązków szkolnych spowiedź jest najprzykrzejszym. Świeże, wyostrzone zmysły nie mogły nie czuć osobliwej materialności tego sakramentu. Od twarzy księdza za kratą biło niemiłe gorąco, jeden pachniał tytoniem, drugiemu czuć było z ust, inny woniał potem, a czasem jakby perfumami. Wśród takich wrażeń ulatywała resztka bogobojnego smutku wywołanego rachunkiem sumienia, pozostawało szeptanie na ucho obcemu człowiekowi najskrytszych rzeczy o sobie, coś rzeczywiście upokarzającego, a nawet nieprzyzwoitego. A jednak Agnieszka mimo to z najlepszą wolą, której miała nieprzebrane zasoby, mówiła sobie, że śród zadań szkolnych niektóre są też dość uciążliwe, a przetrzymywała je, zwłaszcza że żadne nie było trudniejsze od tych, które sobie często sama wynajdywała. Postanowienie koleżanek zaskoczyło ją, gdyż miało być wyłamaniem się z wymagań życia szkolnego, którym pragnęła aż do końca lojalnie sprostać. Ale gdy chciała dać wyraz powstałym w niej zastrzeżeniom, nie znalazła na obronę spowiedzi dość mocnych i szczerych argumentów. Czuła, że broniłaby jej tylko z obowiązku, ale i pożycie z koleżankami należało do rzeczy, które obowiązywały ją może najbardziej, stanowiło, jak sobie teraz uprzytomniała, największą wartość przebywania na pensji. I przy tym - jakże się miała przeciwstawić tym właśnie, które najwięcej kochała, z którymi się zawsze najlepiej we wszystkim zgadzała. Jakże nie miała im towarzyszyć, gdy się gotowały do tak ciężkiej przeprawy. Tym bardziej że o ile Bóg jest, w takim razie one się narażają na Jego gniew, ryzykują swoje zbawienie, jakże nie podzielić z nimi takiego nieszczęścia. Tak, wolała nawet mylić się z nimi niż mieć rację z tymi, które były jej pod każdym względem obce. Zwłaszcza że nie była pewna, czy jej przyjaciółki się mylą. W wyborze drogi, gdy raz trzeba śród rozterki wybierać, często, na oko przynajmniej, decydują okoliczności drugorzędne i przypadkowe. Ale śród nich działa zawsze i coś, co nam daje uczuć, która droga lepiej odpowiada bądź naszym chęciom, bądź skrytemu w nas ideałowi życia. I nie było rzeczą przypadku, że Agnieszka związała się przyjaźnią z dziewczętami, których stanowisko w sprawie spowiedzi wytrąciło ją z równowagi. Inne, stosujące się bez protestu do zarządzeń szkoły i księdza, mimo że z pozoru postępowały tak jak i ona sama, raziły ją zarówno brakami umysłu, jak cechami charakteru; miały w sobie tyle niechęci do ludzi innych przekonań, do koleżanek innego wyznania. Jeśli to ma iść w parze z wiarą - myślała - to nie ma tu dla niej nic do roboty. Pomału przejęła się wątpliwościami zbuntowanych, poznała w nich własne krytyczne myśli, niedoszłe dotąd do głosu tylko dlatego, że więcej lubiła zajmować się tym, co robić, niż tym, czego nie robić. Teraz jednak przypomniała sobie, że bądź co bądź, gdy poczuła się naprawdę w niewoli, jak to było na przykład za czasów gimnazjum, przeciwstawiała się temu bodaj duchem. A kto wie, czy w tym wypadku nie miało miejsca to samo? Nikt nie zaprzeczy, że księdza Wiadrowicza trudno uważać za kierownika duchowego, gdyż przypominał raczej wszystko niż Bożego człowieka, po cichu mówiono też o nim różne wcale nieświątobliwe rzeczy. Gdyby był inny... Ale ksiądz Halski był inny, a jednak wszystkim u pani Wenordenowej zawdzięczało się pod względem umysłowym i moralnym więcej niż jemu. Więc może księża udają tylko albo łudzą się, że mają w sobie jakąś boską i zbawczą siłę? Zaś co do samych prawd przez Kościół do wierzenia podanych... Gdy tylko myśli Agnieszki poszybowały w tym kierunku, znalazła bez trudu mnóstwo argumentów, jeśli nie przeciw istnieniu Boga, to przeciw takiemu pojmowaniu Go, jak nakazywały podręczniki. I przejęła się tą sprawą mocniej niż inne, gdyż miała skłonność przejmować się wszystkim gwałtownie. Dziewczęta były tak olśnione, że jej powierzyły oznajmienie księdzu o decyzji. Żadna - twierdziły - nie potrafi zacząć lepiej rozmowy z księdzem niż Niechcicówna. Agnieszce to pochlebiło, pokusa odegrania roli w tak trudnej przygodzie miała posmak bohaterstwa, o którym każda młodość marzy i śni. Przyszło jej tylko do głowy, żeby rozmówić się z prefektem w czasie pauzy, bo po co robić przykrość tym, co miały inne przekonania. - Więc, panny - ogłosiła Jawdyńska. - Wszystkie parszywe owce zostają po dzwonku w klasie. Ksiądz Wiadrowicz z niechęcią dał się zatrzymać, gdyż śpieszył na następną lekcję do innej szkoły. - Mówcie prędko, co macie - rzekł przymknąwszy oczy i splótłszy ręce na okazałej piersi, przy czym wskazującym palcem jednej ręki uderzał prędko w drugą. Spodziewał się, że usłyszy jakieś wątpliwości, z którymi szóstoklasistki zwracały się do niego już i przedtem. Ale gdy się dowiedział z ust Agnieszki, do czego rzeczy doszły, otworzył nagle oczy i spojrzał na klasę z takim niedowierzającym przerażeniem, jakby w istocie zobaczył zamiast dziewcząt - stadko potworów. - A to ładna historia! - wykrzyknął. - Powariowałyście chyba? Kary Boskiej się nie boicie! I ja nie mam czasu o głupstwach teraz mówić! Pogadamy na rekolekcjach. W jego irytacji było coś, co dodało siły struchlałym trochę dziewczętom. Zośka Dziewońska podniosła się i rzekła: - My nie możemy być, proszę księdza, na rekolekcjach... Agnieszka wpadła jej w słowa: - Nas uczą, proszę księdza, że mamy być dobre nie dla nagrody i nie z obawy kary. A Bóg nam każe się bać kary? - Co mi tu panna wygaduje! Dla chwały Bożej masz dobrze postępować, bo Bóg cię stworzył dla swojej chwały, a ty co? - sapnął ksiądz rozgniewany. - A nas uczą, proszę księdza, że nic nie można robić dla swojej chwały. Więc Bóg jest gorszy od ludzi, kiedy robi coś dla swej chwały - brnęła Agnieszka, czując na całej skórze dreszcz pospołu z gorączką. Prefekt spąsowiał i żyły mu nabrzmiały na czole. - Nie bluźnij, smarkata! - huknął. - Kto was tu nabuntował?! Ani mi się śni słuchać waszych niepoczytalnych bredni. Nieuchwytna granica, jaką tysiące względów ustanawia między stronami, z których jedna jest zależna od drugiej - pękła. Dziewczęta przestały się bać. Agnieszce oczy się zaiskrzyły. - Chrystus powiedział: "Miłujcie nieprzyjacioły wasze" - wybuchnęła. - A dlaczego inkwizycja paliła heretyków na stosie zamiast ich miłować? - A Bóg - podjęła hardo Dziewońska - skazuje swoich nieprzyjaciół na wieczne męki. Kto karze na wieki, ten nie jest miłosierny. I jak dusze w piekle mogą się smażyć w smole, kiedy są niematerialne?! Zapadło milczenie, w którym brzmiał za drzwiami rozbawiony gwar pauzy. Prefekt raptem wstał i pożeglował wydatnym żywotem ku wyjściu. Przy drzwiach stanął. Jego wielka, dobroduszna twarz o małych oczach wyrażała taką zgrozę, że Agnieszce zrobiło go się żal. Biedny prefekt był w istocie godny pożałowania. Miał czuwać nad wiarą młodych dusz, gdy sam polegał tylko na cudzym doświadczeniu religijnym i na powadze swej sukni. Sutanna bywa zobowiązaniem, ale bywa nade wszystko tak wielkim ułatwieniem w sprawowaniu władzy duchowej dla tych, którzy poza tym nie mają czym jej sprawować. Księża tego rodzaju czynią może mniej złego niż zacietrzewieni fanatycy z natchnienia, lecz nie podnoszą, rzecz prosta, wiary w boskie posłannictwo instytucji, której służą. Zwłaszcza gdy przychodzi na nich godzina próby. Księdzu Wiadrowiczowi ułatwiająca powaga sukni starczała na zdawkowe potrzeby religijne potulnych. W trudniejszych wypadkach zawodziły go wątłe zasoby umysłu i charakteru; zostawał gniew człowieka obrażonego przy pełnieniu swego urzędu i strach przed rozprawą, do której się nie czuł na siłach. - Co ja mam z wami zrobić?! Wyrzucić z pensji? - zawołał i uczynił tęgimi rękoma ruch, jakby zmiatał zbuntowane dziewczęta z powierzchni ziemi. - Ja nic o tym nie wiem! Nic o tym nie chcę słyszeć! - krzyknął z rozpaczą. - I ani mi się ważcie gadać o tym! Macie milczeć i nie siać zgorszenia! Słyszycie?! Raptem nakreślił zawodowym, nieznacznym gestem drobny znak krzyża na powietrzu. - Niech was Bóg oświeci, moje kochane - mruknął. - Będę się za was modlił. I teraz nie mogę, nie mam czasu, ale pogadam jeszcze z wami. Wytłumaczę wam. Na korytarzu dzwonek jęczał nagląco, hałas rozpraszał się i zacichał po klasach. "Parszywe owce", z wypiekami na twarzy, rzuciły się ku sobie w gwałtownych szeptach. - Teraz wiem! - krzyknęła Agnieszka. - Jeżeli Bóg jest taki, jak nas uczą, to Go nie ma. A jeśli jest, to jest inny. W czasie następnej pauzy Agnieszka Niechcicówna została wezwana do przełożonej. Czekała w pustym salonie, którego wszystkie meble odziane były w pokrowce z płótna, jak gdyby chroniono ich świeżość do użytku w lepszym niż ziemski świecie. W części piętra, zajętej przez mieszkanie panny Rembiszówny, panowała cisza tym bardziej uderzająca, że otoczona przez napór wrzawy płynącej ze szkolnych korytarzy i z ulicy. Przełożona wynurzyła się po chwili z głębi dalszych pokoi, szeleszcząc taftową suknią. Ręce miała jak zawsze złożone dłoń w dłoni na wysokości talii. Blade zwykle policzki zwiędłej twarzy ciemniały od rdzawego rumieńca, oczy prędko mrugały, a ściągnięte usta wyrażałyby odpychającą srogość, gdyby nie przykrótka górna warga, w której było coś dziecinnego. - Moja kochana - rzekły te usta z lodowatą łagodnością - jesteś u nas tak niedawno i taką smutną rolę odegrałaś w klasie. Zmuszona będę chyba napisać do rodziców. Nie mogę trzymać uczennic mających zły wpływ na koleżanki. Co tobie chodzi po głowie? Agnieszka ruchem głowy odrzuciła z czoła wicher swych bardzo jasnych włosów i milczała. - Jak ty się czeszesz? - zgorszyła się przełożona. - Czy nie możesz być porządnie uczesana? Agnieszka ręką przygładziła włosy poczuwszy przy tym, że zatrzeszczały i rozwiały się jeszcze niesforniej. Przełożona odwróciła się na chwilę w stronę okna. Następnie podeszła i położyła rękę na ramieniu Agnieszki. - Moje dziecko - rzekła zmieniając ton, jakby chciała na przemian działać to strachem, to miłością. - Ja nie chcę twojego zła. I rozumiem waszą młodość. Ale pomyśl. Twoje koleżanki są u mnie przeważnie od dziecka. Od takich - pokazała. - Odpowiadam za nie przed rodzicami. Przed społeczeństwem. Kocham je. Kocham was wszystkie. Czyńcie, jak wam każe sumienie, ale czy zdajecie sobie sprawę, ile zamieszania, ile krzywdy możecie zrobić młodszym, niezepsutym? Nie wolno wam takich wybryków ujawniać. Pójdziecie do kościoła! No? Prawda, moje dobre dziecko - pójdziecie do kościoła? Przygarnęła Niechcicównę do siebie. Miała chłodną, przyjemną suknię, pachniała jakby konwalią, było w niej coś ujmująco delikatnego. Agnieszka dała się wziąć w objęcia, westchnęła i poczuła tkliwą chęć dopomożenia przełożonej. Miała przez chwilę wrażenie, że ustąpiwszy nie doznałaby żadnej szkody. Ale w klasie zostałoby to poczytane za lizusostwo. - Jesteś taka zdolna i mądra - szeptała przełożona. - Jeżeli masz wpływ na koleżanki, to pomyśl, jaką bierzesz na siebie odpowiedzialność. Za ciężką, ukochana, za ciężką. Zaufaj słowu starej, doświadczonej kobiety. Agnieszka żachnęła się. Pochlebiało jej słyszeć te słowa, ale nie poczuwała się do wpływu na koleżanki, nie odegrała przypisywanej sobie roli. Chciała to wyjaśnić i nagle ugryzła się w język. Czyż to by nie brzmiało jak zegnanie winy na drugich? Panna Rembiszówna uznała, że dość już tego szafowania dobrocią. Odpłynęła w drugi koniec salonu i rzekła z daleka: - Otwieram od nowego roku szkolnego siódmą klasę. Zamiast religii będziecie w niej miały wykład etyki. I w ogóle będziecie na swobodniejszych prawach... Sądziłam, że do tego czasu przynajmniej potraficie się zachować rozsądnie. I mimo wszystko - dodała z naciskiem - ufam, że potraficie. Nie życzę sobie żadnych skandalów. Możesz iść, moje dziecko. Agnieszka wyszła nie odezwawszy się przez cały czas ani słowem. W progu zderzyła się z małego wzrostu nauczycielką, której uczennice nie lubiły, gdyż mówiło się, że chodzi z gębą na nie do Rembiszycy. Nim drzwi się zamknęły, Agnieszka usłyszała, jak przełożona wykrzyknęła nie znanym jej, zrozpaczonym głosem: - Panno Henryko! Co ja mam z tymi dziewczynami! Większość pensjonarek to panny ze wsi. Rodzice gotowi je poodbierać! Co tu... Koleżanki obskoczyły Agnieszkę. - No, co powiedziała? Najpierw pewno krzyczała, a potem zaczęła cię całować? Ona tak zawsze! Siadaj! - Nie, nie krzyczała. Powiedziała, że mi coś chodzi po głowie. - Żarty! Słuchajcie! Niechcicównie coś chodzi po głowie. Kozak, daj się poiskać. - Poszły ode mnie - broniła się Agnieszka. - Nie, wiecie, mnie żal Rembiszycy. I pomidora mi żal. Musimy coś wytentegować. Oni są biedni. Mają swoje na myśli, a tu my im wchodzimy w paradę. Po namyśle, dorozumiawszy się, o co księdzu i przełożonej chodzi, zbuntowane dziewczęta zgodziły się ustąpić o tyle, że zachowają pozory. Pójdą razem z wszystkimi do kościoła i każda powie przy konfesjonale, że przyszła pod przymusem, ale się nie będzie spowiadać. A jak z komunią? No, przed Wielkanocą zawsze są tłumy w kościele, łatwo uda się prześliznąć mimo ołtarza, przeczekać w tłoku. - Chociaż, jeśli komunia to tylko opłatek... - zaryzykowała na wpół bluźnierczo, na wpół gorzko Niechcicówna. Zapadło milczenie. Lila Bromska silnie pobladła, a potężna Ewa Skałecka sapnęła: - Nie, tego nie możemy zrobić. Uchowaj Boże. I pochyliły głowy ni to w zabobonnym strachu, ni to w najbardziej uprawnionym poczuciu świętości, jakim jest szacunek dla wierzeń drugiego człowieka. W przeddzień rozjechania się na ferie wielkanocne Agnieszka i Nata rozmawiały po cichu w pustej sali rekreacyjnej, siedząc na oknie, przez które widać było nowy księżyc, cienki niby lśniące zadraśnięcie przestworzy. Niebo miało ciemnoturkusową barwę, jaką przybiera zazwyczaj, gdy dzień uchodzi ze świata zielonym blaskiem, a noc nadciąga modrym cieniem. - Słuchaj, czy ty naprawdę wyobrażasz sobie, że to się skończyło? - szepnęła Niechcicówna. - Bo ja mam prawie pewność, że dla mnie to się dopiero zacznie. W ogóle cała sprawa religii. Może nawet nie zaraz - może kiedyś. Agnieszka mówiła to z poczuciem, że sprawa spowiedzi nie została przez żadną z nich do gruntu przeżyta i przemyślana. A jednak musiała być postawiona i rozstrzygnięta, gdyż niezwalczony pęd każe młodości rozstrzygać wszystkie człowiecze zagadnienia, choćby na oślep. Jakby te niedojrzałe lata były generalną próbą całego późniejszego życia. I zresztą Agnieszka w każdym razie była rada, że powzięła decyzję. To jest zawsze lepsze dla życia niż trawić się w wahaniach i wątpliwościach. Natalia zaczęła dowodzić, że nie, ona nie sądzi, żeby miała jeszcze kiedy wracać do tych zagadnień. Skończyło się i kwita. A teraz trzeba się zająć wiedzą i służbą dla ludzkości. Oczy utkwione w życie przyszłe nie pozwalają widzieć bolączek ziemi ani zapobiegać im ze wszystkich swych sił. Chciała zostać lekarzem. To zwróciło myśl Agnieszki do rzeczy, które ją zaprzątały bardziej żywo niż kwestie wiary. - Wiesz, znów słyszałam, że Moskale torturują więźniów - podjęła. - Zwłaszcza w śledztwach. Czy ty byś taką rzecz wytrzymała? Bo ja chyba nie. Wprost nie wiem, co by się ze mną działo. Tak się piekielnie boję bólu. Jak pomyślę, że może błagałabym o litość, to czuję się najnędzniejszą istotą pod słońcem. Pewno mnie to nigdy nie spotka, ale gdyby... Powinno się móc wszystko przetrzymać. Patrz, Gucia Zawiejska nic nie rozumie, nic ją nie obchodzi, tylko żeby wyjść za mąż, a jak jej zdejmowali paznokieć, to nie skrzywiła się nawet... Po prostu bohaterka... Dzwonek na kolację przerwał im te zwierzenia, a nazajutrz po południu Agnieszka była już w Kalińcu. Pani Barbara wyjechała po nią na stację, potem obie chodziły po mieście za sprawunkami na święta. Przechodząc Sukienniczą Agnieszka zobaczyła przed sobą z daleka panią Celinę. Agnieszka wiedziała o romansie swojej dawnej nauczycielki z Januszem, bo w czasie Bożego Narodzenia ciągle się w rodzinie nad tym ubolewało. Ta sprawa nie była jej ani przykra, ani przyjemna, ale miała to do siebie, że od czasu do czasu kazała o sobie myśleć. I że Agnieszka czuła się skrępowana wobec pani Katelbiny. Teraz też, ujrzawszy ją, nie podbiegła, by się przywitać, przeciwnie, zwolniła kroku. Pani Celina szła ociężale, z nisko zwieszoną głową, obcisła, długa suknia uwydatniała jej tuszę. Idąc tak, raptem zwróciła głowę na bok i chrząknąwszy splunęła na ulicę. - Fe - szepnęła Agnieszka. I nagle pomyślała z pewnego rodzaju swawolną ulgą: - Nie, jak można kochać kobietę, co pluje na ulicę. - Agna! Śpiesz się! My już siadamy! - wołali Tomaszek i Emilka, wyglądający na siostrę u wylotu Raciborskiego Przedmieścia. Dzień był prawie mroźny, Tomaszek miał owiązane gardło, pani Barbara nie dała mu siedzieć na koźle i tym razem wszyscy czworo władowali się do karety. Pani Barbara nie miała dotąd czasu nagadać się z Agnieszką i, przekrzykując łoskot bruku pod kołami, wypytywała o Warszawę. - A cóż u Hipolitostwa Niechciców? - wołała. - Czy to prawda, że Helcia ma zostać szarytką? - Zdaje się, że tak, ale ona ciągle zmienia projekty. A stryjenka Urszula już teraz prawie zupełnie ogłuchła. Stryj ma jeszcze remizę, ale ciągle siedzi w domu i kładzie pasjansa. - Anka nie wybiera się za mąż? - Nie. Ale zawsze tak młodo wygląda. I ślicznie. Byłam z nią niedawno, wie mamusia na czym? Na "Lohengrinie" Wagnera. O, to jest cudowne. W domu opowiem. To z tej opery pan Wenorden śpiewał zawsze: "Elzo, Elzo z Brabancji". Od razu poznałam. - Tomaszek, nie majstruj przy tych drzwiczkach, bo się otworzą. Agnieszka potrząsnęła dłonią kolano matki. - Mamusiu. Czy mamusia widziała kiedy Siemaszkową? Wspaniała. Widziałam ją w "Norze" Ibsena. I byłam na "Śniegu". Też nadzwyczajne. Powieści Przybyszewskiego nie lubię, ale w teatrze to inaczej wychodzi. Przy skręcie na Serbinów Agnieszka wykrzyknęła: - O! Jedna topola ścięta. - Nie wiesz? - informował z ożywieniem Tomaszek. - Ta, co w nią latem piorun uderzył. Zupełnie uschła! - A Żolka ma szczeniaki. Ciekawa jestem, czy już widzą - cieszyła się Emilka. 18 Pani Barbara nie miała specjalnie zamiaru wpływać na panią Celinę w tym lub w owym kierunku. Ale chcąc uczynić zadość prośbie bratowej, a trochę i z własnej ku temu chęci, raz, jeszcze zimą, wstąpiła do kantoru Gazety Kalinieckiej, aby dawną nauczycielkę do siebie zaprosić. Pani Celina ucieszyła się i niebawem przyszła z Wacusiem. Nie uczyniła na pani Barbarze wrażenia osoby szczęśliwej ani wolnej, która zerwała z przesądami, wzięła życie na swoją odpowiedzialność. Przeciwnie, zdawała się być przygnieciona ciężarem nie do zniesienia. Przypominała dawną siebie z czasów, kiedy przebywała w Serbinowie. Mówiło się z nią wyłącznie o dziecku i o domowych drobiazgach i w ogóle trudno z niej było wyciągnąć dwa słowa. Po raz drugi odwiedziła panią Barbarę dopiero w maju. Tym razem wyglądała jeszcze gorzej, a zachowywała się bardzo dziwnie. Spieszyła się do tego stopnia, że nie chciała nawet usiąść. Pani Barbara zadawała sobie pytanie, po co w takim razie przyszła, i gdy się pożegnały, nie mogła się powściągnąć, żeby nie wyjrzeć za nią oknem. Zobaczyła ją biegnącą prawie kłusem i potykającą się na nierównościach bruku. Rzecz w tym, że pani Celinie, przechodzącej właśnie Raciborskim Przedmieściem, wydało się, jakoby Janusz Ostrzeński wszedł w bramę domu, gdzie mieszkała pani Barbara. Było to przywidzenie, o którym się przekonawszy biegła teraz co żywo, bo może on do niej idzie w tej chwili i nie zastanie jej w domu. Janusz nie przychodził nigdy o tej godzinie, którą naznaczył. I tym razem zjawił się dopiero wtedy, kiedy pani Celina już lada chwila spodziewała się powrotu niańki i dziecka ze spaceru. Co prawda nie zdradzał żadnych zamiarów, którym by obecność dziecka mogła przeszkadzać. Pani Celinie dogadzało to w danej minucie, ale jednocześnie tak ją upokarzało! Janusz siedział i trochę ziewał, trochę wąchał bukiet czeremchy, obracając szklany wazon coraz to inną stroną do siebie. - Czy jesteś niewyspany? - spytała pani Celina. - Przepraszam cię, kochanie - odparł gubiąc w śmiechu ziewnięcie. - Jestem przemęczony. Co dzień od wczesnego ranka w szpitalu. Ach, jaka ty jesteś dziś ładna - dodał marząco. Pani Celina westchnęła. Gdybyż to stwierdzał nie słowami, a zachowaniem się swoim. Ale on już zbierał się do odejścia, niewyraźny i roztargniony, a gdy wstał, by się pożegnać, ledwo śmiała zapytać, kiedy się znów z nią zobaczy. - Nie wiem. Kiedy zechcesz. Jak tylko będę mógł - odpowiadał niepewnie. A Wacuś spóźnił się i pani Celina długo jeszcze potem siedziała sama, owładnięta ponurymi myślami. Straszne milczenie i lodowata obojętność, które Janusz okazywał w poufnym zbliżeniu, już od dawna przestały być dla niej posępnym urokiem, przeobraziły się w poniżenie i udrękę. Wieczny strach, że nie sprosta jego niepodobnym do odgadnienia chęciom, paraliżował i niweczył w niej wszelką możliwość rozkoszy, sprawiał, że zaledwie poważała się istnieć w jego uścisku. Janusz, chociaż mówił: "żadna kobieta nie była ze mną szczęśliwa", był przekonany, że nikt na świecie nie jest w stanie udzielić żadnej z nich tak niebotycznego szczęścia jak on. I choć mu o to ich szczęście bynajmniej nie chodziło, choć nie mógł go ani sobie wyobrazić, ani się nim przejąć, byłby srodze zdumiony i obrażony, gdyby się dowiedział, że pani Celina nie doznaje z nim żadnej uciechy miłosnej. Ona mu też nigdy tego nie dała poznać, przeciwnie, utrzymywała go w pewności, że zaznaje z nim rajskich upojeń, bo, widząc go tak opornym, sądziła, że tylko poczucie dawanego jej szczęścia może go przy niej zatrzymać. Zatrzymać bodaj z litości, którą ciągle spodziewała się przeobrazić w bardziej stosowne uczucie. Dążyła tedy uparcie do nieuciesznych zbliżeń, bo jakkolwiek były gorzkie, budziły wciąż nadzieję, że z tego znoju szorstkich uniesień wyniknie w końcu prawdziwa miłość i bliskość. Gdy nadzieje te okazywały się za każdym razem bezpodstawne, gdy po takiej chwili rzekomego zespolenia Janusz stawał się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej oschły, wręcz unikający spotkania, wpadała w rozpacz, że go czymś uraziła, nie stanęła na wysokości zadania. I aby to naprawić, dążyła co najprędzej do ponowienia próby. Dążyła poprzez upokorzenia, które ją samej sobie czyniły niemiłą, szukała Janusza, krzycząc do siebie w duchu: na co to wszystko, skoro nic od niego nie miała ani sama jemu nic dać nie mogła, bo on i przyjmować nic nie potrafił. A jednak nie była w stanie bez tego nic wytrzymać, walczyła o ten pozór stosunków po cichu z całym światem. Czyż ich widzenia z jego strony nie były oparte na czymś tak zawodnym i kruchym, że wszystko mogło im przeszkodzić, zniweczyć je, uniemożliwić? Gdy wstając rano ujrzała piękną pogodę, drżała, że Janusz będzie wolał raczej pójść na spacer za miasto niż do niej. Słońce, jasne niebo, majowa zieleń zdawały się spiskiem uknutym przez naturę przeciwko jej miłości. Nie cierpiała Ceglarskiego, chociaż odnosił się do niej przyjaźnie, gdyż mógł zawsze poza jej wiedzą zabrać Janusza do Oczkowa, uchylić jeśli nie jego przyjście, to bodaj możliwość przyjścia. Gdy obijały się o jej uszy publiczne sprawy tego czasu, rozpaczała na myśl, że Janusz się nimi zajmie i oto nowa przeszkoda w ich tak skąpym, tak utrudnionym obcowaniu. A i poza tym ileż pokus czyhało nie już na ich spotkania, lecz na serce i wdzięki Janusza. Ile kobiet spragnionych, ile panien do wzięcia wokoło! Zdawało jej się, że Kaliniec pełny jest zalotnic bez sumienia, bez skrupułów ni czci, z których każda jest gotowa uczynić to, do czego ona tylko chciała mieć prawo - zagarnąć Janusza dla siebie. Gdy któraś z dam kalinieckich zachorowała, pani Celina modliła się, by Janusz nie zaczął jej leczyć; gdy ktoś w mieście umarł zostawiając młodą żonę, truchlała, że Janusz z tą się właśnie ożeni. A najwięcej cierpiała słysząc zachwyty nad jego urodą, gdyż wtedy przychodziło do głosu to, co mnożyło w nieskończoność jej mękę - zraniona, doprowadzona niemal do obłędu próżność. Kiedy na swoim ślubie zobaczyła Janusza po raz pierwszy, wdzięk jego oczarował ją całkiem, jak sądziła, bezinteresownie, niby prześliczny obraz. Gdy owo cudo sięgnęło po nią, to wśród chaosu uczuć zagrała w niej także i pycha, że najpiękniejszy, jakiego w życiu spotkała, chłopiec na nią zwrócił swe niezrównane oczy. Wszak jeśli marzyła o powodzeniach, to o bezprzykładnych, a w egzaltacji wzburzonych uczuć nie mogła wyobrazić sobie, aby wszystkie kobiety świata nie zazdrościły jej Janusza. Zrazu pragnęła ten stosunek ujawnić przed wszystkimi, jeśli nie przez rozwód i ślub, to choćby tak, jako romans i szał. Janusz zdawał jej się niby król czy książę; jak oni swym wyniesieniem, tak on swą wyjątkową pięknością usprawiedliwiał i uświęcał najmniej formalne związki. Ale teraz, kiedy zwątpiła o jego wzajemności, snujący się za nim podziw dręczył ją tylko jak zmora. Nienawidziła go, ponieważ oznaczał jej klęskę, jak pyszniłaby się nim, gdyby towarzyszył jej tryumfowi. Taki stan rzeczy sprawiał, że wracała raz po raz do paru lat życia z Katelbą, jak chory nałogowiec wraca myślą do czasów, gdy żył przytomnie. Jastrzębice zdawały jej się wytęsknioną oazą śród złowrogiej pustyni. Była tam otoczona tkliwością i kultem, bardzo skromnym jak na jej ambicje, ale kto pragnie takich rzeczy dla siebie, ten, w braku hołdów całego świata, gotów jest zadowolić się hołdem czyimkolwiek, byle nie mającym zastrzeżeń. Rozpacz ją brała, że życie jej upływa na poniżającym szarpaniu się i wiecznym daremnym czekaniu, gdy tam gospodarstwo, dom, jej stanowisko śród świata i ten wzgardzony człowiek toczą się dokądś bez niej. Dziecko też stanowiło ciągły wyrzut sumienia. Było takie rozkoszne, ciągnęło do siebie wszystkie jej upodobania i chęci, a ona zaniedbywała je, wyprawiała z domu niby intruza, jakby zły czar skazał ją na postępowanie wbrew najistotniejszym porywom i uczuciom. W początkach lata zapragnęła wyrwać się z matni i gdy Katelba, który, przebolawszy wszystko, tęsknił do syna, zaczął ją nagabywać o powrót, uległa. Wzięła na razie urlop w kantorze "Gazety" i postanowiła bądź co bądź lato spędzić w Jastrzębicach. Ale w ostatniej chwili cofnęła się, choć czuła niejasno, że to oznacza pogrążenie się w topiel bez ratunku. Katelba uniósł się, zwymyślał ją, pogroził, że będzie żałowała, i zabrał ze sobą Wacusia z niańką. Pani Celina płakała, lecz nie zatrzymywała dziecka. Wszystkie możliwości jakiegokolwiek życia wydawały jej się teraz bardziej nęcące niż stosunki z Januszem, ale nowa, jeszcze jedna po stu zabitych, nadzieja odebrała jej rozum i wolę. Wszak Janusz nieraz mówił: - Jak chcesz to zrobić, żebyśmy więcej byli razem? Przecież wiesz, jakie są warunki. Ja nie mieszkam u siebie. Ty masz przy sobie dziecko... - No, więc dziecko wyjeżdża, Januszu, dziecko wyjeżdża. Będę sama! Całe popołudnia, całe noce będzie można być razem! Zawiodła się. Janusz nie skorzystał ani z jej urlopu, ani z jej samotności. Pani Celina co dzień rano wystawała przed bramą Ostrzeńskich, aby go odprowadzić do szpitala. Przyjmował to życzliwie i na tym poprzestawał. W lipcu widzieli się na dobre może ze trzy razy, w sierpniu, gdy pani Celina, wróciwszy do zajęcia, nie mogła go widywać rankami - przyszedł raz tylko w końcu miesiąca. Ale za to pierwszy raz przyszedł wcześniej, niż obiecał, już koło jedenastej rano. Była to niedziela i pani Celina ucieszyła się do nieprzytomności, pewna, że spędzą dzień razem. Janusz zastał ją całkiem przygotowaną, bo gdy miał przyjść, wszystko w jej domu czekało na niego już od rana. - Jakie śliczne kwiaty - mówił wąchając ten lub ów z poustawianych wszędzie bukietów. - Jaką ładną masz suknię - zachwycał się. - Jesteś naprawdę piękna. Ach, ileż kwiatów, czasem kupowanych za cenę obiadu, zwiędło tu już na darmo, czekając jego przyjścia, ileż sukien ozdabiało ją w ciągu nieprzeliczonych godzin, aby nadeszła wreszcie taka chwila, dały się słyszeć takie słowa!... Lecz oczy Janusza przyglądające się sukni, zdawały się omijać samą panią Celinę. Zajmował się kwiatami i suknią, aby nie zajmować się nią. Usiadł z daleka i osowiale, jak miał zwyczaj, opowiadał o jakimś ciekawym chorym w szpitalu. Pani Celina na pół słuchała, na pół myślała przerażona, że to jest spotkanie po trzech tygodniach niewidzenia, że czas mija i że trzeba temu wszystkiemu położyć koniec. Chwyciła się ostatniej deski ratunku. Zaczęła po raz pierwszy mówić o swoim cierpieniu. Ukorzyła się. Prosiła Janusza, żeby sam zerwał, gdyż ona nie ma siły tego uczynić. Niech jej powie wyraźnie, że ją sobie obrzydził - ona wtedy odejdzie. Ma dokąd wrócić. Zagroziła mu, że jeśli będzie ją dalej tak męczył - popełni samobójstwo. Po twarzy Janusza błąkał się jego czarowny uśmiech, pełny słodkich obietnic, mimo że uczucia, których doświadczał, były przykre. W gruncie rzeczy czuł się sam godny współczucia. Owszem, zachowywał się tak, jak to pani Celina z rozpaczą stwierdzała. Ale jego sposób bycia nie całkiem oznaczał to, co mu przypisywała. Nie mógł tego nazwać szczęściem, ale na ile w ogóle istniała dla niego przyjemność zbliżenia miłosnego, to pani Celina, nieoczekiwanie dla niego samego, dawała mu tę przyjemność. Nie był winien, że chciał jej doświadczać tak rzadko i tylko w taki, a nie inny sposób, i tylko wyłącznie sam w sobie i sam dla siebie. Ale to było warunkiem, aby jej mógł w ogóle doświadczać. Za nic nie chciał, nie umiał, nie mógł wtajemniczyć pani Celiny w swoje doznania i uczucia - jednak nie widział żadnych dostatecznych powodów do zmiany istniejącego stanu rzeczy. Wprawdzie i to, czego doświadczał, znacznie osłabło, ale żywiołowe zacietrzewienie pani Celiny zawsze go cokolwiek pociągało, a przyuczywszy ją do tego, by go znosiła, jakim był, i nie mając nikogo innego na myśli - uważał, że może tak, jak jest, jest jeszcze nieźle. A nie wyobrażał sobie, żeby mu mogło być lepiej niż nieźle. Zazdrość pani Celiny wydała mu się po prostu nonsensem. Zdawało mu się, że pod tym względem nie dawał jej powodów do zgryzoty. Przeżywał może chwile przelotnej wrażliwości na czepiające się go pragnienia kobiet. Ale to wszystko tak nie miało dla niego znaczenia i do tego stopnia był tylko sam ze sobą, kiedy którą trzymał w objęciach, że nie umiałby powiedzieć, czy zdradzał panią Celinę, a nawet w ogóle czy miał w życiu dużo do czynienia z kobietami, czy mało, czy może wcale. Cierpieniem, które pani Celina przed nim obnażyła, nie przejął się, gdyż nie będąc sam zdolny do cierpienia czy też radości, nie mógł tym bardziej uczuć cudzej boleści. Natomiast wiedział z doświadczenia, że z łatwością może w każdej chwili uśmierzyć wszelkie rozpacze i żale - i nie brał ich serio. Gdyż to, owszem, pamiętał, że niejedne zamiary samobójcze stopniały w jego uścisku, a nad tym nie zastanawiał się, że, niwecząc je w ten sposób, zażegnywał siłę mogącą wszystko dokoła zniszczyć. Jeżeli co mu sprawiało w tej chwili różnicę, to wspomnienie rozmów z Ceglarskim. Ceglarski, zapytany raz, po czym on poznaje wartość człowieka, powiedział, że po stosunku do drugich ludzi. Janusz zadał sobie teraz trud myśleć o tym i pod wpływem tych myśli dochodził w milczeniu do przekonania, że trzeba jednak skończyć z tym ponurym, jak to brutalnie nazwał - samogwałtem we dwoje. Ale jak skończyć, czy zerwać, czy wysilić się i nawiązać z Celiną bliższe pożycie duchowe - tego nie wiedział. Toteż gdy umilkły jej żale, rzekł tylko, przechyliwszy głowę: - Czy jesteś pewna, że ci jest ze mną tak źle? W pani Celinie natychmiast wszystko porwało się na nowo do życia. Tak mówił, więc jednak nie chciał zerwać. Nie dała nasunąć się myśli, że nie może zerwać ten, kto nic nie umiał nawiązać. Odparła bez namysłu: - Nie. Nie jestem pewna. Pożerała Janusza zachwyconymi oczyma. Jego młodociana, niewinna piękność, niezdolna wyrazić żadnego z uczuć, których doznawał, wyrażała mimo woli na przekór wszystkiemu tyle tkliwości i dobroci, zapowiadała tyle szczęścia. Czy to możliwe, aby ten wygląd miał zawsze zwodzić, miał nic nigdy nie spełnić. Pani Celina raz jeszcze uwierzyła, że wszystko jest kłamstwem, a to, co mówią te oczy turkusowe, te długie rzęsy dziecka, ta kibić chłopięca, to czoło czyste jak niebo o świcie - jedyną prawdą. Wyciągnęła w milczeniu ręce, ale Janusz ich nie pochwycił. - No widzisz - mówił z daleka, obojętnie ucieszony, że ją uspokoił. - Trudno, kochanie. Trzeba mnie przyjmować takim, jakim jestem. Kiedyś, przed jakimi siedmiu laty, może byłem inny. Ale wtedy właśnie wszystko się dla mnie skończyło. A teraz jestem taki marny, nijaki. I jeżeli cię, jak mówisz, unikam, to może dlatego, że nie czuję się ciebie godny. Chociaż gotowa dać się otumanić byle czym, pani Celina pokręciła żałośnie głową. Coś jej mówiło, że kto się czuje przedmiotu swoich uczuć niegodny, inaczej się zachowuje, inaczej o swą miłość zabiega i że to ona jest raczej w tym położeniu. - Dla mnie jesteś doskonałością - szepnęła czując niewyraźnie, że gubi się tymi słowy. - Może doskonałość na tym polega - zdradził się Janusz - że się nic od nikogo ani od siebie nie chce. - Bóg jest doskonały, a chciał stworzyć świat - brnęła przerażona. - No to może nie On, a ja właśnie jestem Bogiem - rzekł z głupawą pychą Janusz, a dogadawszy się do tego rodzaju bredni, parsknął zawstydzonym śmiechem jak dziecko, które chce obrócić w żart niecną psotę. Wstał, przeciągnął się i oznajmił, że musi już iść. Pani Celina zdrętwiała. - Dokąd? Januszku. Niedziela. Myślałam, że raz jeden będziemy cały dzień razem. Janusz - dokąd?! Twarz Janusza przybrała zniechęcony wyraz, jak u chłopca, któremu zabraniają swobody. Rzekł z wysiłkiem: - Obiecałem być dziś u Ceglarskiego. Jego konie już pewno na mnie czekają. A może i ty pojedziesz? - zaproponował słabo. - Do widzenia - odparła szeptem. - Do widzenia. - Odwróciła się i usiadła znużona przy misternym damskim biureczku, które miała po zmarłej niedawno matce. - Nie gniewaj się. Do widzenia - powiedział Janusz przesyłając jej w powietrzu samymi tylko ustami pocałunek, którego już nie widziała. Gdy miłość otwiera świat, otwiera go nawet nieszczęśliwa. Lecz pani Celina siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach i pragnęła bezsilnie świat cały, niebo i ziemię zamknąć na cztery spusty, odgrodzić je od Janusza. A jak jemu chciała odjąć świat, tak jego chciała odjąć, a nawet zohydzić światu. Czyż nikt nie widzi, jaki on jest w istocie mało warty, niemrawy, gdybyż zaczęto go krytykować, wyśmiewać, może by wtedy został przy niej. Ale nie, tego nikt nie jest w mocy sprawić. Wszyscy będą zawsze myśleli, że w nim tkwi Bóg wie co, będą go do siebie ciągnąć, wołać, choćby jak ten Ceglarski. Świat, który Januszowi rzekomo na nic nie jest potrzebny, będzie go wciąż zagarniał, zostawiając ją na pastwę bólu i samotności. A może samej ruszyć i też iść w którąś stronę? Tysiące spraw, którymi żyją ludzie, wolność, przestwór, wydały jej się tak bliskie i dostępne, czemuż tłucze się niby owad o kawałek nieprzeniknionej szyby. I niby owad milczy już od tak dawna i nie daje się nikomu, niczemu tknąć, jakby w strachu, że w rękach współczujących, co by ją chciały wypuścić na wolność, zostałyby z niej tylko pyłki i strzępy. I tak już będzie. Zwykła ludzka wolność jest już tylko dla innych. Dla niej wolność istnieje, o zgrozo, tylko w jednej postaci, w postaci nieodwołalnego zniknięcia Janusza ze świata. Poczuła, że on nie jest już dla niej prawie człowiekiem, tylko uosobionym nieszczęściem, które - oby przepadło. Postanowiła, że go zabije. Ale gdy to doszło wyraźnie do jej świadomości, myśl, że zniszczyłaby ten wzór niedoścignionej piękności, wydała jej się świętokradztwem. - W takim razie - rzekła zdziwionym półgłosem - nie ma innego wyjścia, jak tylko samej się zabić. Zrobię to. Myślała o tym już nieraz, przed chwilą groziła tym Januszowi, ale tamta śmierć zawsze jeszcze łączyła się z obrazem odratowania, dalszego życia... szczęścia, zyskanego za krwawą cenę. Bo nawet kiedy nadzieje są niczym nie usprawiedliwione, a zwątpienie i rozpacz więcej niż uzasadnione, człowiek żyje nie swą słuszną rozpaczą, tylko swą niedorzeczną nadzieją. Ale gdy nieszczęście jest bardzo oczywiste, zdarzają się luki - zator w nadpływie ratującej zagrożone życie nadziei. Luki te bywają nieuchronnie coraz częstsze i dłuższe, aż w końcu nadzieja nie dogoni rozpaczy. Bywa, że w ciemność wtedy powstałą nadciągnie inna pociecha i nadzieja. Lecz na to trzeba być związanym z wielu sprawami życia. Kto odda się cały jednej, wielkiej czy małej sprawie, w dodatku sprawie beznadziejnej - ten musi umrzeć w końcu za nią albo też przez nią. W takiej luce znalazła się pani Celina i przez chwilę myślała obojętnie nad sposobem skończenia z sobą. Ale jak? Mieszkała na parterze. Sznur? Nie. To za wstrętne. Tylko trucizna albo kula. Skąd wziąć? Nagle oczy jej padły na stolik z bukietem czerwonych mieczyków. Koło wazonu leżała papierośnica Janusza. - Zostawił papierośnicę! Zapomniał! Może wróci. Chwyciła papierośnicę, okryła ją pocałunkami. - Wstąpi po powrocie z Oczkowa. A jak nie, to jutro. Pojutrze... Papierośnica czyniła to miejsce jakby po trosze jego domem. Jakby tu mieszkał... był jej mężem, wychodząc na chwilę, zostawił swoje rzeczy. Z oczu jej popłynęły zdroje łez. Życie było uratowane. 19 Ceglarski czekał na Janusza pod kolumnami tarasu, przed którym pośrodku zajazdowego trawnika kwitły jeszcze wysokopienne herbaciane róże. - Cóż, kochany, pracujesz? - spytał, gdy weszli w chłód przestronnych pokoi. - Rzadko cię teraz widzę. Janusz ni to kiwał, ni to kręcił głową krzywiąc się z powątpiewaniem. - Podobno pracuję - rzekł osowiale. - Przynajmniej zmęczony jestem tak, jakbym ciężko pracował. - Chodź, obejrzymy gospodarstwo - zaproponował Ceglarski. - Mam nową klacz pod siodło. Minęli zalesioną część parku i wyszli na pełne słońca i złocących się ździebeł słomy podwórze. Janusz, nie mając żadnych istotnych zainteresowań, zdradzał często niczym nie usprawiedliwione i do niczego nie wiodące rozciekawienie do byle jakich przedmiotów, jakby rad wypełniać się bodaj na chwilę pierwszą lepszą nie obowiązującą treścią. Toteż z zajęciem błąkał się pośród stajen, obór, chlewów, dopytując się nawet o to i owo. Po obiedzie przeszli do gabinetu. Ceglarski usiadł przy krągłym stole, w którego ciemnej politurze odbijały się stojące na nim żółte georginie. Ostrzeński zerknął ku tureckiemu szezlongowi, wciśniętemu pomiędzy obiegające pokój niskie półki z książkami, a zachęcony uśmiechem Ceglarskiego, położył się i wyciągnął jak długi. - Teraz opowiadaj - rzekł blado. - Żebyś mógł prędzej zasnąć? - zażartował Ceglarski. - Nie zaczynaj, Ludwik, jak wszyscy. Jak wszystkie. Powinieneś wiedzieć, że jeżeli co mi jeszcze sprawia przyjemność, to słuchać, jak ty mówisz. - Wiesz - dodał po chwili. - Ja myślę, że cała moja apatia to pewno całkiem określona choroba psychiczno-nerwowa. Stwierdzam to po prostu jako lekarz. A nikt nie chce tego uwzględnić - westchnął. Było to takie ułatwienie - zegnać wszystkie złe rzeczy na chorobę. - Ja ci powiem, co to za choroba. Jesteś chory na siebie. Odczuwasz tylko siebie i jesteś zajęty wyłącznie sobą. - Ciągle mi to powtarzasz. Myślisz, że jestem aż takim egoistą? Ale kiedy, rozumiesz, ja właśnie siebie nigdy w niczym nie mogę znaleźć. - Bo zanadto właśnie wszędzie siebie szukasz. I szukasz nie we właściwy sposób. Idzie ci zawsze o to, czego doznasz we wszystkim, do czego się zbliżysz, nigdy o to, czym się te lub owe rzeczy staną, kiedy się do nich zabierzesz czynnie. Zabie-rzesz czynnie. Może to jest naturalne, bo kto ma tak mało życia w sobie, ten chce je czerpać z zewnątrz. Choćby w postaci wrażeń. Ale tobie już i to nie pomaga. Wszystko przecieka jak przez sito. Janusz uśmiechnął się. Sprawiało mu to pewną przyjemność, że gdy inni pochlebstwami starali się wmówić w niego pożądane zalety, Ceglarski bez litości obnażał jego nicość. - Uważasz, że jest ze mną aż tak źle? To co ja mam robić? - Nie wiem. Wiem tylko, że najwięcej myśli i mniema... i mniema o sobie ten, kto jest niczym. Największym indywidualistą jest ten, kto nie ma żadnej indywidualności. - Straszne - mruknął Janusz. - A indywidualnością można się stać tylko, związawszy się z czymś, co nie jest nami. Siebie znaleźć i stworzyć trzeba, ale to jest możliwe tylko w zapomnieniu o sobie. Choć to jest trochę błędne koło, bo z drugiej strony trzeba być sobą, żeby móc o sobie zapomnieć i wyjść ze siebie, przejąć się twórczą pracą, jak myślę, przede wszystkim. Ale na tyle istniejesz chyba przecie. Trzeba tylko przezwyciężyć tę chęć do wyłącznego gromadzenia i używania, powiedziawszy delikatniej, doznawania życia, choćby to nawet było doznawanie w postaci duchowych wrażeń. Mówiąc językiem handlowo-przemysłowym musi być ruch i obrót w tym interesie, który nazywa się człowiek. - A ja tak ogromnie używam życia - wtrącił z goryczą Janusz. - Ale chcesz tylko tego. I martwisz się tylko tym, że mając tyle sposobności, co rzadko kto, nie możesz się nimi rozkoszować. - Nie mam znów tak wiele sposobności - rzekł Janusz urażony. I obróciwszy się na bok, w stronę chodzącego teraz po miękko wyścielonym pokoju przyjaciela, dodał z wysiłkiem zbierając swe opieszałe myśli: - Słuchaj, słuchaj. Czy jesteś pewien, że masz rację? Podług tego, co mówisz, to Anzelm byłby tym, czego szukasz. W nim wszystko rusza się, działa. Ceglarski zamyślił się, jakby sam zdjęty wątpliwościami. - Nie - rzekł po chwili. - Anzelm to inna sprawa. On nie ma żadnych zagadnień, żadnego poglądu na świat czy też poczucia metafizycznego, które by mogło taki pogląd zastąpić. Jego energia jest czysto mechaniczna. Czysto mechaniczna. Zresztą... - I to nieprawda - przerwał Janusz. - Ja chcę pracować i przejąć się pracą. Ale żeby się do czegoś naprawdę wziąć, trzeba właśnie móc doznawać, czy też po prostu odczuwać, że nam to jest przyjemne. Więc nie wiem, czemu tak to odgraniczasz. I czemu dziwisz się, że raz chciałbym czegoś doznać. Choćby poczuć ambicję, potrzebę jakichś honorów, no, dajmy na to dobrej pamięci ludzkiej, dobrej opinii. Myślę, że wtedy praca potoczyłaby się inaczej, nie zbywałbym jej tylko. - Jak masz takie myśli - ucieszył się Ceglarski - to cóż ty mówisz, że ciebie nic nie obchodzi. Jesteś na dobrej drodze. Na dobrej drodze. - Nie jestem na dobrej drodze - żachnął się Janusz z niecierpliwą żałością. - I nigdy nie będę wiedział, od czego zacząć. Sam powiadasz zresztą, że to jest błędne koło. Właściwie może bym się czuł najszczęśliwszy, żebym tak upadł bardzo, bardzo nisko. Żebym sprościał, schłopiał. Wiesz, weź mnie za parobka. Będę rozrzucał gnój. Obrosnę. Nie będę się mył. To dla mnie najstosowniej sze. Wewnętrzna schludność, rzetelność i siła męskiej natury Ceglarskiego nie dały mu znieść spokojnie takich słów. - Kiedy uważasz się już za takiego ostatniego, to powiedz zaraz bez żadnych wykrętów. Żeby ci kto ofiarował silne odczucie życia, gorące serce, zdolność do radosnej, twórczej pracy, ale żebyś w zamian musiał wyglądać jak ten garbaty i ospowaty Maciuś, którego dzisiaj widziałeś, jak właśnie wyrzucał gnój ze stajni. On ma przypadkiem wspaniałe ludzkie serce w krzywej piersi. Chciałbyś? Nie, Janusza pogarda dla samego siebie nie szła tak daleko, żeby chciał być w ogóle kimś innym, a cóż dopiero Maciusiem z podwórza. - Chciałbym - odparł jednak tonem dziecinnej krnąbrności. - A właśnie! Chciałbym! - nie uwierzył Ceglarski. - W twoich majaczeniach jest diabelska po prostu pycha. Zdaje ci się, że mógłbyś być parobkiem, dziadem, a jeszcze taki, jak jesteś, jak wyglądasz, byłbyś czymś niebywałym, osobliwością, której nic nie może odjąć wartości i uroku. - Wiesz, że ty mnie mówisz okropne rzeczy. - Twój wdzięk strąconego anioła - ciągnął Ceglarski prawie z gniewem - żyje za ciebie, a przy braku sił duchowych, a może i fizycznych, żyje źle. Odłącza cię od ludzi, prawie jak innych kalectwo. Może nie całkiem bez podstaw, ale ubrdałeś sobie, sam o tym nie wiedząc, że na świecie nie ma ani w rzeczach, ani w ludziach przedmiotu godnego ciebie, twoich starań. To dziwne... Ceglarski mówił to już prawie do siebie - dlaczego w wyjątkowej piękności, w tym bezcennym darze natury jest coś niemoralnego? Jakby zwalniała nas od życia na ludzką miare. A tego nie wolno. To się mści. Z tego idzie tylko gnuśność albo pycha... Janusz próbował zaprzeczać, gdyż hodował w sobie złudzenie, że nikt nie jest tak skromny, tak nic sobie nie robiący z wrażenia, które wywiera, jak on. Ale raptem dał za wygraną. - Tak - przyznał nieswoim, prawie basowym głosem. - Wszystko tak jest, jak mówisz. Na szczęście pewno nie będę żył długo. Wobec takiego postawienia sprawy Ceglarski zmiękł, owładnięty współczuciem dla tej harmonii kształtów i rysów, tak czarownej, a tak poszkodowanej na duchu. - No, ja przesadzam - zaśmiał się. - Ostatecznie każdy z nas ma jakiś taki słaby punkt, na którym jego próżność może się rozhulać. To głupstwo, trzeba się tylko wziąć w ręce. Ale wiesz co? Może my sobie każemy czego dać? Herbaty albo czarnej kawy. - Mnie możesz nic nie dawać. Albo, no dobrze. Herbaty. Ceglarski zadzwonił. Wszedł służący, krępy, o pełnych ustach i krągłej wygolonej twarzy wesołego proboszcza. - Ja już dawno myślałem - oświadczył - że czas by podać herbatę. Janusz usiadł, sięgnął po papierośnicę i spostrzegł, że jej nie ma. - Może ja bym powinien już wracać do miasta. Zostawiłem papierośnicę - rzekł przypomniawszy sobie panią Celinę i zdjęty na myśl o niej nieznacznym smutkiem. - Poczekaj, papierosy tu są. Ja mam ci jeszcze dużo do powiedzenia. - Ale o mnie już nie mów. Nie warto. - Dobrze - uśmiechnął się Ceglarski. - Za to, wiesz, co ci powiem? Ja też niekiedy doświadczam takiej chęci... Jak ty. Żeby zlikwidować wszystko i zejść.. no, na dno, jakby powiedział jeden młody człowiek, którego poznałem tej zimy. - A widzisz. - Bo wracając do tego doznawania życia... Ale to długa historia. - Nic nie szkodzi. Mów. Strasznie tu dobrze u ciebie. I ślicznie. Mieszkasz w tym domu i w tym ogrodzie, jak w raju. Ceglarski zarumienił się. - Ten dom urządziła moja matka. I ja go też lubię. Może dlatego, a może nie tylko dlatego. Lubię pasjami obcować z pięknem. Nazywają to estetyzmem, ale to wielkie uproszczenie. Wielkie uproszczenie. Mnie te rzeczy uprzytomniają jakąś najwyższą doskonałość i piękność nieziemską, której są niby odbiciem, tym dokładniejszym, im same są piękniejsze. To już coś więcej niż doznawanie. Rodzaj kontemplacji pobudzającej do życia. - Aa? - ucieszył się z przyjazną ironią Janusz. - Więc lubisz doznawać życia? A tak na mnie krzyczałeś. - Wcale nie krzyczałem. Ty mnie nie chcesz zrozumieć. Oczywiście, uznaję potrzebę rozkoszowania się życiem. To nie musi być związane z brakiem instynktów twórczych. Raczej przeciwnie. I jeżeli o co mi idzie, to o harmonię tych obu czynników. O pełnię życia. Ale skoro już mówisz o moim domu i o moim życiu jak w raju... Krótko i węzłowato, jednym słowem, to jest moja bolączka. Bo przecież zdaję sobie sprawę, że mój majątek ułatwia mi obcowanie z tymi wyższymi formami piękna, które... - I co? I to cię martwi? - To mnie czasami martwi. Chociaż nie uważam, żeby rodowód własności był znów taki obskurny, jak chcą na przykład socjaliści. Bądź co bądź własność służyła przecież instynktom organizacyjnym i twórczym. Bywała, jak to się mówi, dźwignią kultury. I zresztą jestem skłonny przypuszczać, że program życia ludzkości musi tak się wypełniać, jak się wypełnia. Czy nie uważasz, że znalazłem eleganckie usprawiedliwienie dla własności i używania jej owoców? - No... - zaczął niepewnie Janusz. - Otóż nie znalazłem go - rozognił się Ceglarski. - Słyszałem takie zdanie, że ma się prawo posiadać to, co się jest w stanie ogarnąć swoim sercem i swoją pracą. Staram się to czynić. Znam dzień powszedni i znam niedzielę, nie istniejącą dla bogaczy. Nauczyłem się rolnictwa i sam prowadzę fabrykę. I cóż stąd? Nie mogę się opędzić wrażeniu, że odbieram przez to chleb innym, bardziej potrzebującym, bo mógłbym z łatwością trzymać dyrektorów i administratorów i nic nie robić. Nie mogę się pozbyć uczucia mojej niepotrzebności jako właściciela. Bo taki stosunek do własności, miłujący i twórczy, zmniejsza w nas zarazem potrzebę posiadania, instynkt gromadzenia czy też utrzymywania dóbr. Ja to czuję na sobie. I jeszcze coś więcej. Nie będę ci powtarzał sentymentalnych śpiewek o cierpieniach proletariatu. Patos cierpienia proletariatu jest przeważnie wytworem naszej burżuazyjnej fantazji, legendą naszego złego sumienia. Złego sumienia w stosunku do samych siebie, rozumiesz? Tak zwany lud jest w takim samym stopniu szczęśliwy i nieszczęśliwy, pokrzywdzony i uprzywilejowany, jak wszyscy inni ludzie. A jego krzywda jest również naszą krzywdą, krzywdą podupadającego w nas, burżujach, człowieczeństwa. Oczywiście biorąc rzeczy w szerszym, moralnym znaczeniu... Mo-ral-nym znaczeniu. Więc nie o to idzie... - Czy ty nie rozcinasz czasem włosa na części - bąknął Janusz. Był już znużony rozmową, położył się znów i błądził sennymi oczyma po suficie. - Może - odparł Ceglarski. - Ale to jest gruby włos. Bo widzisz... Oczków i tkalnia przeszkadzają mi głosić moje najszczersze przekonanie, że własność nie może już być jedyną nienaruszalną podstawą naszego stosunku do bogactw świata. Że dziś przychodzi do głosu inny prąd, równie odwieczny, a może więcej zgodny z pojęciem dobra publicznego niż ten, który stworzył i uświęcił instytucję własności. Prąd, który stworzył instytucję używalności. Socjalizm nie jest najdoskonalszym wyrazem tego prądu. Może raczej kooperacja, połączona z zasadami... Czy ty czytałeś Krapotkina? Ale mniejsza o to. I tak, rozumiesz, w związku z tym, chciałbym nieraz rzucić wszystko, co mam... Bo służyć takim przekonaniom, kiedy się nigdy nie zaznało rozkoszy dostatku, to nie sztuka. Służyć im, gdy nam samym brak tylko ptasiego mleka, to mi też nie całkiem dogadza, chociaż to właśnie czynię. Ale mieć i zrzec się swojego stanu posiadania, to byłoby... - Nie - zaciekawił się Janusz. - Serio przecież nie myślisz tego zrobić? - Serio myślę to czasem zrobić. Ale pewno nie zrobię. Pocieszam się, że są w nas myśli istniejące jako pewna gotowość czy skłonność... która choć nie dochodzi do skutku, dobrze działa już przez to samo, że istnieje. Stanowi rodzaj busoli w postępowaniu, a gdy zajdzie nieunikniona konieczność... Bo może zajść taka konieczność. Nastało milczenie. Spojrzenia Janusza i Ceglarskiego spotkały się i błyskawicznie rozbiegły. - Tak więc - podjął Ceglarski nieco zmienionym głosem - zostanę pewno, gdzie jestem. Bo to jest jeszcze bardziej zgodne z moją naturą czy filozofią niż tamte chętki. Rodzaj wiary, że mam być tam, gdzie mnie los czy, jeśli wolisz, Bóg postawił. I że jak przyjdzie naprawdę czas, żeby zmienić to miejsce, poznam to po zniknięciu wszelkich wahań. I jeszcze jedno. Jeśli moja sfera, w takiej postaci jak obecnie, jest skazana na zagładę, to mi wstyd przechodzić manifestacyjnie do świata, który, jak się spodziewam, zwycięży. Może to jest wygodniej tak myśleć, a może wygodniej byłoby wszystko rzucić... Janusz zaśmiał się słabo: - Nie mów tak, bo pomyślę, że z tobą jest jeszcze gorzej niż ze mną. Ale nie. Ty jesteś bardzo szczęśliwy. - Kiedyś - przypomniał sobie z humorem Ceglarski - miałem nieostrożność zwierzyć się twojej matce, że uczynię z Oczkowa i fabryki fundację publiczną, a sam zostanę tkaczem. I nawet nie u dawnego siebie, a w tej żydowskiej fabryczce haftów, co jest u was w podwórzu. - Paradne - zaśmiał się Janusz. - A cóż matka? Przeraziła się? - Przeraziła się. Rozwinęła wszystkie czary swojego "wpływu osobistego", żeby mi wyperswadować to szaleństwo. Mówiła dużo o misji, która mi jest powierzona. Zlękła się biedna, że Anzelm osiądzie na lodzie, jakbym ja zwinął chorągiewkę. Ale teraz Anzelm płynie już pod własnymi żaglami. - No wiesz - ujął się Janusz - to naturalne. Ona Anzelma strasznie kocha. Zresztą, pewno wierzy w tę twoją misję. Ona tak łatwo wierzy we wszystko, w co zechce. Gdy po chwili Janusz poprosił przez służącego o konie i wychodzili na taras, dały się słyszeć prędkie, suche uderzenia paznokci po posadzce. Z głębi domu nadbiegł ochoczo brązowy seter i obwąchawszy przyjaźnie gościa wspiął się na Ceglarskiego. Klepany pieszczotliwie, chwytał go miękką, drżącą paszczą za rękę, udając, że gryzie. - Gdzie pies był? Gdzie pies latał? Gdzie przepada niewierne, stare psisko? - przemawiał do niego Ceglarski. - Nie wiesz - zwrócił się do Janusza - czy twoja ciotka, pani Barbara, jest już w Kalińcu? To moja wielka sympatia. Tacy jesteście oboje nie dodziałani, chociaż każde w innym rodzaju. Ale mam do was słabość. Janusz nie wiedział, czy pani Barbara jest już w Kalińcu, ale kiedy, wysiadłszy w mieście na rynku, odprawił oczkowskiego stangreta, zobaczył nagle z daleka przed sobą Agnieszkę Niechcicównę. Szła prędko lekkim, lecz energicznym krokiem, w szczególny sposób jednocześnie powiewna i mocno stąpająca po ziemi. - Dzień dobry! Ależ ty lecisz! - wołał doganiając ją. Agnieszka rzadko teraz widywała Janusza, a jeszcze rzadziej myślała o nim. Ale każde jego spotkanie wywoływało w niej osobliwe, nie dochodzące do myśli drgnięcie, a potem przelotne zamarcie całego jestestwa, przemijające z równie błyskawiczną szybkością, z jaką się pojawiało. - Jak się masz, Janusz. Skąd się wziąłeś? Zapomniałeś o nas tego lata zupełnie? - Wcale nie zapomniałem. Ale wiesz, jestem na dobrej drodze. Dopiero teraz widzę, że jestem na dobrej drodze! - Bo co? A byłeś na złej? - Byłem na złej. Ale tak się ucieszyłem, jak cię spotkałem. Naprawdę ucieszyłem się - stwierdzał zdumiony. - To nadzwyczajne. - Nie wiem, co w tym takiego nadzwyczajnego. Ja się też chyba ucieszyłam. I mnie przecież nietrudno spotkać. - Bardzo trudno, jeśli komuś tak do każdego miejsca daleko jak mnie. Przyjechaliście już na dobre do miasta? A gdzie ciocia? - Mamusia poszła z dziećmi do szewca. Przecież trzeba nas przed zaczęciem się szkół oporządzić - zaakcentowała z humorem to słowo. Sklepy kalinieckie były w niedzielę po południu otwarte, zwłaszcza latem, gdyż wtedy okoliczne dwory głównie w ten dzień zjeżdżały po zakupy. - A ty masz teraz coś pilnego? Chodź ze mną do cukierni - poprosił Janusz. - Do cukierni? - Agnieszce oczy się zaiskrzyły. - Pysznie! Ja nie mam nic pilnego. Ale do której pójdziemy? Do parku? Nie, tam są złe ciastka. - I nagle, spostrzegłszy, że Janusz ma ochotę na cukiernię w parku, zgodziła się wesoło. - Zresztą dobrze! Hajda do parku. - Hajda. Poczekaj tylko minutę. Ja tu wpadnę i kupię papierosów. Stoliki w cukierni Wernera w parku były rozstawione między drzewami. Dla tych drzew i dla widoku na rzekę dążyli tu chętnie ludzie miejscowi, gdy przyjezdni ze wsi woleli cukiernie w śródmieściu. Janusz i Agnieszka znaleźli miejsce w głębi, między płotem oddzielającym rzekę od terenu cukierni a małą, krytą estradą, na którą spojrzawszy Agnieszka rzekła: - Nie widziałam nigdy, żeby tu grała kiedy jaka muzyka. - Co będziesz jadła? - pytał Janusz zgarniając ze stolika poskręcane brunatne liście kasztanów. - Lody? Nie, na lody już za późno. Zaraz się zrobi wieczór i będzie chłodno. - Nie, dlaczego? Mnie jest gorąco. Ale tu lody są zawsze niesłodkie. Może ciastka i wodę sodową. - Ciastka z wodą? Kto to słyszał? - Ja tak najlepiej lubię. A ty co? - Mogę dostać kawałek chleba. - Janusz! Nie żartuj! - Bo ja tak nigdy nie mam smaku do niczego. Chcę skorzystać, że jak ciebie widzę, to mnie chleb żywi, woda poi. - Co ty? Mówisz jak wierszami. Nie masz do niczego smaku? Pewno tak tylko pozujesz. I nie mów mi komplementów, bo nie wiem, co na to odpowiedzieć. - Widać nie mówiono ci jeszcze komplementów, kiedy bierzesz to, co ja mówię, za komplementy. I ja nie mówię o tobie, tylko o chlebie. - Owszem, wyobraź sobie, że mówiono mi już komplementy. - Któż taki? Ciekawym. Agnieszka zrobiła znaczący wyraz twarzy. Była dumna, że siedzi w cukierni z dorosłym panem, wprawdzie z kuzynem, ale tego przecież nie widać. Tylko że młodociana uroda Janusza nie nadawała mu zbytnio dorosłego wyglądu, zwłaszcza że nie nosił zarostu. - Nie, ale musisz coś zjeść - nalegała Agnieszka. - Ja sama nie będę. - Ja bym się napił wina, ot co. Zostaw tę wodę. Napijemy się wina. - Nie! Ale czekaj - zaśmiała się, gdy im podano po szklaneczce tokaju. - Zrobię sobie szampana. Doleję wina do wody sodowej. Pyszne, wiesz, pyszne. - Co za profanacja. Ale mnie się to podoba. Może dlatego, że ty to robisz. Niee - ucieszył się Janusz. - Ja chyba jestem szczęśliwy. - Pewno, że jesteś. Wszyscy są szczęśliwi. Chyba że już kto gwałtem nie chce. - Móc czegoś nie chcieć, to już jest szczęście. Ja na przykład nie chcę w tej chwili, żebyśmy kiedykolwiek przestali jeść ciastka. - Ładna rzecz. Niestrawność pewna. - Wiesz? Ty się zrobiłaś strasznie światowa. - Bo co? Bo mówię o niestrawności? Wybuchnęli śmiechem. - Agnisia, nie śmiej się, kiedy jesz. I nie pałaszuj tak tych ciastek. Przecież miały być złe. - Nie, kiedy zmieniłam zdanie. Są świetne. - Ależ ty jesteś zabawna. - Masz tobie. Na pensji też to wciąż słyszę. Taki mój los nieszczęsny - westchnęła komicznie. - Ale ty też się zrobiłeś zabawny. Taki wesoły. Nigdy taki nie byłeś. Widać jesteś naprawdę szczęśliwy. No, oczywiście - szepnęła domyślnie i jej zmienna twarz, zamiast wyrazić radość z tego powodu - zesmutniała. - Jestem szczęśliwy w tej chwili - rzekł Janusz, pilnie uważając na zmiany w jej twarzy. - A poza tym taki jak zawsze. Kwaśny i żółtozielony jak cytryna. - Pozujesz - powtórzyła Agnieszka i zlękła się, że go może obraziła. - Trzeba wracać do miasta - oświadczyła śpiesznie. - Czy już zaczynasz być żółtozielony? - spytała zalotnie. - Już trochę zaczynam. Zwłaszcza że nie wiem, kiedy cię znów zobaczę. Pewno zaraz wyjeżdżasz do Warszawy! - Zaraz nie, ale jutro. Ja już za rok kończę - pochwaliła się. - Cieszę się, ale trochę mi żal. Mnie strasznie dobrze w Warszawie. - W tym pensjonarskim życiu? Jakoś mi do tego nie pasujesz. - To pensjonarskie życie jest bardzo urocze. Takie samo jak każde inne. Chociaż dużo z nas uważa za punkt honoru, żeby na nie narzekać. - Zaraz. To może powiesz mi, gdzie jest to "każde inne życie" takie urocze? Bo ja go nigdzie nie mogę znaleźć. - Tu - rzekła bez namysłu, stuknąwszy palcem w stolik. - Tam... tam - zatoczyła ręką wokoło. - Wszędzie. - No, dajmy na to. - A tak - popisywała się. - Wszędzie jest tyle wszystkiego. I w nas. Czy to nie szczęście? Żeby mieć ze trzy życia, to jeszcze byłoby je czym zapełnić i jeszcze by starczyło siły na czwarte. - To ja jestem widać dziurawy jak sito. Bo mnie niczym nie można zapełnić. Wszystko przecieka. Agnieszce znów nie podobały się te słowa. - Czemu ten Janusz taki nienaturalny - myślała. - A pomimo to - dziwiła się - strasznie miły. I śliczny. Pożegnawszy się z nim przy końcu Karolińskiej ulicy, szła chwilę szparko, ponoszona wesołością minionej godziny. - Jak ja się już umiem zachowywać, rozmawiać - myślała z radością. - Rzeczywiście jak dorosła kobieta. Raptem posmutniała tak, że aż stanęła nad kamienną barierą mostu. Woda lśniła śród poszarzałych domów i poczerniałych drzew. Na niebie ukazało się już parę gwiazd białych i tak nikłych, że zdawały się złudzeniem wzroku. - Powiedział, że jestem zabawna. To straszne - zmartwiła się. - Czy ja w ogóle będę kiedy godna czyjej miłości? Właściwie to ja jestem bardzo nieszczęśliwa. W domu pani Barbara przyjęła ją narzekaniem, że Tomaszek i Emilka ledwo przyjechali, już gdzieś z domu przepadli. - Żeby które z nich posiedziało kiedy choć chwilę, wzięło jakąś książkę do ręki. Nigdy. Agnieszka w odpowiedzi usiadła do pianina i zaczęła wygrywać żałosną chłopską piosenkę: Nie będę tu, tęga mi tu, tęga mi wszędy a wszędy... Pani Barbara zasłuchała się. - Lubię - rzekła, gdy brząkanie umilkło - kiedy ty grasz. Nie powinnaś była rzucać muzyki. Emilka ma większą wprawę, ale gra tylko do tańca. I ty masz miłe uderzenie. Takie rzewne. Szkoda, że już wyjeżdżasz. Agnieszka zamknęła klawiaturę i kręciła się w kółko na taborecie, odpychając się dłonią, dla rozpędu, od pianina. Raptem wstała, podbiegła i przytuliła się do matki. - Niech się mamusia nie martwi - pieściła się. - Oni zmądrzeją. I żyć jest przecież tak dobrze, tak miło... - Tak miło, że aż smutno - pomyślała zdziwiona. 20 Gdy rewolucja załamała się, dogasając zarówno śród prześladowań, jak śród własnej słabości czy przedwczesności, życie, pozbawione związanych z nią podniet, zaczęło się pani Barbarze wydawać przykre, zwłaszcza że stosunki z dziećmi nie układały się tak, jak pragnęła. Na Tomaszka wciąż przychodziły skargi ze szkoły, że nie bywa na lekcjach, jego psoty, wydatki i długi po sklepikach przybierały zatrważające rozmiary. Emilka była teraz wesoła i hoża, jej grymaśne usposobienie znikło, ale znikło śród objawów żywiołowej zalotności, które panią Barbarę niepokoiły. Miała rój wielbicieli śród uczniaków ze szkoły handlowej. Całe popołudnia i wieczory spędzała zimą na ślizgawce i tańcujących wieczorkach, a latem na gromadnych spacerach po mieście i parku. Zbierała komplementy, wyznania, spojrzenia i uśmiechy. Nie przebierała przy tym w towarzystwie, garnęła się chętnie do tych, co jej pochlebiali, mało dbając o to, kim są, gdyż wartość nadawało im to, czym się stawali dla niej. Pani Barbara nie wiedziała, jak ma z tak żyjącymi dziećmi postępować. Tłumaczyła sobie, wspominając słowa Ceglarskiego, że dzieci muszą się wychowywać także i same, że trzeba im zostawić swobodę nabierania własnych doświadczeń. Ale nigdy nie wiedziała, gdzie zaczyna się to, w czym dzieci mają prawo same o sobie pomyśleć, a gdzie powinna wkroczyć ze swoją wolą i radą. Bała się zbytnią surowością zrazić je do siebie, drżała, by nie utracić ich serca. Emilka i Tomaszek wprędce spostrzegli, że matka nie śmie im się sprzeciwić w tym, czego im się naprawdę zachciewa, zaś grozi i wydaje zakazy tylko wtedy, gdy truchleje, by się nie pozaziębiali, nie potopili i tym podobnie. Toteż przestali się z nią liczyć, choć mając sami lękliwe i miękkie usposobienia nie chcieli jej martwić i wynajdywali rozmaite wykręty i czułości, mające ją co do nich uspokajać. I póki bajali o swoich figlach, przygodach i powodzeniach, a ona się z tego śmiała, wszystko było dobrze. Ale wystarczyło, żeby się matce w ich opowiadaniach coś nie podobało, by im to lub owo zganiła! W tejże chwili twarze obojga mroczniały, dąsali się i umykali z domu. Pani Barbara była przeważnie sama i gawędziła jedynie z Julką, z którą, owszem, lubiła rozmawiać, ale to jej nie mogło wystarczyć. Tedy pewnego dnia, po naradzie z Bogumiłem, postanowiła, że ten rok będzie ostatnim jej pobytu w Kalińcu. Od wakacji zwinie mieszkanie, odda Emilkę do pani Wenordenowej (w pensjonacie nie będzie mogła korzystać z takiej swobody włóczenia się po mieście), a Tomaszka - na stancję, i wróci na wieś. Myślała, że jeśli ma i tak wciąż tęsknić za dziećmi, to niech tęskni za nimi z własnej woli. Może, widząc je rzadziej, będzie się miało na nie większy wpływ, bo na przykład z ojcem, będącym z daleka, trochę się jednak liczyły; szkoda tylko, że on nie umiał tego wykorzystać. I zresztą czyż Agnieszka, wychowująca się przeważnie poza domem, nie zdawała się bardziej do rzeczy? Może była inna z natury, a może jednak młodsi nabiorą też rozumu i charakteru pomiędzy ludźmi? Co do tego, to Bogumił miał rację. Bogumił cieszył się, rzecz prosta, z ostatecznego powrotu pani Barbary na wieś, a i ona, jak to się zdarza, gdy coś w życiu na nowy sposób urządzamy, była po zjechaniu do domu wyjątkowo pogodnej myśli. Może w tym było i działanie rzadkich ostatnio, ale nie pozostałych bez śladu rozmów z Ceglarskim, a może, jak istnieje stan ducha czyniący najgorsze warunki znośnymi, tak istnieją też jednak warunki, które najmarkotniejsze usposobienie potrafią wypogodzić. Bądź co bądź stanowisko Niechciców w Serbinowie ustaliło się o tyle, że nawet w wyobraźni pani Barbary przestało grozić nieprzewidzianymi zmianami. Mówiła sobie, że jak dzieci po wakacjach odjadą, będzie miała dość czasu, aby dźwignąć zaniedbane trochę gospodarstwo domowe i postawić na należytej stopie ogród, hodowlę drobiu i świń. Kłopot o naukę młodszych dzieci zaciemniał trochę te projekty, Emilka i Tomaszek mieli poprawki. Ale i to teraz tłumaczyła sobie na dobre. Przeszli w każdym razie, on do czwartej, Emilka do piątej klasy, a był strach, że zostaną na drugi rok. Za to Agnieszka przebyła pomyślnie wiek szkolny, jedna sprawa rodzinna dobiegła szczęśliwie końca. Nim się nowe kłopoty nawiną, można wytchnąć w poczuciu, że tymczasem nie jest najgorzej. Na sierpień weźmie się do młodszych korepetytora, zaś na razie pani Barbara pozwoliła im wyjechać do Gawlic, dokąd zostali zaproszeni. Stary pan Bartołd miał młodą żonę i niedorosłe dzieci, które w szkołach zaprzyjaźniły się z Tomaszkiem i Emilką. Egzaminy w siódmej klasie u panny Rembiszówny odbyły się późno i Agnieszka zjawiła się w Serbinowie już po wyjeździe młodszych dzieci do Gawlic. Przyjechała trochę mizerna, ale w świetnym humorze. Gdy po wymianie uścisków, zapytań i wiadomości Niechcicowie obejrzeli z wstydliwą dumą wyciągnięte i rozwinięte zaraz na ganku wyborne świadectwo, a potem usiedli z córką do podwieczorku, była to dla nich piękna chwila szczęścia i radości bez cienia. Nie mogli się jednak zasiadywać, gdyż ojciec śpieszył do sianokosów. Agnieszka wyszła, żeby go odprowadzić, a psy, odpoczywające po harcach powitalnych, zerwały się sprzed werandy, pewne, że zapowiada się spacer. Przy bramie wahały się zawiedzione, czy iść za panem, czy powrócić z Agnieszką. Ostatecznie wróciły wszystkie trzy: wyżeł Ram, czarny podpalany jamnik Cymbał i foksterierka Żolka. Po drodze to przypadały do Agnieszki, to myszkowały po krzakach. Brzegiem zarośli przemykał się bury kundel z czworaków, Azorek, towarzyszący im zawsze z daleka. Miał kaprawe oczy i przetrąconą nogę, a głowę trzymał sztywno wzniesioną, jakby go bolał kark. Przed gankiem czekała pani Barbara. - Chodź - rzekła - zajrzymy do kwiatów. Kwiaty nie były jeszcze w pełnym rozkwicie, ale zapowiadały się pięknie. - Tylko petunie muszę chyba popodwiązywać - mówiła pani Barbara - bo mi się strasznie płożą. Schyliła się i wyrwała z klombu parę chwastów. Agnieszka przysiadła i czyniła to samo. - Dopiero co były pielone i już się te chwaściska puszczają - martwiła się pani Barbara. - Psy! - krzyknęła nagle. - Gdzie! Gdzie! Ram, poszoł mi z klombu! - Ram, do nogi - pomagała Agnieszka. - Tu waruj! Waa-ruj!! Cymbał! Żolka! Nie wolno! Do nogi zaraz! - Agnisia - wezwała ją pani Barbara. - Chodź no, popatrz na róże! Wysokie sztamowe róże, ciemnopurpurowe, cieliste i białe kwitły po obu stronach ścieżki wiodącej do stawu. Gdy pani Barbara i Agnieszka przyglądały się, czy ich nie jedzą mszyce, od kuchni dał się słyszeć blaszany zgiełk naczyń, bełkot wody i poszczękiwanie nosideł. - Będą podlewać - oznajmiła pani Barbara. - Jakoś dotąd udaje mi się utrzymać wilgoć przynajmniej tu na klombach. Ale jeżeli susza potrwa, to i z tym nie da się rady. Susza trwała już w istocie od jakich trzech tygodni, dobra na sianokosy, ale grożąca niewyrośnięciem słomy i zadrobnieniem owoców. Po polach, w pobliżu dróg i szos wszystko poszarzało od pyłu. Tylko przy domu, w obrębie wielkich, darzących cieniem drzew i w otoczeniu stawów zostało nieco wiosennej świeżości. Słońce stało już nisko nad ogrodem, lecz było wciąż jeszcze olśniewająco białe jak w dzień. Iskrzący blask przedzierał się przez zieleń. Róże gorzały jak zapalone, błękit mienił się srebrnym połyskiem. - Skąd ta woda?! - zawołała pani Barbara, rzuciwszy okiem na wiadra. - Studzienną wodęście wzięli! - oburzyła się. - A tyle razy mówiłam, żeby wodę do kwiatów brać ze stawu. Jak w studni wody zabraknie, to na czym będziemy gotować? Co pić? Ogrodowy przestał lać wodę w dudniącą i kiwającą się pod naporem strumienia polewaczkę. Był to krótki człowieczek z grzywką nad zatroskanymi oczyma i z przyjemnym uśmiechem na ustach. Zazwyczaj cichy i spokojny, gdy raptem doszedł do przekonania, że wymagają od niego czegoś za dużo albo nie w porę, stawał dęba. Był zdania, że i tak trudzi się ponad możność, by utrzymać w ogrodzie wilgoć. Usłyszawszy naganę, wpadł w gniew i wychlusnął resztę cennej wody z wiadra na ścieżkę. - Jak wielmożna pani chce, żeby na taki pieprz kwiaty miały mokro, to nie ma się co pytać, skąd woda - zirytował się. - A dy my tylko resztę z beczki wzieni - tłumaczyła pojednawczo Julka. - Bo przyszedł chłopak z koniem i mówi - weźcie, mówi, i wytoczcie tę wodę, bo pojadę po świeżą. - A w kuchni stągiew pełna, to my wzieni do kwiatów. Ale ogrodowy trwał w zaczepnym usposobieniu. - Gdzie indziej - twierdził opryskliwie - węże mają gumowe do ogrodu, a nie żeby wodę tylachna drogi nosić. - Toć do stawu bliżej macie niż do beczki - zgorszyła się pani Barbara. - Czy nie widzicie, że staw macie pod nosem, czy co? Kajetan gada, żeby gadać. Jak Kajetan raz do kościoła nie pójdzie, to lata potem do księdza, czy to nie grzech. A niech się Kajetan spyta, czy to nie grzech wodę chlustać na darmo w taką suszę. Tylko sobie przez tę złość sami roboty przysparzacie. Kajetan uśmiechnął się już dobrodusznie. - Toć grzech - przyznał. - Ale Pan Bóg miłosierny i choć wszystko policzy, to ta niejedno daruje. - I mówię, że do stawu macie bliżej - usiłowała go przekonać pani Barbara. - Nie uciekaj - zwróciła się do zmierzającej ku domowi Agnieszki. - Nie uciekam. Tylko... tyle hałasu o taki drobiazg. Pani Barbara stropiła się, gdyż chciała właśnie dać córce poznać, że jest pogodnie usposobiona do życia, tymczasem wyszło całkiem coś przeciwnego. - Moje dziecko - usprawiedliwiała się markotnie - tobie się to wydaje drobiazgiem, bo w tym nie jesteś. Nie masz pojęcia, ile zamieszania może wyniknąć z najmniejszej rzeczy, o ile jej nie zrobić tak, jak trzeba. I to jedyne moje szczęście, że się przejmuję tymi drobiazgami. Dawniej - zwierzała się - to mnie irytowały, bo nie lubiłam życia na wsi, ale teraz gniewam się, bo chcę, żeby wszystko było jak się należy. - Ale tak zaraz... na tych ludzi. Oni ciężko pracują. - Moje dziecko... Przecież my się z Kajetanem bardzo lubimy. To taki już sposób rozmawiania. Jak to na wsi. Agnieszka zaśmiała się rozbrojona: - Wie mamusia? Ja też będę podlewać. - Nie, naprawdę? - ucieszyła się pani Barbara. - To czekaj, każę ci poszukać mniejszej polewaczki. I musisz się przebrać, bo się cała zabrudzisz. Tam u ciebie na górze w szafie jest fartuch z rękawami. Taki w prążki. Weź go i schodź prędko, bo oni skończą. Zejdziesz na pewno? - Zejdę - krzyknęła Agnieszka ze schodów. Ale znalazłszy się u siebie, zamiast szukać fartucha, rzuciła się na otomanę i natychmiast zapomniała o wszystkim. Leżała owładnięta czarownym poczuciem bezgraniczności świata i czasu, które miała przed sobą. Było tego tak wiele, że można było na razie po nic ręki nie wyciągać, donikąd się nie śpieszyć. Oszałamiał ją przy tym duszący zapach jaśminów i akacji, płynący z trawnika pod oknem. Zeszła dopiero na kolację. Pani Barbara patrzyła niespokojnie na córkę, nie śmiąc pytać o zaniechane podlewanie. Ale Agnieszka z takim humorem i ożywieniem opowiadała przeżycia ostatnich szkolnych miesięcy, że ledwo mogła samej sobie nadążyć. Rodzice wiedzieli, że jej z nimi dobrze, i wieczór ten przeciągnął się dłużej niż inne serbinowskie wieczory. Przed rozejściem się Bogumił spytał córkę: - Agnichna, czy ty rzeczywiście chcesz jechać na uniwersytet? - Tak. Na przyrodę do Szwajcarii. Do Lozanny. Bogumił zmieszał się na tę wiadomość i chwilę milczał. - Cóż one wszystkie jadą do tej Lozanny - myślał. - A czy ta przyroda - spytał wreszcie z pewnego rodzaju nieśmiałością - zapewni ci w przyszłości chleb, moje dziecko. Bo, niestety, o tym, nie mając majątku, musimy też pomyśleć. - O, naturalnie - odparła Agnieszka bez troski. - Wiem o kobietach, które skończyły chemię i dostały świetne posady w laboratoriach fabrycznych. Więc o ile mi tatuś pomoże... - Ja ci pomogę. Ale od tego włosy wypadają. Chemicy zawsze są łysi - zmartwił się Niechcic, spojrzawszy na owianą mieniącym się jasnym włosem głowę córki. Agnieszka zamyśliła się. Miała wrażenie, że powiedziała ojcu nieprawdę. Właściwie nie zastanawiała się dotąd, w jaki sposób jeść będzie chleb ze swego wykształcenia. Przyrodę uważała za wstęp do studiów społecznych i filozoficznych, po których dopiero, jak sądziła, będzie należycie przygotowana do życia. A może chciała jechać nie dla nauki, lecz tak, by zaznać świata? - Jakoś to zużytkuję - rzekła niepewnie. - Właściwie to nie myślałam jeszcze o żadnym fachu - przyznała się. - Chciałabym - uczyniła nagle odkrycie - robić dobrze wszystko, co się nadarzy. Bogumiłowi to się nieoczekiwanie spodobało, pani Barbara natomiast zauważyła: - Jednak trzeba wiedzieć, co się chce robić. I mieć wytknięty cel. Agnieszka zmrużyła oczy i uśmiechnęła się w milczeniu. Zarozumiałość młodości kazała jej wierzyć, że każda rzecz, do której ona się weźmie, będzie miała z natury rzeczy dobry i wzniosły cel. - Może ja ci dam świecę? - pytała pani Barbara - bo na schodach ciemno. - To nic. Ja trafię. Dobranoc! Mimo odbytej drogi, zmęczenia po egzaminach i późnej godziny, Agnieszce nie chciało się spać. Zapaliwszy lampę przystąpiła do urządzania pokoju, który miała tymczasem zajmować sama. Z lubością rozkładała na półce książki: "Ludzi bezdomnych" Żeromskiego; "Hymny" Kasprowicza; "Biały dwór" Banga; utwory Wyspiańskiego; studium socjologiczne Bebla o kobiecie; pożyczone od Naty Sztumskiej "Dzieje ziemi" Neumayera; "Ducha i ciało" Abramowskiego; "Z kujawskiej gleby", jedyną książkę Przybyszewskiego, którą lubiła, gdyż była w niej mowa o tajemnicy przepełniającej świat. Na ścianie rozwiesiła, przypinając je pluskiewkami, tanie reprodukcje pocztówkowe Botticellego i Fra Angelica, otrzymane zeszłego lata od podróżującej wówczas po Włoszech Naty Sztumskiej. Jedną z pocztówek, przedstawiającą posąg Apolla, odłożyła między papiery, bo rzeźba grecka nie przemawiała do niej, a "greckie nosy", jak mówiła, zdawały jej się nudnymi. Skończywszy i przyjrzawszy się wszystkiemu z różnych kątów pokoju, postanowiła jeszcze napisać listy do koleżanek. Przy trzecim z nich podniosła głowę, gdyż wydało jej się, że w ciszy nocnej coś zaczęło niewyraźnie i delikatnie dźwięczeć. Spojrzała w okno i zobaczyła, że szyby posiniały. Wstała i otworzyła okno. Owiał ją surowy chłód przedrannej godziny, usłyszała szczebiot jaskółek. Zgasiła lampę, której światło wydało jej się brudne a ciepło nieprzyjemne jak chorobliwe ciepło gorączki. W pokoju zapanowała ciemność i dopiero po chwili ściany zaczęły szarzeć, a sprzęty majaczyć niby cienie. Agnieszka usiadła na parapecie okna i patrzyła, jak świat powstaje w skupieniu z mroków nocy. Rzęsista czarność drzew stawała się pomału oliwkowa. Niebo na wschodzie zaczęło błyszczeć, żółknąć, a potem jaskrawo się złocić. Zbudzona wilga zagwizdała donośnie tuż koło okna. Niebo i szczyty drzew nasiąkały czerwienią. Agnieszka podeszła do stołu i dopisała na liście do Sztumskiej: "Kochana moja! Wschód zastał mnie na rozmowie z Tobą. Mam uczucie, że widzę to po raz pierwszy. Oddycham blaskiem zorzy i podziwiam wspaniałość bytu. O, Nato, jak pogodzić świadomość, że świat jest zły, źle przecież urządzony, z tym, że jest cudowny i dobry, dobry..." Nagle coś przeszkodziło jej pisać. Uczuła się strasznie zużyta i stara. - Ile myśmy już przeżyły - westchnęła. Miała wrażenie, że rozstrzygnęła już wszystkie sprawy życia i że nie ma co do roboty na świecie. Ale to trwało krótko, bo wnet poczuła całą sobą, że stoi znów u początku życia i musi wszystko rozstrzygnąć na nowo. I nie może się oglądać za siebie. Listy do przyjaciółek wydały jej się martwe i pisane do martwej przeszłości. Prawdziwe listy musiałyby brzmieć: "Żegnajcie mi, żegnajcie na zawsze". Mimo że z Natą miała się spotkać w Lozannie. - Czyż jestem taka zmienna? - przeraziła się. - Czyż nic nie zostało z tych uczuć, które jeszcze przed chwilą... Nie! Zostało! Ale wszystko, co było materialne, fizyczne - przeminęło. Został ślad w duszy... tylko w duszy i pamięci. I tylko to można nieść w przyszłość. I czyż to mało? Czyż to nie bardziej rzeczywiste, niż gdyby wznawiać te przyjaźnie, stosunki, w dawnej postaci? Serce jej biło, a oczy napełniły się łzami. - Ach, żyć, żyć - szeptała. - Poznać wszystkie "jak" i wszystkie "dlaczego", rozwijać się, rozkwitać, ogarnąć wszystko jeśli nie życiem swoim, to duchem swoim!... I umrzeć u szczytu życia i w najwspanialszej chwili... - marzyła z uniesieniem wczesnej młodości, która jest albo najzupełniej zachłanna, albo najzupełniej wyłączna w swoich pragnieniach. Nagle obejrzała się jak nieprzytomna. - Co za myśli, co za uczucia mnie przepełniają. I dokąd one wiodą? Co z nimi robić? Czym będzie to wszystko, czego pragnę? I po co ja przesiedziałam tę noc? Świt stał się już wyraźnym, gorącym dniem. W śpiewną wrzawę ptaków zaczął się wdawać odgłos młota w kuźni i kołatanie wozów. Agnieszka machinalnie zapieczętowała i poadresowała listy, zrzuciła odzież i przypadła rozpalomą twarzą do chłodnej poduszki. Myślała, że nie zaśnie, bo gruchanie gołębi i zgiełk wróbli zdawały się rozlegać w pokoju. Postanowiła wstać i zamknąć okno, lecz nim zdążyła to zrobić, wszystko nagle ucichło. Zapadła w sen w chwili, gdy cały dom budził się raźno do swych codziennych spraw. 21 W pierwszą niedzielę po przybyciu Agnieszki, w chwilę potem, kiedy obie z matką wróciły z Małocina z kościoła, przede dwór serbinowski zajechała dorożka, z której wyskoczył Janusz Ostrzeński. - Patrzcie, Janusz - ucieszyła się pani Barbara. - Przypomniałeś sobie, że jest na świecie Serbinów? Czy rodzice już wyjechali do Ciechocinka? - Wyjechali z Bogdanem, jak tylko ojciec skończył lekcje. Zostałem sam i też postanowiłem sobie zrobić urlop. - I spędzić go może u nas? To ślicznie z twojej strony - Dlaczego brałeś dorożkę? Trzeba było dać znać, przysłałbym konie - wyrzucał mu Bogumił, odprawiając miejski wehikuł. Wszystkim cisnęło się na usta pytanie o panią Celinę, ale nikt nie śmiał go zadać. - Tymczasem przyjechałem tylko na dziś. A o ile mnie wujostwo nie wypędzą... - mówił z wahaniem Janusz, patrząc na Agnieszkę. - Skąd znowu. Chyba że sam uciekniesz od wiejskich nudów... - A pan Ceglarski nie zabierze cię, jak już raz kiedyś? - spytała Agnieszka, zaskoczona niespodzianym przybyciem kuzyna. - Ceglarski wyjechał za granicę. - Aha, więc na bezrybiu... - zaśmiała się przekornie. ...i rak ryba - poddał się od razu Janusz. - Chociaż ja osobiście wolę raki od ryb. W ogóle z tymi przysłowiami jest coś nie w porządku - zagadywał. Był, jak zwykle przy powitaniach cokolwiek bardziej ożywiony. - Gdzie umieścimy Janusza? - zatroskała się pani Barbara. - W pokoju po babci będzie ci chyba najlepiej. A twoje rzeczy? - Mam tu w teczce szczotkę do zębów, proszek i nocną koszulę, bo myślałem, że może przenocuję. - No to pojedziesz sobie którego dnia po resztę. Bogumił, otwórz okno w pokoju babci. Tam trzeba wywietrzyć. Ja zaraz każę dawać obiad. Janusz i Agnieszka szli pomału w stronę ogrodu. - Nie widziałem cię już blisko rok - rzekł Janusz. - I ledwo cię mogę poznać. - Bo co? Tak postarzałam? - Szalenie postarzałaś - odparł przyglądając się jej z rozbawionym zachwytem. Agnieszka wykonała na ścieżce taneczny podskok i zanuciła coś prawie altem, co zabrzmiało dość osobliwie w zestawieniu z jej wiotką postacią jasnej blondynki. - Dziwne połączenie siły i delikatności - rzekł Janusz nie patrząc na nią. - Gdzie? - spytała z głupia frant. Była uszczęśliwiona, że to do niej mówi się takie rzeczy. I nagle jakby nie chciała z tego korzystać, czy jakby to było dla niej tylko ułatwieniem do poważniejszej wymiany zdań, zaczęła się zwierzać z myśli, które ją naszły w kościele. - Jestem dzisiaj wzruszona, wiesz czym? Nabożeństwem. Co prawda nasz proboszcz nie usposabia do wzniosłych myśli. Taki grubas. Ale msza na wsi ma swój urok. W ogóle obrzędy na mnie działają. Przejmuję się uczuciami ludzi, jak widzę, że się modlą. I ten śpiew tłumu... To nie dosyć, żeby uważać się za wierzącą, prawda? Choć jak się nad tym zastanawiam, to wiesz... I właśnie dziś mówiłyśmy z mamusią... Raptem urwała, zażenowana swymi słowy. Doznała wrażenia, że rozmawia głośno sama ze sobą, a ktoś całkiem niepowołany - podsłuchuje. Ale Janusz nie podsłuchiwał nawet. Szukał czegoś w kieszonce swej granatowej marynarki, a jego chłopięca głowa i nieposzlakowany owal śniadej twarzy były w przechyleniu czarownie piękne. Wyjął lustereczko i ustawił je na dłoni przed twarzą Agnieszki. - Słuchaj - rzekł - popatrz sama i powiedz, jakie ty masz właściwie włosy? Ja jeszcze nigdy takich nie widziałem. Jak żyję. Agnieszka poczerwieniała i uchyliła się od spojrzenia w lusterko. Wołano ich na obiad. Wracali w milczeniu. Zalotna pewność Agnieszki znikła do tego stopnia, że nękało ją pytanie, czy Janusz chciał jej włosy pochwalić, czy może wyśmiać. Bo teraz miała wrażenie, że on już z nią się nudzi. - Co tu takiego powiedzieć, żeby go zająć - myślała w popłochu. Po południu Janusz wałęsał się to tu, to tam, wreszcie usnął w ogrodzie na trawie. - Bardzo dobrze - myślała Agnieszka. - Niech każde będzie zajęte swoim. Ja muszę tyle przeczytać tego lata. Nie mam zamiaru go bawić. Wieczorem Janusz usprawiedliwiał się z przespanych godzin: - Ładny ze mnie gość. Ale to wiejskie powietrze tak odurza. Po kolacji nie dał Agnieszce pójść na górę. Zapalił papierosa i długo jeszcze siedzieli sami przy stole, pogrążeni w rozmowie, którą podtrzymywała Agnieszka, a jeszcze bardziej - w przypatrywaniu się sobie. Pani Barbara, usłyszawszy w końcu odsuwanie krzeseł, wyjrzała na nich i zobaczyła, że wychodzą przez werandę do ogrodu. - Nie zapomnijcie zamknąć domu na klucz, jak będziecie wracali! - zawołała. - Bo ja już idę spać! Gdy rozstawali się wkrótce potem u schodów na górę, Janusz przytrzymał rękę Agnieszki w swojej. - To prawdziwa łaska losu - powiedział - że będę tak mógł co dzień z tobą pogadać. Jestem zmuszony obcować z ludźmi, którzy mnie rażą i od których nie mogę się oderwać. To fatalnie działa, a ty masz na mnie dobry wpływ. Agnieszka długo nie mogła tego wieczora zasnąć. - Nie, on nie jest mi obcy - zaprzeczała swemu pierwszemu wrażeniu. - To naprawdę bliski mi człowiek. Jednak treści toczonej z Januszem rozmowy nie mogła sobie przypomnieć. Pamiętała tylko jego spojrzenia, uśmiechy i rękę, która ją wzięła pod ramię, kiedy wyszli się przejść. Nazajutrz od samego rana byli wciąż razem, chociaż rozmowa im się właściwie nie kleiła. Ku swojemu zmartwieniu Agnieszka nie znajdowała w niej ani cienia tych przyjemności, które towarzyszyły gawędom z Natą Sztumską albo nawet, jeszcze dawniej, z Joasią Przyjemską. Mimo to nie odstawali od siebie ani na chwilę, jak dwoje ludzi nie mających ze sobą wiele wspólnego, ale śpieszących do jednego celu i niezdolnych do niego trafić każde z osobna. Mnóstwo kobiet mogło przejść koło Janusza bezkarnie, gdyż jego wyjątkowy urok czynił go tyleż pożądanym, co niedostępnym. Każda, posiadająca odrobinę samokrytycyzmu i ambicji, mogła sobie z łatwością powiedzieć: to nie dla mnie. Ale gdy on sam zaczął którą wyróżniać, to pokusa była zbyt wielka i nic oprócz zadurzenia się nie mogło z tego wyniknąć. Zwłaszcza że choć uczucia Janusza były zawsze słabe, mimowolna wymowa jego urody nadawała im pozór siły zapowiadającej szczęście bez granic. A Janusz wyróżniał Agnieszkę już nie od dzisiaj. Rodzinność ich stosunków i okoliczności łagodziły działanie tego faktu, ale oto nadszedł czas, kiedy Agnieszka poddała się urokowi z całą gwałtownością swych lat i swojej natury. Niebawem błąkanie się po ogrodzie i polach, gdzie wciąż snuli się ludzie, przestało im wystarczać. Zaczęli coraz częściej przebywać w opustoszałym o tej porze roku mieszkaniu. Któregoś popołudnia schronili się przed upałem do (najgorętszego co prawda) pokoju Agnieszki na górze i zasłonili otwarte okno firanką z żółtej satyny, żeby zmniejszyć oślepiającą jasność żaru. - O, teraz jest ładnie i dobrze - uśmiechnął się Janusz, gdy w pokoju zapanował ciepły, pomarańczowy zmierzch. Blado i bez wrażenia przypomniał sobie, co tu już kiedyś przeżył. Podjęli zaczętą w ogrodzie rozmowę o miłości. Spierali się o to, czy bywa tylko jedna miłość w życiu, czy więcej. Agnieszka sądziła, że to zależy od człowieka, dla każdego co innego może być prawdziwą miłością. Janusz twierdził, że kochać prawdziwie można tylko raz i na całe życie. Mimo to dowodził, że mężczyźnie wolno zdradzać ukochaną, gdyż to nie ma w jego życiu żadnego znaczenia, a kobiecie nie wolno nigdy, bo to zupełnie co innego. Agnieszka oburzała się w duchu, że Janusz rozumie to chyba tylko w ten sposób, że jego nie wolno zdradzać, bo przecież sam nie wahał się doprowadzić do zdrady panią Celinę. Myślała poza tym, że tych spraw nie można zbywać takimi ogólnikami. Życie w jej dopiero kształtujących się o nim pojęciach było pełne poszczególnych zjawisk, czymś niewątpliwie związanych, ale na pewno nie takimi komunałami, jakie wygłaszał Janusz. Miała niemal wrażenie, że mimo swojego braku doświadczenia wie o miłości więcej niż on. Nie mówiła jednak tego, co wiedziała, owładnięta upokarzającą skłonnością do potakiwania jego wywodom, chociaż zdawały jej się oklepane i płytkie. Zresztą niebawem poczuła, że oboje nie mają sobie w tej sprawie nic rozsądnego do powiedzenia słowami. Zapadali w coraz dłuższe chwile milczenia, a gdy w jedną z nich spotkali się oczyma, Janusz wstał z krzesła, rozejrzał się niepewnie i nagle rozciągnął się na otomanie, w której kątku siedziała Agnieszka. Opasał ją rękoma i przycisnął głowę do jej kolan. Mimo zmieszania, w które popadła, Agnieszka zdołała błyskawicznie stwierdzić, że uczynił to w taki sposób, jak wyżeł Ram, kiedy, wiedząc, że tego nie wolno, wskakiwał na kanapę. Bała się ruszyć, Janusz sam położył jej dłoń na swoich włosach. Gładziła je dziwiąc się, że są o tyle grubsze i twardsze od jej własnych. Jego ręce znów ją objęły, zaciskając się spazmatycznie. Próbowała uważać to zdarzenie za nic ważnego i rozmawiać. - Co do mnie - rzekła z bezwiedną chytrością i nieco zdławionym głosem - to wiem, że nie poznam ani jednej miłości, ani wielu. To może być tylko dla jakichś cudnych kobiet, dla takich, jak opisują w powieściach. Janusz parsknął stłumionym, wewnętrznym śmiechem, nie otwierając ust. - Śmiej się ze mnie, śmiej... - Śmieję się z tej skromności. Jesteś tak całkiem pewna, że nie poznasz miłości? Tak na amen? Udajesz czy nie wiesz, że ty jesteś ta cudna... To ty jesteś ta cudna - powtórzył szeptem. Twarze ich sposępniały, a usta znalazły się i złączyły tak na oślep i w mgnieniu oka, jakby tylko przypadkiem istniały dotąd oddzielnie. Janusz wstrząsnął się i syknął przeciągle, niby doznawszy ukłucia przejmującego bólu. Agnieszka nie wiedziała, jak to się stało że już nie siedzą, a tylko leżą oboje, przyciskając się raz po raz do siebie kurczowo i całując się z zamkniętymi oczyma. Nie wiedziała też, czym była ta siła, która kazała jej nagle zesztywnieć w nieopisanym przerażeniu i wyzwolić się z objęć. Doznała wstrząsającego wrażenia, jakby w pokoju poza nimi coś się stało. Gdy przyszła do siebie, uprzytomniła sobie, że to tchnienie ze dworu odchyliło róg firanki, wskutek czego znaleźli się raptownie w smudze niebieskawego blasku, jak w bladej błyskawicy. Spostrzegła zarazem, że stoi przy oknie, które usiłuje całkiem odsłonić. Janusz podszedł ze spuszczonymi oczyma i pocałował ją w rękę. - Nie gniewaj się - szepnęła nie pojmując, za co go przeprasza. Janusz wyszedł na palcach i po cichu zamknął za sobą drzwi. Nie zjawił się ani do podwieczorku, ani do kolacji. Pani Barbara oznajmiła, że dostał migreny, wziął proszek piramidonu i położył się. Agnieszka zobaczyła go dopiero nazajutrz, chmurnego i ze zmarszczką między turkusowymi oczyma. Zdawał się unikać zarówno jej spojrzenia, jak jej towarzystwa. Przeraziła się. Gardzi nią. Uważa ją pewno za rozpustnicę, która ni stąd, ni zowąd pozwala się całować. Mimo że ją to wiele kosztowało, dogoniła go, kiedy wychodził do ogrodu, i rzekła z trudem: - Poczekaj. Chciałam ci tylko powiedzieć, że jeśli myślisz, że ja myślę, że ty... ...myślisz - podpowiedział stanąwszy i patrząc na nią spod oka. Agnieszka uległa znów przykremu wrażeniu, że mówi do obcego człowieka, który dziwi się, czego ona może od niego chcieć. - Ja przecież wiem - brnęła - że to nie miało żadnego znaczenia... ...Ach, to nie miało dla ciebie żadnego znaczenia? - pokiwał głową z niedowierzającym politowaniem. Agnieszka uczuła, że pogorszyła swoją sprawę. A chciała mu tylko ułatwić wyjście z położenia, które mu widać nie dogadzało. - Miało... straszne... - wyznała z rozpaczą i podniosła hardo głowę strząsając z czoła włosy. - Ale nie myśl, że wyciągam z tego wniosek, że mnie... że ty mnie lubisz. - Dziecko jesteś - odparł Janusz lekceważąco. Wziął ją za rękę i przebierał jej palce, jakby licząc je uważnie i z namarszczoną brwią. - Śliczne - westchnął żałośnie, przyjrzawszy się jej paznokciom. - To są wszystko głupstwa - rzekł po chwili. - To, co ty mówisz. Nie wiesz, nigdy się nie dowiesz, czym dla mnie jesteś. Gdybym tu nie przyjechał, nie wiem, co by się ze mną stało tego lata. Strasznie już byłem zdechnięty. - Ale ja nie powinienem się zbliżać do żadnej kobiety. A zwłaszcza do ciebie - podjął twardniejącym głosem. - Nie jestem ciebie wart. Agnieszka nie uczuła w tych słowach grozy ani prawdy. Powiało na nią czymś teatralnym. Mimo to nie minęło i chwili, kiedy znów całowali się skrycie w jaśminowych zaroślach. Odtąd zaczęły się dnie, w które Agnieszka przestała wiedzieć, co myśli o miłości, o życiu, o Januszu, a nawet o sobie. Ale stan, w który popadła, był daleki od jednostajnej błogości. Przeżywała na przemian uniesienia bez granic i rozpacze bez dna. Pełna błagalnej tęsknoty, gotowa na wszystko, gdy nie była pewna uczuć Janusza - drętwiała od niezwalczonego sprzeciwu, gdy stawał się niepohamowany w pocałunkach, mimo że paliła się od nich żywym ogniem. Usiłując zrozumieć swoją rozterkę, myślała niekiedy o pani Celinie. Ależ czyż mogła o niej pamiętać, gdy Janusz ją całował? Nie, mimo zjawiające się od czasu do czasu obawy i skrupuły z powodu istnienia tego romansu - nie pani Celina odpychała ją od Janusza w najgorętsze minuty. Musiało tu wchodzić w grę coś bardziej, mimo swej niejasności, potężnego. Ale co? Może poczucie, że Janusz nie był tym człowiekiem, którego pragnęła kochać, ani tym, którego by się czuła na siłach uszczęśliwić? Obyta z jego urodą, póki to była uroda brata, odczuwała ją teraz jako coś krępującego, czemu nie mogła w żaden sposób sprostać ze swym pospolitym, jak sądziła, wyglądem. A jednocześnie było tak, jakby i Janusz nie mógł jej w czymś nadążyć. Wprawdzie rzadko teraz myślała, że on jest płytki czy może tępawy duchem, gdyż jego subtelny wdzięk dawał złudzenie uduchowienia i usposabiał do snucia takiego mnóstwa nowych i niepowszednich myśli, że własne rosnące bogactwo wewnętrzne przypisywała działaniu jego umysłowej wartości. A jednak mimo to czuła, że ich pocałunki nie wywołują zbliżenia duchowego, którego, rzecz prosta, pożądała, przeciwnie, obnażają ich coraz to większą obcość, wywołując, przynajmniej z jej strony, coraz to większą nieśmiałość, niezdolność do wzajemnego porozumienia się. Tylko w takim razie, dlaczego tak ją do niego ciągnęło? Nie mogła w końcu pojąć, czy idzie jej o samego Janusza, czy stanowi on tylko zespół warunków i właściwości, które sprzyjały powstawaniu żaru uczuć, nie dającego się opanować. Natura tych uczuć nie była dla niej nowa, lecz dotąd rozpraszały się one na cały otaczający ją świat, a teraz dopiero znalazły się na właściwym dla siebie tropie. Czemuż tedy cofała się, przerażała, jak zbłąkana w ciemności? - Czy jestem aż taka ładna i wiele warta, że mogło mnie to spotkać? - myślała w chwilach szczęścia. - Czy jestem aż tak brzydka i marna, że boję się do niego zbliżyć? - myślała w chwilach rozpaczy. A Janusz w istocie nie czuł się godnym Agnieszki i w istocie był wciąż jeszcze o tyle o ile związany z panią Celiną. Ale nie żadne tego rodzaju hamulce powściągały go przed ostatecznym krokiem. Gdyż w duszy jego słabo działały zarówno bodźce, jak hamulce moralne. On tylko bał się, że będzie wobec Agnieszki taki, jakim stawał się w końcu wobec każdej, a jeżeli jeszcze chciał czegokolwiek, to żeby z nią być innym. Bał się przede wszystkim jeszcze jednego rozczarowania dla siebie, ale szło mu także trochę i o nią. Było coś w tej dziewczynie, co mu kazało się z nią liczyć. Chwilami wydawało mu się, że gdyby wyjaśnił Agnieszce tajemnicę swojego życia, byliby ze sobą szczęśliwi. Myślał nawet parę razy o małżeństwie z Niechcicówną (to się zdarza między kuzynami), jako o rzeczy, która, kto wie, może okazałaby się dobra dla niego, odrodziłaby go i ocaliła dla życia. I ta myśl była najbardziej altruistyczną postacią egoizmu, do jakiej w ogóle mógł dojść. Lecz ile razy chciał przed Agnieszką otworzyć swoje serce, stwierdzał, że nie wie, na czym polega tajemnica, którą chciał jej wyjawić. Może w ogóle nie miał żadnej tajemnicy? Upierał się jednak przy tym, że ją ma, i gdy im było ze sobą niedobrze, odpowiadał na pytające spojrzenia Agnieszki: - Bądź cierpliwa, kochanie. Przyjdzie dzień, że powiem ci wszystko, i wtedy będę inny. Czuję to. Mówiąc to, nie przypuszczał, że i ją może coś od niego oddzielać, zawsze był przekonany, że wszystko zależy wyłącznie od niego. Agnieszka odgadła w nim tę pewność i miała wrażenie, że go oszukuje, a zarazem czuła się upokorzona, bo zdawało jej się, że nie oprze mu się mimo wszystko, co ją od niego odpycha. A ponieważ ich rozżarzone usta czyniły swoje, pewnego wieczora, gdy Janusz oznajmił, że przyjdzie do niej po kolacji, Agnieszka wiedziała, że ten wieczór zadecyduje o wszystkim. Siedząc w kątku otomany, czekała w naprężeniu, które zmogło ją aż do zupełnego rozpadnięcia się myśli w bezkształtną mglistość nie powiązanych obrazów. Raptem, drgnąwszy silnie, spostrzegła zdumiona, że się budzi. Spojrzenie na stojący na komódce zegar przekonało ją, że drzemała niedostrzegalną ilość czasu. Mimo to ocknęła się w tak odmiennym stanie ducha, jakby jej sen trwał lata. Władał nią żywiołowy i niezwalczony wstyd z przymieszką jeżącego włosy na głowie strachu. Dotąd nigdy nie umawiali się z Januszem w ten sposób. Spotykali się siłą rzeczy, jako mieszkający pod jednym dachem. I myśl, że czeka na skradające się kroki Janusza, wydała jej się czymś nie do zniesienia zdrożnym. Zdrożność niewiadomej natury miała zostać popełniona wobec czegoś nieuchwytnego, co jednak posiadało przygniatający ciężar obowiązującej rzeczywistości. Wstyd i strach oznaczają w miłości różne rzeczy, niekiedy jednak przychodzą jako zbawcza pomoc i ratunek chroniący przed manowcami uczucia. Rozsądek nic by tu nie mógł pomóc, gdyż on nie jest w mocy przeciwstawić się wezwaniu młodych instynktów. Lecz wstyd jest również instynktem, instynktem duszy, i jego siła jest w stanie zniweczyć szalejącą pokusę krwi. Ulegając czemuś, co było więcej niż nią samą, Agnieszka wstała, wydobyła z szufladki papier listowy, nakreśliła jak pod dyktando: "Nie przychodź, Janusz. Proszę cię o to na wszystko. Jutro ci wytłumaczę" - zakleiła kopertę i podeszła, nasłuchując, do drzwi. Postanowiła zbiec cichaczem, wywołać z kuchni Julkę i polecić jej natychmiastowe oddanie listu Januszowi. Julka jest nadzwyczajną dziewczyną, życzliwą i godną zaufania. Zresztą Agnieszka działała pod wpływem ciemnych odruchów, które same wybrały tę drogę. Ale na dole wciąż jeszcze ruszano się, chodzono i zamykano drzwi. - Kiedyż się oni uspokoją - myślała nie śmiejąc zejść. Za nic nie chciała spotkać któregoś z rodziców. Zdawało jej się, że ma na sobie wypisane wszystkie pokątne zamiary dzisiejszego wieczoru. Do przyjścia Janusza było jeszcze pół godziny, ale na dole nikt jakoś nie myślał iść spać. Usłyszała, że ktoś zajeżdża, znów chodzenie, otwieranie drzwi, głosy. Pewno mąkę przywieźli z wiatraka. Dziś wieczorem było posyłane, a nie pamiętała, czy przywieźli ją przed wieczorem. Już odjeżdżają, jeszcze jakieś kroki po sieni. Na koniec cisza. Agnieszka spojrzała na budzik i zdrętwiała. Było już po dziesiątej. Godzina zapowiedzianego przyjścia Janusza minęła! Agnieszka zgniotła trzymany w ręku list i nagle podarła go. Działanie siły, która ją pchnęła do napisania słów odwołujących spotkanie, ustało. Wróciła na otomanę i czekała nasłuchując każdą cząsteczką swego ciała. W domu nastał spokój tak zupełny, jakby na dole nie było nie tylko Janusza, ale w ogóle żadnej żywej istoty. O dwunastej lampa zaczęła gasnąć. Agnieszka zdmuchnęła ją i zapaliła świecę. O pierwszej położyła się w ubraniu na łóżku. - Nie przyszedł. Stało się tak, jak chciałam - powtarzała w myśli, ale usta jej szeptały: - Dlaczego?... dlaczego?... Ach, dlaczego?... Zwalczyć samemu pokusę może się to wydawać zwycięstwem, lecz świadomość, że ktoś nie uległ pokusie, którą myśmy byli dla niego, boli jak niepowetowana porażka. Wstrząsając się i zrywając na każdy odgłos nocnego życia strychów, Agnieszka przeleżała z otwartymi oczyma do świtu. Gdy w pokoju zaczęło szarzeć, zapalił się papier, którym był owinięty koniec świecy w lichtarzu, a po chwili knot zapadł się, skwiercząc, w szczątki roztopionej stearyny. Agnieszka rozebrała się i położyła. A chociaż wiedziała, że Janusz w żaden sposób nie może już teraz przyjść, coś w niej ciągle jeszcze czekało. Zasnęła już przy dniu, a zbudziło ją namiętne gwizdanie młodych wilg na jesionie za oknem. Razem z otwarciem oczu wspomnienie przeżytej nocy spadło na nią jak ciemność wśród blasku czarownego poranka. I wnet ustąpiło miejsca spokojnej myśli: - Przecież go zaraz zobaczę i wszystko się wyjaśni. Zeszła na śniadanie wcześniej niż zwykle i zastała przy nim rodziców. Dowiedziała się, że Janusz wczoraj o wpół do dziesiątej wyjechał. Zaraz po odejściu Agnieszki na górę przybył z Kalińca umyślny z nadaną w mieście depeszą. Janusz nie chciał wiele mówić, ale natychmiast prosił o konie. Z jego półsłówek można było wywnioskować, że wzywała go pani Katelbina. Zdaje się, że zachorowała czy też coś w tym rodzaju. W każdym razie Janusz był mocno zafrasowany. - Miał iść pożegnać się z tobą na górę, ale nie chcieliśmy cię budzić - rzekła pani Barbara. - Bo może już spałaś? - dodała lękliwie usprawiedliwiającym się tonem. - Tak, wczoraj wcześnie się położyłam - pośpieszyła zapewnić Agnieszka, przestraszona nienaturalnością swego głosu. Myślała, czy wiadomość o chorobie pani Celiny dostatecznie tłumaczy jej na pewno zmieniony wyraz twarzy. Słyszała w sobie na nowo turkot przyjazdu i odjazdu, który ją wczoraj zadziwił. Stwierdziła, że jej bystre, nie mylące się uszy rozpoznały go były momentalnie jako odgłos kół wolantu. Jakimż sposobem dała się otumanić wrażeniu, że słyszy furę z mąką? Siląc się na ożywienie, zadała kilka pytań i wyszła przez werandę na ogród. Bogumił i Barbara patrzyli na siebie w milczeniu. - Może i dobrze się stało, że ten bęcwał pojechał. Bo ja widzę, że to jest bęcwał - rzekł na koniec Bogumił. - Tak - potwierdziła pani Barbara skwapliwie. - Niech tam tej Celinie Bóg da wyzdrowieć jak najprędzej, ale nie chciałabym, żeby on tu powracał. Kiedyś mówili mi, że Janusz zajmuje się tylko miłostkami. Nigdy po nim tego nie zauważyłam, raczej przeciwnie. A teraz myślę... - I po chwili stwierdziła westchnąwszy: - On jest bardzo ładny. Bardzo, bardzo ładny... Nie wiem nawet, w kogo się wdał z rodziny... Zapatrzyła się ponuro w przestrzeń. Czyżby Agnieszkę miało spotkać to samo, co ją? Agnieszka szła tymczasem przed siebie i dopiero na łące pod Pamiętowem zatrzymała się, a raczej upadła od razu między odrastające, mokre jeszcze od rosy trawy, i zaniosła się płaczem. Towarzyszące jej psy nadbiegły z pól, w które się zapędziły, i zadyszawszy jej w twarz ziającą paszczą, pokładły się opodal. Po niejakim czasie Agnieszka usiadła, oplotła rękoma wzniesione kolana i zatopiła się w chaotycznych myślach. Nie wiedzieć - po co, dokąd pojechał, no to jeszcze... Ale wiedzieć, że do innej, i wiedzieć do kogo! Co za ból, co za piekielny ból! Raptem zaczęła tracić z oczu siebie. Wielki Boże! Przecież Janusz został nagle wezwany, miał ciężki kłopot, z panią Celiną coś się stało. Jakże on musi cierpieć, podwójnie cierpieć. Bo choćby nie kochał Katelbiny, to ma wobec niej obowiązki moralne, nie mógł jej przecież opuścić w chorobie. I oprócz tego pewno rozpacza, że ją, Agnieszkę zostawił tak bez pożegnania na pastwę smutku i strachu. Jakżeby mu tu pomóc, zapewnić go, że to nic nie szkodzi; że ona zniesie mężnie wszystko najgorsze. Przypisywanie komuś cierpienia, którego doznalibyśmy na jego miejscu sami, jest źródłem wielu godnych pożałowania omyłek, ale jest też jedynym źródłem współczucia, bez którego nie ma prawdziwego człowieczeństwa. Pod wpływem zbawczej w danym wypadku potrzeby działania Agnieszka wróciła do domu, żeby śpieszyć Januszowi na pomoc. Postanowiła napisać list uspokajający go w jego domniemanej rozterce i żałości. Ale gdy wzięła się do tego, uczuła, że nie może napisać ani słowa. Zagadkowy sposób bycia Janusza nie pozwalał na żadne trafne domysły co do stanu jego uczuć i on sam zdawał się nie doświadczać normalnej u człowieka chęci, aby ci nawet, którzy byli mu rzekomo bliscy, wiedzieli cośkolwiek o jego życiu wewnętrznym. Gdy tylko znikła ułudna bliskość wytworzona przez pocałunki, a potem przez odruch współczucia, Agnieszka zdała sobie sprawę, że nie zna znajomego sobie od dzieciństwa Janusza i że nie ma pojęcia, jak do niego przemówić. Doświadczyła nagle jakby wytłumaczenia i usprawiedliwienia wszystkich swych przedtem żywionych wątpliwości i zgodnie ze swym wczorajszym, niedoszłym do skutku postanowieniem, doznała ulgi, że ją ta sprawa ominęła. Ulgi razem z bladą pociechą dziecinnej próżności. Bo ta sprawa ominęła ją, a jednak ją spotkała. Czyż to nie dowód, że jest już kobietą i może się podobać? Zgromiła się za tak puste myśli, które zresztą nie starczyły na długo. Gdy przeszedł dzień, drugi i trzeci, a od Janusza nie było wiadomości, męka i cierpienie powróciły, bo nikt nie jest wyjęty spod prawa rozpaczy nad utratą czegoś, z czym jego uczucia, myśli czy zmysły nie rozłączyły się jeszcze dobrowolnie i samorzutnie. Agnieszka przy stole bywała rozmowna i ożywiona, lecz poza tym całe dnie błąkała się samotnie po polach. Rodzice śledzili ją z daleka z troską w oczach, a jej tryb życia odpowiadał jedynie domowym psom. Gdy tylko wiotka postać Agnieszki zaczynała sunąć ku bramie, natychmiast, choćby w pobliżu nie było śladu psa, zjawiały się wszystkie trzy, nadbiegając każdy od innej strony. Doganiały Agnieszkę, wymijały ją i rozbiegały się na boki lub z nosem przy ziemi mknęły naprzód. Zaraz też jak przywołany zaklęciem ukazywał się Azorek z czworaków i pośpieszał nieśmiało z daleka, zatrzymując się, gotów do ucieczki, gdy psy albo Agnieszka zwróciły się ku niemu. Psy wracały zazwyczaj mniej więcej w tym samym czasie co Agnieszka, ale nigdy wyraźnie razem, zawsze cokolwiek wcześniej albo później. Nie towarzyszyły jej w ścisłym znaczeniu słowa, jednak pomiędzy jej błąkaniem się a ich gonitwami zdawał się istnieć niezaprzeczony związek. Psy od czasu do czasu wypadały ku Agnieszce spomiędzy zboża i trawy, jakby chcąc stwierdzić, czy nie wróciła czasem do domu, a i Agnieszka, choć niby nie zwracała w obecnym swoim usposobieniu żadnej na nie uwagi, gdy znikły jej z oczu na dobre, zdawała się niepokoić. Stawała, gwizdała i wołała: "Cymbał! Ram! Zolka! Do nogi tu!" Psy na mgnienie wynurzały się z owsa czy pszenicy i błysnąwszy różowym ozorem - znów przepadały. Bogumił obserwował to czasem z daleka, od roboty, i patrząc, jak na jedwabistej powierzchni łanów tworzą się, zwłaszcza od przebiegu ciężkiego Rama, żałosne bruzdy, był trochę zmartwiony, że psy łamią mu słomę i płoszą zwierzynę. Zawsze sobie obiecywał, że je wytresuje, żeby chodziły tylko za nim i tylko przy nodze, ale nigdy nie miał czasu i dzieci mu je narowiły. - Agnieszka - zżymał się - nie ma w sobie duszy rolnika, wieś uważa tylko, jak mieszczuchy, za miejsce do spacerów i marzeń. A jednocześnie ten widok pobudzał go do tkliwych i tęskniących rozmyślań. Bytność Janusza oczywiście prędzej niż Agnieszce zeszła z pamięci rodzicom. I w tym wyosobnieniu się córki z życia domu zaczęli widzieć objaw stałego usposobienia, nad którym boleli. Agnieszka przyjeżdża do domu z radością, ale przybywszy odwraca się natychmiast ku swoim sprawom i rodzice nie wiedzą, jakim by ją słowem przywołać, lepiej ze sobą złączyć. A jednak - pociesza się Bogumił - są sobie chyba wzajem na coś potrzebni. I może gdyby się tak na dobre nie stracili z oczu, wnet zaczęliby na siebie gwizdać i wołać - śmiech porównać - tak jak ona woła na psy. I znaleźliby się aż miło. A znalazłszy się, zaraz by się rozbiegli. Takie oto jest życie. I może nic więcej nie trzeba od niego wymagać. Po dwu tygodniach przyszła przez Józefata wiadomość (zdaje się od Arkuszowej), że pani Katelbina jest na kuracji w Poznaniu i że pan Janusz też tam do niej pojechał. I jakby ta wiadomość miała wpływ na bieg rzeczy, nazajutrz Agnieszka otrzymała od niego z Poznania list. List był błahy i zdawkowo serdeczny. Janusz opisywał zwierzęta, które widział w ogrodzie zoologicznym. Na końcu dopiero był ustęp jakby dopisany później czy innym atramentem: "Przebacz mi, jeśli potrafisz. Żadna kobieta nie jest powodem tego, że nie mogę do Ciebie wrócić, ale mam w sobie jeszcze tyle siły czy może uczciwości, aby ci życzyć znalezienia jak najprędzej człowieka godnego Ciebie. Na mnie machnij ręką. Jestem na szmelc". O pani Celinie ani słowa. - Żadna kobieta... - powtórzyła Agnieszka z goryczą. - Pisze to będąc tam właśnie z ową "żadną" kobietą. Czyżby przypuszczał, że nie wiem? Czyżby aż tak był kłamliwy? A jednak czuła, że niedorzeczne z pozoru słowa w jakiś sposób odpowiadają prawdzie. Czymkolwiek jednak były, prawdą czy nie - musiała się z nimi borykać na różny sposób, gdyż posiały w niej na nowo rozterkę. Chęć odzyskania Janusza walczyła w niej z dumą. Ostatecznie Janusz pozostał przy pani Celinie, a jeśli mógł kochać tę "malowaną lalę", to w ogóle nie był człowiekiem godnym uwagi. Agnieszka przypomniała sobie nie doręczony swego czasu wieczorem list i myślała, czy nie wysłać podobnego jeszcze teraz, aby Janusz wiedział, że jeśli jego wyjazd oznaczał zerwanie, ona zerwała z nim jeszcze przedtem. Ale powrót Emilki i Tomaszka z Gawlic zaprzątnął ją o tyle, że nie mogła się odpowiednio skupić. Poprzestała na zniszczeniu listu Janusza, nie mogąc jednak zniszczyć faktu, że umiała go cały na pamięć. Tomaszek zmężniał, Emilka rozwinęła się w niedużą, ale śliczną dziewczynę. Przez kilka dni cieszono się nimi w domu niby gośćmi. Było wesoło i odświętnie. Nikt nie wierzył, aby ci dwoje mogli komu kiedykolwiek sprawić jakie zmartwienie. Potem Agnieszka wzięła na siebie przygotowanie ich do zdawania poprawek. Zawrzała praca, dnie mijały i któregoś z nich wujenka Michalina doniosła, że pani Celina wróciła z Poznania zdrowa, ale Janusz za to chorował. Przeszedł zapalenie płuc, po którym lekarze wysłali go na całą jesień do Zakopanego. Agnieszka znów zamknęła się w swoim pokoju z chęcią napisania listu. Ale po kilku godzinach dumania nad czystą ćwiartką papieru napisała na niej tylko, niby do samej siebie: "A. N., czyś ty dobrze zrobiła?!" Gdyż czuła się teraz tak, jakby to ona była powodem ich nieodwołalnego zerwania. Na ów poznański list, w którym Janusz prosił, żeby machnęła na niego ręką, trzeba było zaraz odpisać, że nie, ona tego nie zrobi, wytrwa przy nim choćby był sto razy "na szmelc", jak się o sobie wyrażał. Jego stosunek do pani Celiny nie obniżał go teraz, lecz podnosił w jej oczach. Czyż najwspanialsi ludzie nie kochali się w gorszych od Katelbiny idiotkach"? Janusz wydawał jej się nieomal Don Kichotem, z wzniosłą naiwnością romantyka zakochanym w prostackiej Dulcynei. Tylko... co miała wobec tego robić? Otwierać mu oczy, odciągać go od pani Celiny, jechać może do Zakopanego? Nie. Już za późno. Jej drogi wiodą całkiem gdzie indziej, a nim zdołała się uporać z bolesną niepewnością, nadszedł dzień wyruszenia w świat. Na chwilę przed odjazdem na wieczorny pociąg zagraniczny Agnieszka wyszła się pożegnać z ogrodem i błądziła po alei nad stawem. Zbliżał się zachód. Barwy nieba i jesienne kolory ziemi stały się miękkie i wilgotne, a w swoisty sposób wyraziste, jakby dopiero ustąpienie oślepiającej dziennej światłości wydobyło je w pełni na jaw, by za chwilę pogrążyć wszystko w mroku. Rozejrzała się z bezprzedmiotowym uniesieniem, które znała tak dobrze, zdumiona, że wizerunek Janusza rozpraszał się, a życie wynurzało się spoza niego z mnóstwem czarownych powabów i zapowiedzi. Kiedyś, gdy dziecinne przyjaźnie zacierały się w jej sercu, miewała wrażenie, jakby wszystko dokoła ubożało na pewien czas. Lecz teraz nie czuła, żeby coś zostało jej sercu odjęte. Cierpienie, którego zaznała, tkwiło w niej ciągle, ale tkwiło jak ziarno goryczy, leżało jak odrobina cienia - przydając wszystkiemu wartości, smaku i barw. - Co to znaczy? - myślała nie pojmując wypełniającego ją poczucia bogactwa życia. - Nie jestem nieszczęśliwa ani upokorzona? Może to cud stał się ze mną. A mówią, że nie ma cudów. - Agnisia! Klimecki już zajeżdża! Gdzie Agnisia? Czy ten kufer dobrzeście przywiązali? Czy on nie spadnie?! - rozległy się od domu nawoływania rodziców. Tak tedy sprawa Janusza i Agnieszki, która mogła się stać dla nich niedolą albo szczęściem, rozwiała się, stała się tym, czym ją uczyniły okoliczności i szczypta niedostrzegalnych, nieważkich czynników, co gra swą skrytą rolę w przypadkowości niepojętych losów człowieka. 22 Agnieszka jechała do Lozanny przez Berlin, Frankfurt nad Menem, Bazyleę i Neuchatel. W Berlinie, kiedy o zmroku przejeżdżała z jednego dworca na drugi, oszołomił ją tumult wielkiego miasta, reklamy świetlne tryskające kolorowymi literami z murów i dachów, tramwaje elektryczne i mnóstwo samochodów, których jękliwe i pobekujące trąbki rozlegały się jak żałosne i niecierpliwe nawoływania zbłąkanych w tłumie żywych istot. Na Anhalter Bahnhof napisała pocztówkę do domu: "Jadę świetnie. Oglądam cuda. Żałuję, że nie jedziecie ze mną. Uważam na siebie i proszę Mamusię, żeby była o mnie zupełnie spokojna, bo mnie się nigdy nic nie stanie". Koło Frankfurtu nad Menem pociąg leciał pośród wzgórz i przepaści, na których dnie wiła się szafirowa rzeka. Agnieszka myślała, że to już zaczyna być Szwajcaria. Gdy niebawem pociąg zaczął gnać znowu po równinie, zaniepokoiło ją zniknięcie górskiego krajobrazu. Zmartwiła się, nie ujrzawszy go również w Bazylei. - Gdzież te Alpy - myślała - gdzież te Alpy? Zobaczyła je dopiero w Neuchatel, siniejące zębatym pasmem za wyciągniętym aż po horyzont białobłękitnym jeziorem. Tylko gdzie śnieżne szczyty? Na górach nie było widać wiecznego śniegu. Może dlatego, że daleko? W Lozannie, zostawiwszy rzeczy na stacji, poszła szukać mieszkania Naty Sztumskiej, która, po lecie spędzonym z rodzicami w Montreux, była już tu na miejscu od miesiąca. Szeroka, słoneczna ulica wspinała się nieco pod górę, mając po jednej stronie oślepiająco białe domy, po drugiej - widok na jezioro i góry. Leman srebrzył się, poznaczony w różnych kierunkach granatowymi i fiołkowymi smugami. Nad mglistym płowozielonym stokiem przeciwległego brzegu, w nieco dalszym planie, piętrzyły się granatowe opoki poprzedzielane czarnymi smugami cieniów i połyskujące gdzieniegdzie jasnozieloną plamą. I wreszcie, i na koniec - śniegi na szczytach. Ujrzawszy to Agnieszka doznała wrażenia, że teraz dopiero wszystko jest całkiem w porządku. Dopytała się o drogę, uradowana, że francuszczyzna nie sprawia jej trudności (gdzie też w tym kraju mieszka dawna panna Alice Mairey?), skręciła na chemin de Villard i zadzwoniła do domu oznaczonego numerem piątym. W pokoju, do którego po chwili weszła, uderzyły ją najpierw długie aż do podłogi okna z balustradką, a za nimi, stojące w takiej bliskości, jakby przyszły tu za nią - majestatyczne góry. Dopiero potem spostrzegła Natalię, która zerwała się zza stołu na jej widok. Uściskały się i nastąpiła przyśpieszona wymiana zdań. - Agniśka! Czemuś nie dała znać, że dziś przyjedziesz? Byłabym wyszła na pociąg. - Chciałam ci zrobić niespodziankę. - I zrobiłaś. Ale to dobrze. Czekam na jednego kolegę, który czasem przychodzi. - Natalia zaśmiała się znacząco. - Poznasz go. Jak ci się Lozanna podoba? - Pachnie wanilią. Ale ja ci może przeszkadzam? Agnieszka poczuła się w tej chwili bardziej obco niż w ciągu całej podróży przez nieznane kraje. - Masz cudny widok z okna. - Ty będziesz miała taki sam. Upatrzyłam dla ciebie pokój. Może pójdziemy zobaczyć? Bo żeby nie wynajęli. Oglądałam przedwczoraj. Tak, pójdę z tobą. Kolegę Nussena puszczę kantem. Napiszę do niego karteczkę, on się nie obrazi. A wiesz, ten Nussen jest z twojego Kalińca. I w ogóle, to cała historia. Później ci opowiem. - Co ty mówisz? Ale po co ten kolega ma na darmo przychodzić. Może zostań, a ja pójdę sama. Trafiłam do ciebie, trafię i tam. - Agnieszka pomyślała, że Nata może kocha się w tym Nussenie. - Powiedz mi tylko adres, a potem wrócę i powiem ci, jak mi poszło. Jeżeli nie wynajmę, to przenocuję w hotelu i poszukamy jutro. - Adres jest rue St. Roch. Idzie się przez Pont Chauderon, a potem rue de l'Halle. Nie, ale ja pójdę z tobą. To nawet będzie lepiej. - To tu, widzę, sam Kaliniec, bo jeszcze panna Woynarowska... Ona też spod Kalińca. - Woynarowska? Jej nie ma już w Lozannie. Ale słyszałam o niej. Wyjechała niedawno do Paryża. To podobno dziwna osoba. Przerzucała się z wydziału na wydział i ostatecznie po czterech latach studiów nic zdaje się nie skończyła. Ty wyrosłaś, wiesz? Ale jesteś mizerna. Tu się poprawisz. Tu wszyscy bardzo się poprawiają i ładnieją. Taki klimat. - Wyjechała do Paryża? Szkoda. Więc jednak idziesz? No to chodźmy. Ulica St. Roch był to zaułek skryty za starożytną pękatą wieżą stojącą u jego wylotu. Wejście do upatrzonego mieszkania było nieco ciemne, ale oba okna pokoju wychodziły na góry i jezioro. Agnieszka bez namysłu umówiła się, zapłaciła, a potem przywiozła z dworca rzeczy i urządziła się jako tako na nowej siedzibie. Na herbatę wróciła do Natalii, a gdy ją piły gawędząc, Agnieszka miała wrażenie, że są rozbitkami skazanymi na niezobaczenie już nigdy nikogo ze swoich bliskich. Wieczorem, już sama u siebie, stała chwilę przy oknie. Księżyca nie było widać, musiał jednakże świecić, gdyż granat gór owiany był srebrnym kurzem, a jedna strona jeziora z lekka pobłyskiwała. U podnóża gór, w niezmiernej dali za jeziorem migotał rój światełek francuskiego miasteczka Evian, jak ją objaśniła Natalia. Świetność tego widoku i myśl, że życie z taką łatwością przeniosło ją w tak odległe, niezwykłe strony, przejęły Agnieszkę dumną radością. - Jestem odważna i młoda - myślała. - Co mi się oprze? Słabe, lecz chłodne i nieprzyjazne tchnienie powiało od jeziora i wystarczyło, żeby zniweczyć to uczucie własnej potęgi oraz dostępności wszystkiego. Widok za oknem nabrał odmiennego znaczenia, dziwił, czymś groził i straszył. - Skąd ja się tu wzięłam? - przeraziła się. - Co się tu ze mną stanie? Poczuła się zagubiona w odmęcie świata, w którym nie było nic dla niej, dla którego nie miała nic w sobie. W ciemności rozesłanej pod oknem ktoś zaczął grać na skrzypcach, co wzmogło smutek miejsca i chwili. Walcząc z chęcią rozpłakania się, Agnieszka zaczęła się z pośpiechem rozbierać. Chciała co prędzej usnąć, zapomnieć, gdzie się znajduje. - To wieczór tak oddziaływa - myślała. - Żeby już prędzej było rano. Podeszła do okna, chcąc spuścić drewnianą żaluzję, lecz spojrzawszy cofnęła rękę. Ten sam niemy krajobraz, co ją najpierw zachwycił, a potem przeraził, użyczył jej z kolei niewysłowionej pociechy. Położyła się tak, żeby go widzieć, i z pasmem gór stojących uroczyście pod przejrzystym stropem bez gwiazd, z mrowiem światełek przeciwległego brzegu w oczach - zasnęła. Ranek przyniósł ze sobą oczywiście zupełnie inny humor. Naokoło było tak pięknie, że Agnieszka poczuła się całkiem u siebie, jakby piękno, gdziekolwiek się je spotka, było najprawdziwszą ojczyzną człowieka. Wykłady w lozańskim uniwersytecie zaczynały się już o siódmej rano. Agnieszce, przyzwyczajonej od dziecka do wczesnego zrywania się, nie sprawiało trudności wstawać przed szóstą, choć za oknem trwała jeszcze o tej godzinie szafirowa noc, a te późne świty były jedynym znamieniem nadciągającej zimy. Bo poza tym aż do grudnia kwitły przed uniwersytetem róże, a na łąkach koło jeziora - stokrotki. W listopadzie chłodne wiatry zerwały liście z platanów, ale niezmierna ilość wiecznie zielonych drzew i krzewów nadawała miastu ciągle pozór lata, zwłaszcza w ciepłe, słoneczne dnie. Ranne wykłady biologiczne, wspólne dla pierwszego roku przyrody i medycyny, odbywały się w nowym gmachu na Place de la Riponne. O dziesiątej biegło się pod górę do Szkoły Chemii, mijając po drodze mury dawnego uniwersytetu, w którym wykładał był kiedyś Mickiewicz. Obiady jadało się na rue de I'Industrie, w kuchni studenckiej utrzymywanej przez rosyjskiego Żyda, politycznego emigranta nazwiskiem Sztok. Był to postawny mąż o pięknych, wschodnich rysach biblijnego patriarchy, odziany w niebieski fartuch z rękawami. Usługiwał gościom, składającym się z młodzieży różnych narodowości państwa rosyjskiego, przy pomocy ryżowłosej, milczącej córki. Sam za to był, mimo czarnej proroczej brody i dostojnego wyglądu, rozmowny, nadskakujący oraz figlarny. Swoje byłe, nikomu zresztą bliżej nie znane uczestnictwo w niedozwolonej działalności manifestował, używając raz po raz wyrażeń przyjętych w gwarze rewolucyjnej. Na przykład, gdy przypominał o konieczności regulowania wiecznie zalegających rachunków, mówił: - Pozwólcie, towarzyszu, uczynić maleńką ekspropriację. - Obiady, gotowane przez żonę Sztoka, były tanie i złe. Stołownicy doprawiali je sobie do smaku, zasypując zupę solą i pieprzem, a kotlety smarując musztardą. Niektórzy kładli musztardę i do zupy. Wieczorami Sztok wynajmował swą jadłodajnię, a czasem wspaniałomyślnie jej użyczał na zebrania polityczne, najczęściej rosyjskie albo gruzińskie czy ormiańskie. Polacy zbierali się rzadko, chociaż większość kolonii stanowili członkowie partyj i przymusowi emigranci polityczni. Ale po upadku niedawnej rewolucji poddawano krytyce dotychczasowe metody myślenia i działania. W związku z tym niejeden usunął się na ubocze, bądź czekając natchnienia, jakie mógł przynieść rozwój wypadków, bądź usiłując się sam na sam z sobą rozpatrzyć w trudności powstających zagadnień. W większych środowiskach emigracyjnych wrzało pomimo to od zmagań się i sporów, ale w Lozannie, gdzie kolonia była nieliczna, sprawy polityczne przygasły, zwłaszcza, jak mówiono, odkąd wyjechał kolega Marcin Śniadowski. Agnieszce zdarzało się często słyszeć o koledze Śniadowskim. Studiował już od roku w Lozannie ekonomię czy też historię, ale tego lata był w Grenoble na kursie języka francuskiego, a jesienią, tuż przed jej przybyciem, wyjechał do Rapperswilu dla jakichś dłuższych badań archiwalnych w tamtejszym polskim muzeum. Spodziewano się, że wróci dopiero po Nowym Roku, i wiele sobie po tym jego powrocie obiecywano. Posiadał on jakoby szczególniejszą zdolność zespalania ludzi ku działaniu w najtrudniejszych warunkach; koleżanki dodawały nadto: - O, Marcin - i milkły z błyskiem w oczach. Wskutek tych napomknień Agnieszka nabrała przekonania, że po przyjeździe Śniadowskiego nastąpią w dotychczasowym trybie życia znaczne zmiany, i nie życzyła sobie tego przyjazdu, gdyż polubiła obecne życie swoje i swego otoczenia, a nie będąc pośród ludzi pewną siebie, bała się małodusznie, że każde nowe zdarzenie wytrąci ją z miejsca, które sobie między drugimi znalazła. Wykłady, ćwiczenia laboratoryjne i studia w bibliotece uniwersyteckiej wypełniały jej większość dnia i wypełniały nie na żarty. Była szczęśliwa, że znalazła miejsce pracy, gdzie nie było żadnych zewnętrznych i z góry narzuconych powodów do ubiegania się o pierwszeństwo. Rezultaty egzaminów stanowiły powodzenie albo porażkę nie wobec kolegów czy profesorów, ale wobec własnej a może ogólnoludzkiej przyszłości. Każdy sądził wyniki studiów podług swojego poczucia odpowiedzialności. Można było czuć się zadowolonym, że się w ogóle coś zrozumiało, że się jako tako wiedziało, co potrzeba do zdania egzaminów. I można było dojść w zrozumieniu każdego przedmiotu aż do sedna rzeczy, do miejsca gdzie się zaczynała już twórcza praca własnej myśli, poruszającej się swobodnie śród opanowanego materiału. Aby ten stan rzeczy osiągnąć, należało doświadczać namiętnej potrzeby czynienia wszystkiego nieco ponad swą możność, należało umieć zapominać o sobie i przeistaczać się duchem w podjęte zadanie. Więcej, trzeba było umieć nie pamiętać nawet o celach, do których wszystkie te trudy wiodły, oddawać im się, jakby były same w sobie jedynym celem i sensem życia. Agnieszce ten stosunek do rzeczy przychodził z łatwością, bezwiednie i samorzutnie. Wolne chwile spędzało się na spacerach, wyprawach w pobliskie góry, gdzie była tęga zima, ślizgawka i saneczki, wreszcie na przesiadywaniu w kawiarni "Bel Air", co się nazywało "u Belera". Agnieszka nie poszukiwała rozrywek, ale miała grono znajomych, które ciągnęło ją ku sobie i którego sympatii odpowiadała rozbawioną wzajemnością. Tkliwość dawnych szkolnych stosunków z Natalią nie powróciła, ale to, co z ich zażyłości przetrwało, było dostateczne, aby mogły się uważać nadal za dobre koleżanki. Natalia nie kochała się w młodym Nussenie z Kalińca, natomiast on kochał się w niej nieszczęśliwie. Natalia wtajemniczyła w to Agnieszkę niebawem po przyjeździe, mówiąc przy tym: "to straszne", "to tragiczne", "co ja mam na to poradzić", ale w gruncie rzeczy zdawała się tym pysznić. W towarzystwie lubiła mieć Nussena przy sobie, kokietowała go i zdawała się dawać baczenie, czy wszyscy widzą, jak jest adorowana. Agnieszka zawsze wtedy wstydziła się za nią, gdyż było to jakby popisywanie się męką człowieka, którego się samemu niebezpiecznie zraniło. Widziała w Natalii cechy, których w niej nie przypuszczała. Ale nie powiedziała jej, co myśli o jej stosunku do Nussena, gdyż nie czuła się w prawie do prostowania cudzych dróg. Wybuchające w niej niekiedy, zwłaszcza za czasów dzieciństwa, nagłe niezadowolenie z życia, jeśli pojawiało się teraz, to zwracało się najczęściej przeciw niej samej. Bo czy na przykład mogła być pewna, jak postępowałaby sama w podobnym jak z Natalią wypadku? Michał Nussen był otyły i niewysoki, ale jego mięsista twarz o piwnych oczach i dużych "wielbłądzich" ustach była przyjemna i nie pozbawiona wdzięku. Odznaczał się bardzo koleżeńskim usposobieniem, zawsze gotów do usług, jedyny, gdy trzeba było coś ułatwić, urządzić, uporać się z formalnościami tego lub innego studenckiego przedsięwzięcia. Pełnił obowiązki sekretarza Bratniej Pomocy, a właściwie, jak powiadano, orał za cały zarząd. Nie znosił kupieckiego środowiska, z którego pochodził, i cierpiał, zdaje się, nad tym, że jest Żydem. Agnieszka poznawała to po swojego rodzaju obelżywym humorze, z jakim poruszał tę kwestię, podkreślając z przesadnym błaznowaniem swoje cechy żydowskie, duchowe czy też cielesne, i wyszydzając to, co bał się usłyszeć wyszydzanym przez innych. Gdy mu dziękowano za trudy podjęte przy organizowaniu jakiej koleżeńskiej imprezy, odpowiadał: - Noo, przecież ja, proszę was, należę do rasy faktorów. Nic, tylko czyste faktorstwo, bardzo pożyteczna właściwość. Agnieszka wstydziła się prawie, że w sklepie jego rodziców kupowano jej zwykle okrycia. Miała wrażenie, że krzywdzi kolegę Michała stosunkami z przedsiębiorstwem, które było mu niemiłe. Nussen lubił Agnieszkę z pewnego rodzaju czułością, jaką ma się dla kogoś miłego, kogo nie jest się w stanie wskutek zbiegu okoliczności pokochać, ale kogo wolałoby się widzieć na miejscu dotychczasowego niewdzięcznego przedmiotu uczuć. Zalotne, nic nie znaczące przekomarzanie się łączyło Agnieszkę z Janem Wadwiczem, ładnym chłopcem, socjalistą trawionym potrzebą rewizji programu partii, która, według niego, straciła czystość marksowskiej linii. Zbliżona do niego skrajnymi przekonaniami była Mela Knopf, medyczka, zażywna, krewkiego temperamentu brunetka, mówiąca niemal barytonem. Przyjacielem politycznym tych obojga był August Wieczorek ze szkoły handlowej, niepozorny młodzieniec o szarej, pokrytej drobnymi wyrzutami twarzy, ironicznych szczurzych oczach i prześlicznym uśmiechu, jakby należącym do innego człowieka. Urocza, studiująca na wydziale "des lettres" Łucja Załęska i Rafał Czaplic należeli do bardziej prawego odłamu socjalistów. Załęską Agnieszka podziwiała z daleka jako osobę, której czarom nikt, jej zdaniem, nie mógłby się oprzeć, na Czaplica patrzyła życzliwie, ale trochę nieufnie. Był to elegant z sygnetem na palcu, bardzo pewny siebie, swojego zdania i stanowiska w tym czerwonym królestwie bez ziemi, do którego z powodu swych przekonań należał. Pewnej styczniowej niedzieli Agnieszka porzuciła całe to towarzystwo saneczkujące na górze Signal nad Lozanną, by zjadłszy wcześniej obiad odwiedzić chorą na gardło Natę. U Sztoka było jeszcze pusto i czysto. Na świeżo umytej ceracie stały rzędami poszczerbione talerze, przy każdym leżały na bibułkowej serwetce czarne widelce i noże oraz aluminiowa łyżka. Pod oknem stał ktoś nieznajomy, średniego wzrostu, kto, usłyszawszy otwarcie drzwi, odwrócił się, uśmiechnął i z daleka ukłonił. Młody ten człowiek był podobny raczej do wszystkich ludzi na świecie niż do Janusza Ostrzeńskiego, a jednak szczególne jakby spłaszczenie się w uśmiechu jego zniewalająco miłych ust przypominało Agnieszce uśmiech Janusza. Nieznajomy po chwili wahania podszedł i przywitał się, mówiąc wyraźnie: - Śniadowski. - Niechcicówna - przedstawiła się Agnieszka. - To pan? Wszyscy tu strasznie pana oczekiwali. - Ale chyba nie pani? - zdziwił się nieco stłumionym, przyjemnym głosem. - Nie ja. To jest, owszem, byłam ciekawa poznać kogoś, o kim słyszałam że... To jest - o kim w ogóle dużo słyszałam. - I doznała pani wielkiego rozczarowania... - Rozczarowania? To byłoby za prędko. I skąd pan wie, że słyszałam dobre rzeczy? - zniecierpliwiła się Agnieszka. - A więc tym bardziej doznała pani rozczarowania... przyjemnego. Bo chyba nie wyglądam na złego człowieka - zażartował dość kiepsko, jak osądziła. - Zarozumiały czy niemądry? - pomyślała i jednocześnie, jakby strofując w sobie kogoś drugiego, wygłosiła w duchu coś w rodzaju: - Nie uważam za stosowne, żeby mi się ten człowiek podobał. Drzwi otwarły się i jadłodajnia zaczęła się hałaśliwie napełniać. - Śniadowski przyjechał! - Patrzcie, jest Marcin! - Jak się masz, bracie! - Słuchajcie, Marcin, tylko na was czekamy. Trzeba zrobić porządek, wszystko się porozłaziło. - Robimy zebranie, co? - Panie Marcinie! Kolego Marcin! Koło nas! Tutaj siadajcie! - brzmiało ze wszystkich stron. Agnieszka usiadła przy innym stole, wśród mało sobie znajomych Rosjan, którzy jednak też przerzucali się z daleka przyjaznymi okrzykami z Marcinem - i przyglądała mu się ukradkiem. Wrażenie podobieństwa do Janusza zatarło się bez śladu. Śniadowski nie przypominał jej teraz nikogo, a jednak nie mogła się oprzeć dziwacznemu wrażeniu, że patrzy na niego nie po raz pierwszy. Wszystko w nim było przystojne oprócz rysów twarzy wyglądających tak, jakby nadmiar uczuć i myśli pogmatwał czystość ich linii. A jednak, właśnie patrząc na tę twarz, Agnieszka doznawała wrażenia osobliwej harmonii. Była to może harmonia barw: oblicze Śniadowskiego przywodziło na myśl krajobraz o wschodzie albo zachodzie słońca. I może harmonia wyrazu, zdającego się do tego stopnia współbrzmieć ze wszystkim, ku czemu Śniadowski się zwrócił, że Agnieszka nie pojmowała, jakim sposobem ich pierwsza rozmowa mogła się zacząć czymś podobnym raczej do niesnaski. Korzystając z tego, że wszyscy byli zajęci przybyłym, wymknęła się od Sztoka sama, a spojrzawszy dokoła zdziwiła się, bo w krajobrazie, tak zawsze wystarczającym do szczęścia, tym razem czegoś jakby niedostawało. 23 W ciągu następnych dni Agnieszka widywała Marcina Śniadowskiego tylko z daleka, w uniwersytecie albo u Sztoka. Był zawsze otoczony i zagadany, przy tym zdawał się czuć równie swojo wśród Polaków jak i wśród Rosjan, a także innych "wschodnich", jak się je nazywało, narodów. Dopiero w końcu tygodnia spotkała go na rue Neuve idącego z przeciwka i trzymającego pod ręce z jednej strony Melę Knopf, z drugiej - Natalię Sztumską. - Patrzcie - pomyślała Agnieszka. - Nata zdążyła się już z nim poznać tak dobrze? - Poczuła nieoczekiwane zasmucenie i chęć, żeby się schować. Lecz oni już ją spostrzegli i Agnieszka mimo zmieszania zdała sobie sprawę, że Marcin dojrzał ją pierwszy. - Dzień dobry - zaczął wołać. - Wybieramy się na Signal. Niech pani idzie z nami. Gdy się zeszli, puścił dość bezceremonialnie Natę Sztumską i chwycił ramię Agnieszki. - Bo widzicie, Niechcicówna - objaśniała Mela Knopf - każda z nas kocha się w kimś, ale wszystkie gotowe byłybyśmy zakochać się w koledze Marcysiu. To jest, proszę was, człowiek. Agnieszka dała się przez chwilę prowadzić, chociaż było jej to dość nieprzyjemne. - To dlatego - myślała z goryczą - dlatego tak czekały na niego. No, to mnie w tym orszaku nie będzie. Usunęła dość niegrzecznie rękę. - Ja bardzo przepraszam, ale ja nie mogę z wami pójść - oparła się stanowczo. - Mam dziś robotę w bibliotece. - Naprawdę? Jaka szkoda - zmartwił się Marcin. - A myśmy właśnie po panią szli. - Nie - zaprzeczyła z niedowierzaniem. - Jak to nie? - oburzył się. - Koleżanka Nata zaświadczy. - Oczywiście, że szliśmy po ciebie - potwierdziła Nata. - Chodź z nami. Na Signalu jest śnieg. - Nie. Ja nie mogę. Dziś naprawdę nie mogę - broniła się Agnieszka, rozpaczając jednocześnie w duchu na myśl, że ci troje pójdą sami dalej w tak hulaszczym usposobieniu. - Dziwaczycie, koleżanko. Ale trudno. Idziemy sami - zawyrokowała Knopfówna. - I nie wrócimy do domu... "aż rano, aż będzie świtało" - zaśpiewała swym tęgim, grubym głosem. Nie pójdziemy do domu, aż rano, aż będzie dzień... podjęli ochoczo Natalia i Śniadowski. Po ich zniknięciu Agnieszka uczyniła parę kroków i zatrzymała się przed wystawą pierwszego z brzegu sklepu. Straciła chęć do pójścia w którąkolwiek bądź stronę, trawiona jednocześnie tęsknotą do wszystkich miejsc świata, w których nie mogła się w tej chwili znajdować. Ale gdzie istniało to coś, z czym pragnęła teraz być razem? Nie zdziwiła się usłyszawszy koło siebie kroki, a potem głos Śniadowskiego. - No, udało mi się - mówił z werwą, która jej się nie spodobała. - Oddałem je Wadwiczowi. Poszły sobie. - Pan mnie nastraszył - rzekła czując z rozpaczą, że się oblewa rumieńcem. - A ja wróciłam z drogi, bo zapomniałam notatnika. - Niech pani mnie nie odziera ze złudzeń. Ja myślałem, że pani chciała na mnie poczekać. Biegłem jak chart. Czy to tu, proszę pani, został się ten notatnik? - spytał, wskazując na okno wystawy założone łokciowizną. Agnieszka odwróciła głowę, ponieważ zachciało jej się śmiać. - Że czekam na pana? Skąd? - oburzyła się. - Podoba mi się ten materiał na suknię. O, ten. Dlaczegóż pan nie poszedł na Signal? Niechże pan wróci, może pan ich jeszcze dogoni. Nacie i Knopfównie jest na pewno szalenie przykro. - Przecież mówię, że poszły z Wadwiczem. I chwała Bogu. Już tak dawno chcę z panią porozmawiać. - Tak dawno? Przecież znamy się dopiero od kilku dni. - Od kilku dni? Toteż właśnie od kilku dni chcę z panią porozmawiać. - E! Pan sobie drwi ze mnie. Z nas wszystkich, jak zauważyłam. Śniadowski ujął obu rękoma żelazną sztabę przed sklepem. - Drwię? Jeżeli drwię kiedy, to tylko z samego siebie. Ktoś z przechodzących potrącił go i mruknął: - Pardon! - Faites toujours - odparł Śniadowski serdecznie, uchyliwszy kapelusza. Agnieszka parsknęła śmiechem. - Pani jest śmieszka, to świetnie. Ale my tamujemy ruch uliczny. Chodźmy. Nie stójmy. Skręcili w kierunku Pont Chauderon. Śniadowski nucił. - Widzę, że pan jest w dobrym humorze. Pan jest zresztą, zdaje mi się, zawsze w dobrym humorze. - Nie. Ale jak jestem w złym, to nie idę do ludzi. A teraz cieszę się, że panią dogoniłem. - I na przekór tym słowom zanucił półgłosem: Tyś przyczyną moich łez... - No, więc łez czy radości? - zaśmiała się. - I łez, i radości. Zawsze, jak panią spotykam, to się muszę i cieszyć, i smucić. - Zawsze? Co pan wygaduje? Bo to myśmy się kiedy spotykali? Czy teraz pan drwi z siebie, czy ze mnie? Czy z nas obojga? I czy z panem w ogóle nie można rozmawiać jak się należy? - Nie można. Chociaż z panią mógłbym, zdaje się, nawet milczeć, na co rzadko z kim, naprawdę, można sobie pozwolić. Ale może się mylę. - Na pewno się pan myli. Pan mówi takim głosem, jakby pan był zawsze czymś do głębi przejęty. Pan musi być szalenie uczuciowy, ale może ja też się mylę. - Wie pani, musimy się nad tym zastanowić, kto z nas się myli. Skręćmy tu. - Nie. Przecież ja idę do biblioteki. - No, może zajdziemy jakoś tędy, ja - na Signal, pani - do biblioteki. Może i notatnik znajdziemy gdzie po drodze. Zaczęli się oboje ze siebie śmiać schodząc żwawo jedną z obramionych białymi murami uliczek wiodących po słabej pochyłości ku jezioru. - Tylko żebym ja się nie spóźnił - Śniadowski popatrzył na zegarek. - Mam o szóstej zebranie. - Co za zebranie? - Takie nasze partyjne zebrańko. - Przecież z Signalu pan by i tak nie zdążył. - Zdążyłbym. A pani, jak słyszałem, nie bierze udziału w życiu politycznym. - Nie biorę. Jestem dzika. Ile razy poszłam na jakie zebranie, choćby do Bratniaka, to zawsze miałam wrażenie, że z początku idzie o coś ważnego, a potem już tylko o puste słowa. I nie wiadomo już, o co komu chodzi, zostaje czcza gadanina. - Wiele rzeczy wydaje się czczą gadaniną temu, kto stoi z boku. Trzeba być w środku wypadków, a wtedy to inaczej wygląda. - Nie, ale stać w środku tych rzeczy, o których pan myśli, może tylko ten, kto czuje do tego rodzaju działalności upodobanie. Ja go nie czuję, a robić coś bez upodobania to na nic. Na przykład rewolucyjne partie. Wie pan, ja temu sprzyjam. Wychowałam się w takich ideałach... One odpowiadają mojej... no... mojej myśli, ale nie mojemu usposobieniu. To trzeba ciągle komuś przeczyć, coś burzyć. A ja potrafię tylko... - Pani myśli - przerwał Śniadowski - że przeczy się zawsze dla samego przeczenia? Są okoliczności, w których burzenie jest etapem twórczości. W Polsce nie ma w tej chwili miejsca na tworzenie. Można tylko burzyć, nienawidzić i przeczyć. - Nie, więc właśnie, ponieważ ja tego nie potrafię, muszę się ograniczyć do tych dziedzin... Jednym słowem, do takiego zwykłego codziennego życia, w którym jednak zawsze jeszcze można coś budować. - Nie umie pani przeczyć, ale każde zdanie zaczyna pani od "nie". I chciałbym widzieć te "dziedziny", w których pani będzie coś budować - zadrwił z lekka Śniadowski. - Dużo można by na ten temat powiedzieć. Ale mniejsza z tym. W każdym innym zwalczałbym tego rodzaju stanowisko. Szkoda mi każdej jednostki nie zużytkowanej w posuwaniu naprzód naszych dziejów. A, niestety, nie posuwa się ich naprzód, sadząc warzywa czy tam kwiatki albo hodując kury, co pani będzie zapewne czynić, jak wróci do swej majętności. Ale pani musi zostać taka, jaka jest. Patrząc na panią gotów jestem... - Nie mam żadnej majętności! I nie będę zapewne hodować kur, chociaż myślę, że to jest bardzo dobre zajęcie. A co do tych dziejów, to jeszcze byśmy się umówili. Nikt nie może być pewny, że to on właśnie posuwa dzieje naprzód. - Patrząc na panią - powtórzył Śniadowski - gotów jestem uwierzyć, że posuwa je się istniejąc po prostu. Lub w jakiś sposób, który jest pani tajemnicą. Nie chciałbym, żeby wszyscy myśleli tak jak pani, ale nie chciałbym, żeby pani była inna. W pani jest jakiś bezpośredni związek z życiem, świeżość, która mnie zachwyca... - Pana zachwyt - przerwała rozdrażniona - nie ma tu żadnego znaczenia i nie może wpłynąć ani trochę na to, żebym się zajmowała czy nie zajmowała sprawami politycznymi albo tam społecznymi. - Ani trochę? - zmartwił się. - Boże, jak pani na mnie krzyczy. - Nie, bo zaraz - gorączkowała się Agnieszka. - Z tymi dziejami to tak... Mnie się zdaje, że do największych celów można dojść czyniąc, jak się należy, swoje... - "Czyń każdy w swoim kółku, co każe Duch Boży" - zadeklamował Marcin. - To są zupełnie przebrzmiałe, skompromitowane hasła. - Nie rozumiem tego tak ciasno, jak pan myśli. Można czynić swoje, a sięgać w nieskończoność. Ja myślę, że wszystko największe urzeczywistnia się bez ustanku, we wszystkim, co chwilę. Małe rzeczy też potrafią służyć wielkim. A wielkie słowa prawie zawsze... Co ja robię! Ja nie cierpię, nie cierpię wielkich słów. - I dlatego woli pani nie mieć nic do czynienia z wielkimi rzeczami. Małe rzeczy mogą służyć wielkim - poprawił - ale dziś w Polsce służą zbyt wielu nieprawościom. I my walczymy właśnie o to, żeby to pani ukochane codzienne życie zaczęło wreszcie służyć nieco godniejszym celom. - Tak - poddała się z westchnieniem Agnieszka. - Wy jesteście ofiarnikami, ludźmi wielkiego ducha. Takim przyziemnym typom, jak ja, pozostaje schylić przed wami głowę. - Mówi pani "przyziemnym", a w duchu pyszni się, że niby to posiadła tajemnicę sensu wszystkich rzeczy, której my biedacy, oddani doktrynerskim celom, nie dostrzegamy. - Czyta pan w myślach - uśmiechnęła się. - Tak, czasem tak mi się zdaje. Burzyć chcecie żywiołowo, a budować tylko rozumem i tylko materialną, zewnętrzną rzeczywistość. Nasłuchałam się tego w Warszawie u naszej dawnej nauczycielki, Marii Hłasko. - Pani zna Marię Hłasko? Tiens? Nieraz u niej bywałem. A wracając do rzeczy, to rozum właśnie jest na to, żeby urządzać tę materialną rzeczywistość. A do czego to dobre urządzenie życia ma dalej służyć, to już przyszłość pokaże. Zarzucają nam, że widzimy w nim cel sam dla siebie. To nieprawda. Każdy ma na myśli coś więcej. Może to właśnie będzie przygotowanie gruntu do rozkwitu tego duchowego pierwiastka, co prowadzi ludzi w zaświaty czy tam gdzie. W tę nieskończoność, która się pani tak podoba. Chociaż to są właściwie nieokreślone słowa. Używa się ich, kiedy się nie wie, dokąd się dąży. Pokrywa się nimi brak poglądu na świat... - O, można bardzo dobrze wiedzieć, czym są te nieokreślone rzeczy, chociaż trudno je nazwać. I one mogą dawać daleko lepsze, choć na pozór skromne rezultaty życiowe, niż wyznawanie ściśle określonych dogmatów... - Ten pani zapał do pożytecznych, skromnych zadań życia, to tylko wykręcanie się od walki ze złem... - Nieprawda! Ja nie zamykam oczu na zło. Przeciwnie. Myślę nawet, że ono jest nieuniknione jak śmierć. I walka z nim też jest nieunikniona. Ale ja będę walczyć na swój sposób. - Ja, ja! Och, ten indywidualizm! - Nie jestem indywidualistką... Właśnie ja nie jestem. Ach, żebym to umiała panu wytłumaczyć! - wykrzyknęła, jakby sama czymś w sobie zaskoczona. - Jezioro - oznajmiła po chwili. Stali na łące, nad brzegiem zarośniętym wierzbami, które przypomniały Agnieszce Serbinów. Był już zmierzch, ale tafla wód rozwidniła go naraz osobliwym bezbarwnym blaskiem. - A ja nie mam wcale wyłącznie rozumowego stosunku do życia - zastrzegł się Marcin. - Całkiem przeciwnie. - Ja wiem - zapewniła go Agnieszka. - I dlaczegośmy się tak pokłócili? Teraz pan pewno żałuje, że nie poszedł na Signal. - Nie. Żałuję, że już musimy wracać. I to prędko. - Prawda. Śpieszmy się, śpieszmy - nagliła Agnieszka. - Pan się przeze mnie spóźni. Tylko niech pan mnie już nie agituje. Pan, zdaje się, należy do takich, co to: gdzie stanie, tam powie kazanie. - Masz ci los. To przecież pani mnie tu wciąż pouczała. - Niech się pan nie gniewa. Ja się może więcej zgadzam z panem, niż pan myśli. - Pewno tylko dlatego, że nie lubi pani przeczyć. Ale to nic. Ja bym chciał wziąć pod rękę. Można? - Tak. - O, teraz dopiero jest dobrze - ucieszył się przygarnąwszy jej ramię. - Dobrze? - Trochę dobrze. Pięli się w milczeniu pod górę. Już w mieście Marcin obejrzał się jak obudzony ze snu. - Co to? Myśmy już minęli ten dom, gdzie mam zebranie. Mógłbym tak iść sto mil. - A czy to nie u Sztoka to zebranie? Ja nic nie mówiłam, bo myślałam, że idziemy do Sztoka - usprawiedliwiała się Agnieszka zażenowana. - Nie u Sztoka. Wracajmy. O, już. To tu. Wszyscy pewno dawno czekają. A ja przyjdę i będę mówił od rzeczy. - Nie, dlaczego? Znowu "nie" - zaśmiała się sama z siebie Agnieszka. - Kiedyż panią zobaczę? - No... chyba jutro na obiedzie. - A potem pójdziemy się przejść. - Nie wiem. Do widzenia panu. Bardzo dziękuję. - Cóż pani tak ucieka? - Przecież nie możemy tu stać pod drzwiami. Tam na pana czekają. Do widzenia do jutra. Spotkali się jednak nie przy obiedzie. Bo kiedy Agnieszka następnego dnia wybiegła na siódmą do uniwersytetu, zobaczyła Marcina Śniadowskiego chodzącego tam i na powrót w pobliżu jej domu. Czekał, żeby ją odprowadzić. 24 Niebawem Agnieszka przestała zupełnie chodzić do biblioteki uniwersyteckiej, ponieważ całe popołudnia zajmowały jej spotkania z Marcinem. Nie powracali już do sprawy, która ich poróżniła na pierwszym spacerze, jakby w poczuciu, że łączy ich podobieństwo głębszej natury niż podobieństwo poglądów, na skutek czego przyjemnie im było rozmawiać nawet o rzeczach błahych. Zaraz od Sztoka szli wałęsać się między podmiejskimi winnicami, zajęci głównie oglądaniem nadciągającej wiosny. I Agnieszka nie wiedziała, czy cieszy się, że wiosna, czy że chodzi z Marcinem. Bo jej początkowe niespokojne uniesienie w stosunku do niego zaczęło się jakby wyczerpywać. Coraz częściej wracała myślą do zaniedbanych studiów i coraz częściej doznawała wrażenia, że wolałaby być w bibliotece albo w domu z notatkami, niż włóczyć się bez końca we dwoje. Miała chęć ukrócić ich zbyt częste przebywanie ze sobą, a gdy mimo to nie mogła się nigdy wyrzec żadnego z codziennych spotkań, wyrzucała sobie, że może kieruje nią ciekawość czy próżność, podobnie jak Natalią w stosunkach z Nussenem. Ale pewnego dnia spostrzegła, że Marcin idzie jakby na rękę jej usposobieniu. Stał się powściągliwszy w słowach i nie dążył już tak uparcie do widywania się. Co najwyżej odprowadzał Agnieszkę od Sztoka, raczej smutny niż ożywiony, a jego stanowcze pożegnania u progu domu na St. Roch lub, częściej, nieoczekiwanie na jakimś rogu ulicy, miały cechę niemal ucieczki. Agnieszka zatrwożyła się. Na próżno powtarzała sobie, że to bardzo dobrze, tego chciała, wróci do porzuconej pracy. To się nie dało zrobić. W audytorium, wśród najbardziej skupionej uwagi, łapała się na tym, że zamiast notatek z wykładu, pisze: "Tout passe, tout casse, tout lasse" - albo że zamiast słuchać, myśli, czy Marcin i dziś się z nią też nie umówi. Jej rysunki preparatów laboratoryjnych straciły czystość konturów i elegancję barw, którymi oznaczała różne rodzaje komórek, a i same preparaty nie udawały się. Na koniec, pewnego dnia, spotkawszy Marcina przypadkiem, poznała, że ucieszył się i wzruszył jak dawniej. - Cóż się tak błąka sama? Sama beze mnie? - spytał niby zdjęty żalem do siebie, że jej ostatnimi czasy tak mało towarzyszył. - A pan dokąd? - spytała siląc się na swobodę. - Czy można pana kawałek odprowadzić? Czy też ma pan mnie już zupełnie dosyć? - Wolałbym, żeby tak było - odparł nieco ponuro, ale tonem, który jej nie uraził, przeciwnie, dodał odwagi. - Odprowadzić? Nie tylko można, ale trzeba - dodał z pieszczotliwym nakazem w głosie. - Nie śmiałem tylko prosić... W ogóle nie śmiem... Ale wszystko jedno. Niech się toczy ta woda. Co pani sobie zrobiła w palec? - Skaleczyłam się w laboratorium. Lancetem - uśmiechnęła się poczerwieniawszy. - Ja byłem ostatnio bardzo zajęty - usprawiedliwił się nagle Śniadowski. - Nie swoimi sprawami. Teraz też lecę na zebranie. Agnieszkę ogarnął błogi spokój. A więc "społeczne zajęcia" były powodem jego dziwnego zachowania się. Nic innego. Na pewno nic innego. A co znaczy to "nie śmiem" i to "wolałbym"? - Nie, nie zapyta. Czuła w tym rodzaj zastrzeżeń czy przeszkód, które jej nie trwożyły. - A może pan opuściłby to zebranie? Taki cudowny wieczór. Niech pan patrzy. Niebo na zachodzie takie bladozłociste jak wino. - Nie mogę tego zebrania opuścić - odparł błagalnie. - Sam je zwołałem. To bardzo ważne zebranie. Mamy ostatecznie zdecydować, dokąd wszyscy pójdziemy. Pani też chyba dostała zawiadomienie. A prawda, pani jest wyższa nad te sprawy. - Przeciwnie, panie Marcinie. To te sprawy mnie przerastają. Ale dziś właśnie pan się omylił. Owszem, dostałam zawiadomienie i wybierałam się iść. Tylko myślałam, że jeszcze wcześnie. Mówiła to w rozpaczliwym poczuciu, że za nic w świecie nie może z nim teraz się rozstać. - Nie jest już tak wcześnie. Ale po co pani ma sobie zadawać przymus? - Och, proszę nie mieć o mnie takiego złego wyobrażenia - zawołała tym razem szczerze. - Mnie te rzeczy naprawdę obchodzą. Trzymam się z daleka, może najwięcej dlatego, że nie czuję się na siłach... Ale to już - spostrzegła się, gdy stanęli przed jadłodajnią Sztoka. - No, to wchodzimy? Cieszę się, że pani będzie. To mi bardzo pomoże. U Sztoka było już pełno i gwarno. Niebieskie i szare pasma dymu z papierosów leżały w powietrzu nieruchomymi warstwami. Śniadowskiego ktoś odwołał. - Słuchajcie, Marcyś. Będzie gorąco, ale zapowiada się nieźle. Sadowiąc się możliwie na uboczu, Agnieszka usłyszała w pobliżu siebie schrypnięty szept: - Niechcicówna przyszła ze Śniadowskim. Jeden głos więcej za nami murowany. Poczerwieniała i postanowiła, że cokolwiek wyniknie z toku obrad, nie będzie głosować. - Oto jak się posuwa dzieje naprzód - pomyślała z goryczą i jednocześnie ze wstydem przypomniała sobie powody, które ją tu przygnały. Owładnęło nią dotkliwe poczucie osamotnienia, jakby natłok ludzi nie ułatwiał, ale, na odwrót, niweczył wszelką możliwość ich porozumienia się z sobą. Dopiero po chwili rozpoznała znajomych. Natę Sztumską, Załęską i Nussena. Wadwicz stał pod oknem i flirtował z koleżankami. Wieczorek, jak zawsze - przy nim. Agnieszka miała wrażenie, że ten niepowabny młodzieniec o pięknym uśmiechu, patrzący na świat pod kątem przyszłej rewolucji, a cierpko i zjadliwie odnoszący się do wszystkiego, co było tylko życiem - pilnuje Wadwicza, żeby się wśród przyjemności towarzyskich nie rozbałamucił. Pośród zgiełku słychać było niski, piersiowy śmiech Meli Knopf. Marcin Śniadowski zdawał się teraz nic nie wiedzieć o obecności Agnieszki na zebraniu. Rozprawiał w kącie z Czaplicem i po chwili, mimo gwaru, Agnieszka usłyszała, jak mówił: - Zaczynajmy, Rafek, bo już późno - i zobaczyła, jak następnie wziął się do otwierania okien. Nie palił i nie znosił dymu. Odpowiadając na jakieś pytanie Naty Sztumskiej, Agnieszka przerwała zaskoczona raptownym jękiem dzwonka. Za ustawionymi w rząd stołami jadłodajni zobaczyła między innymi Nussena. Przewodniczył mało jej znajomy jasnowłosy prawnik. Tuż obok niego stał kolega Czaplic z rękami wspartymi o brzeg stołu, kiwając się naprzód i wstecz, jakby w ten sposób chciał się rozpędzić do przemówienia. Marcin Śniadowski przecisnął się między krzesłami i usiadł koło Agnieszki. Przedmiotem obrad miało być ustosunkowanie się różnych grup młodzieży demokratycznej do sprawy niepodległości Polski. Czaplic występował jako główny rzecznik wznowienia haseł nie tylko ideowej, ale i zbrojnej walki o wolność. - Śmiem twierdzić - głosił wdzięcznym tenorem - że my, socjaliści polscy, nie widzimy dziś innej drogi niż ta, która da się wyrazić w słowach: przez niepodległość do socjalizmu! A i te ugrupowania, które nie będąc socjalistycznymi pragną dla naszego społeczeństwa reform demokratycznych i swobód obywatelskich, nie będą, podkreślam to, nie będą w stanie zrealizować swych dążeń bez uprzedniego odzyskania wolnej, całej i niepodległej ojczyzny! Na sam dźwięk tych słów zabrzmiały żywiołowe oklaski. Czaplic przeczekał je z wyrazem zadowolonej aprobaty. Po czym napił się wody i jedną rękę włożywszy w kieszeń spodni, drugą zahaczywszy wielkim palcem za wycięte ramię kamizelki, grzmiał dalej: - Albowiem śmiem twierdzić, że jedynie w wyzwolonym kraju stać się może ciałem wyzwolenie ducha i proletariatu. Pod tym właśnie hasłem powinniśmy się zjednoczyć wszyscy, bez względu na różne odcienie naszych poglądów demokratycznych. Pod tym hasłem, powtarzam... I natężywszy się nieco, zakrzyknął: - Wolny człowiek, bracia, w wolnej Polsce! ...burżuazyjnej! - dokończył Wieczorek przekrzykując huczne oklaski. - Błazen - powiedział ktoś tuż za Agnieszką, nie wiadomo pod czyim adresem. - Świetne sformułowanie istoty rzeczy - zachwycił się ktoś inny. Natalia przysunęła się do Agnieszki i szepnęła: - Jak ten Czaplic wspaniale mówi. Wszystkim nam z serca to wyjął. Patrz na Nussena! Czego on taki strapiony? Niektórzy spośród zebranych słuchali Czaplica założywszy nogę na nogę, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma i patrząc w ziemię albo w sufit, jakby przeczekiwali rzecz nieuniknioną, ale bez większego znaczenia. August Wieczorek natomiast przez cały czas w tak naglący sposób objawiał chęć zabrania głosu, że się to zdawało z trudem tylko dającą się powstrzymać potrzebą fizjologiczną. Przemówienie jego trysnęło z siłą wybuchu. - Ja się was pytam, koledzy - śpieszył namiętnie - za kogo my się tu w ogóle uważamy? Sądziłem, że znajdujemy się pomiędzy socjalistami, a przynajmniej pomiędzy ludźmi związanymi ideowo z jedyną ważną sprawą, sprawą społeczną. Tymczasem słyszę, że mamy tworzyć jakieś nowe ugrupowanie, nową ideę, z pięknie brzmiącymi hasłami, za którymi kryje się niewątpliwie haniebny zamach... - Kolego Wieczorek, przywołuję was do porządku - zabrzmiało od stołu. ...zamach na czystość ruchu klasowego... - Przepraszam, kolego przewodniczący, w sprawie wyjaśnienia - podniósł się Marcin Śniadowski. - Koledze Wieczorkowi powinno być doskonale wiadomo, że zebraliśmy się tu nie jako partia, ale jako kształcąca się młodzież, która chce stworzyć niezależne ugrupowanie, coś, czego domaga się życie. - Chcecie stworzyć ekspozyturę partii! Socjalistycznej! - huknął jegomość o sumiastych wąsach, wyglądający raczej na hreczkosieja niż studenta. Projekt nie podobał mu się z innych względów niż Wieczorkowi. - Pod pozorem patriotyzmu zarzucacie sieci partyjne! Duch waszej partii wnosi wszędzie... Zabrzmiał dzwonek. - Zwracam uwagę kolegi, że kolega wnosi nieporządek do obrad. Kolega nie ma głosu. - Dajcie mówić Wieczorkowi! Wieczorek ma głos! Co to za bałagan! - Chcecie utworzyć nie ekspozyturę partii, tylko ekspozyturę interesów burżuazji - wołał Wieczorek. - W zgubnej dążności do wysuwania haseł nacjonalistycznych widzę niebezpieczeństwo zaprzepaszczenia socjalizmu i międzynarodowej solidarności robotników. Nie ma takiego powodu, dla którego wolno byłoby socjaliście schodzić ze stanowiska klasowego. Pod płaszczykiem rzuconych tu haseł widzę ludzi, którzy świadomie czy bezwiednie kłamią nazywając się socjalistami. Widzę przyszłych biurokratów, dyplomatów, żandarmów... - Cofnąć te słowa! Co za bezczelność! ...i generałów burżuazyjnej Polski. Gdyż na tej drodze można tylko taką Polskę uzyskać. Koledzy, nie dajcie się złudzić i oszukać pięknym słowom, które prowadzą do Polski obszarników i fabrykantów! Tak jest, kolego Śniadowski, nie macie się co uśmiechać! - rozpaczał Wieczorek. - Do Polski biurokratów i żandarmów? To jest insynuacja! Oni zawsze walczą insynuacjami! - wołano z głębi sali. - To nie jest insynuacja, to jest trzeźwa ocena rzeczywistości. W ramach ruchu robotniczego nie możecie znaleźć zastosowania dla waszych militarnych zapędów, dla waszego pobrzękiwania szabelką, bojowcy! I chcecie stworzyć... - Wara tu od bojowców. Ich większość pobrzękuje kajdanami albo gryzie ziemię pod szubienicą! - Nie oni jedni gryzą ziemię pod szubienicą, kolego Czaplic. - Licytacja zasług - usłyszała Agnieszka szept i wydało jej się, że to był szept Marcina. W sali powstał ruchliwy zgiełk, przeniknięty uporczywym dzwonkiem przewodniczącego. Raptem uciszyło się. Marcin poprosił o głos, znowu w sprawie wyjaśnienia. Agnieszce zaczęło bić serce. - Chciałbym tylko przypomnieć koledze Wieczorkowi, że "Manifest komunistyczny", źródło chyba niepodejrzane, stawia wyraźnie niepodległość Polski jako jeden z postulatów programu socjalistycznej międzynarodówki... Jan Wadwicz odchylił się od Załęskiej, z którą zdawał się być pogrążony w czułych szeptach. - Bardzo dobrze! - zawołał. - Ja na to będę odpowiadał! - Twórcy "Manifestu" - ciągnął Śniadowski - nie obawiali się tego hasła. Czemuż obawia go się tak bardzo kolega Wieczorek? - Bo wiem, co oni przez to rozumieli, a co wy! - Może jednak nie wiecie tego tak dokładnie. Bo to jest możliwe, że znajdą się wśród nas tacy, którzy nie wytrzymają próby realizacji ideału, i uzyskawszy własne państwo... - To nie jest żadne wyjaśnienie! Kolego przewodniczący, jak wy prowadzicie dyskusję?! Proszę udzielać głosu w kolejności zapisanych! Stawiam wniosek o wotum nieufności dla przewodniczącego! Za otwartymi oknami rozległy się w ciepłej ciemności gromadne kroki. Wracano z jakiejś wycieczki, wesołe głosy jodłowały gardłowo, a jeden z nich zaśpiewał jak by tuż w sali: Oh, viola madame du bon fromage, oh, viola madame du bon fromage. - Realizacja ideału ryczy za oknem, kolego Śniadowski - zaśmiał się August Wieczorek. - Niechby Polska niepodległa była tak tylko urządzona jak Szwajcaria, to zgodziłabym się słuchać co wieczór takiego ryku - zawołała pieściwym głosem Łucja Załęska. Piosenka brzmiała dalej, odchodząc pomału w noc. - Kolego Śniadowski - rzekł opieszale przewodniczący - zwracam waszą uwagę, że przemawiacie w sprawie zasadniczej. Jesteście jeszcze zapisani do głosu. - Ja już skończyłem. - Śniadowski usiadł. Agnieszka miała wrażenie, że nie powiedział tego, co chciał i co by należało. Zasmuciła się. - Kolega Wadwicz ma głos. Jan Wadwicz stanął za swoim krzesłem, ująwszy obu rękoma jego poręcz. W miarę jak mówił, jego ładna twarz wesołego chłopca przybierała skupiony wyraz. - Czy my nie błąkamy się - pytał z troską w głosie - wśród samych nieporozumień? Zdaje mi się, że tu nie ma nikogo, kto by chciał żyć pod butem najeźdźcy. Wszystkim nam wiadomo, kolego Śniadowski, że socjalizm uznaje prawo każdego narodu od stanowienia o swym losie. Więc zdawałoby się, że kwestia, co ma być osiągnięte najpierw, niepodległość czy ustrój socjalistyczny, jest jedynie zagadnieniem taktyki naszego działania. Dlaczegóż sprawa tej taktyki wywołuje taki rozdźwięk pomiędzy nami? Otóż dlatego, koledzy i koleżanki, że wybór taktyki nie jest wcale rzeczą obojętną, rzeczą małej wagi. Zaraz to wykażę. Postawienie na czele naszych najbliższych dążeń sprawy niepodległości Polski pociąga za sobą w sposób nieunikniony konieczność wznowienia przez nas i szerzenia kultu narodowości jako takiej. I to jest, koledzy, rzecz, której bym się bał. Bo na tak zwane poczucie narodowe można patrzeć jako na pierwotne żywiołowe usposobienie, którym obdarzyła nas przyroda, geografia, wspólny język i tym podobnie i które, być może, stanowi pewnego rodzaju drożdże, konieczne do urzeczywistnienia tych czy innych celów. Można też na kwestię narodowościową patrzeć całkiem inaczej, widzieć w niej podstawy do organizowania się państw. I wtedy niepodobna zaprzeczyć, że podstawa ta jest przejściowa, gdyż wiemy, że całe epoki cywilizacyjne powstały i przeminęły, nie posługując się w żadnych swych dziełach poczuciem narodowym, a państwa budując raczej na podstawie idei religijnych, dynastycznych lub mocarstwowych, jak Rzym na przykład, jednym słowem, na podstawie powszechności raczej niż narodowości... - Co za głupstwa. Narodowość nie jest żadną podstawą przejściową, a szczytową i ostateczną! - huknął jegomość o sumiastych wąsach. - Jeżeli dopiero teraz doszliśmy do tego, że państwa organizują się jako narodowe... - Teraz - odciął się Wadwicz - nie stoimy wcale u kresu dziejów ludzkości. Zatem - wracał do przerwanego wątku - jeżeli uczucie narodowe jest czymś żywiołowym i pierwotnym, to należy je, tak jak wszystkie nieobliczalne instynkty, poddać = krytyce i kontroli rozumu. Jeśli jest, jako podstawa organizowania życia zbiorowego, czymś przejściowym, to tę jego formę należy tym bardziej poddać krytyce, skoro nadeszła pora, przynajmniej w naszym rozumieniu, do budowania na innej podstawie, socjalnej i międzynarodowej. Gdyż w każdym z tych dwu wypadków naród to koncepcja zamknięta i wyłączna. - Kolego Wadwicz, prosimy się streszczać. - Już się streszczam. I stwierdzam, że: zużywając swe siły do narodowej walki zbrojnej, bo o takiej chyba myślicie, wywołamy osłabienie naszego stanowiska socjalistycznego i nieskończenie oddalimy nadejście sprawiedliwości społecznej. Skupiając natomiast wszystkie siły pod sztandarem socjalizmu, nie zaprzepaścimy bynajmniej sprawy wyzwolenia narodowego, gdyż ono leży na linii ideałów socjalizmu, a socjalizm na linii ideałów narodowych nie leży. Zabrzmiały nieliczne, ale gorące oklaski. Czaplic przedarł się do Marcina. - Bój się Boga, Marcyś! Dlaczegoś ty się zapisał na samym końcu listy. Wadwicz może nam strasznie popsuć. Po co takie fory dla opozycji? Śniadowski spojrzał na niego pociemniałymi aż do czarności oczyma. - Nic nie szkodzi, mam czas. Niech się wykrzyczą. Mówcy zabierali głos jeden po drugim powtarzając w kółko to samo. Michał Nussen poparł słabo wywody Czaplica, z wyrazem szczególnej buty i zarazem gorzkiego zawstydzenia na swej mięsistej twarzy. Sala była już trochę zmęczona, kiedy przyszła kolej na Marcina. - Czymkolwiek naród jest, kolego Wadwicz - zwrócił się w stronę opozycji - jest niemniej faktem niezbitym i na wskroś życiowym. I nie uwzględnić tego faktu byłoby takim samym głupstwem, jak nie widzieć nic poza nim. - Otóż to. Uwzględnić- podkreślił Wadwicz. - Ale uwzględnia się rzeczy, kolego, w różny sposób i z różną siłą, zależnie od czasu i okoliczności. Daleki jestem od twierdzenia, że hasła narodowe należy wysuwać zawsze i wszędzie przed wszystkimi innymi. Nie uważam narodowości za bezwzględne kryterium moralne. Ale widzę w pierwiastkach narodowych zjawisko niezmiernie cenne, którego nie wolno zapoznawać. I jeżeli nie zawsze narodowość była podstawą do organizowania wielkich państw i tworzenia wielkich cywilizacji, to nie znajdziecie, kolego Wadwicz, ani jednego przejawu cywilizacji czy kultury, na którym narodowość nie położyłaby swojego piętna. Miasta greckie organizowały się w państwa raczej na podstawie poglądu na świat, a jednak sztuka i filozofia, którą nam zostawiły, noszą na sobie niestarte cechy narodowości greckiej. Narodowość w ludzkości jest tym, czym indywidualność w gromadzie. Przenika wszystkie obiekty i zdarzenia cywilizacji swoistym czarem i wartością, bez których byłyby one czymś bezbarwnym, a nawet czymś zgoła dla ludzkości niezrozumiałym, podobnie jak dzieło sztuki oparte nie na konkretnych melodiach, obyczajach i przyrodzie kraju, z którego wyszło, a na wyrozumowanych schematach ogólnoludzkich... - Jakimi kategoriami wy tu operujecie, kolego. To nie jest kurs estetyki! - Wszystkie kategorie są na miejscu, kiedy idzie o tak zawiłą rzecz, jak człowiek i jego sprawy. Idzie mi o to, że żadne rzeczy ogólne nie mogą się realizować inaczej, jak przez rzeczy poszczególne. I że jedynie wśród swobodnego rozwoju właściwości narodowych mogą się dokonywać dzieła służące ludzkości. - Czy i swobodny rozwój szowinizmu jest potrzebny ludzkości? - zadrwił Wieczorek. - Nim się zaczniemy obawiać złych skutków polskiego szowinizmu, kolego Wieczorek, osiągnijmy to, żeby ta nieszczęsna narodowość doszła w ogóle do głosu, i nim zaczniemy krytykować, kolego Wadwicz, poczucie narodowe, wywalczmy to, aby się mogło ujawnić. - Pod tym względem ujawnia się zawsze, a wy to chcecie rozdmuchać i rozzuchwalić! Ten szowinizm! ...Jakkolwiek zamknięty sam w sobie i z natury rzeczy niejako przeciwstawiający się innym narodom - ciągnął Marcin - żaden naród nie może się wykłamać ze służby dla ludzkości. I walcząc o swoje prawo do niepodległego bytu, naród walczy o prawo do swego udziału w budowie świata. Polska tego udziału wziąć nie może, jak nie może go wziąć człowiek zamknięty w więzieniu. Naród i tylko naród nie powinien być hasłem dla człowieka przyszłości, ale niepodległość narodu musi być hasłem każdego człowieka wszystkich czasów, o ile on nie czuje się trupem. Idea niepodległości zawiera w sobie z punktu widzenia socjalizmu niebezpieczeństwa? Może wskażecie mi w takim razie ideę, która nie zawierałaby niebezpieczeństw, nie dawała pola do nadużyć. Ja takiej nie widzę. Widzę natomiast i wiem, że na każdą ideę i na każdą odpowiadającą jej rzeczywistość przychodzi czas, mała chwila w dziejach świata, kiedy tylko ta idea, to hasło może pchnąć sprawy życia o jeden krok. Jeden krok to dużo dla nas, co żyjemy tak krótko. Zresztą, nie mówmy o idei. Nie, kolego Wieczorek, my nie stwarzamy żadnej nowej idei, żadnego nowego hasła. My podejmujemy zadanie życia, które leży przed nami. Pozostajemy wierni idei socjalizmu o którą tak drżycie. Ale żadnej idei nie chcemy uważać za sztywną doktrynę, która uniemożliwiałaby nam spełnianie konkretnych zadań życia. To nie byłaby idea, to byłaby tyrania! I Marcin zatchnął się na mgnienie, gdyż przypomniało mu się, jak parę lat temu był w podobny sposób zwalczany przez fabrykanta Ceglarskiego. Zdziwił się nagle i usłyszał tęgi alt Meli Knopfówny. - Może objaśnilibyście nas w końcu, kolego Marcyś - wołała - jakim sposobem ta Polska niepodległa, zdobyta na drodze pozaklasowej, ma zapewnić rozwój naszemu ruchowi. Macie taki kwiecisty styl. Spróbujcie. - Owszem. Chciałem to zrobić w swoim czasie, aleście mi nie dali. Nie lubię, co prawda, wywalać otwartych drzwi, ale skoro domagacie się tego, będę je wywalał. W tym płynnym żywiole, jakim jest życie zbiorowe, żadne gwarancje nie istnieją. I wszelakie działanie jest ryzykiem, skokiem w niebezpieczną ciemność... - Skokiem cyrkowca, kolego Śniadowski... - Owszem. Tak samo ściśle obliczonym na zwycięstwo, jak skok cyrkowca, ale niemniej ryzykownym skokiem w ciemność, której światłem mamy być właśnie my sami. W nas jedynie mają być potrzebne gwarancje. Cóż warta jest idea, która trzyma się tylko naszego mózgu, nie krąży w nas jak krew i boi się zginąć od zetknięcia z nieco odmiennym światem. A jeśli ta idea w nas żyje, to dajcie nam Polskę jakąkolwiek... - Polskę jakąkolwiek! Słyszycie? Wyszło szydło z worka. Ale Śniadowski puścił farbę! - Co to jest! Proszę nie przerywać mówcy. Warchoły! To wy wskrzeszacie tradycje dawnej Polski! - Koledzy, przywołuję was do porządku! Marcin, wysilając swój nieco przytłumiony głos, powtarzał cierpliwie: ...Polskę jakąkolwiek, a my w niej będziemy według naszej możności urzeczywistniać program socjalizmu. Bez własnego niepodległego państwa wisimy w powietrzu. Potrzeba nam gruntu pod nogi. - Tak jest! Brawo! Brawo! Raz wyjść z tych ogólników. Chodzić po ziemi! - Oby ten grunt nie okazał się bagnem! - Oby wasz socjalizm nie okazał się próchnem. W trumnie socjalizm chcą, psiakrew, rozprowadzać! My chcemy żyć! Chcemy zmartwychwstać ! Czaplic, zastępujący teraz przewodniczącego, dzwonił zaciekle, zdumiony, że po jego przemówieniu mają jeszcze tak dużo do gadania. - Proooszę o spokój! Kolega Marcin jeszcze nie skończył! - Koledzy i koleżanki! - wołał Marcin. - Nadchodzą czasy, w których niepodległość Polski stanie się na powrót sprawą międzynarodowej wagi. Wojna europejska wisi na włosku, wybuchnie, jeśli nie wkrótce, to za lat kilka, dziesięć najwyżej. A wtedy hasło naszej niepodległości, które dziś leży wdeptane w błoto, poniechane przez wszystkich, stanie się atutem w wielkiej grze o przyszłość Europy. I to wy, kolego Wadwicz, wy, kolego Wieczorek, co tak drżycie o czystość socjalizmu, chcecie właśnie dopuścić, żeby podjęli je ci, którzy uczynią z niego przedmiot brudnego handlu, wykładnik ciasnych interesów materialnych klasy posiadającej, wstecznictwa, klerykalizmu i nacjonalistycznej demagogii! Wolna Polska jest w istocie, jak to już zaznaczył na wstępie kolega Czaplic (Czaplic poprawił się na krześle i obciągnął kamizelkę), najpilniej potrzebna masom pracującym i my, którzy, powołani czy nie powołani, usiłujemy tworzyć ideologię tych mas, zdradzilibyśmy ich interes, gdybyśmy walki o wolność nie podjęli! - Racja! Tak jest! Niech żyje niepodległa Polska Ludowa! W sali zbierał entuzjazm zagłuszający okrzyki przeciwników. - Niepodległość wcale nie jest najpilniejszą potrzebą mas pracujących. Masy ucisk narodowy odczuwają tylko pośrednio, a wyzysk i zdzierstwo klas posiadających czują na swojej skórze co dzień... - wołał Wieczorek. - Koledzy! - porwał się Wadwicz rozogniony. - Tu padły słowa o wojnie europejskiej. To są czyste kpiny! Tej wojny być nie może, bo proletariat, raz uzbrojony, nie da się prowadzić na rzeź. A jeśli burżuazji uda się wywołać taką awanturę, to czyż od wojny rządów i kapitalistów możemy się czegoś spodziewać? To powiedział już Mickiewicz, którego nie my, a wy chyba uważacie za swojego patrona. Wszak on modlił się nie o wojnę rządów, tylko o wojnę ludów, przez którą nie można rozumieć nic innego jak rewolucję socjalną. Ona też jedynie potrzebna jest również interesom narodowym! - Kolego Wadwicz! Dyskusja zamknięta! Nie macie głosu. - Masy są patriotyczne i pójdą z nami. "Nie pójdę z wami waszą drogą kłamną! Pójdę gdzie indziej. I lud pójdzie za mną" - deklamował Czaplic. - Oho, mamy już Słowackiego! Zwietrzałe rekwizyty romantyzmu! - Zwietrzałe, o ile nie w waszych ustach. A kolega Wadwicz dopiero co powoływał się na Mickiewicza! - Ale trafnie! A wy źle cytujecie. Słowacki wołał to przeciw tym, co jak wy... - I gorzko się mylicie! Robotnik przemysłowy nie pójdzie za wami! - Robotnik przemysłowy! Gdzie go macie, kolego Wieczorek? Nasz przemysł to zjawisko przypadkowe, nie wyrastające z narodowych potrzeb i sił. Cudzoziemski kapitał, obliczony na rabunkową gospodarkę... - Chciałbym widzieć, jak to będzie wyglądać w waszej niepodległej Polsce. Tylko przemysł oparty na uspołecznionych środkach produkcji może być narodowym! - Kolego Wieczorek, nie macie głosu. Dyskusja zamknięta. Proszę sformułować wnioski! - Cudzoziemscy kapitaliści będą w tej waszej wyśnionej Polsce rozdrapywać bogactwa ludu jeszcze lepiej niż teraz. Wasze bojówki będą jeszcze jako wojsko polskie strzelać do robotników. - Nieprawda! - krzyknęła Nata Sztumska. - Prowokacja! To prowokacja! - Wasza dyktatura proletariatu będzie strzelać nie tylko do burżuazji, ale do każdego, kto się poważy myśleć. Wy byście już dziś do nas strzelali! - Insynuacja! Zapamiętajmy sobie, kto tu walczy insynuacjami!... - Ko-le-dzy!!! Do prezydium wpłynęły dwa wnioski! Zarządzam przerwę przed głosowaniem! - Kończmy, na Boga, prędzej - naglił Marcin. - Już blisko druga. Sprawa jest jasna jak dzień. Po przerwie, w czasie odczytywania wniosków, na sali zapadła martwa cisza. - Przystępujemy do głosowania nad wnioskiem kolegi Wieczorka, jako dalej idącym. Wniosek proponuje przejście do porządku dziennego nad sprawą utworzenia niepodległościowego ugrupowania młodzieży. Raz... dwa... trzy... pięć... Wniosek upadł. Wadwicz i Wieczorek, otoczeni garścią zwolenników, nałożyli kapelusze i wyszli śpiewając: Powstańcie wraz pasierby ziemi, na głód skazani i na znój!... Wniosek Marcina Śniadowskiego przeszedł wszystkimi głosami pozostałych, nie wyłączając Agnieszki Niechcicówny. Zabrzmiał chóralny śpiew: Hej, kto Polak, na bagnety, Żyj, swobodo, Polsko, żyj! I wnet urwał się. - Cii - cicho! - mitygowali przytomniejsi. - Hajby śpią. - Prawda - zakpił ktoś. - Wolność! Zabrania się pokutującym buntownikom przerywać sen sprawiedliwych! Wychodzono grupami. Agnieszka szła na razie z Natalią i Nussenem, ale niebawem udało jej się ich zgubić. Była do głębi przejęta, chciała być sama. Jednak ucieszyła się, kiedy ją Marcin dogonił. - Czemu pani tak ucieka? Tam się niepokoją, że pani poszła sama. - Pan zachrypł. Niech pan nie mówi na chłodzie. Jeszcze się pan zaziębi. - Już milczę - szepnął odchrząknąwszy. - Jak dobrze, jak cicho teraz. Wreszcie. - Wie pan - rzekła Agnieszka - takimi racjami, jak wy, można się przerzucać bez końca. I każdą można przyjąć, iść za nią. A jednocześnie każda jest względna i jednostronna. - Tak wolno mówić o tyle, o ile się nie ma zamiaru nic robić na świecie. Wszystko ma względną wartość, ale ta względna wartość jest jedyną wartością i rzeczy, i poglądów. I lepiej posługiwać się taką względną prawdą niż żadną. Byle tylko zdawać sobie sprawę, że jest względna. - Nie, ale w takim razie jak wybrać? - Jak? Rozum jest w stanie usprawiedliwić wszelkie stanowiska, ale ja jestem przekonany, że moralność, ta praktyczna, która właśnie wskazuje drogę, opiera się na instynktach. One mówią, w jakim kierunku posługiwać się rozumem. Tamci zatracili ten instynkt. - Ja też tak myślę... I ten... instynkt każe mi być z tobą... przepraszam, z panem... to jest z wami - plątała się. - Odpowiada mi zwłaszcza to, co pan mówił. Ale niechętnie na przykład słuchałam Czaplica. I nie mogę nie widzieć pewnej słuszności czy wartości w tym, co mówił Wadwicz, a Wieczorek znów strasznie mnie irytuje. Nie wiem... ale to dziwne, przychodzi mi do głowy, że te dzieje, co to pan kiedyś wspominał, tworzą nie partie, ale najlepsi spośród przeciwnych sobie obozów. Żeby tak ci najlepsi mogli ze sobą mimo sprzeczności współpracować... Marcin spojrzał na nią błagalnie. - Czy pani chce koniecznie widzieć we mnie zawsze mentora, którego pani tak nie lubi? Niech pani patrzy. Tu jest ławeczka, siądźmy na chwilę. - Pewno mokra. - Nie, nie mokra. Och, ale nie tak daleko. Pani się mnie już zupełnie wyrzekła. To zabawne - zastanowił się nagle. - Dlaczego my sobie mówimy "pan" i "pani", a nie "wy", tak jak wszyscy... - Przymknął oczy. - Panu się strasznie chce spać. - Nie. Ale jestem bardzo zmęczony. Jakbym z korzec zboża wymłócił. I bardzo mi smutno. - Zwyciężył pan - i smutno? - spytała, ale spojrzała na niego z wdzięcznością. Chwyciło ją za serce, że nie doświadczał w tej chwili zadowolenia z siebie. Marcin oparł pięść na poręczy ławki, a głowę na pięści. - Jeszcze przed paru laty byłbym po takim zebraniu czuł się nie wiem jak szczęśliwy, a dziś... Jak wiele znaczy parę lat życia. - Bo ja - podjął z trudem - widzę te wszystkie niebezpieczeństwa naszego stanowiska. I w dodatku wiem, że inni, ci nasi, nie widzą ich. I że ja, chcąc coś zrobić, muszę wykorzystywać to, że oni ich nie widzą. Agnieszka po raz pierwszy ujrzała Marcina w tej postaci. Zdawał się upadać na duchu i szukać pomocy. Wszystko w niej zadrgało wzruszeniem. - Och, panie Marcinie. Jeśli podejmujemy takie rzeczy... takie trudne - to już taki nasz los. Musimy wytrzymać największe niebezpieczeństwa. Sam pan to mówił. - Dążę do wzbudzenia pewnego rodzaju egzaltacji uczuć narodowych, to prawda - spowiadał się Marcin - bo to jest konieczne w niewoli. Niewola się tym leczy, jak choroba gorączką. Ale jak potem tę egzaltację powstrzymać, żeby w istocie nie przerodziła się w szkodliwy nacjonalizm? Pani jednej to mówię - westchnął. Agnieszka bezwiednie pogładziła go po ramieniu. - To będzie nowe zadanie, które spełnicie... które pan spełni tak jak każde inne. Przygaszone oczy Marcina zalśniły. - Jak pani mówi? - zdumiał się na poły rozbawiony. - Co za głosem? Nie znam u pani tego głosu. Prawie jak Mela Knopf. - Ja mam taki dwoisty głos - roześmiała się. - Jak co poważnego, to mówię grubym. To po matce. Marcin odsunął się, jakby chcąc się jej przypatrzyć z daleka. - Jaka pani jest naprawdę... Niby powiewna, prawie nierzeczywista, a taka szalenie obecna. Czasem wydaje mi się, że pani jest jedyną rzeczywistością, a wszystko poza panią czymś na wpół tylko istniejącym. - Nie trzeba tak mówić. - Gdybym był spotkał panią wcześniej! A tak to boję się tylko, żebym pani nie zrobił krzywdy - rzekł nieomal z rozpaczą. - Mnie nie tak łatwo zrobić krzywdę - żachnęła się. - Proszę spojrzeć na niebo - złagodziła wrażenie szorstkości tych słów. Strop nieba okryty był popielatymi sfalowanymi chmurami, które na wschodzie ciemniały i rozpadały się w oddzielne pasma i drzazgi spoczywające nieruchomo na złotym tle. Masywna ściana gór miała ten sam kolor co chmury, tylko natężony aż do fioletu. Głosy ptaków zaczęły się rozlegać tak niewyraźnie i świetliście, że nie wiadomo było, czy to blask nieba dźwięczy szczebiotem, czy głosy ptaków jaśnieją. Po chwili chmury zaczęły rzednąć i niknąć. Ich rozwiane strzępy pordzewiały, a następnie stały się niemal amarantowe. - Będzie wiatr - albo deszcz - szepnęła Agnieszka. Chciała spytać, co znaczyły te słowa o krzywdzie, ale gdy niebawem szli pod rękę, przyciśnięci do siebie, poczuła, że cokolwiek znaczyły - nic już w tej chwili nie znaczą. 25 W kilka dni po nawiązaniu się ich stosunków, gdy Agnieszka była przeniknięta z tego powodu najbardziej beztroską radością, Marcin powiedział jej, że powinni się przestać widywać, ponieważ jest im z sobą zanadto dobrze. Agnieszka w pierwszej chwili, zaskoczona, nie mogła pojąć tej świetnej męskiej logiki, jak to w duchu nazwała. Niebawem jednak rzeczy stały się jasne, ale jasne tak, jak bywa piorun w ciemności. Marcin oświadczył, że nie może być dla niej tym, czym by chciał, bo istnieje inna kobieta, która... Stali wtedy na Pont Chauderon, pochyleni nad jego balustradą i wpatrzeni w zarośla wichrzące się pod wiaduktem, jakby tam szukali rozwiązania powstałej nagle zawiłości. Agnieszka dopowiedziała szeptem: ...którą pan kocha. Tak, to wystarczający powód, żeby się przestać widywać. - Wystarczający powód? - zdziwił się z nieoczekiwaną żałością. - Jeżeli dla mnie nie był wystarczający... - Dla mnie jest - odpowiedziała odganiając pokusę czepienia się tych jego słów niby ratunku. Oderwawszy się od poręczy mostu, zaczęła iść ku miastu. - Agnieszko! - zawołał. - Czy chce mnie pani samego tu zostawić? Mieliśmy przecież jechać funiculaire'em do Ouchy! Agnieszka zapragnęła nagle coś ocalić. Swoją dumę czy resztki rozpadających się złudzeń. Wróciła. - Prawdę mówiąc - rzekła wzruszywszy ramionami - to ja nie widzę żadnego związku między naszymi spacerami a tamtą... pana miłością. Chodziłam na spacery z niejednym z kolegów, który kogoś tam kochał. Na przykład z Nussenem. I może ja sama też kogoś kocham. Cóż nasze uczucia osobiste mają wspólnego ze zwykłym towarzyskim obcowaniem... - Pani kogoś kocha? - przeraził się. - To nieprawda! Co za okrutne żarty! Agnieszka nie mogła się nie zaśmiać. - Nadzwyczajne! Scena zazdrości przy zerwaniu stosunków? Nie, nie kocham nikogo. Ale to nie polepsza sprawy. I cóż pan chce, żebym z panem robiła? - spytała nabrawszy niespodzianie pewności siebie. - Mam z panem dalej o tym rozmawiać? Któż więc jest ta szczęśliwa wybrana, skoro pan już zaczął poruszać ze mną te sprawy. Czy przebywa z nami w Lozannie? - Nie jest ani szczęśliwa, ani wybrana. I nie ma jej tu. Była, ale wyjechała do Paryża. - Do Pa-ry-ża? - Agnieszka poczuła bicie serca. Wdzięczna postać panny Ksawery Woynarowskiej stanęła przed jej oczyma. - Zdaje mi się, że ja znam tę pańską... narzeczoną. Że ona jest z moich stron. - Możliwe. Prawda, pani jest spod Kalińca. Paradne - rozweselił się Marcin - jakby to zmieniało postać rzeczy w jakimś pomyślnym sensie. - Ale ja jej nie znałem, kiedy byłem w Kalińcu. Agnieszka milczała. Rozmawiali już byli ze sobą nieraz o pobycie Marcina w Kalińcu, o jego uwięzieniu i przejściu w następnym roku przez granicę w Kurzy, tuż koło Serbinowa. Lubili dziwić się, że tak snuli się niejako w pobliżu siebie, nic o sobie nie wiedząc. Ale o rodzinie Woynarowskich nigdy się nie zgadało. - Ona - podjął Marcin - też mi nigdy nie wspominała, że zna panią. No tak... skąd? Ja też pani wówczas nie znałem. Chociaż - dodał, jakby ta strona rzeczy najbardziej go zajmowała - nie mogę się temu wydziwić, żem kiedykolwiek nie znał pani, Agnisiu. - Bo ja jeszcze wtedy nie liczyłam się do znajomych. Miałam czternasty rok. Ale owszem, widziałam... ją... parę razy. Prawie, że się w niej zakochałam. Śliczna. Bardzo panu winszuję. Więc to z nią jest pan zaręczony. Kiedyż ślub? - Agnieszka miała wrażenie, że dopiero w tej chwili spotkało ją nieszczęście. Dopiero stwierdzenie konkretne imienia i nazwiska "tej osoby", wspomnienie jej widoku nadało cechę rzeczywistości wyznaniu Marcina, któremu wszystko poza tym zdawało się przeczyć. - Zaraz ślub. Nie powiedziałem wcale, że jestem zaręczony. Ale można to i tak nazwać. Tylko... niech się pani pocieszy. Nie będzie tego ślubu. - To mnie wcale nie pociesza. I czemuż to nie będzie tego ślubu? Marcin oznajmił schrypniętym głosem: - Temu, że jest ktoś, kogo od dawna, od czterech lat... z kim razem... Czy może pani zrozumieć?... z kim razem bywaliśmy... no, jednym słowem, w obliczu niebezpieczeństw, może śmierci, czy tam jak... To bardzo wiąże. Agnieszka stanęła i oparła się o mur domu, koło którego przechodzili. Wciąż jeszcze nie dowierzała tamtej wiadomości i jeśli czego się spodziewała, to że każda nadciągająca chwila przyniesie wyjście z matni. - Jak to - wyjąkała oszołomiona - czy chce pan powiedzieć, że pan kocha jeszcze kogoś, jeszcze jedną?... - Nie wiem - wyznał w rozterce. - Ale zdaje mi się, że tak. Zdarzyło mi się takie nieszczęście. Niechże pani ucieka ode mnie jak od potwora. Agnieszka została poddana próbie, która przerastała jej siły i doświadczenie. Patrzyła w rzetelną, sposępniałą twarz Marcina i miała wrażenie, że śni jej się niedorzeczny, niepodobny do wytrzymania sen. Ale usiłowała stanąć na wysokości tej powikłanej sprawy. - Nie, przeciwnie - zaśmiała się spazmatycznie. - Owszem, jestem w stanie to zrozumieć. A cóż na to... Paryż? Na tamtą, którą pan od czterech lat... - Między innymi - odparł z trudem - dlatego wyjechała. Ale czy muszą być zadawane te pytania? - spytał marszcząc się. - To są cudze tajemnice. Mam prawo mówić tylko o sobie. - Nie, nie muszą. Oczywiście. Przepraszam. Cóż, bardzo współczuję, że się panu życie tak... pogmatwało. Ale co do mnie... Och, proszę nie patrzeć na mnie tak smutno. Przecież my nie kochamy się. I proszę się nie bać... ja nie stanę na pana drodze. - Ja myślę - odparł ze złowrogą szczerością. - Ani pani, ani... Paryż. Wy gracie tylko na mnie. A tamta brzmi we mnie. Jak pieśń - dodał szeptem. Agnieszka uczuła zachwyt nad tą nieznaną miłością, pomieszany z wrażeniem, że sama wali się w przepaść. - Jeszcze o jedno zapytam - poprosiła męcząc się. - Dlaczego pan nie jest z tamtą?... - Dla tysiąca powodów - odparł - a między innymi - powtórzył - dlatego, że ona jest mężatką. I jej tu nie ma. Jest w kraju - dodał, jakby, spojrzawszy na zmienioną twarz Agnieszki, chciał osłabić wrażenie swoich zwierzeń. - Po co ja też to wszystko mówię? - rozgniewał się nagle na siebie. - Dość. Nie będziemy do tego więcej wracać. Już pani chyba zrozumiała, że z takim człowiekiem jak ja nie ma się co zadawać. A to jeszcze nie wszystko, co mam przeciwko sobie. W ogóle żadnej w niczym pewności. Chodząca nieodpowiedzialność osobista. A może nadmiar poczucia odpowiedzialności. Nie wiem. Agnieszka spostrzegła, że idą mimo woli w kierunku śródmieścia. - Chodźmy prędzej - przyśpieszyła kroku. - Oglądają się na nas. I chciałabym już być w domu. Koło posępnej wieży na rue St. Roch doznała wrażenia, że Marcin do tej wieży ją prowadzi i tu ją zamknie. Pożegnali się w milczeniu, jak ludzie zdumieni aż do osłupienia tym, co ich nagle spotkało. Zamknąwszy za sobą drzwi Agnieszka stała chwilę nieruchomo pośrodku pokoju. - Nic się nie stało - powtarzała. - Nic się nie zmieniło. Będzie, jak było przedtem. Wszystko, czym żyłam, czym się cieszyłam - zostało. Zapaliła lampę, otwarła skrypty uniwersyteckie i niezdolna zrozumieć ani słowa, patrzyła w nie słuchając, jak na mieście jedna po drugiej biją godziny nocy. Po dwunastej wstała, zapaliła świecę, zgasiła lampę i chwilę patrzyła w okno, które słabemu światłu wnętrza przeciwstawiało modry krajobraz nieba i śród drzew nisko na stoku wzgórza - dachy powleczone białym lśnieniem księżyca. - Das Stadtchen lag wie versilbert - pomyślała. - Co to znaczą te słowa? Prawda, to Berta Woelke czytała kiedyś taki utwór pannie Alicji. Jakie to miało wtedy dla mnie znaczenie! A przecież minęło i już nie boli, nie cieszy, tylko wzrusza tak jakoś nieosobiście, jak wiersze, muzyka, obrazy. O, gdyby wszystko było już tylko wspomnieniem! Położyła się spać i zdawało jej się, że ledwo zasnęła, kiedy zbudziło ją mocne stukanie i głos gospodyni za drzwiami: - C'est votre lait, mademoiselle. Przygotowawszy sobie śniadanie Agnieszka wypiła tylko mleko zasypane garścią mielonej czekolady. Pić zawsze można. Bułki zostawiła nietknięte i zaczęła się zbierać do pójścia na wykłady. Ale nieprzezwyciężona senność i ból głowy powaliły ją na powrót na łóżko. Po nagłym krótkim śnie zbudziła się z myślą o domu. Co za szczęście, że się tam niedługo pojedzie. Zaczęło w niej powstawać coś w rodzaju strofki wiersza. Ty będziesz w wielkim świecie, a ja znów w starym dworze, w mym dziecinnym pokoju sama spać się położę, wstaną dawne marzenia, wysokie aż do nieba, matka wejdzie i spyta: czego ci, dziecko, trzeba? - A więc to nic wielkiego, kiedy można o tym układać wiersze - ucieszyła się. - Kiedyś, jak byłam mała, to też układałam wiersze. - Błogie obrazy życia na wsi zaczęły się snuć pod powieką i raptownie wydały się czymś odrażającym. Wrócić tam teraz, to jakby wrócić do kolebki, bo nogi nie dopisały w chodzeniu po dalszych drogach. Przecież wiedziała doskonale, że nie zdoła nawet stanąć do egzaminów przed wakacjami. Wszystkie nadzieje, ambicje, zwycięstwa pierwszej wyprawy w świat rozbiły się... o co? Gdybyż zrozumieć, o co? Wracała myślą do dziwacznych wyznań Marcina ostrożnie i uparcie, jak dziecko wraca do ciemnego kąta, by sprawdzić, czy w istocie siedzi tam zmora, która je przestraszyła. Chwilami wszystko to wydawało jej się czczym urojeniem, pomysłem niesamowitej powieści, czymś jak ballada Staffa o Trzech siostrach. Ale gdy porywała się w sobie do walki z tym urojeniem, wnet stawało się niemiłosierną rzeczywistością, której nic nie odwróci. Walczyć z tymi dwiema kobietami (na pewno obie są cudne), mającymi może bardzo daleko idące prawa do Marcina - nie, czuła, że nie da rady, a nawet choćby dała, nie życzy sobie wkraczać w labirynt, z którego jeśliby wyszło się, to z sercem i sumieniem podartymi na strzępy. I zresztą w imię czego ma walczyć? Czyż nie było już tak, że Marcin zdawał się jej dość obojętny? Może to wróci. Lecz to nie chciało wrócić. - Mówią - myślała rozżalona - że nie trzeba dowierzać swojej miłości, bo się może okazać mrzonką. Nieprawda, to chwilom obojętności nie trzeba dowierzać. To one są złudzeniem. Nie poszła w ogóle na wykłady. O dziesiątej sprzątnęła z "babą" pokój, o pierwszej przyjęła na chwilę Natalię, zaniepokojoną jej nieobecnością w uniwersytecie, i wyprawiła ją dość prędko pod pozorem silnej migreny. Poza tym usiłowała na przemian uczyć się albo drzemać. Lecz ani razu nie mogła zasnąć na dobre. Wszystkie członki zdawały się spać znużone, a umysł pracował zażarcie, rozpatrując każde z wczorajszych słów Marcina. "Między innymi" - powtarzała - co znaczyło to "między innymi"? "Dla tysiąca powodów", "a to jeszcze nie wszystko", "zupełna nieodpowiedzialność osobista, a może nadmiar poczucia odpowiedzialności" - jak sobie to wytłumaczyć? Czuła niejasno, że te zwroty oznaczają coś, co było właściwym powodem zerwania, coś gorszego od owych dwu kobiet, zdających się niebezpieczeństwem tyleż niesamowitym, co niemożebnym do wzięcia na serio. O szóstej wstała z kanapy i wyjrzała przez okno. Niebo zachmurzyło się i nadciągał przedwczesny zmierzch. Gór nie było widać. Nad białym jak mleko jeziorem rozciągała się żelazna siność. Odgłosy miasta potęgowały duszną i nieprzyjemną ciszę. Nagle, w nieruchomym powietrzu dał się słyszeć niewyraźny dźwięk, jakby ktoś zaczął szeptać. Deszcz padał chwilę i raptownie ustał. Jednocześnie ktoś szarpnął dzwonkiem na dole. Usłyszawszy zaraz potem na schodach kroki, które poznałaby z łatwością między tysiącem innych, Agnieszka rzuciła się do stołu, aby zaświecić lampę. Ale zapałki jedna po drugiej gasły. Nieśmiałe stukanie rozległo się jak szmer. Marcin wszedł i zatrzymał się przy drzwiach. - To pan? Dobry wieczór. Bardzo ładnie z pana strony, że pan zaszedł. - Co pani robi? - Zapalam lampę, jak pan widzi. - Przecież jeszcze jasno. Pani mówi dobry wieczór, ale się pani ze mną wcale nie wita. - Doprawdy? Bardzo przepraszam, ale te zapałki tak mi gasną. O, już. Teraz klosz. Niechże pan siada. Cóż słychać? Marcin miał na aksamitnej kurtce wyłożony miękki, biały kołnierz koszuli. Wyglądał osobliwie malowniczo, jakby zeszedł z portretu Van Dycka. Agnieszka patrzyła na niego mrużąc oczy, zachwycona i pełna żalu. O ileż łatwiej byłoby, tracąc go, myśleć, że jest brzydki. - Czy pani ma zamiar długo ze mną w ten sposób rozmawiać? Co się z panią działo? Gdzie się pani cały dzień podziewała? Nie było pani na uniwersytecie ani u Sztoka. Chodziłem, szukałem jak nieprzytomny. - I po co? Przecież zawsze... będę się już teraz gdzieś podziewała... A pan może myślał, że mi się co stało z rozpaczy? Nie... Zamilkła pod wpływem jego wzroku. Stali tuż przy sobie i ręce ich nagle przypadkiem się dotknęły. Natychmiast chwycili się w objęcia z uniesieniem, jak dwoje uratowanych ze strasznego niebezpieczeństwa. Czując, że Marcin klęka, Agnieszka uklękła z nim pospołu i całując się na podłodze szeptali jedno przez drugie: - Nie wiem, co będzie, Agniś - ale dziś nie mogłem. - Daruj mi. Tęskniłem od pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłem. - Nie mów nic, miły. Nie tłumacz. Będzie dobrze. - Powiedz, kochanie, czy musi być wyłączność? Czy możesz mnie kochać... mimo wszystko. - Mimo że jestem... taki... - Nie, nie musi... nie trzeba wyłączności - uśmiechnęła się z wzniosłym pobłażaniem. - I mogę cię kochać mimo wszystko... - Mimo żadnej pewności - jęknął. - Czy jest większa pewność w życiu niż wiedzieć, że nie ma żadnej... - szepnęła blednąc pod ciężarem tych słów. - I ty to mówisz - takie dziecko! - Jakimże trzeba być człowiekiem, żeby ci sprostać. Za oknem błysnęło i po mgnieniu ciszy przetoczył się opieszały chrapliwy grzmot. Ciężkie krople zastukały o blaszany parapet okna i stukały coraz to prędzej. Nadciągał z szumem wiatr. - Co my robimy, Agniś. - Każ mi odejść. - Nie. Chodź jeszcze. Jeszcze... Ślicznieńka moja. Ta burza... Jakieś szaleństwo w powietrzu. Nie! - drżał cały. - Ja nie mogę tu zostać. - Podniósł kołnierz kurtki i chwycił za kapelusz. - Marcyś. - Tak pada. - To nic nie szkodzi. To dobrze - odparł schrypniętym głosem. - We mnie jest gorsza burza. - Poleciał na taki deszcz - szepnęła Agnieszka. Słaniając się dobiegła do drzwi, przycisnęła usta do klamki, którą tylko co trzymała jego ręka. Dużo czasu minęło, nim zdała sobie sprawę, co się z nią dzieje, i nim zaczęła myśleć. Nie, ta niewątpliwa i pełna cierpienia namiętność nie była kłamstwem ani przelotną słabością. Tamte rzeczy zapadały się w przeszłość i Marcin nie mógł ich tylko jeszcze wyrzucić ze swojej świadomości. A może był zbyt prawy i wierny z natury, aby móc sobie wyobrazić, że przestał kochać. A nawet jeśli nie przestał, jeśli nie można tej troistości jego duszy zrozumieć, czyż przyjmując życie nie godzimy się na mnóstwo rzeczy niezrozumiałych? Powiedział: czy musi być wyłączność? Nie, nie musi. - A zresztą - rozważała - może ja jestem na to skazana, żeby budzić tylko uboczne, wtórne uczucia - przecież Janusz też kochał inną. Miałażby odrzucać tę jedyną postać uczucia, jaką jej los przeznacza? Miałażby nie sprostać temu z godnością - zwłaszcza że coś w niej cieszy się bez zastrzeżeń, spodziewa bez zastrzeżeń. Nazajutrz idąc na wykłady spotkała Natalię, która rzekła: - Idę, ale mam wrażenie, że się jeszcze nie obudziłam. - Bo co takiego? - Przesiedzieliśmy u Belera aż do zamknięcia knajpy. Już świtało, kiedyśmy wyszli i jeszcze z godzinę włóczyliśmy się po mieście. A koło dwunastej, wiesz, przyszedł do Belera Śniadowski i zachowywał się po prostu skandalicznie. Tak flirtował z Melą Knopf, że nawet ją zaczęło to krępować. A potem przesiadł się do obcego stolika, do takich, wiesz, wesołych umalowanych dam. Widziałam, jak jedną z nich obejmował. On się zrobił jakiś dziwny w ostatnich czasach. I to jest w ogóle człowiek pełen sprzeczności. Ty go musisz lepiej znać. Często z nim chodzisz, mówią, że on się w tobie kocha. Powinnaś na niego wpłynąć. Wczoraj nawet Nussen był oburzony. Agnieszka miała wrażenie, że pulsująca radośnie krew ścina się w niej na lód. Odpowiedziała coś błahego nieswoim głosem. Dobyła w uniwersytecie do końca wykładów, nic z nich nie rozumiejąc, nie słysząc. Kiedy o pierwszej wracała do domu, na rue des Halles zobaczyła po drugiej stronie ulicy Marcina pod rękę z Melą Knopf. Nie widzieli jej zapewne, pochyleni rozśmianymi twarzami ku sobie. Natychmiast zawróciła do uniwersytetu i bez namysłu zapisała się na kilkudniową botaniczną wycieczkę, na którą do wczoraj nie mogła się zdecydować. Następnie poszła wprost na obiad. Było jeszcze wcześnie, jadła sama i wychodząc zetknęła się w progu z Załęską i Nussenem. Wybierali się po południu do Montreux, zaprosili ją z sobą. Zgodziła się od razu. Spotkali się na dworcu, a z Montreux szli piechotą do Chillon. Jezioro zwężało się tu, ciemniejąc między posępnymi górami, jakby zalewało wnętrze groźnego zamku, wobec którego mury i wieże Chillonu zdawały się zabawką z tektury. Agnieszka wróciła późno, a następnego dnia o piątej rano z zieloną puszką przewieszoną przez ramię znalazła się w jodłującym i śpiewającym wagonie, którym trzydzieścioro młodzieży z pierwszego roku przyrody pod przewodnictwem profesora botaniki, tęgiego alpinisty, jechało w kierunku Zermattu. Spędzono w tej miejscowości cztery dni, każdego herboryzując w innej stronie. Wysokogórska przyroda w pełni wiosennego rozkwitu i przebywanie w licznym, rozochoconym towarzystwie odurzyły Agnieszkę. Wzbogaciła niezmiernie swój zielnik i rozflirtowała się jak nigdy. Kruczowłosy Włoch z Sieny towarzyszył jej bez ustanku, prawiąc komplementy przeplatane rozmowami o sztuce. Z wysokim Rosjaninem o melancholijnych oczach zjeżdżała po śniegu, leżącym na północnych stokach o parę stajań od kwitnących już łąk. Nie brakło tam ściskania się i tulenia do siebie i różnych głupstw nieopamiętanej młodości. A wieczorem w gospodzie brzęcząca kapela grała "Carmen" i "O sole mio", oczy świeciły się i mrugały do siebie, ręce szukały rąk, biały Mont Cervin, osrebrzony przez niewidzialny stąd księżyc, lśnił nad czarnym rozpostarciem doliny, jak niebotyczna piramida z diamentów. - To nic nie szkodzi, to dobrze - powtarzała Agnieszka słowami Marcina wśród nieumiarkowanej zabawy. - Przyjemnie może być z każdym. Ale ostatniej nocy w mansardowym pokoiku starej gospodyni, który zajmowały Nata, Załęska i Agnieszka, pośród ciszy wypełnionej hukiem i szumem potoku, słychać było, że ktoś płacze. Głos Naty Sztumskiej zapytał: - Agnisiu, czy to ty płaczesz? - po czym łkanie natychmiast ucichło. Po powrocie do Lozanny Agnieszka sądziła, że myśl będzie miała wyłącznie zajętą wspomnieniami z wycieczki. Nic podobnego. Układając w prasie przywiezione rośliny powtarzała bez końca: - Więc nie Paryż, nie żadna romantyczna tamta, tylko czarna, rubaszna Mela Knopf... Wśród różnorodnych uczuć, jakie budziły w niej owe dwie dalekie kobiety, nie było zazdrości. Może dlatego, że zazdrość nie liczy się zanadto z miłością zastaną. Lecz Mela Knopf była bliska i dotykalna, myśląc o niej można było niejedno sobie wyobrazić, niejednym się nadręczyć. Marcina Śniadowskiego spotkała Agnieszka u Sztoka. Wyszli razem. - Była na wycieczce? - zapytał. - Bardzo słusznie. Opaliła się - dodał nie patrząc na nią. - Cóż, bardzo było przyjemnie? - Bardzo. A pan - zaakcentowała to słowo - co porabiał? Wygląda pan trochę mizernie. - Pan czuje się nie bardzo zdrów - odparł Marcin. - Ten rewolucyjny patriarcha w fartuchu truje nas dokumentnie. Chce dokonać tego, co się nie udało caratowi z całą jego żandarmsko-policyjną psiarnią. Zgładzić nas powoli z tego świata. - Co za płaskie dowcipy - myślała Agnieszka. - Ale to akurat w stylu tego człowieka. Niechby się już pożegnał. Ten człowiek nie myślał się jednak pożegnać. Co gorsza, wszedł z nią razem na schody jej mieszkania i ona nie miała siły czy chęci, żeby się temu sprzeciwić. Znalazłszy się w pokoju, siedli z daleka od siebie. Marcin założył ręce na piersi i rzekł z głupia frant: - A wszystko to dlatego, że nie mamy równego, tajnego, powszechnego i bezpośredniego głosowania. Agnieszka potarła ręce i przechyliwszy się ściągnęła z poręczy krzesła biały, jedwabny szal. Okryła się nim, jakby chcąc się w ten sposób nieco bardziej odosobnić. - Właściwie - rzekła - nie wiem, po co przyszedłeś. - Uczuła zdumiona, że zęby jej szczękają. - Jak to po co? - spytał, znienacka rozbawiony. To było za dużo na jej siły. - Przecież chyba sto razy przyjemniej byłoby ci u Meli Knopf - szepnęła. - Czy dlatego, że spotkałem ją wtedy przypadkiem na mieście? Bardzo dobrze wiem, że mnie z nią widziałaś na rue des Halles. Nie myśl, żem cię nie spostrzegł. Agnieszka była zbita z tropu, ale nie chciała się poddać. Strząsnęła ruchem głowy z czoła niesforne włosy. - A czy wtedy w nocy u Belera też przypatdkiem bawiłeś się tak dobrze? - Wtedy u Belera zachowywałem się jak bydlę. Ale widzę, że masz dokładne wiadomości - odparł cokolwiek zaskoczony. Agnieszka zagryzła usta i zmarszczyła brwi. - Dlaczego... - wyjąkała po chwili - i tę biedną Melę Knopf, i mnie oszukujesz zajmującymi bajkami o Paryżu i tym podobnie? - Mela Knopf nie ma żadnego znaczenia. I nikomu poza tobą nie opowiadałem tych, jak to raczyłaś nazwać, zajmujących bajek. Nie - mówił ściskając palce jednej ręki drugą i przyglądając się spuszczonymi oczyma swej dłoni, jakby chciał z niej wyczytać, co ma powiedzieć. - Ja was nie oszukuję. Ja z wami walczę. Wtedy... w nocy... i z Melą chciałem to wszystko sprowadzić do właściwych rozmiarów. Mnie nie wolno kochać. Rewolucjoniście nie wolno kochać. Agnieszka przekrzywiła nieco głowę nasłuchując bacznie, jakby, już osaczona, uczuła nadciąganie nowego niebezpieczeństwa. - Miłość fałszuje obraz świata. Ukazuje go dobrym pomimo wszystko. W człowieku zakochanym nie ma miejsca na nienawiść. A my musimy walczyć nienawiścią. I dlatego ja muszę wyplenić w sobie tę straszną tęsknotę do miłości. - No, nie mogę powiedzieć, żebyś był pod tym względem na dobrej drodze, kiedy kochasz się w kilku naraz kobietach - szepnęła nie bez żałosnego humoru. - Owszem, to była może dobra droga. Ale już nie wiem, czy się kocham w kilku kobietach naraz - odparł podnosząc powieki. Chwilę patrzyli sobie w oczy. Marcin potarł czoło. - Z miłością - zaczął znowu - można walczyć w różny sposób. Niestety, nie jestem w stanie zniszczyć w sobie odruchów, nieodpowiedzialnych popędów. Gdyby człowiek mógł tak jak motyle, najpierw być brzydką i czynną gąsienicą, która wykonywa po swojemu zadanie życia, a dopiero na ostatnią chwilę motylem, co kocha, zapamiętuje się w miłości i ginie... Ale natura urządziła to inaczej. Postawiła nas od młodości przed surowymi obowiązkami i obdarzyła nieustanną skłonnością do miłosnego szaleństwa. Dlatego trzeba żyć tak, żeby ono się rozpraszało na błahe epizody. - Więc Paryż... i tamta w kraju to tylko epizody? - Czemu nie dodajesz "i ja"? Tak, tym powinnyście być. Ale cóż? Taki jeden epizod może... - urwał i nagle zawołał zmieniając ton: - Coś ty zrobiła, Agniś! Czy naprawdę tak strasznie się na mnie pogniewałaś? Jak mogłaś tak uciec. Pojechać bez jednego słowa... Agnieszka zakryła twarz. - Zrobiłam to samo co ty - wyznała wstydząc się. - Bałamuciłam się. Bardzo. Marcin zerwał się, chwycił ją za ręce i przyciągnął ku sobie. - Nie! Odwołaj to. Mówisz naumyślnie. Och, jak my się strasznie krzywdzimy. Nie, Agniś, dziewczyno złota. Trzymajmy się razem, bo zginiemy. Nie możemy bez siebie... to trudno. Nie całuj w oczy... w oczy całują się nieszczęśliwi... A my jesteśmy szczęśliwi... Jesteśmy szczęśliwi? O tak... - westchnął znalazłszy jej usta. - Czy przebaczyłaś mi już trochę? - Przebaczyłam... od razu... tam na rue des Halles - szepnęła całując jego ręce. - Ale było mi smutno. - I czemu? To przecież wszystko głupstwa. I zaraz taka wyrachowana mściwość. Co robiłaś w Zermatt, niedobra? Ale przerachowałaś się. Bo ja tymczasem... Ja mam ci coś dobrego do powiedzenia... Czekała cierpliwie ze skronią przyciśniętą do jego skroni. Marcin obrócił twarz do jej ucha i szepnął: - Skończyłem... z tamtą... Tak mi się zdaje... Agnieszka drgnęła i odsunęła się. Patrzyła na niego z natężeniem. Nie śmiała pytać. Wydał jej się nieskończenie wielkoduszny w porównaniu z jej własną, małostkową, zazdrosną naturą. - Napisałem do niej - spowiadał się Marcin. - Doniosłem o tobie. Że inne usta, inne oczy wzięły te pocałunki... - Jeżeli ona.. - wzdrygnął się nagle. - Nie. Nie uczyni tego. Ma przy sobie człowieka lepszego, piękniejszego ode mnie. Teraz jeszcze tylko... Poczekaj chwilę. Masz tu papier? A pióro? Jest. Marcin zakrzątnął się jakby napadnięty przez pomysł domagający się prędkiego wykonania. - Co chcesz zrobić, Marcyś? - Zobaczysz. Usiadł przy stole i zabrał się do pisania. - Do kogo piszesz? - spytała, owładnięta nie dającymi się sformułować wątpliwościami. Nie odpowiedział. Kreślił, tarł czoło i włosy. Agnieszce zdawało się, że widzi chłopca nad za trudnym szkolnym zadaniem. Wreszcie wstał i podał jej kartkę papieru. - Do Paryża - objaśnił nieśmiało. - Przeczytaj. Agnieszka zjeżyła się i zawahała, ale zaczęła czytać. "Pragnęliśmy spełnić ze sobą komunię dusz i ciał. Los zrządził inaczej. Lecz jak drzewo zakwita co wiosnę, człowiek też zakwitnąć może razy kilka..." Zaczerwieniła się i bez namysłu podarła na strzępy ten list. - Lepiej mówisz, niż piszesz - rzekła szorstko. - Dlaczegoś to zrobiła - zmartwił się. - Ja przecież do niej muszę także napisać. - Po cóż? A nuż będziesz żałował. I tu, stąd, ode mnie, ten list - nie! Zamyśliła się ciężko i teraz dopiero zdała sobie sprawę ze szczególnych zastrzeżeń, które nią owładnęły, kiedy patrzyła na Marcina zajętego pisaniem. Z chwilą kiedy spostrzegła że wszystko rozgrywa się o nią, już tylko o nią, uczuła, że to także trudne jest do przyjęcia. Mieć Marcina z tym, że ktoś kocha go, męczy się, rozpacza może w tej chwili nad jego listem, to przecież niepodobna. Zazdrość mogła się nie liczyć z tymi przebrzmiewającymi sprawami, ale oto prócz zazdrości inne jakieś rzeczy przychodzą do głosu i mówią - do czasu przynajmniej: - nie! - Słuchaj, Marcyś... nie całuj... powiedz... - spytała nagle, szukając w tym jakby i dla siebie usprawiedliwienia i pociechy - ty się tak o nie kłopoczesz... Czy jesteś pewien, że one zastygły w takim stanie, w jakim je zostawiłeś? I że... Umilkła przerażona, że powiedziała to zdanie takim tonem i w takiej formie, jak zwykł był mówić Janusz. - Nic dziwnego - usiłowała się uspokoić - że się to w takich okolicznościach przypomina. To nie ma żadnego znaczenia. - Myślisz - spytał Marcin dobrodusznie - że mogły o mnie zapomnieć? - Tak myślę - potwierdziła i poczerwieniawszy cofnęła się, - Nie, ciebie niepodobna zapomnieć. Ale Marcin uczepił się tej myśli. - Tak. W istocie, kto wie... Może one teraz, tak jak my... Tęsknota może do nie wiem czego doprowadzić. - Tak jak ciebie? - szepnęła z zapartym tchem. - Nie. Ja byłem mocny... dosyć. Ale nie mogłem przewidzieć, że wda się w to takie diablę... A teraz już wszystko jedno. Zwyciężasz mnie z każdą chwilą. Dlaczego zwyciężasz? - rozżalił się nagle. - Ach, Boże - zmartwiła się. - Ani mi na myśl nie przyszło, żeby chcieć kogoś zwyciężać. I wcale nie walczyłam. - Czy ty sobie naprawdę nie zdajesz sprawy z tego, jaka w tobie jest siła? Czy nigdy nie będziesz wiedziała, jaka jesteś? Walczyło w tobie to, co jest twoją istotą. Nie wiem, jak to nazwać. Tyś większa od nich duchem, sercem, wszystkim, chociaż ty prawie dziecko, a one dużo już przeżyły. Okazuje się, że fakty są niczym. - Nie porównuj. Nie odejmuj im tego, co im się przynależy - szepnęła wstydząc się. - Co ma być między nami, to i tak będzie. I we mnie nie ma wcale tego wszystkiego, co mówisz. - Co ma być, to będzie! - Zachmurzył się. - Ja nie wiem, co będzie, Agniś. Pokonaliśmy jedno, ale przecie... ty wiesz, ja jestem na służbie. W każdej chwili mogą mnie odwołać. A wtedy? - Będę z tobą, jak długo będziesz chciał... mógł. No? - spytała uchylając się pieszczotliwie spod burzy pocałunków. - Czy to... jest walka z tęsknotą do miłości? Czy niszczenie nieodpowiedzialnych odruchów? - Jesteś hultaj! Wiesz - rozweselił się nagle - mnie się piekielnie chce jeść. - Mnie też. Chodźmy gdzie. Chociaż... może zrobimy sobie tutaj herbaty. Ja skoczę na dół. Tu jest zaraz taki sklepik. Już pewno zamknięty, ale można tam wejść od mieszkania. Pieczywo mam. Przyniosę tylko ser i co jeszcze? Sardynek i owoców? - Ale, co znowu. Ja zejdę. Ja znam ten sklepik. Zrób tymczasem herbaty. - Nie! - cieszył się. - Życie jest naprawdę urocze. - No, dobrze, idź. Tylko, Jan... tylko, Marcyś, wróć prędko - poprawiła się i mrowie ją przeszło. Kiedy Marcin wybiegł, stała chwilę i myślała, czy powiedzieć mu o Januszu. Ale zdziwiona, że nie czuje tego jako nakazu sumienności, tylko raczej niby nęcącą pokusę, pokręciła głową. - Nie dziś w każdym razie - zdecydowała. - Nie dziś. 26 Było im dobrze ze sobą i Agnieszka sądziła, że to ułatwi jej dopędzenie zaniedbanego kursu. Myślała o rodzicach, którzy na nią łożyli, czuła niejasne wyrzuty sumienia i ranki zaczęła pilnie spędzać w uniwersytecie. To się jednak nie na wiele przydało. Podobnie jak bywa w momencie zapadania w sen, nigdy nie mogła pochwycić tego mgnienia, kiedy wątek wykładu przeobrażał się w rozpamiętywanie doznanych wczoraj pocałunków, słów, które sobie powiedzieli, lub innych, nieuchwytnych, a bezcennych przejawów ich rosnącej bliskości. Tedy pewnego dnia, kiedy czuli się sobie z Marcinem bardziej niż kiedykolwiek oddani, a rozłąka nie wydawała się niczym zagrażać ich miłości, Agnieszka postanowiła, że nie czekając końca wykładów pojedzie do domu zabrawszy ze sobą potrzebne książki i skrypty. W Lozannie już nic i tak nie zrobi, a w ten sposób zdoła się może przygotować i zdać egzaminy jesienią. Postara się za to wcześniej wrócić z wakacji. - Ty też chyba - rzekła nieśmiało - chcesz się pewno trochę pouczyć. Nie zdawałeś jeszcze żadnego egzaminu. Marcin przyjął wiadomość o zamierzonym wyjeździe Agnieszki spokojnie, gdyż był człowiekiem przyzwyczajonym do rozstań. Ale na wzmiankę o egzaminach oburzył się. - Zdałem już - odparł - kilka ciężkich egzaminów życia. Ale dla was to, ma się rozumieć, nie dosyć. Papierowy dyplom cenicie więcej niż próbę życia. Agnieszka nie dała przyjść do głosu niejasnym wątpliwościom, natomiast zawstydziła się swojej pospolitości. - Nie należę do świata, który tak sądzi - spróbowała się bronić. - Ale myślę, że trzeba sprostać wszystkiemu i nigdy nie jest się uprawnionym... - To znaczy tyle samo, co nie sprostać niczemu - przerwał. - Zresztą zastosuj to i do siebie - dodał znacząco. - Masz rację - zgodziła się po chwili namysłu. - Niech każdy na razie stara się sprostać temu, co wybrał. - Kiedyż wyjedziesz? - chciał wiedzieć Marcin, i Agnieszka nie zaraz odpowiedziała. Znała się już na różnych odcieniach jego nierównych usposobień i wyczuła w tym pytaniu rodzaj zainteresowania, który ją z lekka zaniepokoił. Miała często wrażenie, że, podobnie jak on, kocha kilka osób, kilku Marcinów naraz. Jeden był jej wzajemny, tkliwy i tak wesoły w codziennym obcowaniu, że pożycie z nim zapowiadało się jak jedno pasmo uciech. Drugi zdawał się być sam bez wzajemności w niej zakochany, pytał, nie dowierzał i drżał o stałość jej uczuć. Inny jeszcze miał dla niej w zanadrzu same ciernie i okrucieństwa. Nigdy nie wiedziała, którego z nich spotka za chwilę. Co dzień wstawała niepewna wczoraj nabytych praw, szczęśliwa, jeśli się okazywało, że noc rozłąki zwiększyła ich wzajemną tęsknotę, pogłębiła czułość, spotęgowała pragnienia. Ale niespodzianki zwiększały tylko, rzecz prosta, wartość ich niełatwych stosunków, więc mówiła sobie: - no, trudno. W najbliższą niedzielę po rozmowie o egzaminach umówili się, że pojadą do Les Avants zobaczyć łąki narcyzów. Marcin miał przyjść do niej o dziewiątej rano. Wstała już o siódmej, aby, nim wyjdą, napisać do domu list zawiadamiający o zamiarze przyjazdu za tydzień. Zakleiła kopertę, ale do dziewiątej było jeszcze daleko, czas dłużył się nieskończenie, jak zawsze, kiedy czekała na Marcina. O dziewiątej zdziwiła się, że nie przyszedł, o dziesiątej spostrzegła, że czas leci z chyżością pocisku, zaledwie jeden kwadrans przebrzmiał na dalekiej zamkowej wieży, już dzwonił drugi. O jedenastej zaczęła się niepokoić, a o wpół do dwunastej nie była w stanie wytrzymać bezsilnej walki z czasem. Przypomniała sobie, że Marcin wczoraj był smutny, coś musiało się stać. Nałożyła kapelusz, wydarła z zeszytu kartkę i napisała wielkimi, krzywymi literami: - Proszę poczekać Zaraz wracam. Przez chwilę szukała najwidoczniejszego miejsca na stole - wreszcie położyła kartkę na środku, odsunąwszy książki i zeszyty daleko na bok. Jeden rożek przycisnęła wazonem z różami, które przysłał jej Włoch z Sieny. Sprawdziła od drzwi, czy kartkę z daleka widać, i, zapomniawszy zabrać listu do matki, wyszła. Zrazu szła niepewnie, gotowa wrócić, dopiero gdy się znalazła na Route de Morges, gdzie Marcin mieszkał, niepokój o niego pognał ją niemal pędem. Zastukała, znajomy głos odpowiedział - entrez - i Agnieszka natychmiast przyszła do siebie, ale nie pokrzepiła się na duchu. Więc gdy ona odchodziła od przytomności z niespokojnego oczekiwania, on jeszcze nawet i teraz nie szedł do niej i nic się z nim nie działo, po prostu był sobie w domu. Ale gdy na niego spojrzała, zapomniała o żalu. Marcin siedział na czerwonej kanapce tak zmieniony i czymś zgnębiony, że nawet się nie podniósł, kiedy weszła. Agnieszka chwyciła go za ramię i potrząsnęła. - Marcyś! Co tobie jest? Zdjął jej rękę z ramienia i mocno pocałował, dotknąwszy jednocześnie zziębniętymi ustami i chłodnym końcem nosa. - Co ty, zmarzłeś? Marcyś, odezwijże się. Czyś chory? - Tak... trochę źle się czułem - i uczynił wysiłek, ażeby się otrząsnąć. - Ale już przeszło, nie gniewaj się. Już dobrze - szepnął prosząco, skubiąc koroneczkę, którą miała obszyty kołnierzyk. - Miałeś przyjść o dziewiątej. Mieliśmy jechać do Les Avants - przypomniała mu łagodnie. - Czy spotkało cię jakieś zmartwienie? - Tak... to jest nie. A to już tak późno? - zerwał się. - Och, przepraszam cię. Widzisz, kogo ty masz - westchnął opadając z powrotem na kanapę. Agnieszka podeszła do okna i podniosła spuszczoną żaluzję. - Dzień taki śliczny. Czegóż ty się tak smucisz? Czy może nie trzeba pytać? - Strasznie kiepsko się czuję. - Marcin zaczął nagle obficie mówić. - Widzisz, to wszystko dlatego, że pozwoliłem sobie odejść od roboty, od naszej roboty. Zająłem się sprawami zwykłego normalnego człowieka. Nam tego nie wolno. W tej orce podziemnej można tylko trwać i trzymać się nieustającym wysiłkiem. Kto na chwilę założy ręce - ten zginął. To tak jak w jakiej robocie fizycznej. Póki robisz, masz siły, ale pozwól sobie stanąć, wyprostować się, wnet poczujesz straszne zatrucie wszystkich mięśni. Ja sobie na to pozwoliłem. Wielu z nas pozwoliło sobie na to. Zdawało nam się, że możemy odejść na bok, pożyć w wolnych krajach, jak wolni ludzie. Pomyśleć nie już o przyjemnościach, ale o obowiązkach względem siebie. Są przecież jakieś takie obowiązki... Agnieszka myślała w popłochu: - Skąd dziś raptem ten rachunek sumienia? - Wydawało jej się, że Marcin niepotrzebnie gmatwa rzeczy i tak zawiłe i ciężkie. - Odeszliście od tej roboty - rzekła - gdyż ona od was odeszła. Odeszła z życia. Rewolucja przegrała... na razie. Więc musicie czasowo zajmować się trochę i czym innym. - Nie ma co tak rozpaczać z tego powodu. Zobaczysz, jak przyjdzie potrzeba, staniesz w szeregach tak samo zdolny do największych wysiłków i mocny jak przedtem. - Tak myślisz? Tobie łatwo to mówić, bo nie masz pojęcia, jak takie życie niszczy. Pomyśl, trzy lata, przez które, budząc się, nie wiedziałem, gdzie się położę spać ani nawet, czy się położę, ani co będę jadł. Szpieg i żandarm na karku, trzy lata życia ściganego zwierza. I do tego więzienie... i to straszne poczucie, że jednocześnie wciągam Bogu ducha winnych ludzi w wir, z którego się nie wychodzi albo wychodzi z połamanymi kośćmi. Dawniej nie czułem potworności tego życia, widziałem tylko jego wzniosłość. Ale teraz, kiedy zaznałem innego, cierpnę na myśl o powrocie w to piekło. I to jest z wszystkiego najpodlejsze. Bo powrót jest nieunikniony. Dlatego lepiej od razu zniszczyć wszystko, co uprzytamnia tę demoralizującą różnicę między światem tutejszym a tamtym... Agnieszkę więcej zatrwożył stan Marcina niż groźba, jaką zabrzmiały ostatnie jego słowa. Rzekła marszcząc z namysłu brwi: - Jeżeli tak jest, jak mówisz, to tylko dowód... - Tylko dowód?... - przynaglił ją wsłuchując się z pewnego rodzaju chciwością. ...że nie jesteś z natury prawdziwym rewolucjonistą - zaryzykowała nieśmiało. - Bo człowiek - śpieszyła widząc, że się niecierpliwie poruszył - kiedy spełnia to, co wynika z jego natury i wrodzonych upodobań, na pewno nie ma takich przeżyć jak ty. Męczy się, tak, ale chłopa, na przykład, który orze ziemię, nie przeraża to, że go potem kości bolą ani że gna do roboty żonę, drobne dzieci. Wie, że tak być musi. Odpocznie sobie, poje, a potem dalej do pługa. I jeszcze... prawdziwy rewolucjonista nie może widzieć ani siebie, ani ludzi, tylko... tak mi się zdaje... wypadki czy zdarzenia. A ty jednak ciągle widzisz ludzi i to cię boli. Byłbyś szczęśliwszy, gdybyś zajął się czymś, co pozwala widzieć ludzi. Ludzie są ważniejsi niż zdarzenia. Umilkła przerażona, że mówi takie rzeczy człowiekowi, który siedział w więzieniu. - To nie wiadomo, czy ludzie są ważniejsi niż zdarzenia - podjął Marcin ożywiając się. - A może właśnie największe i najważniejsze jest w ludziach to, co się realizuje w zdarzeniach. A poza tym, cóż stąd, jaką ja mam naturę? Ważne jest nie to, jaką się ma naturę, ale w jakim stopniu potrafi się ją trzymać na wodzy i zaprząc do tego, czego wymaga czas. Niekiedy można to spełnić w zgodzie ze swoim usposobieniem, a kiedy indziej trzeba iść mu na przekór. Rozumiesz? - zapytał prawie groźnie. - I nie kuś mnie, nie łudź się, że ja nie jestem rewolucjonistą. Agnieszka zmartwiła się. - To nie był zarzut - szepnęła. - Myślę tylko, że pewno tak jest. I to nic nie szkodzi. Los widać tak chce, żeby człowiek czasem spełnił zadanie życia, idąc niekoniecznie za swoim powołaniem. Teraz już to wiem. Zresztą, czy ty nie możesz mieć dwoistej natury? Żadnego człowieka nie można załadować do jednej szufladki, niby przedmiot. Cóż dopiero ciebie, który jesteś zbiorowiskiem tylu sprzecznych... - Przydałoby się w takim razie trochę tej dwoistości i tobie - przerwał Marcin z goryczą. - Ale ty nigdy nie będziesz rewolucjonistką... - Nie wiem - zaprzeczyła. - Może przyjdzie czas, że będę nią. Ale chyba nie w taki sposób, jak myślisz... I już ci mówiłam, że mnie więcej ciągnie do tworzenia dobrego niż do burzenia tego, co złe, chociaż wiem... - Tworzy się dobro wtedy, kiedy się żyje nakazem sumienia swojej epoki. Dla nas, Polaków, tym nakazem jest dziś rewolucja względnie powstanie, wojna, w ogóle walka. - Żadna epoka - upierała się Agnieszka - nie ma jednego nakazu dla wszystkich ludzi. Dużo jest nakazów i kierunków działania, i sposobów tej walki, o której myślisz... Marcin żachnął się niecierpliwie. - Nigdy się w takim razie nie porozumiemy i lepiej rozstać się od razu, nim zatrujemy sobie życie na dobre. Słuchaj, nie siadaj tak, ja nie mogę na to patrzyć! - wykrzyknął widząc, że siadła na balustradzie otwartego okna. Podbiegł, odciągnął ją za ręce i ochłonąwszy mówił dalej: - ...bo ja nie opuszczę mojej drogi, a ty nie pójdziesz ze mną i, jak widzę, nie będziesz mi towarzyszyć nawet myślą, duchem. Może ty na twojej drodze wymyślisz coś mądrzejszego niż ja, zrobisz coś lepszego dla ludzi. Tak, na pewno tak będzie. I dlatego ja ciebie nie namawiam do siebie. Tylko mi żal, bo myślałem... - głos go raptownie zawiódł. - Żal ci - szepnęła - a mówisz tak, jakbyś mnie chciał na zawsze od siebie odłączyć. Ale może to już za późno starać się o to, Marcyś... Bo ja... pójdę z tobą... z wami... I jak przyjdzie czas, że przydadzą się... nawet ci... najmniej udolni... będę tam, gdzie ty, jak długo będę wiedzieć, że służysz honorowi czy tam... Nie - zaprzeczyła sobie. - Pójdę z tobą nawet wtedy, kiedy to będzie sprzeczne ze wszystkim, w co wierzę... nawet jeśli zrobisz coś złego... tak, wtedy tym bardziej, bo... - Bo?... - spytał miękko. - Ale ty znów siedzisz na tym oknie - porwał się ku niej. - Zejdź. Ja się zaraz tak strasznie o ciebie boję. No, zejdź. - ...bo... nie wiem... nie mogę inaczej - dokończyła szeptem ustami w jego ustach. Z chwilą kiedy się znaleźli przy sobie, nie mogli już toczyć tamtej rozmowy. - Jak twoje włosy świecą w słońcu - zachwycał się Marcin kołysząc ją w objęciach. - Już tylko patrzeć na to... tyle szczęścia. Coś ty powiedziała? Nie wiesz sama... Byłabyś ze mną nawet... I teraz właśnie chcesz odjechać! - uprzytomnił sobie nagle z rozpaczą. - Nie, ty tak nie odjedziesz ode mnie. Agniś jedyna! Słyszysz? jedyna... Nie chodźmy nigdzie. Zostańmy tu. Zamknijmy się... A potem niech się dzieje, co chce. Przekręcił klucz w drzwiach i natychmiast odkręcił go z powrotem. Siadł ciężko na wspartym o ścianę krześle, które się pod nim zachwiało. - Uważaj - ostrzegła go Agnieszka. - Bo ja widzę, że tam zaraz noga wyleci. Marcin przesiadł się na kanapę. Agnieszka spojrzała na jego twarz, zmienioną przez wysiłek zmagania się ze sobą, i choć zabolał ją taki obrót rzeczy - wyszła naprzeciw z pomocą. - No, już nic. Już dobrze - uśmiechnęła się z daleka. - I wiesz, kochany, jedźmy jednak do Les Avants. Ja tam jeszcze nie byłam. Tam sobie coś zjemy. Coś lepszego niż te świństwa u Sztoka. Będzie przyjemnie. Marcin westchnął kiwając głową i Agnieszka przyjrzawszy mu się uczuła, że to nie jest koniec rozterki. Jednak wyszli i niebawem pięli się zębatą kolejką pod górę. Coraz to nowe pasma gór występowały na widownię i coraz szerzej rozściełało się przed oczyma wzdęte, spiętrzone łono ziemi, powleczone błękitną mgiełką oddalenia. Spoczęli na zielonym zboczu, sterczącym jak samotny skrawek rzeczywistości śród nacierającego ze wszystkich stron modrego snu. Ale narcyzy już przekwitły. W miejscach, gdzie turyści nie poczynili spustoszeń, widać było przeważnie suche, przejrzyste płatki. Marcin i Agnieszka zjedli obiad w gospodzie i napili się wina Chianti. Potem długo leżeli w trawie, zupełnie sami, trzymając się za rękę i wpatrując w przepływ, znikanie i powstawanie nasiąkniętych białym blaskiem obłoków. Marcin rzekł nagle: - Och, jak nam dobrze... - I zaraz potem: - Nie mów mnie nigdy takich rzeczy, jak tam, w pokoju. Że byłabyś ze mną, cokolwiek bym uczynił. Tobie nie wolno zrzekać się siebie, dla nikogo... - Och, zdaje mi się... - odparła sennie, gryząc źdźbło trawy - że nigdy nie przestałabym być sobą. Nawet wtedy. - Tak - przyznał z żarem. - Tracić siebie dla drugich to jest właśnie odnajdywać najprawdziwszego siebie. Ty to potrafisz... Iść z tym, kogo pokochasz, na samo dno piekła, niedoli, grzechu... - Za wielkie słowa - westchnęła z humorem. - Nie potrafimy sobie dać rady z dużo łatwiejszymi rzeczami. - Nie, bo widzisz. Ja jestem zły, ale ja też mam to na widoku. Tyś to dobrze powiedziała, przedtem. Żebym widział tylko sprawę, wszystko byłoby prostsze. Ale trzeba przecież zawsze, żeby drugiemu człowiekowi było lepiej. Tobie musi być lepiej niż mnie. Obróciła się ku niemu pytająco i wsparła głowę na ręce. - Ej, Marcyś. Czuję, że już znów zaczynasz kręcić mną jak Cygan słońcem - usiłowała żartować. Marcin przymknął oczy, jakby nie chcąc widzieć jej powabnego ukośnego uśmiechu. - Ze mną nie może ci być lepiej - wyjaśnił. - Wciąż powtarzam: żadnej pewności, żadnego bezpieczeństwa, żadnego oparcia. - Zdaje ci się, że ja właśnie pewności, bezpieczeństwa i oparcia w tobie szukam? - Nie... to jest - nie wiem. Ale ty jesteś jeszcze przecież takie dziecko. Jednak dziecko. Odważne tym, że nieświadome zasadzek ani podstępów życia. Ale ja jestem ich świadom. I muszę wciąż uprzytamniać sobie i tobie gorzką prawdę. Bo poza wszystkim, co wiesz... ja jeszcze i gospodarczo, to jest majątkowo jestem... - Marcyś! - A tak. Muszę myśleć i o tym. Mój papo wyrzekł się mnie prawie. Przysyła mi coś tam czasem, chyba z litości dla matki, która nade mną płacze. Ale na żadną uczciwą pomoc z domu liczyć nie mogę. Dorabiam trochę korespondencjami do naszych pism. To starcza ledwo na mieszkanie, czesne i wikt u Sztoka. A poza tym, już mówiłem, że mnie partia w każdej chwili może odwołać do kraju, a tam... czy ty możesz sobie wyobrazić dom... dziecko... W tych warunkach nie ma ani miejsca, ani chleba na dwoje. Agnieszka przypatrywała mu się mrużąc i otwierając na przemian oczy. - O tych rzeczach w ogóle nie może być między nami mowy - rzekła wreszcie. - Ja na niczyj chleb nie liczę i będę jeść ten, który sama zarobię. - Obawiam się, żebym ja nie musiał jeść twojego - mruknął ponuro. - Och, Marcyś, po co ten cały dramat? Jadłbyś mój albo ja bym jadła twój, gdyby tak z kolei losu wypadło. Że też to ty masz takie przesądy. Nastało milczenie, śród którego słychać było oddech wyruszającego skądciś pociągu i podmuchy wiatru niecące wątły szmer w bujnych trawach. Marcin wyciągnął poprzez zioła dłoń do Agnieszki. - Gniewasz się? Zaczęła mówić po cichu: - Mimo że wszystko temu przeczy... w tobie... tylko w tobie jest moja pewność, moje bezpieczeństwo, mój dom. Wszystko, co wygadujesz... Stoję pod tym, jak pod jakim deszczem... pod burzą... i tak chcę stać... tak iść... tak sobie upodobałam. Marcin usiadł na trawie i zakrył rękoma twarz. - Boże mój... Słuchać takich cudów... Głupieć po prostu ze szczęścia i mieć w sobie to, co ci muszę powiedzieć!... Agnieszka podniosła się czując, że blednie. - Marcin... co się stało? Odruchowo przygarnęli się do siebie, jak zawsze, kiedy czuli, że osaczają ich zmory. - Nic... Nie bój się - prosił Marcin całując. - Ty drżysz cała. Co za bestia ze mnie, żeby cię tak przestraszyć. No cicho już, najmilsza. Spokojnie... Ja powiem... wszystko powiem. - Ja czułam... wiedziałam od rana, że ty coś... kryjesz... - westchnęła dobywając się z jego uścisku. - Nie. Ja nie kryłem. Chciałem odwlec... Przez egoizm chciałem odwlec tę chwilę. Człowiek wykręca się od losu, jak może... Ale nie histeryzujmy: - Stało się to - podjął po chwili milczenia - że wczoraj poczta zwróciła mi list, który pisałem... do tamtej. Czysty przypadek. Pisałem do Krakowa, a Diany już tam nie ma. Jest zapewne w Królestwie i oczywiście, jak zawsze w takich wypadkach - bez adresu... - Diana - myślała Agnieszka - czy to pseudonim, czy imię takie śliczne? - Ale nabrała ducha. - I ten przypadek - spytała - zmienił tak wiele? - W moich uczuciach nic. Ale zawsze... Miałem, widzisz, wrażenie, że to zostało skończone i zamknięte. A teraz widzę, że nic się nie chce za mną zamknąć. Może dlatego tak myślę, że jednocześnie... Bo to jeszcze nie wszystko. Tak się złożyło... W życiu składa się czasem tak symbolicznie... Jednocześnie dostałem list z Paryża... - I co? - spytała Agnieszka ściskając zęby. Czuła, że nie może powściągnąć drgania w lewym policzku i to ją strasznie drażniło. - List pełen takiego żalu, smutku, rozpaczy... Proszący o widzenie... - Aha - rzekła mściwie - to dlatego przygotowałeś te wszystkie argumenty gospodarcze, ideowe, społeczne... Świetnie to było zrobione. Tylko to wszystko niepotrzebne... - Agniś!... - ...niepotrzebne - podniosła głos. - Szkoda zachodu. Wystarczyło powiedzieć po prostu. Ale ty nic nie robisz po prostu. I nie wiem, po co była ta komedia... miłosna, tam u ciebie... Żeby mi było na wszelki wypadek więcej żal czy co? - Jakaś ty okrutna i niesprawiedliwa! Komedia? Sama wiesz, że bredzisz. Przygotowane argumenty? Nie na korzyść Paryża je przygotowałem, bądź pewna. I wierz mi albo nie wierz, ale dzisiejszy dzień... Wolałbym leżeć teraz martwy gdzieś na ulicach Łodzi czy Warszawy... - Zaczyna się. Och, to igranie słowami. Jak ja tego nie lubię! - A tak, wolałbym to niż być zmuszony wyrzec się ciebie. A jednak jestem zmuszony prosić cię... zostaw mnie samego na tej pustej drodze, na której nie ma nic z tego, czym się cieszą ludzie osiadli, nic dla szczęścia osobistego. - Czy to może do Paryża wiedzie ta droga bez szczęścia osobistego? - spytała walcząc z nieoczekiwanym współczuciem, które w niej wołało: - Jedź - niech ona tak nie cierpi! - Nie, nie do Paryża. Nie krzywdź mnie tak, dziewczyno - chciej mnie przecież wysłuchać. Nie jadę do Paryża - chociaż... może powinienem. Boję się o nią. A może... mam złe sumienie i dlatego przesadzam. Ona jest, zdaje się, rozsądniejsza, niż myślę. Tylko szkoda, żeś nie dała mi wtedy napisać. Teraz, po tym liście, będzie trudniej. Ale uczynię to. Spróbuję wytłumaczyć. - A teraz widzisz - tak. - Marcin odetchnął głęboko, patrząc Agnieszce prosto w oczy. - Uprzytomniłem sobie w całej pełni wczoraj... dziś rano... po tych listach, że nie mogę wyplątać się z tych spraw, jak długo chcę między nimi wybierać. Nie wiem. Może miłość, jeśli już była, nigdy się na dobre nie kończy. Chyba że ktoś umrze, wtedy dopiero, przynajmniej w życiowym znaczeniu, wszystko się kończy. A podjąć tę zawiłość... choćbyś ty... choćbyśmy oboje na to poszli... Nie, dziecko. Ciebie szkoda na to szarpanie się uczuć... a ja nie mam prawa... tyle czasu, tyle miejsca poświęcać... Nie! Skoro te sprawy nie chcą się dla mnie skończyć - ja się dla nich skończę. I możesz być spokojna. Nie byłem z nikim - i nie będę z nikim. Chcę żyć sam. - "Nie byłem z nikim"? Co to znaczy? - W Agnieszce wszystko zadrgało. Jakże miała mu wytłumaczyć, że na tę wiadomość utraciła resztę spokoju. Stali chwilę w milczeniu wśród przedwieczornego wiatru, który wiał lekko i nieustannie z gór ku dolinom. Agnieszka rozejrzała się wkoło. Świat jest piękny, życie czarowne, właśnie na to, żeby tym straszniej bolały podstępne ciosy losu. Tak więc nadciągało nieodwołalnie to, co czaiło się od początku w niezrozumiałych zwrotach, smutkach, zapowiedziach Marcina. - Nie wiem - usłyszała - jak to będzie... Czy wytrzymam... Ale uczynię tę próbę. Miłość pochłania mnie zanadto, nie mogę rozpętywać w sobie nieobliczalnych sił, które... Ja nie należę do siebie. Należę do sprawy - bez reszty - oświadczył surowo. - To brzmi jak w tragicznej powieści? - dodał spostrzegłszy szczególny wyraz jej twarzy. - Może. Na to nie mogę poradzić. - O ciebie najmniej się boję - dodał. - Tyś lepsza, większa od nas, tyś mocna, dasz sobie radę. - Na to, żeby być z tobą, jestem zbyt słabym dzieckiem, ale na to, żeby samej dać sobie radę... - zamilkła uczuwszy w tych słowach smak perfidii. - Ty nigdy nie będziesz sama, boś ty w zgodzie ze światem i z życiem. Agnieszka zobaczyła na twarzy Marcina wyraz tak niekłamanej boleści, że serce się jej ścisnęło. - Mam jedną prośbę - rzekła porywczo. - Nie myśl o mnie nigdy, że jestem lepsza od ciebie. Jestem gorsza. I nie wiedząc dobrze, co ją do tego pcha: żal, nadzieja zyskania czegoś czy chęć brutalnego ułatwienia mu rozłąki - opowiedziała nagle swoje przejście z Januszem. Marcin przy pierwszych słowach jęknął, ale uczuwszy, że jej ciężko to mówić, zapomniał o sobie. Wziął ją za rękę i, póki mówiła, trzymał ściskając mocno, z tą chęcią dodania otuchy, z jaką ściska się rękę kogoś bliskiego i drogiego, by mu pomóc znieść dotkliwie bolesny zabieg chirurgiczny. Gdy niebawem schodzili w milczeniu ku stacji, Agnieszka myślała ze zdziwieniem, że o ile z Januszem rozłączały ją nawet pocałunki, z Marcinem łączyły ją i zbliżały nawet najbardziej gorzkie nieporozumienia. Nastawał zmierzch. Za leżącym w otchłani między górami jeziorem czarne, płaskie pasmo Jury francuskiej nurzało się w ostatkach rudej pożogi. Smugi chmur na zachodzie szarzały pomału na popiół. Z przeciwnej strony Alpy Berneńskie, Dent du Midi i Rochers de Naye jaśniały czystym lazurem i olśniewającą bielą szczytów, jakby tam właśnie na wschodzie kończył się w przepychu świateł dzień. - Jak to dobrze - pomyślała Agnieszka - że zapomniałam tego listu do domu. - Jutro - rzekła głośno - wyślę depeszę i wiesz, pojutrze wyjadę. - Musisz? Dlaczego taki pośpiech? - zasmucił się, jakby zdjęty pokusą odwrócenia swych bezlitosnych postanowień. - Tak chcę. Co trzeba skończyć, trzeba skończyć - szepnęła odwracając głowę, żeby nie spostrzegł znękanego wyrazu jej twarzy. Na szczytach Alp zapłonęły rumiane odblaski zorzy. Agnieszka wyjeżdżała do domu pod wrażeniem dobroci Marcina. Pomógł jej zapakować rzeczy, wypisał godziny pociągów na całą podróż, urządził miejsce w przedziale, zakupił na drogę owoców, czekolady i róż, znalazł nawet słój, w którym ustawił je na przyokiennym stoliku. Zabiegał i opiekował się nią tak umiejętnie i czule, że to wzbudziło w niej na nowo żałość i bunt. Gdyż rozstawała się z nim jako z człowiekiem niezdolnym do zasnucia potocznego i przeciętnego życia, tymczasem przez wszystkie ostatnie chwile widziała go w tej postaci, w której zdawał się stworzonym do umilania i ułatwiania każdej godziny dnia, troskającym się o najmniejsze drobiazgi. Czuła, że krzątając się wspólnie koło przygotowań do drogi, stają się sobie bliscy w ten poufny sposób, jaki wynika z miłości ogarniającej całe bez reszty istnienie w jego zarówno wzniosłych, jak poziomych przejawach. A jednak rozstawali się i nie mieli się spotkać. Patrząc na krople wody, spadające z drgających od wstrząśnień pociągu róż, myślała, jak to dziwnie, że jeszcze przed kilku dniami drżała o niego, gdy nie przyszedł w oznaczonej godzinie, a teraz nie będą o sobie nic wiedzieć przez tygodnie, miesiące, może lata. Marcin miał porzucić Lozannę, wybierał się do Anglii, a ona? Sama jeszcze nie wiedziała, co zrobi z sobą; będzie musiała wrócić, aby zdać jesienią egzamin, jednak żyć dalej w tych miejscach, gdzie wszystko będzie przypominać chwile utraconego szczęścia, zdawało jej się na razie niepodobieństwem. Po przebyciu granicy szwajcarskiej usiłowała spać. Ale choć pociąg był pośpieszny i zatrzymywał się nieczęsto, na każdej stacji ktoś wsiadał albo wysiadał. Ostre światła dworców, turkot wózków dochodzący z peronu, luźny chrobot odsuwanych i zasuwanych drzwiczek przedziału, rozmowy i borykanie się tragarzy z bagażami budziły ją wciąż z drzemki. Dopiero o północy uciszyło się, wszelki ruch w pociągu jakby zamarł, słychać było tylko różnolite odgłosy jego biegu. Lecz Agnieszka była już najzupełniej wybita ze snu, myśli tłoczyły się i następowały na siebie, krążąc uparcie koło spraw związanych z Marcinem. Przywodziły na pamięć strzępy rozmów toczonych w Les Avants i przedtem rano i wyrzucała sobie, że nie stowarzyszyła się z nim bardziej czynnie choćby w pracy nad organizacją związków niepodległościowych. To by ich łączyło ze sobą mimo wszystko, na tym gruncie musieliby się spotykać i nadal, a wtedy... Odpędzała tę pobudkę osobistej natury dziwiąc się, że nawet ona nie czyniła jej szczególnie usposobioną do pracy politycznej. - To niepojęte - myślała - zawsze z taką łatwością przystawałam do każdego środowiska, w którym zdarzyło mi się żyć. Tak, ale tamte rzeczy, dom, szkoła, uniwersytet, istniały jakoś same przez się, były tak... organicznie związane z życiem, a partie są tak jakoś sztucznie zrobione. Raptem przypomniała sobie entuzjazm, który nią był owładnął pod koniec niepodległościowego zebrania. Alboż to było sztuczne, alboż to nie wyrasta z życia... z niej... I niepodległość, i krzywda społeczna? - Więc czemuż się tym zespołom opieram, choć im sprzyjam - rozpaczała. Przecież chciałam wszystkiemu sprostać. Więc jednak boję się w czymś zatracić siebie? Nie, nie, tylko tak mi się jakoś zdaje, że tego rodzaju działalność wymaga większej odpowiedzialności, niźli codzienne twórcze prace i że ci, co się do niej biorą, nie myślą o tym. A może myślą tylko ja się boję tej większej odpowiedzialności? Choć kto wie, czy to, za co ma się w życiu ponosić odpowiedzialność, nie jest z góry wyznaczone i przez jakiś wyższy rozum wskazane? I pewno jak trafię na to, co do mnie będzie należało, to nie zlęknę się największego ryzyka, największej odpowiedzialności. A jeśli nie usłyszę tego wyższego głosu, nie rozpoznam, nie stanę na wezwanie? Usłyszę i rozpoznam - uspokajała się i znów popadała w zwątpienie. - A może to tylko wymówka lenistwa i tchórzostwa? Może to pycha mną włada? Może strach, że będę w tym tłumie działaczy wlec się ostatnia, kiedy w jakichś takich bezpośrednich zadaniach na własną rękę... Ale bo to ja widzę jasno i te bezpośrednie zadania? O Boże, jeśliś jest, oświeć mnie, wspomóż - modliła się. I znowu: - Marcin mówi, że służyć Polsce, służyć społeczności można dziś tylko pracą polityczną, spiskiem, walką... Niepostrzeżenie wszczęła z nim rodzaj sporu. - Tak twierdzisz? - myślała. - A mnie się zdaje, że ze sprawy społecznej nikt się nie wykręci. Być aspołecznym niepodobna. To absurd. Zawsze się społeczności służy albo szkodzi, ale to niezależy od działania politycznego, ale od tego, jakim się jest człowiekiem. Jedni jej służą, drudzy - szkodzą. Czy myślisz, że ja jestem takim człowiekiem, który mógłby jej szkodzić? Zobaczysz, taka, jaka jestem, pełna przywar, zrobię więcej niż ci, co się muszą podtrzymywać wielkimi hasłami - pyszniła się. - Sam powiadałeś wtedy na zebraniu, że ogólne rzeczy realizują się w poszczególnych... - A potem zaraz gromiła się. - Nie, nie, ja nic nie zrobię! Ach, jestem niczym! Nagle coś jej zaczęło przeszkadzać; postać panny Woynarowskiej nasunęła się przed oczy, taka, jaka została jej w pamięci z wizyty w Serbinowie przed czterema laty. Powody, którymi Marcin usprawiedliwił ostateczne ich zerwanie, zbladły raptownie. Alboż ona była mu bliska ideowo, ta panienka w eleganckim kostiumie do konnej jazdy? A jednak o nią, o jej list wszystko się w końcu rozbiło. Jej rozpacz dopiero wzruszyła to przewrotne serce do tego stopnia, że się postanowiło "oddać bez reszty sprawie". Piekąca zazdrość przeszyła na wskroś Agnieszkę i natychmiast przepadła. Nie, nie. Marcin mówił prawdę. Nie panna Woynarowska była przyczyną ich rozłąki, tylko tragiczność czasów, ale cóż stąd, cóż stąd? Czymkolwiek zadać ranę - krew z niej ciecze jednako. Zdjął ją ślepy żal do nieubłaganego losu, lecz i żal nie trwał długo, ustąpił miejsca dręczącym wątpliwościom. Rewolucja, ofiarna służba sprawie nakazująca wyrzeczenia, w tym było prawdziwie coś niby dopust losu. A jednak czuła niejasno, że ta granica, gdzie pozostaje tylko schylić głowę pod fatalnym wyrokiem, nie tu się wcale zaczyna. Że nawet gdy tak patrzeć na rzeczy, to cofnęli się, rozbiegli przed rozwiązaniem trudności, co przerastały nie ich siły, tylko ich męstwo; choć Marcin właśnie w imię męstwa... Koło drugiej nad ranem w skłopotanych myślach Agnieszki powstała luka. Zmorzył ją sen i śniło jej się coś przygnębiająco smutnego, co jednak, otwarłszy oczy, natychmiast zapomniała. Zostało jej tylko wrażenie takiej żałości i niemożności życia, że jęknęła. - Umrę bez ciebie, chłopcze - rzekła głośno, a siedząca naprzeciwko dama z krągłymi jak u ptaka oczyma spojrzała na nią zdziwiona. Lecz w młodości bywamy tyle samo skłonni umierać z każdej niedoli, co nie wierzyć, aby nas jakakolwiek mogła spotkać. Obróciwszy głowę Agnieszka spojrzała na pąki róż, które przez noc rozkwitły - i uśmiechnęła się do nich. Niee! Marcin, ten, który dał jej róże, który miał taki wyraz twarzy przy pożegnaniu, on, ten tkliwy i kochany, mógłby ją chcieć na zawsze porzucić? Nonsens! Czyste niepodobieństwo! Smutek zaczął się wycofywać w niedostępne zakątki duszy. Dzieje ostatnich kilku dni zdawały się ciężkim snem, w którym coś niewyraźnie, ale i nieodparcie spodziewało się przebudzenia do jasnej rzeczywistości. Zerwała się raźno, przeciągnęła, wyjęła z podręcznej walizeczki wodę kolońską, ręcznik, mydło, grzebień i poszła do toalety. Spojrzawszy w lustro zamroczyła się trochę. - Nie - czy można powrócić... Czy w ogóle można kochać się w takiej kobiecie? - westchnęła. Ale już czesząc swe wielkie włosy, w których elektryczność trzaskała pod grzebieniem, śmiała się w duchu, powtarzając swawolnie: - A jednak... A pomimo to... Przypomniał się jej nagle Janusz. Był taki piękny, a nie czuł się szczęśliwy i szukał właśnie jej, niedoskonałej, pełnej braków, i ona mu się podobała. Dobrze wie, jak mu się podobała! Wróciwszy do przedziału wciąż jeszcze myślała o tym. Dziwna rzecz, teraz, kiedy nabyła nie wiedzieć skąd pewności, że Marcin do niej wróci, poczuła się zdolna zapomnieć o nim. Janusz... gdzie on jest teraz? Może go zobaczy w Kalińcu? A jeśli zejdą się znowu? "Miłość, jeśli już była, nigdy nie kończy się na dobre" - to twoje słowa, Marcyś. Tylko... czy to była miłość? Była, nie była! A potem spotkają się za jaki rok, dwa... z kim? Z Marcinem, rzecz prosta, i on się dowie, i zawoła, jak wtedy na Pont Chauderon: - To niemożliwe, nieprawda, co za okrutne żarty! - zaś ona jemu odpowie: - To jest prawda, mój drogi. Przeciągnąłeś strunę. Za późno. Jestem żoną Janusza - plotła trzy po trzy. Stanęła w korytarzu przy oknie i patrzyła w mijany krajobraz. Nad wąskim pasemkiem równin kłębiło się nieogarnione mnóstwo nieba pełnego chmur, blasków i błękitów. Ale już niebawem pola zaczęły się garbić i wyginać, gładkie płaszczyzny rozpięły się na nieboskłonie czarownymi wzgórzami. Dały się słyszeć echa, jakby kilka pociągów ścigało się poprzez wzgórki, doliny. Za chwilę pociąg wbiegł między lasy, jego rozproszony w przestrzeni łoskot wracał jakby do siebie, skupiał się, wzmacniał. - Co za rozmaitość, co za wesele - cieszyła się Agnieszka. Wszystko, na co patrzyła, jakby zmówiło się, żeby zadać kłam utrapieniom. I już wtedy nie było potrzeba tej pociechy, do której się z takim trudem dowlokła. Mógł już Marcin nie wracać, mógł już Janusz nie nęcić. Sam krajobraz wzniecał w całym jestestwie dostateczne poczucie szczęśliwości, rozpalał chęć do życia, do jakiegokolwiek życia, byle tylko ze wszystkich swoich sił żyć a żyć. A może to nie tylko krajobraz? Bo po chwili przestała patrzeć, a radość nie malała bynajmniej, tylko rosła. W przedziale byli teraz jacyś ludzie, rodzice z dziewczynkami, delikatne i kulturalne latorośle mieszczańskiego rodu z Bremy. Agnieszka bez namysłu wdała się w rozmowę, zawarła znajomość, niemal przyjaźń. A więc znów nikt jej z niczego nie odarł, dość ma jeszcze siebie dla wszystkich. Może rozdawać bez rachuby uśmiechy, słowa, serca, ma chyba w piersi ze sto bijących serc. Bierzcie wszystkie, odrosną. W południe zjadła w towarzystwie bremeńskiej rodziny obiad w restauracyjnym wagonie. Co za okna wspaniałe, jakie wesołe stoliki, patrzcie no, ludzie, ile na tym świecie wygody, ładnych rzeczy, przyjemnych ludzi. Po obiedzie osądziła, że już dość tej uciechy bez granic. Wróciła myślą do swych bolesnych spraw, ale spraw tych jakby nie było, szumne rozradowanie zatopiło je w sobie. Skąd brała się ta szczęśliwość, czym była usprawiedliwiona, jakie miała powody? Żadnych. - Wszystkie nasze smutki są rzeczywiste, wszystkie radości - urojone - myślała Agnieszka usiłując pognębić ten nieodpowiedni dla jej obecnego położenia stan ducha. - Tylko czemu ja te urojoną radość odczuwam silniej niż wszystko, co mnie smuci - dociekała i nie mogła tej myśli dosnuć do końca, dopełnić żadnym wnioskiem. Bo cieszyły ją, ma się rozumieć, i różne sprawy życiowe - czyż w domu nie mawiano, że rada jest byle czemu? Ale ta radość, która przychodziła nie wiadomo skąd, bez powodu, a nawet na przekór powodom, ta była radością bez skazy i ona, tak, nie pojednanie z Marcinem, nie to lub tamto, ale ona była jedynie tą do gruntu prawdziwą rzeczywistością, wobec której wszystko złe i dobre tej ziemi zdawało się nieco ciężkawym snem. I była taka wszechwładna, że - kto wie - życie to jeszcze pokaże, ale kto wie, czy jest do pomyślenia taka klęska, która by się mogła wobec niej ostać. Tylko... czym jest, o czym świadczy ta radość? W Berlinie trzeba było się przesiąść do pociągu idącego z Friedrichstrasse Bahnhof przez Żegań i Leszno ku Kalińcowi. Agnieszka czekała na ten pociąg około dwu godzin. Był już wieczór. Siedziała w rozległej, wpuszczonej w ziemię hali restauracyjnej pijąc kawę z ciężkiej filiżanki, której grubość zwiększała jeszcze wrażenie cienkości płynu. Przed sobą miała okno rozciągające się pod sufitem przez całą szerokość licowej ściany i położone tuż nad chodnikiem ulicy. Gdy gwar dworca na mgnienie przycichał, słychać było za ciemną szybą chrobot kroków. Nad halą raz po raz przelatywały z grzmotem pociągi. Agnieszka z trudem usiłowała sobie uprzytomnić, że jest dziewczyną porzuconą przez kochanka, zaś wszystko, co widzi dokoła, to Niemcy, kraj nieprzyjaciół gnębiących znaczną część jej narodu. - O tym nie wolno ani na chwilę zapominać - strofowała się, ale nie mogła się pozbyć uczucia, że wszystko, co się dzieje dokoła, jest po prostu jej własnym życiem. - O, jakby to było dobrze - szalały myśli - żyć tak nieosobiście, ale nie w znaczeniu poświęcenia, jak chce Marcin, tylko tak jakoś, żeby brać udział w każdej pracy, świętować w każdym święcie, nie znać, co to jest obcy człowiek, wszystko każdemu ofiarować, a z nikim nie wiązać się wyłącznie. Umieć zniknąć bezimiennie w gromadzie, a zostać mimo to sobą, zaznaczyć w świecie swój ślad, jedyny, niepowtarzalny... Myśli te, ledwo błysnąwszy, wnet przepadały niby przedwczesne ukazanie się dalekiego szczytu i skrycie się go w załamaniach, zakrętach bliższej drogi. I przywiodły ją na powrót, choć w nowy, nieprzewidziany sposób do Marcina. - Widzisz, Marcyś, no widzisz - przymilała się - że i ja do tego, choć inaczej, dochodzę - widzisz, jaka ze mnie indywidualistka! - Zapragnęła co prędzej podzielić się z nim tym, co przeżywała. Niechże i on pije z tego zdroju radości. I niech wie, że znalazła siłę, że może o nią być w istocie spokojny. Zrobiło jej się go bardzo żal. Pewno smuci się, biedak, dręczy, jak tylko on to potrafi. Zresztą szczęściu jej zaczynało czegoś brakować w miarę, jak mijały godziny, a on nic o nim nie wiedział. Cóż stąd, że ze sobą zerwali. Udzielić trochę radości ma prawo każdy każdemu. Podszedłszy do bufetu zaczęła okręcać wiatraczek z pocztówkami. Wybrała rytowany widoczek miasta Weimar. Weimar - bo Goethe. Zapisawszy nie tylko miejsce dla korespondencji, ale i wszystkie marginesy dokoła akwafortki, dokupiła drugą pocztówkę, potem trzecią. - "I wiesz, kochany - kończyła na czwartej - naszą jedyną stratą byłoby, gdybyśmy utracili zdolność do takiego usposobienia ducha, jak ja mam teraz. Ale i ty je masz w sobie, na pewno, a póki ono trwa, to cokolwiek mielibyśmy jeszcze przecierpieć, ty w jednej dalekiej stronie, ja - w drugiej - życie nie będzie klęską, zobaczysz..." Długo trzymała rękę z pocztówkami w otworze skrzynki, nim je wpuściła. Stuknęły o dno. - Chyba go jeszcze zastaną w Lozannie. Zastaną! - pomyślała. Zaraz, jak tylko znalazła się w wagonie idącym do kraju, zasnęła mocno, z poczuciem, że przeżywa nie porażkę, ale tryumf miłości. Dopiero kiedy na peronie w Kalińcu zobaczyła matkę, rozpłakała się w jej objęciach.