Dąbrowska Maria - Dzienniki powojenne 1950-54

Szczegóły
Tytuł Dąbrowska Maria - Dzienniki powojenne 1950-54
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dąbrowska Maria - Dzienniki powojenne 1950-54 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dąbrowska Maria - Dzienniki powojenne 1950-54 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dąbrowska Maria - Dzienniki powojenne 1950-54 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maria Dąbrowska DZIENNIKI POWOJENNE 1950 -1954 t. 2 Wybór wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski Czytelnik Warszawa 1996 1950 2 I 1950. Poniedziałek Na szóstą wyszłam do kina "Palladium" - zaproszenie na inaugurację nowego polskiego filmu "Czarci żleb". Ze znajomych spotkałam Iwasz- kiewicza, Wata z żoną' i Zawieyskiego. Poza tym - tłum obcych twarzy. Kronika filmowa - trudna do zniesienia. Stalin, Stalin i Stalin fetowa- ny przez Sejm, Teatr Polski etc., etc.2 M.in. pokazano konkurs zespołów # chłopskich na... pieśni radzieckie. Myślałam, że będą śpiewali te pieśni rosyjskie (w praktyce - radzieckie znaczy zawsze rosyjskie) przynaj- mniej w polskim przekładzie. Otóż nie! Pokazano chłopów z Białowie- ży śpiewających pieśń o komsomole nie tylko po rosyjsku, ale w rosyj- skich strojach z dyrygentem w "kosoworotce"3. Aż dusiło od gniewu. # Tego nie może wymagać nawet Rosja. To już jest najczystsza, upadlają- ca służalczość, którą, gdybym była Rosjaninem, pogardzałabym. Film "Czarci żleb"' jest apoteozą Wojsk Ochrony Pogranicza, które pokazuje w walce z bandą przemytników. Zachowano tyle jeszcze przy- zwoitości, że nie pokazano bandy politycznej. Ale i tak jest w tym fil- mie, jak we wszystkim, bardzo problematyczne odwrócenie wartości. , Dotychczas świat przemytników uważany był za swego rodzaju świat poetyczny, coś na pograniczu legendarnego świata zbójników. Wiado- mo, że przemytnicy bywali zawsze nie tylko przestępcanu flskalnymi i awanturnikami lubiącymi ryzykowne a duże zarobki, ale i przewodni- kami, jakże często bezinteresownymi, nieszczęśliwych zbiegów polity- cznych. Myślę, że i samego Lenina mógł taki zwykły przemytnik towa- I rów prowadzić kiedyś przez zieloną granicę, nie mówiąc o innych rosyj- ' skich i polskich rewolucjonistach. Wprawdzie w operze (i w noweli) i, "Carmen" świat przemytniczy nie jest pokazany jako świat pozytywny. Ale konflikt między światem legalnym a tym jego nierządnym margine- sem społecznym pokazano obiektywnie, jako ścieranie się indywidual- nych ludzkich namiętności. Tutaj - koniec z tym wszystkim. W oświet- leniu marksizmu obiektywizm byłby tylko słabością i wymigiwaniem się od odpowiedzialności. Tu świat przemytników pokazany jest odraża- 5 jąco, jako stek zbrodniczych cyników bez jednego ludzkiego odruchu. Natomiast cały bez wyjątku posterunek graniczny potraktowany jest z sympatią, czułością i nawet humorem, rzekłbyś: przyjemne sceny z dobrego pensjonatu dla dobrze wychowanych anielskich chłopców. Poza tymi grzechami pierworodnymi film jest dobry. Piękne zdjęcia gór w zimie, emocjonujące przygody, niezłe dowcipy, piękne góralskie pieśni, m.in. moja ulubiona: "Pódźciez, chłopcy, pódźciez zbijać..." # A 1 e k s a n d e r W a t, właśc. Chwat (1900-1969), poeta, prozaik, tłumacz. Stu- diował na Wydziale Filozoficznym I1W. W 1920-25 brał udział w wystąpieniach i wy- dawnictwach futurystycznych oraz współredagował czasopisma "Nowa Sztuka" i "A1- manach Nowej Sztuki". W I. 1929-31 należał do zespołu "Miesięcznika Literackiego" i kierował Spółdzielnią Wydawniczą "Tom"; następnie w 1. 1932-39 był kierownikiem literackim wydawnictwa Gebethnera i Wolffa. 23 I 1940 aresztowany przez Rosjan we Lwowie; zwolniony został na podstawie amnestii w listopadzie 1941 i do 1946 przeby- wał w Kazachstanie. Po powrocie do Polski był redaktorem naczelnym PIW-u. Od 1963 przebywał na emigracji we Francji. Popełnił samobójstwo. Wydał m.in.: Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka, 1920, Bezrobotny Lucyfer, Opowieści, 1927, Wiersze, 1957, Wiersze śródziemnomorskie, ł962, Ciemne świecidfo, 1968, oraz pośmiertnie dwutomowy Mój wiek. Pamiętnik mówiony, ze wstępem Cz. Mi- łosza, 1978; Świat na haku i pod kluczem, 1985, Reduta, 1986, Dziennik bez samogfo- sek, 1986, Ucieczka Lotha, I988, Poezje zebrane, 1992. Wśród wielu utworów różnej wartości tłumaczył m.in. Dostojewskiego, L. Tołstoja, Gorkiego, T. Manna, Bernanosa. P a u I i n a (Ola) W a t (1903-1991), żona Aleksandra; wydano jej wspomnienia Wszystko co najważniejsze, 1985. 2 Niedawno, 21 XII 1949, minęło siedemdziesięciolecie Stalina - szczytowy moment jego kultu. 3 K o s o w o r o t k a - rubaszka rosyjska ze skośnym kołnierzykiem i bocznym za- pięciem. ' Czarci żleb,1949, scen. Tadeusz Kański, reż. T. Kański i Aldo Vergano. 6 7 Na siedemdziesiąte urodziny Stalina... ,...podarki od społeczeństwa polskiego" 6 I 1950. Pi#tek. Trzech Króli Opowiadanie o podsłuchanej na ulicy rozmowie. W czasie galówki stalinowskiej prosta kobieta w chustce przechodzi mimo portretu Stalina i mówi do drugiej: "Znów ten zajęczy pysk wywiesili". I cóż pomogą tony propagandy kosztującej miliardy? Lud widzi "zajęczy pysk" za- miast oblicza "największego człowieka naszej epoki". Dicta Tulci. Gdy Anna z nią przechodziła zrujnowaną ulicą, Tulcia powiada: "Ty zawsze mówisz, że ja wszystko niszczę. A patrz, mnie tu nie było, a wszystko zrujnowane". W zabawie z dziećmi, gdy któreś z nich mówi, że ma tatusia, Tulcia, która zaczyna już boleśnie odczuwać brak "tatusia", mówi na to: "A ja mam Dziadzię, Maryjkę i Jurka". W drugi dzień świąt, obudziwszy się, pyta: "Czy to Maryjka przyjechała dziś do mojego domu?" Kiedy Anna wyjaśnia, że przyjadę dopiero za 10 dni #ak było w projekcie), Tulcia mówi: "Za dziesięć dni to już nie warto. Swięta będą już stare, a moja wstążka ##seledynowa#, zmięta. I nie wiem, dlaczego właśnie dzisiaj chciałam bardzo zobaczyć Maryjkę i po- wiedzieć jej wierszyk o bobasku". Po powrocie z apteki zastałam Axera z paru rysunkami do "Nocy i dni". Zaskoczyło mnie, że są takie niedobre, ale nie śmiem Axerowi tego powiedzieć. Zapomniałam dodać, że wczoraj byli Erazm i p. Mały- niczówna. Anegdotka. Dzieciom w szkole powszechnej zadano wypracowanie "urodzinowe": "Dlaczego kochamy Stalina?" Chłopiec pyta w domu oj- ca, co ma napisać. Ojciec na to: "Daj mi pokój ze Stalinem". Idzie do matki, która mówi mniej więcej to samo. Poradziwszy się jeszcze paru osób zbywających go z tą samą niecierpliwością lub oburzeniem, chło- piec napisał: "Kocham Stalina, bo go nikt nie kocha". To pewna, że w Polsce poza jego agentami (czy agent kocha?), nikt go nie kocha, na- wet ci nieliczni, co mu przyznają jakieś racje czy jakieś znamiona sata- nicznej wielkości. 10 I 1950. Wtorek Wieczorem przychodzi Erazm dowiedzieć się o zdrowie St. Wanda zjawia się o siódmej. Przyjemna i dowcipna rozmowa. Anna opowiada o Lubelskim Uniwersytecie Katolickim, w którym spędziła z mężem kilka miesięcy w 1945. To wszystko z powodu wiadomości w "Życiu Warszawy", że studenci Uniwersytetu im. M. Curie-Skłodowskiej ogło- sili protest przeciw decyzji senatu KUL-u, zabraniającej jego słucha- 8 ' czom należenie do Związku Młodzieży Akademickiej (jako marksisto- wskiego). Decyzja KUL-u jest odruchem samoobrony, ale i krępowa- niem swobody osobistej studentów. Ale takie skrępowanie jest zgodne z i całą procedurą funkcjonowania systemu katolickiego, mającego i w prak- tyce, i w filozofii duże podobieństwa do systemu marksistowskiego. Ale Anna opowiada ciekawe rzeczy o istotnie kołtuńskich i reakcyjnych nastrojach tego uniwersytetu. Najbardziej wsteczne elementy reprezen- towane w nim są przez profesorów Żydów-neofitów i przez... damy, różne "połamane" hrabiny, które znalazły na terenie KUL-u azyl i każ- dego rozpatrują pod kątem "bien" albo "tres bien". P. Jerzy Kowalski musiał w 1945 złożyć na piśmie oświadczenie, że Parandowska jest ślubną żoną Parandowskiego, aby Jasia przyjęto w poczet profesorów tego uniwersytetu. Elementem najbardziej postępowym i światłym byli na tym uniwersytecie profesorowie księża. C Przeczytałam wydaną przez "Czytelnika" książkę Elsy Triolet (żona Aragona czy Eluarda, podobno Żydówka) pt. "Kochankowie z Awinio- nu". Tytuł oryginahz: "Le premier accroc cońte deux cent francs"'. Opo- wiadania z czasów okupacji tchnące świeżością i dobrego gatunku opty- ; mizmem. Wrażenie, jakby autorka zrzuciła festony starej świetnej trady- cji literackiej, której strzępami żyły wszystkie nowoczesne rafmerie lite- rackie Francuzów, i zaczęła z innego, prostego, skromnego, ale ożyw- czego tonu. Te opowiadania przypominają mi trochę moje, zarówno te z czasów okupacji, jak dawniejsze. Choćby tym, że stanowią cykl złą- czony mniej więcej jednością miejsca (Lyon i Awinion) i powtarzaniem się tych samych osób. Oprócz tego - tym, że pokazują powszedni dzień okupacji bez makabry. # E 1 s a T r i o 1 e t (1896-1970), pisarka francuska pochodzenia rosyjskiego, sio- stra Lili Brik, żona L. Aragona. Po francusku zaczęła pisać w 1938. Podczas wojny we francuskim ruchu oporu. Tego okresu dotyczy powieść Biafy koń, 1943, oraz wspo- mniany zbiór opowiadań, 1945, tytuł oryginału: Pienvsze rozdarcie kosztuje dwieście franków, który przyniósł jej nagrodę Goncourtów. Ponadto napisała m.in. cykl powie- , ściowy Era nylonu, 1959-63. Tłumaczka literatury rosyjskiej, autorka studiów o Gogo- lu, Czechowie i Majakowskim. 12 I 1950. Czwartek Dostałam dziś list od p. T. Czapczyńskiego z Łodzi. Jego broszurę o mojej twórczości cenzura puściła bez skreśleń, ale broszura nie wyj- dzie, bo nie dostała przydziału papieru. Prywatnie oświadczono, że o 9 nieudzieleniu papieru zadecydował "zbyt życzliwy stosunek autora do pisarki", że "Dąbrowska skończyła się i przeminęła". Na kursie łódzkim dla polonistów uczą, że "Dąbrowska powtarza myśli Żeromskiego z 21-let- nim opóźnieniem". Taki oto jest stosunek rzeczywisty tzw. czynników do mnie i mojej twórczości. Tak wygląda pozorna uprzejmość ludzi regime'u dla mnie będąca absolutnym fałszem. Jedyne, co by im odpo- wiadało, to moja śmierć i - ostatecznie - pogrzeb na koszt państwa. Trudno, mimo wszystko będę tylko tym, czym być mogę, to jest - sobą. 14 I 1950. Sobota Do jedenastej drepczę około St. Potem wychodzę na pocztę z listami. Odwilż i błoto. Warszawa nie czyszczona, brudna, okropna - nigdy, jak żyję, tak zaniedbanej nie widziałam. Tonie się w błocie albo chodzi po zwałach lodu. Po południu wizyta Gucia Iwańskiego u St. Wieczorem- Małyniczówna. Nic nie robię. Tańczę tylko koło chorego. Najwyżej za- łatwiam korespondencję albo porządkuję papiery. IS I 1950. Niedziela Rano w jakimś przypadkowym koncercie w radiu usłyszeliśmy dwie włoskie pieśni koloraturowe śpiewane przez Marię Kurenko. Zatonęli- śmy po prostu w tym głosie. Co za rozkosz i jaka rzadkość słuchać pięk- nego sopranu kształconego w wybornej szkole. Soprany są przeważnie ostre, strident, a polskie soprany - często nienawistnie szpetne. Ten był czarowny jak śpiew skowronka. Co za miękkość, delikatność, precyzja. I wspaniale postawiony głos dosłownie tryskający jak dźwięczna woda ze źródła. W drugiej pieśni akompaniował prócz fortepianu flet, ale naj- czystsze tony fletu brzmiały matowo w tym duecie z niepokalanym gło- sem. Soprany, tak rzadko wdzięczne, mają ten przywilej, że są jedynym głosem mogącym śpiewać muzykę instrumentalną. Lecz za to koloratu- ra śpiewana przez zły sopran jest koszmarem. Czarnym kontrastem do tej rannej koloratury była dawana po południu z taśmy "Goplana" Że- leńskiego. Cztery śpiewaczki wyły jednym prawie głosem, że uszy więdły. Nie tylko gatunek głosów, ale i sposób śpiewania był nieznośny z tymi tremolandami, z afektowaną "wibracją". Czy ci nasi śpiewacy są głusi? Czy nigdy nie słyszeli dobrego śpiewu? Męskie głosy nie były le- psze. Sama opera słaba. O jedenastej wychodziłam na chwilę po gazetę. Kupując "Radio" i "Życie Warszawy" zapytałam o "Tygodnik Powszechny". - "Jeszcze nie wyszedł - odpowiedziała budka. - Pewńo mu papieru nie dali". Zo- baczyłam wyglądający spod stosu gazet rosyjski "Ogoniok". "Czy to kupują?" Gazeciarka wzruszyła ramionami: - "Gdzie tam, proszę pani. Tego nikt nie kupuje. Pani widzi, tego się nawet na wierzch nie wykła- da, bo ludzie się irytują". I 7 I I 950. Wtorek Miałam dzisiaj koszmarny sen. Śniło mi się, że w Polsce zapanowała jakaś epidemia, wskutek której rząd nie mógł wysłać książek na wysta- wę w Paryżu. Jakiś uczony wynalazł środek przeciw tej epidemii, pole- gający na tym, że zamiast szczepionki ochronnej dawano zagrożonym jedzenie pomieszane z owym lekarstwem, tak trującym, że szanse uod- # pornienia na chorobę były takie same, jak szanse na nagłą śmierć w mę- czarniach od zatrucia. Pognano nas, całą gromadę ludzi, pod eskortą po- licji do jakiejś instytucji państwowej mającej na nas wypróbować owo lekarstwo. Zdaje mi się, że pognano wszystkich literatów, że niby ich uodpornienie na epidemię pozwoli wysłać owe książki na tę wystawę. ' Ale widziałam w tym tłumie same kobiety, szłyśmy parami, nastrój był jak z opisu gnanych do gazowania w Treblince. Zapędzono nas do wiel- ' kiej pięknej sali z małymi stolikami, niby do restauracji, gdzie miano podawać ów zatruty posiłek. Były nawet kartki z wypisanym menu. Miałyśmy spożyć dwie potrawy: jedna - groszek z amonem (tak!), dru- ga, której nazwy zaraz po przebudzeniu zapomniałam. Straszna męczar- nia, jak udać, żeśmy zjadły, a nie zjeść. Mam wrażenie, że ja zjadłam jednak ów groszek i jakoś nic mi się nie stało. Ale w panicznym prze- rażeniu zobaczyłam, że inne uczestniczki tej makabry mdleją i umie- rają. Z daleka zobaczyłam Annę, śmiertelnie bladą i wymiotującą. Rzu- ciłam się, żeby ją ratować, i obudziłam się ze zgrozy. Oto jak wyglą- f da w snach prawda naszych czasów. 18 I I 950. Środa Sensacją dnia jest, że wywieszona wczoraj na gmachu milicji (na 6 Sierpnia) biało-czerwona flaga (z powodu piątej rocznicy wypędzenia z Warszawy Niemców) nagle zrobiła się biało-czarna. Z początku prze- cierałam oczy i myślałam, że to złudzenie optyczne, ale nie. Dzień ja- skrawosłoneczny (9 stopni mrozu) i widać doskonale. Trudno się opę- 10 11 dzić od myśli "magicznych", że to wygląda na jakiś symbol czy znak. Ale dla kogo ta czerwona barwa zamieniła się w czarną? Dla Polski? Czy dla policji? Miałam niedobry nerwowo dzień. Naturalna reakcja po naprężeniu wywołanym długotrwałą i niebezpieczną w tym wieku chorobą St. Na- pisałam histeryczny list do Anny, czego żałuję. Nigdy nie jestem dość elegancka w cierpieniu, choć i tak cierpię o wiele więcej niż okazuję. Rano w Banku. Bank, w którym mam konto (przymusowe, bo na rę- kę honorariów nie wypłacają) znów zmienił nazwę na Bank Rzemiosł i Handlu. Ale tym razem zmienił i adres. Mieści się teraz przy Jasnej 8, w całkiem na nowo odbudowanym gmachu. Bardzo efektowne wnętrze ## j y i i kne krat w bramie, w oknach, nad "okienkami. To akiś dziwn symbol, że w Warszawie robią tak piękne kraty. Przelałam na konto An- ny 50 tysięcy - to już jedyna moja radość, że mogę jej życie ułatwić. St. większość dnia spędził już na nogach, zdaje się, że rekonwale- scencja postępuje normalnie. Za to Frania znów chora. Jestem uwięzio- na między dwojgiem chorych starców i nic mnie już z tego kręgu nie wyrwie. 19 I 1950. Czwartek Listy od Anny i od Heli. Anna czuje się szczęśliwa i wszystkim usz- częśliwiona. Wiem, że to na skutek rozpoczęcia nowego życia w domu, który pokochała. "Dla jej dobra" muszę i ja czuć się szczęśliwa, że od- wracając się ode mnie, przestała czuć się zrozpaczoną. Mnie już nic od życia się nie należy i już wszystko będzie się ode mnie coraz bardziej odwracało. A może nie mam racji i piszę to tylko w afekcie. Może dam sobie jeszcze z życiem radę, może właśnie teraz nowe życie się dla mnie otworzy. Trzeba mieć tylko spokój, cierpliwość i męstwo. Dziś w "Życiu Warszawy" przeczytałam wiadomość, że przemysł spółdzielczy wynalazł "nowe źródło surowców". Mianowicie z łapek in- dyczych i gęsich będzie fabrykował "jaszczurcze skórki" na pantofle letnie dla dam ! 20 I 1950. Pi#tek Dziś napisałam większość brulionu mojego opowiadania pt. "Skórka od słoniny". Ale od tej pierwociny daleko jeszcze do utworu. St. już chodzi przeważnie, ale ja straciłam dużo zdrowia i sił przez ten miesiąc. Był Boguś. Stawał na wojskową komisję weryf#ikacyjną, jak opowia- da, pierwszy raz został rozebrany do naga. Ujawniło się, że waży zaledwie 64 kilo. Zaczyna mrue niepokoić to jego wielkie wychudnięcie. Zweryfi- kowano go jako podpułkownika rezerwy broni pancernej. Więc jednak nie skończył z wojskiem i w razie wojny poszedłby biedak na trzecią w życiu wojnę. Skończył na 4 z plusem wstępny kurs buchalterii, ale ma przed sobą jeszcze trzy, to znaczy półtora róku. Ale zdobycie tego fachu da mu tak wydatną szansę poprawy bytu, że warto się potrudzić. [...] Ela dostała piątkę na jakimś colloquium w Akademii Sztuk Plastycznych, podobno zrobiła wielkie postępy w rysunku. Jurek jest pierwszym ucz- niem w swojej klasie i od kwietnia zaczyna już egzaminy maturalne. Ela miała nawet stypendium po 5 tysięcy miesięcznie, ale teraz zawieszono je, bo mają dawać stypendia wedle nowego klucza (oczywiście partyj- nego i klasowego). Trzeba składać nowe podania, stypendia będą zwię- kszone do 8 tysięcy, ale nie wiadomo, czy się Eli dostanie. 12 13 Ppłk Bogumił Szumski w dywizji gen. Maczka w Wielkiej Brytanii przed inwazją 1944 22 I 1950. Niedziela Do południa nad porządkowaniem pokoju, łazienki etc. i robię sobie pedicure. Po poludniu śpię. O szóstej przyszedł Boguś. Dałam mu w tym miesiącu razem z opłatą za kurs buchalterii 12 tysięcy. Został na kolacji, jedliśmy sandacza w galarecie. Wczoraj była galówka z powodu 26. rocznicy śmierci Lenina. Cieka- we, że zeszłorocznej, 25., u nas nie obchodzono, widać sprawa dopiero teraz "dojrzała". Stalin wywodzony jest od Lenina, mniej więcej tak jak Chrystus od Boga Ojca. Kto też będzie trzecim w tej nowej trójcy świę- tej. W radiu na szóstej części globu ziemskiego transmitowano w związ- ku z tym przemówienie Stalina po śmierci Lenina w 1924 roku. Jest w nim pięć ustępów zaczynających się #d słów: "Odchodząc od nas na- kazał nam towarzysz Lenin"... a kończących się słowami: "Przysięgamy ci, towarzyszu Leninie, że wykonamy z honorem etc."... Ostatni z tych ustępów brzmi: "Odchodząc od nas towarzysz Lenin nakazał nam wzmacniać i rozszerzać Związek Republik Rad. Przysięgamy ci, towa- rzyszu Leninie, że wykonamy z honorem również i to twoje przykaza- nie"'. Jakoż i wykonująje właśnie. # J. W. Stalin - Na śmierć Lenina. Przemówienie wygłoszone na II Wszechzwiązko- wym Zjeździe Sowietów 26 I l924 r. w: O Leninie,1949. Dąbrowska przytacza przed- ostatni ustęp przysięgi, ostatni - dotyczy "związku mas pracujących całego świata- Międzynarodówki Komunistycznej". 25 I 1950. Środa Zaczęłam z mozołem robić drugi brulion opowiadania ("Skórka od słoniny"). PIW przysłał nowe (trzecie) wydanie "Znaków życia" (tylko w 7 tysiącach egzemplarzy). Bez przedmowy. St. wstaje już prawie nor- malnie. 26 I 1950. Czwartek W prasie ukazały się obszerne sprawozdania z procesu ojców bo- nifratrów' prowadzących zakład dla nienormalnych dzieci na Śląsku. Gdyby sądy nie były tylko agendami politycznej propagandy, gdyby w ogóle sprawy do publicznego sądzenia nie były wybierane wedle po- trzeb polityki i propagandy, taki proces, obnażający zgniliznę szerzącą się pod płaszczykiem cnoty (nie od dziś, nie od wczoraj przecie na ca- łym świecie, także i w tym, co dotyczy Kościoła i klasztorów, demasko- waną), może byłby i wstrząsem. Niestety, charakter stronniczy i namięt- ny, rozpatrywanie sprawy nie sine ira, lecz właśnie z największą pasją, sprawi, że nikt nie będzie wierzył ani w prawdziwość (może częściowo rzeczywistych) faktów, ani w słuszność wyroku. Wieczorem pisałam jeszcze do dziesiątej. A potem nie spałam aż do trzeciej. Czytałam "Króla-Ducha" i Conrada "Wykolejeńca" i "Szaleń- stwo Almayera". ' Proces ojców bonifratrów prowadzących zakład dla dzieci epileptycznych rozpo- częty we Wrocławiu 24 I, poprzedzał Pierwszą Krajową Naradę Zrzeszenia "Caritas", o której Dąbrowska pisze dalej. Miał on uzasadniać atak na pozycję Kościoła w szkol- nictwie, instytucjach opiekuńczych, przeprowadzony na naradzie. 14 15 Proces oo. bonifratrów z Namysłowa. Zeznaje przeor, kierownik Zakładu Wychowawczego, o. Florczak 2 7 I 1950. Piątek Mały mróz, pochmurno, ale nic nie pada. Rano ekspres z Krakowa- korekta całego pierwszego tomu "Nocy i dni". Bardzo się zdziwiłam, bo przysłali odbitkę tego samego formatu, co wydanie poprzednie, ale nie ową dwuszpaltową z ilustracjami, jak umawiali się ze mną, że wydadzą. Nie wiedząc, czy to zmiana decyzji, czy wskutek panującego dziś "pla- nowego" bałaganu - nieporozumienie, pojechałam taksówką do "Czy- telnika" zasięgnąć informacji. Nikogo, z kim zwykle mówię, nie zasta- łam. Szymańska na urlopie, Stefczyk na urlopie, Dembińska jeździ po mieście z Francuzami, którzy przybyli na odsłonięcie pomnika Mickie- wicza. Spotkany na schodach Kasiński skierował mnie wreszcie do p. Rządkowskiej'. Ta osoba spodobała mi się więcej niż ktokolwiek w "Czytelniku". Nieduża szatynka, bardzo polskiej, skromnej i nie ma- lowanej urody, umiarkowanie uprzejma, bez uśmiechu, ale rzeczowa i dokładna w informowaniu. Z początku nie rozumiała, o co mi idzie (gdyż sądziła, że mnie o wszystkim powiadomiono), wreszcie wyjaśni- ła, że "Czytelnik" robi jednocześnie dwa wydania "Nocy i dni". Wzna- wia wydanie poprzednie w tym samym formacie w IO tys. egz. (i to dru- kuje w Krakowie) oraz robi wydanie, jak oni to nazywają, ,.albumowe" (na wzór "Cichego Donu" Szołochowa) w 20 tys. egz., które drukuje się w Katowicach. Kiedy napomknęłam, że to wydanie ilustrowane miało być w 30 albo 40 tysiącach egz., objaśniła mnie, że przechodzą na nieco mniejsze nakłady, gdyż nie mają dość obszernych magazynów, aby po- mieścić naraz tak wielką ilość książek. Ale ja myślę, że w grę wchodzi tu kwestia przydziału papieru. Wątpię, aby na mnie dali go tyle, co na Szołochowa. W każdym razie rzecz się przedstawia lepiej, niż sobie wy- obraziłam. Ale nie trudzą się nawet o niczym zawiadomić pisarza. Będąc już na Wiejskiej wstąpiłam po raz drugi do apteki. Zrazu my- ślałam, że już jej nie ma, bo tę ruinę zaczęli rozbierać. Ale wreszcie tra- ftłam do gruzów bramy i jakoś przecisnęłam się między stosami cegieł a wozem w jednego konia do podwórka i apteki. Chciałam zapytać o zastrzyki wątroby, których potrzebę przewiduje Sieramski dla St. w związku z domniemaną anemią. Pani z owej apteki (wciąż zapomi- nam, jak się nazywa) powiedziała, że żadnego z trzech zapisanych na recepcie zagranicznych wyciągów z wątroby nie ma i że wątpi, czy jesz- cze gdziekolwiek takie zagraniczne zastrzyki wątroby znajdę. "A u nas - pytam - czy się ich nie wyrabia?" - "Owszem, wyrabia się, ale są ta- kie bolesne i tak mało skuteczne, że szkoda nizni chorych męczyć". "Więc - pytam - co robią chorzy, dla których takie zastrzyki mogą de- cydować o uratowaniu życia?" - "W niektórych wypadkach - mówi ap- tekarka - radzą sobie w ten sposób, że dostają zaświadczenie lekarza, na które w rzeźni otrzymują raz lub dwa razy w tygodniu świeżą wątrobę cielęcą". - "Toż i na rynku - powiadam - można czasem taką wątrobę dostać". - "Nie, to musi być z rzeźni, musi być absolutnie świeża, do- piero co wyjęta. Taką wątrobę należy utrzeć albo zemleć, trzymać w chłodzie i dodawać do potcaw surową, tak żeby chory dostał dziennie 20 deka". Oto jakie są wyniki tryumfalnego "rozkwitu" planowanej wytwór- czości. I to w dziedzinie tak ważnej jak lecznictwo! Marnuje się nie- przebraną ilość materiału, by produkować dużo, byle jak i coraz gorzej, i to rzeczy z punktu widzenia potrzeb człowieka najmniej potrzebnych. Cóż stąd, że się kraj fantastycznie uprzemysłowi (co wcale nie jest pro- gramem socjalizmu), gdy ludzie będą zamierać? Ileż to wątrób idzie na te fatalne zastrzyki, które nikogo nie są w stanie uleczyć! [...] Po powrocie zastałam Bronków, którzy przyszli z powodu urodzin St. (skończył dziś 80 lat). W "Twórczości" (w numerze grudniowym) drukowana jest epopeja o Stalinie jakiegoś gruzińskiego poety2, wzorowana zupełnie na kanty- czkach i kolędach o narodzeniu Chrystusa. Jest i "święta rodzina" (dla odmiany - szewców), i ludzie śpiewający z darami etc. W ogóle ze wszystkich stron widzi się tendencję do wprowadzenia kultu Stalina na miejsce kultu Chrystusa. I jeśli dalej ta koszmarna inscenizacja się uda- śmierć Lenina i narodzenie Stalina będą świętowane zamiast Bożego Narodzenia. Podobnie, co prawda, jak chrześcijaństwo wprowadziło na- rodziny Dzieciątka Jezus na miejsce święta Nowego Słońca, a Wielka- noc na nuejsce święta topienia zimowej Marzanny i powitania wiosny Łady. Na uroczystościach z okazji śmierci Lenina (pierwszy raz od cza- su zagarnięcia nas przez Sowiety obchodzonych) Zambrowski użył ter- minu "gomułkizm" ("pozbyliśmy się gomułkizmu"), a przemówienie swoje na cześć Lenina zakończył słowami: "Niech żyje Lenin dnia dzi- siejszego, Stalin". 1 Teresa Jętkiewicz-Rządkowska (1905-1983), tłumaczka, wydawca. Od 1949 pracowniczka "Czytelnika", najpienv sekretarz redakcji, potem do 1966 kie- rownik redakcji literatury germańskiej. Przełożyła utwory Musila, T. Manna, Lenza, Fallady, Uhse, Fontane, a zwłaszcza H. Bólla (11 pozycji); za całokształt pracy przekła- dowej nagrodzona w 1983 przez Instytut Niemiecko-Polski w Darmstadt. 2 Gieorgi Leonidze - Stalin. Dzieciristwo i lata chlopigce, przeł. (na podstawie ttuma- czenia rosyjskiego) Maria Leśniewska, "Twórczość" 1950, nr 12. 16 2 - Dzienniki, t. 2 28 I 1950. Sobota Słyszałam taką anegdotkę: Jakąś wycieczkę zagraniczną oprowadza- no po Polsce. Na dworcu wita ją delegacja Żydów rządowych śpiewem: "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród". Potem cudzoziemcy zwiedzają za- kłady dla obłąkanych w Tworkach, gdzie chór wita ich pieśnią: "Myśmy przyszłością narodu, pierś nasza pełna sił, pełna sił"... Wreszcie pragną zobaczyć więziennictwo. Chór więźniów za kratami wita ich śpiewem: "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy". Co najciekawsze, to, że takie anegdotki układają doły społeczne, komponuje je lud. Obsesja tych złych wyrobów jest taka, że kiedy po południu na chwi- lę zasnęłam, przyśniło mi się, że kupiłam pudełko zastrzyków kamfory - kiedy je otworzyłam w domu, okazało się, że każda ampułka była in- na, a część ampułek - w ogóle uszkodzona. Jedne były nieprawidłowo pękate, jak napęczniała sakiewka, z innych kamfora wyciekała, inne miały odłamane czubki, a zawartość dawno w nich wyschła, itd. Dziś jest odsłonięcie zrekonstruowanego pomnika Mickiewicza. Dziś też dopiero po południu dostałam przez specjalnych gońców zaprosze- `;.;.# # *t nia: jedno na dziś na przyjęcie w "Polonii" o godzinie... 22.30! Drugie na jutro od Związku Literatów na spotkanie z gośćmi zagranicznymi w owym klubie literackim PZPR na Pankiewicza. Jutro może dla cieka- wości pójdę, ale dziś? Trzeba być obłąkanym, ażeby w "państwie pra- cy" urządzać bankiety o wpół do jedenastej w nocy. W "Życiu Warszawy" niezmiernie ciekawy reportaż Jacka Woło- wskiego o Białymstoku'. Opisuje tam, jak zwiedzając szpitale i inne in- stytucje pytał o zabezpieczenia przeciwpożarowe. Okazało się, że nig- dzie nie było gaśnic, pokazywano mu natomiast stosy korespondencji domagającej się na próżno przydziału owych gaśnic. [...] Wołowski na ten krytyczny reportaż wybrał temat niewinny. Jestem pewna, że podobnych zaniedbań i niedorzeczności, nie przechodzących przez cenzurę, jako "tajemnica państwowa", widział mnóstwo. Widzi je każdy. Oto wystarcza kilka stopni mrozu, aby zdezorganizować zupeł- nie komunikację kolejową, zwłaszcza podmiejską, z której korzysta dziesiątki tysięcy ludzi pracy mieszkających z konieczności poza War- szawą. [...] Pyszne ambicje przeobrażania świata, klimatu i przyrody- i zupełna bezradność, nieudolność, bezsilność wobec najprostszych wy- magań i potrzeb dnia powszedniego. # Jacek Wołowski - Listy zpodró#v. Bia##stok, "Życie Warszawy ' 1950, nr 28. 29 I 1950. Niedzielu Rano myję głowę, krzątanina domowa. Piszę z męką brulion opowia- dania. Po pohzdniu pojechałam do tego klubu na Pankiewicza - spotkanie z gośćmi zagranicznymi przybyłymi z powodu odsłonięcia pomnika Mickiewicza. Wejście po kilku schodkach wprost z ulicy. Na każdym stopniu z obu stron stali jacyś - des types', nie wiem - szpicle czy szo- ferzy czekających przed wejściem aut. Szatnia straszliwie ciasna, szat- niarz otyły trochę wyglądający na Żyda czy południowca. Zaraz w pro- gu powitali mnie prawie owacyjnie Kruczkowski i Flora Bieńkowska, eks-synowa Boguszewskiej, a teraz żona Władysława Bieńkowskiego (eks-ministra i eks-herolda prasowego partii, teraz w niełasce z pomó- wieniem o "gomułkizm"), dyrektora Biblioteki Narodowej. Przybiegła do mnie Melcer i jeszcze ktoś, że jakaś Angielka chce ze mną mówić (to znaczy, że one chcą, aby ze mną mówiła). Opędzałam się chwilę, ale wreszcie uległam i poszłam do tej Angielki. Ogarnęło mnie 18 19 Przywrócony pomnik Mickiewicza rozśmieszone przerażenie. Sędziwa Angielczyca jak z Anny "Popołud- nia w Tirynsie". Prastare pudło niemal z epoki wiktoriańskiej, szpetne jak zbrodnia, we wstążkach, fiokach, lokach. Jedna z tych strasznych "cór Albionu" (patrz Czechow), które kiedyś szukały egzotycznych krajobrazów, a teraz szukają egzotycznych ideologii. Rodzaj angielskiej Telimeny na wspak. Podobno autorka powieści historycznych - może i postać czcigodna, ale wytrzymałam ledwo kwadrans rozmowy, tym bardziej że w piekielnym hałasie ledwo mogłam zrozumieć jej gardłową wymowę. Podsunęła się jakaś semicko wyglądająca jejmość, z czego skorzystałam, by umknąć. W małym lokalu kłębił się tłum ludzi, przeważnie czarnookich i czar- nouwłosionych. Jeszcze przed Angielką spotkałam Borejszę, który mi powiedział: "Pani Mahjo, pani Mahjo, mam do pani jedną ważną spha- wę". Usiedliśmy w kącie przy stoliku. "Bo ja jestem jeszcze sekheta- rzem Komisji do Sphaw Kultuhy i Sztuki przy phezydium Hady Minist- hów i trzymam w hezerwie pahę mieszkań. Dałem już mieszkanie Nał- kowskiej i sphowadziłem ją z Łodzi. A mnie mówiono, że pani - ja nig- dy u pani nie byłem - ale mnie mówiono, że pani mieszka na czwartym piętrze i ma ciemne wilgotne mieszkanie". Mówiąc to robił wrażenie nietrzeźwego albo takiego, co w piętkę goni. "Nie, proszę pana - mówię ja - mieszkam na drugim piętrze i nie mam ciemnego wilgotnego mie- szkania. Jeśli byłabym zainteresowana w zmianie, to tylko na domek z ogrodem. Złożyłam nawet o to podanie do Zarządu m. Warszawy. Ale ponieważ nikt się tym dla mnie nie zajmie, a ja nie umiem i nie mam czasu się tym zająć, więc i to jest nierealne". Zamieniliśmy jeszcze parę zdawkowych zdań i nie wiem już jak zgubiliśmy się w tłoku. Kiedy niebawem po tej Angielce wymykałam się do domu, zaczepił mnie Lewinz prosząc, żebym jeszcze została. "Może pani porozmawia z Rosjanami? Może z Rylskim, który przetłumaczył ##Pana Tadeusza"?" - "Mam ten przekład i znam go - mówię. - I wiem dużo o rodzie Ryl- skich"3. "Stary polski szlachcic" - odpowiedział na to Lewin. Podpro- wadził mnie do Rylskiego. Dosyć już sędziwy, chyba pod siedemdzie- siątkę siwawy pan, wygolony, o polskim, owszem, typie. Zdawał się za- żenowany, że mówię do niego po polsku. On mówił do mnie wyłącznie po rosyjsku, choć zaznaczyłam, że rozumiem po ukraińsku (tak już zmoskwiczeni są wszyscy Ukraińcy). Zapytał mnie, co sądzę o "Dzia- dach" i jaki związek mają "Dziady" wileńskie z drezdeńskimi. Potem- dlaczego ksiądz, do którego przychodzi Gustaw, ma dzieci. "A bo to jest ksiądz unicki" - objaśniam. To go dopiero poruszyło. "Wot odkrytje"- zawołał i zwrócił się z tym do Tichonowa4. Tichonow, także starzec, wygląda bardzo po europejsku, mniej więcej w stylu Fiłosofowa (co też biedny "Dimka" powiedziałby na dzisiejszą sytuację!). Jakim sposobem ci starcy są bolszewikami? Niebawem wycofałam się i z wielką ulgą wróciłam do domu. 1 D e s t y p e s (fr.) - tu: goście 2 L e o p o 1 d L e w i n (1910-1995), poeta i tłumacz. Ukończył wydział prawa na UW. Debiutował jako poeta 1929. Podczas wojny członek ZPP i oficer I Armii im. T. Kościuszki. W 1. 1945-48 prowadził dział literacki "Robotnika". Podówczas w 1. 1948-50 sekretarz generalny ZG ZLP, później wielokrotnie kierownik jego wydziału zagranicznego. 3 M a k s y m R y 1 s k i (1895-1964), poeta ukraiński; syn polskiego szlachcica- -ukrainofila i ukraińskiej chłopki. Studiował na uniwersytecie w Kijowie. W młodości nauczyciel; od 1944 prowadził Instytut Sztuki Folkloru i Etnografsi Akademii Nauk USRR. W poezji interesujące początki symboliczno-parnasistowskie (zwł. Podjesienny- mi gwiazdami) i późna liryka (W cieniu skowronka). Duży dorobek thimaczeniowy, w którym przekład Pana Tadeusza uchodzi za arcydzieło. 4 N i k o ł aj S. T i c h o n o w (1896-1979), pisan rosyjski. Należa ł do Bractwa Se-rapiona. Jego wczesna poezja opiewała rewolucję (twórca Ballady o gwoździach). Później obiektem jego poetyckiej i prozatorskiej twórczości były republiki kaukaskie i azjatyckie. Polski przekład Wierszy,1959. 2 II 1950. Czwartek Z kartki kalendarza dowiedziałam się, że dziś jest rocznica zwycię- stwa nad Paulusem pod Stalingradem i święto Matki Boskiej Gromnicz- nej, w dodatku obchodzone święto. Rano czuję się tak źle, że wstawszy tylko do śniadania, do południa śpię. Po południu zaczęłam porządko- wać biurko i papiery przed wyjazdem. O piątej przyszedł Gucio Iw. Mówiliśmy o procesach Caritasu, i że rząd stosunkowo nie srogo z tą instytucją postąpił. Mnie w tym interesu- je technika funkcjonowania władzy, która u komunistów wydaje mi się nader sprytna, przemyślna i efektywna. Kiedy rząd przedwrześniowy chciał w kogoś uderzyć, czynił to z reguły w sposób idiotyczny i prosta- cki, nie osiągając skutków, a tracąc popularność. Ci zaś inaczej. Bo o cóż chodziło rządowi i partii? O to, żeby za wszelką cenę utworzyć prorządową "partię" księży'. To im się w jakimś stopniu udało. Zwołali zjazd "wysanowanego" Caritasu, na którym premier przemawiał, a ob- rady zaczęto odśpiewaniem "Pod Twoją obronę". Zachwycili pobożne siostrzyczki i proboszczów serdecznym przyjęciem w Belwederze etc. Jakich księży zdołali pozyskać i w jakiej liczbie - to inna historia. My- 20 21 ślę, że lichych i drobną mniejszość. Ale zainscenizowali to sugestywnie. Popularności stracić się nie bali, bo jej za grosz nie mają, a że wzmogła się niechęć do reżymu, na to mają moskiewski bat. Ale rozdźwięk w Kościele posieli; tylko że kto sieje wiatr, zbiera burzę. Wieczorem przyszli Bronkowie Linke i zaimprowizowaliśmy kolację z golonką z puszki. Okazała się świetna. Nasze konserwy mięsne są le- psze od amerykańskich. Zostawili nam numer "Odrodzenia", w którym Andrzejewski cynicznie kaja się z powodu "Popiołu i diamentu", że nie był w tej książce dość marksistowski, skoro "wrogowie chwalili go za uczciwość i obiektywizm". W czym się myli, gdyż ani wrogowie, ani nawet przyjaciele go nie chwalili. Na końcu tego ekshibicjonizmu "su- mienia" wzywa rząd do stawiania pisarzom coraz ostrzejszych wyma- gań, gdyż są opieszali i wymawiają się tylko od służby reżymowi tym, że jakoby potrzebują dłuższego czasu, żeby dojść do "prawdy epoki". Plugaweńki typ. W tymże numerze jakiś Woroszylski2 "demaskuje" Jastruna, Lewina i Wygodzkiego, że nie są marksistami, bo nie naśladują Majakowskiego "klasyka epoki radzieckiej"#. # W ówczesnym języku tzw. księży patriotów. 2 W i k t o r W o r o s z y 1 s k i (ur.1927), literat, tłumacz. Studiował polonistykę w Łodzi i Warszawie; 1952-56 ukończył Moskiewski Instytut Literacki. Debiutowat w 1945 na łamach prasy jako poeta. W I.1950-52 należał do zespołu "Nowej Kultury", 1957-58 redaktor naczelny. Wydał m.in. wiersze: Śmierci nie rna,1949, Wiosna sześcio- latki (wespół z A. Braunem i A. Mandalianem),1951, Ojczyzna,1953, Z rozmów 1955, 1956, Wanderjahre, 1960, Niezgoda na ukłon, 1964, Zagłada gatunków, 1970; proza: Okrutna gwiazda, 1958, Sny pod śniegiem. Opowieść z życia Saltykowa-Szczedrina, 1963, Życie Majakowskiego, 1966, Dziennik ivęgierski wraz z glosami, 1976, Kto zabił Pu.szkina, 1983, Lustro. Dziennik internowania, 1983, wiele powieści dla młodzieży, m.in. I ty #ostaniesz Indianinem,1960, Cyrvl, gdzie jesteś?, 1962, oraz liczne pozycje publicystyczne i reporterskie. Tłumacz literatury radzieckiej. ; Obydwa teksty: J. Andrzejewski - Notatki. Wyznania i rozw,ażania oraz W. Woro- szylski - Batalia o Majakow.skiego, zamieszczone w tym samym numerze "Odrodzenia ' (1950, nr 5) w przeddzień konferencji w Radzie Państwa, były wsparciem ze strony pi- sarzy nowej fazy kampanii realizmu socjalistycznego w rok po jego proklamowaniu na zjeździe literatów w Szczecinie. 4 II 1950. Sobota Boguś dostał depeszę o śmierci na raka płuc swego niegdyś kolegi z pułku, a dotąd przyjaciela, St. Drzewińskiego, którego trzecią żoną by- ła siostrzenica Czekana - Ostromęcka'. Pamiętam tego Drzewińskiego ze ślubu Bogusia. Był cudnej urody oficerkiem, trochę podobnym do Je- rzego Stempowskiego, ale bardzo en beau`. Później zakochała się w nim hr. Zborowska, jakoby potomkini sławnego niegdyś rodu, śmiertelnie chora na gruźlicę. Drzewiński wziął z nią ślub w Warszawie, w klinice, gdzie leżała. Po ślubie w kaplicy szpitalnej panna młoda poszła do łóż- ka, a pan młody z kolegami (śród których był i Boguś) poszli na ucztę weselną do knajpy i tam oblewali makabryczne zaślubiny do rana, wy- woławszy nawet po pijanemu jakiś zatarg z policją. Po powrocie do do- mu (do nas na Polną), o 8 rano, Boguś chciał w związku z tą awanturą dokądś zatelefonować i usnął trzymając zdjętą słuchawkę w ręku. Drze- wiński wyjechał potem z ową Zborowską do Włoch, gdzie umarła. Wszyscy myśleli (a nawet przyjaciele podejrzewali go o to), że ożenił się z umierającą, do szaleństwa w nim rozkochaną panną, czyhając na jej majątek, bo to był chłopak rozrzutny, a biedny. Jakoż w istocie zapi- sała mu wielki majątek. Jednak okazało się, że ożenek był wzniośle bez- interesownym aktem jakiegoś erotycznego miłosierdzia, bo po śmierci żony Drzewiński zrzekł się zapisu i pozostał nadal w wojsku przeniósł- szy się tylko do KOP-u, gdzie pobory dawali podwójne. Potem ożenił się znowu i miał z tą drugą żoną syna, a wreszcie rozszedł się z nią dla 22 23 Na Polnej: Stanisław Stempowski, Anna Linke, Maria Dąbrowska. Fot. B. Linke siostrzenicy Czekanowskiego. Ostatnio, już jako cywil, pracował w ja- kiejś instytucji w Sopocie mieszkając z trzecią żoną i jej matką (siostrą Czekana), a naprzeciwko poprzedniej żony i syna. W człowieku tym interesowała mnie jego uroda i ta romantyczna historia ślubu z umiera- jącą narzeczoną. i E w a z Ostromęckich D r z e w i ń s k a (1909-1984), absolwentka SGH, 3ovoto Popielowa, zmarła z Londynie. 2 E n b e a u (fr.) - w piękniejszej wersji Wroclaw. 5 II 1950. Niedziela O szóstej byłam już na Lindego. Ku mojemu zdziwieniu parter ujrza- łam oświetlony. Anna już wstała i czekając na mnie robiła korektę "Ze- szytów". Nie potrzebowałam nawet dzwonić, bo usłyszawszy auto wy- biegła do furtki w koszuli nocnej i szlafroku, za co ją zbeształam. Od ra- zu jak najęte zaczęłyśmy opowiadać sobie wszystko, co było do opo- wiedzenia. [...] Po świetnym śniadaniu, które zjadłam z apetytem, bo byłam głodna, rozpakowałam się częściowo, a potem spałam około dwu godzin. Przed spaniem około dziewiątej przywitałam się z Tulcią i ofiarowałam jej od dziadzi lalkę krakowiankę roboty Anusi Górskiej, która te lalki wysyła nawet do Ameryki. Tulcia była zachwycona, lecz jeszcze bardziej Anna, która wręcz jak dziecko zaczęła prosić: "To właściwie lalka dla mnie. Będziesz mi ją pożyczała. Możesz zni ją chyba czasem pożyczyć?"- "Mogę - odpowiada Tulcia marząco. - Może będę ci ją pożyczała... na noc". "Inteligentna to ty jesteś" - orzekła ze śmiechem Anna. O pierwszej zeszłam na obiad "wystawny" (barszcz czysty z fasolą "piękny Jaś", zając z makaronem i czerwoną kapustą, kompot z weko- wych węgierek). Potem znów się położyłam i zasnęłam jak kamień. O czwartej chciałam wstać i wyjść na ogród, ale poczułam się tak źle i słabo, że znów się położyłam. Anna opowiadała mi sensacyjne rzeczy o dwu sprawach prowadzo- nych przez Bieńkowskiegol. Jedna, to obrona młodszego syna Wacława Sieroszewskiego, Stanisława, agronoma, który był w zarządzie jakiegoś zespohz PGR i został oskarżony o złośliwy sabotaż, ponieważ połowa traktorów się zepsuła. Grozi mu bodaj kara śmierci. Jako jeden z pun- któw obciążających oskarżonego wysunięto, że ojciec jego był faszystą. Bieńkowski zebrał wszystkie dane dotyczące rewolucyjnej twórczości, jego 16-letniej zsyłki, jego na wskroś demokratycznej twórczości, jego zasług nawet dla Rosji w badaniu Kraju Jakutów etc. Dowiedziawszy się o tej sprawie żałowałam, że Anna nie przywołała mnie na pomoć. Mogłam bowiem dać Bieńkowskiemu trochę informacji o ostatnim okresie życia starego Sirki. Jeśli być zwolennikiem "sanacji" znaczyło - być faszystą, to Sirko był nim w latach niezmiernie sędziwych, kie- dy już zrobił się zdziecinniały i niezdolny do żadnego "bon discerne- ment"2. Był do tego stopnia urzeczony zrealizowanym marzeniem Pol- ski niepodległej, że w blasku tego faktu nie dostrzegał cieni. Ale jakież to upokarzające - bronić dobrej sławy znakomitego pisarza przed shi- żalcami Moskwy, którzy chcą skazać niewinnego człowieka, gdy na pewno traktory wyszły już licha warte z fabryki. Drugą sensacją jest sprawa Pafawagu. Dyrektorzy zostali tam posta- wieni w stan oskarżenia z następującego powodu. Pafawag, oczywiście, robi wagony dla Rosji. Wagony są malowane lakierem, który musi schnąć 18 godzin. Ale wymagania planu trzyletniego nie dopuszczają takiego czasu schnięcia. Lakier "musi" wyschnąć w ciągu dwu i pół go- dzin. Chcąc sprostać temu żądaniu (bojeśli nie sprostają, oskarży się ich o sabotaż) zainteresowani zaczęli dolewać do lakieru spirytus w takiej ilości, aby lakier sechł w żądanych dwu i pół godzinach. Rezultat był ta- ki, że lakier na wagonach (już w Rosji) poodpadał. Oskarżono o sabotaż zarówno dyrektorów Pafawagu, jak przedstawicielkę firmy, która owe- go lakieru dostarczała. Koszmar nonsensu i podłości, Conradowski " blady diabeł głupoty"3. Znowu na rzecz molocha Rosji ginąć będą w jamach więziennych albo na szubienicach Polacy. Dowiedziałam się też ciekawych szczegółów o procesie Caritasu. Oczywiście, wszystko skłamane, wypaczone, zaświnione. Na procesie, rzecz w normalnym, prawdziwym sądzie niedopuszczalna, sugerowano odpowiedzi świadkom i to nienormalnym, chorym nerwowo, epilepty- cznym chłopcom. [...] W tym samym mniej więcej czasie, co Caritas, wynikła sprawa bied- nej Zosi Bogdańskiej z Rytra i jej syna, Leszka. Bardzo zdolny chłopak, miał właśnie w Krakowie robić magisterium z prawa, gdy nagle areszto- wano go pod zarzutem, że widywał się i rozmawiał z Amerykanami. Chłopak, typ naukowca chciwego wszelkiej wiedzy, chodził na kurs ję- zyka angielskiego w YMCA" i dla wprawy w języku rozmawiał z po- znanym przy tej okazji Anglikiem czy Amerykaninem. W UB badano go 26 godzin z wypraktykowanym (i opisanym przez Koestlera) syste- mem światła jupiterów w oczy przez cały ten czas. Żądano, oczywiście, 24 25 aby podpisał deklarację współpracy z UB. "Jeśli nie podpiszesz - grożo- no - zrobimy z twojej matki szmatę". A matka jest podejrzana, bo mie- szkając w górach, gdzie były wielkie ośrodki walki AK z Niemcami, pomagała im, służąc m.in. jako sanitariuszka. W końcu wymogli na tym Leszku, że zostając pod jawnym nadzorem będzie się co jakiś tam czas meldował, aż póki nie podpisze żądanej deklaracji. Chłopak jest podob- no bliski samobójstwa, matka błaga, żeby gdzieś interweniować, żeby mu dali spokój, ale to są marzenia ściętej głowy5. Oto "radosny" plon duchowy jednego dnia, dnia wypoczynku. # K r z y s z t o f Ł a d a-B i e ń k o w s k i ( 1902- I 973), prawnik. Studiował prawo na uniwersytecie w Warszawie, Krakowie i Strasburgu. Był naczelnym redaktorem dwuty- godnika "Nurt", organu Młodej Demokracji Polskiej. Od 1934 objął stanowisko p.o. prokuratora Sądu Najwyższego, w 1936 zaś prokuratora Sądu Najwyższego. W 1935 delegowany do Ministerstwa Sprawiedliwości, wkrótce dyrektor Departamentu Ustawo- dawczego. W okresie międzywojennym bywał częstym gościem w domu Zofii i Tadeu- sza Żeleńskich. Wojnę przebył w Rumunu, wpierw w Bukareszcie, następnie był wice- dyrektorem Komisji Pomocy Uchodźcom z Polski w Slatinie. Po powrocie w 1946 r. do Polski osiedlił się we Wrocławiu, początkowo był sekretarzem Uniwersytetu Wrocła- wskiego, następnie został adwokatem; od 1953 w Warszawie. Po wojnie (m.in. z okazji tzw. procesu mięsnego) występował przeciw karze śmierci. Domagał się reformy ustroju adwokatury. 2 B o n d i s c e r n e m e n t (fr.) - dobre rozpoznanie, rozróżnienie 3 Tę odmianę diabła wprowadził Conrad w Jądrze ciemności w następujący sposób: "...stojąc tam na zboczu wzgórza, poczułem, że pod oślepiającym blaskiem słońca w tym kraju zapoznam się z rozlazłym, kłamliwym, bladookim diabłem, opiekunem drapieżnej i bezlitosnej głupoty". (wyd.1956, s. 85-6, przekład A. Zagórskiej) ' YMCA - Young Men's Christian Association, Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej; międzynarodowa organizacja kulturalno-oświatowa, zał.1844, roz- winęła się w ruch masowy. Także w Polsce międzywojennej miała 13 placówek; po wojnie działała 1945#9, wznowiona w 1989. 5 A 1 e k s a n d e r B o g d a ń s k i (1927-1994), wydawca, tłumacz. Ukończył stu- dia prawnicze na UJ. W I.1955-81 pracował w PIW-ie w redakcji angielskiej, następnie prowadził redakcję radziecką. Tłumaczył z języka angielskiego i rosyjskiego (m.in. Sztuka mifości Fromma, Chiny Fitzgeralda, Dawni mistrzowie Łazariewa). Poznał Dą- browską - dzięki rodzinnym związkom z A. Kowalską - w 1945. Dąbrowska zareko- mendowała go wydawnictwu. Wywiązała się stąd zażyła przyjaźń, wyrażająca się m.in. w stałym wspólnym bywaniu na koncertach w Filharmonii. 6 II 1950. Poniedziałek Po obiedzie pojechałyśmy z Anną do miasta. Wrocław robi koszmar- ne wrażenie jak gdyby domu, skąd ktoś wyjechał. Wrażenie zaniedbania i opuszczenia, jak gdyby już rezygnowano z tych ziem w przewidywa- niu "odszkodowań" dla sowieckiej Republiki Berlińskiej. Na ulicach tuch mały i niemrawy. Ludzie biedniej ubrani jak dwa lata temu, smut- ni, milczący, sposępnieli. Sklepy prywatne zamykają się jedne po dru- gich; zamknięta kawiarnia "Teatralna", która tak świetnie prosperowała. Nigdzie nie można dostać, czego się szuka. Marzeniem np. okazało się kupienie białej pasty do butów. W całym mieście nie ma innych jabłek oprócz szarych renet, a i tych mało i brzydkie. W skle