Maria Dąbrowska DZIENNIKI POWOJENNE 1950 -1954 t. 2 Wybór wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski Czytelnik Warszawa 1996 1950 2 I 1950. Poniedziałek Na szóstą wyszłam do kina "Palladium" - zaproszenie na inaugurację nowego polskiego filmu "Czarci żleb". Ze znajomych spotkałam Iwasz- kiewicza, Wata z żoną' i Zawieyskiego. Poza tym - tłum obcych twarzy. Kronika filmowa - trudna do zniesienia. Stalin, Stalin i Stalin fetowa- ny przez Sejm, Teatr Polski etc., etc.2 M.in. pokazano konkurs zespołów # chłopskich na... pieśni radzieckie. Myślałam, że będą śpiewali te pieśni rosyjskie (w praktyce - radzieckie znaczy zawsze rosyjskie) przynaj- mniej w polskim przekładzie. Otóż nie! Pokazano chłopów z Białowie- ży śpiewających pieśń o komsomole nie tylko po rosyjsku, ale w rosyj- skich strojach z dyrygentem w "kosoworotce"3. Aż dusiło od gniewu. # Tego nie może wymagać nawet Rosja. To już jest najczystsza, upadlają- ca służalczość, którą, gdybym była Rosjaninem, pogardzałabym. Film "Czarci żleb"' jest apoteozą Wojsk Ochrony Pogranicza, które pokazuje w walce z bandą przemytników. Zachowano tyle jeszcze przy- zwoitości, że nie pokazano bandy politycznej. Ale i tak jest w tym fil- mie, jak we wszystkim, bardzo problematyczne odwrócenie wartości. , Dotychczas świat przemytników uważany był za swego rodzaju świat poetyczny, coś na pograniczu legendarnego świata zbójników. Wiado- mo, że przemytnicy bywali zawsze nie tylko przestępcanu flskalnymi i awanturnikami lubiącymi ryzykowne a duże zarobki, ale i przewodni- kami, jakże często bezinteresownymi, nieszczęśliwych zbiegów polity- cznych. Myślę, że i samego Lenina mógł taki zwykły przemytnik towa- I rów prowadzić kiedyś przez zieloną granicę, nie mówiąc o innych rosyj- ' skich i polskich rewolucjonistach. Wprawdzie w operze (i w noweli) i, "Carmen" świat przemytniczy nie jest pokazany jako świat pozytywny. Ale konflikt między światem legalnym a tym jego nierządnym margine- sem społecznym pokazano obiektywnie, jako ścieranie się indywidual- nych ludzkich namiętności. Tutaj - koniec z tym wszystkim. W oświet- leniu marksizmu obiektywizm byłby tylko słabością i wymigiwaniem się od odpowiedzialności. Tu świat przemytników pokazany jest odraża- 5 jąco, jako stek zbrodniczych cyników bez jednego ludzkiego odruchu. Natomiast cały bez wyjątku posterunek graniczny potraktowany jest z sympatią, czułością i nawet humorem, rzekłbyś: przyjemne sceny z dobrego pensjonatu dla dobrze wychowanych anielskich chłopców. Poza tymi grzechami pierworodnymi film jest dobry. Piękne zdjęcia gór w zimie, emocjonujące przygody, niezłe dowcipy, piękne góralskie pieśni, m.in. moja ulubiona: "Pódźciez, chłopcy, pódźciez zbijać..." # A 1 e k s a n d e r W a t, właśc. Chwat (1900-1969), poeta, prozaik, tłumacz. Stu- diował na Wydziale Filozoficznym I1W. W 1920-25 brał udział w wystąpieniach i wy- dawnictwach futurystycznych oraz współredagował czasopisma "Nowa Sztuka" i "A1- manach Nowej Sztuki". W I. 1929-31 należał do zespołu "Miesięcznika Literackiego" i kierował Spółdzielnią Wydawniczą "Tom"; następnie w 1. 1932-39 był kierownikiem literackim wydawnictwa Gebethnera i Wolffa. 23 I 1940 aresztowany przez Rosjan we Lwowie; zwolniony został na podstawie amnestii w listopadzie 1941 i do 1946 przeby- wał w Kazachstanie. Po powrocie do Polski był redaktorem naczelnym PIW-u. Od 1963 przebywał na emigracji we Francji. Popełnił samobójstwo. Wydał m.in.: Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka, 1920, Bezrobotny Lucyfer, Opowieści, 1927, Wiersze, 1957, Wiersze śródziemnomorskie, ł962, Ciemne świecidfo, 1968, oraz pośmiertnie dwutomowy Mój wiek. Pamiętnik mówiony, ze wstępem Cz. Mi- łosza, 1978; Świat na haku i pod kluczem, 1985, Reduta, 1986, Dziennik bez samogfo- sek, 1986, Ucieczka Lotha, I988, Poezje zebrane, 1992. Wśród wielu utworów różnej wartości tłumaczył m.in. Dostojewskiego, L. Tołstoja, Gorkiego, T. Manna, Bernanosa. P a u I i n a (Ola) W a t (1903-1991), żona Aleksandra; wydano jej wspomnienia Wszystko co najważniejsze, 1985. 2 Niedawno, 21 XII 1949, minęło siedemdziesięciolecie Stalina - szczytowy moment jego kultu. 3 K o s o w o r o t k a - rubaszka rosyjska ze skośnym kołnierzykiem i bocznym za- pięciem. ' Czarci żleb,1949, scen. Tadeusz Kański, reż. T. Kański i Aldo Vergano. 6 7 Na siedemdziesiąte urodziny Stalina... ,...podarki od społeczeństwa polskiego" 6 I 1950. Pi#tek. Trzech Króli Opowiadanie o podsłuchanej na ulicy rozmowie. W czasie galówki stalinowskiej prosta kobieta w chustce przechodzi mimo portretu Stalina i mówi do drugiej: "Znów ten zajęczy pysk wywiesili". I cóż pomogą tony propagandy kosztującej miliardy? Lud widzi "zajęczy pysk" za- miast oblicza "największego człowieka naszej epoki". Dicta Tulci. Gdy Anna z nią przechodziła zrujnowaną ulicą, Tulcia powiada: "Ty zawsze mówisz, że ja wszystko niszczę. A patrz, mnie tu nie było, a wszystko zrujnowane". W zabawie z dziećmi, gdy któreś z nich mówi, że ma tatusia, Tulcia, która zaczyna już boleśnie odczuwać brak "tatusia", mówi na to: "A ja mam Dziadzię, Maryjkę i Jurka". W drugi dzień świąt, obudziwszy się, pyta: "Czy to Maryjka przyjechała dziś do mojego domu?" Kiedy Anna wyjaśnia, że przyjadę dopiero za 10 dni #ak było w projekcie), Tulcia mówi: "Za dziesięć dni to już nie warto. Swięta będą już stare, a moja wstążka ##seledynowa#, zmięta. I nie wiem, dlaczego właśnie dzisiaj chciałam bardzo zobaczyć Maryjkę i po- wiedzieć jej wierszyk o bobasku". Po powrocie z apteki zastałam Axera z paru rysunkami do "Nocy i dni". Zaskoczyło mnie, że są takie niedobre, ale nie śmiem Axerowi tego powiedzieć. Zapomniałam dodać, że wczoraj byli Erazm i p. Mały- niczówna. Anegdotka. Dzieciom w szkole powszechnej zadano wypracowanie "urodzinowe": "Dlaczego kochamy Stalina?" Chłopiec pyta w domu oj- ca, co ma napisać. Ojciec na to: "Daj mi pokój ze Stalinem". Idzie do matki, która mówi mniej więcej to samo. Poradziwszy się jeszcze paru osób zbywających go z tą samą niecierpliwością lub oburzeniem, chło- piec napisał: "Kocham Stalina, bo go nikt nie kocha". To pewna, że w Polsce poza jego agentami (czy agent kocha?), nikt go nie kocha, na- wet ci nieliczni, co mu przyznają jakieś racje czy jakieś znamiona sata- nicznej wielkości. 10 I 1950. Wtorek Wieczorem przychodzi Erazm dowiedzieć się o zdrowie St. Wanda zjawia się o siódmej. Przyjemna i dowcipna rozmowa. Anna opowiada o Lubelskim Uniwersytecie Katolickim, w którym spędziła z mężem kilka miesięcy w 1945. To wszystko z powodu wiadomości w "Życiu Warszawy", że studenci Uniwersytetu im. M. Curie-Skłodowskiej ogło- sili protest przeciw decyzji senatu KUL-u, zabraniającej jego słucha- 8 ' czom należenie do Związku Młodzieży Akademickiej (jako marksisto- wskiego). Decyzja KUL-u jest odruchem samoobrony, ale i krępowa- niem swobody osobistej studentów. Ale takie skrępowanie jest zgodne z i całą procedurą funkcjonowania systemu katolickiego, mającego i w prak- tyce, i w filozofii duże podobieństwa do systemu marksistowskiego. Ale Anna opowiada ciekawe rzeczy o istotnie kołtuńskich i reakcyjnych nastrojach tego uniwersytetu. Najbardziej wsteczne elementy reprezen- towane w nim są przez profesorów Żydów-neofitów i przez... damy, różne "połamane" hrabiny, które znalazły na terenie KUL-u azyl i każ- dego rozpatrują pod kątem "bien" albo "tres bien". P. Jerzy Kowalski musiał w 1945 złożyć na piśmie oświadczenie, że Parandowska jest ślubną żoną Parandowskiego, aby Jasia przyjęto w poczet profesorów tego uniwersytetu. Elementem najbardziej postępowym i światłym byli na tym uniwersytecie profesorowie księża. C Przeczytałam wydaną przez "Czytelnika" książkę Elsy Triolet (żona Aragona czy Eluarda, podobno Żydówka) pt. "Kochankowie z Awinio- nu". Tytuł oryginahz: "Le premier accroc cońte deux cent francs"'. Opo- wiadania z czasów okupacji tchnące świeżością i dobrego gatunku opty- ; mizmem. Wrażenie, jakby autorka zrzuciła festony starej świetnej trady- cji literackiej, której strzępami żyły wszystkie nowoczesne rafmerie lite- rackie Francuzów, i zaczęła z innego, prostego, skromnego, ale ożyw- czego tonu. Te opowiadania przypominają mi trochę moje, zarówno te z czasów okupacji, jak dawniejsze. Choćby tym, że stanowią cykl złą- czony mniej więcej jednością miejsca (Lyon i Awinion) i powtarzaniem się tych samych osób. Oprócz tego - tym, że pokazują powszedni dzień okupacji bez makabry. # E 1 s a T r i o 1 e t (1896-1970), pisarka francuska pochodzenia rosyjskiego, sio- stra Lili Brik, żona L. Aragona. Po francusku zaczęła pisać w 1938. Podczas wojny we francuskim ruchu oporu. Tego okresu dotyczy powieść Biafy koń, 1943, oraz wspo- mniany zbiór opowiadań, 1945, tytuł oryginału: Pienvsze rozdarcie kosztuje dwieście franków, który przyniósł jej nagrodę Goncourtów. Ponadto napisała m.in. cykl powie- , ściowy Era nylonu, 1959-63. Tłumaczka literatury rosyjskiej, autorka studiów o Gogo- lu, Czechowie i Majakowskim. 12 I 1950. Czwartek Dostałam dziś list od p. T. Czapczyńskiego z Łodzi. Jego broszurę o mojej twórczości cenzura puściła bez skreśleń, ale broszura nie wyj- dzie, bo nie dostała przydziału papieru. Prywatnie oświadczono, że o 9 nieudzieleniu papieru zadecydował "zbyt życzliwy stosunek autora do pisarki", że "Dąbrowska skończyła się i przeminęła". Na kursie łódzkim dla polonistów uczą, że "Dąbrowska powtarza myśli Żeromskiego z 21-let- nim opóźnieniem". Taki oto jest stosunek rzeczywisty tzw. czynników do mnie i mojej twórczości. Tak wygląda pozorna uprzejmość ludzi regime'u dla mnie będąca absolutnym fałszem. Jedyne, co by im odpo- wiadało, to moja śmierć i - ostatecznie - pogrzeb na koszt państwa. Trudno, mimo wszystko będę tylko tym, czym być mogę, to jest - sobą. 14 I 1950. Sobota Do jedenastej drepczę około St. Potem wychodzę na pocztę z listami. Odwilż i błoto. Warszawa nie czyszczona, brudna, okropna - nigdy, jak żyję, tak zaniedbanej nie widziałam. Tonie się w błocie albo chodzi po zwałach lodu. Po południu wizyta Gucia Iwańskiego u St. Wieczorem- Małyniczówna. Nic nie robię. Tańczę tylko koło chorego. Najwyżej za- łatwiam korespondencję albo porządkuję papiery. IS I 1950. Niedziela Rano w jakimś przypadkowym koncercie w radiu usłyszeliśmy dwie włoskie pieśni koloraturowe śpiewane przez Marię Kurenko. Zatonęli- śmy po prostu w tym głosie. Co za rozkosz i jaka rzadkość słuchać pięk- nego sopranu kształconego w wybornej szkole. Soprany są przeważnie ostre, strident, a polskie soprany - często nienawistnie szpetne. Ten był czarowny jak śpiew skowronka. Co za miękkość, delikatność, precyzja. I wspaniale postawiony głos dosłownie tryskający jak dźwięczna woda ze źródła. W drugiej pieśni akompaniował prócz fortepianu flet, ale naj- czystsze tony fletu brzmiały matowo w tym duecie z niepokalanym gło- sem. Soprany, tak rzadko wdzięczne, mają ten przywilej, że są jedynym głosem mogącym śpiewać muzykę instrumentalną. Lecz za to koloratu- ra śpiewana przez zły sopran jest koszmarem. Czarnym kontrastem do tej rannej koloratury była dawana po południu z taśmy "Goplana" Że- leńskiego. Cztery śpiewaczki wyły jednym prawie głosem, że uszy więdły. Nie tylko gatunek głosów, ale i sposób śpiewania był nieznośny z tymi tremolandami, z afektowaną "wibracją". Czy ci nasi śpiewacy są głusi? Czy nigdy nie słyszeli dobrego śpiewu? Męskie głosy nie były le- psze. Sama opera słaba. O jedenastej wychodziłam na chwilę po gazetę. Kupując "Radio" i "Życie Warszawy" zapytałam o "Tygodnik Powszechny". - "Jeszcze nie wyszedł - odpowiedziała budka. - Pewńo mu papieru nie dali". Zo- baczyłam wyglądający spod stosu gazet rosyjski "Ogoniok". "Czy to kupują?" Gazeciarka wzruszyła ramionami: - "Gdzie tam, proszę pani. Tego nikt nie kupuje. Pani widzi, tego się nawet na wierzch nie wykła- da, bo ludzie się irytują". I 7 I I 950. Wtorek Miałam dzisiaj koszmarny sen. Śniło mi się, że w Polsce zapanowała jakaś epidemia, wskutek której rząd nie mógł wysłać książek na wysta- wę w Paryżu. Jakiś uczony wynalazł środek przeciw tej epidemii, pole- gający na tym, że zamiast szczepionki ochronnej dawano zagrożonym jedzenie pomieszane z owym lekarstwem, tak trującym, że szanse uod- # pornienia na chorobę były takie same, jak szanse na nagłą śmierć w mę- czarniach od zatrucia. Pognano nas, całą gromadę ludzi, pod eskortą po- licji do jakiejś instytucji państwowej mającej na nas wypróbować owo lekarstwo. Zdaje mi się, że pognano wszystkich literatów, że niby ich uodpornienie na epidemię pozwoli wysłać owe książki na tę wystawę. ' Ale widziałam w tym tłumie same kobiety, szłyśmy parami, nastrój był jak z opisu gnanych do gazowania w Treblince. Zapędzono nas do wiel- ' kiej pięknej sali z małymi stolikami, niby do restauracji, gdzie miano podawać ów zatruty posiłek. Były nawet kartki z wypisanym menu. Miałyśmy spożyć dwie potrawy: jedna - groszek z amonem (tak!), dru- ga, której nazwy zaraz po przebudzeniu zapomniałam. Straszna męczar- nia, jak udać, żeśmy zjadły, a nie zjeść. Mam wrażenie, że ja zjadłam jednak ów groszek i jakoś nic mi się nie stało. Ale w panicznym prze- rażeniu zobaczyłam, że inne uczestniczki tej makabry mdleją i umie- rają. Z daleka zobaczyłam Annę, śmiertelnie bladą i wymiotującą. Rzu- ciłam się, żeby ją ratować, i obudziłam się ze zgrozy. Oto jak wyglą- f da w snach prawda naszych czasów. 18 I I 950. Środa Sensacją dnia jest, że wywieszona wczoraj na gmachu milicji (na 6 Sierpnia) biało-czerwona flaga (z powodu piątej rocznicy wypędzenia z Warszawy Niemców) nagle zrobiła się biało-czarna. Z początku prze- cierałam oczy i myślałam, że to złudzenie optyczne, ale nie. Dzień ja- skrawosłoneczny (9 stopni mrozu) i widać doskonale. Trudno się opę- 10 11 dzić od myśli "magicznych", że to wygląda na jakiś symbol czy znak. Ale dla kogo ta czerwona barwa zamieniła się w czarną? Dla Polski? Czy dla policji? Miałam niedobry nerwowo dzień. Naturalna reakcja po naprężeniu wywołanym długotrwałą i niebezpieczną w tym wieku chorobą St. Na- pisałam histeryczny list do Anny, czego żałuję. Nigdy nie jestem dość elegancka w cierpieniu, choć i tak cierpię o wiele więcej niż okazuję. Rano w Banku. Bank, w którym mam konto (przymusowe, bo na rę- kę honorariów nie wypłacają) znów zmienił nazwę na Bank Rzemiosł i Handlu. Ale tym razem zmienił i adres. Mieści się teraz przy Jasnej 8, w całkiem na nowo odbudowanym gmachu. Bardzo efektowne wnętrze ## j y i i kne krat w bramie, w oknach, nad "okienkami. To akiś dziwn symbol, że w Warszawie robią tak piękne kraty. Przelałam na konto An- ny 50 tysięcy - to już jedyna moja radość, że mogę jej życie ułatwić. St. większość dnia spędził już na nogach, zdaje się, że rekonwale- scencja postępuje normalnie. Za to Frania znów chora. Jestem uwięzio- na między dwojgiem chorych starców i nic mnie już z tego kręgu nie wyrwie. 19 I 1950. Czwartek Listy od Anny i od Heli. Anna czuje się szczęśliwa i wszystkim usz- częśliwiona. Wiem, że to na skutek rozpoczęcia nowego życia w domu, który pokochała. "Dla jej dobra" muszę i ja czuć się szczęśliwa, że od- wracając się ode mnie, przestała czuć się zrozpaczoną. Mnie już nic od życia się nie należy i już wszystko będzie się ode mnie coraz bardziej odwracało. A może nie mam racji i piszę to tylko w afekcie. Może dam sobie jeszcze z życiem radę, może właśnie teraz nowe życie się dla mnie otworzy. Trzeba mieć tylko spokój, cierpliwość i męstwo. Dziś w "Życiu Warszawy" przeczytałam wiadomość, że przemysł spółdzielczy wynalazł "nowe źródło surowców". Mianowicie z łapek in- dyczych i gęsich będzie fabrykował "jaszczurcze skórki" na pantofle letnie dla dam ! 20 I 1950. Pi#tek Dziś napisałam większość brulionu mojego opowiadania pt. "Skórka od słoniny". Ale od tej pierwociny daleko jeszcze do utworu. St. już chodzi przeważnie, ale ja straciłam dużo zdrowia i sił przez ten miesiąc. Był Boguś. Stawał na wojskową komisję weryf#ikacyjną, jak opowia- da, pierwszy raz został rozebrany do naga. Ujawniło się, że waży zaledwie 64 kilo. Zaczyna mrue niepokoić to jego wielkie wychudnięcie. Zweryfi- kowano go jako podpułkownika rezerwy broni pancernej. Więc jednak nie skończył z wojskiem i w razie wojny poszedłby biedak na trzecią w życiu wojnę. Skończył na 4 z plusem wstępny kurs buchalterii, ale ma przed sobą jeszcze trzy, to znaczy półtora róku. Ale zdobycie tego fachu da mu tak wydatną szansę poprawy bytu, że warto się potrudzić. [...] Ela dostała piątkę na jakimś colloquium w Akademii Sztuk Plastycznych, podobno zrobiła wielkie postępy w rysunku. Jurek jest pierwszym ucz- niem w swojej klasie i od kwietnia zaczyna już egzaminy maturalne. Ela miała nawet stypendium po 5 tysięcy miesięcznie, ale teraz zawieszono je, bo mają dawać stypendia wedle nowego klucza (oczywiście partyj- nego i klasowego). Trzeba składać nowe podania, stypendia będą zwię- kszone do 8 tysięcy, ale nie wiadomo, czy się Eli dostanie. 12 13 Ppłk Bogumił Szumski w dywizji gen. Maczka w Wielkiej Brytanii przed inwazją 1944 22 I 1950. Niedziela Do południa nad porządkowaniem pokoju, łazienki etc. i robię sobie pedicure. Po poludniu śpię. O szóstej przyszedł Boguś. Dałam mu w tym miesiącu razem z opłatą za kurs buchalterii 12 tysięcy. Został na kolacji, jedliśmy sandacza w galarecie. Wczoraj była galówka z powodu 26. rocznicy śmierci Lenina. Cieka- we, że zeszłorocznej, 25., u nas nie obchodzono, widać sprawa dopiero teraz "dojrzała". Stalin wywodzony jest od Lenina, mniej więcej tak jak Chrystus od Boga Ojca. Kto też będzie trzecim w tej nowej trójcy świę- tej. W radiu na szóstej części globu ziemskiego transmitowano w związ- ku z tym przemówienie Stalina po śmierci Lenina w 1924 roku. Jest w nim pięć ustępów zaczynających się #d słów: "Odchodząc od nas na- kazał nam towarzysz Lenin"... a kończących się słowami: "Przysięgamy ci, towarzyszu Leninie, że wykonamy z honorem etc."... Ostatni z tych ustępów brzmi: "Odchodząc od nas towarzysz Lenin nakazał nam wzmacniać i rozszerzać Związek Republik Rad. Przysięgamy ci, towa- rzyszu Leninie, że wykonamy z honorem również i to twoje przykaza- nie"'. Jakoż i wykonująje właśnie. # J. W. Stalin - Na śmierć Lenina. Przemówienie wygłoszone na II Wszechzwiązko- wym Zjeździe Sowietów 26 I l924 r. w: O Leninie,1949. Dąbrowska przytacza przed- ostatni ustęp przysięgi, ostatni - dotyczy "związku mas pracujących całego świata- Międzynarodówki Komunistycznej". 25 I 1950. Środa Zaczęłam z mozołem robić drugi brulion opowiadania ("Skórka od słoniny"). PIW przysłał nowe (trzecie) wydanie "Znaków życia" (tylko w 7 tysiącach egzemplarzy). Bez przedmowy. St. wstaje już prawie nor- malnie. 26 I 1950. Czwartek W prasie ukazały się obszerne sprawozdania z procesu ojców bo- nifratrów' prowadzących zakład dla nienormalnych dzieci na Śląsku. Gdyby sądy nie były tylko agendami politycznej propagandy, gdyby w ogóle sprawy do publicznego sądzenia nie były wybierane wedle po- trzeb polityki i propagandy, taki proces, obnażający zgniliznę szerzącą się pod płaszczykiem cnoty (nie od dziś, nie od wczoraj przecie na ca- łym świecie, także i w tym, co dotyczy Kościoła i klasztorów, demasko- waną), może byłby i wstrząsem. Niestety, charakter stronniczy i namięt- ny, rozpatrywanie sprawy nie sine ira, lecz właśnie z największą pasją, sprawi, że nikt nie będzie wierzył ani w prawdziwość (może częściowo rzeczywistych) faktów, ani w słuszność wyroku. Wieczorem pisałam jeszcze do dziesiątej. A potem nie spałam aż do trzeciej. Czytałam "Króla-Ducha" i Conrada "Wykolejeńca" i "Szaleń- stwo Almayera". ' Proces ojców bonifratrów prowadzących zakład dla dzieci epileptycznych rozpo- częty we Wrocławiu 24 I, poprzedzał Pierwszą Krajową Naradę Zrzeszenia "Caritas", o której Dąbrowska pisze dalej. Miał on uzasadniać atak na pozycję Kościoła w szkol- nictwie, instytucjach opiekuńczych, przeprowadzony na naradzie. 14 15 Proces oo. bonifratrów z Namysłowa. Zeznaje przeor, kierownik Zakładu Wychowawczego, o. Florczak 2 7 I 1950. Piątek Mały mróz, pochmurno, ale nic nie pada. Rano ekspres z Krakowa- korekta całego pierwszego tomu "Nocy i dni". Bardzo się zdziwiłam, bo przysłali odbitkę tego samego formatu, co wydanie poprzednie, ale nie ową dwuszpaltową z ilustracjami, jak umawiali się ze mną, że wydadzą. Nie wiedząc, czy to zmiana decyzji, czy wskutek panującego dziś "pla- nowego" bałaganu - nieporozumienie, pojechałam taksówką do "Czy- telnika" zasięgnąć informacji. Nikogo, z kim zwykle mówię, nie zasta- łam. Szymańska na urlopie, Stefczyk na urlopie, Dembińska jeździ po mieście z Francuzami, którzy przybyli na odsłonięcie pomnika Mickie- wicza. Spotkany na schodach Kasiński skierował mnie wreszcie do p. Rządkowskiej'. Ta osoba spodobała mi się więcej niż ktokolwiek w "Czytelniku". Nieduża szatynka, bardzo polskiej, skromnej i nie ma- lowanej urody, umiarkowanie uprzejma, bez uśmiechu, ale rzeczowa i dokładna w informowaniu. Z początku nie rozumiała, o co mi idzie (gdyż sądziła, że mnie o wszystkim powiadomiono), wreszcie wyjaśni- ła, że "Czytelnik" robi jednocześnie dwa wydania "Nocy i dni". Wzna- wia wydanie poprzednie w tym samym formacie w IO tys. egz. (i to dru- kuje w Krakowie) oraz robi wydanie, jak oni to nazywają, ,.albumowe" (na wzór "Cichego Donu" Szołochowa) w 20 tys. egz., które drukuje się w Katowicach. Kiedy napomknęłam, że to wydanie ilustrowane miało być w 30 albo 40 tysiącach egz., objaśniła mnie, że przechodzą na nieco mniejsze nakłady, gdyż nie mają dość obszernych magazynów, aby po- mieścić naraz tak wielką ilość książek. Ale ja myślę, że w grę wchodzi tu kwestia przydziału papieru. Wątpię, aby na mnie dali go tyle, co na Szołochowa. W każdym razie rzecz się przedstawia lepiej, niż sobie wy- obraziłam. Ale nie trudzą się nawet o niczym zawiadomić pisarza. Będąc już na Wiejskiej wstąpiłam po raz drugi do apteki. Zrazu my- ślałam, że już jej nie ma, bo tę ruinę zaczęli rozbierać. Ale wreszcie tra- ftłam do gruzów bramy i jakoś przecisnęłam się między stosami cegieł a wozem w jednego konia do podwórka i apteki. Chciałam zapytać o zastrzyki wątroby, których potrzebę przewiduje Sieramski dla St. w związku z domniemaną anemią. Pani z owej apteki (wciąż zapomi- nam, jak się nazywa) powiedziała, że żadnego z trzech zapisanych na recepcie zagranicznych wyciągów z wątroby nie ma i że wątpi, czy jesz- cze gdziekolwiek takie zagraniczne zastrzyki wątroby znajdę. "A u nas - pytam - czy się ich nie wyrabia?" - "Owszem, wyrabia się, ale są ta- kie bolesne i tak mało skuteczne, że szkoda nizni chorych męczyć". "Więc - pytam - co robią chorzy, dla których takie zastrzyki mogą de- cydować o uratowaniu życia?" - "W niektórych wypadkach - mówi ap- tekarka - radzą sobie w ten sposób, że dostają zaświadczenie lekarza, na które w rzeźni otrzymują raz lub dwa razy w tygodniu świeżą wątrobę cielęcą". - "Toż i na rynku - powiadam - można czasem taką wątrobę dostać". - "Nie, to musi być z rzeźni, musi być absolutnie świeża, do- piero co wyjęta. Taką wątrobę należy utrzeć albo zemleć, trzymać w chłodzie i dodawać do potcaw surową, tak żeby chory dostał dziennie 20 deka". Oto jakie są wyniki tryumfalnego "rozkwitu" planowanej wytwór- czości. I to w dziedzinie tak ważnej jak lecznictwo! Marnuje się nie- przebraną ilość materiału, by produkować dużo, byle jak i coraz gorzej, i to rzeczy z punktu widzenia potrzeb człowieka najmniej potrzebnych. Cóż stąd, że się kraj fantastycznie uprzemysłowi (co wcale nie jest pro- gramem socjalizmu), gdy ludzie będą zamierać? Ileż to wątrób idzie na te fatalne zastrzyki, które nikogo nie są w stanie uleczyć! [...] Po powrocie zastałam Bronków, którzy przyszli z powodu urodzin St. (skończył dziś 80 lat). W "Twórczości" (w numerze grudniowym) drukowana jest epopeja o Stalinie jakiegoś gruzińskiego poety2, wzorowana zupełnie na kanty- czkach i kolędach o narodzeniu Chrystusa. Jest i "święta rodzina" (dla odmiany - szewców), i ludzie śpiewający z darami etc. W ogóle ze wszystkich stron widzi się tendencję do wprowadzenia kultu Stalina na miejsce kultu Chrystusa. I jeśli dalej ta koszmarna inscenizacja się uda- śmierć Lenina i narodzenie Stalina będą świętowane zamiast Bożego Narodzenia. Podobnie, co prawda, jak chrześcijaństwo wprowadziło na- rodziny Dzieciątka Jezus na miejsce święta Nowego Słońca, a Wielka- noc na nuejsce święta topienia zimowej Marzanny i powitania wiosny Łady. Na uroczystościach z okazji śmierci Lenina (pierwszy raz od cza- su zagarnięcia nas przez Sowiety obchodzonych) Zambrowski użył ter- minu "gomułkizm" ("pozbyliśmy się gomułkizmu"), a przemówienie swoje na cześć Lenina zakończył słowami: "Niech żyje Lenin dnia dzi- siejszego, Stalin". 1 Teresa Jętkiewicz-Rządkowska (1905-1983), tłumaczka, wydawca. Od 1949 pracowniczka "Czytelnika", najpienv sekretarz redakcji, potem do 1966 kie- rownik redakcji literatury germańskiej. Przełożyła utwory Musila, T. Manna, Lenza, Fallady, Uhse, Fontane, a zwłaszcza H. Bólla (11 pozycji); za całokształt pracy przekła- dowej nagrodzona w 1983 przez Instytut Niemiecko-Polski w Darmstadt. 2 Gieorgi Leonidze - Stalin. Dzieciristwo i lata chlopigce, przeł. (na podstawie ttuma- czenia rosyjskiego) Maria Leśniewska, "Twórczość" 1950, nr 12. 16 2 - Dzienniki, t. 2 28 I 1950. Sobota Słyszałam taką anegdotkę: Jakąś wycieczkę zagraniczną oprowadza- no po Polsce. Na dworcu wita ją delegacja Żydów rządowych śpiewem: "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród". Potem cudzoziemcy zwiedzają za- kłady dla obłąkanych w Tworkach, gdzie chór wita ich pieśnią: "Myśmy przyszłością narodu, pierś nasza pełna sił, pełna sił"... Wreszcie pragną zobaczyć więziennictwo. Chór więźniów za kratami wita ich śpiewem: "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy". Co najciekawsze, to, że takie anegdotki układają doły społeczne, komponuje je lud. Obsesja tych złych wyrobów jest taka, że kiedy po południu na chwi- lę zasnęłam, przyśniło mi się, że kupiłam pudełko zastrzyków kamfory - kiedy je otworzyłam w domu, okazało się, że każda ampułka była in- na, a część ampułek - w ogóle uszkodzona. Jedne były nieprawidłowo pękate, jak napęczniała sakiewka, z innych kamfora wyciekała, inne miały odłamane czubki, a zawartość dawno w nich wyschła, itd. Dziś jest odsłonięcie zrekonstruowanego pomnika Mickiewicza. Dziś też dopiero po południu dostałam przez specjalnych gońców zaprosze- `;.;.# # *t nia: jedno na dziś na przyjęcie w "Polonii" o godzinie... 22.30! Drugie na jutro od Związku Literatów na spotkanie z gośćmi zagranicznymi w owym klubie literackim PZPR na Pankiewicza. Jutro może dla cieka- wości pójdę, ale dziś? Trzeba być obłąkanym, ażeby w "państwie pra- cy" urządzać bankiety o wpół do jedenastej w nocy. W "Życiu Warszawy" niezmiernie ciekawy reportaż Jacka Woło- wskiego o Białymstoku'. Opisuje tam, jak zwiedzając szpitale i inne in- stytucje pytał o zabezpieczenia przeciwpożarowe. Okazało się, że nig- dzie nie było gaśnic, pokazywano mu natomiast stosy korespondencji domagającej się na próżno przydziału owych gaśnic. [...] Wołowski na ten krytyczny reportaż wybrał temat niewinny. Jestem pewna, że podobnych zaniedbań i niedorzeczności, nie przechodzących przez cenzurę, jako "tajemnica państwowa", widział mnóstwo. Widzi je każdy. Oto wystarcza kilka stopni mrozu, aby zdezorganizować zupeł- nie komunikację kolejową, zwłaszcza podmiejską, z której korzysta dziesiątki tysięcy ludzi pracy mieszkających z konieczności poza War- szawą. [...] Pyszne ambicje przeobrażania świata, klimatu i przyrody- i zupełna bezradność, nieudolność, bezsilność wobec najprostszych wy- magań i potrzeb dnia powszedniego. # Jacek Wołowski - Listy zpodró#v. Bia##stok, "Życie Warszawy ' 1950, nr 28. 29 I 1950. Niedzielu Rano myję głowę, krzątanina domowa. Piszę z męką brulion opowia- dania. Po pohzdniu pojechałam do tego klubu na Pankiewicza - spotkanie z gośćmi zagranicznymi przybyłymi z powodu odsłonięcia pomnika Mickiewicza. Wejście po kilku schodkach wprost z ulicy. Na każdym stopniu z obu stron stali jacyś - des types', nie wiem - szpicle czy szo- ferzy czekających przed wejściem aut. Szatnia straszliwie ciasna, szat- niarz otyły trochę wyglądający na Żyda czy południowca. Zaraz w pro- gu powitali mnie prawie owacyjnie Kruczkowski i Flora Bieńkowska, eks-synowa Boguszewskiej, a teraz żona Władysława Bieńkowskiego (eks-ministra i eks-herolda prasowego partii, teraz w niełasce z pomó- wieniem o "gomułkizm"), dyrektora Biblioteki Narodowej. Przybiegła do mnie Melcer i jeszcze ktoś, że jakaś Angielka chce ze mną mówić (to znaczy, że one chcą, aby ze mną mówiła). Opędzałam się chwilę, ale wreszcie uległam i poszłam do tej Angielki. Ogarnęło mnie 18 19 Przywrócony pomnik Mickiewicza rozśmieszone przerażenie. Sędziwa Angielczyca jak z Anny "Popołud- nia w Tirynsie". Prastare pudło niemal z epoki wiktoriańskiej, szpetne jak zbrodnia, we wstążkach, fiokach, lokach. Jedna z tych strasznych "cór Albionu" (patrz Czechow), które kiedyś szukały egzotycznych krajobrazów, a teraz szukają egzotycznych ideologii. Rodzaj angielskiej Telimeny na wspak. Podobno autorka powieści historycznych - może i postać czcigodna, ale wytrzymałam ledwo kwadrans rozmowy, tym bardziej że w piekielnym hałasie ledwo mogłam zrozumieć jej gardłową wymowę. Podsunęła się jakaś semicko wyglądająca jejmość, z czego skorzystałam, by umknąć. W małym lokalu kłębił się tłum ludzi, przeważnie czarnookich i czar- nouwłosionych. Jeszcze przed Angielką spotkałam Borejszę, który mi powiedział: "Pani Mahjo, pani Mahjo, mam do pani jedną ważną spha- wę". Usiedliśmy w kącie przy stoliku. "Bo ja jestem jeszcze sekheta- rzem Komisji do Sphaw Kultuhy i Sztuki przy phezydium Hady Minist- hów i trzymam w hezerwie pahę mieszkań. Dałem już mieszkanie Nał- kowskiej i sphowadziłem ją z Łodzi. A mnie mówiono, że pani - ja nig- dy u pani nie byłem - ale mnie mówiono, że pani mieszka na czwartym piętrze i ma ciemne wilgotne mieszkanie". Mówiąc to robił wrażenie nietrzeźwego albo takiego, co w piętkę goni. "Nie, proszę pana - mówię ja - mieszkam na drugim piętrze i nie mam ciemnego wilgotnego mie- szkania. Jeśli byłabym zainteresowana w zmianie, to tylko na domek z ogrodem. Złożyłam nawet o to podanie do Zarządu m. Warszawy. Ale ponieważ nikt się tym dla mnie nie zajmie, a ja nie umiem i nie mam czasu się tym zająć, więc i to jest nierealne". Zamieniliśmy jeszcze parę zdawkowych zdań i nie wiem już jak zgubiliśmy się w tłoku. Kiedy niebawem po tej Angielce wymykałam się do domu, zaczepił mnie Lewinz prosząc, żebym jeszcze została. "Może pani porozmawia z Rosjanami? Może z Rylskim, który przetłumaczył ##Pana Tadeusza"?" - "Mam ten przekład i znam go - mówię. - I wiem dużo o rodzie Ryl- skich"3. "Stary polski szlachcic" - odpowiedział na to Lewin. Podpro- wadził mnie do Rylskiego. Dosyć już sędziwy, chyba pod siedemdzie- siątkę siwawy pan, wygolony, o polskim, owszem, typie. Zdawał się za- żenowany, że mówię do niego po polsku. On mówił do mnie wyłącznie po rosyjsku, choć zaznaczyłam, że rozumiem po ukraińsku (tak już zmoskwiczeni są wszyscy Ukraińcy). Zapytał mnie, co sądzę o "Dzia- dach" i jaki związek mają "Dziady" wileńskie z drezdeńskimi. Potem- dlaczego ksiądz, do którego przychodzi Gustaw, ma dzieci. "A bo to jest ksiądz unicki" - objaśniam. To go dopiero poruszyło. "Wot odkrytje"- zawołał i zwrócił się z tym do Tichonowa4. Tichonow, także starzec, wygląda bardzo po europejsku, mniej więcej w stylu Fiłosofowa (co też biedny "Dimka" powiedziałby na dzisiejszą sytuację!). Jakim sposobem ci starcy są bolszewikami? Niebawem wycofałam się i z wielką ulgą wróciłam do domu. 1 D e s t y p e s (fr.) - tu: goście 2 L e o p o 1 d L e w i n (1910-1995), poeta i tłumacz. Ukończył wydział prawa na UW. Debiutował jako poeta 1929. Podczas wojny członek ZPP i oficer I Armii im. T. Kościuszki. W 1. 1945-48 prowadził dział literacki "Robotnika". Podówczas w 1. 1948-50 sekretarz generalny ZG ZLP, później wielokrotnie kierownik jego wydziału zagranicznego. 3 M a k s y m R y 1 s k i (1895-1964), poeta ukraiński; syn polskiego szlachcica- -ukrainofila i ukraińskiej chłopki. Studiował na uniwersytecie w Kijowie. W młodości nauczyciel; od 1944 prowadził Instytut Sztuki Folkloru i Etnografsi Akademii Nauk USRR. W poezji interesujące początki symboliczno-parnasistowskie (zwł. Podjesienny- mi gwiazdami) i późna liryka (W cieniu skowronka). Duży dorobek thimaczeniowy, w którym przekład Pana Tadeusza uchodzi za arcydzieło. 4 N i k o ł aj S. T i c h o n o w (1896-1979), pisan rosyjski. Należa ł do Bractwa Se-rapiona. Jego wczesna poezja opiewała rewolucję (twórca Ballady o gwoździach). Później obiektem jego poetyckiej i prozatorskiej twórczości były republiki kaukaskie i azjatyckie. Polski przekład Wierszy,1959. 2 II 1950. Czwartek Z kartki kalendarza dowiedziałam się, że dziś jest rocznica zwycię- stwa nad Paulusem pod Stalingradem i święto Matki Boskiej Gromnicz- nej, w dodatku obchodzone święto. Rano czuję się tak źle, że wstawszy tylko do śniadania, do południa śpię. Po południu zaczęłam porządko- wać biurko i papiery przed wyjazdem. O piątej przyszedł Gucio Iw. Mówiliśmy o procesach Caritasu, i że rząd stosunkowo nie srogo z tą instytucją postąpił. Mnie w tym interesu- je technika funkcjonowania władzy, która u komunistów wydaje mi się nader sprytna, przemyślna i efektywna. Kiedy rząd przedwrześniowy chciał w kogoś uderzyć, czynił to z reguły w sposób idiotyczny i prosta- cki, nie osiągając skutków, a tracąc popularność. Ci zaś inaczej. Bo o cóż chodziło rządowi i partii? O to, żeby za wszelką cenę utworzyć prorządową "partię" księży'. To im się w jakimś stopniu udało. Zwołali zjazd "wysanowanego" Caritasu, na którym premier przemawiał, a ob- rady zaczęto odśpiewaniem "Pod Twoją obronę". Zachwycili pobożne siostrzyczki i proboszczów serdecznym przyjęciem w Belwederze etc. Jakich księży zdołali pozyskać i w jakiej liczbie - to inna historia. My- 20 21 ślę, że lichych i drobną mniejszość. Ale zainscenizowali to sugestywnie. Popularności stracić się nie bali, bo jej za grosz nie mają, a że wzmogła się niechęć do reżymu, na to mają moskiewski bat. Ale rozdźwięk w Kościele posieli; tylko że kto sieje wiatr, zbiera burzę. Wieczorem przyszli Bronkowie Linke i zaimprowizowaliśmy kolację z golonką z puszki. Okazała się świetna. Nasze konserwy mięsne są le- psze od amerykańskich. Zostawili nam numer "Odrodzenia", w którym Andrzejewski cynicznie kaja się z powodu "Popiołu i diamentu", że nie był w tej książce dość marksistowski, skoro "wrogowie chwalili go za uczciwość i obiektywizm". W czym się myli, gdyż ani wrogowie, ani nawet przyjaciele go nie chwalili. Na końcu tego ekshibicjonizmu "su- mienia" wzywa rząd do stawiania pisarzom coraz ostrzejszych wyma- gań, gdyż są opieszali i wymawiają się tylko od służby reżymowi tym, że jakoby potrzebują dłuższego czasu, żeby dojść do "prawdy epoki". Plugaweńki typ. W tymże numerze jakiś Woroszylski2 "demaskuje" Jastruna, Lewina i Wygodzkiego, że nie są marksistami, bo nie naśladują Majakowskiego "klasyka epoki radzieckiej"#. # W ówczesnym języku tzw. księży patriotów. 2 W i k t o r W o r o s z y 1 s k i (ur.1927), literat, tłumacz. Studiował polonistykę w Łodzi i Warszawie; 1952-56 ukończył Moskiewski Instytut Literacki. Debiutowat w 1945 na łamach prasy jako poeta. W I.1950-52 należał do zespołu "Nowej Kultury", 1957-58 redaktor naczelny. Wydał m.in. wiersze: Śmierci nie rna,1949, Wiosna sześcio- latki (wespół z A. Braunem i A. Mandalianem),1951, Ojczyzna,1953, Z rozmów 1955, 1956, Wanderjahre, 1960, Niezgoda na ukłon, 1964, Zagłada gatunków, 1970; proza: Okrutna gwiazda, 1958, Sny pod śniegiem. Opowieść z życia Saltykowa-Szczedrina, 1963, Życie Majakowskiego, 1966, Dziennik ivęgierski wraz z glosami, 1976, Kto zabił Pu.szkina, 1983, Lustro. Dziennik internowania, 1983, wiele powieści dla młodzieży, m.in. I ty #ostaniesz Indianinem,1960, Cyrvl, gdzie jesteś?, 1962, oraz liczne pozycje publicystyczne i reporterskie. Tłumacz literatury radzieckiej. ; Obydwa teksty: J. Andrzejewski - Notatki. Wyznania i rozw,ażania oraz W. Woro- szylski - Batalia o Majakow.skiego, zamieszczone w tym samym numerze "Odrodzenia ' (1950, nr 5) w przeddzień konferencji w Radzie Państwa, były wsparciem ze strony pi- sarzy nowej fazy kampanii realizmu socjalistycznego w rok po jego proklamowaniu na zjeździe literatów w Szczecinie. 4 II 1950. Sobota Boguś dostał depeszę o śmierci na raka płuc swego niegdyś kolegi z pułku, a dotąd przyjaciela, St. Drzewińskiego, którego trzecią żoną by- ła siostrzenica Czekana - Ostromęcka'. Pamiętam tego Drzewińskiego ze ślubu Bogusia. Był cudnej urody oficerkiem, trochę podobnym do Je- rzego Stempowskiego, ale bardzo en beau`. Później zakochała się w nim hr. Zborowska, jakoby potomkini sławnego niegdyś rodu, śmiertelnie chora na gruźlicę. Drzewiński wziął z nią ślub w Warszawie, w klinice, gdzie leżała. Po ślubie w kaplicy szpitalnej panna młoda poszła do łóż- ka, a pan młody z kolegami (śród których był i Boguś) poszli na ucztę weselną do knajpy i tam oblewali makabryczne zaślubiny do rana, wy- woławszy nawet po pijanemu jakiś zatarg z policją. Po powrocie do do- mu (do nas na Polną), o 8 rano, Boguś chciał w związku z tą awanturą dokądś zatelefonować i usnął trzymając zdjętą słuchawkę w ręku. Drze- wiński wyjechał potem z ową Zborowską do Włoch, gdzie umarła. Wszyscy myśleli (a nawet przyjaciele podejrzewali go o to), że ożenił się z umierającą, do szaleństwa w nim rozkochaną panną, czyhając na jej majątek, bo to był chłopak rozrzutny, a biedny. Jakoż w istocie zapi- sała mu wielki majątek. Jednak okazało się, że ożenek był wzniośle bez- interesownym aktem jakiegoś erotycznego miłosierdzia, bo po śmierci żony Drzewiński zrzekł się zapisu i pozostał nadal w wojsku przeniósł- szy się tylko do KOP-u, gdzie pobory dawali podwójne. Potem ożenił się znowu i miał z tą drugą żoną syna, a wreszcie rozszedł się z nią dla 22 23 Na Polnej: Stanisław Stempowski, Anna Linke, Maria Dąbrowska. Fot. B. Linke siostrzenicy Czekanowskiego. Ostatnio, już jako cywil, pracował w ja- kiejś instytucji w Sopocie mieszkając z trzecią żoną i jej matką (siostrą Czekana), a naprzeciwko poprzedniej żony i syna. W człowieku tym interesowała mnie jego uroda i ta romantyczna historia ślubu z umiera- jącą narzeczoną. i E w a z Ostromęckich D r z e w i ń s k a (1909-1984), absolwentka SGH, 3ovoto Popielowa, zmarła z Londynie. 2 E n b e a u (fr.) - w piękniejszej wersji Wroclaw. 5 II 1950. Niedziela O szóstej byłam już na Lindego. Ku mojemu zdziwieniu parter ujrza- łam oświetlony. Anna już wstała i czekając na mnie robiła korektę "Ze- szytów". Nie potrzebowałam nawet dzwonić, bo usłyszawszy auto wy- biegła do furtki w koszuli nocnej i szlafroku, za co ją zbeształam. Od ra- zu jak najęte zaczęłyśmy opowiadać sobie wszystko, co było do opo- wiedzenia. [...] Po świetnym śniadaniu, które zjadłam z apetytem, bo byłam głodna, rozpakowałam się częściowo, a potem spałam około dwu godzin. Przed spaniem około dziewiątej przywitałam się z Tulcią i ofiarowałam jej od dziadzi lalkę krakowiankę roboty Anusi Górskiej, która te lalki wysyła nawet do Ameryki. Tulcia była zachwycona, lecz jeszcze bardziej Anna, która wręcz jak dziecko zaczęła prosić: "To właściwie lalka dla mnie. Będziesz mi ją pożyczała. Możesz zni ją chyba czasem pożyczyć?"- "Mogę - odpowiada Tulcia marząco. - Może będę ci ją pożyczała... na noc". "Inteligentna to ty jesteś" - orzekła ze śmiechem Anna. O pierwszej zeszłam na obiad "wystawny" (barszcz czysty z fasolą "piękny Jaś", zając z makaronem i czerwoną kapustą, kompot z weko- wych węgierek). Potem znów się położyłam i zasnęłam jak kamień. O czwartej chciałam wstać i wyjść na ogród, ale poczułam się tak źle i słabo, że znów się położyłam. Anna opowiadała mi sensacyjne rzeczy o dwu sprawach prowadzo- nych przez Bieńkowskiegol. Jedna, to obrona młodszego syna Wacława Sieroszewskiego, Stanisława, agronoma, który był w zarządzie jakiegoś zespohz PGR i został oskarżony o złośliwy sabotaż, ponieważ połowa traktorów się zepsuła. Grozi mu bodaj kara śmierci. Jako jeden z pun- któw obciążających oskarżonego wysunięto, że ojciec jego był faszystą. Bieńkowski zebrał wszystkie dane dotyczące rewolucyjnej twórczości, jego 16-letniej zsyłki, jego na wskroś demokratycznej twórczości, jego zasług nawet dla Rosji w badaniu Kraju Jakutów etc. Dowiedziawszy się o tej sprawie żałowałam, że Anna nie przywołała mnie na pomoć. Mogłam bowiem dać Bieńkowskiemu trochę informacji o ostatnim okresie życia starego Sirki. Jeśli być zwolennikiem "sanacji" znaczyło - być faszystą, to Sirko był nim w latach niezmiernie sędziwych, kie- dy już zrobił się zdziecinniały i niezdolny do żadnego "bon discerne- ment"2. Był do tego stopnia urzeczony zrealizowanym marzeniem Pol- ski niepodległej, że w blasku tego faktu nie dostrzegał cieni. Ale jakież to upokarzające - bronić dobrej sławy znakomitego pisarza przed shi- żalcami Moskwy, którzy chcą skazać niewinnego człowieka, gdy na pewno traktory wyszły już licha warte z fabryki. Drugą sensacją jest sprawa Pafawagu. Dyrektorzy zostali tam posta- wieni w stan oskarżenia z następującego powodu. Pafawag, oczywiście, robi wagony dla Rosji. Wagony są malowane lakierem, który musi schnąć 18 godzin. Ale wymagania planu trzyletniego nie dopuszczają takiego czasu schnięcia. Lakier "musi" wyschnąć w ciągu dwu i pół go- dzin. Chcąc sprostać temu żądaniu (bojeśli nie sprostają, oskarży się ich o sabotaż) zainteresowani zaczęli dolewać do lakieru spirytus w takiej ilości, aby lakier sechł w żądanych dwu i pół godzinach. Rezultat był ta- ki, że lakier na wagonach (już w Rosji) poodpadał. Oskarżono o sabotaż zarówno dyrektorów Pafawagu, jak przedstawicielkę firmy, która owe- go lakieru dostarczała. Koszmar nonsensu i podłości, Conradowski " blady diabeł głupoty"3. Znowu na rzecz molocha Rosji ginąć będą w jamach więziennych albo na szubienicach Polacy. Dowiedziałam się też ciekawych szczegółów o procesie Caritasu. Oczywiście, wszystko skłamane, wypaczone, zaświnione. Na procesie, rzecz w normalnym, prawdziwym sądzie niedopuszczalna, sugerowano odpowiedzi świadkom i to nienormalnym, chorym nerwowo, epilepty- cznym chłopcom. [...] W tym samym mniej więcej czasie, co Caritas, wynikła sprawa bied- nej Zosi Bogdańskiej z Rytra i jej syna, Leszka. Bardzo zdolny chłopak, miał właśnie w Krakowie robić magisterium z prawa, gdy nagle areszto- wano go pod zarzutem, że widywał się i rozmawiał z Amerykanami. Chłopak, typ naukowca chciwego wszelkiej wiedzy, chodził na kurs ję- zyka angielskiego w YMCA" i dla wprawy w języku rozmawiał z po- znanym przy tej okazji Anglikiem czy Amerykaninem. W UB badano go 26 godzin z wypraktykowanym (i opisanym przez Koestlera) syste- mem światła jupiterów w oczy przez cały ten czas. Żądano, oczywiście, 24 25 aby podpisał deklarację współpracy z UB. "Jeśli nie podpiszesz - grożo- no - zrobimy z twojej matki szmatę". A matka jest podejrzana, bo mie- szkając w górach, gdzie były wielkie ośrodki walki AK z Niemcami, pomagała im, służąc m.in. jako sanitariuszka. W końcu wymogli na tym Leszku, że zostając pod jawnym nadzorem będzie się co jakiś tam czas meldował, aż póki nie podpisze żądanej deklaracji. Chłopak jest podob- no bliski samobójstwa, matka błaga, żeby gdzieś interweniować, żeby mu dali spokój, ale to są marzenia ściętej głowy5. Oto "radosny" plon duchowy jednego dnia, dnia wypoczynku. # K r z y s z t o f Ł a d a-B i e ń k o w s k i ( 1902- I 973), prawnik. Studiował prawo na uniwersytecie w Warszawie, Krakowie i Strasburgu. Był naczelnym redaktorem dwuty- godnika "Nurt", organu Młodej Demokracji Polskiej. Od 1934 objął stanowisko p.o. prokuratora Sądu Najwyższego, w 1936 zaś prokuratora Sądu Najwyższego. W 1935 delegowany do Ministerstwa Sprawiedliwości, wkrótce dyrektor Departamentu Ustawo- dawczego. W okresie międzywojennym bywał częstym gościem w domu Zofii i Tadeu- sza Żeleńskich. Wojnę przebył w Rumunu, wpierw w Bukareszcie, następnie był wice- dyrektorem Komisji Pomocy Uchodźcom z Polski w Slatinie. Po powrocie w 1946 r. do Polski osiedlił się we Wrocławiu, początkowo był sekretarzem Uniwersytetu Wrocła- wskiego, następnie został adwokatem; od 1953 w Warszawie. Po wojnie (m.in. z okazji tzw. procesu mięsnego) występował przeciw karze śmierci. Domagał się reformy ustroju adwokatury. 2 B o n d i s c e r n e m e n t (fr.) - dobre rozpoznanie, rozróżnienie 3 Tę odmianę diabła wprowadził Conrad w Jądrze ciemności w następujący sposób: "...stojąc tam na zboczu wzgórza, poczułem, że pod oślepiającym blaskiem słońca w tym kraju zapoznam się z rozlazłym, kłamliwym, bladookim diabłem, opiekunem drapieżnej i bezlitosnej głupoty". (wyd.1956, s. 85-6, przekład A. Zagórskiej) ' YMCA - Young Men's Christian Association, Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej; międzynarodowa organizacja kulturalno-oświatowa, zał.1844, roz- winęła się w ruch masowy. Także w Polsce międzywojennej miała 13 placówek; po wojnie działała 1945#9, wznowiona w 1989. 5 A 1 e k s a n d e r B o g d a ń s k i (1927-1994), wydawca, tłumacz. Ukończył stu- dia prawnicze na UJ. W I.1955-81 pracował w PIW-ie w redakcji angielskiej, następnie prowadził redakcję radziecką. Tłumaczył z języka angielskiego i rosyjskiego (m.in. Sztuka mifości Fromma, Chiny Fitzgeralda, Dawni mistrzowie Łazariewa). Poznał Dą- browską - dzięki rodzinnym związkom z A. Kowalską - w 1945. Dąbrowska zareko- mendowała go wydawnictwu. Wywiązała się stąd zażyła przyjaźń, wyrażająca się m.in. w stałym wspólnym bywaniu na koncertach w Filharmonii. 6 II 1950. Poniedziałek Po obiedzie pojechałyśmy z Anną do miasta. Wrocław robi koszmar- ne wrażenie jak gdyby domu, skąd ktoś wyjechał. Wrażenie zaniedbania i opuszczenia, jak gdyby już rezygnowano z tych ziem w przewidywa- niu "odszkodowań" dla sowieckiej Republiki Berlińskiej. Na ulicach tuch mały i niemrawy. Ludzie biedniej ubrani jak dwa lata temu, smut- ni, milczący, sposępnieli. Sklepy prywatne zamykają się jedne po dru- gich; zamknięta kawiarnia "Teatralna", która tak świetnie prosperowała. Nigdzie nie można dostać, czego się szuka. Marzeniem np. okazało się kupienie białej pasty do butów. W całym mieście nie ma innych jabłek oprócz szarych renet, a i tych mało i brzydkie. W sklepach rządowych nie dbająjuż nawet o urządzenie wystaw. Mniejsze "spółdzielnie" wcale ich nie mają, nawet księgarnia "Czytelnika" - ponura i uboga. Uciekły- śmy wprost do domu z miasta smutnego i okropnego, jak stolica zamie- niona w marną wioskę. Nawet ja w moim pesymizmie nie spodziewa- łam się, że tak prędko zacznie się właściwy komunizmowi (rosyjskiemu w każdym razie) rozkład gospodarczy. To wygląda rzeczywiście, zgod- nie z książką "Revolution necessaire", na gnijący koniec epoki, a nie na nowy etap dziejów. [...] Dzisiejsza ranna rozmowa z Anną z powodu listu Miłosza z Amery- ki. Einstein, który ma 80 lat, po trzydziestotrzyletniej pracy badawczej doszedł do nowego wiekopomnego jakoby odkrycia naukowego (nie- znanego gromowładnym Sowietom), wedle którego makrokosmos rzą- dzi się tymi samymi zasadami grawitacji elektromagnetycznej, co mi- krokosmos. Teoria ta ma wieńczyć pracę całego jego życia'. W naszej zatęchłej prasie o tym ni słychu, ni dychu. Żyjemy zaśmierdłym, zaśnie- działym w piwnicach tajnej policji "marksizmem", godnymjedynie Bis- marcka i jego potomków - Lenina, Mussoliniego, Iiitlera, Stalina et consortes. Ta rozmowa o Einsteinie przypomniała mi rozmowę z dr. Sieram- skim, gdy był ostatni raz po grypie u St. Przewidując pogrypowe osła- bienie i anemię, zalecił zastrzyki wątroby. Po czym dodał: "Jest jeszcze jeden środek regenerujący krew z błyskawiczną szybkością. Jest to śro- dek amerykański, nazywa się Witamina B12. To też wyciąg z wątroby, ale inny niż dotychczasowe. Wymagający znacznie większej ilości su- rowca". Tu wymienił jakąś ogromną ilość ton wątroby potrzebną dla uzyskania kilku gramów owego lekarstwa. - "Idzie o wydobycie z wą- troby nie tylko witaminy B, ale i pewnej ilości kobaltu, który jest konie- czny dla wytwarzania czerwonych ciałek krwi". Kiedy zdumiałam się, że drobina metalu może mieć takie znaczenie, Sieramski powiedział:- " Cóż pani chce. Elektryczność! Jesteśmy tylko kombinacją procesów elektrycznych między metalami. Od napięcia elektryczności w organi- zmie zależy jego funkcjonowanie. Do tego potrzebna jest właściwa pro- 26 porcja metali w organizmie". Zapytałam, czy te zastrzyki można dostać w Polsce. "Owszem - powiedział - można by je znaleźć i w Polsce. Ale to są jeszcze eksperymenty i w danym wypadku chyba bym tego nie za- lecał". Ta znów rozmowa przypomniała mi opowiadanie Anny o śmierci jej matki, której ostatnie słowa przed zgonem były: - "Teraz wiem, że Bóg to elektryczność, a człowiek to taka sama elektryczność". Dziwne to wszystko, i przejmujące do głębi jestestwa. Na dworze zrobiła się prawie wiosna. Dziś pięć stopni ciepła. Popie- latozłoty kolor i nieba, i powietrza, i mgiełek powiewnych. Wiosna w delikatnych tchnieniach. A wyjeżdżałam śród srogiej zimy. # Po sformułowaniu teorii względności ogólnej A 1 b e r t E i n s t e i n (1879-1955) pracował nad próbą połączenia w jedną unitamą całość teorii grawitacyjnej z innymi teoriami pola, jak np. z teorią pola elektromagnetycznego, co absorbowało go przez wie- le lat aż do końca życia i spodziewanego sukcesu nie przyniosło. 15 II 1950. Środa Wczoraj Anna dostała ekspres zapraszający ją do Warszawy na kon- ferencję w sprawie wyjazdów pisarzy do ośrodków wiejskich i przemy- słowych w celu zapoznania się z wynikami Planu Trzyletniego. Posta- nowiła jechać. Zrazu chciałam i ja z nią jechać. Ale potem zreflektowa- łam się, że skoro przyjechałam tu pracować, głupstwem byłoby już po 10 dniach przerywać sobie pracę. Oprócz tego bardzo znów marnie czu- ję się ze zdrowiem. Zabawną obserwowałyśmy dziś scenę w tramwaju. Z jakiegoś przy- stanku nie ruszał dłuższą chwilę, a na przednim pomoście słychać było perorującą głośno kobietę. Bileterka stojąc w drzwiach zawołała do konduktora: "Dali, jedź, nie słuchaj !" Ale jednocześnie sama zaczęła się przysłuchiwać i wtrącać swoje uwagi. I pasażerowie zaczęli się przysłu- chiwać. Głos niewidzialnej kobiety (snadź także bileterki tramwajowej) mówił: "A co na to powiecie, że mnie jeden pasażer podarował 985 zło- tych. Dał tysiąc i nie chciał wziąć reszty. To był taki, co z zagranicy wrócił, i czy miał tyle pieniędzy, czy co inne, ale powiada: ##Weź to so- bie, pani, ode mnie w upominku"". Bileterka funkcjonująca mówi do niewidzialnego głosu: "To trzeba było wziąć, jak nie przez pomyłkę, tylko wyraźnie dawał. Bilet wykupił, nic za to nie chciał, to i w porząd- ku". Tramwaj ruszył pomału i po chwili znów się zatrzymał. Niewi- dzialny głos mówił dalej: "Żebym wiedziała, że trzeźwy, to może bym # wzięła. Ale kiedy widzę, że pijany. Może nie tak pijany, jak podpity był trochę. To jakja mogę od podpitego brać?" Najakieś słowa konduktora głos niewidzialny odpowiedział: "Człowiek się musi zawsze zastano- wić, jak ma postąpić". Tu musiałyśmy wysiąść. W kącie przedniego po- mostu zobaczyłam ów niewidzialny głos. Była to bileterka, jadąca z pra- cy czy do pracy. Z rękoma w kieszeniach granatowego płaszcza mówiła jeszcze: "A czy ja wiem, jaki to człowiek był i na co takie rzeczy robił? Pieniądze oddałam w dyrekcji i tyle". Nie wiem dlaczego, mimo woli, wychodząc powiedziałam do niej: "Dziękuję". Oto praktyczne i konkretne zagadnienia moralne, które obchodzą i prostego człowieka więcej niż wylewająca mu się uszami moralność czy niemoralność brytyjskiej polityki w Afryce. Lecz tą moralnością dnia powszedniego, stanowiącą o wartości i obliczu narodu, nikt się nie inte- resuje. Pomimo woli dopełniłam sobie to zdarzenie obrazem stanięcia tramwaju i wzięcia przez wszystkich pasażerów udziału w dyskusji. Za- tor na linii z powodu zagadnienia moralnego. 3 I111950. Piątek Któregoś dnia wieczorem otworzyłyśmy radio, by posłuchać owego "Głosu Ameryki". Dwa głosy - jeden wyraźnie "tubylczy" mówiący już z amerykańską akcentacją, drugi czysto polski - omawiały układ chiń- sko-rosyjski, oczywiście, w sensie antysowieckim. Ale rzecz była poda- na w sposób tak żałosny, operowano tak wyświechtanymi frazesami, że aż przykro było słuchać, bo to było jak odbicie stylu naszej propagandy, ale na jeszcze o wiele niższym poziomie. Trudno sobie wyobrazić, że ten "Głos Ameryki" może ktoś brać na serio. Ale rózpacz narodujestje- szcze większa niż jego głupota. I czepia się wiary w istnienie "drugiej strony", choć ta "druga strona" jest - jako pociecha - bardziej proble- matyczna niż zbawienie wieczne w nadprzyrodzonym świecie. W ciągu tych dwu tygodni Anna wyjeżdżała dwa razy w związku z owym projektem "studiów literackich w ośrodkach wiejskich i miej- skich". Pierwszy raz na konferencję w Radzie Państwa z udziałem rzą- du, drugi raz na konferencję instruktorską'. Z pierwszej czterodniowej podróży wróciła, jak mówili we Lwowie, "skonana". Nerwowo było to podobno trudne do wytrzymania niczym śledztwo w NKWD. Pierwsze- go dnia trzymano ich przez 14 godzin pod gradem przemówień. [...] W sali obrad rozdawano "Odrodzenie" z plugawym artykułem Boro- wskiego, skierowanym przeciw pisarzom uważającym się za marksi- 2g 29 stów, a w każdym razie za popierających ustrój, że nie stoją na wysoko- ści zadania. Pisane burdelowo-wychodkowym stylem zainicjowanym przez Borejszę. M.in. było tam zdanie: "Adolf Rudnicki rozpacza, że go nie upiekli w piecu"2. Otóż Adolf Rudnicki zebrał rozłożone po krze- słach i pulpitach numery "Odrodzenia", wydzierał je nawet z rąk czyta- jących, po czym wszystkie wyrzucił przez okno. Niezwykle podobała mi się ta defenestracja "Odrodzenia" z sali Rady Państwa, a Rudnicki zyskał moją sympatię za ten gest, na który co prawda tylko Żyd, a więc obywatel super pierwszej klasy mógł sobie dziś pozwolić. Potem Rudni- cki w rozmowie z Anną powiedział: "No i co ja mam robić, co zwie- dzać? Mnie interesuje tylko miłość". A Boguszewska zapytała Annę: "Czy pani nie ma czasem jakiej trucizny, pani Anno?" My zaś z Anną zaczęłyśmy po jej powrocie zastanawiać się nad ko- niecznością zmiany zawodu. Co do mnie chętnie bym została ogrodni- czką. Annie odpowiadałoby założenie przydrożnej gospody - ale można by te dwie rzeczy ze sobą doskonale połączyć. Wracając jeszcze do owej konferencji jednoznacznej dla pisarzy z oświadczeniem: "Żarty skończone" - to Kornacki przez cały czas, kiedy była mowa o zaostrzo- nej walce klasowej, gadał półgłosem: "A huzia go! A weź go!" itp. Wracając do konferencji, to Kuryluk, gdy Anna odwiedziła ich w do- mu, powiedział: "Borejsza zniszczył literaturę polską, cyrk zrobił z ##Odrodzenia", cyrk, cyrk!" Borejsza w sprawozdaniu z tego, co rząd zrobił dla kultury, nie był w ogóle wymieniany, a i w samej konferencji brał tylko udział jako widz w krzesłach. Podobno jest przeciwny tej akcji (robionej przez Bermana) i mniema, że to się nie uda. Ja jednak, mimo wszystko, nie mogąc jechać osobiście, zgłosiłam akces do tej akcji listownie. Po prostu sądzę, że to jest jedyna okazja zo- baczenia, jak te huczne przedsięwzięcia wyglądają. "Tajemnica pań- stwowa" uniemożliwia dotarcie inną drogą do fabryk. Na przykład są- dzę, że każdy z nas ma dosyć własnych oczu i własnego rozumu, aby zobaczyć w zwiedzanych obiektach nie tylko to, "co nam do widzenia podają". Dlatego, o ile tylko da to się pogodzić z moją pracą i z moimi bardzo zmurszałymi siłami, mam zamiar wziąć w tym bynajmniej nie pozorny (choć nie w celu stania się apologetą ustroju) udział. Zgłosiłam się na fabryki Żyrardowa, lecz właściwie interesuje mnie wszystko, oprócz kołchozacji, którą uważam w tej formie za piramidalny błąd sy- stemu, nie warty oglądania, bo nie mający szans życia. Napisałam tu długie opowiadanie "Skórka od słoniny", Annie się podobało, ale nie wiem, czy da się wydrukować. Wciąż biję się z myśla- # mi, czy opracować powieść, jak zamierzałam, czy dać te fragmenty jako tom opowiadańj. Wczoraj zaczęłam malować, po raz pierwszy nie z natury, lecz z pa- mięci. Akwarelą próbowałam szkicować "Zielony Most" karłowicki; zrobiłam z niego cztery szkice i - również na pamięć - jeden szkic z alei Kasprowicza. Pasjonuje mnie zagadnienie barw raczej niż kształtów. Barwy powinny wyrażać wszystko: i kształt, i nastrój, i stan myśli czy uczuć. Wczoraj rano byłyśmy z Anną w "Orbisie", gdzie już kupiłam sobie na sobotę bilet do Warszawy. Mam mnóstwo spraw do załatwienia w Warszawie, ale nigdy jeszcze chyba tak mi nie było żal wyjeżdżać jak tym razem. Na Karłowicach z każdym dniem będzie się robiło cudniej 30 31 Most Zielony na Karłowicach. Mal. Maria Dąbrowska i bardzo dobrze mi jest u Anny. W ogrodzie wyłażąjuż z ziemi tulipany, lilie, irysy, truskawki zaczynają się zielenić. A choć na parę dni wrócił mróz, tulipany zielenieją i wcale nie ucierpiały. Od kilku dni o wscho- dzie i zachodzie słońca gwiżdżąjuż kosy, co mnie upaja. Dzisiaj rano robiłam notatki, po obiedzie wyszłam tylko na pocztę wysłać depeszę o mym przyjeździe i kupić parę tabliczek czekolady dla St., Frani i dzieci. Było tak pięknie, że namówiłam potem Annę na spa- cer. Chodziłyśmy o zachodzie słońca po Karłowicach. Wszystkie drze- wa, zarośla, parki były rumiane, a niebo na zachodzie przejrzyście złote. Potem słońce sczerwieniało, a drzewa sczerniały. Na wschodzie naprze- ciw purpurowego słońca stał niedawno wzeszły, ale już blady ogromny księżyc w pełni. Anna powiedziała: "Bodaj pierwszy raz w życiu mia- łam widok dwu pyzatych ciał niebieskich stojących tak naprzeciw siebie - purpurowego i kremowego, pocieniowanego ##górami księżycowy- mi"". W parku nad Odrą gwizdały kosy. Była taka błogość, słodycz i ci- sza w powietrzu, aż się nie chciało wierzyć, że na tym ślicznym świecie ludzie wyprawiają tak przeokropne rzeczy4. # Mowa o tzw. informacyjno-programowej konferencji w Radzie Państwa (18-19 II 1950), na której J. Berman wystąpił z referatem o "nienadążaniu literatury za przeobra- żenianu kraju" i przeciw "wszechwładzy żywiołowości w twórczości literackiej". W wyniku tej konferencji Ministerstwo Kultury i Sztuki wespół ze Związkiem Litera- tów zorganizowały tzw. akcję wyjazdów w teren. Zgłosiło się do niej ok. 200 literatów; w ciągu roku wyjechało ok. 80. Drukowane rezultaty tej akcji okazały się znikome, na ogół czysto deklaratywne. z Tadeusz Borowski - Rozmowy, "Odrodzenie" 1950, nr 8, przedruk w: Utwory ze- brane,1954, t. III; adykuł dedykowany J. Andrzejewskiemu i W. Woroszylskiemu włą- czał się w kampanię przez nich zapoczątkowaną. Nieściśle cytowane przez Dąbrowską zdanie pochodzi z następującego passusu: "Czyż nie jest obroną połowicznej dzisiejszej postawy kajanie się Brandysa w Drewnianym koniu, że nie uczestniczył w ruchu oporu, Sandauera, że przeżył getto, moje, że przeżyłem obóz, Adolfa Rudnickiego, że nie upie- kli go w piecu?" O twórczości Rudnickiego, z którym zresztą łączyły Borowskiego przyjacielskie stosunki, pisał w Rozmowach więcej. 3 Dąbrowska nie zdecydowała się na wydanie gotowego już wówczas tomu opowia- dań okupacyjnych odkładając je do powieści. W zamierzoną powieść brnęła przez wiele lat, drukowała ją po części w odcinkach i nie zdołała ukończyć do śmierci; pośmiertnie ukazała się jako Przygody czfowieka myślącego w opracowaniu E. Korzeniewskiej (1970). Zbiór opowiadań okupacyjnych, napisanych pczez Dąbmwską w latach 1948-50, odtworzyłem w tomie: A teraz wypijmy...,1981. 4 Końcowa, wrocławska część tego zapisu dziennego ukazała się w druku bibliofil- skim pt. Moje dzienniki (15 egz.)jako praca dyplomowa słuchaczek Technikum Poligra- ficznego - PSP we Wrocławiu (I. Mańki, A. Plichty, J. Moździerz; oprac. literackie Cz. Hemas). 32 Warszawa. 8 III 1950. Środa Ela' opowiedziała mi ciekawą historyjkę. Rozmawiały z koleżanką, martwiąc się, że chciałyby znaleźć jakiś zarobek. Usłyszała to ich mo- delka (eks-baletnica) i powiedziała, że czytała ogłoszenie: "Potrzebny artysta malarz do malowania lalek". Wyszukały to ogłoszenie, w którym wskazano jako źródło informacji sklep z zabawkami na Ząbkowskiej na Pradze. Pojechały tam i dowiedziały się, że ów "fabrykant lalek" miesz- ka w Wesołej. Pojechały więc do Wesołej, gdzie od pociągu trzeba było pieszo iść po piachu do małej chałupki. Mieszka tam dwoje ludzi, mał- żeństwo z małym dzieckiem, i oni to właśnie fabrykują te lalki. Mała iz- debka zawieszona schnącymi członkami lalczynych nagusów (czy "lale- cznych"). Sami przyrządzają nawet surowiec, masę ze skrawków papie- ru gotowanych z jakimś klejem. I mają tylu odbiorców, że postanowili rozszerzyć przedsiębiorstwo angażując malarza, bo dotąd sami i malo- wali te lalki. Pomyśleć, jaki rozległy jest jeszcze margines życia nie we- pchniętego w sztywne ramki. To przecież historia niemal ze "Świersz- cza za kominem" Dickensa. Zapomniałam dodać, że kompozytorem tygodnia w radiu jest Schu- mann i że wczoraj dawali jego przecudny kwintet Es-dur oraz w wyko- naniu Szalapinaz "Dwu grenadierów". Refleksja. Historia Rosji jest patetyczna. Historia Polski fanfarońska. Zachód miał i stracił poczucie tragiczności. Polska go nigdy nie miała. Do stracenia miała zawsze tylko życie. # G a b r i e I a M a r i a (E 1 a) S z u m s k a, później Lipkowa (1929-1983j, córka Bogumiła; artysta plastyk w dziedzinie konserwacji malarstwa. Podówczas rozpoczęła studia malarskie w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, połączonej wkrótce z ASP, i hi- storu sztuki na UW. Od 1954 pracowała w Muzeum Narodowym, ostatnio jako główny konserwator zbiorów. W 1.1967-68 wraz z polską ekipą konserwatorską catowała zabyt- ki Florencji po powodzi. Prowadziła sekcję konserwacji ZPAP. Dwoje dzieci: J a n Bogumił (ur. 1958),Agnieszka Dziewanna (ur.1960j. #Fiodor Iwanowicz Szalapin (1873-1938),rosyjskiśpiewak(bas), a zarazem wybitny aktor; jeden z największych artystów operowych. 18 III 1950. Sobota Zaskoczyło nas jakby nieoficjalne pogotowie lotnicze. Przyszło za- rządzenie, żeby na strychach zrobić zapasy wody i piasku. Zwieziono na nasze podwórze dwie fury piasku i wydobyto ze starych garaży dawne baki na wodę, które pięć lat stały sucho i dna im ###, . Teraz re- perują to na gwałt, trzeba też było nająć kogoś ' `mocy'## pcu stró- 3 - Dzienniki, t Z 33 ża w noszeniu piasku i wody na strychy. Oczywiście koszta my będzie- my płacili. Prawie jednocześnie z tym wydarzeniem Frania przyniosła od Wyglądałów wiadomość, że była jakaś komisja, która orzekła, że nasz dom przeznaczony jest na rozbiórkę. Zrazu myślałam, że to plotka w stylu magla, ale ta wiadomość uparcie się potwierdza. Przykre wraże- nie. Mieszkam w tym domu 33 lata, więc zapewne połowę albo prawie połowę życia. Większość moich prac tu powstała. Dom jest świetnie za- chowany. Przetrwał wszystkie naloty, pogromy, pożary i oto teraz ma zginąć przez odbudowę? Ale takie to czasy, szemrać - nic nie pomoże'. Vis maio#. Któregoś dnia spotkałam na Polnej prawniczkę, panią Kaliską (po- znaną w Zduńskiej Dąbrowie), która przed dwoma laty została areszto- wana w pośrednim związku z jakixnś większym procesem politycznym. Przesiedziała te dwa lata bez śledztwa na Mokotowie; jest to Żydówka, praktykująca katoliczka i patriotka polska. Uściskałam ją z radości, że ją widzę wolną. Zupełnie osiwiała, ale poza tym wyszła z mamra w świet- nej formie zarówno fizycznie, jak duchowo, co się wnet okazało po kil- ku chwilach rozmowy. Prosiłam, żeby do nas przyszła opowiedzieć o swoich doświadczeniach. "No - rzekła - wszystkiego jeszcze opowie- dzieć nie mogę, ale to już niedługo. Niedługo wszystko się opowie". "Czegóż pani się niedługo spodziewa?" - "No, czyż pani nie wie? An- glia i Ameryka postawiły Rosji ultimatum żądające wycofania się z kra- jów przez nią okupowanych. Jeśli Rosja się nie zgodzi - będzie wojna". "Nie patrzę na to tak optymistycznie - rzekłam - i nie wierzę w żadne ultimata Zachodu. Widzę natomiast coraz większą pewność siebie Ro- sji, której intoksykacja rozkłada już - nie tak może nas, jak właśnie wszystkie kraje nie komunistyczne. Ale cieszę się strasznie, że pani przecierpiała to więzienie w tak dobrej formie". - "Ach, proszę pani- ona na to - przecież tylko w więzieniu jest niepodległa Polska". Co za dziw! Te same słowa powiedziała Jadzia, gdy ją wypuszczono z Pawia- ka latem w I940 roku. Nawiasem dodam, że pani K. dotąd do nas nie przyszła. Czyżby ją zniechęcił mój pesymizm? Byłam u Bogusiów z powodu imienin i urodzin Eli. Skończyła 2I lat, więc prócz małego upominku dałam jej 4 tysiące zł. Pokazywała mi swoje rysunki z kursu w akademu. Wcale dobre akty babie i męskie. Jest pomysłowa w wyszukiwaniu sobie zarobków. Prócz malowania owych lalek zgłosiła się, też na ogłoszenie, jako statystka do jakiejś węgierskiej sztuki;, w której występuje sto osób. Za udział w próbach mają jej płacić po 250 za każdą, a potem po 500 zł za każde przedsta- wienie. # Pogłoski te wiązały się z rozpoczętą w 1950 i zmieniającą swe koncepcje i zasięg budową Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej (MDM). W powstałej w rok później (1951) impresji Tu #u.s#fa ##niana (pierwodruk w: Gwiazda #aranna, 1956) Dąbrowska na ten temat pisała: "Po wielu alarmujących pogłoskach, po studiach nad makietami, planami i wykresami doszliśmy do pełnych nadziei wniosków, że dom nasz, z tylu klęsk ocalały, nie padnie ofiarą odbudowy". z V i s m a i o r (łac.j - siła wyższa ; G. Hay - Bóg, cesarz i chłop, Teatr Polski, reż. L. Schiller. 34 I 35 Budowa MDM w Warszawie 31 III 1950. Piątek Skończyłam wreszcie wszystkie korekty "Nocy i dni", także tę kato- wicką. Rysunki Axera są potworne i bardzo zeszpeciły i tak już brzydko podany tekst. Na jednym z rysunków Bogumił przedstawiony jak mały tłusty gnom, a Barbara ogromna, piersiasta i dupiasta - to już tak urąga- ło realiom powieści, że zażądałam zmiany tego rysunku. A w ogóle te rysunki robią z "Nocy i dni" powiastkę salonową - małomieszczańskie- go, żydowskiego salonu. Nie ma w nich ani na lekarstwo wsi. Nie ma pokazanej żadnej pracy, nie ma pochwyconej przez ilustrację ani jednej charakterystycznej sytuacji. Ja sama, tak dobrze znająca mój tekst, nie poznaję, co przedstawiają te brudno kreskowane rysunki. Takie rysunki to, mówiąc żargonem komunistycznym, "szkodnictwo i sabotaż". Tak przesabotują Polskę, bo wszystko tak się właśnie byle jak robi. Ciekawy ferment du#howy przechodzi Frania. Frania jest rzeczywi- ście ofiarą stosunków społecznych i jedynym spotkanym przeze mnie człowiekiem przepojonym w sposób samorzutny nienawiścią klasową, chociaż nie umiałaby dać nazwy tym uczuciom. Każdy uczciwy, rzetel- ny człowiek społeczny pracowałby nad tym, żeby z niej to trujące uczu- cie wykorzenić, a wpoić przekonanie, że jest równą każdemu innemu człowiekowi, że nie ma już dziś powodów do żywienia tej nienawiści. Niestety, dziś właśnie na takich uczuciach się żeruje, podżega się je, gdyż tylko nienawiść uważa się za stan ducha płodny społecznie. Co jest fatalną pomyłką, mogącą wydać tylko zgubne owoce. Ja robię, co mogę, żeby Frania nie czuła się ofiarą, ale nic na to nie poradzę, że przez całe życie była, jak ona to nazywa, sługą. Frania miała w sobie zadatki na doskonałą aktorkę charakterystyczną, niekiedy myślę, że wprost urodzi- ła się aktorką, i to się niewątpliwie zmarnowało. A nie byłoby się zmar- nowało, gdyby swoje 20 lat miała dzisiaj. To jest odwrotna strona meda- lu, to są te właśnie piękne możliwości dzisiejszego ustroju, czy też nie- uniknionego po tych dwu wojnach przy każdym ustroju zdemokratyzo- wania Polski. Ale Frania o tym wszystkim nie wie, umysł jej rusza się, ale błądzi w ciemnościach. Z komunizmem i nawet z Rosją godzi ją zwierzęce wręcz przeraże- nie, "żeby Polacy znów nie zrobili powstania" i nie pozbawili ją [sic!] po raz drugi pierzyny. Ale kiedy zaczęłamją namawiać, żeby się zapisa- ła do tworzonego na miejsce dawnych "Zytek" - związku pracownic domowych, wpadła w gniew, że "tylko wyłudzić chcą pieniądze", i na zebranie organizacyjne tego związku nie poszła, mimo że dostała imien- ne zaproszenie, co jej zaimponowało. Będąc niedawno chorą na lekką grypę i leżąc w łóżku pracowała widać mozolnie swą sklerotyczną łepe- tyną, bo raptem powiedziała do mnie (gotowałam właśnie w kuchni obiad): "Przecież pani teraz też jest chyba lepiej jak za Niemców. Prze- cież pani za Niemców tyle nie zarabiała, co teraz". Osłupiałam na taką miarę porównawczą. "Ależ, Franiu, ja za Niemców w ogóle nie zarabia- łam. Żyłam z pomocy społeczeństwa. Przecież wtedy nie można było drukować polskich książek. Przecież byliśmy w niewoli". Nagle zatkało mnie. Frania nie rozróżnia, czym godziło się za okupacji zarabiać, a czym się nie godziło. Dla niej zarabianie na książkach jest tym samym, co zarabianie na słoninie, nie umie czytać, książki są dla niej rzeczą tak samo niepojętą jak gwiazdy na niebie. A jednak jej słowa nie były takie głupie. Trafnie porównywajeden rodzaj niewoli z innym. Kiedy indziej, po powrocie od krewnych z Żoliborza zastanowiła się znowu w taki sposób. "Ten Józek (mąż jej siostrzenicy) to on jest ma- larz pokojowy. I on tak mówi: My tu między sobą możemy mamrać tak i tak. Ja jestem Polak, to mówię jak i drudzy Polacy. Ale ja wam po pra- wdzie powiem, że ja odżyłem przy tych towarzyszach. Przed wojną mu- siałem się o robotę starać i często nie miałem roboty, i wydarliśmy się ze wszystkiego. A teraz, żebym miał sześć rąk, to jeszcze miałbym co robić". - "Racja - odpowiedziałam - ale na to, żeby on miał zawsze ro- botę, trzeba było całe miasto zburzyć. A odbudowywałoby się i bez to- warzyszy". Nic na to nie odrzekła. A potem jeszcze powiedziała, że do Wyglądałów przychodzi jeden, co mówi, że teraz będzie nareszcie ko- niec papieżowi i że to bardzo dobrze. A młody Szczepan Wyglądałów mu przytakuje. A Szczepanowa na niego krzyczy: "Ty jeszcze masz o tym coś do gadania! Ty słuchaj, co w domu mówią, a nie co jakiś przybłęda wygaduje". Wszystko to świadczy, że ludzie prości zaczęli rozmyślać nad zagad- nieniami świata i życia. Bez względu na wynik tych rozmyślań, należy to uważać za pozytywną stronę dokonanego przewrotu. Całe trzy tygodnie od powrotu z Wrocławia były dla mnie psychicz- nie bardzo złe. Trapiły mnie sny rozpaczliwe i zawiłe, z których zwłasz- cza trzy pozostawiły silne i wyraźne wspomnienie. Z tych jeden tu zapi- szę. Śniło mi się, że z Anną, Stachnem i z Jadzią (kilka razy śniła mi się tymi czasy Jadzia) miałam lecieć do... Białegostoku. Chociaż raz tylko w życiu latałam, wszystkie szczegóły startu i lotu były tak dokładne, jakbym nic innego nigdy nie robiła, tylko latała samolotem. Ale tym ra- zem była to noc, i nie siedzieliśmy w fotelach, tylko leżeli, jakby w wa- 36 ) 37 gonie sypialnym. Już było słychać warkot motorów, kiedy nagle otwo- rzyły się z boku jakieś drzwiczki i Anna po coś wyszła. Ogarnął mnie niepokój, ale nie mogłam się ruszyć, byłam jak przywiązana. Po chwili doznałam wrażenia, że Anna jednak jakimiś drugimi drzwiami wróciła i że jest w samolocie. Usłyszałam i uczułam, że już toczymy się po lot- nisku. Za chwilę poczułam, że koła odrywają się od ziemi - tak świetnie zapamiętałam to wrażenie z jedynego mojego w życiu lotu przed kilku- nastu laty do Katowic. Ale nie czując i nie widząc nigdzie Anny, wsta- łam i zaczęłam jej szukać. Wnętrze samolotu okazało się daleko wię- ksze, niż myślałam. Były tamjakieś osobne kabiny, bufet, kręciły się ja- kieś stewardesy (w tamtym katowickim samolocie nie było żadnych stewardes) - nigdzie nie było Anny. Ogarniało mnie coraz większe przerażenie. Nagle spotykam Jadzię, która wysuwa jakąś szufladę i mó- wi: "Przecież jest poczta lotnicza. Pani Anna na pewno napisała list, dlaczego musiała wysiąść". I w samej rzeczy wyjmuje z owej szufladki zwitek papieru owinięty w celofan i podaje mi go: "To list od Anny"- powiada. Chwytam ten list, ale nagle wszyscy się zaczynają zrywać i wołać: "Już Białystok! Białystok! Białystok! Lądujemy!" Jakoż samo- lot zastraszająco się przechyla i w oknach ukazuje się jakby tuż kraj- obraz miasta o mnóstwie złotych kopuł, jakby to była Moskwa. W po- śpiechu chwytam skórzaną torbę i wrzucam do niej list, żeby potem przeczytać. Raptem widzę, że wrzuciłam list do cudzej torby. Zaczynam przewracać w tej cudzej torbie i szukać listu Anny. Wyrzucam z torby mnóstwo jakichś pakunków, jakby środków opatrunkowych i apteczek, takich jakie kupowaliśmy przy wybuchu wojny w 1939. Nareszcie znaj- duję list Anny. Ściskam go w ręku i teraz zaczynam szukać mojej włas- nej torby, żeby wysiąść. Tu budzę się i długo nie mogę ochłonąć z roz- paczy, że nie przeczytałam listu Anny i nie dowiem się, dlaczego wy- siadła, gdzie jest, co się z nią stało. Okrutne są takie sny. Przed kilku dniami byli u nas Kornaccy. Pojechałam z nimi do Kury- luka, [...] by się dowiedzieć o Pepysa. Otóż od siedmiu miesięcy ten rę- kopis leży zamrożony - rzecz w moim życiu pisarskim niebywała. Wszystkie moje rzeczy zaczynały się składać na drugi dzień po przy- niesieniu rękopisu. Takie nieduże książki jak "Rozdroże", "Moja odpowiedź", "Ręce w uścisku" wychodziły gotowe z druku w ciągu trzech tygodni. Również "Geniusz sierocy" drukował się dosłownie trzy tygodnie! Jakież to było zawrotne tempo w porównaniu z dzisiejszym " przekraczaniem norm", "współzawodnictwem pracy" etc. Zapytałam o "Znaki życia". Trzy miesiące temu dostałam jeden całkiem gotowy egzemplarz autorski. Dlaczego dotąd nie ma książki w sprzedaży? Ku- ryluk wezwał panią, która się tym zajmuje - powiedziała: "Wykończo- no parę egzemplarzy okazowych, ale cała książka leży jeszcze w dru- karni". Wszyscy pisarze na takie rzeczy się skarżą. 1 IV l950. Sobota W ciągu tych kilku dni od kiedy we środę przyszedł od Anny ekspres z zapytaniem, czy może przyjechać z Tulcią i Wawą na święta, wymie- niłyśmy z nią siedem ekspresów i jedną depeszę; ja - cztery ekspresy i depeszę, Anna trzy. Nasza korespondencja przybrała zupełnie zwario- waną postać. Obie jesteśmy jakieś biedne i znękane. Na dworze o tyle o ile pogodnie, ale zimno. 7 IV 1950. Wielki Piątek We wtorek o wpół do ósmej wieczorem przyjechała Anna z Tulcią i Wawą. Wyszliśmy po nie z Jurkiem na dworzec. Przywiozły gałęzie forsycji, moreli i brzoskwini, które cudnie rozkwitły. Tulcia jest rozko- szna i bardzo z nią przyjemnie. Parę dni zeszło na bieganiu po zakupy świąteczne. Dużo na to poszło pieniędzy. Dom nabrał cech bardzo ro- dzinnych z tym wesołym, przyjemnym dzieckiem. Tulcia nie zawsze ta- ka bywa, ale jest z natury bardzo światowa i poza domem chce być cza- rująca. Tylko pogoda zrobiła się zimna z przykrymi wiatrami. W "Życiu Warszawy" ogłoszono, że "kasuje się ostatnie przeżytki czasów obszarniczych". To znaczy, że robotnicy rolni będą dostawali tylko pensję gotówką jak robotnicy przemysłowi i urzędnicy. To wielkie pogorszenie sytuacji materialnej robotników rolnych, których byt opie- rał się dotychczas prawie wyłącznie na naturaliach. Z ordynarii po prze- żywieniu się robotnik mógł zawsze coś sprzedać, coś na niej uchować. Wśród fluktuacji ostatnich 30 lat stanowiła nadto pełnowartościową wa- lutę. Za najgorszych dla służby folwarcznej czasów sprzed pierwszej wojny światowej robotnik prócz ordynarii miał żywione na koszt mająt- ku krowy, co najmniej jedną, nierzadko dwie, a nawet trzy. Miał nadto do własnego użytku poletko i tylko od niego zależało, ile sobie czego na nim wyprodukował. Jeśli to było wzięte z pańszczyzny, to wzięto z niej cechę, dającą się odwrócić ze zła na dobro. Gdy tam gospodarz musiał 39 być robotnikiem folwarku, tu robotnik mógł być po trosze gospodarzem. Nie wyobrażam sobie zresztą, żeby w praktyce dało się to całkowicie skasować. 8 IV I 950. Wielka Sobota Dziś o szóstej po południu była jedyna króciutka audycja poświęcona pieśniom religijnym wielkopostnym. Ale umyślnie wybrano pieśni ła- cińskie z XVI i XVII wieku, żeby słuchacz "masowy" broń Boże nie usłyszał pieśni, które wszyscy Polacy do dziś znają, śpiewają i kochają. O 9 wieczór audycja "Gody weselne" - znów umyślna szykana dla ob- rzędowej tradycji polskiej, wedle której żadne "gody" nie są możliwe w Wielką#obotę. I ci kłamcy mówią, że nie toczą wojny z tradycją i re- ligią. To jest zimna wojna, wojna nerwów, na którą cały naród jest już chory. Dowcip ludowy: przekupka mówi do pani, która nakupiła jarzyn i nie ma ich w co włożyć, bo nie wzięła żadnej kobiałki ani siatki: "Co się pani wybrała jak na balet?" A potem zwraca się do męża, który zbyt po- woli waży towar: "Co ty się grzebiesz, jakbyś na olejno malował?" Su- biekt w sklepie Tomczyka mówi do drugiego, który się guzdrze: "Co ty czekasz, aż się młode kartofle urodzą?" Tulcia pierwszy raz ogląda piece i palenie w piecu, gdyż na Lindego jest w domu Anny centralne ogrzewanie. Oczarowana widokiem ognia w palenisku nazwała to "pożar w domku", bo piece nazywa domkami. 10 IV 1950. Poniedziałek Wielkanocny W niedzielę Wielkanocną pogoda była słoneczna, ale zimna, jak i przez cały czas Świąt jest zimno. Wstaliśmy o ósmej. Zrobiłam Annie kąpiel. Potem Frania poszła do kościoła, a my wzięłyśmy się do otwie- rania szynki w puszce. Okazała się świetna. Anna zrobiła wspaniały ma- jonez i w ogóle przyrządziła fascynujące śniadanie, po którym wszyscy- śmy trochę się przespali. O wpół do szóstej przyszli Boguś z Elą i Jur- kiem. Jurek ślicznie wyglądał w nowej marynarce z granatowego wel- wetu, którą mu zafundowałam. Anna znów pomogła podać kolację - co świetnie robi, lepiej niż ja. Tulcia tak się pysznie bawiła z Jurkiem i Elą, że sto pociech było na to patrzeć. Przy czym Ela zrobiła konkurencję Jurkowi. Tulcia wyraźnie ją kokietowała. Te dzieci są niezwykle sym- patyczne i takie chętne. Nigdy z nimi nie jest nudno, co o niewielu mło- 40 dych można powiedzieć. A co dziwniejsza z Tulcią już nie jest nudno. Dziś Anna zapytała Tultę, kto jej się więcej podoba - Ela czy Jurek? Odpowiedziała: "Wczoraj więcej podobała mi się Ela. Ale dzisiaj i za- wsze - Jurek". Oświadczyła też dziś: "Nigdy już nie pojadę do Wrocła- wia. Tu będę mieszkała". Dziś byliśmy zupełnie sami ze St. 16 IV 1950. Niedziela (Przewodnia) Do Muzeum Narodowego, na drugi już dzień obrad konferencji pla- styków (omówienie I Ogólnopolskiej Wystawy). Nie miałam zaprosze- nia, ale chciałam to zobaczyć i posłyszeć. Na dziedzińcu Muzeum spot- kałam Mitznera, który mnie "przemycił" przez bramę, a w samym gma- chu jakaś pani dała mi odręczną kartkę shzżącą jako zaproszenie. Właś- 41 I Ogólnopolska Wystawa Plastyki w Muzeum Narodowym,1950 nie była dyskusja nad referatami oficjalnymi Starzyńskiego' i Sokor- skiego. Słyszałam przemówienie jakiegoś Jakimowicza (czy nie syn ma- larza popularnego w czasach mojej młodości?)z, Krajewskiej i Mackie- wicza. Dowiedziałam się m.in., że kolor może być reakcyjny. "Jestem obciążona zbytnim zamiłowaniem do koloru" - oskarżała się Kraje- wska3. "Moim błędem jest autonomiczne traktowanie kolotu" - biadał jakiś wyjątkowo ponury dwumetrowego wzrostu Fangor#. W ogóle i na- strój był ponury, jakby wygłaszano mowy pogrzebowe nad trumną sztu- ki, a nie peany na cześć jej socjalistycznego rozkwitu. Dużo "samokry- tyki" i publicznego oskarżania się wzajemnego o niesprostanie "wielkim zadaniom epoki". Krajewska, [...) wściekle pewna siebie, zaczęła swoją mowę od powtarzania "głosów", które słyszała w kuluarach podczas p#zerw. Myślę, że niejednemu z obecnych wyciągały się uszy, czy i na- zwiska swego w denuncjacjach nie usłyszy; ale nie, nazwisk nie wymie- niała (jeszcze). Dodawała nawet: "Powtarzam, bo mi to nie było mó- wione na ucho, tylko głośno". No cóż, wielcy mówcy Rzymu byli też delatorami. Ale w ten sposób z jej relacji można się było dowiedzieć prawdziwej opinii o wynurzeniach oftcjalnych. Więc m.in., że referat Starzyńskiego ktoś nazwał stojącym na poziomie felietonów Wiecha itp. Owa Krajewskajest dziś partyjnym autorytetem w dziedzinie plastyki. Na tle tych szaroburych brecht prawdziwym odprężeniem było prze- mówienie Mackiewicza. Wzięłam go zrazu za Kamila Mackiewicza, po- pularnego przed wojną ilustratora. Ania Linke (która tam przyszła po południu) wyprowadziła mnie z błędu. Tamten Mackiewicz nie żyje (pono zastrzelił się), a to jest Konstanty Mackiewicz, o którym nigdy nie słyszałam5. Nela Samotyhowa, którą też tam po południu spotkałam powiada, że to doskonały malarz. Mówił złą dykcją i niepoprawną pol- szczyzną "kresową", ale mimo to trzymał całą salę w napięciu i wywo- ływał nieustanne salwy śmiechu. Nie było w jego mowie żadnych rewe- lacji, mówił rzeczy oczywiste dla każdego przytomnego człowieka, ale w tym namaszczonym załganiu już to samo, że ktoś mówi rzeczy oczy- wiste, zdawało się rewelacją. A nadto był takjadowicie i zarazem jakby z głupia frant dobroduszny, że to była prawdziwa uciecha.[...] Dziś wieczór dwa bardzo piękne Koncerty Brandenburskie Bacha, IV i V. Dowiedziałam się, że zostały po raz pierwszy wykonane w sto lat po śmierci Bacha. ' J u 1 i u s z S t a r z y ń s k i (1906-1974), historyk i krytyk sztuki. Studiował na UW. Od 1935 pracownik UW, dyrektor Instytutu Propagandy Sztuki (IPS); od 1937 ku- stosz Muzeum Narodowego. Uczestnik kampanii 1939, jeniec oflagów. W 1. 1947-49 dyrektor Biura Współpracy Kulturalnej z Zagranicą. Od 1949 profesor UW, organizator i dyrektor (1951-60) Państwowego Instytutu Sztuki. Początkowo prowadził badania nad sztuką barokową, później nad malarstwem XIX i XX w. Po wojnie zajmował się sztuką nowoczesną i teorią sztuki. Główne prace: Dzieje sztukipolskiej (z M. Walickim),1934, Sztuka w świetle hi.storii,1951, Ludzie i obrazy. Od Davtda do Picassa,1958, O roman- tvcznej syntezie sztuk. Delacroix, Chopin, Baudelaire,1965. # A n d r z e j J a k i m o w i c z (1919-1992), historyk i krytyk sztuki; wspomina- ny przez Dąbrowską malarz M i e c z y s ł a w J a k i m o w i c z (1881-1917j, znany zwłaszcza jako miniaturzysta (Żeromski poświęcił mu wspomnienie), nie był jego oj- cem, lecz stryjecznym dziadkiem. Pracował na UW; od 1980 profesor. Napisał m.in.: S#tuka Indii. Szkice, I964, Zachód a sztuka Wschodu, 1967, Jacek Malczewski i jego epoka, I 974. 3 H e 1 e n a K r a j e w s k a z d. Malarewicz (ur. 1910), malarka i graficzka. Stu- diowała w ASP w Warszawie; należała do grupy "Czapka Frygijska". Uprawia malar- stwo realistyczne (często o tematyce społeczno-rewolucyjnej) i litografię. Dwukrotnie po wojnie była redaktorką "Przeglądu Artystycznego", zajmowała się krytyką artystycz- ną. # W o j c i e c h F a n g o r (ur. 1922), malarz, rzeźbiarz, grafik. Ukończył ASP w Warszawie; później był jej profesorem. Od 1948 wystawiał w kraju i za granicą. W 1967 zamieszkał w USA, gdzie tworzy i wykłada historię sztuki na uniwersytecie w New Jersey. 5 K o n s t a n t y M a c k i e w i c z ( 1899-1985), scenograf, malarz. Studiował w Moskwie, a następnie w Odessie w pracowni W. Kandinsky'ego. Debiutował w 1918 w Penziejako scenograf. Po powrocie w 1922 do kraju nadal pracował w teatrach, m.in. u L. Schillera, i malował. W okresie międzywojennym należał do grup "Rytm" i "Start". Wystawiał w "Zachęcie" i w IPS-ie oraz zagranicą. Po wojnie zajmował się wyłącznie malarstwem, uczestnicząc w wielu wystawach krajowych i zagranicznych. 17 IV 1950. Poniedziatek Dziś rano poszłam po raz pierwszy do fabryki, której życie mam w ciągu 3 miesięcy poznać. Są to Zakłady Produkcji Urządzeń Przemy- słowych, dawny "Parowóz"', przedsiębiorstwo wyodrębnione. Co to znaczy "wyodrębnione", mimo udzielonych mi objaśnień, właściwie nie rozumiem2. W każdym razie fabryka jest centrem, któremu bezpośred- nio podporządkowane są trzy "filie": zakłady w Łodzi, Ostrówku i War- szawie. Robią głównie remonty małych lokomobil (do młocarń) i re- monty kotłów. Także nowe kotły do wielkich parowozów, zbiorniki na naftę etc. Fabryka znajduje się przy ulicy Kolejowej w krajobrazie po- nurym i brzydkim, złożonym z ruin, murów i niebotycznych stosów zło- mu żelaznego. W portierni, nagim szpetnym pokoju, siedział przy stoliku dosyć oty- ły człowiek, który wydawał interesantom przepustki. Ubranie czarne 42 43 dosyć wyświechtane, wyglądał na nie bardzo zdrowego, na kogoś, ko- mu nogi puchną. Obejrzał moją przepustkę z Ministerstwa Przemysłu, wydał mi przepustkę lokalną, zatrzymał moją legitymację ZLP, zapytał: do kogo?, a gdy powiedziałam, że do dyrekcji, i spytałam o drogę, za- wołał na przechodzącego przez portiernię człowieka w cyklistówce i niebieskozielonej marynarce.Ten poprowadził mnie przez rodzaj wą- skiego dziedzińca i przez halę, w której przeznaczeniu nie mogłam się na razie zorientować. [. . .) Nie było nikogo z rady. Przy jednym stole siedział szczupły jasno- włosy młodzieniec w wojskowej kurtce khaki. Nad nim wisiał wielki portret Stalina z drukowanym podpisem w rosyjskim języku. Po pew- nym czasie przyszedł siwy starszy pan o przeraźliwie jasnych niebie- skich oczach, suchej żylastej twarzy i energicznych ruchach. Bardzo polski, z lekka zagniewany, z lekka wesoły, bardzo uprzejmy. Natych- miast zjawił się też robotnik zasmolony w granatowym fartuchu; przy- szedł w jakiejś swojej osobistej sprawie. Siwy z niebieskim okiem (jak się okazało, prezes Rady Zakładowej3) stemplował mu legitymację, omawiał z nimjakąś sprawę, w której nie mogłam się połapać [...). Oka- zał się dosyć wylewny i na moje pytania chętnie i aż z nadmierną szcze- rością odpowiadał. "Ja - mówił - jestem kolejarz, ale całe życie byłem społecznikiem. Teraz już jestem emerytem, ale że siły i zdrowie jeszcze mi służą, chcę dalej pracować i być pożytecznym. W tej fabryce jestem dopiero od sześciu miesięcy, ale długo tutaj nie będę, bo nie lubię być tam, gdzie się na nic nie mogę przydać". - "A dlaczego pan myśli, że się tu na nic nie może przydać?" - "Dużo okoliczności się na to składa. dużo by o tym trzeba mówić..." Tu rozmowę przerwało wejście owego sekretarza rady, Wójcickiego#. W zielonym ubraniu, żółtowłosy i żółta- wogęby z typu franta, uśmiechnięty i przyjacielski wziął mnie na bok i przy stole pod oknem, przedstawiwszy mi jakiegoś Kostrzewę#, wyso- kiego, siwego człowieka o zgnębionym wyrazie twarzy, w międzyczasie tu przybyłego, zaczął wstępną rozmowę. Fabryka niegdyś prywatna, po- tem weszła do spółki akcyjnej "Zakłady Ostrowieckie" z własną nazwą "Parowóz". Niemcy zniszczyli ją w czasie powstania. Większość ma- szyn wywieźli, hale wszystkie ponzjnowali i wysadzili w powietrze. Ro- botników, którzy znaleźli się w ich zasięgu, wywieźli. Po wypędzeniu Niemców, już w lutym 1945, robotnicy zaczęli napływać do swej fabry- ki. Ówczesny BOS (Biuro Odbudowy Stolicy) nie chciał jej odbudowy- wać. Miał na tym terenie powstać park. Ale robotnicy są przywiązani do swego warsztatu pracy. Swoją niezłomną wolą odbudowania fabryki zmusili BOS do zmiany decyzji. Wzięli się do odbudowy najkoniecz- niejszych hal. Stopniowo zaczęli napływać wywiezieni do Niemiec. W trzy miesiące po wypędzeniu Niemców z Warszawy fabryka zaczęła po trochu funkcjonować. 50% robotników mieszka poza Warszawą, wielu z nich to małorolni z okolic Warszawy, niektórzy przyjeżdżają z daleka, nawet spod Brześcia nad Bugiem, spod samej obecnej granicy sowieckiej. Ci nocują w dyżurce, wartowni, portierni, tylko raz na ty- dzień, ezasem raz na dwa wracają do domu, żeby się oprać, zobaczyć ' z rodziną etc. Fabryka zaczęła po wojnie działalność od remontów, a choć ma na przyszłość wielkie ambicje, dotąd jeszcze znaczny procent roboty to remonty kotłów parowozowych i kotłów do lokomobil wiej- skich (młocarnie). Wedle Wójcickiego, teraz właśnie zamknęła już , przyjmowanie remontów i przechodzi na własną produkcję. Niebawem ma to być produkcja taśmowa, na razie odbywa się jeszcze staroświec- kimi metodami. 44 W warszawskim "Parowozie", ok.1950 Poszliśmy obejrzeć fabrykę [...]. Widziałam "w akcji" tylko jeden mały młot mechaniczny, który wykuwał rodzaj schodków na ściance podłużnego sześcianu. Było też tam kilka zwykłych palenisk jak z wiej- skiej kuźni. Na ziemi stały wykuwane ręcznie czy mechanicznie grube żelazne pierścienie wysokości jakichś 30 cm o niedużym świetle i bar- dzo grubym obwodzie. Niektóre z nich były świeżo zdjęte z kowadła i jeszcze czerwone. Na tych robotnicy-kowale stawiali garnuszki, przy- grzewając sobie strawę. Stamtąd poszliśmy do hali, gdzie nituje się kot- ły. Panuje w niej wibrujący, po prostu piekielny zgrzyt i hałas. Gdzie- niegdzie błyszczą oślepiające ognie spawaczy. Przy nitowaniu bywa, że kotlarze leżą wewnątrz kotła przytrzymując nity, tam jadowity zgrzyt, huk i pisk metalu przechodzi niemal wytrzymałość człowieka. Każdy kotlarz po kilkunastu latach tej pracy wychodzi inwalidą, co najmniej głuchym. Mówić można tylko krzycząc na ucho, a i to ledwo się słyszy jak przez mgławicę oszalałych dźwięków. Kiedy wychodziliśmy, spot- kał nas otyły robociarz, z ciężką twarzą i podpuchniętymi oczyma. Oty- łość weteranów jest tu znamieniem nie dobrobytu, lecz niewydolności organizmów po latach męczarni. [...] Stamtąd poszliśmy do świetlicy, ubogo, ale czysto i przyzwoicie utrzymanej. Tu mieści się biblioteka, obsługiwana przez bardzo mło- dziutką, bardzo ładną bibliotekarkę. Wójcicki zapoznał mnie z nią, mó- wiąc, że jestem pisarką etc. Powiedziałam swoje nazwisko i spytałam, czy kiedy o mnie słyszała. Nie, nigdy nie słyszała. "A może słyszała pa- ni o powieści ##Noce i dnie"?" - "##Noce i dnie" są w naszej bibliotece" - ożywiła się. Machnęłam ręką i poszliśmy do stołówki. Składa się z dwu izb. Mniejszej z bufetem i większej, o kilka stopni wyżej położo- nej, gdzie tylko długie stoły, ławy i stołki. Zaproszono mnie na obiad w tej "wyższej" sali. Obiad był obfity i dobry. Nawet kilka potraw do wyboru. [...] Ogólne wrażenie. Fabryka jest staroświecka, prymitywna i biedna. Produkcja odbywa się takimi samymi metodami jak przed 80 laty. Ro- botnicy wszyscy sympatyczni, o ciekawych wyrazistych twarzach. Są raczej skłopotani, źli i smutni, ani śladu radości czy tyle opisywanego entuzjazmu. Ich sprawy życiowe są załatwiane bardzo kiepsko. W cza- sie gdyśmy chodzili, kilku robotników odrywało się od warsztatu i bieg- ło za Wójcickim nagabując go o jakieś swoje sprawy. Odpowiadał uprzejmie, młodym mówił "ty". Dużo ludzi wałęsa się, praca nie robi wrażenia sprawnie się toczącej, raczej niemrawo markowanej. Wyczu- wa się raczej "tempo żółwia". i Warszawskie Zakłady Budowy Urządzeń Przemysłowych, od 1952 im. L. Waryń- skiego. W ramach prowadzonej akcji "pisarze w terenie" M. Dąbrowską skierowano do jednej ze starszych fabryk warszawskich, zapewne z racji jej bogatej tradycji patriotycz- no-rewolucyjnej (historię "Waryńskiego" opracował Bolesław Szweigert, historyk za- kładowy: Z dziejów zakładów "Waryńskiego", maszynopis). Na obecnym terenie (ul. Kolejowa, na tyłach d. Dworca Głównego) w 1833 Sebastian Bańkowski założył manufakturę, wyrabiającą kotły gorzelniane. Podczas powstania styczniowego czeladni- cy brali udział w manifestacjach ulicznych i w oddziale "Dzieci Warszawy" w Puszczy Kampinoskiej, a majstrowie podpisali suplikę do cara o autonomię dla czemiosła. W 1882 teren z zabudowaniami nabyty został przez sąsiednią firtnę Borman, Szwede i spółka, pobudowano zakład filialny, który produkował aparaturę cukrowniczą i gorzel- nianą, stał się głównym jej producentem w kraju i poważnym eksporterem do Rosji. Fa- bryka robi karierę przemysłową, dwukrotnie zdobywa medale na wystawach międzyna- rodowych. Od powstania I Proletariatu znajduje się w orbicie ruchu robotniczego; różne kolejne partie robotnicze (ZPR, II Proletariat, SDKPiL, PPS) zdobywają tu poparcie. Znaczny był udział załogi w rewolucji 1905; gdy na kominie zatknięto czerwony sztan- dar, fabrykę otoczyła policja i wojsko carskie. W 1915 ewakuowanoją do Aleksandro- wska (Ukraina); wielu robotników brało udział w rewolucji i wojnie domowej. Po po- wrocie w 1919 (bez parku maszynowego, który zarekwirowano) właściciele wydzierża- wiają zakłady Głównemu Urzędowi Zaopatrzenia Armii (mieściły się tam centralne "Parowóz", I 945 46 warsztaty zbrojeniowe WP). W 1920 przeszły one na własność Warszawskiej Spółki Akcyjnej Budowy Parowozów (dominował kapitał zagraniczny, głównie belgijskij, roz- wijającej produkcję i remonty parowozów, później też dźwigów; zatrudnienie waha się w okresie międzywojennym od 300 do 3000 robotników. Działa tu KPRP, później KPP i ZMK; z 1923 pochodzi nazwa "Czerwony Parowóz". Po bankructwie w 1934 zakłady nabyła Spółka Akcyjna Wielkich Pieców i Zakładów Ostrowieckich; w 1. 1935-39 roz- budowano tu dział przemysłu obronnego. We wrześniu 1939 zakłady uległy zniszcze- niu; Niemcy uruchomili je i wcielili w skład H. Góring-Werke. W fabryce rozwija się konspiracja, zarówno AK, jak PPR i Polskich Socjalistów; działała tu tajna produkcja uzbrojenia. Pod koniec wojny Niemcy wywieźli park maszynowy. W czasie powstania warszawskiego zakłady znów zostały w 75 procentach zniszczone. 27 I 1945 robotnicy postanowili wznowić pracę i odbudować fabrykę. Wbrew planom BOS odbudowano ją na starym miejscu, przestawiając się na produkcję kotłów ogrzewczych, żurawi wieżo- wych, przenośników taśmowych, lokomotyw oraz remonty. W 1950 w zakładach war- szawskich pracowało ok. 800 osób, była to po części załoga wędrująca, obsługująca in- ne fabryki; wartość globalnej produkcji wynosiła wtedy 6500 tys. zł. ` Przedsiębiorstwo wyodrębnione - samodzielne gospodarczo, nie podlegające wię- kszym zrzeszeniom przemysłowym. 3 Z y g m u n t A n t c z a k (ur. 1891), kolejarz, działacz rewolucyjny. Podczas nauki w szkole 4-klasowej brał udział w strajku szkolnym I905. Pracowałjako subiekt, należał do SDKPiL. Znalazłszy się w Rosji w 1915 został ślusarzem w warsztatach ko- lejowych w Penzie. Jako członek SDPRR(b) wszedł do Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich i do komitetu rewolucyjnego kolejarzy w Penzie. Po powrocie do kraju uczestniczył w rozbrajaniu okupantów w Warszawie, został komendantem ochrony ko- lei na stacji Warszawa Wschodnia. W l. 19I8-23 i 1924-44 był elektromonterem w PKP. Działał w związku zawodowym kolejarzy i w KPP; od 1942 w PPR. Po wojnie pracował w PKP, następnie do 1958 w Warszawskich Zakładach Budowy Urządzeń Przemysłowych, pełniąc rozmaite funkcje partyjne i związkowe. #Bronisław Piotr Paweł Wójcicki velJózefiak(ur. 1906j,były działacz PPS, następnie PZPR, sekretarz rady zakładowej związków zawodowych. 5 J a n K o s t r z e w a (ur. 1929), tokarz. Jeszcze podczas okupacji wszedł do ZWM, potem PPR, PZPR. W ZBUP pracował od 1950. I8 IV 1950. Wtorek Całe przedpołudnie spędziłam w mieście poszukując wygodnyeh bu- tów letnich czarnych i letniej pidżamy. Ale mimo że wszędzie zdaje się być tak dużo towaru, nigdy nie można znaleźć, czego się właśnie szuka; nawet kiedy się ma pieniądze i jest się w możności dużo wydać. Po powrocie zastałam w domu Kornackich. Przyszli zawiadomić, że w czwartek rano mamy z p. Heleną i Kurylukową jechać pod Radzymin do Rejentówki obejrzeć ów dom-cudo, na którego kupno, rzeczywiście niezwykle tanie, Boguszewska mnie gwałtownie namawia. 19 IV 1950. Środa Od dziewiątej i pół rano po raz drugi w fabryce "Parowóz" [...]. Pre- zes (wciąż jeszcze nie wiem jego nazwiska) przeglądał moje książki, które przyniosłam, trochę jakby oszołomiony. Wdałam się z nim w roz- mowę. Bardzo prosto i ufnie opowiedział mi swoją historię. Zdziwiłam się, bo tak jakoś nie wygląda na komunistę. Tymczasem, nie tylko za dwudziestolecia był członkiem Polskiej Partu Komunistycznej' od po- czątku, ale w pierwszą wojnę światową, jako młody kolejarz (i syn kole- jarza), ewakuowany do Rosji, brał czynny udział w rewolucji bolsze- wickiej, był członkiem Rady Żołnierzy i Robotników w Penzie, w do- datku brał udział w jej komisariacie sprawiedliwości, więc zapewne wy- dawał lub wykonywał wyroki śmierci. Człowiek o tak przejrzyście nie- bieskich, niewinnych oczach! A on sam powiada, że te jego jasne oczy nazywano w Rosji "październikowymi". Po powrocie do kraju był do- zorcą robót na stacji Warszawa Towarowa, a potem - Warszawa-Dworzec Wschodni. "Cierpiałem - powiedział - za moje przekonania lewicowe, wydalili mnie z pracy, ale potem Trybunał Administracyjny uwolnił mnie od odpowiedzialności z braku dowodów". Mój Boże, oto jak wy- alądało prześladowanie komunistów za dwudziestolecia. "Kaszka z mlekiem" w porównaniu z dzisiejszym stosunkiem do przeciwników. W Rosji nikt prawie z tych, co robili rewolucję bolszewicką, nie prze- żył. Ten prezes to "biały kruk". Żyje, bo uszedł do Polski. Obawiam się, że UB i partia prędzej czy później go wykończą. W czasie mojej z nim rozmowy przyszedł młody człowiek, blondyn o kędzierzawej czuprynie i "greckich" bardzo prawidłowych rysach. Przyniósł jakieś papiery ze Związku Zawod. czy z KC partu. Prezes skrzywił się: "Znów przynie- śliście papierki, jakbyśmy nie mieli ich wyżej uszu". Spojrzawszy na datę któregoś z nich dodał: "24 marca! Prędko idzie! Prędko idzie!" [...) Poprosiłam, żeby mi ktoś pomógł trafić do świetlicy. Poszedł ze mną chłopak o pulchnych ustach i pryszczatym czole, już mi znany. Po dro- dze dowiedziałam się, że pr#wadzi on referat przodownictwa i racjo- nalizacji pracy. "A, właśnie - mówię - ciągle pytam o tych waszych przodowników pracy. Mówi się, że są, ale jakoś mi ich nie pokazują". "Ta sprawa - odpowiedział - nie idzie jeszcze całkiem dobrze. Trudno obliczać stawki przodowników, bo często robią montaż kotłów poza fa- bryką, a wtedy przepadają". Nie bardzo to zdawkowe wyjaśnienie zro- zumiałam. Z dalszej rozmowy dowiedziałam się, że mój "młodociany" należy do ZMP`, mieszka u rodziców na Pradze, czy jeszcze dalej. W świetlicy zabałamucił chwilę przy stoliku bibliotekarki (i świetliczan- 4g 49 ki) wpatrując się w śliczną dziewczynę. Była oszołomiona ilością ksią- żek, jakie przyniosłam. Kiedy młody referent poszedł, napisałam na książkach dedykacje dla biblioteki i wdałam się w rozmowę z bibliote- karką. Nazywa się Wanda Gierkowska, czy jakoś tak. Ma dopiero 16 lat. Zdała w zeszłym roku małą maturę. Nie jest bibliotekarką wy- kwalifikowaną, ma dopiero pójść na kurs bibliotekarski. Mieszka u ro- dziców. Przejrzałam cały kartkowy katalog biblioteki. Ku mojemu zdzi- wieniu biblioteka jest chaotyczna, ale dobra i ma przeważnie polską lite- raturę. Wszyscy najlepsi pisarze XIX i XX wieku z dużą przewagą kla- syków, chociaż żadnego dzieła nie posiada w komplecie. Jest sporo książek Prusa, Orzeszkowej, Żeromskiego, trochę Sienkiewicza. Z ob- cych - France, Molier, nawet "Les Thibaults" Martin du Garda. W czę- ści polskiej spotkałam Jana Parandowskiego... "Dafnis i Chloe"#, Szczuckiej... "Beatum scelus", Nałkowskiej... "Niecierpliwych", Bogu- szewskiej i Kornackiego "Poloneza". Słowem, zbieranina, lecz w żad- nym razie nie wedle marksistowskiego klucza. Ale i z tego "klucza" książki są nie najgorsze. Z radzieckich - Niekrasowa "W okopach Sta- lingradu", z polskich - Newerlego "Chłopiec z Salskich Stepów", najle- psza książka tego autora. [...] W czasie kiedy byłam zajęta katalogami biblioteki, gwizdek obwie- ścił przerwę obiadową. Miałam możność stwierdzić, że świetlica jest pewną atrakcją dla robotników. Natychmiast bowiem zjawiło się dwu ,młodocianych", którzy zaczęli grać w ping-ponga z wyraźnym ogląda- niem się na piękną bibliotekarkę i popisywaniem się przed nią zręczno- ścią. Dwie robotnice - jedna w granatowym kombinezonie, druga w wiatrówce khaki i jakiejś spódniczynie, obie o tyle o ile przystojne, ale o grubych wulgarnych rysach twarzy, nastawiły adapter radia, puści- ły płytę (tego świetlica ma spory zapas) i zaczęły we dwie tańczyć. Po- stanowiłam się z nimi zapoznać i objaśniwszy im, kim jestem i w jakiej roli tu przebywam (co słabo zrozumiały), pocałowałam się z nimi. Obie pracują w magazynie, zaprosiły mnie, żeby z nimi tam pójść. Po drodze powiedziały mi, że ich praca jest ciężka, trzeba się okrutnie nadźwigać przenosząc skrzynki z nitami i śrubkami albo wydając je z magazynu. Jednak przez pół godziny, które spędziłam w magazynie siedząc na pa- ce, nie było tam żadnej roboty. Dziewczyny po prostu paliły papierosy (czego nie wolno) i wzdychały. Obie pracują tu niedawno i marzą o czym innym. Zarabiają ledwo po 8 i pół tysiąca na miesiąc. "Cóż to jest, i jak można z tego wyżyć?" I znów zastanawiam się, co robią, żeby wyżyć. Mieszkają u pracujących rodziców, więc pewno zarabiają sobie po prostu na coś z ubrania? Ta ; w spódnicy powiedziała: "Ja bym chciała pójść na kurs maszynopisania. . Ale to kosztuje trzy i pół tysiąca. Trzeba się obejść smakiem". Po chwili dodała: "Miałam pójść na kurs bibliotekarski, ale nie poszłam, bo przy- jęli inną bibliotekarkę. No, cóż, miała protekcję". (W nawiasie - ta 16- -letnia bibliotekarka zarabia 16 czy 20 tysięcy miesięcznie, o ileż więcej niż robotnicy!) Jeden z magazynierów, który przysłuchiwał się rozmo- wie dodał: "Teraz, proszę pani, nic bez protekcji". "A czy kiedy było # inaczej?" - spytałam. "No, tak - odparł dyplomatycznie - dawniej jesz- cze więcej znaczyła protekcja, ale teraz też". "Tylko że teraz miało być inaczej" - sprecyzowałam jego myśl. Dziewczyny powiedziały jeszcze że straszliwie marzły zimą w tym magazynie, bo centralne ogrzewanie tu nie działało. Kiedy wyszłam stamtąd, spotkałam znów Jaroszewskiego w turkuso- , wej marynarce. Oparliśmy się o stos blach i wszczęliśmy rozmowę. "Ja- ki - pytam - jest stosunek dyrekcji do robotników?" "Dobry - powie- ! dział z wahaniem. - Wszystko byłoby dobrze - dodał - tylko płace są takie niskie, że w żaden sposób wyżyć z nich nie można". Zapytałam, jaki jest stosunek tych płac do zarobków przedwojennych. Zaśmiał się, a brzydki ten człeczyna o żółtej pomarszczonej twarzy i kapciuchowa- tych ustach, w których brak wielu zębów, ma piękny, jakby czegoś pro- # szący śmiech. "Proszę pani, tych rzeczy nawet nie można wcale porów- nywać ! Przed wojną jak ja miałem 260 złotych (dziś to znaczy ponad 50 tysięcy), to ja mogłem z tego utrzymać siebie i rodzinę, i jeszcze ku- pić sobie za sto dwadzieścia złotych piękny garnitur smokingowy i parę dobrego obuwia. A na drugi miesiąc mogłem kupić dla żony, a na trzeci dla dzieci. A dziś co? Szósty rok mija od wyzwolenia, a ja, daję słowo, p " nie s rawiłem sobie rzez ten czas nic, ale to nic do ubrania. "Ale ma pan przecież - powiedziałam - taką ładną niebieską marynarkę". "To nie moje - powiedział. - To dostałem od kuzyna, jak wrócił z zagranicy. ' Bo mu się mnie żal zrobiło, żem taki obdarty". I opowiedział mi historię tego kuzyna, który jako szofer jakiegoś dyrektora departamentu wyje- chał z nim, "jak rząd uciekał" w 1939. Potem wstąpił do wojska i bił się we Francji. "A Francuzi bić się nie chcieli i jeszcze naszym urągali, a nasi powiedzieli, że choć do ostatniego wyginą, a bić się będą". Potem ów kuzyn był w Anglu, ale po wyzwoleniu bał się wracać: "Bo to, pani , wie, nie wiedział jak i co, i mówili, że każdego wracającego zaaresztują i wywiozą. Ale że tam ich źle traktowali, w końcu wrócił. I trzeba po- wiedzieć, wrócił nie biedny. Przywiózł i kilka garniturów, i ze sześć ma- 50 51 rynarek. To wtedy dał mi tę marynarkę". Mówiąc to wszystko Jarosze- wski straszliwie się zakaszlał. Spytałam, czy nie potrzeba mu leczenia. "Pan Wójcicki mówił mi, że nie bardzo chętnie jeździcie na wczasy. A dlaczego?" Jaroszewski znów się szeroko uśmiechnął z tym nieopisa- nym wyrazem jakby pobłażania dla mojej niewiedzy i razem prośby o zrozumienie. "Jakże my, proszę pani, mamy chętnie jeździć na wcza- sy? Przecież się jedzie bez grosza przy duszy, z pustymi rękoma. Czy to przyjemnie? A po drugie - jak już się jedzie, to człowiek chciałby za- brać choć żonę, choć które z dzieci. A tego nie wolno. Wczasy rodzi- nom nie przysługują. To kto rodzinny chce jechać w takich warun- kach?" "To pan nigdy nie jeździł na wczasy?" "Nigdy". "Ale z urlopu pan przecie korzystał?" "Urlop miałem. Tom jeździł do krewnych na wieś w Płockie". Na tej rozmowie skończyła się moja druga bytność w fabryce. Część załogi "Parowozu" 52 1 Komunistyczna Partia Polski (KPP). Powstała w grudniu 1918 z połączenia SDKPiL i PPS-Lewicy; do 1925 zwała się KPRP. Od 1919 wchodziła w skład Międzynarodówki Komunistycznej, której była współorganizatorką. Niemal od początku, od stycznia 1919, została zdelegalizowana. W 1. 1932-33 łącznie z KPZU i KPZB liczyła 16 tys. członków. Jej stan był płynny z powodu stałych aresztowań (w różnych okresach 4-10 tys. więzionych). W okresie międzywojennym odbyły się li- czne procesy komunistów, m.in. proces świętojurski (1922-23), proces łucki (1934). Te- renem najsilniejszej aktywności KPP była Warszawa, Zagłębie Dąbrowskie, Łódź, Lub- lin. W 1938 na podstawie zarzutów o rzekomym przeniknięciu prowokatorów Komitet Wykonawczy Międzynarodówki rozwiązał KPP. Wielu jej działaczy bądź chroniących się, bądź przebywających wówczas w ZSRR padło ofiarą stalinowskich represji. W 1956 w specjalnym oświadczeniu komitetów centralnych komunistycznych partu Związku Radzieckiego, Włoch, Bułgaru, Finlandu oraz KC PZPR uznano zarzuty wo- bec KPP za bezpodstawne. =Związek Młodzieży Polskiej (ZMP),masowaorganizacjamło- dzieżowa, powstała w 1948 z połączenia ZWM, ZMWRP "Wici", OMTUR i ZMD, roz- wiązana w końcu 1956. 3 Longos - Dufnis i Chloe, Sielanka mitosna, przeł. J. Parandowski,1925,1948. 20 IV 1950. C#ivartek We wczorajszej rozmowie z robotnikiem Jaroszewskim zapomniałam dodać, że gdy skarżył się na niskie stawki płac, zapytałam: "I na to nic nie można poradzić? Przecież robotnicy są teraz gospodarzami kraju. Jakimś sposobem nie możecie wpłynąć na to, żeby się płace podnio- sły?" Jaroszewski spojrzał na mnie ze swym zniewalającym uśmiechem kapciuchowatych ust i odpowiedział stoicko: "Jak my możemy na to wpłynąć, i jak rząd może to zrobić? On też nie może nic zrobić. Bo pani wie, pieniądz nasz nie ma wartości. Jakby podnieśli płace, to by musieli drukować więcej pieniędzy, wyszłoby na to samo. Pieniądz nasz jest bez wartości, a przez to taka sytuacja bezwartościowa". Długo w noe dumałam nad tą sprawą. Oto rząd mający kłaść podwa- liny socjalizmu, kładzie je kosztem tej właśnie klasy robotniczej, której potrzeb jest rzekomym wyrazicielem. Nie ma przecie mowy o żadnej dyktaturze proletariatu (dyktatura zresztą sama w sobie jest złem), jest dyktatura biurokracji wspartej o dyktaturę armii sowieckiej. Proletariat jest zahukany, stoicki, smutny, pogrąża się stopniowo w biedę, której nawet u nas już nie znał. Proletariat nie ma nawet na tyle woli i swobo- dy, aby mógł ruszać palcem w podartym bucie. Ma tylko swobodę uchwalania wniosków politycznych i retorycznych albo wiernopoddań- czych deklaracji w stosunku do Rosji, sprawy pokoju, Chin czy Wietna- mu. To jest opium dla ludu. Robotnicy są zupełnie bezsilni i bezradni, 53 gdy idzie o ich byt ekonomiczny. Jakże mogą mieć entuzjazm do ustro- ju, który ich zepchnął do rzędu niewolników odrabiających państwo- wszczyznę, głosząc jednocześnie, że są władcami kraju. I to może nawet nie zła wola, tylko tragicznie błędne koło nieżyciowości ustroju. Efek- towna teatralna inscenizacja oficjalnych (jakże kosztownych) uroczysto- ści, ale nic dla życia i człowieka. W ten sposób nasi "twórcy socjali- zmu" podcinają gałąź, na której siedzą. Bo czymże byliby bez robotni- ków? Garstką uzurpantów popieranych przez ościenne mocarstwo. A są bez robotników! To prawda, że istnieje kilkanaście tysięcy przodowni- ków pracy i "racjonalizatorów", którzy zarabiają dużo, podobno zdarza się, że do 300 tysięcy w niektóre miesiące, ale cóż stąd? Nigdy wszyscy robotnicy nie będą przodownikami, a ten system wysuwania przodowni- ków sprawia tylko, że pogłębiają się przepaście socjalne nie już między różnymi środowiskami "świata pracy" (nigdy przepaść między zarobka- mi inteligencji, a zarobkami pracowników fizycznych nie była tak wiel- ka jak dziś), ale powstają przepaście socjalne wśród samych robotni- ków. Toteż owi przodownicy są podobno znienawidzeni przez ogół ro- botniczy. O dziesiątej przyjechał szofer PIW-u, Stanisław Buga, z Kurylukową i siedliśmy, aby pojechać do Rejentówki i obejrzeć te cuda, głoszone przez Kornackich, czyli ową "wspaniałą", a za bezcen będącą na sprze- daż willę. Wstąpiliśmy na Kawęczyńską po Boguszewską, która wsiadła z trzema szpadlami i mnóstwem pakunków. Zaczęliśmy jechać przez najszpetniejsze w świecie praskie przedmieścia - mimo woli myślałam: "jeśli kupię ten dom, ileż to razy trzeba się będzie wlec przez tę ohydę, którą można by nazwać już nie ##Polską b#,, ale drastycznie - ##Polska g...#," Potem zaczął się tak mi znany z czasów młodości, gdy jeździłam do Gliny, żałosny pejzaż prawego brzegu Wisły. Piaski i mokradła, kar- łowate brzózki i sosenki, mokre, kwaśne łąki, wydmy nad nimi. To na- wet jest malownicze, ale wyć się chce na myśl o zasnuciu życia w tym krajobrazie. Miejsce, od którego Boguszewska "kazała się zachwycać", stanowi jeden z tych mazurskich krajobrazów, które mnie zawsze przy- prawiają o melancholię. Nie ma już mokradeł, ale sosny, i sosny, któ- rych nie cierpię, a noga grzęźnie po kostki w brudnym szarym piachu. Jestem z amatorstwa piechurem i lubię mieć twardy grunt pod stopą. Ale przyznaję, że podoba mi się działka Kornackich. Domek czteropo- kojowy jest bez pretensji do niczego, po prostu domek, jak dzieci rysują. Ma przy tym coś trzy ganki-werandki z szarego od starości drzewa, o- plecione pachnącym winem, co pewno latem stanowi wielki urok. Działka jest prostokątna, niemal kwadratowa, obszaru chyba przeszło morga. Koło domu jest trochę zdziczałych krzewów ozdobnych - ale większość działki to las i zagajnik samosiej - brzózki, sosenki, osika, dąbki, wierzby, topole, słowem wszystkiego po trochu. Dużo akacji. Jest nawet kasztan. Można by tę leśną chaszczę bardzo ładnie zagospodaro- wać i w park zamienić, ale oni nie chcą niczego tknąć, gdyż łakną właś- nie takiej dziczy i pieją nad nią z zachwytu. Domek ich właśnie odna- wiano, pracowali malarze, grały wesoło barwy. Natomiast owa "cudowna" willa do kupienia wcale mi się nie po- doba. Jest to dom z pretensjami do czegoś eleganckiego, a w istocie rze- czy trywialny i bez smaku. [...] Nie,ja nie kupię tego domu! 2l IV 1950. Piątek Znowu wielki upał. To nas podżegło do pakowania zimowych rze- czy, suknie poszły do walizek, futra, czapki, skarpety wełniane, grube palta etc. do worków antymolowych. Skończyliśmy ojedenastej. Wtedy pojechałam do Zarządu Miasta na skutek otrzymanego listu, żeby się zgłosić w związku z podaniem złożonym przeze mnie w październiku o przydział domu do remontu na peryferiach miasta. Jednym słowem sypią się na mnie domy i mieszkania, bo i u Anny przy- dzielono mi dwa pokoje i muszę na gwałt jechać odebrać ten przydział. W Zarządzie Miasta skierowano mnie do jakiejś pani Rakowieckiej, która spojrzawszy na otrzymany przeze mnie list spytała: "Więc słu- cham panią"? - "To ja chciałabym usłyszeć, co Zarząd Miasta postano- wił". - "Pani jest pani Maria Dąbrowska? A więc tak, jak pani sobie w podaniu życzyła, możemy pani przydzielić dom na Granowskiej 16 na Żoliborzu albo na Hajoty 51 na Bielanach". Zapytałam, czy to są do- my bez właścicieli? Dostałam odpowiedź, że, owszem, do domu na Gra- nowskiej zgłosił się ostatnio właściciel, który jest w Polsce i mieszka w Bytomiu, jakiś inżynier Kozubski, ale wedhig obowiązujących teraz przepisów utracił on prawo własności, nie zgłosiwszy się w żądanym terminie do remontu; dom jest w rozporządzeniu miasta i może być od- dany w użytkowanie temu, kto go zremontuje. "A czy nie można by się z tym panem Kozubskim porozumieć?" - zapytuję. "Proszę pani, to już przeszło przez wszystkie instancje i decyzja zapadła, że dom jest w roz- porządzeniu miasta. Zresztą, jeżeli to ma być finansowane z należności 54 55 pani w ##Czytelniku", to ##Czytelnik,# nie będzie skłonny i nawet nie ma prawa podejmować żadnych rozrachunków z prywatnymi osobami". To mnie zdziwiło, zgorszyło i speszyło. I z tym wyszłam. 22 IV 1950. Sobota Rano o dziewiątej wyjechałam do "mojej" fabryki. W portierni, jak i poprzednio, bardzo przyjaźnie przywitali mnie Gałązka i Dziewoński. Natomiast Jaroszewski w turkusowej marynarce był tak pochmurny i milczący, że z największym trudem wyciągnęłam z niego ze dwa sło- wa. Był zupełnie inny niż zawsze. Kiedy weszłam na pierwszą halę (gdzie dźwigi transportowe), też odczułam od razu jakby trochę inny niż za poprzednich bytności nastrój. Jak poprzednio robotnicy odpowiadali życzliwie, a nawet skwapliwie na moje powitania, tak tym razem wielu nie odkłoniło mi się lub udało, że nie widzi mnie i i nie słyszy. Co wię- cej, spostrzegłam od razu, że na hali jest bardzo dużo tych ludzi ze Stra- ży Przemysłowej - możliwe, że coś w fabryce zaszło. Widząc ich tylu (są po cywilnemu i mają biało-czerwone opaski na ramieniu) zwróciłam się do jednego z nich, zapytując go o jakiś szczegół dotyczący fabryki. Odpowiedział, że nie wie, gdyż nie jest robotnikiem. "Ach, tak? Myśla- łam, że Straż jest z robotników". Zapytał, po co przyszłam. Wyjaśniłam, ale niewiele zrozumiał. Powiedział: "Pani nie może tak sama chodzić po fabryce. Musi zawsze być z panią ktoś z dyrekcji". "Ja mam, proszę pana, przepustkę do fabryki na trzy miesiące. Gdyby ktoś z dyrekcji miał mi przez cały ten czas towarzyszyć, to straciłby za wiele godzin pracy". "A tam właśnie idzie dyrektor naczelny" - wskazał przed sie- bie. Jakoż zobaczyłam dyrektora Kotowicza', który tym razem przywi- tał mnie bardzo uprzejmie, co widząc strażnik zostawił mnie już z nim w spokoju. Zaczęliśmy obchodzić hale. [...) Kotowicz pokazał mi fre- zarki i inne obrabiarki. Potem pokazał mi w innej hali wyprodukowany już w tej fabryce wielki kocioł do centralnego ogrzewania. Między dwiema płaszczyznami żelaznymi takiego kotła kładzie się grubą war- stwę azbestu, umocowaną jeszcze za pomocą specjalnej siatki. To żeby ciepło nie promieniowało na zewnątrz, lecz całe szło w rury. Potem opowiadał mi o projektach radiatorów rozbudowy i unowocześnienia fa- bryki. "Na razie, pani widzi, to jest istna graciarnia. Pracujemy starymi metodami i nie możemy nawet wyspecjalizować należycie robotników. Prawie wszyscy używani są raz do takiej, to znów do innej roboty, za- leżnie od tego, co jest w tej chwili najpotrzebniejsze". Powiedziałam, że 56 chciałabym się zapoznać z systemem płac, gdyż robotnicy mówią, że wszystko byłoby dobrze, tylko że płace są za niskie. "Ach, proszę was- odpowiedział - to mało ##za niskie". Płace są nędzne. A i w ogóle świadczenia socjalne żadne, bezpieczeństwo pracy nie zapewnione, wi- dzicie, w jakich prymitywnych warunkach ci ludzie pracują. To właśnie jest wielką naszą troską, ale musimy temu zaradzić. W 1952 roku fabry- ka będzie już pracowała i zatrudniała na całkiem innych warunkach". Przed pożegnaniem się z nim zapytałam jeszcze o tę straż przemysło- wą, nadmieniając, że jeden z nich indagował mnie dziś, po co tu chodzę. "No tak, oni mają prawo was legitymować. Pokazujcie im tę przepustkę z Ministerstwa". - "Z jakich elementów rekrutują się ci ludzie?"- "Przeważnie to są byli żołnierze". - "Komu podlegają?" - "Tu na fabry- ce, to mnie. Ale organizacyjnie to należą do KBW (Korpus Bezpieczeń- stwa Wewnętrznego, czyli wojska UB). Na razie nie mają jeszcze mun- durów, ale będą je mieli". Jak tylko rozstałam się z dyrektorem, zaczepił mnie jeden z owych strażników. Pokazałam mu przepustkę. Czytał ją bardzo długo z nieporadnością półanalfabety. "Przepustka jest ważna tylko do końca tego miesiąca" - rzekł wreszcie. - "Nie, jest ważna do końca czerwca" - i pokazałam mu datę na świstku. Pogodził się z tym wreszcie i puścił mnie dalej. 57 Wjednej z hal "Parowozu" Podeszłam do dwu robotników, którzy na "oprawę" (podwozie) ma- łego parowozu kolejki dojazdowej zakładali uszczelnienie do cylindra tłoczącego parę i poruszającego koła. Zobaczyłam więc, jak się uszczel- nia taki cylinder. Pracowali z rozwagą, spokojem i powolnością ludzi nie chwyconych jeszcze w zawrotne tempo nowoczesnej mechanizacji. Jeden z nich, młody chłopak, blondyn, dość milczący, skończył kurs "przysposobienia przemysłowego". Drugi, rumiany, krągłolicy, o do- brotliwym uśmiechu, pracował tu jeszcze za Niemców. Nazywa się Sta- nisław Ociepa. Wypytałam go trochę o czasy okupacji. Pracowało tu wtedy 2 tysiące robotników. Fabryka robiła tylko duże parowozy. Dyre- kcja była niemiecka, lecz robotnicy i majstrowie - Polacy. Stawki płac były nędzne, przedwojenne, nie uwzględniające spadku złotego. Świad- czenia (kartki) takie jak dla całej ludności polskiej. Pracowało sporo in- teligentów, była na terenie fabryki organizacja podziemna; i AK, i AL. Była ukryta (nie zrozumiałam dobrze gdzie) stacja radiowa odbiorcza, prowadząca nasłuch. Radio to Niemcy znaleźli na skutek donosu jedne- go z robotników Niemców (bo Ociepa dodał, że pracowali też Niemcy i volksdeutsche). W związku z wykryciem tego radia Niemcy areszto- wali kilku ludzi. Ociepa mieszka na Okęciu. W czasie gdy z nim rozma- wiałam, podszedł znów ten ze Straży, co pierwszy ze mną rozmawiał. ,Czy pani długo tu będzie chodzić?" - "Mam prawo przychodzić tu przez trzy miesiące. Czy pan chce, żebym pokazała przepustkę?" - "Nie potrzeba, pani chodziła z dyrektorem. Ale czy pani dzisiaj tu będzie je- szcze chodzić?" - "Mam czas do wpół do dwunastej - spojrzałam na ze- garek. - Ale ja mam prawo chodzić tu każdego dnia i tyle czasu, ile mi się podoba". Odszedł nic już nie mówiąc, zdenerwował się widać, że rozmawiałam z robotnikami. Przed wyjściem z fabryki wstąpiłam jeszcze do dziewcząt z magazy- nu. Przywitały mnie grzecznie, ale i one rozmawiały dziśjakoś opornie. Spytałam jedną z nich (tłustą blondynę w spódnicy), co one robią po pracy? Czy chodzą na jakie zabawy, do kina, do teatru? Odpowiedziały obie razem. "Skąd? Za co byśmy się bawiły? Z takimi zarobkami? Zre- sztą po robocie człowiek taki już jest zmęczony..." Wyciągnęłam je jed- nak na rozmowę o filmach. Ta w kombinezonie była raczej milcząca, ale blondyna po damsku opowiadała. Okazało się, że zna dużo f#ilmów i wszystkie f#tlmy polskie. "Dom na pustkowiu" - taki sobie, tylko ta Ba- sia dobrze gra. "Skarb" to tam nic takiego w tym nie było. Podobała jej się "Ulica Graniczna". "Tak, to tak się wszystko przeżywało, jak tam pokazali". "Zakazane piosenki" podobały się, bo napiętnowano w nich "te panienki, co to z Niemcami chodziły". Z rosyjskich filmów podobała jej się tylko "Pieśń tajgi". Ale w ogóle najlepiej ze wszystkich filmów podobały jej się: "Pustelnia Parmeńska" i "Dzwonnik z Notre Dame". "Ja lubię filmy miłosne - orzekła. - Miłosne i tragiczne". Voila! Zaszłam jeszcze do Rady Zakładowej, gdzie złapałam prezesa tylko na chwilę wpadłego do pokoju, by mi podpisał przepustkę; przy okazji poprosiłam go, czy nie można wpłynąć na tę Straż Przemysłową, by nie robiła mi wstrętów. "Tak, dobrze, ja powiem o tym komendantowi". Po wyjściu z fabryki pojechałam kombinowanym tramwajem do Mu- zeum Narodowego, gdzie spotkałam się ze Stachnem i p. Czekano- wskim. Na wystawie jest dużo dobrych rzeczy i sporo bohomazów. Wi- działam dwa obrazy owego mówcy Mackiewicza, świetnie malowane w stylu realizmu z XIX wieku. Wnętrze lasu (zatytułowane... "Praca w lesie") i wnętrze hali maszyn, gdzie światła i blaski, i cienie przepysz- nie rozłożone. Dużo dobrych wnętrz fabrycznych, dużo świetnych ro- botników i na obrazach, i w rzeźbie. Ale najlepszą chyba pozycją są dwa portrety: Kazury - pędzla Janowskiego` i Kulczyńskiego - pędzla Michalaka. Kulczyński, w rektorskich aksamitach szytych złotem, jest znakomitym dziełem sztuki, pominąwszy nudną fizjonomię modela. Pa- ryskim smaczkiem odcina się od reszty wystawy mała salka malarzy polskich z Francji, ale ten smaczek nie jest smakiem najlepszym, tylko farby bardzo dobrego gatunku. Najlepszą pozycją wystawy jest chyba sala grafiki. Tam prawie wszystko jest dobre, a dwa "kolejowe" rysunki Ewy Śliwińskiej (z cyklu "Praca na kolei") - świetne. Upał był tego dnia po prostu niewiarygodny. W cieniu 30, na słońcu pono do 40 stopni ciepła. Kioski z chłodzącymi napojami były oblężone. # M i e c z y s ł a w K o t o w i c z, dyrektor naczelny WZBUP. # J a n u s z P a w e ł J a n o w s k i (ur. 1902). Studia zaczął w ASP w Krakowie u prof. J. Mehoffera, kontynuował w Warszawie, Rzymie i Paryżu. Specjalizuje się w po- rtrecie. Wystawiał w Polsce (indywidualne wystawy w Łodzi, Gdyni i Warszawie) i za granicą. 14 V 1950. Niedziela Wyka skwapliwie, zgodnie zresztą z moim życzeniem, odesłał moje opowiadanie "Skórka od słoniny" do "Zeszytów", gdyż bał się zapewne tego rodzaju materiałów posłać do nowej redakcji upartyjnionej "Twór- czości"'. Ale Anna i Mikulski też zlękli się mego tekstu, mimo że samo opowiadanie im się podobało. Anna podkreśliła co najmniej z 10 zdań, 58 59 które wydają im się niebezpieczne nie tylko dla "Zeszytów", ale i dla mnie, i mego dalszego losu. Mikulski, kiedy wracali z Anną z owej kon- ferencji w województwie, powiedział do niej: "Pani jest taka niby przy- jaciółka pani Marii i pani nie rozumie, nie ostrzeże jej, że to są rzeczy jej bezpośrednio zagrażające". Próbowałam w rozmowie o tym argu- mentować, że w sprawie "Głupiej historii" Wyka też przewidywał w kilkunastu miejscach trudności z cenzurą, a żadne miejsce nie zostało przez cenzurę zaczepione. W końcu jednak, widząc Anny niekłamane przerażenie, zgodziłam się wycofać opowiadanie do przerobienia. Lecz dalibóg nie widzę tam nic niecenzuralnego i nic nie potrafię przerobić. I tak opowiadanie leży i zapewne nie ujrzy światła dziennego, czyli dru- ku. # Redakcję "Twórczości" odebrano wówczas K. Wyce i przeniesiono do Warszawy; od zeszytu 6/1950 ukazywała się w Warszawie, jako miesięcznik ZLP, pod redakcją Adama Ważyka. 20 V 1950. Sobota Drugi mój występ związany z Tygodniem Książki miał miejsce w Gimnazjum i Liceum im. Hoffmanowej, na Klonowej 16'. Zdaje się, że ta szkoła powstała jeszcze za dwudziestolecia z pensji Hewelkowej, gdzie ja się uczyłam. Z ulgą (tak samo jak zresztą poprzedniego dnia w Lidze Kobiet) powitałam biało-czerwone dekoracje i brak portretu Stalina. Był tylko wielki portret Mickiewicza i w każdym pokoju na ścianie... mały dębowy krzyż. Polonistka szkoły powitała mnie słowami takiego entuzjazmu, że mnie to zażenowało. Przyszła pani Męczko- wskaz. Ta 80-letnia starucha nie ma właśnie w sobie nic ze staruszki. Wykłada w tej szkole matematykę, może jest jej dyrektorką? Rusza się, funkcjonuje, rozmawia żwawiej od wielu młodych. Audytorium, piękna jasna amfiteatralna sala z doskonałą akustyką. Wypełniły ją dziewczęta różnych klas, piękne, zdrowe, hoże. Słuchały znakomicie, była taka ci- sza, że słyszałbyś lot motyla. Zapytane potem, które z opowiadań ("Pani Zosia" i "Książki") lepiej im się podobało, krzyknęły jednym głosem: " Pani Zosia"! Gdy zapytałam, jacy pisarze obecni im się najlepiej po- dobają, kilka głosów w różnych punktach sali odpowiedziało: "Bran- dys". - "A co Brandysa?" Odpowiedziały: "Trylogia"3. Nie wiem, co to "trylogia" Brandysa, myślę, że to przerabiają w kursie szkoły, pewno sądziły, że tak wypada powiedzieć. Na pytanie: "A jeszcze kogo?"- " Gałczyńskiego" - odezwał się pojedynczy głos powitany... chóralnym śmiechem. Zapytałam, czy ten śmiech wyraża zachwyt nad poezją Gał- czyńskiego, czy jej krytykę? Odpowiedziało mi dziwne, wieloznaczne milczenie, u niektórych wymowne spojrzenia i uśmiechy. Przypusz- czam, że Gałczyński jest przedmiotem wielu nieporozumień, bo nie wiadomo, czy jest aż nieprzyzwoitym piewcą reżymu, czy kpi z niego pod pozorem zachwytów; nie wiem, jak uczy o nim szkoła, ja sama uważam go za genialnego, ale bezwstydnego załgańca; więc nie podję- łam tej sprawy. Potem jeszcze kilka głosów, że lubią czytać Żeromskie- go, więc chwilę o Żeromskim. Kiedy pożegnawszy się z tą dwuznaczną młodością wychodziłam, usłyszałam (była to sobota 7 maja), jak na- uczycielka wołała do panien: "A więc w poniedziałek proszę przyjść ra- no bez książek. Pójdziemy na cmentarz żołnierzy radzieckich!" Przypo- mniało mi się, jak w wilię strajku szkolnego 1905 koleżanka pożegnała mnie temiż słowy: "Przyjdź jutro bez książek". 60 61 Teodora Męczkowska wśród uczennic Liceum im. N. Żmichowskiej,1952 Ten cmentarz przy alei Żwirki i Wigury kosztuje pono pół miliarda złotych, Warszawa wystawiła tam obelisk 35 metrów wysokości, na którym wiecznie płonie czerwony znicz nad polską stolicą. Takie cmen- tarze są po wszystkich miastach, otoczone kultem i czcią oficjalną. Dzieje się to wtedy, gdy poza Powązkami Wojskowymi - dziełem pie- tyzmu rodzin - żadne mogiły polskie nie są uczczone, wszystko oplute, zadeptane, a żaden znicz na żadnym niebotycznym obelisku nie mówi światu, że na tej ziemi ginęły w bezprzykładnym bohaterstwie miliony Polaków. O, Antygono polska, milion masz serc i oczu opłakujących miliony braci, których nie wolno ci było uczcić i pogrzebać. O, hańbo! O dziesiątej przyjechali po mnie z Radia, gdzie mam powiedzieć dwa zdania o pokoju. Oto one: "Doświadczenia własnego życia i historii mó- wią mi, że każda wojna przynosi obniżenie kultury, zacieśnienie wolno- ści, marnowanie sił ludzkich na odbudowę życia z gruzów. Kto chce, by rozkwitała kultura, by rozszerzała się wolność, by świat zamiast w trwo- dze i niepewności odbudowywać ruiny, mógł bez trwogi, a w radości tworzyć, ten musi pragnąć pokoju". Zawieźli mnie do nowego studia na Myśliwieekiej, gdzie popadłam w barani zachwyt nad przecudną pięk- nością angielskich i szwedzkich aparatur do nagrywania. Wszystko co się u nas produkuje, jest jak niedołężny twór pierwotnego człowie- ka w porównaniu z tymi cudami techniki. Każdy szczegół lśni niby klej- not. [...] Ledwośmy zjedli, przyjechała pani z "Domu Książki", żeby mnie za- brać na kiermasz w A1. Ujazdowskie. Słońce prażyło jak w lipcu. Straszny jest poziom teraźniejszych pracowników księgarskich. Na- prędce widać z półanalfabetów szkoleni, nic nie wiedzą o "towarze", który sprzedają, nie znają żadnych książek. Nie umieli objaśnić równie głupim kupującym, co to "Ludzie stamtąd", co "Znaki życia". "Czytel- nik" nawalił z "popularnym" wydaniem "Nocy i dni", a większość tych, co świadomie chcieli kupić moje książki, pytała właśnie o "Noce i dnie". Nie mogę powiedzieć, aby "tłumy dobijały się" o moje książki i aby wielu z tych, co je kupowali, wiedziało cośkolwiek o mnie i mojej twór- czości. Żądano nieoczekiwanie dużo książek rosyjskich i marksisto- wskich. Ignorancja sprzedawców po prostu zaskakiwała. Młody czło- wiek sprzedający obok mnie, gdy ktoś zażądał książki L. Rudnickiego "Stare i nowe", odpowiedział: "Rudnickiego mamy tylko to" - i podał Adolfa Rudnickiego "Ucieczkę z Jasnej Polany". Kiedy ktoś inny po- prosił o książkę "Ziemia" Brzozy, podał mu przekład rosyjskiej powie- ści "Biała brzoza" itp. # Pomyłka: gimnazjum i liceum na Klonowej 16 nosi imię nie Hoffmanowej, lecz N. Żmichowskiej. 2 T e o d o r a M ę c z k o w s k a (1870-1954), działaczka społeczno-oświatowa, nauczycielka. Ukończyła studia przyrodnicze w Genewie; uczyła w podstawowych szkołach S. Sempołowskiej i J. Sikorskiej, działaczka Związku Równouprawnienia Ko- biet. W 1915 zainicjowała Komisję Pedagogiczną Stowarzyszenia Nauczycielstwa Pol- skiego, która przygotowywała projekty przyszłego szkolnictwa polskiego. Od 1918 wi- zytatorka szkół średnich, zajmowała się zwłaszcza szkołami żeńskimi, m.in. założyła i zorganizowała Gimnazjum i Liceum im. N. Żmichowskiej. Uczestniczyła w działalno- ści Klubu Kobiet Postępowych; od 1928 była przewodniczącą Stowarzyszenia Kobiet z Wyższym Wykształceniem, współpracowała z "Kobietą Współczesną". Podczas woj- ny w tajnym nauczaniu. Po wyzwoleniu podjęła pracę w wielu komisjach Ministerstwa Oświaty; współdziałała przy reaktywowaniu Gimnazjum i Liceum im. N. Żmicho- wskiej, gdzie do końca życia uczyła biologii. Autorka wielu rozpcaw i broszur o szkol- nictwie. # K a z i m i e r z B r a n d y s (ur. 1916), prozaik, eseista i dramaturg. Ukończył Wydział Prawa UW, należał do ZNMS; debiutował jako publicysta na łamach lewico- wej prasy akademickiej. W 1. 1946-49 członek zespołu "Kuźnicy' w Łodzi, później "Nowej Kultury" w Warszawie. W l.1950-54 z ramienia władz ZLP kierował tzw. sek- cjami twórczymi. Od 1981 mieszka stale w Paryżu. Główne utwory: Drewntany kori, 1946, Mia.sto niepokonane, 1946, Między wojnami, t. I-IV, 1948-51, Obywatele,1954, Matka Królów,1957, Listv dopani Z.,1958, Romantyczność,1960, Obrona "Grenady " i inne opowiadania, 1966, Dżoker, 1966, Wariacje pocztowe, 1972, Nierzeczywistość, 1978, Rondo,1982, od 1984 kolejne tomy Miesigcy. Trylogią zwano tu powieści z cyklu Między wojnami (Samson, Antygona, Troju- mia.sto onvurte) - czwarta jego część (Człowiek nie umieru) jeszcze się wówczas nie ukazała. K#trzyn.16 V 1950. Wtorek Wyjeżdżałam do Olsztyna z przykrym uczuciem, że zostawiam w do- mu bardzo niepewną sytuację. Od razu na peronie dworca zapomniałam o domu i wszystkich zmartwieniach i kłopotach, zajęta przyjemnie tym, co widzę. [...] W "Czytelniku" oznajmiono mi, że w teren pojadą ze mną panowie... Poklewski i Stępowski. Zaraz ich poznałam. Poklewski' wysoki, siwy o niezwykle szlagońskim wyglądzie, jakby się urwał z dawnych sejmów czy kontraktów kijowskich. Trochę się jąka przed wymówieniem pier- wszego słowa w zdaniu. Tak jak maszyna, co najpierw zaczyna drgać (tak mu gęba drga), a potem rusza i już gładko spieszy dalej. Pan Stępo- wski` jest bardziej nowoczesny, dużo młodszy, szczupły o subtelnym uśmiechu, trochę piegowaty czy "dropiaty" na twarzy, dżentelmen bez zarzutu. Z tymi panami autem koloru kawy z mlekiem, wypożyczonym 62 63 przez "Czytelnika" od Banku Narodowego (za pozwoleniem partii), po- jechaliśmy na obiad do uspołecznionej garkuchni, gdzie zły obiad za- kropiliśmy wódką pod jajko na twardo ubrane jakimś ostrym garnitur- kiem. Szofer zamknąwszy auto jadł z nami. Jest to bardzo miły i przy- stojny młody człowiek, pochodzący z Postaw z Wileńszczyzny. Nazywa się Michał Białogrzywiec. W czasie tego początku wędrówki, zosta- wszy na chwilę sama z panem Poklewskim, zapytałam go, czy nie jest powinowatym pani Emilu Poklewskiej, kierowniczki domu starców w Nyńkowie (gdzie pani Stempowska). "Nawet bardzo bliskim" - od- powiedział ze znaczącym uśmiechem. A po chwili milczenia: "To moja pierwsza żona". Zaiste, dziwny zbieg okoliczności. Pana Stępowskiego zapytałam, czy jest krewnym marynisty, Janusza Stępowskiego. Powie- dział, że dalekim, ale że się nie znają. Tym bardziej nie jest krewnym Stempowskich. Za to w inny sposób poczuliśmy się krewnymi. Opowie- działzm tym panom o dziwnym wspomnieniu rodzinnym, które mnie z ziemiami tymi wiąże. Oto po upadku powstania w 1863 roku Ojciec mój tu na Mazurach przeszedł granicę i przez rok, nim ruszył dalej w głąb Niemiec, pracował w okolicach Lubawy u gospodarza Mazura. Na to pan Stępowski, że jego dziad również tędy wędrował przez zielo- ną granicę. Nadto dodał, że wielu tędy przeszło po obu powstaniach (po 1831 część armii tędy wychodziła z kraju) i wielu tu osiadło. Są całe wsie i okolice zasiedlone przez potomków tej powstańczej emigranckiej braci. Na to pan Poklewski znów o swym ojcu i dziadku, którzy za po- wstania poszli na Sybir, wskutek czego on sam urodził się gdzieś koło Uralu. P. Stępowski zakończył te wspominki słowami: "Tak, tak, my wszyscy z wuja Klima". Śród takich tedy rozmów jechaliśmy. Droga była prześliczna, pogoda olśniewająca, a zimna w zamkniętym i ogrze- wanym aucie nie czuliśmy. Nasz kierowca, snadź wrażliwy na piękno przyrody, coraz to zwracał moją uwagę na jakiś szczegół krajobrazu. Wszędzie mnóstwo wody, po prostu śród majowej zieleni ziemia z nie- bem się splata kokardami błękitu. Jeziora, lasy, wzgórza, łąki pełne ka- czeńców, mleczów, storczyków, rzeżuszek liliowych, zagaje bzu, kwit- nące jarzębiny i krategusy, nawet zieleń zdaje się kwiatem, nie liściem, tyle w niej barwy, światła, jedwabnej delikatności. A szosa - niczym wstęga z polerowanej stali, wyprężona pod lipowym sklepieniem. [...] Po odczycie i podpisaniu kilkunastu egzemplarzy moich książek wy- jechaliśmy z Mrągowa ku Kętrzynowi. Droga była jeszcze piękniejsza, a pan Michał Białogrzywiec zaczął namawiać, byśmy nałożyli drogi i pojechali na Świętą Lipkę, żebym zobaczyła, "jak tam dopiero ślicz- nie". Jechałam teraz już tylko z p. Poklewskim, p. Stępowski został w Mrągowie, zaprosiwszy mnie na kiedyś do Ostródy, gdzie podobno ,dopieroż pięknie". Owa Święta Lipka także mnie zachwyciła. Był tam kiedyś w XVI czy XVII wieku jakiś cud z Matką Boską na lipie. Wysta- wiono na tym miejscu wspaniały późnobarokowy (przynajmniej w obe- cnej postaci) kościół#, który mógłby być ozdobą każdej ville d'art. Bo- gaty fronton, otoczony murami na których posągi świętych, jak w Kra- kowie u Wszystkich Swiętych4, i krytymi chodnikami na filarach dla pielgrzymów; ściany chodników z bardzo starymi freskami. Aż dziwno patrzeć na taki wspaniały kościół stojący śród jezior, lasów i pól najzu- pełniej samotnie. W ogromnym polichromowanym wnętrzu, na pila- strach freskowe portrety różnych osobistości, a nazwiska pod portretami prawie bez wyjątku polskie, prawdopodobnie kupców - ze Lwowa, Warszawy, Torunia, Olsztyna, Gdańska, Elbląga, Królewca i na morze. Nie bawiliśmy tam długo, bo trzeba było spieszyć do Kętrzyna... 64 5 - Dzienniki, i # Siedemnastowieczny kościół w Świętej Lipce ' J ó z e f P o k 1 e w s k i-K o z i e ł ł (1886-1968), ziemianin z Wileńszczyzny; w 1.1948-50 pracował w Olsztynie w Inspektoracie Kulturalno-Oświatowym "Czytelni- ka", po czym w TWP; następnie był kierownikiem księgarni rolniczej. z T a d e u s z S t ę p o w s k i (1908-1971), działacz społeczno-kulturalny, prozaik. Po maturze pracował na roli w gospodarstwie ojca, prowadził koła młodzieży wiejskiej. Po wyzwoleniu komisarz ziemski na Mazurach. W 1.1947-50 pracował w Inspektoracie Kulturalno-Oświatowym "Czytelnika", następnie jako inspektor "Domu Książki". Brał udział w akcji PIS zbierania ludowych pieśni i podań Warmii i Mazur. Od 1953 związa- ny z PAX, prowadził jego oddział w Ostródzie; członek zespołu tygodnika "Słowo na Warmii i Mazurach". Jako prozaik debiutował w 1956. Wydał m.in.: Dafeka droga, 1958, Gawędy minionego czasu,1961, Od Wiefunia diabef hula (baśnie),1966, i powie- ści dla młodzieży. 3 Najwspanialszy zabytek tego stylu na Pojezierzu Mazurskim, zbudowany w 1687-92 przez architekta Jerzego Ertly z Wilna. 4 Pomyłka: to kościół św. Piotra i Pawła. Olsztyn.17 V 1950. Środa Z Bartoszyc do Lidzbarku. Śliczne miasto poprzecinane rzeką Łyną, kiedyś siedziba biskupów warmińskich, tu mieszkał i pisał Krasicki. Miasto trochę podobne do Kalisza, może ładniejsze, niesłychanie za- drzewione, całe w modrozielonych półcieniach. Oglądaliśmy warowny zameczek biskupów warmińskich, na zewnątrz dobrze zachowany, wnę- trze podobno w ruinie. Przez szparę zamkniętych wrót widziałam dzie- dziniec w rodzaju jak w Bibliotece Jagiellońskiej. Zameczek okrążony fosą, w którą zewnętrzne mury wpuszczone potężnymi skarpami; obok pałacyk nieco późniejszy z herbem biskupa Grabowskiego' nad skro- mnym wejściem w skrzydle. Pałacyk zbudowany w podkowę, ale jedno jej skrzydło to były stajnie czy wozownie, lub może później obrócono je na coś w tym rodzaju. Dziedziniec przedzamkowy zarośnięty chwastem. Wyszedł do nas jakiś stary odźwierny, wilnianin mówiący typową gwa- rą litewską ("zbudowawszy", "do Warszawa"). Zgadali się od razu z na- szym kierowcą. Kiedy pytałam, dlaczego wilnianie tu właśnie tak licz- nie osiedli, staremu wyrwało się: "Da jakby co, to tu skok jeden i już Wilno". W Lidzbarku po odczycie padały kłopotliwe pytania, które zresztą już nieraz zdarzało mi się słyszeć. Jedno: "Czy pisarz powinien pisać z przekonania, albo dla mody, czy na rozkaz, albo żeby zasłużyć na po- parcie, albo z interesu". Zazwyczaj odpowiadam: "Oczywiście, tylko z przekonania i wewnętrznej potrzeby". Dziś dodałam: "Ale praca pisar- skajest zjawiskiem bardzo złożonym i niekiedy bywa, że utwór poczęty 66 z pobudek bardzo poziomych, niespodzianie okazuje się wielkim dzie- łem literatury". Drugie pytanie: "Czy aby napisać utwór, potrzebne jest natchnienie?" Odpowiedziałam: "Natchnienie jest potrzebne dla każdej pracy". Na to pytający wstał i rzekł z naciskiem: "A nas uczą, że nie ma natchnienia. Że potrzebnajest tylko praca". Odpowiedziałam: "Samym natchnieniem bez pracy nikt nic nie stworzy. Ale spróbujcie pracować bez natchnie- nia, to nic dobrego nie wyjdzie. Bo natehnienie to taki spotęgowany stan wszystkich naszych władz umysłowych i uczuciowych, który zaprawia naszą pracę entuzjazmem, pozwalającym lepiej przenikać istotę tego, co stanowi przedmiot naszej pracy". Potem dyrektor Mysłowski objaśnił mni#: "Mamy polecenie zwalczać metafizyczną koncepcję natchnienia. A że innej nie mają, więc i słowo się tępi. Ale pani dała taką interpreta- cję natchnienia, której nie można oficjalnie zaczepić". "Jakże? - spyta- 67 Zamek biskupów warmiriskich w Lidzbarku łam. - Wyrzucić słowo natchnienie z języka? Przy iluż okazjach go się używa! Niech pan komunistom przypomni, że sami mówią o Stalinie ja- ko o ##natchnionym wodzu ludzkości#,". Roześmieliśmy się gorzko. Wróciliśmy do Olsztyna koło jedenastej. Iwa widać czuwała, bo wy- biegła z bramy i chwyciła walizkę, pled oraz płaszcz, które mi te panie dały wobec strasznego zimna. Pani Likszyna wniosła do mego pokoju (bo w jadalnym spała już Hanka) kolację i opowiedziałam im naprędce moje wrażenia. Spałam prześwietnie i byłam w dobrym humorze. ' A d a m S t a n i s ł a w G r a b o w s k i (1698-1766) z Grabowa (pow. człucho- wski) herbu Zbiświcz; biskup chełmiński, włocławski i warmiński, polityk. Kształcił się w Rzymie. Na dworze podkanclerza koronnego J. A. Lipskiego rozpoczął karierę ko- ścielną i polityczną. Dzięki znajomości niemieckiego i zdolnościom dyplomatycznym pozyskał względy Augusta II, co mu zapewniło zdobycie rozlicznych beneficjów, ka- nonu oraz probostw. Podczas bezkrólewia po śmierci Augusta II stanął po stronie Augu- sta III, a nawet wyjednał mu uznanie w Rzymie. Pracował w różnych komisjach senatu. Jako biskup kujawski ubiegał się o następstwo po biskupie warmińskim, gdyż dawało to tytuł księcia państwa rzymskiego - władzę udzielną i przynosiło większe dobra bisku- pie, co osiągnął w 1741 r. Starał się poprawić stan gospodarczy Warmii zniszczonej przez przemarsze wojsk w wojnie siedmioletniej. Odbudował zamek w Lidzbarku, dbał o rezydencje biskupie i kościoły na Warmii, najbardziej o katedrę i kolegiatę w Dobrym Mieście, ale też łożył na spaloną katedrę gnieźnieńską, kościół w Królewcu. Na życze- nie króla kapituła wyznaczyła choremu biskupowi - wbrew jego chęci - koadiutora w osobie Ignacego Krasickiego. Z rękopisu biblioteki w Lidzbarku wydano nieznaną kronikę Galla Anonima oraz kronikę Wincentego Kadłubka. 18 V 1950. Czwartek Rano deszcz lał jak z cebra. Chciałam odwołać powtórny występ w Olsztynie, bo już byłam bardzo zmęczona. Ale okazało się, że wczo- raj na wieczorze Lucjana Rudnickiegol (na którego przyszły takie tłu- my, że ludzie "wisieli na żyrandolach", co świadczy o zmianie klimatu w Polsce) zapowiedziano już mnie i nie dało się odwołać. Więc o wpół do dwunastej wyszłyśmy z Iwą w pelerynach od deszczu i autobusem pojechałyśmy do teatru, gdzie w salce związków zawodowych przy ja- kichś 50 słuchaczach (najmniejsze chyba audytorium, jakie w życiu miałam) mówiłam bez żadnego przygotowania na tematy poruszane w pytaniach poprzednich odczytów. Ja sobie samej wydawałam się nud- ną, ale Iwa powiedziała potem, że mówiłam zajmująco, przyjemnie i do- wcipnie. 68 # L u cj a n R u d n i c k i (1882-1968), działacz rewolucyjny, prozaik. W 1898 z rodzinnego Sulejowa trafił do Łodzi, gdzie został robotnikiem. Działał w PPS, SDKPiL, później KPRP, KPP. W I.1903-04 zesłany do guberni archangielskiej. Debiu- tował w 1912 na łamach prasy jako publicysta; redagował tygodnik "Nowy Głos". W 1916 internowany przez Niemców w Szczypiornie i Havelbergu. Nabyta wada słuehu nie pozwoliła mu na dalszą aktywną działalność rewolucyjną; brał udział w redagowa- niu legalnych i nielegalnych publikacji, współpracował z prasą chłopską. Podczas oku- pacji pracował fizycznie; od 1943 uczestniczył w pracy konspiracyjnej PPR. Po wyzw-o- leniu zamieszkał na stałe w Warszawie. W 1.1952-57 był posłem na sejm. Autor powie- ści Odrodzenie, 1920, opowiadań Republika demokratyczna, 1921, oraz pamiętników Stare i noive, t. I-III,1948-60. Warszawa. 26 V 1950. Piątek Notuję tu trzy złośliwe "przesady" prostych ludzi, bardzo zresztą po- wszechne i które Dickens nazywa perfidią umysłów pospolitych (czy też jego jakiś komentator). Manikiurzystka, którą zapytałam, czemu nie dała ciepłej wody do moczenia paznokci, skoro obrabia już drugą rękę, odpowiedziała: "Co pani chce trzy godziny rękę moczyć?" Fryzjer, gdy mu napomknęłam, że miał przyjść do zakładu o wpół do dziewiątej i czekam na niego już pół godziny, odparł: "Co? Miałem od szóstej rano tu siedzieć?" Frania na uwagę, że podała zimny rosół, odpowiada: "A co pani chciała wrzątkiem się poparzyć?" Dostałam od Zarządu Miasta urgens, aby do 1 czerwca zdecydować, czy przyjmę proponowane mi obiekty na Żoliborzu. Są to połowy dom- ków dwurodzinnych o kubaturze mniejszej niż Polna. Żebym miała pła- cić miliony i tracić na miliony drogi czas dla dostania czegoś gorszego niż Polna, to byłoby już głupstwem. Wprawdzie wciąż mówią o zburze- niu naszego domu; ale w takim wypadku musiałabym dostać inne mie- szkanie, a po cóż miałabym jeszcze do krzywdy własnej i domu tyle do- płacać. Lud ulicy warszawskiej przepowiada wojnę już na Zielone Świątki. Formuła prostego człowieka brzmi: "Oni pierwsi wojnę zaczną i dosta- ną lanie i diabli ich wezmą". Tylko nowa elita, nowa arystokracja pławi się w szczęściu i dostatku. Na dworze po jednej nocy deszczu znów tro- pikalne upały. ' 27 V 1950. Sobota Wieczorem o wpół do dwunastej skończyłam korekty#. Teraz gdy to w łóżku piszę, jest wpół do drugiej. Za pół godziny zacznie świtać. Dziś 69 są urodziny Tulci. Jestem bardzo zmartwiona i skłopotana sprawami Anny, które układają się jak najgorzej. Nikt z mego otoczenia nie może sobie dać rady. Dziś wysłałam Danusi 5 tysięcy zł, a już w godzinę po- tem przyszedł list od Władzi Królikowej (mojej dawnej służącej) pro- szący o większą pomoc. Chwała Bogu wobec tych dużych wydań stoję dobrze, ale ja należę do tych rzadkich w Polsce ludzi, co zawsze mają pieniądze, nawet wtedy, gdy zarabiają bardzo mało. Do tego samego ty- pu należy St., a Marian był już inny. Z listów Anny widzę, że na dobitek jest chora i zrozpaczona. # Korekty Dziennika S. Pepysa. 30 V I 950. Wtorek Pojechałam do fabryki "Parowóz". Z pewną tremą, jak mnie przyjmą, bo nie byłam tam przeszło trzy tygodnie. W portierni zastałam tych sa- mych: Jaroszewskiego, Gałązkę i Dziewońskiego. Ale sprawa przepu- stek zaostrzyła się od tego czasu. Trzeba teraz legitymację wysyłać do wydziału personalnego, który dopiero upoważnia kartką do wydania przepustki. Kiedy weszłam do pierwszej hali z suwnicami, zwróciła mo- ją uwagę znacznie większa czystość i porządek w fabryce. Jak mnie później objaśniono, też wynik "miesiąca czystości", nic teraz nie ozna- cza naturalnego biegu rzeczy ku poprawie i ulepszeniom, wszystko jest wynikiemjakichś okolicznościowych popisów. W międzyczasie różni podchodzili i kołatali do drzwi przepierzenia, za którym kryje się Biuro Rady Zakładowej, a które młody człowiek z przepaską na oku zamknął na klucz. Do jakiejś szarpiącej klamkę ko- biety powiedział wskazując na numer 36 nad drzwiami przepierzenia: " Pani nie widzi? Przyjmuje się dopiero o trzydziestej szóstej godzinie". Stąd wnoszę, że ten młody człowiek ma poczucie satyrycznego humoru. Potem wdał się ze mną w rozmowę, pytając, czy mam pilną sprawę. Gdy objaśniłam, wjakim charakterze tu chodzę i żejestem powieściopi- sarką, rzekł: "Ach, życie powieściowe, tojest... tojest bardzo piękne". Na koniec zjawił się prezes Rady (nazywa się Zygmunt Antczak) i z nim sekretarz, ale już nie Wójcicki, jakiś inny, ale musiałam go za poprzednich bytności poznać, bo się serdecznie przywitał i twarz mi je- go znajoma. Antczak od razu zaczął się skarżyć, że ma okrutny kłopot "z tą socjalistyczną dyscypliną pracy". "Ja nie wiem, co oni tam na gó- rze sobie myślą, ale to jest robione biurokratycznie, bez zrozumienia dla 70 człowieka. To mi demoralizuje ludzi, bo się nie wchodzi w ich położe- nie. Ja pani opowiem taki wypadek. Kobieta, doskonała pracownica, za- chorowała na pierś. Pani wie, że z tym żartów nie ma. Pierś twarda, le- karz ubezpieczalni skierował ją do specjalisty, naznaczyli godzinę przy- jęcia na dwunastą. A dyrekcja nie chce jej puścić, partia nie chce jej pu- ścić. A to przecie życie ludzkie w niebezpieczeństwie. W końcu prze- parłem, jest już w szpitalu, ale ja na takie traktowanie ludzi nie mogę się godzić. To trzeba brać indywidualnie. Ja mogę nie puścić człowieka, o którym wiem, że szuka tylko okazji, żeby się zwolnić, ale nie dobrego pracownika, rzeczywiście potrzebującego. Ale tu są w dyrekcji, i w ogó- le, martwi ludzie!" Rozmowę przerywali wciąż robotnicy w zasmolo- nych kombinezonach, ten pojakiś podpis, ów po legitymację, inny, żeby go przyjąć do pracy. Przyszedł i jeden od Klubu Racjonalizatorów, że są dwa wnioski "o usprawnienie". Jeden, żeby robić pod kotłem jakiś dół, który ułatwiłby przewracanie kotłów. Drugi, żeby wodę z kotłowni zu- żytkować jeszcze raz w kompresorach: tylko nie wiadomo, czy ta woda nie byłaby dla kompresorów szkodliwa. Antczak wyraził kilka wątpli- wości i orzekł: "Trzeba to będzie rozpracować. Tylko co robić - dodał w przestrzeń - z martwymi ludźmi?" W międzyczasie pojawił się z jakąś sprawą urzędnik działu finanso- wego fabryki. Starli się ze sobą w pełnej dowcipów dyskusji. Dowcip cechuje robotników fabryki w wysokim stopniu. Z mało dla mnie zrozu- miałej rozmowy podchwyciłam taki szczegół. Przybyły mówi: "Frze- cież my pracujemy za sześciu ludzi każdy". Racjonalizator powiada: "Ale wy sami warci jesteście dziewięciu". "Tak - odpowiada tamten. - Pięciu nieżywych i czterech umarłych". Ponieważ wyraziłam chęć zapoznać się z pracą kobiet, posłano po przewodniczącą fabrycznej Ligi Kobiet. Pojawiła się młoda osoba uj- mującej powierzchowności, tzw. socjalna fabryki. Poszłam z nią do na- rzędzialni. Tak to nazywają, ale na drzwiach widnieje napis: "Wypoży- czalnia narzędzi". Są tu różnego rodzaju świdry, heble do metalu, cęgi do rozkręcania śrub etc. Długa izba, dość czysta i świeżo malowana, pełna półek i szufladek z ponumerowanymi narzędziami. Zwróciło moją uwagę, że na szczytowej ścianie wisi ciemny dębowy krzyż, dosyć na- wet wielki. Obsługują to trzy kobiety i jeden chłopak. Z jedną z nich dłużej rozmawiałam. Młoda jeszcze, bardzo tęga, na przodzie górnej szczęki brak zębów. Niedawno wyszła za mąż za robotnika tejże fabry- ki. Także jej ojciec pracuje tu już od trzydziestu lat. To już dynastia. Py- tam przepraszając, jakim sposobem taka młoda osoba nie ma już tylu 71 zębów. Odpowiedź oczywiście: "Niemcy wybili w obozie". Mieszkają poza śródmieściem, gdzieś w okolicy Bernerowa. Niemcy wywozili stamtąd, jak tylko zaczęło się powstanie. Wywieźli ją razem z ojcem i matką. Rozmowa się przerywa, gdyż do okienka podchodzą robotnicy zwracający narzędzia albo żądający zamiany jednych na inne. Ta bez- zębna młoda mężatka z wielką precyzją rozpoznaje "swoje" narzędzia, nawet nie sprawdzając numeru. Jakiemuś młodemu, co podał jej śrubcę- gę do wymiany, powiedziała rzuciwszy tylko okiem, "to nie ta, tej pan ode mnie nie brał. Nie mogę przyjąć". Potem rozmowa z ową panią Ga- gałową z wydziału socjalnego. Partyjna. Narzeka gorzko na inteligencję fabryki. Poza ściśle zawodowymi zajęciami nie można jej do niczego użyć (biedactwo nie wie, że cały ten jej wydział to dęta lipa). Jest nie- społeczna i wymiguje się ze wszystkiego (to znaczy używa rozumu, że- by się bronić przed lipą). Co innego robotnicy. Ci są nadzwyczaj ofiarni i gotowi na największe trudy (widziałam coś z tego) poza swoją pracą zawodową. Próbowałam bronić inteligencji, ale uzyskałam tylko to, że się obruszyła. Potem opowiedziała mi swoją historię dość niebanalną, i tu była pra- wdziwa. Jej mąż jest brygadzistą (odpowiada to mniej więcej przedwo- jennemu majstrowi), ślusarzem w fabryce dawn. Norblina. Ma synka, ósmy rok życia. Chodzi jeszcze do przedszkola... sióstr zakonnych, bo innego w pobliżu nie było. Od jesieni pójdzie do szkoły. Mąż, który ma więcej czasu, chodzi po niego do przedszkola. "Ja pracuję tu nieraz wie- le godzin poza oficjalnymi - opowiada - a gdy wrócę, to pani wie, ile jest roboty przy dziecku. Żeby je oprać i obszyć, siedzę nieraz do dru- giej w nocy. Przed kobietami - dodaje - stoją teraz wielkie zadania. I kobiety są bardzo dzielne. Który mężczyzna po pracy zawodowej zgo- dziłby się jeszcze zająć domem i dziećmi". Napomknęłam, że wiem, ile roboty jest przy dzieciach, choć jestem wdową i bezdzietną, bo w czasie wojny wychowywałam dwoje dzieci mojego brata. "Ja też jestem wdo- wą - odrzecze na to. - To jest mój drugi mąż. A synek jest z pierwszego męża, który, jak się okazało... żyje". Tu mi opowiedziała, że ów pier- wszy mąż zginął w powstaniu. "Przez dwa lata, proszę pani, szukałam i czekałam. Po dwu latach Czerwony Krzyż przysłał oficjalne zawiado- mienie z Niemiec, że mąż mój, wywieziony z powstania, umarł w obo- zie Sachsenhausen. Potem czekałam jeszcze dwa lata, aż wreszcie wy- szłam za mąż. A teraz okazuje się, że mój mąż żyje i jest w Związku Radzieckim". "Jakim sposobem - pytam - z Niemiec tam się znalazł?" "On miał w Rosji rodzinę, a że nie wiedział po powstaniu, gdzie ja je- 72 stem, więc do nich napisał". "Jak to, nie pani szukał w Polsce, tylko tej rodziny aż w Rosji? Dlaczego?" "Nie wiem" - odpowiedziała krótl;o. Jestem skłonna przypuszczać, że w Niemczech umarł ktoś inny tego sa- mego imienia i nazwiska, a ten mąż w bliżej nieokreślonych okoliczno- ściach został po prostu do Rosji wywieziony. "A synek pani - pytam- wie o ojcu?" "Wie wszystko. Przed dzieckiem nie trzeba nic ukrywać"- odpowiada poważnie. "I pogodził się z tym, że ma innego ojca, choć ten prawdziwy żyje?" - pytam. "Proszę pani, to wszystko zależy od kobie- ty, jak ona to postawi. Z pierwszym mężem żyłam tylko rok i dwa mie- siące. Dziecko go nie pamięta i obecnego mojego męża uważa za tatu- sia". Niebawem pożegnałam się z bezzębną szafarką narzędzi. Pani Gaga- łowa spieszyła się, odprowadziła mnie jeszcze do dziewcząt z magazy- nu (znane mi już Wiesia i Halusia), mówiąc po drodze, że obie są bar- dzo dobrymi pracownicami. Że jadą niebawem na wczasy do Świerado- wa i że ona wyrobiła im, że pojadą razem; co dla nich przyjemniejsze niż mieszkać z obcymi, a pojedynczych pokojów nie dają. W magazynie - mimo że tak narzekają na przepracowanie - właści- wie po raz pierwszy zastałam te dziewczyny przy robocie. Liczyły i se- gregowały ćwieki śrubkowe. Przykucnęłam przy Wiesi i pomogłam jej wybierać gwoździe spomiędzy muterek małego kalibru, z którymi były pomieszane, niby robota dla kopciuszka. 31 V I 950. Środa Oba dnie Zielonych Świątek spędziłam w domu nad ponownym prze- rabianiem opowiadania "Skórka od słoniny" w myśl próśb Anny i Mi- kulskiego. W dyskusji z komunistą dałam wszystkie fory komuniście, a raczej tak wyszło, skoro musiałam wybić główne zęby argumentom Tomyskiego. Mimo to przeczytałam ten nowy wariant bez zawstydzenia i bez przykrości. A zwłaszcza ucieszyło mnie, że przy okazji skróciłam opowiadanie o jedną stronę. Każdy skrót wydaje mi się zawsze sukce- sem artystycznym. Nikt nie przychodził, nie otwieraliśmy przez dwa dni drzwi, więc pracowałam w tempie burzowym. O 12 w nocy w ponie- działek zielonoświąteczny skończyłam'. # Mimo poczynionych zmian Skórka od słoniny, opowiadanie z cyklu okupacyjnego, nie ukazało się w ogóle w owym okresie; pierwodruk w: Pr#vgodyů c#fowieka mvślące- go,1970, przedruk w: A teraz wypijmy...,1981. 73 7 VI 1950. Środa O wpół do siódmej, nie tak całkiem niespodzianie, bo właśnie myśla- łam, że może tego dnia przyjedzie, zjawiła się Anna. [...] Nim nagadały- śmy się, zrobiło się dość późno i byłam pewna, że nie zdążę na ową inaugurację kursu technicznego. Ale okazało się, że przesunięto ją z 9 na 9.30. Poszliśmy z dygnitarzami fabryki piechotą do nowego bu- dynku od strony Karolkowej, gdzie bursa dla chłopców ze Służby Pol- sce. W podłużnej, skromnej, ale czystej sali, całej oczywiście obwieszo- nej niemiecko-rosyjskimi dewocjonaliami (Marks-Engels-Lenin-Sta- lin), przyszli kursiści siedzą w ławkach szkolnych; schludnie ubrani, wymyci, o wyrazach twarzy różnych: tępych, złych, poczciwych, inteli- gentnych, sympatycznie ożywionych. Ale ani jednej twarzy wesołej. In- żynier, którego nazwiska zapomniałam, wygłasza zwykłe konwencjo- nalne powitanie gości (dyrektor Zakładu Kotowicz szepcze do mnie: ,Dlaczego to musi być zawsze tak stereotypowo?"), śród których wy- mienia także i mnie. Wymieniając przedstawiciela partii myli się okro- pnie kilka razy, zanim wygłosi prawidłowo przysługujący mu tytuł. Po of#icjalnym powitaniu zwraca się do shichaczy wzywając ich do dobrej nauki "na pożytek naszej kochanej ojczyzny ludowej", uprzytamnia im dobrodziejstwa państwa, wreszcie zwraca się do młodzieży z apelem, aby byli awangardą, przy czym słowo "awangarda" wymawia "awagan- dra". Myślę - przejęzyczył się, ale nie, powtórzył to "awagandra" ze cztery razy. Audytorium, nie wyłączając znakomitych gości, zachowało niewzruszony spokój; większość zapewne myślała, że tak się mówi, a ci, co wiedzieli, nie wyrazili zdziwienia nawet mrugnięciem oka - za- pewne z tych samych powodów, z jakich syn Noego okrył nagość pija- nego ojca. Potem odbył się krótki wykład o kilku szczegółach dotyczą- cych hartowania stali. Cała inauguracja trwała około 3 kwadransy. Przyszedł pan Bieńkowski, a potem Erazm, który wyszedł przed ós- mą. P. Bieńkowski został na zaimprowizowanej kolacji, ucieszony nie- oczekiwanym zastaniem Anny. Opowiedział niezwykle ciekawy casus ze swojej praktyki adwokackiej. Stajejako obrońca w następującej spra- wie. Chłop małorolny, nazwiskiem Bogdan, ośmioro dzieci, analfabeta, okaz najzupełniejszej ciemnoty i pierwotności, żył w ciężkiej pracy i niemal w nędzy w sąsiedztwie żydowskiej osady. Dorabiając na swoje i rodziny utrzymanie, m.in. furmanił Żydom, z którymi żył w dobrej ko- mitywie. Kiedy nadeszła wojna i okupacja, Bogdan doznał silnego jak na jego wątłe życie duchowe wstrząsu: w związku z jakimiś sprawami kontyngentowymi został aresztowany. Bito go i kopano, przesiedział miesiąc i wyszedł ze zwierzęcym urazem strachu przed Niemcami. W międzyczasie Niemcy zlikwidowali żydowską osadę, ale po okolicy wałęsały się żydowskie dzieci, bądź zbiegłe z okolicznych lokalnych gett, bądź kryjące się przed gettem, które ich ominęło. Do przerażonego już dokumentnie Bogdana przyszło jednego dnia dwu chłopców żydo- wskich lat 14-16 prosząc o żywność i schronienie. Pomimo strachu Bogdanowie nakarmili i przenocowali te dzieci, ale nazajutrz przeraże- nie wzięło górę. Powiedział do nich: "Nie możecie tu być. Moja chałupa przy trakcie i mnie tu każdy zna. Obejście takie, że nie ma was gdzie schować. Zginiecie wy i ja. Idźcie dalej od szosy". I wskazał im wieś, gdzie miał nadzieję, że ich przyjmą. Aliści w parę dni później spotkał znowu te dzieci żebrzące we wsi. Wówczas doznał takiego przerażenia, że hamulce moralne pękły. Wydawało mu się, że te dzieci już wszędzie rozpowiedziały, jak je nocował i karmił. Pod wpływem paniki i wie- dziony tylko instynktowną zwierzęcą chęcią, by tych dzieci we wsi nie 74 75 Krzysztof Łada-Biepkowski, lata 50. było, zawiózłje do sołtysa. Wyobraźniajego nie sięgała widać dalej, nie przewidziała konsekwencji tego uczynku. Lecz przeraziły go te konse- kwencje. Bo gdy sołtys zażądał od niego, aby natychmiast odwiózł dzie- ci na posterunek granatowej policji, odmówił. Gdy sołtys kazał innemu gospodarzowi wsiąść na wóz Bogdana i jego koniem dzieci odwieźć, wynikła awantura. Bogdan wozu i konia swego nie dał, zaczął prosić, żeby sołtys dzieci tylko ze wsi wygonił i tak je postraszył, by więcej nie wracały. Ale na sołtysie także skóra cierpła, miał już świadków, niedo- starczenie Żydów do policji było sprawą gardłową. Wytworzyło się jed- no z tych wstrętnych położeń moralnych, z których tylko niezwykli lu- dzie mogli znajdować wyjście - i to z reguły tragiczne. Sołtys znalazł wreszcie innego amatora, który jednak dzieci swoim koniem zawiózł na posterunek policji, gdzie został zbesztany i zwymyślany. Nikt nie lubi, by go wprowadzano w paskudne położenie, bez wyjścia, tych zaś, co con amore wydawali Żydów, nie było w Polsce tak wielu i niekoniecz- nie cała granatowa policja była pozbawiona uczuć ludzkości. Wyma- wiali więc chłopu, dlaczego dzieci gdzie po drodze nie zostawił, przecie zawsze mógł powiedzieć sołtysowi, że uciekły. Na to chłop nuż przekła- dać komendantowi posterunku, żeby wziął te dzieci i sam cichcem je wolno puścił, bo po co się parać krwią, choćby żydowską. Na to komen- dant wściekły, że trzeba ich było nie przywozić, a jak już przywiezione, to on też ma dzieci i nie myśli robić ich sierotami, dlatego że w takiej a takiej wsi są głupcy, co zamiast te dzieci gdzieś puścić, przywieźli je do niego. Koniec końców dzieci zostały zdane posterunkowi, który na- tychmiast zameldował o tym żandarmerii niemieckiej. Dalsze losy dzie- ci nie są znane, ale oczywiście koniec ich nie ulega wątpliwości. Po tzw. wyzwoleniu Bogdan jako małorolny dostał duże gospodar- stwo na Mazurach pruskich. Odetchnął i po raz pierwszy w swych lo- sach zaczął żyć bardziej po ludzku. Ale zły uczynek mści się w końcu zawsze, nieszczęście chciało, że w jego sąsiedztwie osiadł właśnie ten małorolny z jego wsi, który przystał na odwiezienie dzieci do posterun- ku policji. Wynikła kłótnia sąsiedzka o świnię. Dzika kłótnia Kaliba- nów. Sąsiadka rozwścieczona o kopniętą przez Bogdana świnię, co we- szła w szkodę, zaczęła się głośno odgrażać, że zadenuncjuje Bogdana o wydanie dzieci żydowskich. W rezultacie zjechała znilicja i aresztowa- ła zarówno oboje Bogdanów, jak i męża owej denuncjatorki. Sąd skazał Bogdana na śmierć, męża owej denuncjatorki - na siedem lat więzienia. Tyle ze śledztwa i przewodu sądowego. Pan Bieńkowski opowiadał o dzikim szale nienawiści ujawnionym przez prokuratorkę, utlenioną, 76 wymanikiurowaną na krwawo Żydówkę o polskim już nazwisku. Po- wiedziała do Bieńkowskiego: - "Nie zadowolnię się niczym mniej niż karą śmierci". Mimo wszystko jednak ma być rewizja procesu, Bieńkowski będzie bronił Bogdana. Mówił, że ma zamiar zaczepić wyrok z punktu widze- nia "klasowej sprawiedliwości". Że nie można takiej samej miary przy- kładać do przestępstwa wroga klasowego, co do winy nędzarza, niezdol- nego z racji swego upośledzenia społecznego odpowiadać w pełni za swoje czyny, w tak trudnych, tak nieludzkich warunkach dokonane. Są nadto okoliczności łagodzące (jak wyżej opisałam), do których trzeba jeszcze dodać, że Bogdan oddawał przysługi polskim konspiratorom i nawet przechowywał ich u siebie. Ci właśnie ludzie, mający mu wiele do zawdzięczenia, postarali się o obronę dla niego. Ale to wszystko mo- że nie poskutkować w okolicznościach, kiedy wytyczną postępowania jest ślepa nienawiść i tępy fanatyzm. Najnikczemniejszą stroną tej spra- wy jest notatka kroniki sądowej w "Życiu Warszawy" z dn. 3 V mówią- ca po prostu, że Aleksander Bogdan schwytał dwu nieletnich chłopców i zawiózł ich do żandarmerii niemieckiej, za co skazany został na karę śmierci. Oto cudny schemat rzekomej prawdy, będącej w istocie rzeczy potwarzą. [...] Każda wiadomość prasowa, którą znam przypadkiem i dokładnie skądinąd - okazuje się zawsze fałszem albo co najmniej wy- krętnie spreparowana. Sprawa Bogdana to temat do wstrząsającej po- wieści oskarżającej system. Gd##nia. 8 VI 1950. Czwartek. Boże Ciało W sobotę o 12.15 w nocy wyjechałyśmy z Anną pośpiesznym na To- ruń do Gdyni. Zafundowałam Annie sypialny drugiej klasy. Przyjecha- łyśmy o 9.15 w niedzielę. Pan Wendorf był na dworcu i od razu go po- znałam, chociaż widziałam go tylko dwa razy w życiu w 1939' i chociaż bardzo się zmienił. Wygląda na starca, a jest w wieku Bogusia (i był z nim razem w ułanach u Beliny). Mają miłe słoneczne mieszkanie, w którym ubóstwo sprzętów okraszone dobrym smakiem artystycznym pani Wendorfowej. Ona bardzo mi jest sympatyczna. Dobry gatunek in- teligencji, piękny styl życia. On jest miękki, wiotki, o słabym głosie i delikatnych rękach, myślę, że niełatwo uda mu się dostać pracę. W Gdyni po powrocie z rosyjskiego zesłania (wzięli go w Lublinie w 1944 wraz z całym aparatem podziemnym władz wojewódzkich, któ- re na wezwanie Londynu lojalnie ujawniły się wobec wkraczającej Ar- 77 mii Czerwonej) pracował w jednej spółce armatorów ("Bałtycka Spółka Okrętowa"), mającej trzy okręty. Jeden ("Wilno", o ile pamiętam) hand- lowy transportowiec o charakterze trampa, tj. okrętu nie obsługującego stałej linii, i dwa kutry rybackie do połowów dalekomorskich noszące nazwy "Polesie" i "Pokucie". Taka spółka nie mogła mieć w dzisiej- szym ustroju długiego żywota i została rozwiązana. P. Wendorf z tru- dem może liczyć na dostanie posady na Wybrzeżu, ile że przed wojną był starostą powiatu morskiego, a to jest granica, gdzie chcą "swoich" ludzi. Nie pomaga, że nie należał nigdy do BBWR ani do OZON-u, a ze służby państwowej wystąpił w roku 1938 właśnie dlatego, że się nie zgadzał z polityką sanacyjną. W łagrze w Rosji był trzy lata. Podobała mi są matka pani ##V., staruszka zgięta we dwoje, która kie- dyś musiała być bardzo ładna, z humorem i dowcipna. Ponieważ wsku- tek niedołęstwa fizycznego (co jej nie przeszkadza pomagać w gospo- darstwie) nie wychodzi z domu, więc "babcia idzie do miasta" mówi się, gdy staje w oknie, aby wyglądać na ulicę. Do obiadu trochęśmy odpoczywały. Po południu piękny spacer na wzgórza nad morzem i później dołem koło Domu Zdrojowego do mia- sta dawną ulicą Piłsudskiego. Gdynia - ten tryumf dwudziestolecia- wydała mi się tym razem piękna i wzruszająca. Jak ślicznie, czysto, kul- turalnie, europejsko wygląda Kamienna Góra! Było gorąco, w gardle mi zaschło jak na pustyni, a wszystkie kioski z wodą sodową były zamknię- te. Wreszcie dobrnęliśmy do cukierni koło Zarządu Miasta i wypiliśmy cztery butelki wody sodowej! Stamtąd wzięliśmy taksówkę do domu, gdzie cały wieczór opowiadania Wendorfa. Mówił o złym zachowaniu się inteligencji w obozie, a dobrym - prostych ludzi. Potem o morzu. Od czasu "zimnej wojny" ruch w naszych portach bardzo się zmniejszył. Statki "Sobieski" i "Jagiełło" oddaliśmy do Rosji. Załogi, przerażone i zrozpaczone tą nieznaną im przed wyruszeniem decyzją, wróciły z Morza Czarnego, gdzie oba statki zaczęto natychmiast przerabiać na okręty wojenne. Teraz historia bander. Polska bandera marynarki hand- lowej miała orła z koroną i taka jest zarejestrowana w żegludze między- narodowej. Statek z banderą nie rejestrowaną uważany jest za statek pi- racki. Były wypadki, że nasze statki z nową banderą nie zostały wpusz- czone do obcych portów. Wobec tego zamawiamy bandery z orłem uko- ronowanym... za granicą. 1 Dąbrowska poznała pp. Wendorfów podczas ostatnich wakacji przedwojennych w Jaworzu. Warszawa.12 VI 1950. Poniedziatek W piątek rano do miasta po zakupy na obiad. Do krawca przymierzyć kostium już nie zdążyłam. Obiad podałam na pierwszą i już o drugiej byłam w fabryce "Parowóz", miałam bowiem zanotowane, że tego dnia odbędzie się tam narada produkcyjna. [:..] Jeszcze nie zaczynali, jeszcze czekali. Nieprzyjemnego wrażenia do- pełnił huragan, który rozszalał nad miastem pędząc tumany kurzu, po- , tem lejąc ulewnym deszczem i trzaskając piorunami. W stołówce zrobi- ło się ciemno, zapalono światła. Przez krokwie prowizorycznego dachu , (stropu i sufitu nie ma) zaczęło ciec tak, że kilka razy zmieniałam miej- # sce, żeby nie zmoknąć. Wreszcie zaczęło się. Po zagajeniu przewodni- czącego, ktoś z kierownictwa odczytał sprawozdanie z produkcji za maj. Streścił je następującymi słowy: "Planu z maja w całości nie wykonali- śmy. Wykonaliśmy go w 90 %, a po prawdzie to w 70 %, bo dwa kotły, które podaliśmy za wykonane, jeszcze są na wykończeniu, a tylko to można uważać za wykonane, co wyszło z fabryki". Potem składali spra- wozdania przedstawiciele poszczególnych działów fabryki. We wszy- stkich działach są braki, nie dokończone roboty etc. Ostry spór wynikł o jakieś luwo, jest to, jak się później dowiedziałam, podgrzewacz po- # wietrza do rozpalania wielkich kotłów centralnego ogrzewania; także przedmiot produkcji Zakładów [...] ! Najbardziej podobało mi się przemówienie robotnika czy majstra Mazura. Siedział koło mnie. Zacna poważna twarz z siwiejącym wąsem, całe wzięcie się spokojne i taktowne. Wezwał do zaprzestania tych wza- jemnych wymyślań i poszukania przyczyny niedomagań i sposobu, jak na nie zaradzić. "Otóż - powiada - wedle mojego rozumu, jeśli mecha- niczny ma za mało ludzi, żeby obsłużyć inne działy, jeśli nie można zro- bić drugiej zmiany, bo nie ma kim, to trzeba - żeby ci ludzie, co są, ro- bili godziny nadliczbowe, i nie trzeba żałować na zapłatę tych godzin. Trzeba uczciwie wejrzeć na warunki, w jakich człowiek dzisiaj w tej fa- bryce pracuje i w nich szukać przyczyny, że nic dobrze nie idzie. Są, którzy mogą w tych warunkach zrobić więcej, ale inni nie mogą w tych ' warunkach zrobić tyle, co by mogli w lepszych. Jeżeli uciekają z fabry- ki, to dlatego że szukają lepszych warunków bytu; trzeba im dać te le- psze warunki, to się ich zatrzyma. Myśmy - mówił (nie wiem za jaki dział) - nasz plan wykonali, ale czy kto pytał, jakimi narzędziami i ja- kim kosztem? Ja, proszę towarzyszy, zrobiłem do ##zapotrzebowania#, zamówienie na (nie pamiętam już na co)... w styczniu 1949 (podnosi głos), a dostałem ten materiał w lutym bieżącego 1950 roku! A robota 78 79 już była zrobiona. Czy kto się zainteresował, jakeśmy ją zrobili? Pracowa- liśmy starymi narzędziami, znalezionymi w gruzach po Niemcach etc." Potem jeszcze inni - że jakieś krany do jakichś wężów były potrzeb- ne, to znów jakieś zamówienie nie dopisało, jakiś transport zawiódł. I trzeba było tych kranów szukać na wolnym rynku i znalazło się sześć, a potrzeba było dwa razy tyle. Potem przeszli na bezpieczeństwo pracy i na remont maszyn. [...] Sumując wrażenia muszę powiedzieć: Wszystko, co ku memu przera- żeniu usłyszałam, dyskwalifikuje tę fabrykę do tego stopnia, że nie mo- gę rzec inaczej tylko: żadna fabryka ustroju kapitalistycznego, nie już w Ameryce czy zachodniej Europie, ale nawet w przedwojennej Polsce nie szłaby nawet tygodnia w podobnie nędzny sposób. Zawaliłaby się z wielkim skandalem nie wytrzymując konkurencji fabryk bodaj tylko znośnie funkcjonujących. A jednak to się podtrzymuje z wiarą, "że za dwa lata będzie z tego reprezentacyjny obiekt przemysłowy stolicy". Blaga czy bohaterstwo? Chciałabym wiedzieć, jak i czy to się spełni? Zmartwiłabym się, gdyby to był czysty "humbug", jak na to wygląda. Ale wszystko, co mówili robotnicy i majstrowie, było przynajmniej prawdą pełną troski... I3 VI 1950. Wtorek W sobotę o godzinie 6 po południu poszliśmy ze St. na zaproszenie do redakcji "Kuriera Codziennego". Jakaś czarna kawa, "mająca zgru- pować pisarzy bezpartyjnych albo należących do Stronnictwa Demokra- tycznego, ale nie marksistów, w celu rozszerzenia literackiego działu "Kur. Codz." Redaktor Grodzicki (kto to jest?)' wygłosił przy kawie i wiśniówce (o wiele dla mnie za mocnej) przemówienie, którego moty- wy i intencje nie były dla mnie dość wyraźne. Dzisiaj człowiek ma pod- stawy, by we wszystkim bać się pułapki na naiwnych. Szło głównie o to, że po zamknięciu "Odry", krakowskiej "Twórczości", "Listów z Teatru" etc. pisarze nie marksiści nie mają gdzie pisać itd. Chce więc dla nich stworzyć dodatek literacki przy "Kurierze". Mnie się jego pro- jekty wydają w tej chwili w najlepszym razie utopią. Osobiście czuję w tym "dodatku" nową "placówkę nacisku" na mnie, żebym dawała coś do prasy. Goście toczyli rozmowy prywatne na marginesie, zakomunikowano sobie trochę dowcipów; najbardziej na serio wziął całą sprawę Trucha- nowski, który jest zresztą szczególnie zainteresowany, bo w istocie nie 80 ma gdzie drukować i z czego żyć; ale sądzę, że w każdym ustroju byłby w tym samym położeniu, gdyż jest słabym pisarzem (potem dowiedzia- łam się, że objął redakcję tego dodatku - i chwała Bogu). ' A u g u s t G r o d z i c k i (ur.1912), krytyk teatralny, dziennikarz. Ukończył po- lonistykę na UJ; studiował w Paryżu, Londynie, Berlinie, Monachium jako stypendysta Funduszu Kultury Narodowej. W 1936-39 pracował w dzienniku "Polonia" w Katowi- cach. Po wojnie wpierw z-ca red. nacz. "Dziennika Zachodniego", następnie red. nacz. "Kuriera Codziennego" w Warszawie. Od 1953 krytyk teatralny "Życia Warszawy", a od 1956 z-ca red. nacz. W latach 1971-91 red. "Theatre en Pologne". Wydał m.in. Pa- n#skie ABC, 1963, Re:;yser:ypolskiego teatru,1979, W teatr#e #ůcia. Wspocnnienia z lat I420 l4R0,19R4, Eiclcleróvvnu. S#lachetny decnon teatrcc,1989. 18 VI 1950. Niedziela We środę byłam rano w fabryce. Tym razem chciałam się tylko do- wiedzieć, czy będzie przed moim wyjazdem jakieś zebranie, w którym mogłabym uczestniczyć. Rozmawiałam z Kochanowskim (tym, co mó- wi "znakiem tego")' i jakimś drugim, który przywitał mnie: "My się znamy", ale ja nie pamiętam, kiedy go tam w tej fabryce poznałam. Ci dwaj byli pierwszymi komunistami-entuzjastami, z jakimi w tej fabryce rozmawiałam. Jak przystało na komunistów moskiewskiego obrządku wyznają światopogląd na wskroś idealistyczny. Twierdzą, że wszystkie niedomagania płyną tylko i jedynie z braku zrozumienia nowego ustroju przez robotników. Gdy się zdziwiłam, że "przodująca i zarządzająca klasa" nie może zrozumieć ustroju, który rzekomo sama stworzyła, od- powiedzieli: "Tak, ale robotnicy nie mogą się jeszcze przyzwyczaić do rządzenia. Uchylają się przed tym. Nie chcą decydować". Pomyślałam, że robotnicy uchylają się po prostu przed nieżyciowymi nonsensami, które ich niszczą, a nie wprowadzają do rządzenia, bo to jest fikcja. Rady Zakładowe nie są organem samorządu fabrycznego, lecz posłusznym narzędziem do przyjmowania jednogłośnie wniosków zasugerowanych albo narzuconych z góry. Robotnicy zresztą mają zdro- wy instynkt i wiedzą, że wszyscy nie mogą rządzić. Dowiedziałam się jeszcze, że 19 ma być zebranie Rady Zakładowej i obiecałam przyjść na nie. Dziś w południe była u nas córka dr Garlickiej (jej los opisałam w opowiadaniu "W piękny letni poranek"), pani Duda Putowska (archi- tekt i żona architekta)`. Młodsza ode mnie chyba o kilkanaście lat i już siwa zupełnie. Ale twarz i sylwetka młode, ma dużo wdzięku, bardzo fi Dzieniiiki i # 81 podobna do matki. Dowiedziałam się od niej, że mąż młodszej Garlic- kiej, Zof#ii, tej, co z matką zginęła w Oświęcimiu, Stanisław Jankowski (też architekt)3, wrócił z Anglii, ożenił się już powtórnie', i że ta mło- dziutka 19-letnia macocha jest bardzo dobra dla Magdzi5, którą pamię- tam jako 3-letnią wnuczkę dr Garlickiej, a teraz ma już lat 11. Dowie- działam się nadto, że trzecia młoda Garlicka, Pieńkowskab, jest z mężem i dwunastoletnim synem za granicą od czasu wywiezienia przez Nie- mców po powstaniu. Zapomniałam dodać, że czerwiec jest bardzo burzowy. W piątek po upalnym ranku rozszalała się straszliwa nawałnica z piorunami i wręcz potopową ulewą, trwającą kilka godzin. # Zapewne Jerzy Kochanowski. 2 J a d w i g a P u t o w s k a z d. Garlicka, primo voto Nagabczyńska ( 1904- I 980). Ukończyła Wydział Architektury na Politechnice Warszawskiej; projektant Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. 3 S t a n i s ł a w M i c h a ł J a n k o w s k i (ur.1911), architekt, urbanista. Studio- wał na Politechnice Warszawskiej i w University of Liverpool. Podczas wojny skoczek spadochronowy AK ("cichociemny", pseud. "Agaton"), kierownik Wydziału Legalizacji i Techniki Wywiadu AK, dowódca plutonu "Agaton" w powstaniu warszawskim. Pra- cował w BOS, Pracowni Urbanistycznej i Biurze Planowania Rozwoju Warszawy (1946-77). Również główny urbanista Bagdadu (1960-61), kierownik Zespołu Urbani- stów Polskich w Chimbote w Peru (1970-71), ekspert Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie do spraw budowy domków mieszkalnych w Wietnamie Płn. (1973- -75), przewodniczący Komitetu Organizacyjnego XIV Międzynarodowego Kongresu UIA w Warszawie (1981). Główne prace: współautor Trasy W-Z, MDM, Planu Ogólne- go Warszawy; autor wielu publikacji, audycji i wystaw o problematyce warszawskiej, m.in. wystawy "Warszawa" 1974; ponadto wspomnień wojennych Zfałs#ywym auswei- .rem wprawdziwej Warszawie, t. I-II,1981. 4 H a n n a J a n k o w s k a z d. Woyzbun (1926-1995). W czasie okupacji i powsta- nia warszawskiego łączniczka i sanitariuszka. Ukończyła Studium Planowania Prze- strzennego przy Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. 5 M a g d a 1 e n a J a n k o w s k a, później Stajewska (ur. 1939). Ukończyła Wy dział Filologii Polskiej UW. Redaktor w PIW-ie. 6 W a n d a P i e ń k o w s k a z d. Garlicka (ur. 1910). Ukończyła Wydział Chemii na Politechnice Warszawskiej. I9 VI 1950. Poniedziałek Wstaliśmy o piątej, by przygotować pranie. Zliczyliśmy ze Stachem bieliznę, ustawiliśmy kocioł i balię, przenieśliśmy do kuchni pralkę i wyżymaczkę. Przed siódmą zjawiła się praczka i zrobiła ogień pod ku- chnią. Podałam śniadanie nam i praczce, potem przyszedł Jurek z lo- 82 dem, wreszcie poszłam do miasta. Kiedy wróciłam z zakupami na obiad, ku mojej wielkiej radości zastałam Franię. Wróciła autobusem o dziewiątej. Jechała tylko półtorej godziny, chwali się, że zapłaciła tyl- ko 120 zł, gdy kolej kosztuje 500. (Frania jeździ na urlop do rodziny w Kozienicach, skąd pochodzi.) Natychmiast uszczęśliwiona zdałam jej "berło władzy", a sama wzięłam się do zalegającej korespondencji. O drugiej pojechałam do fabryki, gdzie zaproszono mnie na zebranie Rady Zakładowej, a nawet proszono, abym zabrała głos. Kiedy weszłam do biura Rady, zastałam siedzących jakieś 6-7 osób, śród nich rozpo- znałam znajomych: prezesa Antczaka, "socjalną" Gagałową, sekretarza Rady Kochanowskiego. Wszyscy siedzieli raczej w milczeniu, z głowa- mi pochylonymi jakimś smutkiem. Żadnego gestu powitania. Antczak powiedział z wyrazem jakby zażenowania: "Słuchajcie, towarzyszko (partyjni tytułują mnie tak, a gdy zaznaczyłam, że ten tytuł mi się nie przynależy, orzekli: ##Każdy, kto pracuje dla Polski, to nasz towa- rzysz#,), zebranie Rady już się odbyło. Musieliśmy je zrobić wcześniej. Ale nic nie straciliście, nie było ciekawe". "Szkoda - rzekłam - dla mnie wszystko jest ciekawe". Na to ktoś z obecnych odezwał się: "Ale zaraz teraz odbędą się dwa zebrania: młodzieży fabrycznej i Ligi Ko- biet. Będziecie mogli, towarzyszko, być na jednym z nich. Odbędą się w świetlicy i w stołówce". Dobrze. Poszłam do stołówki, której kierow- niczka przywitała mnie, jak zawsze, bardzo serdecznie. W mniejszej izbie, gdzie bufet i okienko do wydawania obiadów, przy jednym z dwu stołów siedziało z sześciu młodych ludzi, wspania- łych chłopaków, zasmolonych, z ogromnymi czuprynami w nieładzie. Myślałam, że będą jedli obiad stołówkowy, ale nie. Każdy z nich poło- żył przed sobą zawiniątko z jedzeniem z domu i zaczęli wcinać. Niektó- rzy mieli kawę w blaszankach, inni brali z bufetu piwo czy lemoniadę, by popić suchy prowiant. Myślałam, że przyszli na owo zebranie mło- dzieży, ale i to się nie okazało. Zmiażdżywszy potężnymi szczękami i przełknąwszy posiłek, natychmiast wszyscy się wynieśli, nawet nie zdołałam spostrzec kiedy. Przeszłam do większej sali, w której nic nie zwiastowało mającego się zacząć zebrania. W szarość pustej sali patrzyły ze ścian portrety Stalina, Marksa, En- gelsa, Lenina, Dzierżyńskiego, Bieruta, Rokossowskiego, Waryńskiego, Marchlewskiego etc. W najdalszym kącie, prawie niewidoczny w pół- mroku wisiał portret Mickiewicza, jedynego wielkiego Polaka dozwolo- nego - i to przez nieporozumienie - w dzisiejszej Polsce. Siadłam na ławce i czekałam. Niebawem weszła młoda kobieta, nie 83 wiem - robotnica czy "umysłowa". Siadła na ławce w głębi, pod para- petem wielkich, potwornie brudnych okien wychodzących na halę fa- bryczną. Rozłożyła na parapecie przybory toaletowe i z lustereczkiem w ręku najpierw przyczesała się, potem "zrobiła" sobie usta, upudrowa- ła się, wreszcie otrzepawszy się i ogarnąwszy, zebrała wszystkie dro- biazgi z powrotem do torby i wyszła - poszła do domu lub na spotkanie z kochankiem. A też myślałam, że przyszła na owo zebranie młodzieży, bo była młoda. Po chwili pustej ciszy zjawiło się dwu młodych ludzi; je- den znany mi, ale nie pamiętam nazwiska, drugi, ten z przepasanym okiem, eks-ubiak. Ten usiadł przy mnie i powiedział: "Nie odbędzie się chyba to zebranie. Z jakich może czterech udało mi się zatrzymać. Re- szta zwiała do domu". "To rzeczywiście przykre - przyznałam. - Ale dlaczego tak jest?" - "Dlatego, proszę pani, że wszystko jest pogrążone w złem" - zabrzmiała nieoczekiwana odpowiedź. - "Co pan mówi, i jak pan może to mówić? I co pan przez to rozumie?" - "To rozumiem - od- powiedział - że o wszystkim pisze się i gada, i drukuje inaczej, a w rze- czywistości jest wszystko inaczej". Nie wiem, czy prowokował, czy z eks-ubiaków rekrutuje się najostrzejsza, bo ta, co zajrzała dnu piekła w oczy, opozycja. Po niejakim czasie zjawił się w płóciennej "bombajce" inteligent, którego dwaj młodzi nazywali dyrektorem. Przywitał się ze mną jak znajomy, a ja rozpoznałam w nim jednego z uczestników i mówców "narady produkcyjnej". Od razu zwrócił się do mnie jakby z usprawied- liwieniem. "Jestem tu tylko z urzędu w zastępstwie dyrektora Kotowi- cza". Zapytałam: "Pan jest dyrektorem jakiego działu fabryki?" - "Je- stem dyrektorem technicznym"'. Nie pamiętam, jak doszło do tego, że- śmy zaczęli mówić o powstaniu. Okazało się, że mój dyrektor technicz- ny był naówczas kierownikiem warsztatów broni powstańczej. M.in. warsztatów przy Kruczej, koło których nieraz wtedy przechodziłam. Po- tem przeszliśmy na ową naradę produkcyjną. "Jak widać z tej narady- rzekłam - fabryka pracuje w warunkach bardzo ciężkich". - "W strasz- liwych - odparł. - Żaden inny naród - dodał - nie potrafiłby i nie chciałby w takich warunkach nic robić. Tylko Polacy umieją w takich warunkach coś produkować". Tu opowiedział następującą historyjkę: "Kiedy po kapitulacji powstania poszliśmy do niewoli, to komendant obozu w Niemczech zapowiedział dozorcom: ##Nie spuszczajcie z oczu Polaków. Polak, jakby go zamknąć pod szklanym kloszem nagiego, to po dwu tygodniach będzie ubrany, umeblowany, i będzie pędził bim- ber"". W czasie gdy opowiadał mi tę anegdotkę, do izby weszło czte- rech posępnie wyglądających młodzieńców, którzy usiedli przy wejśeiu za najmniejszym ze stołów. "To ci, co ich gwałtem prawie zawróciłem- objaśnił jednooki. - Wiali do domu". Jeszcze jakiś czas czekaliśmy nie wiem na co, wreszcie dyrektor techniczny i dwaj młodzi organizatoro- wie zebrania orzekli, że nikt więcej nie przyjdzie i zebranie wobec tego się nie odbędzie. Pożegnałam się i przeszłam do świetlicy w nadziei, że trafię tam przynajmniej na zebranie kobiece. Ale pośrodku świetlicy stała tylko to- warzyszka Gagałowa otoczona kilkoma gorliwymi satelitkami - i nad czymś zdenerwowane deliberowały. Był między nimi prezes Rady Ant- czak. Zastanawiali się, kiedy urządzić następne zebranie, dzisiejsze bo- wiem się nie odbędzie z powodu braku uczestniczek. "Ludzie są niewy- robieni, trudno ich zebrać. Tak jest ze wszystkim" - oświadczył jedno- oki Antczak. Więc i z nimi pożegnałam się już na dobre, oznajmiając, że wyjeżdżam na dwa miesiące. 84 85 Główny produkt fabryki - dawniej i obecnie To była moja ostatnia bytność w fabryce "Parowóz". (Dopisek z 1956 r. Że te zakłady, które miały "za dwa lata stać się reprezentacyj- nym obiektem przemysłowym stolicy", jeszcze w blisko półtora roku potem funkcjonowały fatalnie, świadczy artykuł "Życia Warszawy" z dnia 25 IX 1951 pt. "Długa jest lista zaniedbań w Warsz. Zakładach Budowy Urządzeń Przemysłowych", który tu wklejam na dodatkowej stronicy. Przedstawia stan funkcjonowania fabryki niemal gorzej, niż ja to widziałam na wiosnę roku 1950).2 Pocztą tegoż dnia przyszło z listem od Korzeniewskiego zaproszenie na "Don Juana" Moliera w Bohdana reżyserii, a z dekoracjami Teresy Roszkowskiej3. Pojechaliśmy tedy setką we środę, pogoda była piękna, gorąca, tak że można było jechać bez żadnych okryć, co pozwala osz- czędzić czasu na szatnię. "Don Juan" nie należy do najpopularniejszych sztuk Moliera. Już to samo, że pisany jest prozą, odbiera mu duży pro- cent efektownego poloru, właściwego XVIII-wiecznym wierszom fran- cuskim. Satyra też uderzająca w rzeczy o wiele bardziej zawiłe i nie- ważkie niż pospolite przywary i śmieszności ludzkie; satyra nadto bijąca na obie strony, bo godząca i w obskurantyzm wierzących, i w nihilizm salonowych łibertynów, satyra jednako bezlitosna dla Don Juana, jak dla Sganarela - czyni z tej sztuki utwór subtelnie sceptyczny, o wiełe za trudny dla mało kulturalnych "mas", z jakich składa się przeważnie dzi- siejsza publiczność teatralna, nawet, a może zwłaszcza, premierowa. Co do reżyseru Korzeniewskiego, to można się o nią spierać; w po- szukiwaniu silnych efektów może zanadto poszedł na brutalną groteskę. Ale jak zawsze u niego reżyseria twórcza i oryginalna. Gra na ogół bar- dzo dobra, choć mój ulubiony Woszczerowicz może zanadto akcento- wał tę cyrkową groteskę. Wołłejko4 jako Don Juan przede wszystkim cudnie wyglądał, do czego w znacznym stopniu przyczyniał się oszała- miająco piękny strój, a i aktor z niego nie pozbawiony talentu, owszem, bardzo obiecujący. Jak w strojach Don Juana, tak w ogóle w kostiumach i dekoracjach Teresa zawsze niezawodna, kolorystka z niej fantastyczna i w najlepszym smaku. Bardzo dobra w roli rybaczki była Karpińska- -Kreczmarowa. Wróciliśmy taksówką. 1 Inż. Grochowski, ówczesny dyrektor techniczny. Wprawdzie nie w przewidzianym terminie, tak mizerna podówczas i zacofana fa- bryka, stała się w roku I 954 - zmieniając nazwę - terenem i bazą rozbudowy kombina- tu na wielką skalę: Warszawskich Zakładów Maszyn Budowlanych im. L. Waryńskie- go, osiągających w 1973 produkcję wartości 1,5 mld zł i mających swą renomę nie tylko w Polsce. Nowoczesne zakłady nie wyrzekają się swych tradycji i zachowują fachowo prowadzone przez historyka archiwum dotyczące 150-letniej ich historii. Również opublikowane przeze mnie zapiski Dąbrowskiej z dziennika roku 1950 pt. "Parowóz", czyfi antyprodukcyjniak ("Literatura" 1973, nr 20) przedrukowane zostały jako kartki z historu w ówczesnym miesięczniku (obecnie dwutygodnik) "Waryński" 1973, nr 6 oraz odczytane na zebraniu dawnych pracowników z okazji 150-lecia fabryki. Dop. 1993. Wskutek zmian ustrojowych w Polsce i ta fabryka weszła w nowy roz- dział swej historu. WZMB im. Waryńskiego, obecnie Bumar-Waryński w 1991 r. stało się spółką skarbu państwa; przetrwało też 6 przedsiębiorstw pozawarszawskich jako jej grupa holdingowa. Utraciwszy dotychczasowe rynki, poszukuje możliwości gdzie in- dziej, starając się nie stracić swej specjalizacji. Za wcześnie mówić o efektach ekonomi- cznych. 3 Molier - Don Juan, przekł., insc. i reż. B. Korzeniewski, scen. T. Roszkowska, pre- miera 15 VI 1950; wznowione w 1957. ' C z e s ł a w W o ł ł ej k o (1916-1987), aktor, reżyser. Debiutował w 1939 w Grodnie; uczył się pod kierunkiem A. Węgierki w studio przy Teatrze Polskim w Bia- łymstoku, gdzie grał w 1940-41. Po wyzwoleniu występował w Teatrze Wojska Pol- skiego w Lublinie i Łodzi, następnie w Teatrze Polskim w Warszawie; od 1968 w Te- atrze Współczesnym, od 1971 w "Ateneum". Najważniejsze role: Alfreda w Mgżu i żo- nie, Adama w Rozbityrn dzbanie, a także role tytułowe w filmach Mfodość Chopina i Szczę,ściarz Antoni. 27 VI I 950. Wtorek Radością tego tygodnia było wyklarowanie się najbłiższej przyszłości Jurka'. Baliśmy się, że ze względu na "złe pochodzenie społeczne" nie zostanie dopuszczony do egzaminu konkursowego na politechnikę mi- mo świetnej cenzury. On sam był ostatnio trochę smutny i niespokojny, ale nic nie mówił, a kiedy zapytałam go, czy nie trzeba w tej sprawie in- terweniować, odpowiedział: "Mam nadzieję, że nie będzie potrzeba". Ałe ja miałam w pamięci zdanie jego wychowawczyni, partyjnej komu- nistki, która na "wywiadówce" rodziców powiedziała do Bogusia: "Syn pana jest ozdobą szkoły, ale ostrzegam pana, że bardzo mały procent dzieci inteligencji będzie przyjęty na wyższe studia". Tymczasem 23 czerwca Jurek przyniósł nie tylko wyborną maturę, ale i drukowany dyplom przodownika nauki i pracy społecznej (zajmował się szkołną spółdziełnią), dający mu wstęp na studia wyższe bez egzaminu. Ta więc troska odpadła. Zapomniałam, że w czasie owej przed paru tygodniami czarnej kawy w "Kurierze Codz." Rogowicz2 opowiedział mi następującą historię. Tłumaczył on razem ze Stawarem "Cichy Don" Szołochowa. Teraz ma wyjść nowe wydanie. Otóż w związku z tym Rogowicz został zaproszo- ny do "Czytełnika", gdzie oznajmiono mu, że nazwisko Stawara nie 86 87 może figurować na przekładzie. Zapytano go, czy się zgadza, żeby figu- rowało tylko jego nazwisko. Rogowicz odpowiedział, że się na to nie zgadza, ponieważ nie ma zwyczaju okradać kogoś z jego własności. Od- rzeknięto: "Takiej też odpowiedzi spodziewaliśmy się". Rogowicz: "I shzsznie". Wobec tego zaproponowano, że na tomach thzmaczonych wspólnie przez Rogowicza i Stawara nie będzie w ogóle nazwiska tłu- macza, a na jednym czy dwu tomach przełożonych tylko przez Rogowi- cza będzie figurowało jego nazwisko. Na to Rogowicz się zgodził#. Do- dano jeszcze, żeby nie przypuszczał, że Stawar będzie na tym poszko- dowany materialnie, gdyż należne za przekład honoraria zostaną mu normalnie wypłacone. Ciekawa jestem, czy Stawar na taką kombinację się zgodzi i za co popadł w taką niełaskę? A więc zjazd! Mimo że zostałam na zjeździe raczej ze względów ostrożności, aby nie wyjechać przed samym onym - zjazd ów był dla mnie bardziej pouczający, niż oczekiwałam. Nie reagowałam też z taką namiętną odrazą, jak Anna; ot, zjawisko będące w porządku dziejących się rzeczy. Zjazd miał, oczywiście, bardzo mało wspólnego z literaturą, chyba tyle, że był czymś w rodzaju uroczystego pogrzebu literatury i pi- sarzy na rzecz pismaków-pomagierów rządu w akcji "umacniania ustro- ju". Nie był to nawet zjazd polityczny, lecz zjazd posłuszeństwa i liturgicz- no-kanoniczny, jeśli można użyć tych pięknych starych słów do określe- nia szmiry. Może nie warto się nad tym zjazdem rozwodzić. Martwota i shzżalczość duchowa, faszerowana górnymi frazesami. Wściekła post- na nuda kiepskiego przedstawienia teatralnego, które, zdaje się, przera- ziło i zasmuciło nawet komunistów, reżyserów widowiska. Sala składa- ła się zresztą przeważnie z młodych grafomanów partyjnych, różnych "pryszczatych" liczących na świetną koniunkturę dla krzykliwej mier- ności. Ludzie ci nie słuchali nawet polskich przemówień, zapehiiali bar i kuluary, gdy mówili koledzy Polacy. Napłynęli hurmem dopiero, gdy wygłaszał godzinne przemówienie Moskal Surkow (redaktor "Ogoń- ka")#, demagogiczny aktor wiecowy, gestykulujący jak pajac, pouczają- cy z pychą właściwą Moskwie, dość "naumiany", naszpikowany umie- jętnie spreparowanymi cytatami, żandarm literatury rosyjskiej i kontro- ler posłuszeństwa literatur włączonych w system rosyjski narodów. On jeden jedyny otrzymał żywiołowe oklaski sali, żądnej snadź tylko mos- kiewszczyzny. Jedynymi względnie przyzwoitymi i starającymi się za- chować ślad polskiego stanowiska i jakiś poziom intelektualny przemó- wieniami były: referat Żółkiewskiego i przemówienie Kotta (mówili tyl- ko komuniści). Obie te mowy były bardzo skąpo oklaskiwane przez współwyznawców. Jedynym jako tako przyzwoitym przemówieniem "gości" było prze- mówienie Ukraińca Dimitrenki5, które, oczywiście, nie podobało się na- szym komunistom. Szczególnie odrażające były przemówienia T. Borowskiego (tłusta stonoga wylazła spod jednego z tragicznych "kamieni na szaniec")b i W. Woroszylskiego. Ci dwaj po prostu denuncjowali nie dość prawo- myślnych pisarzy. Przemówienia te były tak plugawe, że wystąpił prze- ciw nim nawet żandarm Surkow, mając okazję do popisania się fałszy- wą "wielkodusznością". Mnie zaczepiali tam i ci dwaj, i różni w różny sposób. Trudno im widać było mnie pominąć, potykali się o mnie jak 89 Prezydium warszawskiego zjazdu literatów, czerwiec 1950. Pierwszy rząd od lewej: Ka- zimierz Wyka, Jerzy Putrament, Maria Dąbrowska, Jan Parandowski, Anna Kowalska. Zofia Nałkowska. Drugi rząd: X, Jan Nepomucen Miller, Jan Koprowski, X, Stefan Żół- kiewski o kamień na drodze. M.in. Kierczyńska' ("tricoteuse" wyczekująca u stóp gilotyny, czyj łeb spadnie, fizycznie - maszkara sędziwa) powie- działa: "Na pierwszych zjazdach pisarze reakcyjni, mający jeszcze na- dzieję tymczasowości obecnego stanu rzeczy, występowali jawnie. Dziś zamknęli się w okopach milczenia. Ale my ich wyciągniemy z tych oko- pów". Kott m.in. ujął się za mną jako za "zasłużoną starszą pisarką klepaną po ramieniu przez gówniarzy". Ale czy pozytywny do mnie stosunek Borowskich i Woroszylskich nie przyniósłby mi więcej uj- my? Widzę, że nie mogę jednak pisać bez afektu o tym zjeździe zaprzań- CÓw. (...# Co za rozpacz ! # J e r z y S t e f a n S z u m s k i (ur. 1932), syn Bogumiła; inżynier, ekonomista. Ukończył Politechnikę Warszawską. W I969 na Węgrzech uzyskał pod kier. prof. An- drasa Bródy doktorat z zakresu ekonomu. Wieloletni pracownik handlu zagranicznego; w 1.1960-64 pracował w polskim Konsulacie Handlowym w Kalkucie,1976-79 szefde- legatury PHZ "Bumar" w Chicago,1988-93 w Biurze Radcy Handlowego w Budapesz- cie. Autor wielu publikacji prasowych z dziedziny handlu zagranicznego, finansów, teo- ru ekonomii. Od 1941 do 1947 M. Dąbrowska, pod nieobecność brata znajdującego się za granicą, sprawowała opiekę nad jego wychowaniem; po powstaniu warszawskim ra- zem z M. Dąbrowską i St. Stempowskim przebywał w Dąbrowie Zduńskiej. Z Dąbro- wską odbył dwie podróże zagraniczne: w 1958 do NRD, a w 1959 do Moskwy. Dwu- krotnie żonaty; z pierwszego małżeństwa ma córkę D o m i n i k ę (ur.1963), z dru- giegozBarbarą Romaną Karwacką -synaMacieja(ur.1973). 2 W a c ł a w R o g o w i c z (1876-1960), prozaik, publicysta, tłumacz. Studiował medycynę i prawo na UW oraz romanistykę na Sorbonie. Debiutował w 1900 na łamach "Wędrowca" jako prozaik; później redaktor miesięcznika "Wieś i Dwór". W 1.1919-22 sekretarz Teatru Miejskiego w Warszawie,1924-28 referent literatury w Departamencie Sztuki MWRiOP. W okresie okupacji współpracownik prasy podziemnej. Po wyzwole- niu działacz SD. Wydał m.in. powieści: Zochu, 1902, Samson, 1923, Pokusa o zmierz; chu,1925, książki publicystyczno-wspomnieniowe: Topórfaszyzmu nud Europą, 1945, Warszawa wydarta niepamięci,1956, Kolorowe wspomnienia,1956. Tłumacz z francu- skiego (m.in. Flauberta, Maurois, Bernanosa, Celine'a) i rosyjskiego (L. Tołstoja, M. Szołochowa). # W końcu wydanie IV albumowe Cichego Donu ( 1951 ) ukazało się bez nazwisk tłu- maczy. 4 A 1 e k s i e j A. S u r k o w ( 1899-1983), rosyjski poeta; uczestnik rewolucji i dru- giej wojny światowej. Wieloletni sekretarz generalny Związku Pisarzy Radzieckich; w tej roli bywał w Polsce na zjazdach literatów. Autor m.in. zbiorów wierszy i pieśni: Zapiew,1930, Piesnia srniełych, 1941, Mirmiru,1950. 5 W protokóle zjazdowym i u Dąbrowskiej pomyłka: nie Dimitrenko, lecz L u b o- m i r Dmitrowicz D m i t e r k o (ur. 1911-1992?), ukraiński literat. Debiutował w 1930 tomikiem Idu. Napisał m.in. sztuki teatralne Generaf Watutin,1948, Drogi czfo- wiecze, 1954, Lo.s.serca, 1969; powieści i nowele: Polskie dni powszednie, 1949, Most nudprzepaścią,1966, Poprzez dnie i noce,1968; od 1962 redaktor czasopisma "Witczi- zna". b T a d e u s z B o r o w s k i (1922-1951), prozaik, publicysta. W 1932 z Żytomie- rza repatriował się z rodziną do Warszawy. Podczas okupacji pracował zarobkowo w firmie budowlanej i studiował polonistykę na tajnym UW. Debiutował w 1942 jako poeta. W 1. 1943-45 więziony w Oświęcimiu, Dautmergen i Dachau Allach, po czym przebywał w obozie dipisów we Freimannie. Po powrocie w 1946 pracował w "Korbu- tianum"; współpracował z dwutygodnikiem "Pokolenie" i redagował w 1947 miesięcz- nik "Nurt". W 1. 1949-50 pracował w Polskim Biurze Informacji Prasowej w Berlinie Wschodnim. Od 1950 należał do zespołu tygodnika "Nowa Kultura", którego był głów- nym publicystą. Popełnił samobójstwo. Wydał m.in. tomy poetyckie: Gdziekofwiek zie- mia..., 1942, lrniona nurtu, 1945, zbiory opowiadań: Byliśmy w O.śis#igcirniu (razem z K. Olszewskim i J. Siedleckim), 1946, Poćegnanie z Marią, 1948, Karnienny świat, 1948, Opowiadania z książek i gazet,1949; pośmiertnie ukazały się: opowiadania Czer- wonv rnuj,1953, oraz publicystyka: Mafa kronika iviefkich.spraw.1951, Na przedpofu, 1952, Utwory zebrane, 5 t. (wydanie niepełne i niekrytyczne), 1954, Opowtadania wy- brane, 1971, Poe#je, 1972. # M e I a n i a K i e r c z y ń s k a ( 1888-1962), działaczka, krytyk Iiteracki. poetka, tłu- maczka. Od 1905 brała udział w ruchu rewolucyjnym. Studiowała filozofię w Szwajca- rii, ukończyła polonistykę na UW. Pracowała jako nauczycielka, współpracowała z pra- są komunistyczną. W latach wojny w ZSRR. Po powrocie w 1. 1947-57 kierowała dzia- łem kulturalnym.,Trybuny Wolności". Wydała poezje Amufety, 1924, i szkice krytycz- ne Spór o reafi#in, 1951 (tu recenzja z Ludzi.starnt#d, poprzednio drukowana w.,Kuźnicy'#. której rzeczową stronę prostowała Dąbrowska: O Kozukach w "Ku#nicy'". .,Tydzie# ' 1947, nr 2. przedruk w: PR, t.Il); pośmiertnie ukazały się szkice O spraivach nieobojgtnyclt, 1965, poezje E#oty,ki # fat ivojny. I969 Tłumaczyła z rosyjskiego (m.in. Kawierina. Krymowa, Katajewa). Wrocfaw. 30 VI 1950. Piątek Nigdy, nawet w maju nie słyszałam tu takich koncertów ptasich. Zwłaszcza między 3 i 4 rano i po 6 wieczorem powietrze zanosi się od ekstatycznej pieśni. Kosy szaleją, a kukułki słychać nawet w nocy. O drugiej budzę się co dnia, patrzę, jak na srebrnym niebie pomyka w górę gwiazda zaranna, i słucham, sh#cham symfonii ptasiej. Nie za- wsze zresztą bywa pogodnie. Było i trochę srogich ulew, ale dziś dzień pogodny i bardzo gorący, cichy, letni. W poniedziałek wieczorem do- wiedzieliśmy się, że w Korei wybuchła wojna.' Wedle komunikatów ro- syjskich "marionetkowy rząd Korei południowej zaatakował Koreę pół- nocną (sowiecką), na co ta odpowiedziała kontrofensywą". Wedle ko- munikatów amerykańskich - na odwrót - Korea sowiecka zaatakowała pohzdniową (amerykańską). Truman ogłosił orędzie o zbrojnej interwen- 90 91 czę nad realizacją kapitulacji wojsk japońskich na ich terenach sprawowały USA i ZSRR) 25 VI 1950 doszło do wojny. Zaniepokojone zwycięstwem komunistów- w Chi- nach i szybkimi sukcesami Północy w tym starciu USA wprowadziły tam armię amery- kańską pod flagą ONZ. Gdy kontrofensywa doszła do granic Chin, do wojny włączyły się oddziały ochotników chińskich. W toku wojny w Korei kilkakrotnie wydawało się, że konflikt lokalny przerodzi się w nową wojnę światową. Rozpoczęte w- Kesongu w le- cie 1951 rokowania zakończyły się w 1953 w Phanmundzomie zawarciem rozejmu. Próba pokojowego uregulowania kwestii koreańskiej na konferencji genewskiej (1954) nie dała rezultatu i zjednoczenie kraju nie nastąpiło. z Chiny komunistyczne nie należały jeszcze wówczas do ONZ. Wojna w Korei,1950 cji na Korei, ale nie interwencji jako St. Zjedn., lecz jako członek Rady Bezpieczeństwa ONZ "obowiązany do obrony pokoju, wolności etc." Decyzje interwencji zapadły w ONZ bez przedstawicieli Sowietów, któ- re się nie stawiły na posiedzenie. Przesłana Rosji (i "demokracjom ludo- wym") nota z uchwałą ONZ została przez Rosję odrzucona, jako po- wzięta bezprawnie, bo Sowiety i Chiny [?]2 nie były na tym posiedzeniu obecne, a więc uchwała nie zapadła, jak wymaga statut ONZ - jedno- myślnie. A Sowiety i Chiny nie były, bo być nie chciały. Te wypadki w Korei zrobiły na nas wstrząsające wrażenie, bo to jednak wygląda na początek trzeciej wojny światowej. Tak to, "w obronie pokoju", obie " miłujące pokój" strony zaczynają się grzmocić. A Korea przejdzie przez piekło. Mam po Warszawie taki tuman w głowie, że dotąd nie przystąpiłam do żadnej pracy. 1 Na tle ciągłych tarć i incydentów między dwoma powołanymi w 1948 państwami koreańskimi: Koreą południową i Koreańską Republiką Ludowo-Demokratyczną (pie- 92 2 VII l950. Niedziela W domu przez dzień wczorajszy i dzisiejszy napisałam krótką rzecz o Jaraczu dla Bohdana Korzeniewskiego, który wydaje specjalny numer "Teatru" jego pamięci poświęcony.' Jutro mam zamiar zabrać się do piątego fragmentu-opowiadaniaz. Pogoda piękna. Dużo porządków zro- biliśmy ze St. w ogrodzie. Ale cóż, kiedy miasto nie wywozi śmieci! Resztki Niemców optantów śmieją się w kułak i mówią: "Man hat von Breslau ein Dorf gemacht"#. Czytam olbrzymią kolubrynę, wielotomową powieść Szyszkowa "Je- mielian Pugaczow" # Rosja wszystkie swoje tradycje apoteozuje, tam już i Katarzyna przedstawiona jako wielka, mądra imperatorowa. I my to wydajemy w olbrzymich nakładachjako lekturę dla narodu! [...] # M. Dąbrowska - Gdy wspominacn Jarac#a, "Teatr" 1950, nr 8/9/10, przedruk w: Mv.śli o.sprawach i ludziach, 1956. Chodzi zapewne o opowiadanie Miufo się ku śrvitaniu, które powstało na podstawie dwu tekstów okupacyjnych: Po drodze -po drod#e i WScnrekoi%#inie. 3 M a n h a t... (niem.) - Z Wrocławia zrobiono wieś. # Wiaczesław J. Szyszkow - Jemie/ian Pcrdu Byronu). Dom Książki zamawia po kilkaset egzemplarzy naraz'. Ale to już ko- niec. Żadna z moich książek "dziecinnych" więcej nie pójdzie. Ostatnio odmówiono papieru na "Uśmiech dzieciństwa"z. Dziś rano zaniosłam maszynę do naprawy i rękopis owego kawałka do radia. Jest o wiele za długi, a nadto, gdy o nim myślę, coraz bardziej dochodzę do wniosku, że nie może zyskać aprobaty "czynników", mimo że dałam obowiązkowy "wydźwięk pozytywny". St. się tym kawałkiem I 6 IX 1950. Sobota Pracuję na małej parze, bo znów źle czuję się z sercem. Upalna po- goda po południu zamieniła się w deszcz. Około szóstej przyszli nie- spodzianie Kazimierzostwo Wyszomirscy, owi z Dąbrowy Zduńskiej. Ucieszyliśmy się bardzo tej wizycie. Oboje porzucili już zupełnie Dą- browę i mieszkają w Warszawie w nowych blokach na Mokotowie. On prowadzi w "Samopomocy Chłopskiej" dział "łączności wsi z miastem" i wycieczki chłopskie krajoznawcze lub za granicę (w obrębie wschod- niego bloku). Ona w Ministerstwie - referat "nowych kadr". Pod tą dziwną nazwą kryje się dawny departament szkolnictwa rolniczego. Po- za tym są w komisji do przyjmowania studentów na SGGW. Opowiada- li o potwornych niesprawiedliwościach i krzywdach zadawanych mło- 112 ' 8 - Dzienniki. t 2 113 Hanna Mortkowicz-Olczakowa dzieży. Oto obrazki budujące: Dziewczyna, córka lekarza, świetna uczennica, zdaje na piątki. Potem profesorowie, zastraszone sługusy, zmieniają jej piątki na dwójki - bo złe pochodzenie społeczne. Inna, córka bogatego chłopa. Świetnie przygotowana, wychodzi obronną ręką z najtrudniejszych szykanujących pytań. Mimo to - odwalona, jako "wróg klasowy". "Ale ja chcę, ja muszę zdać!" - woła ze łzami w oczach. Inna, córka morgowego biedaka, ale ma siostrę w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Jest ociemniała, studiuje tam jedyne w Polsce seminarium pedagogiczne dla ociemniałych. Pytania zadawane: "Czy pani utrzymuje stosunki z siostrą?" - "Jakże nie miałabym utrzymywać, przecież to moja siostra" - "Czy pani chciałaby z nią mieszkać?" itp. Na sali wśród pytań tragiczne milczenie. Odwalona. Inna odwalona z tego powodu, że chodziła do klasztornego gimnazjum, nie przyjęta mimo że świetnie zdała. Albo znów chłopak, syn wójta, bogatego chłopa, bardzo porządnego człowieka, zashzżonego za okupacji. Pytania zadawane: "Czy przyjęlibyście waszego ojca do spółdzielni produkcyjnej?" Od- powiedź: "Namówiłbym ojca, żeby oddał część gruntów na cele pań- stwowe. Potem po dokładnym poznaniu jego dalszego postępowania może by mógł być przyjęty". "Czy szanujecie swego ojca?" "Jakże miałbym go nie szanować, przecież wychował mnie i moje rodzeństwo, pracował ciężko, abyśmy mogli się uczyć". Odwalony! Ta ostatnia sce- na miała miejsce na jakiejś komisji w Łowiczu. Ze strony KW Partii występuje tam bezczelna, wyżywająca się w prześladowaniach Polaków Żydówka. Mówi na całą salę: "Dość spojrzeć na minę tego chłopaka, ja- ka w niej się maluje buta kułacka". Itp. Potem - o wyrzucania książek z biblioteki gminnej i z gimnazjum w Dąbrowie. Ta sama Żydówka (hodowczyni antysemityzmu) każe wy- rzucać Żeromskiego, Konopnicką. Mówi: "My nie hitlerowcy, my ksią- żek nie palimy. To, co się usuwa, trzeba ładnie obłożyć papierem i scho- wać. Za 50 lat my to pozwolimy czytać. Ale teraz - nie". Najbardziej anielskiego człowieka krew na takie rzeczy zalewa! Wyszomirscy zjedli z nami kolację i około dziewiątej poszli. 28 IX 1950. Czwartek Mieliśmy wizytę Janusza Sipayłły', który pracuje teraz jako fotograf Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej we Wrzeszczu. Przyszedł późnym wieczorem. Ucieszyliśmy się mu, wzruszyliśmy się jego wido- kiem, jak cudownym wspomnieniem z Polski, dziś razem ze swą histo- 114 rią wygnanej przez ciemiężcę perfidniejszego niż sam szatan. S. roz- szedł się z żoną, bardzo postarzał, posiwiał na skroniach, pomarszczył się. Ale i on nic nie wie o losie Henryka2, lub też nawet przed nami wie- ści o nim ukrywa. Boże, serce się targa na myśl, co z tym człowiekiem! Czy żyje, gdzie się podziewa, jaką cierpi nędzę i niedolę, z czego w ogóle żyje! 25. był jubileusz Broniewskiego. Za "Słowo o Stalinie" wybaczono mu nawet to, że był oficerem propagandowym u Andersa. Teraz robią zeń polskiego Majakowskiego, chociaż on jako poeta jest lepszy od Ma- jakowskiego, a jako człowiek? Uplątany w sprzeczności będzie musiał brnąć coraz głębiej w służbę Rosji, przypuszczam, że nie zdobędzie się nawet na odebranie sobie życia, jak Majakowski. Ciekawe, jak Bronie- wski godzi swoje obecne oficjalne sukcesy ze swoim wierszem pale- styńskim: "Czyje ma być Wilno, zapytaj pana Adama";. Miałam zapro- szenie i na akademię, i na przyjęcie z okazji tego jubileuszu. Ale wstręt moralny, jak śmierdzące wymioty podchodził mi do gardła. Jestem też w niedobrym stanie zdrowia, co nie usposabia mnie do chodzenia w ten dzisiejszy świat, choć może powinnam się przemóc, by obserwować z trzeźwą rozwagą. Widziałam wczoraj Rusinka (Michała) i winszowałam mu jego no- wej książki "Młody wiatr". Z wyjątkiem pierwszego opowiadania, w którym przeinaczył trochę prawdę na rzecz "wydźwięku", wszystkie inne są bardzo uczciwe, piękne i dobre. Nie Żukrowski, ale Rusinek na- wiązuje do tradycji Sienkiewiczowskiej. Opowiadał mi o kłopotach, ja- kie miał z wewnętrzną cenzurą PIW-u. Z pierwszego opowiadania chciano mu koniecznie wykreślić scenę, gdzie ojciec, murarz, na Wiel- kanoc kupuje świąteczną szynkę i dla syna buty (świetna scena). Mimo że nawet działo się to nie w czasie znienawidzonego 20-lecia, lecz jesz- cze za czasów austriackich. Bo przed rewolucją rosyjską murarz nie mógł kupić szynki ani butów. Choć prawda jest odwrotna. Żądano też skreślenia opisu eleganckiego pudełka, w które owe buty były zapako- wane, a wreszcie skreślenia całej noweli "Spotkanie w tunelu" (chyba najlepszej), ponieważ przedstawiony tam jest "pozytywny" ksiądz (no- tabene już nie jako ksiądz, lecz jako więzień niemieckiego obozu, tam spotkany, dawny kolega szkolny). Rusinek jest jednak twardym czło- wiekiem, bo uratował te wszystkie pozycje za cenę tylko dodania ostat- niej opowieści pt. "Białe gołębie" z "wydźwiękiem" na pokój. Ale i z tego ustępstwa wyszedł obronną ręką, gdyż jest w tym opowiadaniu doskonała i wzruszająca scena, jak po 25 latach uczniowie tej samej kla- 115 sy spotykają się ze swoim nauczycielem polskiego, a stary polonista od- czytuje z dawnego dziennika ich nazwiska, co się zmienia w listę strat bohatersko poległych lub zamęczonych. Książka jest cyklem opowieści na wspomnieniach szkolnych Rusinka opartym. Wyjść drukiem jako do- bry uczciwy pisarz w dzisiejszych okolicznościach to niemało! Przysłano mi nowe wydanie "Wesela" z marksistowską przedmową usłużnego neofity politycznego (przed wojną z lekka endekoidalnego) Kazimierza Wyki4. Przedmowa traktuje utwór, oczywiście, tylko i wyłą- cznie jako produkt "doświadczenia społecznego" autora na tle ówczes- nych stosunków klasowych w Galicji. Według Wyki "adres społeezny", na jaki "Wesele" zostało napisane, to Narodowa Demokracja plus pra- wicowy odłam ludowców (późniejszy Piast), plus chłopomańska, ale już ,prawicująca" inteligencja. Ta obszerna, sama za osobną książkę mogą- ca obstać przedmowa nie jest pozbawiona interesujących szczegółów i politycznej historii Galicji (przydanie w rozpatrywaniu dzieł literatury do kryteriów dotychczasowych także kryterium społeczno-politycznego wzbogaca, owszem, myśl krytyczną); nie jest też napisana bez atencji dla Wyspiańskiego, ale posiada dwa zasadnicze błędy, wynikające z właściwej dzisiejszemu sfałszowanemu marksizmowi metody naciąga- nia i wypaczania faktów. Pseudomarksiści świeżej daty jeszcze bardziej naiwnie i niezręcznie wypaczają te fakty. Nie jest więc prawdą, że spo- łeczeństwo polskie wszelkich kierunków myślowych przyjęło z entuzja- zmem "Wesele", dlatego że "nie uderzało ono wyraźnie w niczyj interes klasowy". Jest zupełnie na odwrót. Utwór literatury dlatego bywa wielki i jako taki jest odczuwany, że celem jego nie jest uderzenie w ten czy inny interes klasowy. Natomiast nawet wielkie dzieło literatury miewa przeciwników, ludzi innego smaku lub ludzi niezdolnych się pogodzić z jakimś nowatorstwem artystycznym. Takićh #rzeciwników "Wesele" miało bardzo namiętnych i licznych. Pamiętam w pierwszych latach me- go dziewczęctwa, czyli właśnie w okresie premiery "Wesela", jak w rozmowach kaliskiej (wcale nie byle jakiej) inteligencji oburzano się na jego ordynarność, niewybredność i niepoprawność języka, jak nazywa- no je niemal literaturą karczemną. A z przywożonych z Krakowa po- cztówek z postaciami "Wesela" zdrowo się wyśmiewano. Drugi błąd polega na przemilczaniu nastręczającego się każdemu nie uprzedzonemu czytelnikowi wniosku. Jeśliby tak realistyczna, jak wi- zyjna strona "Wesela" miała wyrażać endecko-ludowcowy światopo- gląd (a przynajmniej postawę), zbliżony do słów Krasińskiego: "Z szla- chtą polską polski lud" - to ostatni akt "Wesela" jest miażdżącym cio- sem takiej koncepcji. Przecież pokazuje, jak beznadziejnie się to "spo- łem" i ta zgoda narodowa załamały, pogrążając Polskę w "drugi czar" który miał trwać, niestety, aż do września 1939 roku. Nie jestem pewna, czy to byłoby zgodne z myślą Wyspiańskiego, ale ostatni akt "Wesela" mógłby dać marksiście pole do wnioskowania raczej, że jest w tym utworze "wydźwięk" w kierunku płodnej konieczności jakiegoś starcia klas. I ja sama nie cofnęłabym się może przed takim wnioskiem. Walka i ścieranie się interesów klas i warstw społecznych jest faktem nie jedy- nym, lecz faktem niewątpliwym, a może być i faktem płodnym społecz- nie. Ale tak tylko długo, póki się nie zrobi z tego bożyszcza. Bo z żad- nego faktu społecznego nie wolno robić bożyszcza, a dopieroż z niena- wiści! I jeszcze jedno. A cóż z urzekającą poezją "Wesela"? W rozbiorze Wyki znikła bez śladu. Na szczęście w utworze pozostanie na zawsze. Należy dodać, że bez takiej przedmowy może by "Wesele" w ogóle się nie ukazało. Tylko takie machinacje ratują od zapomnienia dzieła li- teratury polskiej. Czytam teraz wydanie pośmiertne (oczywiście przedwojenne) "Szki- ców historycznych" Askenazego5. Oto katharsis, oto literatura uprzyta- mniająca nam, jak głęboko siedzimy w łajnie i jak nam już ono zamaza- ło spojrzenie. Oto literatura jak hyzop, którym pokropieni stajemy się już "nie bielsi ponad śnieg", ale - cokolwiek bielsi. # J a n u s z S i p a y ł ł o (1907-1959), przed wojną pracował w PZL. Podczas oku- pacji współpracował z "grupą Olgierda"; w imieniu H. Józewskiego, który nie chciał na- rażać przyjaciół, utrzymywał konspiracyjny kontakt z M. Dąbrowską i St. Stempo- wskim. Po upadku powstania zjawili się oni w jego willi "Ostoja" w Milanówku w dro- dze do Dąbrowy Zduńskiej. Po wojnie dyrektor administracyjny ASP w Warszawie, a następnie Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdańsku. W związku ze spra- wą Józewskiego więziony w 1.1953-54. # H e n r y k J a n J ó z e w s k i pseud. Przemysław, Olgierd; w dzienniku zwany też Rykuńcio (1892-1981), polityk, artysta malarz. Skończył wydział matematyczny na uniwersytecie w Kijowie, gdzie zorganizował "Filarecję"; później w POW. W 1920 na polecenie J. Piłsudskiego był drugim - obok Stanisława Stempowskiego - Polakiem członkiem niedoszłego rządu Petlury (wiceministrem). W 1. 1929-38 wojewoda wołyń- ski, następnie łódzki; minister spraw wewnętrznych w rządzie K. Bartla. Po kampanii wrześniowej komendant stołeczny Służby Zwycięstwa Polsce, następnie doradca ko- mendanta głównego ZWZ, AK. Redaktor dwutygodnika "Polska Walczy" (1940-44), "Ziemie Wschodnie RP - Za naszą wolność i waszą" ( 1942-44) oraz redaktor "Niezawi- słości". Po wojnie poszukiwany ukrywał się w różnych okolicach; więziony w 1.1953- -56. W 70 roku życia występuje ponownie jako malarz (wystawa w Zachęcie). Po- 116 117 śmiertnie opublikowano na emigracji część jego obszernych wspomnień i rozważań, "Zeszyty historyczne", nry 59, 60. Poprzez St. Stempowskiego nawiązane z M. Dąbrowską przyjacielskie stosunki trwały do końcajej życia. 3 Odpowiednia zwrotka w wierszu Broniewskiego Wszy.stko namjedno... brzmi: Rozmowa będzie króciutka o Wilnie, Krzemieńcu i Lwowie. Nie damy też Nowogródka. Dlaczego? - niech Adam odpowie. # Kazimierz Wyka - Legenda i prawdu " Weselu". Przedmowa do: S. Wyspiaziski- Wesele. Tekst i objaśnienia opracował L. Płoszewski,1950; wyd. osob. 1950, przedruk w: Szkice literuckie t arty#styczne,1956. 5 Szymon Askenazy - Szkice i portrety; Studia historyczno-krytyczne, wyd. pośmiert- ne 1937; wznowione 1989. 3 X I 950. Wtorek W ciągu niedzieli przeczytałam ową przedmowę Hochfelda'. Kuryluk znów mnie okłamał. Gdy spytałam w Domu Literatury, czy ta przedmo- wa ma anulować moją, odpowiedział: "Nic podobnego". Tymczasem to , jest napisane z intencją anulowania czy zastąpienia mojej. Oprócz ta- # siemcowego wywodu marksistowskiego jest tam i charakterystyka ,Dziennika", i samej osoby Pepysa, a w dodatku w tej części elaboratu # Hochfeld zrzyna ze mnie całe zwroty i zdania. Komiczne jest jego świę- toszkowo-dulszczyźniane oburzenie na niemoralność seksualną Pepysa. Wywód marksistowski obejmuje na 72 stronicach (z mnóstwem odsyła- czy) historię Anglii od Karola I do Jakuba II. A tak jest źle i rozwlekle napisany, z takim powtarzaniem się w kółko po kilka razy tych samych komunałów, że chciałoby się zadać pytanie, jak marksista i partyjniak, dla którego "nie ma rzeczy niemożliwych", nie mógł przecież napisać zwięźle i dobrze. Moja przedmowa zawiera więcej materu, a liczy 15 stron. Ten biedny Hochfeld pisze m.in., że całe dotychczasowe dzieje ludzkości były prehistorią, w której "właściwie wszystko było małe", a prawdziwa historia zaczyna się dopiero od rewolucji październikowej. Ale gdyby ten "historyczny" człeczyna sięgnął do pewnego "prehistory- cznego" pisarza, niejakiego Tacyta, to może nauczyłby się od niego tro- chę lepiej sądzić i pisać. Hochfelda, a zapewne i jego mocodawców, uraziło to, że ja śmiem porównywać ówczesne czasy angielskie z Polską. Pomijam, że moje porównania2 miały cele czysto utylitarne, mianowicie chęć zbliżenia 118 ' "Dziennika" do wyobraźni przeciętnych czytelników. Ale biedny Hoch- feld i jego mocodawcy nie wiedzą nic o tym, że podobieństwa historii Anglii i Polski są rzeczą znaną i niewątpliwą. I bardziej też istotną, niż- by się mogło zdawać. Anglia i Polska pierwsze obok Pragi czeskiej za- łożyły wyższe uczelnie. Pierwsze miały budżet państwowy. Pierwsze i podobne do siebie - ustawy o nietykalności obywatela. Ustrój parla- mentarny obu krajów był podobny i dlatego posiedzenia sejmów pol- skich, opisane przez Albrychta Radziwiłła i diariusze, bardzo są podob- ne do posiedzeń parlamentu opisanych przez Pepysa. Struktura społecz- no-ekonomiczna Polski była inna, lecz jeśli idzie o wiek XVII - nie tak diametralnie inna, jak się marksistom zdaje. W Polsce XVII-wieeznej nie było prawie rdzennie polskiego mieszczaństwa, nie było więc wa- runków do "rewolucji kapitalistycznej", ale szlachta handlowała i upra- wiała przemysł nie gorzej od angielskiego mieszczaństwa. Polska nie miała takiego przemysłu jak Anglia, ale nie była przemysłu pozbawio- na. Miała i huty, i kopalnie, a że odgrywały one rolę nawet w świado- mości ówczesnej, świadczy ogromny "poemat" Ślązaka Walentego Roździeńskiego o kuźnicach i kopalniach polskich3, w którym, kto wie, czy nie pierwszy raz w Europie, praca górnika i hutnika jest opisana. Nie mówiąc o tym, że od średniowiecza miała może największy w Eu- ropie przemysł solny, w dodatku upaństwowiony. Położenie geograficz- ne głównie sprawiło, że Anglu historia się udała, a Polsce - nie. Ono też sprawiło, że w Polsce każdy błąd mścił się strasznie, Anglii zaś wszy- stkie uchodziły płazem. Ale nasi komuniści nie mogą ścierpieć, żeby przy jakiejkolwiek oka- zji była mowa o Polsce. ' J u 1 i a n H o c h fe l d (1911-1966), socjolog, publicysta, działacz ruchu robotni- czego. W okresie międzywojennym był członkiem OM TUR i ZNMS, od 1930 działacz lewicy PPS, jeden z redaktorów "Dziennika Popularnego". Podczas wojny na emigracji. Po wyzwoleniu należał do władz PPS, redaktor "Przeglądu Socjalistycznego" i "Robot- nika", teoretyk PPS-owskiej koncepcji "polskiej drogi do socjalizmu#'. Od 1948 w PZPR; w 1.1947-61 poseł na sejm. Od 1948 profesor SGH, SGPiS, następnie Uniwer- sytetu Warszawskiego. W 1. 1957-60 dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynaro- dowych. Od 1960 wicedyrektor Departamentu Nauk Społecznych UNESCO. lego zain- teresowania naukowe koncentrowały się wokół teorii socjologu, socjologu polityki i hi- storii myśli społecznej. Główne prace: Marksizrn a.socjologia stosunków polity,c:ny,ch, 1958, Studia z rnurk.si,stowskiej teorii sPoleczeristw,a, 1963. Omawiana tu jego przedmowa do Dziennika Samuela Pepysa, 1952, opublikowana jako posłow,ie w dwóch pierwszych wydaniach, zniknęła w następnych. Było ich sporo w pierwodruku (O "Dzienniku Sarnuelu Pepysa ", "Zeszyty Wrocła- 119 wskie" 1948, nr 7), w przedmowie z tych porównań autorka zrezygnowała. Niektóre po- równania w niniejszym zapisie dotyczące uniwersytetów nie są ścisłe. 3 Walenty Roździeński - Offcinaferraria albo huta i warstat z kuźniami szlachetne- go dziela żelaznego,1612, wyd.1933 przez R. Pollaka. 4 X 1950. Środa Na obiedzie pani Micińska (matka śp. Bolesława)' opowiadała nam o paryskim ślubie swojej wnuczki, Marysiz, z jakimś młodym geniu- szem fizyko-matematycznym, Prentkim3, jakoby nie Żydem, ale wycho- wankiem czy uczniem, czy protegowanym prof. Hirszfelda. Młody ten człowiek otrzymał angielskie stypendium na trzyletnie studia matematy- czne, a nasz rząd nie chce mu przedłużyć wizy na owe trzy lata. Młode- mu uczonemu nie pozostanie zapewne nic innego, jak poprosić o azyl. Pani Micińska pokazywała nam fotografię tej wnuczki, na której m.in. zobaczyliśmy Andrzeja Vincenza#, znanego nam jako "pryszczaty" 120 smarkacz z czasów, gdy mieszkaliśmy u Stasi Blumenfeldowej we Lwowie. P. Micińska zachwycała się naszym obiadem, nie przypuszcza- ła, że znamy się na dobrej kuchni. 1 M a r i a I z a b e 1 a z Andryczów M i c i ń s k a ( 1881-1954), żona Kazimierza, mat- ka lreny (primo voto Karbowskiej), Anieli (później Ulatowskiej) i Bolesława, pisarza. Pochodzącą z Odessy rodzinę M. K. Micińskich łączyły związki z rodziną St. Stempo- wskiego; Jerzy Stempowski w okresie międzywojennym przyjaźnił się z Bolesławem Micińskim. Dzięki staraniu m.in. M. Dąbrowskiej jako matka Bolesława otrzymywała po wojnie z ZLP skromną zapomogę. Utrzymywała serdeczny kontakt ze St. Stempo- wskim, bywała często na Polnej. z M a r i a K a r b o w s k a-P r e n t k i (ur. 1928), córka Ireny z Micińskich i Wacła- wa. Studiowała etnografię i historię sztuki na uniwersytecie w Poznaniu i filozofię na UW. W 1949 wyjechała do Francji. M. Dąbrowska zatrzymała się u M. J. Prentkich w Genewie podczas podróży w r.1955, razem z nimi odwiedzała uniwersytet w Lozan- nie gdzie kiedyś rozpoczynała studia zagraniczne. 3 J a c e k P r e n t k i (ur. 1920), fizyk teoretyczny. Przed wojną rozpoczął studia chemiczne na Politechnice Warszawskiej, ukończył je na tajnym uniwersytecie w 1944. Pracował jako asystent wpierw w UMCS w Lublinie, następnie na UW. Wyjechał na stypendium doktorskie do Francji, pracował w CNRS, doktoryzował się na Sorbonie. Od 1955 pracuje w CERN-ie (Genewa), gdzie przez długie lata zajmuje stanowisko dy- rektora Wydziału Teorii; od 1964jest równocześnie profesorem w College de France. # A n d r z ej V i n c e n z (ur. 1922), syn Stanisława, językoznawca, slawista. Pod- czas wojny służył w korpusie gen. Maczka. Studia odbył na Sorbonie, doktoryzował się i habilitował w Heidelbergu; obecnie profesor w Getyndze. Prócz prac ściśle języko- znawczych (zwłaszcza zajmuje się dialektami), jego badania dotyczą staropolszczyzny i stylu poetyckiego XVI w. (Kochanowski, Sęp-Szarzyński). 8 X 1950. Niedziela Gości imieninowych przyszło więcej niż kiedykolwiek, choć nikogo nie zapraszałam. Ale wszyscy przyszli dopiero wieczorem - jedzenia było dosyć, tylko miejsca przy stole mało, nie mogli się pomieścić i jed- li gdziekolwiek na krzesłach, przy malutkim stoliczku przyniesionym z mojego pokoju, a biedny Boguś - nawet na kredensie. Jurek, już stu- dent politechniki, przyszedł dopiero koło dziewiątej i zdumiał mnie tym, że pali fajkę! Nie majeszcze 18 lat! Nieoczekiwanym gościem była cór- ka mojej dawnej służącej, Władzi, która przyszła ze swoją wsiową kole- żanką i też chciała nocować, ale temu już nie mogłam sprostać. Na szczęście owa koleżanka miała rodzinę czy znajomych na Pradze. Tam więc, nakarmione i napojone, pojechały spać. Werosial ma około 13 lat bardzo podobna do matki, ale Władzia była pełna wdzięku i sympatycz- na, to zaś dziecko jest wyjątkowo pozbawione uroku, choć oczy ma nie- 121 Maria Micińska bieskie, brwi ciemne i czoło ładne, ale dolna część twarzy po ojcu brzydka i cała twarz stara jakaś, albo przedwcześnie dojrzała. Jest nie- słychanie rezolutna i śmiała, nic w niej nie ma z powabnej wstydliwości dziecka. Obcałowuje siarczyście z głośnym cmokaniem, a je, biedac- two, mlaskając jeszcze głośniej. Wygłosiła rodzaj oracji w chłopskim stylu winszując mi imienin i przywiozła od Władzi hojne dary: bukiet płasko po chłopsku jak bukiety na ołtarz ułożony, kosz grzybów, słoik marynowanych gąsek, jajka, śmietanę i wyborny wiejski chleb, taki jak pieczono u nas w domu w Russowie. Nazajutrz nie wychodziliśmy nigdzie, a gdy do szóstej mała Werosia nie pojawiła się, ogarnął mnie niepokój, czy tym dziewczynkom co się nie stało w ich wędrówce na Pragę. [...) Już po szóstej przyszła wreszcie Werosia. Jest dopiero drugi raz w Warszawie, ale okazało się, że świet- nie sobie daje radę. W sobotę po wyjściu od nas obie te dziewuszki obiegły jeszcze po nocy całe miasto. Były na Trasie W-Z, "zażyły" kil- ka razy ruchomych schodów, zwiedziły Dom Towarowy (dawny braci Jabłkowskich), który jest otwarty do 10 wieczór i dopiero pojechały na Pragę, gdzie do dwunastej czekały na schodach, bo ta krewna Werosinej koleżanki dopiero o północy wraca z pracy w jakiejś spółdzielni. W nie- dzielę też od rana biegały po Warszawie i poszły nawet piechotą aż na Okęcie, gdzie mieszka też jakaś ciotka owej koleżanki. Tego dnia mo- głam już przenocować w jadalnym Werosię; Czekan wyniósł się do ja- kiegoś znajomego, a Annę wzięłam na tę noc do siebie. W poniedziałek rano Werosia jadła z nami śniadanie i rozwlekłym, trochę skrzypliwym głosem opowiadała bardzo ciekawe rzeczy. M.in. o wielkich podatkach, które muszą płacić już gospodarze ośmiomorgowi. Nazywała to: "Ci, co mają For". - "Co to For?" - "No, to wzbogacenie i od tego płaci się już " bardzo wielkie podatki. - "A toż i w macie 8 mor ów - mówi. "Nie, nam brak 10 prętów" - odpowiedziała. Roześmieliśmy się, że 10 prętów decyduje o tym, czy jest się "kułakiem" i wrogiem klaso- wym, czy "biedakiem wiejskim". Potem opowiadała, że jej ojciec pracu- je teraz przy kolei, którą budują przez grunta Piotrkowic i Grzegorze- wic. Ma to być kolej, "co pójdzie -jak mówi Werosia - od Moskwy do Berlina". Przypuszczam, że będzie to linia strategiczna, może nawet szerokotorowa? Władzin Jakub zarabia teraz przy owej kolei 12 tysięcy na miesiąc, a gdy zacznie robić wozem (konia już mają), to będzie zara- biał do 60 tysięcy miesięcznie. Siostry Władzi, które powychodziły za bezrolnych majstrów wiejskich (jedna za stolarza, druga za kowala), do- stały gospodarstwa z parcelacji majątku Grzegorzewice (dawna włas- 122 ność prof. Meissnera, stomatologa). Tak że ta bardzo uboga rodzina za- czyna w nowym ustroju prosperować. Werosia mówi, że jej ojciec kupi sobie teraz wóz-gumowiec i że będzie wreszcie budował dom (dotąd mieszkają na pokomornem). "A więc pamiętaj - powiedziałam do małej - powiedz ojcu, że jeśli i teraz nie pobuduje mamie domu, to go nie chcę znać. Tatuś już kilka razy mógł zbudować wam dom, a nie zrobił tego i przez to zmarnował i te pieniądze, które mu na dom pożyczyłam, i zdrowie twojej mamy". - "Dobrze, powiem to tatusiowi". Bawi mnie że ta mała mówi do mnie "chrzesna", a do Stacha - "chrzesny" - i trak- tuje to nasze chrzestne rodzicielstwo bardzo serio. Dałam jej 1500 zł i pudełko słodyczy dla młodszej siostry, Irki. 1 W e r o n i k a K r ó 1 i k ó w n a, córka chrzestna Dąbrowskiej i Stempowskiego; jej ślub stał się kanwą opowiadania Na wsi ivesele,1955. 9 X 1950. Poniedziałek Wedle listownego zaproszenia pojechałam na 8 wieczór na ową kon- ferencję do PIW-u, chociaż byłam bardzo zmęczona gośćmi, naduży- ciem w tych dniach alkoholu i zbyt dobrym jedzeniem. W pierwszym pokoju siedziała (jeszcze) piękna sekretarka Nacz. Dyrekcji PIW-u, jak zawsze nieskazitelnie ubrana, z rubinowymi paznokciami, z wypukłą twarzyczką lalki (jakby pustą w środku), cokolwiek błyszczącą od cało- dziennego ślęczenia. Przyjął mnie Kuryluk sam, wrócił właśnie z nie skończonego jeszcze zebrania w Uniwersytecie w sprawie Słownika Sztuk Plastycznych. Był tak zmęczony, że ledwo patrzył na oczy. [...] Wreszcie nadszedł Glucksman z tegoż samego zebrania w uniwersy- tecie. Zaczął od razu tak: "Przedmowa Hochfelda jest sensowna i po- trzebna, ale jest szpetnie napisana. Umieszczanie tych dwu przedmów byłoby czymś sztucznym. A nie umieszczenie pani przedmowy nie jest możliwe i byłoby z krzywdą dla pani. Przychodzi mi więc na myśl takie rozwiązanie, żebyśmy wydali Hochfelda jako osobną broszurę, a panią poprosilibyśmy tylko, żeby pani pominęła w swojej przedmowie analo- gie z Polską, gdyż one są nieistotne, a zresztą marksizm nie lubi ana- logizowania. Rzeczy na pozór podobne bywają zupełnie czymś innym. I żeby pani może uwzględniła w paru słowach - nie używając nawet marksistowskich terminów, ale własnymi słowami, stanowisko wyrażo- ne w przedmowie Hochfelda; i zaznaczyła, że taka broszura się ukaże". Było to wyjście tak nieoczekiwane i - pominąwszy małe zastrzeżenia 123 dotyczące żądanych uzupełnień - tak mi odpowiadające, że prawie za- niemówiłam z radości. Oczywiście, zgodziłam się, ale jeszcze nie wzię- łam się do żadnych uzupełnień w przedmowie. Wysłuchali jeszcze do- syć grzecznie moich kilku uwag o przedmowie Hochfelda, potem Glacksman pokazywał mi album reprodukcji Ołtarza Mariackiego Wita Stwosza'. Będzie to imponujące i prawdziwie epokowe wydawnictwo. Z okazji oglądania albumu Wita Stwosza przyszło mi do głowy, jakie to dziwne, że ten ustrój cały jest skierowany ku budowie przyszłości, a udaje mu się tylko utrwalanie piękna znienawidzonej przeszłości. Na- wet w architekturze udaje mu się tylko rekonstrukcja i odbudowa zabyt- ków, a w szczególności - pałaców i kościołów. ' Wit Stwosz - Ołtarz krakowski, kom. red.: ks. Szczęsny Dettloff, Tadeusz Dobro- wolski, Józef Dutkiewicz i in.; kol. red.: Rafał Glucksman, Jerzy Szablowski, PIW, 1951. IS X 1950. Niedziela Zapomniałam dodać, że gdy byłam u Kuryluka, mówił mi, że PIW przystąpił do wydawania "Słownika języka polskiego", nad którym pra- cuje cały sztab uczonych i studentów pod ogólną redakcją prof. Doro- szewskiego'. I że dla tego słownika "rozpracowano" całe słownictwo "Nocy i dni". Co mnie bardzo poruszyło. ' W i t o 1 d D o r o s z e w s k i ( 1899-1976), językoznawca. Studiował na UW i w Ecole Nationale des Langues Orientales Vivantes w Paryżu. Od 1929 profesor UW; podczas wojny wykładał na tajnym uniwersytecie, członek PAU i PAN; od 1954 kiero- wał Zakładem Językoznawstwa PAN. Autor ponad 400 prac z wszelkich zakresów ba- dań nad jgzykiem polskim. Do słowotwórstwa wprowadził podstawowe pojęcie struktu- ralnej funkcji formantów. W dziedzinie fonetyki gwar stworzył, rozwijaną przez ucz- niów, metodę badań statystyczno-społecznych. Najważniejsze prace: Monografe sło#sůo- twórcze, t. I-IV, 1928-31, Zzagadnieńfonetyki ogólnej, 1934, Jgzykpolski w Stanach Zjednoczonych AP,1938, Kategorie słowotwórcze,1946, Jgzyk T. Z Jeża,1949, Studia i.szkicejgzykoznawcze,1962. Ponadto rozwijał działalność popularyzatorską: prowadził Radiowy Poradnik Językowy i wydał wiele popularnych książek, m.in. Rozmowy ojgzy- ku, seria 1-4,1948-54. Od 1958 zaczął ukazywać się przygotowany przez zespól podjego kierunkiem 1 I-tomo- wy Słownik Języka Połskiego, któremu Dąbrowska udzielała wiele uwagi. 16 X 1950. Poniedziaiek Po obiedzie wyszłam trzeci raz, by jechać do Domu Literatury na ze- branie Sekcji Prozy' [...). Zagajenie Nałkowskiej ozdobnie i kunsztow- nie operujące prawomyślnymi sloganami, ale przecież zdobyła się na zaznaczenie pewnego niepokoju o niepomyślny stan krytyki i literatury. Potem Brandys usiłował zachęcić zebranych do dyskusji, ale sala mil- czała jak zaklęta. Tedy zabrał głos po raz drugi. Plótł nudne duby sma- lone o krytykach jako piastunach i pouczycielach pisarzy. Nic nie trzy- mało się kupy w tym przemówieniu, ale znalazł się w nim i taki oto kwiatek: "Oto - mówi Brandys - jakeśmy kiedyś u pani Zofii (ukłon w stronę Nałk.) rozmawiali, że nie chcemy stracić wątku z nurtem 20-lecia. Prawda, pani Zofio? Mówiliśmy wtedy ##mierzeja##. Otóż tą znierzeją chcielibyśmy wyprowadzić tę łódź literacką z nurtu 20-lecia w nurt dzisiejszy". Komizm tego ględzenia polega na tym, że mierzeja to nie jest woda, przez którą można łódź przeprowadzić, tylko ziemia ję- zykiem wysuwająca się w morze. Po długich dukaniach i cierpieniach przemówił Strumph-Wojtkiewicz [...]. Potem ględziło paru innych. [...] Rano o 5 i pół zaczęłam czytać "Bez dogmatu" Sienkiewicza. Dziw- ne, ja, co do jakiegoś 50 roku życia byłam antytezą Płoszowskiego, dziś dopiero na starość widzę w sobie mnóstwo jego cech. Wspaniała epoka rzekomo socjalistyczna spłodziła nowy dekadentyzm. I dlaczego mar- ksiści są tak niesamowicie nudni? Przecież powinni być porywający ! 1 Była to inauguracja nowej, trwającej kilka lat formy działalności ZLP, tzw. sekcji twórczych, którymi z ramienia zarządu kierował K. Brandys. Sekcji Prozy przewodni- czyła Z. Nałkowska. 19 X 1950. Czwartek We wtorek po południu zjawił się sąsiad zalesiński Wacków, p. Bo- rysiewicz, z prośbą od Wandy, żeby na jutro poprosić dr. Kodejszkę na konsylium do Wacka. Bardzo się przeraziłam [...). Pobiegłam do Kodej- szków. Byli bardzo przyjemni, zgodzili się od razu, dałam im telefon Borysiewicza i obiecałam wpaść nazajutrz dowiedzieć się, kiedy pojadą, aby się z nimi zabrać (lub raczej zabrać ich ze sobą). St. zaczął dziś tro- chę wstawać, ale dr Kodejszko zasępił mnie pesymistycznym poglądem na jego także stan. Mimo to wszystko wracałam pieszo do domu w ja- kiejś ekstazie z powodu niezwykle pięknego wieczoru. I z powodu ja- kiegoś dziwnego, nieodpartego uczucia, że wszystko się na dobre obróci 124 125 i w osobistych, i w nieosobistych sprawach. Na złość wszystkiemu, co by mnie chciało uczynić nieszczęśliwą, postanowiłam być szczęśliwą. Może zresztą jestem na to tylko stworzona, żeby lecieć komuś na po- moc. Wczoraj o 5.20 wyszłam z Jurkiem przed bramę, żeby Kodejszkowie najmniej czasu na mnie stracili. Na wschodzie nad Polem Mokoto- wskim przeświecał między chmurami przybierający księżyc, akurat jak wtedy, kiedy w pierwszych dniach sierpnia 1944 roku budowano tu ba- rykadę. [...) Gdyśmy rozmawiali, nadjechali Kodejszkowie. Oprócz ich dwojga był ich najstarszy chłopiec, 9-letni Jarosław. Na szosie grójec- kiej mimo wieczornej pory był duży ruch. Szofer znał drogę na Zalesie Górne, nie znał - na Dolne. Miałam tremę. We dnie znam pieszą drogę od autobusu na pamięć, w nocy i autem nigdy jeszcze tam nie jechałam. Toteż błądziliśmy trochę po leśnych drogach i jakoś całkietn niespo- dzianie nadjechaliśmy przed dom Wacków. Dom czekał - zarówno fur- tka ogrodu, jak drzwi od dawnego jadalnego stały otworem. Kodejsz- kom zaimponowała sportowa forma zarówno Wandy, jak i chorego Wa- cka. Zachwycili się wnętrzem ich domu. Wacka znaleźliśmy wcale nie w tak złym stanie, jak się zdawało z relacji p. Borysiewicza. I Kodejsz- ko jest zdania, że warto toczyć walkę o to życie i zdrowie. Wacek jest wychudzony, ale nie wygląda na "moribundusa". Może penicylina da radę tej jakiejś infekcji. Oprócz Kodejszki był jako wzywający na kon- sylium miejscowy doktór z Piaseczna, dr Danielewicz, który kiedyś w 1944 leczył u pani Martinowej Stachna i gdy jego możliwości lecze- nia się wyczerpały, sam zawiózł nas swoim autem do Warszawy. Ale dziś powiedział, że zaledwie sobie mnie przypomina. Byłam wzruszona Kodejszkami - on nie chciał nic wziąć od Wandy i zdaje się, że gwał- tem wpakowała mu jakieś honorarium. Nie docenialiśmy wartości i po- rządności tych ludzi, a oni się zawsze do nas garnęli. Wacek ma głos normalnie silny, oczy błyszczące (może z gorączki) i zdobywa się nawet na właściwą sobie żartobliwość rozmowy. Jego główna choroba, czy- niąca go podatnym na wszelkie infekcje, to załamanie się psychiczne. Nie wytrzymał tragedii czasów, on, ten filozof i pedagog, który całe ży- cie uczył drugich eleganckiej stoickiej postawy wobec wszystkich fak- tów życia; co ciągle mówił: nie można rozpatrywać historii pod kątem następowania nam przez nią na osobiste nagniotki. 21 X 1950. Sobota Rano wyjechałam PKS-em do Zalesia. Kiedy wyszłam z domu, lał taki deszcz, że choć miałam nieprzemakalną pelerynę, o mało nie wróci- łam z drogi. Ale przemogłam się, a gdy wsiadłam do autobusu, deszcz ustał. W Zalesiu aż krzyknęłam z zachwytu. Nie myślałam, że zastanę jeszcze tyle oszałamiających barw jesieni, które przy pochmurnym, sza- rym niebie chyba jaskrawiej grały niż przy błękitach. U Wacków zasta- łam stan rzeczy o wiele lepszy, niż się mogłam spodziewać. [...] Po obiedzie Wanda obeszła ze mną tę część leśną ich działki, którą mają zamiar sprzedać. Zadeklarowałam, że chcę to kupić. Może dojdzie do skutku i będzie punktem zwrotnym w moim i moich bliskich życiu. Wackowie nie chcą całej wpłaty, chcą, by wpłacać miesięcznymi rata- 126 127 Doktorostwo Helena i Eugeniusz Kodejszkowie mi, które pozwoliłyby Wackowi rzucić profesurę w SGGW, bardzo go w obecnych warunkach deprymującą. W najbliższych tygodniach to się rozstrzygnie. Wróciłam na czwartą do domu, a o piątej poszłam na zebranie zarzą- du Pen-Clubu. Było względnie przyjemnie, ponieważ byliśmy w dosyć dobranym towarzystwie: Parandowski, Zawieyski, Wat, Rusinek i Nał- kowska, która jak jest bez partyjniaków, przypomina dawną siebie. Mo- gliśmy się przynajmniej do woli naśmiać z nudnego zebrania Sekcji Prozy, którego koniec opowiedziała nam Nałk. Zebranie, z którego wię- kszość w połowie wyfrunęła jak stado kuropatw, zakończyło się star- ciem między Kierczyńską (la tricoteuse) i Siekierską', wielką figurą par- 128 tii (była za rewolucji bolszewickiej), a na jakiej podstawie należy do Związku Literatów, to nie wiem. Ale należy i ma też coś do powiedze- nia w sprawach literatury. Trudno. Takie czasy. i J a d w i g a S i e k i e r s k a (1905-1984), działaczka polityczna, krytyk i teoretyk literatury. Ukończyła Wydział Filozoficzny Instytutu Czerwonej Profesury w Moskwie, gdzie została docentem. Debiutowała w latach trzydziestych na łamach prasy jako kry- tyk. W 1.1934-37 kierowała redakcją teoru i krytyki literackiej w Państwowym Wydaw- nictwie Literatury Pięknej w Moskwie. W 1937 aresztowana i zesłana do obozu. Po po- wrocie do kraju w l. 1945-47 zastępca dyrektora Centralnej Szkoły Partyjnej, następnie zastępca kierownika Wydziału Kultury KC. W I.1950-56 profesor Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych, wykładowca na UW i w Szkole Teatralnej. W 1. 1957-58 na placów- ce dyplomatycznej w Holandii. Wydała m.in. Maksy#n Gorki. S#kic, 1952, Narodziny nowego. Wspo#nnienia # fat reivofucji, 1952, Kartki zprzeszfości,1960. 25 X I 950. Środa Przez niedzielę i poniedziałek wykończyłam nową redakcję przed- mowy do "Dziennika Pepysa", zgodnie z rozmową przeprowadzoną z Glacksmanem i Kurylukiem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jedyną koncesją są trzy wiersze zawiadamiające o elaboracie Hochfelda. Poza tym nic nie zmieniłam, lecz przedmowę skróciłam i polepszyłam. Nowa redakcja lepiej mi się podoba od dawnej. Wczoraj odwiozłam ten rękopis do PIW-u i zostawiłam Radziwiłło- wej (z domu i z męża), która jest sekretarką Glucksmana i - jakoby- entuzjastką reżymu. Potem piechotą - dla zdrowia - na Wilczą do skle- pu Krąkowskiej, żeby ją prosić o zrobienie mi poduszek na tapczany. Zastałam tam zupełnie nowy stan rzeczy. Współdzierżawczynie sklepu, zajmujące jego część i prowadzące komis obrazów, dywanów perskich i tym podobnych resztek dawnej sztuki, zostały zlikwidowane. Nie dość na tym. Były to dwie siostry, eks-ziemianki, mające trzecią siostrę, naj- starszą, pozostałą na 40-hektarowej resztówce dawnego majątku na Po- morzu. Zgodnie z tzw. Manifestem Lipcowym 1944 roku to nie podlega parcelacji. Ale zgodnie z polityką różnych planów partii mająteczek ów oznacza własność kułacką, czyli wroga klasowego. Wobec tego eks-zie- mianka zaczęła podlegać szykanom niedwuznacznie dającym jej do zro- zumienia, że powinna oficjalnie i rejentalnie zrzec się swojej własności. Krewka i harda, choć sędziwa reakcjonistka odmówiła legalnego zrze- czenia się posiadłości, wolała, by ją z niej wyzuto "terrorem rewolucji". To uznane zostało za opór władzy. W ostatecznym wyniku sporów ową 9-Dzienniki. t Z 129 Jerzy Zawieyski najstarszą siostrę aresztowano, a jej dom i majętność opieczętowano ja- ko skonfiskowaną na rzecz państwa. Biedne trzy stare kobiety wysadzo- ne z siodła! A ze sklepu tych dwu sublokatorek Krąkowskiej korzystały instytucje państwowe dla zakupu antyków dla różnych reprezentacyj- nych wnętrz. W domu ku memu przyjemnemu zdziwieniu zastałam dr. Rutkiewi- cza. Przyszedł z prośbą w związku ze śmiercią swego ojca, znanego nie- gdyś PPS-owca'. Dr Rutkiewicz pochodzi z Kielc, z rodziny rzemieślni- czej, bardzo zasłużonej. Dziad jego i pradziadek brali udział w powsta- niach, ojciec był bardzo czynny w rewolucji 1904-OS roku. Zasługi rodu uwidocznione są na pomniku grobowym, którego fotografię Rutkiewicz swego czasu nam pokazywał. Otóż teraz powiada on: "Nie ma gdzie i nie można napisać wspomnienia o moim ojcu, bo PPS jest w niełasce. Ale chciałbym zebrać wszystkie wspomnienia o moim ojcu przynaj- mniej dla moich dzieci". Przyniósł mnóstwo rodzinnych fotografii, pro- sił St., aby dał mu swoje wspomnienia ze znajomości z jego ojcem. Dr Rutkiewicz jest przyjemnym gadułą, toteż przesiedział u nas oko- ło trzech godzin, zjadł skromną (ale z pasztetem domowym) kolację i mnóstwo opowiadał. Opowiadania dotyczyły sprawy, którą poruszyliśmy w związku z chorobą Wacka Dąbr. i z tym, że jego załamanie się psychiczne sprzy- ja tak bardzo czepianiu się rozmaitych ciężkich, nawet infekcyjnych i gorączkowych chorób. Rutkiewicz wszedłszy na ten temat opowiadał o najnowszych badaniach i to rosyjskich, na ten temat. Amerykanie wy- kryli niedawno, że w każdym rodzaju bakterii znajdują się różne ich ty- py, od mało złośliwych do bardzo jadowitych. Na podstawie tych badań doszli do wniosku, że organizm zaatakowany przez typ mniej złośliwej danej bakteru choruje lżej, a organizm zaatakowany przez typ najzłośli- wszy ma przebieg choroby ciężki, nierzadko śmiertelny. Wyhodowując bakterie chorych - medycyna amerykańska w znacznej części znalazła doświadczalne potwierdzenie tej tezy. Rosyjscy uczeni poszli dalej, ba- dając stopień odporności chorych. Okazało się, że chorzy o silnej i od- pornej konstytucji nerwowej, nawet zakażeni najzłośliwszym typem da- nej bakterii, przechodzili chorobę stosunkowo lekko, a chorzy o słabej konstytucji i odporności nerwowej, nawet zarażeni najmniej złośliwym typem tej samej bakterii, chorowali bardzo ciężko, nawet z wypadkami zagrożenia życia lub śmiertelnymi. Kiedy dr Rutkiewicz był jeszcze asystentem sławnego Landaua2 w Szpitalu Dzieciątka Jezus, Landau dał mu polecenie wypisania ze szpitala pewnej chorej, aby zwolnić jej łóżko. Napór bowiem chorych był ogromny, owa zaś pacjentka wstawała już i wszystkie szpitalne mo- żliwości leczenia zostały wobec niej wyczerpane (jaki to był wypadek- nie wiem). Rutkiewicz podszedł tedy do chorej i usiłował namówić ją na wypisanie się ze szpitala. Ona, że nie wypisze się, bo nie ma dokąd pójść. Na to Rutkiewicz, że w ciągu miesiąca pobytu w szpitalu odwie- dzana była przez córkę, zięcia i w ogóle liczną rodzinę. Niepodobna więc, żeby nie miała dokąd pójść. Gdy chora dalej się upierała, dowo- dząc, że nie ma dokąd pójść, Rutkiewicz z lekką, jak sam przyznaje, iry- tacją i żeby w jakiś sposób wywiązać się z otrzymanego polecenia, choćby postraszywszy chorą, powiedział: "W takim razie będziemy mu- sieli skierować panią do przytułku". "Wtedy - opowiada doktór - chora nic nie odrzekła, tylko popatrzyła na mnie tak jakoś niechętnie i odwró- ciła się ode mnie, a ja wyszedłem. Na drugi dzień przy obchodzie sal widzę, że ta chora jest jakaś czerwona i jakby obrzęknięta na twarzy. 130 131 Dr Jan Rutkiewicz, ok.1948 Mierzę temperaturę - gorączka 40 stopni. I tak oto zamiast powiadomić Landaua o jej wypisaniu ze szpitala musiałem zameldować nową jedno- stkę chorobową. Podejrzewałem różę, co też się potwierdziło i zaczęli- śmy ją leczyć na różę. W jakieś dwa dni potem dyżurna siostra daje mi znać, że jacyś państwo chcą się ze mną zobaczyć. Wychodzę do tych państwa, okazało się, że to zięć i córka mojej chorej. Oboje w bojowej postawie, już niemal chwytają za krzesło, żeby mnie bić. Usiłuję ich mi- tygować, pytam, o co chodzi, a oni krzyczą: ##Coś pan zrobił z naszą matką, że dostała róży?## Wtedy, pewien mojej słuszności, a ich nierozu- mu, zaczynam im tłumaczyć, że ani szpital, ani lekarz nie mogą tu nic być winni, że chorobę róży wywołuje bakteria, która może została cho- rej skądś z miasta przyniesiona etc. Ale oni nie dają się przekonać i mó- wią: ##To nieprawda! Panją nastraszył i z przelęknienia dostała róży"". "Otóż - kończy Rutkiewicz - do czego prowadzę. Wydawało mi się wtedy, że ja jestem mądry, a nie głupi, tymczasem dzisiejszy stan wie- dzy lekarskiej przekonał mnie, że to ja byłem wtedy dureń, a oni mieli rację". "No, tak - mówię - lud zawsze twierdzi, że np. raka można do- stać ##z przelękliska#,. Ja też to uważam za zabobon, ale nowoczesna me- dycyna często wykazuje, że pozorne gusła ludu są doświadczalną albo intuicyjną wiedzą o prawdach, stwierdzonych później przez naukę". "Otóż to właśnie - zakonkludował Rutkiewicz. - Otóż lud właśnie z krzesłem w ręku i gotowością do bicia przekonywał mnie o tej swojej racji". # J a n R u t k i e w i c z (1875-1950), ojciec Jana, lekarza; działacz ruchu robotni- czego, publicysta. Czynny w PPS w Zagłębiu Dąbrowskim, w 1897 organizator strajku hutników. W 1.1902-06 członek CKR PPS, od 1906 w PPS-Lewicy. Dwukrotnie na ze- słaniu. Współpracownik pism socjalistycznych "Wiedza", "Światło" i "Kuźnia '. Po od- zyskaniu niepodległości działał w Związku Robotniczych Stowarzyszeń Spółdzielczych. Podczas II wojny światowej związany z RPPS. z A n a s t a z y L a n d a u ( 1876-1957), dr med., prof. AM w Warszawie. Pracę roz- począł w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Jeden z pierwszych wprowadził do diagnostyki in- ternistycznej badania biochemiczne. Podczas I wojny światowej w Rosji. W I921 wy- grał konkurs na ordynatora Szpitala Wolskiego, gdzie stworzył "szkołę Landaua" (m.in. dr Feigin, Jochweds). W styczniu 1942 przedostał się do Francji, później do Anglu. W 1. 1942-47 starszy ordynator w Szpitalu im. Paderewskiego w Edynburgu. Po powrocie do Polski objął dział wewnętrzny Szpitala Wolskiego. W 1951 został profesorem; czło- nek PAN i wielu towarzystw naukowych za granicą. Od 1953 unieruchomiony przez chorobę nie przerywał pracy naukowej. Ogłosił 245 prac oryginalnych, w tym I 69 w ję- zyku polskim. 27 X 1950. Piątek W rzadkich już przejawach warszawskiego humoru słyszałam taką niezgorszą anegdotkę. W Polsce mają zostać zlikwidowane wszystkie wytwórnie łóżek i tapczanów do spania, jako zbędnych już mebli. Bo reakcja nie śpi, partyjni i UB czuwają, a reszta siedzi. Nie ma więc już kandydata do spania. Przedwczoraj, we środę, na 4 po pohzdniu pojechałyśmy nie bez emo- cji do Domu Literatury. Od razu przy powitaniach poznałyśmy le gibier, zwierzynę, o którą chodziło. Na sali nie było prawie pisarzy partyjnych, a za to mnóstwo "poputczików"' i pisarzy katolickich. Zauważyłyśmy takich pisarzy jak: Gołubiew, Morcinek, Turowicz (redaktor "Tygodni- ka Powszechnego"), Jalu Kurek, Wat, Płoszewski, Zawieyski, Grabski etc. Z bardziej zaangażowanych politycznie byli: Zarembina, Strumph Wojtkiewicz, Skierski (odważny w wypowiedziach), Szmaglewska, Bartelski. Z Wrocławia oprócz Anny był też Wojtek Żukrowski. W pre- zydium figurował tylko Putrament. Nie było to więc, jak myślałam, ze- branie Oddziału Warszawskiego, lecz zaproszonych literatów z różnych ośrodków Związku. Putrament zagaił posiedzenie uprzejmościowym zwrotem, przepraszającym, że "jak zdaję sobie z tego sprawę, zebranie to wytrąca pisarzy z normalnego toku ich pracy, zwłaszeza jeśli idzie o pisarzy wezwanych z prowincji". Tu nastąpiły żartobliwe "zwischen- rufy", że, owszem, każdy chętnie przyjeżdża do Warszawy, zwłaszcza gdy mu zwracają koszty podróży. Na to Putrament z wesołej przeszedł na nutę tragiczną i z wyrazem grozy na obliczu wygłosił przemówienie, którego treści nikt z nas nie domyśliłby się, gdyby myślał sto lat. Oto w przybliżeniu treść jego mowy: "Zebraliśmy się tu w sprawie niezwy- kle ważnej, mianowicie w sprawie zagrożenia pokoju świata. Wszyscy możemy sobie powiedzieć, że my, pisarze, nie zrobiliśmy wszystkiego, co leży w naszej mocy, dla walki o pokój (sic!). Zdajemy sobie sprawę, że w tej chwili, kiedy Ameryka korzystając ze swej przewagi technicz- nej złamała, a raczej (poprawia się) łamie opór walczącej o swe wyzwo- lenie Korei, a jednocześnie za pomocą swej skutecznej propagandy wzmaga nastroje wojenne, niebezpieczeństwo wojny znacznie się przy- bliżyło. Widzimy nadto fakt remilitaryzacji Niemiec Zachodnich, który oznacza dla nas nie co innego, tylko utratę Ziem Odzyskanych. W tej sytuacji zwracamy się do pisarzy, aby wykorzystali swoje stosunki z za- granicą i napisali do swoich znajomych i przyjaciół na Zachodzie listy, w których wyrażają swoje pragnienie pokoju i swój stosunek do mogą- cej nastąpić i niosącej zagładę cywilizacji - nowej wojny. Każdy z was, 132 133 koledzy, ma znajomych albo przyjaciół za granicą. Niech więc każdy napisze do nich listy wedle tego, co mu dyktuje sumienie patriotyczne i przekonanie o zbrodniczości gotującej się wojny". Zebrani tak byli zaskoczeni tą nieoczekiwaną, humorystyczną, jeśli nie obłąkaną propozycją, że mimo kilkakrotnych wezwań do dyskusji nad celowością tego projektu długo trwało milczenie. I na tym chyba powinno było się skończyć, ale pomału zaczęły odzywać się głosy rów- nie dziwne i nieoczekiwane, jak sama propozycja. Ktoś zapytał, czy te listy mają być pisane do wrogów, czy do wahających się, czy do przyja- ciół. Putrament na to, że oczywiście nade wszystko do wrogów (zdra- dzając domniemanie, że wszyscy zagraniczni przyjaciele i znajomi oso- biści pisarzy to wrogowie polityczni). Zawieyski wygłosił entuzjastycz- ną pochwałę projektu dającego sposobność do wypowiedzenia się wo- bec Zachodu "własnymi słowami" bez "używania terminów, które prasa uczyniła wszystkim wstrętnymi, w rodzaju mówienia o katach, zbrod- niarzach imperializmu, podżegaczach wojennych etc". Grabski powie- dział, że pisarze, mający znajomych za granicą, od dawna zrezygnowali z pisania do nich, ponieważ to było uważane za niebezpieczne. Należy więc jakoś "uodważnić" pisarzy do ponownego podjęcia takiej kore- spondencji. Inni, czy dla ostatecznego skompromitowania projektu, czy z innych niepojętych dla mnie względów, domagali się, aby ta kore- spondencja nie szła pocztą zwyczaju, lecz pocztą dyplomatyczną albo przez Związek i jak najbardziej oficjalnie. Ktoś chciał nawet, żeby Związek zaprowadził kartotekę tych listów, a nawet zaangażował tłuma- cza, który by listy pisane po polsku do cudzoziemców tłumaczył na francuski i angielski! [...] Tylko Wat zwrócił uwagę, że to zrobi bardzo złe i nawet śmieszne wrażenie na Zachodzie; że podziała jak antypropa- ganda, bo każdy wytłumaczy to sobiejako wypowiedź inspirowaną. [...] Ja, chcąc sprawę własnej decyzji postawić jasno, spytałam, czy listy mają być pisane do cudzoziemców, czy do Polaków, bo z toku dyskusji nie mogłam tego wywnioskować. Putrament na to, że jeśli kto chce, mo- że napisać do Polaków, ale to nie jest ważne. Idzie nade wszystko o listy do cudzoziemców. "W takim razie muszę oświadczyć, że nie mam żad- nych w ogóle znajomych cudzoziemców ani też nazwiska znanego w Europie. Mój list nic by więc nikomu za granicą nie mówił". Na co Putrament machnął ręką, mówiąc, że to jest niezgodne z prawdą, jakoby moje nazwisko nie było znane za granicą i abym ja nie znała żadnych cudzoziemców, chociaż obie te rzeczy są właśnie zgodne z prawdą. Na takie stawianie sprawy przez takich ludzi jak Putrament już się nie od- powiada. Anna zapytała, czy te listy nie będą szkodzić adresatom. Pu- trament odpowiedział, że nie: "Chyba - dodał - że jeśli pani napisze np. do Attlee'az lub kogoś takiego, to Churchill spowoduje jego dymisję, co nie byłoby złym rezultatem". Putrament zaznaczył jeszcze, że sprawa tych listów jest pilna, powin- ny być wysłane w ciągu tygodnia. Oczywiście, idzie o to, żeby dotarły do celów przed "kongresem pokoju" w Sheffield. Na tym skończyło się najdziwniejsze w świecie wezwanie do zażeg- nania wojny atomowej za pomocą listów.3 [...] Wyszłyśmy z Domu Literatury (w którym dotąd jeszcze nie zapro- wadzono centralnego ogrzewania) z Gojawiczyńską', która w jakiś nieoczekiwanie wesoły studencko-cygański sposób zaproponowała: "Chodźcie do mnie", na co Anna od razu się zgodziła: "Dobrze, świet- nie". Zeszłyśmy tedy koło św. Anny tymi pięknymi tarasami na Marien- sztat, prawie krzycząc po drodze z zachwytu, bo była pełnia i niebo wy- iskrzone jak i miasto wszystkimi światłami nocy. Zobaczyłyśmy, że "księżyc nad Mariensztatem" to nie tylko piosenka, to rzeczywisty krajobraz. Teraz Gojawiczyńska. Mieszka na Bednarskiej 8. Wedle wersji opo- wiedzianej przez panią Szczepkowską miała ona być pogrążona w roz- paczy, wszystkie jej książki wycofane z obiegu, wszystkie wznowienia (nawet "Dziewcząt z Nowolipek") zabronione; że ona sama się rozpiła i od rana zastaje się ją z butelką wódki; że jest w nędzy i żyje ze sprze- daży drogocennych rzeczy, których z okresu przedwojennej świetności miała dużo itp. Nam rzeczywistość Gojawiczyńskiej przedstawiła się w innym świet- le. Ma prześliczne mieszkanie dwupokojowe z kuchnią i łazienką, urzą- dzone bardzo zasobnie, a co dziwniejsza, z dużym smakiem, dzięki cze- mu nawet kuchnia zamieniona jest w ładny pokój ozdobiony pięknymi zagranicznymi kretonami, dostarczanymi, jak się domyślam, przez cór- kę ze Szwecji albo przez samą Gojawicz. przywiezionymi. Bo i ta "nie uznawana" Gojawiczyńska jeździ za granicę. Nie tylko była w Szwecji (jej zięć, Nadzin, jest tam attache wojskowym), ale tego roku była dwa miesiące w Czechosłowacji. W Szwecji przeszła operację owrzodzenia dwunastnicy, w Czechosłowacji spędziła trzy tygodnie na kuracji w naj- lepszym sanatorium w Mariańskich Łaźniach (Marienbad) i w ogóle by- ła tam, jak powiada "noszona na rękach". Jej samopoczucie (mimo że prawdą jest, iż jest chora i prawdą, że dom ma zaopatrzony w alkohole, m.in. częstowała nas dobrym węgierskim białym winem) jako pisarki, 134 135 3 Opisywana akcja wiązała się zapewne z przeciwdziałaniem Anglii wobec przygoto- wań do II Światowego Kongresu Obrońców Pokoju w Sheffield, który w końcu przenie- siony został do Warszawy (listopad 1950). # P o 1 a G oj a w i c z y ń s k a (1896-1963), powieściopisarka, nowelistka. W okre- sie I wojny należała do POW. Debiutowała w 1915 opowiadaniem wyróżnionym na konkursie tyg. "Echo Pragi". Pracowała jako wychowawczyni przedszkoli, urzędniczka samorządowa i bibliotekarka. Podczas okupacji więziona na Pawiaku. Po wojnie miesz- kała wpierw w Łodzi, od 1949 w Warszawie. Wydała m.in. zbiory opowiadań: Po- wszedni dzieri,1933, Dwoje ludzi,1938; powieści: Ziemia Elżbiety, 1934, Dziewczęta z Nowolipek, t.I-II,1934-35, Rajskajabfori, t. I-II,1936-37, Krata,1945, Stolica,1946. Mariensztat jest aż do pozazdroszczenia świetne i bardzo pyszne. Opowiada tylko o swoich powodzeniach, pokazuje przekłady zagraniczne; m.in. prze- kład włoski "Dziewcząt z Nowolipek" [...]. Wyszłyśmy pod musującym wrażeniem tej wizyty, a idąc potem do Krakowskiego Przedmieścia zachwycałyśmy się znów bez zastrzeżeń, jak durne pensjonarki, cudnym widokiem odrestaurowanych starożytno- ści Warszawy. Nigdy Warszawa nie zdawała się tak bogata w przepięk- ne zabytki jak dziś, teraz dopiero widać, jak te rzeczy były zaniedbane i jak nawet 20-lecie niepodległości nic prawie dla wydobycia tej piękno- ści nie zrobiło. # P o p u t c z i k i (ros.) - towarzysze podróży, przygodni sojusznicy; w 1.1920-30 na- zwa pewnej kategorii pisarzy w ZSRR, którzy będąc sprzymierzeńcami rewolucji, nie byli uważani za prawomyślnych. 2 C I e m e n t R i c h a r d A t t 1 e e (1883-1967), polityk angielski. deputowany z Partii Pracy; brał udział w rządzie Mc Donalda (1929-31), członek wojennego gabine- tu kierowanego przez Churchilla. Szef partii w wyborach 1945, premier do 1951. Anga- żował się w nacjonalizację i planową ekonomikę. 2 XI 1950. Czwartek W sobotę wyszłyśmy do miasta, by kupić najutro bilety [...]. Po dro- dze wstąpiłyśmy do Banku Rzemiosł i Handlu, gdzie podjęłam 300 ty- sięcy złotych, mając zamiar: pożyczyć Wackom, opędzić kłopoty mojej rodziny, kupić futerko dla Anny, kupić materiał na domowe ubranie dla St. i tym podobne. Zdziwił mnie niezwykły w tym cichym banku ruch przy kasach - czekałam długo jak nigdy. Wytłumaczyłam to sobie koń- cem miesiąca, choć nieraz już podejmowałam pieniądze w dniach tej sa- mej daty miesiąca i nigdy nie było takiego tłoku. Był to tłok "wewnętrz- ny" - co poznaje się po tym, że sygnalizacja świetlna nad kasami wy- świetlała tylko małe dwuliczbowe numery. Resztę dnia spędziłyśmy na zakupach, głównie dla Anny. [...] W niedzielę rano miałam jechać do Wacków do Zalesia. Wstaliśmy więc dość wcześnie. O wpół do ósmej otworzyłam radio i posłyszałam jakiś komunikat wypowiadany głosem, który przypominał mi dwa tragi- czne momenty dziejów Polski: śmierć Piłsudskiego i owo straszne w dniu 7 września 1939 roku: "Blaskota, Blaskota, Bolesław wzywa do Warszawy". Usłyszałam zdanie: "Wszyscy pracownicy banków - tu ca- ła litania nazw instytucji bankowych - stawią się dziś o ósmej". Od razu domyśliliśmy się, że coś się stało z pieniędzmi. Jakoż niebawem powtó- rzono cały komunikat. Zmiana systemu pieniężnego! Przed rokiem czy półtora rokiem była pogłoska o wycofaniu dotychczasowych pieniędzy. Prasa ją kategorycznie zdementowała, tak że stopniowo wszyscy się w związku z tą sprawą uspokoili. Ale oto uderzenie przyszło niespo- dziewanie. Jak świetnie trzymano to w tajemnicy, najlepszy dowód, że najlżejsza plotka tymi czasy nie pojawiła się na ten temat. Naród, który rzekomo sam się rządzi, nic nie wiedział, co o nim bez niego zdecydo- wano. Po kilkakrotnym wysłuchaniu powtarzanego komunikatu zorien- 136 137 towaliśmy się w zasadach tej reformy finansowej. Złoty oparty został (rzekomo) na parytecie złota, czyli rubla, z którym został zrównany. Ustanowiono przy tym dwie relacje zamiany starych pieniędzy na nowe. Wszystkie zobowiązania wobec państwa płatne są w relacji 3 nowe zło- te za 100 starych. Wszystkie zobowiązania państwa wobec obywateli płatne są w relacji 1 nowy złoty za 100 zł starych. W tej samej niekorzy- stnej dla obywateli relacji wymieniane będą wszystkie bez rozróżnień banknoty znajdujące się w chwili ogłoszenia tej "uchwały sejmu" w rę- kach obywateli. Nie znalazł się więc nikt przytomny, kto by odradził te wręcz antypaństwowe punkty reformy. Chodziło o uderzenie w "inicja- tywę prywatną", a uderzono w miliony biednych ludzi, wywołując nową falę nienawiści do tak nieludzkiego ustroju. Wpłaty oszczędnościowe na książeczki PKO wypłacane będą w rela- cji 3 złote za 100, co słuszne, ale tych wpłat oszczędnościowych wobec notor#cznej biedy społeczeństwa jest stosunkowo mało. Konta bankowe wypłacane będą w relacji 1 zł za 100. A na kontach bankowych jest wprawdzie pewna ilość pieniędzy inicjatywy prywatnej, która miała nie- ostrożność zaufać rządowi, ale gros tych kont, to są honoraria inteligen- cji pracującej, a zwłaszcza inteligencji twórczej nic nie dostającej do rę- ki, lecz wszystkie należności mającej wpłacane obowiązkowo na konta bankowe. Od razu zrozumiałam, że ta reforma czyni mnie bankrutem. Miałam bowiem niezręczność przenieść połowę należności z "Czytelnika" na moje konto bankowe w Banku Rzemiosł i Handlu, w związku z zamia- rem kupna owego nieszczęsnego domu w Rejentówce. Będę ukarana za to, że nie zużyłam tych pieniędzy na własną korzyść, lecz zostawiłam je w banku na użytek państwa. Że pożyczyłam je państwu. Człowiek jest dziś karany nie za nielojalność, z której się zawsze jakoś wymiga, lecz za lojalność wobec państwa. [...] Trudno. Mimo że wszyscy byliśmy speszeni, pojechałam o 9.20 do Wacków. Porozmawiałam z nimi półtorej godziny bawiąc Wacka anegdotkami, m.in. z dziedziny sportu. Na meczach sportowych z drużynami sowiec- kimi tłumy z reguły demonstrują przeciw protegowanym przez sędziów zawodnikom sowieckim. Nie rzadkie są okrzyki: "Bij go za Katyń", "A bij go, a dobij tego gołąbka pokoju", "Bij go za Jałtę" etc. 3 XI 1950. Piątek Muszę chwilowo sama robić zakupy, bo la vieille folle', Frania cał- kiem straciła głowę i nic nie może zrozumieć. Wyszła, żeby kupić po- rów i buraków, choć ją uprzedzałam, że nic nie znajdzie dziś na rynku. Biegała po ulicy wywijając koszykiem, a nie wpadła nawet na myśl, że obie te rzeczy może dostać z działkowych zapasów dozorczyni. Sama więc zamówiłam u Wyglądałów pory, buraki, selery i trzy krzaki bia- łych chryzantem na Powązki. Ale nie rozumiejąc, Frania jest raczej za- chwycona ową zmianą pieniędzy, bo jej ktoś powiedział, że "bogaci stracą". Nie posiada się więc ze złej radości, że jej przyjaciółka, Wyglą- dałowa właśnie, na dwa dni przed zmianą sprzedała wieprzaka i będzie na tych pieniądzach stratna. Kiedy wróciłam do domu, Anna już była, bardzo podniecona, cała w wypiekach. Zanim przyszłam, zrobiło jej się (wedle opowiadań St.) słabo, tak że o mało nie zemdlała. Przywitała mnie okrzykiem, w któ- rym nie było radości ani dumy, tylko jakby wyrzut i gniew: "No, pier- wszy raz w życiu walczyłam o ciebie jak lew! Bo to o ciebie szło, i w twojej sprawie Kruczkowski chciał się ze mną zobaczyć". Okazało się, że idzie o moje opowiadanie "Skórka od słoniny", które główny cenzor przesłał Kruczkowskiemu, a ten dał do przeczytania Pu- tramentowi. Obaj orzekli, że opowiadanie drukowane nie będzie. Krucz- kowski twierdzi, że ono "godzi w ustrój", ponieważ przedstawia dramat córki przedwojennego policjanta, wstydzącej się swego pochodzenia ze względu na ujemną rolę granatowej policji w czasie okupacji. Nie wiem, co w tej argumentacji jest perfidią, a co głupotą. Putrament zaczepił to chytrzej, mówiąc, że druk tego utworu byłby "z krzywdą dla pani Marii, ponieważ wywołałby ataki na nią". Było mi przykro, że Anna broniąc mnie mogła się sama narazić. Jed- nocześnie ta sprawa, że mój pierwszy skonfiskowany utwór padł z ręki kolegów, uprzytomniła mi nową rolę Związku. Nie istnieje on już teraz dla obrony interesów pisarzy, interesów literatury. Istnieje dla pilnowa- nia w literaturze interesów partii, interesów aktualnej "na danym etapie" polityki rządu. Niechlubna rola być nie rzecznikiem, ale żandarmem li- teratury. We wtorek pojechałam do Związku. Tam goniec oddał mi w progu list podpisany przez Putramenta i zapytujący... do jakich pisarzy zagra- nicznych napisałam listy. W sekretariacie Zarządu Głównego poinfor- mowano mnie, że od 2 XI będą przyjmować osobiste pieniądze litera- tów do wymiany, żeby nas uchronić przed staniem w kolejkach banko- 138 139 wych. Potem "zameldowałam się" u Putramenta. Rozmowa z nim da się streścić w następujący sposób. Na moje słowa: "Wiem już, że moje opo- wiadanie nie pójdzie, trudno; jest mi tylko bardzo przykro, że Anna bro- niąc go mogła się wam narazić", Putrament odpowiedział: "Niech pani nawet nie mówi takich rzeczy. My jesteśmy tacy i owacy, ale nie jeste- śmy znów aż tacy". Na moje zapytanie, jak stoi sprawa kont bankowych pisarzy i czy Związek będzie coś robił, aby nie potracili zarobków, któ- rych nawet na oczy nie widzieli, ani w ręku nie mieli, gdyż od razu wpłacane były na konta, odpowiedział, że, owszem, robi się o to stara- nia. Że do kont pisarskich będzie zapewne zastosowana relacja regre- sywna, tj. że pewną część przeliczą po 3 zł za 100. W owej chwili zate- lefonowano do niego z Ministerstwa Kultury i Sztuki. Z telefonu wy- wnioskowałam, że coś z kontami nie jest dobrze. Jakoż po chwili Putra- ment powiedział mi, że, niestety, nie da się nic prawie zrobić w sprawie kont. Tylko pierwsze 100 tysięcy będą przeliczone po 3 za 100, nastę- pne - po 2 za 100, a wszystko ponadto po 1 zł za 100. Wymógłszy na mnie bezczelnym naleganiem, ile mam na koncie, obliczył od razu, że dostanę około 35 tysięcy. "To pani starczy na jakieś 7 miesięcy życia". I ze śmiechem: "Jedynym pani ratunkiem jest jak najprędzej dać nową książkę. Pani opowiadanie ##Skórka od słoniny## mogłoby pójść jakieś trzy lata temu, kiedy nam jeszcze zależało na przekonywaniu inteligen- cji. Dziś namjuż na tym nie zależy. Kto wysiadł z tramwaju, to wysiadł, tramwaj stawał kilka razy, ale teraz odjeżdża już definitywnie. (Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę, ten oficerski synek, że użył tu porów- nania Piłsudskiego.) My będziemy teraz dbali tylko o tych pisarzy, co do tramwaju wsiedli i z nami jadą". Odpowiedziałam ni w pięć, ni w dziesięć, że ja w ogóle nie lubię jeździć tramwajem; a miałam poczu- cie, że powinnam milczeć jak kamień. Dodałam, jak człowiek, co już nie wie, jak się ma bronić przed natręctwem, że prawdopodobnie trud- ności w pisaniu sprawia mi wiek i pewne osłabienie siły twórczej. Na to Putrament z właściwą sobie niedelikatnością zaczął obliczać, ile mam lat i powiada: "Ma pani jeszcze całą przyszłość przed sobą. To jest właśnie przywilejem naszego zawodu, że możemy tworzyć do późnej starości. Gdyby pani była bokserką, to co innego". Po czym dodał pie- ściwie: "Niech pani troszeczkę przyśpieszy tempo! Niech pani wsiądzie z nami do tego tramwaju. My gotowi jesteśmy troszeczkę go dla pani zatrzymać". Na tym ucięłam rozmowę, powiadomiwszy jeszcze tylko, że nie na- pisałam żadnego listu za granicę z przyczyn, które wyjaśniłam na wia- domym zebraniu. Nieoczekiwanie odpowiedział: "Ma pani rację", po czym zaczął znowu pieściwie: "Chciałbym kiedyś panią odwiedzić i z panią porozmawiać" - na co ja: "Bardzo proszę". I pożegnaliśmy się. Wyszłam z ciężkim sercem, z niesmakiem do samej siebie i z poczu- ciem, że nigdy z takimi ludźmi nie znajdę wspólnego języka. Że właści- wie jak Izokrates, gdy go spytano, czemu nie przemawia na uczcie, po- winnam odpowiadać: "Nie umiem tego, co teraz jest potrzebne, a to, co umiem, nie jest teraz potrzebne". Umówiłam się z Bogusiem na wspólne pojechanie na Powązki. Na- zajutrz więc, we środę zjawił się o dziesiątej razem z Elą i pojeehaliśmy taksówką. Po drodze po raz pierwszy widziałam ów pomnik "bohaterów getta"`. Jest brzydki, wygląda jak monstrualna płyta grobowa. Środkowa grupa - płaskorzeźba - robi impresjonistyczno-secesyjne wrażenie skłę- bienia ciał, nie ma w sobie nic z monumentalnej patetycznej prostoty, jest jakaś histeryczna. Godne uwagi, że w tym dniu Wszystkich Świę- tych przed pomnikiem stała warta wojskowa, a na podium leżały wień- ce, choć przecie dla Żydów ten dzień nie jest wcale świętem umarłych. Ale podobnie jak chrystianizm zaakceptował na swoje dobro święta po- gańskie, tak komunizm rosyjski ześwieccza katolickie święto umarłych na rzecz "święta poległych w walce z faszyzmem". Na Powązkach jak na Corso - tłumy ludzi i kwiaty. Dawno już nie widziałam takiego mnóstwa chryzantem o najcudniejszych odmianach. Groby przeważnie ślicznie ukwiecone i oświetlone zniczami. [...] Dzień był bardzo stosowny; popielaty, przetkany resztką żółtych liści i tak ci- chy, że nawet gałązka żadna nie drgnęła. Toteż znicze zapalały się i pa- liły anielsko. Resztę dnia zajęły mi refleksje nad owym sposobem przeprowadze- nia reformy walutowej, o czym głośno w mieście. I oto, co mówią lu- dzie. Kiedy, bodaj półtora roku temu, rozeszły się plotki o zmianie sy- stemu pieniężnego, miał on być w samej rzeczy wówczas zmieniony. Pieniądze już były wydrukowane (data na nowych obecnych bankno- tach jest 1948). Ale ponieważ wieść o tym się rozeszła, rząd zdemento- wał ją w prasie i odłożył sprawę do czasu, gdy wszelkie pogłoski ucich- ną, a czujność narodu zostanie całkiem uśpiona. Teraz rzecz przeprowa- dzono w tak absolutnej tajemnicy, że nawet sejm nie wiedział, na co zo- stał w trybie nagłym zebrany w sobotę 28 X wieczorem. Plotka ulicy mówi, że wszystkim, którzy pracowali przy tej aferze, zagrożono karą śmierci w razie zdradzenia tajemnicy. Zresztą ilośe tych zatrudnionych była z wyjątkiem góry partyjnej i Mincowskiej Komisji Planowania- 140 141 nieduża; podobno nowe banknoty drukowane były w Czechach, a bilon - w Moskwie wybijany. Pracowników, którzy drukowali ogłoszenia Banku Narodowego, zamknięto na trzy doby w miejscach pracy - tak sa- mo pracowników PKPG nie wypuszczono z miejsca pracy przez ostat- nie dwa dni. Tak samo sejm, gdy tylko posłowie się zebrali, został za- mknięty, nikogo nie wypuszczano, a telefony zostały wyłączone. O 11 w nocy, gdy ta zbójecka sprawa została załatwiona, wszyscy posłowie rzucili się do bufetu i wykupili go całkowicie aż do puszek z zepsutymi konserwami włącznie. O tejże godzinie zaczęto rozsyłać woźnych po wszystkich pracownikach instytucji bankowych i placówek handlu uspołecznionego, zwożąc ich do miejsc pracy dla przeliczenia cen, list płacy itp. Wedle ostatniej wersji podobno rząd automatycznie zarobił na tej imprezie 800 miliardów złotych, straconych przez obywateli. Należy to uważać za daninę wojenną pobraną w bezprzykładnie brutalny i bez- ceremonialny sposób. A propos Korei słyszałam taką anegdotkę. Podchmielony robotnik w tramwaju mówi do drugiego: "Te dranie, te cholery Amerykanie i po co oni się pchali do Korei, po co tam wleźli? Tutaj by przyszli, tu by spróbowali wejść". Jest kilka wersji tej anegdotki. Podobno wojna z Ameryką w Europie wisi coraz bardziej na włosku. Nie wierzę w nią, ale gdyby przyszła, nikt z nas już jej nie wytrzyma. ' L a v i e i 1 e fo 1 I e (fr.) - stara wariatka = Autorem pomnika, odsłoniętego 19 IV 1948, jest N a t a n R a p a p o r t ( 1911-19 87 ), przy współpracy architektonicznej Leona Marka Suzina. Ukończył studia rzeźbiarskie na ASP w Warszawie pod kierunkiem Tadeusza Breyera. Był na tyle znanym rzeźbiarzem, że po powrocie z ZSRR, gdzie przebył wojnę, do niego Komitet Budowy Pomnika zwrócił się o projekt. Zaczął pracę w Polsce, ukończył we Francji, skąd też sprowadzono odlew partii rzeźbiarskich. Budowę sfinansowano ze zbiórki międzynaro- dowej. Później mieszkał w Ameryce. Wiele jego rzeźb znajduje się w Izraelu. W 1981 otrzymał nagrodę A. Jurzykowskiego. 4 XI 1950. Sobota Po południu odwiedził nas Tadeusz Sarnecki. Chce drukować w "Woli Ludu" Stachna przekład opowiadania Leskowa. Opowiadał w związku ze zmianą pieniędzy tragikomiczną historyjkę. Ktoś sprzedał przyjacielowi dom podmiejski za 900 tysięcy. Z tytułu tej transakcji, wróciwszy od rejenta, urządził kolację z ogromną popijawą i pili do ra- na. Rano otworzywszy radio usłyszeli wiadomość o zmianie systemu pieniężnego. Przyjaźń zamieniła się w awanturę i nienawiść, bo rzecz była już nie do cofnięcia. Moje konto nie wygląda tak źle. Spodziewałam się, że wypadnie 35 tysięcy, a jest 40 tysięcy. Może źle przeliczałam, a może Związek coś dla pisarzy wytargował. Dzień czarny, ponury, wietrzny, zero na termometrze. Ale teraz wieczorem pada deszcz. St. jako tako się miewa. Straciłam na zmianie pieniędzy 60 tysięcy obecnych złotych. 6 XI 1950. Poniedziałek Wieczorem godzina wielkiego upadku ducha. Tak już jest ze mną, że gdy upadam na duchu, spadam głębiej, niż to bywa przeciętnie, ale też i dźwigam się wyżej niż przeciętnie. Robię wszystko, co mogę, aby się dźwignąć mimo wszystko, co mnie wciąż spycha w przepaść. 8 XI 1950. Środa Cały wczorajszy ranek spędziłam nad maszyną, pisząc na wezwanie (natarczywe, z żądaniem sprawozdań) Związku (a w istocie rzeczy nę- kającego nas żandarma Putramenta) do udziału w miesiącu "pogłębiania przyjaźni polsko-radzieckiej", przez cały naród nazywanym miesiącem "pognębiania" owej "przyjaźni" - pisząc tedy opowiadanie, właściwie krótkie opowiadanko z jedynego mego pozytywnego zetknięcia się w 1945 roku z żołnierzami sowieckimi. Materiał ów miałam dawno za- notowany, ale piszę to teraz a contre-coeur, bo choć piszę, jak było rze- czywiście i nic nie przekręcam faktów, prawda to krzywoboka, skoro nie mogę opisać tysiąca wypadków odwrotnych, w których tacy sami żołnierze sowiecey okazywali się wręcz rozbestwioną dziczą. Ale sytuacja pisarza i każdego zresztą człowieka staje się tak trudna, że nie mogąc podjąć walki ze złem, trzeba robić koncesje, by nie zginąć, skoro może warto przetrwać okres najtrudniejszy i jakoś dokończyć dzieło swojego życia, a przynajmniej - dać świadectwo prawdzie. Dziś przyszedł list od Anny, który mnie bardzo zmartwił. Jej szwa- gier został aresztowany'. Jeden z tych, co wrócili "ku wyciągającej ku nim ramiona ojczyźnie". Wrócił na to, żeby umarła siostra Anny i żeby w końcu siebie zgubił. Człowiek najabsolutniej niewinny, anielsko na- iwna dusza w rodzaju Longinusa Podbipięty. Dzieci (córeczka ma dwa lata) zostały na razie pod opieką oddanej rodzinie dawnej służącej zmar- łej p. Ostrowskiej, jeszcze z Sichowa. "To ci los" - jak mówił pewien 142 143 kolejarz, gdy w pociągu pogasły lampy. Biedna Anna, biedniśmy wszy- scy. ' S t e fa n O s t r o w s k i (ur.1902), podczas wojny lotnik RAF-u; po powrocie do kraju pracował w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Mielcu, aresztowany w październiku 1950, zwolniony w styczniu 1951; zrehabilitowany i przywrócony do pracy w 1957. 9 XI 1950. Czwartek Po południu do Towarzystwa Naukowego na jakąś rocznicę Jędrzeja Śniadeckiego (choć ani data urodzenia, ani śmierci na żadną rocznicę nie pasują). Dość ładnie zremontowana sala, skromna i biała z przyje- mnymi szaro-zielonymi zasłonami u gigantycznych okien. Dwa dobrze zbudowane referaty: Lampego' (o Sniad. - chemiku), Kraczkiewicza= (o Śniad. - biologu). Dowiedziałam się, że Śniadeccy byli z Wielkopol- ski. Interesujące sformułowanie Śniadeckiego dotyczące różnicy między jestestwami nieorganicznymi i organicznymi. Nieorganiczne mogą ist- nieć izolowane od swego otoczenia, a nawet w sposób trwalszy, gdy je od niego izolować (np. minerały izolowane od powietrza i wody). Orga- niczne, izolowane od swego otoczenia (środowiska), wyrodnieją i giną. Marksiści rosyjscy (Łysenko, którego Kraczkiewicz nawet zacytował) przenoszą to na człowieka i jego środowisko społeczno-polityczne. W i k t o r L a m p e ( 1875-1962), chemik organik; uczep i współpracownik S. Kostaneckiego. Od 1915 profesor UJ, w l. 1919-60 na UW, członek PAU i PAN. Je- den z założycieli PTCh. Autor ok. 50 prac, m.in. Zarysu historii chemii w Polsce,1948. 2 Z y g m u n t K r a c z k i e w i c z ( 1900-1971 ), cytolog, embriolog. Od 1926 pra- cował na UW, od 1949 profesor cytologii, w l.1956-65 prorektor. Od 1948 członek To- warzystwa Naukowego Warszawskiego, od 1965 prezes Polskiego Towarzystwa Zoolo- gicznego. Wśród licznych prac główne dzieło stanowi Cytologia ogólna. 1 I XI I950. Sobota Nie wychodzę z domu, piszę to opowiadanko o żołnierzach radziec- kich. Anglia odmówiła na Kongres Pokoju co najmniej połowy wiz. I z metodą. Odmówiono wszystkim, posiadającym "władzę słowa". A więc pisarzom, uczonym, dziennikarzom i działaczom politycznym. Z Polski odmówiono Parandowskiemu. Będzie to więc kongres przo- downików pracy. Nic to zresztą Anglosasom nie pomoże, bo już " w Grenadzie zaraza"1. i Znany zwrot z ballady Alpuhara z Konrada Wallenroda. 15 XI I950. Środa Ogłoszono w radiu, że wskutek niedopuszczenia z naszej części świata nawet tych delegatów, którzy dostali wizy (zawrócono ich z An- glijuż po wylądowaniu), odbycie Kongresu Pokoju w Sheffieldjest pra- ; ktycznie uniemożliwione. Wobec tego kongres odbędzie się 16 XI w Warszawie. Ponieważ Warszawę wyznaczono na miejsce kongresu już w sierpniu, a dopiero potem wyskoczył ni stąd, ni zowąd ów Shef- field, myślę, że to był tylko chwyt propagandowy, bardzo zręczny. Co do mnie, już we wrześniu przewidywałam, że Anglosasi kongresu w Sheffield nie dopuszczą i że właśnie dlatego, zdając sobie z tego w pełni sprawę, wyznaczono go w Anglii. Daje to świetną okazję do dys- ! kredytowania tego kraju i wzmacnia znakomicie argumenty propagandy przeciwangielskiej. Przeniesienie Kongresu do Warszawy daje znów okazję do pokazania cudzoziemcom imponującej odbudowy - "dzieła pokoju". Była Kazia. Poza tym nikt nie przychodzi. Czuję się coraz bardziej "wycofana z obiegu", co sprzyja pracy twórczej. Ale o tym, żeby można kończyć moją powieść - ani mowy nie ma. Wiem z góry, że choćby by- ; ła najlepsza, najpiękniejsza i najbardziej pozytywna z punktu widzenia # marksistowskiego - nie przejdzie. Gdy gusty literackie tworzy rząd # i gdy on decyduje, co się ma czytelnikom podobać, gdy podobać im się I ma to, co podoba się cenzurze i Urzędom Bezpieczeństwa - wszelka twórczość musi zamrzeć. Toteż coraz większa liczba starszych pisarzy zamilka, jakby przed czasem i żywcem pogrzebana. Literaturę będą fa- ! brykować młodzi, giętcy smarkacze. Czy możliwe jest w tych warun- kach ukazanie się jakiegoś wielkiego talentu - bardzo wątpię. 16 XI l950. Czwartek Wysłałam list do Anny i moje opowiadanko do Związku. Mają je zu- żytkować w imprezach estradowych, ale myślę, że nie zużytkują, ponie- waż bon gre mal gre' - reprezentuje "humanizm integralny" - rzecz "groźną dla ustroju".z 144 IO - Dzienniki, I 2 145 Po powrocie zastaję Małyniczównę, która zostaje u nas na kolacji. O dziesiątej ma być moja audycja z cyklu "Pisarze przed mikrofonem". Nagrana jeszcze we wrześniu#. Dają ten cykl o tak późnej godzinie i na Warszawie II. To znaczy - dla możliwie najmniejszej liczby słuchaczy. Podobno Kongres ma się rozpocząć dziś wieczorem, dopiero o godzi- nie siódmej. Na murach miasta rozlepiono wielkie plakaty z punktami uchwał czy żądań kongresu. M.in. jest i punkt o zakazie interwenio- wania w wewnętrzne sprawy jakiegokolwiek narodu. I taki punkt stawia się w kraju, który jest przedmiotem nieustającej, choć maskowanej in- terwencji we wszystkie bez wyjątku swoje sprawy wewnętrzne. . # B o n g r e m a 1 g r e (fr.) - chcąc nie chcąc. z Nocne spotkanie opublikował dopiero "Żołnierz Polski" w roku 1955, nr 21 (w tym samym roku powtórzyły "Przyjaźti" i "Trybuna Ludu"), przedruk w: Gwiazdu zarunna, 1956. 3 Mcwa o nagranym przez autorkę we wrześniu opowiadaniu Tu zuszła zrnianu. I 9 XI 1950. Niedziela Po południu w sobotę, otrzymawszy wczoraj zaproszenie, poszłam na przyjęcie z okazji Kongresu Pokoju, wydane przez "przewodniczącego Prezydium Stołecznej Rady Narodowej" (tj. dawnego Prezydenta Mia- sta) w salach recepcyjnych Teatru Narodowego (tj. dawnych Salach Re- dutowych). Jadąc podziwiałam bogatą iluminację i dekorację miasta. Tym razem, dla cudzoziemców, postarano się nawet o piękno. Zrazu w czasie deko- rowania było jeszcze sporo portretów Stalina, ale potem je pozdejmo- wano, a niektóre po prostu policja kazała usuwać, nawet z wystaw skle- powych. Zastąpiono je przeważnie portretami Joliota. Poza tym w "oportretowaniu" miasta króluje tylko Bierut. Tu i ówdzie widać jesz- cze czerwone sztandary, lecz ani śladu sowieckich emblematów pań- stwowych, które też się już ostatnio coraz bardziej upowszechniają. Cie- kawe dlaczego kryją przed światem to, co na domowy użytek uważają za takie wspaniałe, zaszczytne, bezbłędnie dobre. Przecież cała Warsza- wa to widzi i osądza. Lud Warszawy powiada: "Dla nas Stalin, i sierp, i młot, a dla świata niebieskie kolory i gołębie". W sklepach, zwłaszcza spożywczych, nieprzebrana ilość wszelkiego towaru, żeby zapobiec ogonkom, których też tymi dniami nie ma, gdyż mięsa i wędlin jest na ten tydzień kongresu w bród. Potiomkinowskie wioski!' Kazano też na te dni zamknąć wszystkie prywatne jatki sprze- 146 dające łby krowie i inne tego rodzaju ochłapy, do których zazwyczaj bardzo ciśnie się wszelkiego rodzaju biedota. ' Potiomkinowskie wioski - w czasie podróży Katarzyny ll po Dnieprce ks. G. A. Po- #omkin, polityk, feldmarszałek, faworyt carycy, mianowany generał-gubernatorem gu- berni noworosyjskiej, azowskiej i astrachańskiej, za pomocą ustawionych wzdłuż trasy dekoracji, przedstawiających zamożne wsie, pałace, parki, stworzył pozory kwitnącego kraju. 20 XI 1950. Poniedziałek Przerwałam opis przyjęcia "kongresowego", tedy do niego wracam. Więc na placu Teatralnym oślepiającym blaskiem zieje wejście do Sal Redutowych, co przypomina mi żywo dawne chwile, gdyśmy tymi sa- mymi drzwiami wchodzili niegdyś na premiery Teatru Narodowego, Reduty, Teatru Nowego. Naprzeciwko - ruiny Ratusza, pod którymi leżą może jeszcze kości wiernych dzieci Warszawy, oświetlone purpurowymi reflektorami, ro- bią wstrząsające wrażenie. Wnętrza odnowione, jak wszystko teraz, skromnie, na biało. Wraże- nie luksusu dają tylko czystość, piękne schody i śliczna dekoracja kwia- towa. Pod tym względem, pomimo zubożenia ogrodnictwa, skoczyliśmy o wspaniały krok estetyczny naprzód. Zamiast dawnych, pretensjonal- nych tuj, anemicznych drzewek pomarańczowych i palm - brzegiem schodów i ścian istne chodniki i dywany kwiatów sezonu, w danej chwi- li - prymulek - dziesiątki tysięcy prymulek, podkreślających żywą bar- wą liliowo-amarantową delikatne zielenie paprotek i asparagusów. Na rozległym, miękko wysłanym przejściu z pierwszego na drugie piętro ustawiło się w równym rzędzie Prezydium Rady Miejskiej teraz zwanej Narodową, żeby to upodobnić do Rosji (choć w Rosji "Narodnyj so- wiet" nie znaczy "narodowa rada", lecz "ludowa"). Na czele Albrecht' drobny, bardzo młodo wyglądający człowiek, po prostu chłopiec, o do- syć ładnej, a nawet sympatycznej twarzy. Ci panowie witali przechodzą- cych mimo gości podaniem ręki, podczas kiedy drugą wskazywali uprzejmie drogę na drugie piętro. Od razu w szatni spotkałam się z E1- żunią Barszczewską, Iwaszkiewiczem i Dobraczyńskim. Był też z nimi Godik, świetny aktor, ale mało sympatyczny człowiek, a przynajmniej nie mający nic z właściwej Żydom życzliwej uprzejmości. W salach re- cepcyjnych ustawiono mnóstwo stołów, a na nich mnóstwo dobrego "żarcia" na zimno. Indyki, szynki, mięsiwa, sałatki, galarety, sosy róż- 147 nych rodzajów, torty, czekoladki, pieczywo, masło; wina (tylko krajo- we, owocowe) i wódki w bardzo umiarkowanych ilościach. Stałam jakiś czas na wprost drzwi wejściowych i na skutek tego witało się ze mną wiele dzisiejszych znakomitości. Pierwszą z nich był Cyrankiewicz z Andryczówną, potem witał się ze mną jakiś starszy jegomość, niedu- ży, pulchny, o dość ozdobnych rysach twarzy, wyglądający na starego doktora lub muzyka. Był w towarzystwie mało powabnej starszej damy, która także się ze mną przywitała. Zapytałam Elżunię, kto to taki. Oka- zało się, że nie rozpoznałam "zwierzyny" (Proust). Był to ni mniej, ni więcej tylko Jakub Berman, jeden z głównych dziś wielkorządców Pol- ski.` Towarzystwo, w którego pobliżu się znalazłam, to byli głównie akto- rzy. Pisarzy niewielu zauważyłam. Przewinął się Zawieyski, który mnie zapoznał z Woszczerowiczem. Z nim też miałam chwilę zajmującej roz- mowy, którą może sobie kiedyś przypomnę. Oprócz niego byli w zasię- gu mego widzenia: Schiller, Dąbrowski (dyrektor Teatru Polskie#o), Kreczmar, Turska-Bandrowska. Ta mi się bardzo nie podobała, zresztą opowiadania o niej Anny z pobytu nad morzem dokumentalnie mi babę zbrzydziły. Pokazano mi też wchodzącą Wandę Wasilewską - czarną ponurą gidię z mężem, zażywnym brunetem, Korniejczukiem (jew?). Wasilewska należy,jak przystało, do delegacji radzieckiej. Przy stole, gdzie stanęłam, odżywiał się Kulczyński, z którym przez chwilę rozmawiałam. Był bardzo przejęty kongresem: "To już nie jest propaganda - powtórzył kilkakrotnie. - "To jest jedyny prawdziwy par- lament świata". Takie zdanie, jak i zdanie Piotra Nenniego:# "Obrońcy pokoju to szóste mocarstwo świata" - powtarzane są często przez ludzi kongresu. Rozmawiając z Kulczyńskim spostrzegłam, że od sąsiedniego stołu kiwają ku mnie euforycznie Parandowscy. Przecisnęłam się do nich. Byli rozochoceni i zachwyceni kongresem. "To zupełnie inny po- ziom niż we Wrocławiu" - powiedział Parandowski. Jedli i pili, aż im się uszy trzęsły. Na takich przyjęciach zachodzi zjawisko dla mnie szczególnie wstręt- ne - oto wszyscy podkradają, zwłaszcza papierosy i owoce. Nawet El- żunia skłoniła Kreczmara, by dla Wyrzyka "zwędził" pudełko kongre- sowych papierosów z gołębiem, Parandowska chwytała i papierosy, i owoce, i twierdząc, że na tym polega świetna zabawa, nawet mnie siłą wepchnęła do kieszeni gruszkę, którą później cichaczem położyłam na jakimś stole. Wyszłam w końcu parę minut po dziewiątej i piechotą dobrnęłam do 148 postoju taksówek przy Karowej. Dziwne wrażenie robiła zupełna pustka ulic po tym gwarnym różnojęzycznym tłumie. Tylko z rzadka pojedyn- czy przechodzień, choć to była jeszcze jak na wielkie miasto "dziecin- na" godzina. Bawiły się tylko pieszczochy losu i historii. Masy już spały ciężkim snem po ciężkich robotach, do których znowu się zerwą przed ciężkim świtem. Niesamowite wrażenie robił pomnik Mickiewicza- oświetlony jakimś trupim zielonawym blaskiem, istne widmo z "Dzia- dów". Mijając pomnik, mimo woli powtarzałam słowa: "I sprzyjam ludziom - z daleka od ludz:".`# Potem dowiedziałam się, że przyjęcie trwało do drugiej w nocy, tańczono, a mimo pozornie skromnych ilości alkoholu większość gości popiła się tak, że popadali na ziemię. W niedzielę o dziesiątej pojechałam na Kongres. To, co zrobiono na Towarowej (kongres obraduje w największej hali Domu Słowa Polskie- go), jest w istocie imponujące. Majdan przed gigantyczną halą, z której wyniesiono maszyny drukarskie, wymoszczony mieloną cegłą. Znicze- 149 I Światowy Kongres Obrońców Pokoju w Domu Słowa Polskiego w Warszawie, listo- pad ł 950 urny na żelaznych postumentach bardzo misternej roboty płoną także i we dnie. I wszystko na niebiesko, nawet ohydny mur brudnoceglany opasujący tereny dworca towarowego pomalowano na błękitno - wszy- stko razem - jak amerykańska ilustracja. Była gęsta mgła, co nadawało jeszcze bardziej fantastyczny wygląd odmienionemu pejzażowi. We- wnątrz hala fabryczna jest tak wielka, że z części przydzielonej dla go- ści nie widzi się prawie części, gdzie prezydium, trybuna i delegaci- a raczej widzi się to już prawie przez "mgiełkę oddalenia". Stoły i fotele świeżutko wykonane, na każdym skrzynka radiofoniczna i słuchawki, które można włączać w dowolny przekład przemówień najeden z ośmiu języków z chińskimjęzykiem włącznie. [...] Traftłam na dwie sensacje. Jedną z nich było antysowieckie przemówie- nie eks-ministra skarbu Stanów Zjednoczonych Rogge'ego - obecnie radcy prawnego ambasady jugosłowiańskiej w Waszyngtonie. Wszyscy komuniści albo "podskakiwacze" na sali protestowali głośnymi "zwi- schenrufami", prezydium ich uciszało - ale ostatecznie mówił godzinę, a w słuchawkach - bo słuchałam jednym uchem jego mowy, a drugim polskiego przekładu - wiernie bez opuszczeń tłumaczono to przemó- wienie. Drugą sensacją była manifestacja dzieci. Już zaraz po przyjściu za- uważyłam, że na sali jest dużo dzieci (jako niby tych najbardziej zain- teresowanych, żeby wojny nie było); co więcej, zobaczyłam z daleka, że i Parandowscy przyszli z Piotrusiem. Przed samym końcem sesji wma- szerowało na salę paręset dzieci od przedszkolaków do dwunastolatków. Na czele szli chłopcy z werblem na bębnach, potem chłopcy ze sztanda- rami różnych państw, wreszcie dziewczynki z bukietami chryzantem, w obu rękach wysoko trzymanymi. Doszedłszy do oficjalnej części hali, dziecinny pochód się zatrzymał, jakaś dziewczynka wygłosiła piskliwie mowę na rzecz pokoju, dzieci obrzuciły kongres kwiatami, po czym ca- ły pochód w tym samym szyku odmaszerował śród huraganowych okla- sków. Dużo ludzi chwytało i całowało dzieci, wielu miało łzy w oczach albo po prostu płakało. Na tym zakończono sesję przedobiednią. Wróci- łam do domu taksówką wziętą sprzed Dworca Głównego. W bocznych salach kongresu urządzona jest wystawa karykatur anty- amerykańskich, a prócz tego - restauracja z bufetem zaopatrzonym w nie widywane już dziś przedwojenne smakołyki w rodzaju "kabano- sów" - fryzjerzy, poczta, umywalnie, klozety, wszystko lśniące czysto- ścią i bez zarzutu funkcjonujące. Jaskrawe "chustki pokoju", bardzo brzydkie, które różni, a zwłaszcza egzotyczni, kongresowicze pozakła- dali sobie na szyję, nadają całości charakter jakby zapustnej maskarady. Dziś poszłam jeszcze raz na Kongres. Byłam godzinę i znów trafiłam na sensację. Przemawiała delegatka Korei, cała w bieli. Mówiła po... ro- syjsku. Wywołała niebywałą owację trwającą pół godziny. Krzykom i oklaskom nie było końca, wreszcie sala pochwyciła Koreankę (niewąt- pliwą agentkę rosyjską) na ręce i postawiłają na stole prezydium. Gdy się ta manifestacja skończyła, wróciłam do domu. 1 J e r z y A 1 b r e c h t (1914-1992), działacz polityczny, ekonomista. Od 1934 członek KZMP, OMS "Życie"; w czasie okupacji współorganizator Związku Walki Wyzwoleńczej i sekretarz Komitetu Miejskiego PPR, następnie więzień obozów kon- centracyjnych. Od 1945 członek KC PPR, a później PZPR, poseł do KRN i sejmu, peł- nił m.in. następujące funkcje partyjne i państwowe: kierownik Wydziału Propagandy KC PZPR, przewodniczący Prezydium Stoł. Rady Nar., członek i wiceprzew. Rady Pań- stwa, minister finansów. = J a k u b B e r m a n (1901-1984), działacz polityczny. Od 1928 w KPP. Podczas wojny na emigracji w ZSRR, działacz ZPP, członek Centralnego Biura Komunistów Polskich. Po powrocie do kraju w l. 1944-56 członek Biura Politycznego KC PZPR, na- stępnie PZPR. Od 1945 podsekretarz stanu w Prezydium Rady Ministrów, 1954-56 wi- cepremier. W 1957 usunięty z partii jako odpowiedzialny za wypaczenia, zwłaszcza za "brak nadzoru nad organami bezpieczeństwa publicznego, które dopuściły się poważne- go naruszenia praworządności". # P i e t r o N e n n i (1891- I 980), polityk włoski, jeden z przywódców Włoskiej Par- tii Socjalistycznej; przed - i po wojnie prowadził politykę jedności działania z komuni- stami, od której odstąpił w 1963 na rzecz udziału w rządach centrolewicy. Wówczas w latach 1950-55 wiceprzewodniczący Światowej Rady Pokoju. # "I sprzyjam ludziom z daleka od ludzi" - zniekształcony cytat z wiersza A. Mickie- wicza Novvy Rok. Myśl # (Jeun Puul) Richtera (Wilno, 1823), którego zakończenie brzmi: "Kochać świat, sprzyjać światu z daleka od ludzi #. 25 XI l 950. Sobota Spotkanie artystów i pisarzy cudzoziemskich (kongresowiczów) z polskim światem literatury i sztuki. Na dziedzińcu Muzeum, jak za- wsze w takich okolicznościach, pełno bogatych limuzyn i jak za czasów Pietrka Paterki z moich "Szklanych koni" - pełno w ich wnętrzu szofe- rów skazanych na czekanie, aż się panowie wybawią. W hallu gwar nie- opisany, ale w tłumie od razu natknęłam się na Lorentza. Chorował na półpasiec, który mu się wyrzucił na twarzy. Jest - jak się sam wyraził- odstawiony całkiem na boczny tor. Ale za to może się spokojnie po- święcić Muzeum i wykładom uniwersyteckim. Gdy z nim rozmawia- łam, podeszła pani Modzelewska, żona ministra spraw zagr.', i, jak sły- 150 151 szałam, zapraszała Lorentzów do siebie na dzień jutrzejszy. Co dobrze o niej świadczy. Potem zwróciła się do mnie i zapytała, czy bym czasem nie zechciała tłumaczyć Tołstoja. Powiedziałam, że na ogół nie zajmuję się tłumaczeniami i musiałoby mnie to na dobre oderwać od własnej pracy twórczej. Ona zaś na to: "Bo wielkiego pisarza powinien tłuma- czyć tylko wielki pisarz. Czy pani nie uważa, że Tołstoj jest jednym z największych pisarzy świata?" Zgodziłam się na to dodając, że na pew- no tłumaczenie Tołstoja jest dla każdego zaszczytem. Ona znów na to: "Tym bardziej że Tołstoj jest pani pokrewny, czy pani tego nie uważa?" "Mówiono mi o tym, ale to dla mnie zbyt pochlebne". Modzelewska na wpół do siebie: "A ja im ciągle mówię: dlaczego nie zwrócicie się do Dąbrowskiej o przekład Tołstoja? A oni mówią: Dąbrowska na pewno nie zechce". Wtedy przyszło mi na myśl, że St. mógłby na takiej pracy zarobić, może zrobiłby brulion, aja bym poprawiła i miałby własne pie- niądze, o czym wciąż marzy. "Proszę pani - rzekłam po chwili. - Nie miałam tego w programie. Ale niech pani wystąpi z konkretną propozy- cją, to chętnie o tym pomyślimy". Kiedy ruszyliśmy razem z tłumem na górę, powiedziałam jeszcze do Modzelewskiej: "Pani mówi teraz doskonale po polsku. O wiele lepiej niż kiedy panią przed kilku laty poznałam". Ona zaś na to: "Ciągle się uczę. Jestem, widzi pani, na trzecim roku polonistyki". Co mnie ujęło. Przyjęcie odbywało się w górnych salach Muzeum, tam gdzie stare malarstwo. Główną salą przyjęcia była sala Matejki z rozpostartym nad tymi "gołąbkami pokoju" wielkim płótnem "Bitwy pod Grunwaldem". Tłum był gęsty, zauważyłam niemal wszystkich znajomych ze świata li- teratury i sztuki. Jak za sanacji nie zaniedbują i teraz żadniutkiego przy- jęcia. Mam wrażenie, że z cudzoziemcami nikt poza przystawionymi do nich "pilotami" nie rozmawiał. Nikt nie ryzykuje mieć w takim wypad- ku ubiaka koło siebie. Przyszli zaraz po mnie i Parandowscy. Widziałam tu i ówdzie: Kreczmara, Putramenta, Iwaszkiewicza, Monikę Żeromską, Rusinka, Zarembę, Zawieyskiego, Kuryluka, Szymańską (opuszcza "Czytelnika" i wyjeżdża do Berlina do męża), Stefczyka, Dembińską, Podhorską-Okołów i mnóstwo innych. Rusinek walczył z Moniką, namawiając ją, aby na Pen-Clubowej uro- czystości ku czci Żeromskiego powiedziała parę słów ze wspomniezi o ojcu. Stoły z jedzeniem były identycznie tak samo zastawione, jak na poprzednim przyjęciu w salach redutowych. Zdawałoby się, że jakiś czarodziej wskrzesił tamte pożarte potrawy i przeniósł te same stoły z tymi samymi lokajami (ubiakami?) w białych kurtkach na nowy teren biesiady. [...) Wyszłam zaraz po dziewiątej z Zawieyskim. Przy drzwiach sali przy- witałam się z Woszczerowiczem, który jak i wtedy u Albrechta stał zu- pełnie samotny i z nikim nie rozmawiał. Deszcz lał ciągle. Do placu Trzech Krzyży szliśmy pieszo, a tam wzięliśmy taksówkę. Ja wysiadłam na Polnej, Zawieyski pojechal dalej do siebie na Ursynowską. Nielitościwa nuda. 1 N a t a 1 i a M o d z e 1 e w s k a (1912-1992), tłumaczka, eseistka. Ukończyła Wydział Tłumaczeń w Instytucie Literackim im. Gorkiego w Moskwie i filologię polską na UW. Debiutowała w 1937 na łamach prasy radzieckiej jako tłumaczka. Do 1945 mie- szkała w ZSRR. Tłumaczka literatury rosyjskiej i radzieckiej oraz literatury polskiej na rosyjski (m.in. Lalki). Wydała m.in. Mikołaj Gogol. Szkic,1952, Pisurz i fnałość: Dosto- jew,ski, C#echow,,1975. Wrocław. 28 XI I 950. Wtorek Podróż trzecią klasą sypialnym miałam dobrą. Rano, gdy już byłam ubrana i na korytarzu, zaczepił mnie i przywitał z niezmierną serdeczno- ścią nieduży, szczupły jegomość, trochę podobny do Flukowskiego, ale ładniejszy. Twarz bardzo znajoma, ale nie mogłam sobie przypomnieć, kto to taki. Powiedział: "A tak, mówił mi Kott, że pani bywa we Wroc- ławiu. Gdzie panią można spotkać? W jakiej cukierni?" - "W żadnej- odrzekłam - bo jadę pracować i w cukierniach prawie nigdy nie by- wam". I w głowę zachodzę, z kim ja rozmawiam. Po pewnym czasie, gdy już stałam przy drzwiach do wyjścia, zobaczyłam go znowu, z ręcz- nikiem na ramieniu szedł do toalety. "Pani mnie nie poznaje" - uśmie- chnął się. Zawahałam się: "Twarz poznaję, ale... gdzieśmy się ostatni raz widzieli?" Wtedy schylił mi się do ucha i powiedział swoje przed- wojenne nazwisko, a też i obecne, zresztą to samo, pod jakim występo- wał w czasie wojny: "Karmazyn - a teraz - Stanisław Wiech". Ach, Bo- że! To był brat futrzarza z placu Krasińskich, u którego w 1934 po na- grodzie państwowej robiłam sobie pierwsze w życiu "prawdziwe" futro. Żyd, romantyk i awanturnik, którego potem spotkałam we Lwowie w 1940. Pamiętam świetnie tę chwilę, gdy w tramwaju (dziewiątka, idą- ca na Żółkiewską) tak samo jak teraz na ucho powiedział mi: "Pani mnie nie poznaje! Karmazyn jestem". - "Jakże się cieszę, że pan ocalał. Nieraz zastanawialiśmy się z panem Stempowskim, co się z panem stało 152 153 i gdzie się pan obecnie obraca". Z odpowiedzi wynikło, że mieszka pod Wrocławiem, pracuje w Orbisie we Wrocławiu. A teraz wraca "z woj- ny". "Jak to - z wojny?" - "No, z tego kongresu pokoju, ironia losu". Zapytałam, w jakiej roli był na Kongresie, czy jako tłumacz? - "Nie, ja- ko pilot, ironia losu!" Znów pochylił mi się do ucha: "Pilotowałem gru- pę Niemców. Ale - dodał usprawiedliwiająco - to inni Niemcy niż tam- ci. Spotkamy się na dworcu" - rzekł jeszcze. Ale ja wysiadłam na "Od- rze", a on widać na Głównym, bo nie spotkaliśmy się przy wyjściu. To spotkanie wskrzesiło we mnie ów tragiczny czas 1939-40 roku, Lwów, dom Blumenfeldów, nasze pragnienie dostania się do Warsza- wy. Ten młody człowiek chodził wtedy z Warszawy do Lwowa i z po- wrotem przez zieloną granicę i nam zaproponował, że nas w najbliż- szym czasie przeprowadzi. Bardzo się wtedy entuzjazmował do tej my- śli, że mnie przeprowadzi nie tylko do Warszawy, ale że z Warszawy zdoła mnie "wyekspediować do... Paryża", choć mnie to było ani w gło- wie. Ale skorzystaliśmy wtedy z jego niebawem zaprojektowanej wy- prawy na zieloną granicę i w końcu marca 1940 roku, razem z dwoma studentami, którym całą rodzinę wywieziono właśnie na Sybir, a oni sa- mi ukrywali się niepewni dnia ani nocy, oraz z jakąś panią (Żydówką), wyjechaliśmy pociągiem do Białegostoku, a stamtąd przez Bielsk Pod- laski wyruszyliśmy najętą furmanką do Ciechanowca. Była to wyprawa, w której przemytnicy o mało nie wydali nas w ręce NKWD. Uciekliśmy wtedy z noclegu w Ciechanowcu przed świtem i jak niepyszni wrócili- śmy do Białegostoku, gdzie mieszkaliśmy u przyjaciółki Jadzinej, dr Berty Szaykowskiej'. Nasz młody cicerone nie zraził się tym, zorga- nizował drugą wyprawę, już znacznie trudniejszą.2 Zrezygnowaliśmy z niej ze względu na stan sił Stacha i na ostrzeżenie dr Szaykowskiej. W szpitalach Białegostoku było wtedy pełno ludzi straszliwie poszarpa- nych przez psy sowieckiej straży granicznej. Z młodym Karmazynem- -Wiechem pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i nawet daliśmy mu dla Jadzi resztę naszych polskich złotych (zdaje się, trzy tysiące). Poszedł z ową młodą Żydówką i udało mu się ją przeprowadzić. Podziwiałam odwagę i nerwy tych dwojga Żydów idących w samą paszczę "Juden- fresserów".3 Młodzi studenci znaleźli także jakąś drogę na własną rękę. Jak się później w Warszawie okazało, Karmazyn dotarł na Polną i nawet nocował w naszym mieszkaniu. Pieniądze doniósł cało, ale na nic się już nie przydały. Bo termin wymiany dawnej polskiej waluty już minął, w Warszawie kursowały nowe "młynarki". Zdaje się, że banknoty prze- niesione (wmontowane w dno walizki) wówczas przez Karmazyna do- tąd leżą u St. w szufladzie biurka. Myśmy wówczas wrócili jeszcze do Lwowa. U Anny zastałam dom ślicznie zagospodarowany i tak idealną ciszę, że od razu się rozprężyłam i wypoczęłam, a pierwszą noc spałam po raz pierwszy od wielu miesięcy 8 i pół godzin. Nazajutrz po przyjeździe (w niedzielę) po kąpieli wyszłyśmy z Anną, by pojechać na Ostrów Tumski, najstarszą polską dzielnicę Wrocławia, sięgającą czasów Bolesława Krzywoustego. Piękna, urocza to była w samej rzeczy dzielnica, lecz bardzo jest zrujnowana, a oprócz katedry (odbudowanej środkami państwa i diecezji) nic jeszcze tam się nie re- montuje. Stare kościoły i kościółki: św. Idziego, św. Marcina, św. Anny, Dominikanek, Marii Panny na Piasku - wszystkie między XII i XIV wiekiem budowane. Tylko kaplice przy katedrze renesansowe, podobne do Zygmuntowskiej na Wawelu i gdańskiej. Jest też taka we Lwowie. Wróciłyśmy na obiad, ale że mimo 5 st. ciepła był bardzo zimny wiatr, przeziębiłam się i dostałam bólu gardła i krzyża - tak że na noc robiłam kompres na gardło i cały poniedziałek przeleżałam. W poniedziałek po południu zjawił się już komisarz spisowy (spis ludności 3 grudnia) z wstępnymi indagacjami. Młody Żyd, całym za- 154 I 155 Stanisław Wiech Ostrów Tumski, katedra. Fot. A. Jałosiński chowaniem się i sposobem pytań zdradzający ubiaka. Zapisując perso- nalia pani Marysi spytał od razu: "Na jakim froncie pani mąż zginął?" (a ten mąż, brat Anny, umarł niewinnie w więzieniu w Kijowie). Zapi- sując personalia Anny udawał, że nie wie, kto ona, ale w dalszej rozmo- wie powiedział nagle: "A przecież ##Uliczka Klasztorna" jest wycofana z obiegu". Potem, gdy miał zapisać miejsce pracy, a Anna powiedziała: "piszę w domu", zastanowił się: "To może napiszemy ##warsztat domo- wy"? Ale nie - dodał - to by mogło być na pani niekorzyść". Działo się to w moim pokoju, dokąd wdarł się, aby i mnie zapisać i z trudem dał sobie wyperswadować, że wszystkie instrukcje do spisu zostawiłam 156 w Warszawie, że przebywam tu czasowo i że nie mogę być w dwu miej- scach zapisana. Na jego słowa Anny dotyczące wyrwało mi się: "Jak to zaszkodzić? Przecież spis ma cele wyłącznie statystyczne i, jak zapew- niano w obwieszczeniu o nim, nie może być wykorzystywany dla żad- nych innych celów. Nie może więc nikomu pomóc ani zaszkodzić". Za- strzeliła nas wręcz rubryka: "gdzie się mieszkało przed wojną?" Jest w niej odsyłacz: "Mieszkańcy Lwowa, Wilna i innych okolic byłych ziem wschodnich mają podawać tylko: ZSRR". Tak więc Anna dowie- działa się, że całe swe życie przeżyła w Związku Radzieckim, a nie w Rzeczypospolitej Polskiej. Razem z nią dowie się o tym około 6 mi- lionów Polaków, którzy z ziem wschodnich pochodzą, a na dzisiejszych ziemiach odzyskanych przygniatającą większość ludności stanowią. Wzywa się ludność, aby przy spisie podawała dane prawdziwe, ajedno- cześnie w tak ważnym punkcie jak ustalenie miejsca urodzenia i zamie- szkania przez większą część życia zmusza się ją urzędowo do podawa- nia fałszywych informacji. Bo z punktu widzenia statystyki najwierut- niejszym kłamstwem jest podawać, że we Lwowie czy Wilnie był przed wojną Związek Radziecki. Wszystko to stwarza warunki sprzyjające pa- nicznym plotkom, pogłoskom, nastrojom strachu, rozpaczy, beznadziej- ności. Spis ludności może być rzeczą całkiem niewinną, ale w masach narodu wzbudza przekonanie, że posłuży do wielkich wywozów. I na- wet mnie trudno się oprzeć takiemu wrażeniu. Dziś wstałam już, ale zaziębienie przeniosło się na nos. Boli głowa i męczy koński katar. Na dworze ciemno, ponuro, prawie nie ma dnia. Dziś pani Marysia zerwała resztę białych chryzantem, które ustawiłam w moim i Anny pokoju. # B e r t a S z a y k o w s k a, lekarka szkolna w gimnazjum żeńskim im. Anny Jabłonowskiej w Białymstoku (w którym uczyła Jadwiga Szumskaj. Dąbrowska pozna- łają w 1923. Po nieudanych próbach przejścia przez zieloną granicę Dąbrowska i Stem- powski mieszkali u niej przed powrotem do Lwowa. = Reminiscencje z tych przepraw przez zieloną granicę, a także postać Szymona An- cko vel Stanisława Kadaja znalazły się w napisanym w 1963 r. rozdziałe XXI Pr#ygód c#fowieka mv.ślącego. # J u d e n f r e s s e r (niem.) - żydożerca 30 XI l 950. Czwartek W słońcu i błękicie listopadowy krajobraz jest nadzwyczaj atrakcyj- ny. Nagie gałęzie lśnią srebrem, brązem, karminem, a na ziemi świecą 157 jaskrawo różne rodzaje zieleni. U Anny w ogrodzie kwitną fiołki i chry- zantemy, rośnie szpinak zimowy. Po drodze na grządkach działek wi- działam młodą sałatę, cudnie seledynową. Ten piękny dzień zamroczył się smutną wiadomością od St. Jego pierwszy "legalny" wnuk, siedmiomiesięczny synek Huberta i Zuzi, umarł na zapalenie płuc. St. przesłał mi listy Huby, istny tren Kochano- wskiego. To nieszczęście w obopólnie młodym małżeństwie nie byłoby tak tragiczne, ale pan Hubert ma 55 lat! Jest to też wielka boleść dla St., który mimo wszelkich innych pozorów jest stworzony na patriarchę ro- du i bardzo intensywnie żył tym wnukiem, bardzo był z niego dumny, choć znał go tylko z fotografii. Mnie to też wytrąciło z równowagi, bo jestem teraz niespokojna o St. Zaraz odpisałam dużym listem-ekspre- sem, załączając i list do Hubów, którzy mają w tych dniach przyjechać na Polną. We wtorek, tj. przedwczoraj byli na kolacji Żukrowscy. On jeździł specjalnie do Szczecina do Osmańczyka, żeby zasięgnąć wiadomości o tym, co się dzieje w Niemczech. Osmańczyk udzielił mu grozę budzą- cych wiadomości o rehitleryzacji Niemiec adenauerowskich. Także o upadku moralnym i obyczajowym tej części Niemiec, o korupcji w prasie, polityce, parlamencie etc. A jak ten - czarny, tak w równym stopniu biały dał mu obraz Niemieckiej Republiki Demokratycznej, by- tującej pod egidą Rosji. Tam panuje jakoby czystość obyczajów, entu- zjazm, wiara w przyszłość, miłość do Polski, zamożność etc. Krótko mówiąc - okupacja rosyjska działa jak cebula, na której szlaku giną wszelkie złośliwe bakterie (widziałam na filmie takie doświadczenie laboratoryjne z cebulą, właśnie sowieckie). Możliwe, że taki kontrast daje się w Niemczech pozornie zaobserwować. Ale czy te cnotliwe Niem- cy wschodnie pokazują prawdziwe oblicze? Czy tylko to, jakie narzuca im przemocą ten największy fabrykant masek, jakim jest Rosja? I czy siłą nadziany kostium duchowy może się stać prawdziwym strojem du- szy? To jest zagadnienie otwarte, na które odpowiedź nie musi być ne- gatywna. Gdybyż tylko można było stwierdzić, że Rosja hoduje cnoty, nie zaś, jak podejrzewam, zakamuflowane występki. Żukrowskiemu zlecono napisać powieść o kampanu wrześniowej 1939 roku z podkreśleniem bohaterstwa żołnierzy'. Widać to jest po- trzebne do ewentualnej propagandy patriotyzmu bojowego na wypadek wojny. Żukrowski piekielnie się boi, ale i niezależnie od tego jest już właści- wie "uformowany" na komunistę moskiewskiego obrządku. Jako zdy- scyplinowanemu katolikowi (pamiętam, jak jeszcze parę lat temu nocu- jąc u nas odmawiał wieczorny pacierz na klęczkach) jest mu o wiele ła- twiej przystać na komunizm, który jest systemem tak podobnym do ka- tolicyzmu jak lewa rękawiczka do prawej. Pominąwszy tylko zasadni- czą różnicę w poglądzie na istotę jednostki ludzkiej. W katolicyzmie ce- le społeczne realizują się przez jednostkę, w komunizmie cele indywi- dualne realizują się tylko poprzez społeczność. i Idzie o Dni klęski,1952 (nagroda państwowa III stopnia 1953) 3 XII 1950. Niedziela Gazety są codziennie przepełnione wyjaśnianiem narodowi, że spis ludności to nic groźnego. Dla uspokojenia opinu powołują się nawet na dawne spisy ludności sprzed wojny. Nie wyjaśniają tylko, dlaczego tam- te spisy nie wywoływały żadnej paniki, żadnych komentarzy, a jaka pa- nika musi być przy tym spisie, skoro rząd tak się tłumaczy, wyjaśnia, perswaduje. Swoją drogą trzeba przyznać, że społeczeństwo zachowuje się histerycznie. Mimo że w obwieszczeniach dokładnie wyszczególnio- no, co podlega spisowi, uwierzono maniacko plotce, że spisywane będą rzeczy osobiste - ubrania, bielizna, meble. Że spisywany żywy inwen- tarz będzie odbierany na kołchozy etc. Zwłaszcza chłopi ulegli zupełnej psychozie, chowają koszule i gacie, wyprzedają inwentarz etc. Taki oto monstrualny kapitał nieufności zarobił sobie rząd Bieruta przez pięć lat swoich praktyk. Zaczęłam na dobre pracować i wczorajszym dniem skończyłam pier- wszą część fragmentu powieści, który chcę dać do "Twórczości". Wczoraj rano byłam u ogrodnika, gdzie kupiłam szesnaście ładnych chryzantem do naszych pokojów. Dziś około 9 rano przyszedł komisarz spisu ludności, wszystko trwało pięć minut, jak zastrzyk. Warszawa. IS XII l950. Piątek Ostatni tydzień u Anny spędziłam na bardzo intensywnej pracy. Na- pisałam (piórem) z materiałów szkicowanych w 1943 nowy fragment powieści', który Anna nazwała świetnym. Dwa ostatnie wieczory pisa- łam do wpół do drugiej w nocy. We wtorek rano byłam w mieście i pierwszy raz widziałam polskie miasto świętujące wilię św. Mikołaja. To Lwów, który przejął ten zwy- 158 159 czaj z Zachodu przez Wiedeń. W dawnej Polsce, a potem w b. zaborze rosyjskim nie było tej tradycji, a u nas w Kaliskiem nie św. Mikołaj, lecz św. Józef (Stary Józef) przynosił w wilię Bożego Narodzenia cho- inki, rózgę i podarunki. We Wrocławiu już w wilię św. Mikołaja na wy- stawach pełno Mikołajów z cukru i piernika. Uliczne kwiaciarki sprze- dają maleńkie rózeczki brzozowe złocone i srebrzone. W piątek byłyśmy z chryzantemami na świetnym obiedzie u Żukro- wskich - to jej imieniny. Kiedy wracałyśmy od nich Parkową, zgasła elektryczność w całej tej części miasta. Dziwne wrażenie, jakby miasto nagle zapadło się w przepaść. Po ciemku dobrnęłyśmy do placu Grun- waldzkiego (bo i tramwaje stanęły) do postoju taksówek. Tam czekały- śmy ze 20 minut, bo sporo było osób w tym samym, co my, położeniu, tak że wsiadłyśmy w trzecią dopiero z nadjeżdżających taksówek. Ele- ktryczności nie było w całym mieście, ale jadąc zobaczyłam, jak wiele dzielnic Wrocławia oświetlone jest latarniami gazowymi. Pamiętam ta- kie tylko z dzieciństwa w Kaliszu i lat pensjonarskich w Warszawie. Słyszałam żydowską anegdotkę: pan Goldfaber spotyka znajomego, który wyjeżdża do Palestyny. Ów go pyta: "A pan nie wyjeżdżasz?" Goldfaber odpowiada: "A po co ja mam wyjeżdżać? Ja mam ubranie, mam mieszkanie. Ja sobie mogę jechać do Gdyni, do Krakowa, do Byd- goszczy, gdzie tylko chcę. Gdzie pan znajdzie drugi obóz koncentracyj- ny z takimi wygodami?" I drugą ze starożytności (w przypisach do Gracjana "Brewiarza dy- plomatycznego"). Kiedy ktoś ubolewał nad tym, że rodacy skazali Dio- genesa na wygnanie z ojczyzny, Diogenes odpowiedział: "A ja skazuję moich rodaków na pozostanie w ojczyźnie". # Mowa o zakończeniu pracy nad Miało sig ku świtaniu Warszawa. 25 XII I950. Poniedziałek. Boże Narodzenie O wpół do piątej zasiedliśmy do wilii i wcześnie poszliśmy spać, go- ście z przyjemnością, ja - ze smutkiem. I nie zmrużyłam oka przez całą noc. W niedzielę, tj. wczoraj nad wieczorem przyszli Boguś i Ela. Zjed- liśmy dobrą kolację z ćwiartką domowej roboty pomarańczówki i z wi- nem bułgarskim bardzo dobrym, i jugosłowiańskim, białym, niezłym. Ela w czarnym kostiumiku z czerwoną bluzką prześlicznie wyglądała i była w figlarnym usposobieniu. Oboje z Bogusiem wnieśli - dla mnie w każdym razie - swojski nastrój dawnego Russowa i naszego domu. 160 Ela jest jednak Szumska, i bardzo Szumska, tym razem przypominała mi mnie samą, gdy miałamjej 21 lat. Rozochociłam się tak, że zapalili- śmy choineczkę Linków i śpiewaliśmy kolędy, w czym i miły głos Zuzi bardzo się przydał. Zapomniałam dodać, że Jurek we czwartek wyjechał Gabriela Szumska,1945 do swego ukochanego Zakopanego, do pensjonatu PZU (Zakładu Ubez- pieczeń, gdzie jego ojciec pracuje i gdzie wyrobił mu miejsce na Święta jeszcze we wrześniu). To jest pierwsza prywatna przyjemnościowa wy- prawa Jurka, dotąd jeździł tylko "zespołowo". Lucia nie przyszła, ponieważ jej matka jest znów chora, zdaje się, że tojuż ostatni etap tego męczeństwa i starej, i Luci. Dnie czarne, ciemne, bez wyrazu, temperatura około zera. Nie ma wiatru, tak że mało nawet w domu palimy. t 1- Dzienniki, t. 2 161 26 XII 1950. Wtorek Wczorajszy dzień spędziliśmy sami z Hubertami. Wielką przyjemno- ścią było radio, nareszcie polskie, dobra muzyka i nawet sporo kolęd. Po południu wysłuchałam z prawdziwym wzruszeniem "Halki" w nowej inscenizacji poznańskiej. Położenie akcentu na chłopski, "społeczny" dramat Jontka i Halki wyszło na korzyść, pozwoliło wydobyć mocne dramatyczne napięcie z gry i śpiewu tych dwu postaci - dawniej to było istotnie zamazywane. I co za muzyka! Jakie świetne powiązanie wątku ludowo-góralskiego z wątkiem polonezowo-szlacheckim - i oba jakże polskie! Moniuszko nie jest gorszym twórcą oper niż Verdi, Rossini, Puccini, Leoncavallo, a jednak nie jest znany na świecie tak jak tamci. My sami przyczyniliśmy się do tego. Ileż w nas było kompleksu niższo- ści chodzącego jakoś w parze z megalomanią. Jak to w młodości lekce- ważyliśmy sobie zaściankowość Moniuszki, i jaka to była pomyłka. Słuchałam też po raz pierwszy Panufnika i Lutosławskiego'. To są dobrzy kompozytorzy - nie myślałam, że ta nowa muzyka stworzy tak piękne, melodyjne rzeczy, choć nie wiem, czy ich zejście z atonalności nie jest tylko ustępstwem koniunkturalnym. Nie znam się na tym dosyć. Wieczorem, po dziewiątej, gdy już nie spodziewaliśmy się nikogo, zjawił się nagle Miłosz. Był po jakiejś libacji i tego dnia więcej ożywio- ny niż zwykle, miałam wrażenie, że o włos mniej się ze mną nudził jak zazwyczaj. Ale po co ten człowiek u mnie się pojawia, nie wiem, gdyż dwoje bardziej obcych sobie ludzi nie ma chyba na świecie. i W i t o 1 d L u t o s ł a w s k i ( 1913-1994), kompozytor i dyrygent; uczeń J. Lefelda i W. Maliszewskiego w konserwatorium warszawskim. Od 1959 wchodzi do zarządu Międzynarodowego Towarzystwa Muzyki Współczesnej. We wczesnych utworach na- wiązywał do neoklasycyzmu (m.in. Sonatafortepianowa, 1934, Wariacje svmfoniczne, 1938, Wariacje na temat Paganiniego, 1941, Symfonia,1947). Po wojnie zwrócił się ku tradycjom narodowym, wprowadzając do swych utworów folklor z różnych stron Polski (m.in. Melodie ludowe, 1945, Tryptyk śląski, 1951). W następnej fazie (m.in. Gry we- neckie,1961, Trzypoematy Henri Michaux,1963) wykorzystuje nową technikę, zdoby- wając rozgłos międzynarodowy. Ponadto autor pieśni (m.in. dziecięcych), muzyki do sztuk teatralnych, słuchowisk radiowych i filmów. 31 XII 1950. Niedziela Pani Modzelewska przysłała szofera z zapytaniem, kiedy mnie może odwiedzić - podałam czwartek lub piątek po południu. Nazajutrz przy- słała wiadomość, że przyjedzie w piątek. Jakoż przyszła i omawiałyśmy sprawę przekładu Czechowa. Bo zapomniałam zapisać, że do Wrocła- wia przysłała mi ekspres błagający, abym przełożyła dwutomowy wy- bór Czechowa. Odmówiłam i po kilkakrotnej wymianie listów zgodzi- łam się przełożyć najwyżej kilkanaście opowiadań według jej wyboru. Wybrała 13, najtrudniejszych do tłumaczenia', twierdząc, że tylko ja to mogę zrobić. Zgodziłam się po przeczytaniu tych opowiadań. Oprócz "Duszeczki" żadnego z nich nie znałam, a wszystkie mi się bardzo spo- dobały. Po omówieniu tych spraw pani Modz. siedziała jeszcze ze dwie godziny, snadź jej się u nas podobało. Wieczór sylwestrowy spędziliśmy we dwoje. W szczególności ja czułam się jakaś samiusieńka i zrozpaczona (choć całe życie spędzam z przyjemnością sylwestra we dwoje), jeszcze nigdy chyba nie witałam Nowego Roku w takim smutku. Czyżby złe przeczucia co do losu świa- ta, albo może tylko własnego? Sejm zakończył stary rok ustawą represyjną o "ochronie pokoju". Przedstawił ją do uchwalenia... Leon Kruczkowski. Pierwszy to chyba 162 163 Stanisław Stempowski i Maria Dąbrowska na Polnej,1951 wypadek w dziejach, że pisarz wnosi projekt ustawy represyjnej. Usta- wa grozi karami, za "podżeganie do wojny" i za rozpowszechnianie wiadomości czy nastrojów "wojennych". Wywołana jest m.in. irytacją z powodu powtarzanych przez cały lud polski dowcipów na temat "go- łąbkomanii". Dla reżymów policyjnych dowcip i humor są groźne. Nie ma w niej jeszcze zakazu słuchania radia zagranicznego (jest zresztą dżeming - zagłuszanie), ale przewiduje kary do IS lat więzienia za po- wtarzanie wiadomości ze źródeł zagranicznych. Jest to już czwarta ustawa represyjna. Jedna była o tajemnicy pań- stwowej, druga o dyscyplinie pracy i karach za "bumelanctwo", trzecia o rygorach meldunkowych. Ta obecna jest ogólnikowa i daje szerokie pole dowolnej interpretacji, no i otwiera nieograniczone możliwości do- nosom, temu najwstrętniejszemu symptomowi wszelkich systemów po- licyjnych. # B yły to: Zgryzota, A gaf#a, Tgsknota, Spać sig chce, Baby, Moje życie, Str#elec, Czarownice, Warika, Chórzystka, Trzpiotka, Sala nr 6, Duszka. Przekłady ich znalazły się w: Antoni Czechow - Utwory wybrane, t. I-II,1953, wybór, wstęp i redakcja N. Mo- dzelewska. "Poznawszy je - pisała Dąbrowska w Paru myślach o pracy przekladowej- rozkochałam się w pisarzu, z którego wartości zdawałam sobie sprawę i przedtem, ale dosyć ogólnikowo. I jeśli nie podjęłam przekładów Czechowa z własnej inicjatywy i pa- sji, to w toku pracy nad jego tekstami znalazłam w nim pisarza nie tylko budzącego mój zachwyt, ale jakoś szczególnie mi bliskiego i - toutes proportions gardees - jakby po- krewnego". 1951 3 I 1951. Środa Tak więc jesteśmy w nowym roku i w nowym półwieczu. Dosyć dziwny był sam dzień Nowego Roku. Na obiedzie miałam zaproszo- nych Kodejszków. On przyszedł z dorocznego przyjęcia u prof. Semera- ua-Siemianowskiego' z życzeniami od tegoż profesora dla mnie; jak się okazało, znakomity kardiolog jest moim wielbicielem, a jego żona po- chodzi z Kalisza czy z tamtych stron, znała księdza Szafnickiego i bez trudu rozpoznała go w moim księdzu Komodzińskim2. Pani Kodejszko- wa przyszła piechotą (nie mogąc znaleźć taksówki) z rozwianym od wiatru włosem. Obiad był dobry, bo dzięki mrozom przechowała się do- 164 brze druga świąteczna indyczka (indyka przywiezionego przez Huber- tów zjedliśmy z nimi). Po południu zaczęli się schodzić goście całkiem nieoczekiwani, a niektórzy bardzo dawno nie widziani - wszyscy - nig- dy u nas na Nowy Rok nie bywający. A więc - dr Rutkiewicz, pani Ka- liska, pan Krzysztof Bieńkowski (ona znów leży) i wreszcie Szerer#, którego nie widziałam więcej niż jedenaście lat. Wrócił z Anglii w koń- cu 1946 roku - sam. Żona i jedna z córek zostały, druga córkajest z mę- żem w Polsce. On był dotąd w Łodzi, teraz przeniesiono go do Warsza- wy, jest sędzią Sądu Najwyższego. Jego piękny dom na Belwederskiej zajęto, mieszka tam, zdaje się, Szwalbe', Szererowi zaś przydzielono pokoik w nowych blokach na Elektoralnej. Pamiętam, jak przed wojną woził nas własnym autem do swej willi, gdzie wydawał czasem przyję- cia - spotykały się tam same antysanacyjne i lewicujące sfery, m.in. pa- fniętam, bywał St. Thugutt5. Oprócz tego rano przychodzili z życzeniami listonosz i dozorca, choć w Związkach postanowiono, że nie mają już w Nowy Rok chodzić po proszonem. I w samej rzeczy to jest tradycja dość żenująca, nie ze względów materialnych, tylko tak jakoś. Musiałam z nimi też wypić, a nie chcąc już pić wódki, piłam z nimi wino. W rezultacie w ogóle za dużo piłam w te świąteczne tygodnie i dwa dni po Nowym Roku cier- piałam na straszne rozdrażnienie i męczącą tachikardię, która do dziś mnie nęka. Bardziej jednak męczy mnie i odbiera sen sprawa Pepysa. Nie tylko nie wydali tego w żadnym z przewidzianych terminów, ale w wywia- dzie prasowym udzielonym przez Kuryluka co do zamierzeń wydawni- czych PIW-u nie wspomniano nic o tej publikacji. Tak mnie to rozdraż- niło, że poszłam zasięgnąć rady w Związku, gdzie mamy specjalną Ko- misję Interwencyjną do takich spraw. Zajmuje się tym Koźniewskib. Przedstawiłam mu sprawę i że chciałabym ostatecznie wiedzieć, czy za- niechano w ogóle wydania tego dzieła, czy zaszły znowu jakieś prze- szkody. Koźniewski zaraz przy mnie zatelefonował do PIW-u. Okazało się, że cenzura znowu zaczepiła moją przedmowę i że to jest przyczyną nowej zwłoki, ale też zasadniczo sprawa jest "na dobrej drodze". Podo- bno Kuryluk był dotknięty, że użyłam pośrednictwa Związku. A niech to diabli porwą! Przed wojną moje rękopisy szły do druku nazajutrz po przyniesieniu ich do wydawcy. i Mściwój Maria Tadeusz Semerau-Siemianowski (1885-1953), lekarz internista; członek PAU i Warszawskiego Towarzystwa Naukowego. Od 1924 165 ordynator w szpitalu św. Łazarza w Warszawie, od 1929 profesor medycyny wewnętrz- nej na UW; jeden z twórców kardiologii w Polsce; ogłosił wiele prac dotyczących cho- rób wewnętrznych, zwłaszcza chorób serca; współautor podręcznika Chorob#, wewnę- trzne, t. I-II,1953. z Ksiądz Komodziński - proboszcz z Małocina w Nocach i dniach, występujący w części I Wiatru w oczy; wykształcony, rubaszny, dziwak, ale "złoty człowiek", pod- czas wesela Wikty Kolańszczanki i Stefana Olczaka toczy słynną dyskusję z Agnieszką; wkrótce umiera; najbardziej pozytywna spośród licznych postaci księży w twórczości Dąbrowskiej ("ten Komodziński jest wyjątkiem" - mówi pani Barbara). 3 M i e c z y s ł a w S z e r e r (1884-1981), prawnik, teoretyk prawa karnego, publicysta. Przed wojną adwokat warszawski;1945-62 sędzia Sądu Najwyższego, czło- nek Komisji Kodyfikacyjnej. Autor wielu prac naukowych i publicystycznych, m.in. Śmiertelni bogowie. Rzecz o demokracji i dyktaturze,1939, Karanie a humanizm,1964. 4 S t a n i s ł a w S z w a 1 b e (ur. 1898), działacz ruchu robotniczego. Od I 917 członek PPS. 1919-25 działacz Związku Robotniczych Stowarzyszeń Spółdzielczych, następnie Związku Spółdzielni Spożywców "Społem". W 1922 wystąpił z PPS; działa- jąc nadal w organizacjach z nią związanych; współorganizator i działacz Wacszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, czynny w TUR i RTPD, wykładowca Wolnej Wszechnicy, członek zarządu Instytutu Gospodarstwa Społecznego. Podczas okupacji jeden z przy- wódców RPPS. W 1. 1945-48 przewodniczący Rady Naczelnej PPS, poseł do KRN i Sejmu, 1947-52 jego wicemarszałek. Od 1948 w PZPR; w I. 1953-58 prezes Rady Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, od 1957 wiceprezes Naczelnej Rady Spół- dzielczości, od 1958 wiceprzewodniczący Rady Naukowej Spółdzielczego Instytutu Ba- dawczego; po przejściu na emeryturę członek obydwu instytucji. 5 S t a n i s ł a w T h u g u t t (1873-1941), polityk, działacz ruchu ludowego i spółdzielczego, publicysta, wolnomularz. Służył w Legionach i POW. W rządzie lubel- skim i gabinecie Moraczewskiego minister spraw wewnętrznych, wicepremier rządu W. Grabskiego. Jeden z przywódców PSL-"Wyzwolenie" (z przerwą 1925-26, gdy wskutek konfliktów przeszedł do Partii Pracy), następnie SL. Współorganizator Centro- lewu. Od 1925 prezes Instytutu Badania Spraw Narodowościowych, wiceprezes Ligi Obrony Praw Człowieka. Od 1928 głównym polem jego działalności była spółdziel- czość. Wydał wiele książek społeczno-politycznych, m.in. Spófdzielczość, Zar#ů#s ideolo- gii,1937. b K a z i m i e r z K o ź n i e w s k i (ur. 1919), literat, redaktor. Studiował filologię polską na UW. Debiutował w 1935 na łamach pism młodzieżowych. Na początku woj- ny jeden z organizatorów Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej, następnie we Francji i Wielkiej Brytanii; w 1.1941-43 więziony na Węgrzech; od 1943 w Warszawie, działacz podziemia i publicysta. Po wyzwoleniu członek redakcji "Przekroju", od 1957 współpracownik tygodnika "Polityka", od 1959 redaktor naczelny miesięcznika "Maga- zyn Polski", a w 1.1982-85 - tygodnika "Tu i teraz". Wydał m.in. powieści: Szczotka do butów, 1946, Piątka z ulicy Barskiej, 1952, Zimowe kwiaty, 1959, Bunt w wigzieniu, 1968, Noc stolarza Norberta,1979, Rehabilitacja,1979; szkice: Ognie i ogniska (o har- cerstwie),1961, Oddziś... za kwadrans (o Rożnicy),1966, Historia co tydzień (o czaso- piśmiennictwie), t. I-II,1977, Zostanie mit, 1988; wspomnienia: Rok ziemi obcej, 1946, Przez dziesięć wojen, 1947, Zamknigte koło, 1965, (wespół z J. Drewnowskim) Pier- wsza bitwa z gestapo,1965. 10 I 1951. Środa W poniedziałek pojechałam taksówką za 6 zł na Sekcję Prozy do Związku. Nie była warta nawet 50 groszy. Znęcił mnie temat zebrania- sprawozdanie redaktorów Domów Wydawniczych z planu wydawnicze- go na rok 1951. Wydawcy oznajmili jednak, że obszerne sprawozdanie dadzą na rozszerzonym plenum Zarządu Związku, a teraz dowiedzieli- śmy się tylko, że i w tej dziedzinie dotychczasowy plan nie został wyko- nany. Plan zdaje się w ogóle istnieć tylko po to, żeby go nie wykony- wać. Wobec tego Putrament "zagaił" dyskusję ogólnikami na temat soc- realizmu i w jakim stopniu obecna literatura w swych płodach ów socre- alizm osiąga. Zakończył apelem do pisarzy: "Musicie wzbudzić entu- zjazm dla wykonania planu sześcioletniego. Plan 6-letni może się udać tylko w atmosferze entuzjazmu. Jeśli my, pisarze, nie wzbudzimy tego entuzjazmu, to plan 6-letni się nie uda, to go nie wykonamy". Niesły- chane żałosno-komiczne jest to narzucanie literaturze roli, jakiej ona nigdy nie grała i grać nie może. Jej wartości leżą w zupełnie innej płaszczyźnie. A zarazem jest to zdumiewające przyznawanie się z góry do porażki. Plan gospodarczy, którego udanie się albo nie ma być uza- leżnione od literatury, to jakieś monstrualno-idiotyczne nieporozumie- nie. Po długim, oklepanym i mętnym expose Putramenta wyszłam i wró- ciłam do domu, jedynego miejsca godnego, by w nim przebywać. We wtorek rano całkiem nieoczekiwanie, wobec odmiennych zapo- wiedzi listowych, przyjechała Anna, której się szalenie ucieszyłam. Na- reszcie ktoś żywy i bliski w tym odmęcie smutków domowych i obcości publicznych. Cały wtorek zeszedł więc na gawędach z Anną. Powiedziała mi m.in., że ktoś słuchający głupiego Madrytu powiadomił ją, że w tym ra- diu mówiono o mnie jako o "promiennej postaci", której milczenie za- świadcza o jej postawie wobec obecnej polskiej rzeczywistości. Jakie to uproszczenie! A ja nie milczę, tylko z trudem usiłuję się przedzierać przez cenzurę. A te nasze ćmoki nawet nie rozumieją, że wstrzymując moje publikacje dają tylko materiał tzw. wrogiej propagandzie. A niech tam. 1 I I I 951. Czwartek Zasiadłam do przekładów Czechowa. To jest właściwie nie praca, tylko przyjemna zabawa. 166 167 by się dobrze, a i te dwa bęcwały nie byłyby mu rade. Wypiliśmy przy kolacji trochę jarzębiaku i butelkę rieslingu - a potem - Wojtek i Miłosz siedzieli jeszcze w moim pokoju do wpół do jedenastej. Byłam już tak zmęczona, że ledwo patrzyłam na oczy. St., który nie znosi Miłosza, milczał (wbrew swemu zwyczajowi) przy kolacji, a potem posiedział z nami, też w milczeniu, i wymknął się do siebie [...]. Muszę dodać, że Miłosz był jakiś szczególnie zdenerwowany tego wieczora i to wpływało na ogólny nastrój rozmowy. Antoni Czechow Po południu, ledwo Anna (która jadła obiad w stołówce w Związku) wróciła, przyszedł Miłosz. Siedział długo, najpierw z nią, potem sie- dzieliśmy razem, potem przyszedł - jeszcze bardziej nieoczekiwanie- szwagier Anny (wyszedł z mamra, co jest dla nas nieopisaną ulgą i ra- dością). Anna chciała z nim porozmawiać, więc przeszli do mojego po- koju, a ja bawiłam w jadalni Miłosza, który, jak zawsze, piekielnie się ze mną nudził, a wreszcie oświadczył, że musi wyjść dokądś zatelefono- wać, ale że jeszcze wróci. Jakoż wrócił i był na kolacji. Na szczęście by- ła niezła, bo czekaliśmy na zapowiedzianą wizytę Wojtka Żukrowskie- go, więc było coś niecoś przygotowane. Szwagier Anny (Ostrowski) wyszedł przed kolacją, obiecawszy się na sobotę wieczór. Nie zatrzymywałam go, choć najbardziej jego mia- łam chęć przyjąć i uczęstować; ale w tym obcym towarzystwie nie czuł- 12 I 1951. Piątek Sesja owego "rozszerzonego plenum" (skopiowane z plenów KC par- tii - Zjazd Walny będzie się odtąd odbywał co trzy lata). Ludzi zebrało się ze 120 albo więcej. Sala konferencyjna jest źle pomyślana, duszna, bez wentylacji, o bardzo niskim pułapie. "Bo i literatura o niskim puła- pie" - rzekł mi na tę uwagę ktoś z kolegów. Po zagajeniu sesji przez Kruczkowskiego Putrament wygłosił, a raczej odczytał i odkrzyczał (trudno o przeraźliwszy głos) dwugodzinny (!) referat o stanie literatury współczesnej z punktu widzenia zadań socrealizmu oraz interesów pla- nu sześcioletniego'. Powtarzał w kółko to samo, co już wielokroć, ale referat był sumiennie opracowany i nie raził szczególnymi wyskokami antypolskimi, choć Putrament nie używa nigdy słów "Polska", "Pola- cy", a nawet "naród". Mówi tylko "kraj", "ten kraj", "mieszkańcy tego kraju". Aż chciało się zawołać: "Niech pan się nie krępuje i powie ##pry- wiślińskiego kraju##". Jak w wielu rzeczach, tak i w języku wracamy do terminologii z czasów carskiej niewoli, gdy także wolno było mówić i pisać jedynie: "kraj". Nieoczekiwane było, że Putrament ostro strofo- wał młode plemię poetów za domniemania, że "ideologia zwalnia ich od rygorów formy poetyckiej". Referat trwał do pierwszej, a zaraz po nim zarządzono dwugodzinną przerwę, w czasie której zeszłyśmy z Anną do podziemi Domu, gdzie zjadłyśmy wcale niezły obiad. O trzeciej sesję wznowiono. Kruczkowski nawiązując do referatu Pu- tramenta orzekł, że oprócz tematyki produkcyjnej (literaci nazywają to "produkcyjniaki") służącej bezpośrednio problemom planu sześciolet- niego, należy uprawiać także tematykę historyczną z obowiązkiem oświetlania historii "kraju" z punktu widzenia jedynie naukowej teorii marksizmu. Zaznaczył, że są w historii "naszego kraju świetlane posta- cie, jak np. Feliks Dzierżyński, którego rola i postać powinna być nale- życie zobrazowana i w powieści polskiej, i w poezji, w dramacie, na fil- 168 169 mie etc."z Jest to pierwsze w dziejach świata oficjalne wezwanie pisarzy do opiewania monstrualnego rozlewcy krwi, kata bezbronnych, niewin- nych i pokonanych. W dawnych czasach był u niektórych ludów zwy- czaj, że nawet żołnierz wracający z wojny nie mógł zasiąść przy rodzin- nym ognisku, póki nie oczyścił się specjalnymi modłami i obrzędami z faktu przelewania krwi ludzkiej. Dziś - im więcej krwi się rozleje, tym większa apoteoza. Po Kruczkowskim zabrał głos Pański, zdawał sprawę z wyników konkursu na utwór dramatyczny. Suche, nudne, cyfrowe sprawozdanie. Ciekawe było tylko zaznaczenie sprawozdawcy, że autorzy uprawiający "problematykę robotniczą" wykazali szczególną predylekcję do robotni- ków budowlanych; autorzy zaś, którzy nadesłali utwory "z problematy- ką inteligencką", wykazali szczególną predylekcję do zawodu lekarskie- go. Coś 80% czy więcej utworów poświęconych jest robotnikom bu- dowlanym, lekarzom, szpitalom itp. To nie jest, oczywiście, przypadko- we. Literaci po prostu wybierają zawody w sposób najbardziej niewąt- pliwy służące interesom człowieka i Polski. Sprawozdanie Pańskiego było tak nudne, że wyszłyśmy z Anną przed jego końcem. W szatni okazało się, że ktoś zamienił moje boty. [...) W sobotę Anna też rano wyszła wcześniej, a ja kwadrans po dziesią- tej byłam w Związku. Sesja się jeszcze nie zaczęła. Miałam cień na- dziei, iż osoba, która zabrała moje boty, zwróci je w szatni, ale nic po- dobnego! Referat od wydawców o planie na rok 1951 wygłosił Werfel, dyre- ktor partyjnego domu wydawniczego "Książka"3. Tęgi Żyd o łysej cza- szce i w ogóle białej, tłustej, bezwłosej głowie i gębie, typ lubujący się w sobie i bardzo z siebie zadowolony. Tylko pokrótce i cyfrowo poin- formował o zamierzeniach wydawniczych. Ma być ogółem wydane, o ile pamiętam, 6 tysięcy tytułów w 12 milionach egzemplarzy. Wię- kszość odczytu poświęcona była w dalszym ciągu freblówce dla kandy- datów na socrealistyczną literaturę wychowawczo-ideologiczną. I po- uczaniu, jak pisarze powinni współpracować z wydawcami, to jest jak należy im się pogodzić z czerwonym ołówkiem redaktorów wydaw- nictw. Bo teraz każda książka jest nie dość, że napisana przez autora. Każda musi być przez wydawnictwo zredagowana. Autor, poza kilku tzw. dużymi nazwiskami, dostarcza tylko właściwie surowca do sprepa- rowania w duchu linii partyjnej. Werfel mówił długo i pompatycznie o potrzebach mas czytelniczych, nie mając o tych "potrzebach" zielone- go pojęeia, nie wiedząc (lub udając niewiedzę), że masy czytają jedynie Sienkiewicza, Rodziewiczównę, Marshalla, jeszcze może Dobraczyń- skiego, jeszcze może, gdzieś na szarym końcu - Dąbrowską. Wygłosił bezczelny paszkwil na "Trylogię" Sienkiewicza przypisując temu dziełu rzeczy, których w nim nie ma, jak np. apoteozę ucisku chłopów, czy ucisku narodowościowego. I postawił jednocześnie też "Trylogię" jako wzór doskonałości artystycznej, popadając w sprzeczność z własną tezą głoszącą, że dzieło fałszywe ideowo nie może być dobre artystycznie. Mówił dużo o książkach szkodliwych przez to, że zostały za wcześnie albo za późno wydane, czy napisane. Wymienił z nazwiska Przewłocką i jej "Miasto w ogniu"# jako książkę "dającą zupełnie fałszywy obraz powstania" oraz Nowakowskiej książkę "Tak było w Niemczech" (pa- 170 171 Pomnik Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie, wzniesiony w 1953, w 1989 usunięty miętnik wywiezionej na roboty)5, która według niego mogła się była od biedy ukazać w roku 1947, ale jest krzywdą dla autorki, a szkodą dla czytelnika, że ukazała się w roku 1950. Oni traktują książki jak artykuł mody politycznej. Dobre jest to, co odpowiada modzie (czytaj - uchwa- łom Plenum KC) z danego roku; ale te same książki stają się szkodliwe, gdy moda zmienia się w następnym. Żadnego pojęcia o tym, że książki albo mają trwałą wartość, albo zgoła nie są książkami, tylko czymś w rodzaju papieru klozetowego do podcierania ducha po doraźnej po- trzebie. Wstrętne to, ociekające brudnym zadowoleniem przemówienie trwało prawie godzinę, pokwitowane kilkunastu ostrożnymi oklaskami. Nastrój sali był w ogóle w ciągu tych paru dni milczący, niechętny, jak- by ironiczny. Wrzasków aprobaty, skandowania, oklasków, jakie spoty- kało się dotąd na tego rodzaju zbiegowiskach, nie było wcale. Po Werflu zabrała głos owa zaczepiona przez niego Nowakowska. Jakieś młode jeszcze stworzenie w zielonym sweterku z niesłychanym wzburzeniem w głosie oświadczyło, że jej książka jest prawdziwa, a więc nie może być szkodliwa ani w 1947, ani w 1950 roku. Że jeśli nie wyszła w 1947, to właśnie wina "Książki", którajej wtedy nie chcia- ła wydać; i że bardzo dobrze zrobił PIW wydając ją w 1950 roku. A czy odpowiada lub nie - potrzebom czytelników, to ona może dać na to świadectwo w postaci licznych listów od czytelników. Biedna naiwna istota przemówiła zwyczajnym ludzkim językiem na świecie, gdzie złowrogie maski grają ludzkimi kośćmi. Przypuszczam, że nic już jej więcej nie wydadzą, o ile w ogóle nie zainteresuje się nią UB. Na razie rolę adwokata diabła wziął na siebie St. R. Dobrowolski, świntuch i gru- bianin. Nawrzeszczał na Nowakowską co się zowie, biorąc w obronę Werfla (jakby wilk potrzebował obrony przed owcą) [...]. O nastrojach sali na tym zjeździe świadczą kalambury i dowcipy układane w czasie słuchania przemówień. Więc np.: nowy rekord przodownictwa pracy: pisarz, który przejechał 400 tysięcy kilometrów na wazelinie bez napra- wiania motoru twórczego. Albo: "Taki a taki pisarz wygłosi referat o schadenfreudyzmie". Albo: "Hamera-obscura" (Hamera, były ubiak, autor produkcyjniaków) etc. Wieczorem przyszedł szwagier Anny ze swym stryjecznym bratem, Stanisławem Ostrowskim. Mrożące szczegóły tortur zadawanych Ostro- wskiemu w mieleckim UB. Wyłamywano mu ręce, wożono po lesie, szukając rzekomo miejsca, gdzie go rozstrzelają itp. O zwykłym biciu nie mówiąc. Ciekawe opowiadanie Stanisława Ostrowskiego o jego matce. Ma 80 lat, postanowiła jechać do drugiego syna, przebywającego w Kana- dzie. St. Ost. nie sprzeciwiał się staruszce, ale postanowił palcem nie kiwnąć w tej sprawie mniemając słusznie, że pomysł takiej podróży w tym wieku jest szaleństwem. Tymczasem dzielna babcia sama wy- chodziła sobie paszport i sama udała się w podróż rzekomo na zawsze. Po kilku miesiącach wróciła. U syna, już osadnika kanadyjskiego, wszy- stko jej się podobało, ale wróciła, bo do kościoła trzeba było jechać au- tem 100 km i kazania były po angielsku (czy po francusku). A w War- szawie do kościoła - dwa kroki. # Referat J. Putramenta pt. Zadania literatury w okresie planu sześcioletniego i walki opokój we fragmentach opublikowała "Nowa Kultura" 1951, nr 3, przedruk w całości w: J. Putrament -Na literackimfroncie,1953. z Agitację tę rozwijano w związku z przygotowywanymi obchodami 25 rocznicy śmierci Dzierżyńskiego. Wypadły one imponująco, odbyła się prapremiera polskiego filmu długometrażowego, ukazało się parę książek m.in. antologia poetycka Wieczny, płomieŃ i zbiór Opow,iadań o Feliksie wielu polskich autorów. Nawroty kultu Dzierżyń- skiego przypadały też na lata 1968 i 1977. 3 R o m a n W e r f e 1 (ur. 1906), działacz polityczny. W 15 roku życia wszedł we Lwowie do KZMP, w 23 do KPP i odtąd prowadzi życie "zawodowego rewolucjoni- sty". Studiuje w Wiedniu. W 1928 odwołany do pracy w KPZU. Wielokrotnie areszto- wany. W 1936 wykluczony z partii. W 1939 we Lwowie pracuje w "Czerwonym Sztan- darze", następnie w "Nowych Widnokręgach"; wstępuje do WKP(b). Od lipca 1944 , w Lublinie staje się głównym ideologiem PPR i PZPR m.in. jako redaktor "Głosu Lu- du", dyrektor wydawnictwa "Książka i Wiedza", a zwłaszcza (1952-59) redaktor teore- tycznego miesięcznika "Nowe Drogi". W 1968 usunięty z partu, w 1983 przywrócony. # Żona i córka wyjechały z Polski. # Irena Przewłocka - Miasto w ogniu, powieść,1949. 5 Krystyna Nowakow'ska - Moja w,alka o życie, cz. I, wstępem opatrzył J. Iwaszkie- wicz, "Książka",1948; Tak było w Niemczech, cz. II, PIW,1950. 14 I 1951. Niedziela , Anna dwukrotnie jeździła na odczyty, dość rygorystycznie zalecane pisarzom na okres Zjazdu - ja uchyliłam się od tego "obowiązku". A jednak w zasadzie ani nawet w praktyce nie mam nic przeciw plano- # wi sześcioletniemu ani przeciwko nowym wątkom w literaturze. Tylko jak to jest robione! Jak to jest wszystko podawane! Pisarz jest jak precy- zyjny zegarek. Jeśliby nawet był to zegar kalibru wieżowego, tłukąc weń wielotonowym młotem pneumatycznym, nie wydobędzie się z me- chanizmu zegara, żeby dzwonił jak Zygmunt. Można go tylko zmiaż- dżyć. 172 173 18 I 1951. Czwartek W poniedziałek rano pojechałam do Związku. Od szatniarki dowie- działam się, że owa pani, która zamieniła moje boty, owszem, zgłosiła się, i że miała dzisiaj być u mnie. Jakoż tego dnia wieczorem zgłosił się jej syn czy zięć [...]. Przyniósł moje, a zabrał jej boty. A zamieniła ze mną boty ni mniej, ni więcej tylko Barbara Rafałowska (nazwisko przy- brane), redaktorka "Twórczości"', osoba, od której podobno zależy tam wszystko, a więc i los mojego fragmentu powieściowego "Miało się ku świtaniu". Z faktu, że nawet przy okazji zamiany botów nie przysłała mi żadnej notatki kwitującej bodaj odbiór przesłanego opowiadania, wnio- skuję jak najgorzej o jego losie. Zabawną okolicznością jest, że w czasie wizyty u Kornackich była ob#zernie mowa o tejże Rafałowskiej, właś- nie o jej bałaganiarstwie i roztargnieniu. Ani myślałam wtedy, że właś- nie przed paru godzinami padłam ofiarą tego jej roztargnienia. # B a 1 b i n a R a f a ł o w s k a ( 1899-1993). W 1926 ukończyła wydział polonistyki i germanistyki UW, do 1939 nauczycielkajęzyka polskiego. W 1940 zesłana z Białego- stoku do Kazachstanu. Po powrocie początkowo w Łodzi, następnie w Warszawie pra- cuje jako redaktorka wydawnictw "Książka", "Książka i Wiedza", PZWS. Pracowała w, redakcji "Twórczości" za kadencji A. Ważyka. 20 I 1951. Sobota Pogoda jest ciągle ohydna. Nie pamiętam chyba takiej okropnej zimy jak tegoroczna. Słońca od września prawie nie widać, niebo i ziemia jak brudna ścierka, termometr stoi na zerze jak mur, od kilku dni miasto szarobiałą mazią, śnieg, błoto, deszcz i mgła. Bardzo niezdrowa zima i ludzie podobno strasznie chorują. Wczoraj wychodziłam tylko na chwilę do Bogusia, a dzisiaj wcale nie wychodziłam. Przez dziesięć dni przełożyłam pięć opowiadań Cze- chowa, dwa dłuższe i trzy krótkie. Jutro idę z tym do p. Modzelewskiej. Smutno jakoś i trwożnie żyć na tym świecie. 21 I 1951. Niedziela P. Modzelewska przysłała po mnie auto tak piękne, aż zażenowana byłam, że nim jadę. W aucie był odbiornik radiowy, a że wóz szedł bez- szelestnie, muzykę wybornie było słychać. Grali właśnie Chopina i re- cytowali "Sonety krymskie". Zapytałam szofera, czy wie, co to grają i recytują. Nie wiedział, więc mu objaśniłam. (Jak już wiem od 174 p. Modz., szofer nazywa się Staniszewski, jest b. miły.) Modzelewscy mieszkają na Wawelskiej w ślicznej willi odremontowanej przez pań- stwo i dzierżawionej od jakiegoś profesora, który nie chce tam miesz- kać, bo mu tam bomba żonę zabiła. Tak przynajmniej mówi pani Mo- dzelewska. Gości wpuszcza, ubiera i rozbiera w przedpokoju żołnierz wojsk Urzędu Bezpieczeństwa. Przeczytałam z p. Modzelewską głośno wszystkie pięć opowiadań. Zdaje się, że przekład bardzo się podobał, i w samej rzeczy będą to pewno najlepsze przekłady z rosyjskiego, jakie istnieją. Ale przeczyta- nie z nią było konieczne, bo choć zrobiła zaledwie kilkanaście drobnych uwag, wszystkie były mi bardzo przydatne. W dwu miejscach poddała mi nawet lepsze polskie słowo. Wróciłam dopiero o wpół do trzeciej, tymże autem, spóźniwszy się na obiad. i 22 I 1951. Poniedziałek Na piątą pojechałam do Związku na Sekcję Prozy. Obrabiano "Niebo i ziemię" Brezy. Autor wygłosił długą mowę (jak się ktoś wyraził: "mi- strzowską mowę adwokacką") w obronie swego stylu. Treść w najwię- , kszym skrócie była taka, że istnieje jednak te kilkaset tysięcy inteligen- cji, do której, aby być przekonywającym, trzeba mówić takimjęzykiem, # do jakiego jest przyzwyczajona i jaki jedynie rozumie. Starał się stwo- rzyć sugestię, jakoby istniała cała falanga pisarzy "inteligenckich" i do inteligentów się zwracających, którzy tak samo piszą, a przecież służą właśnie sprawie socjalizmu - wymienił przy tym Brandysa, Nałkowską, Broszkiewicza. ' Wat powiedział do mnie po cichu o tej mowie: "Rzadko zdarza się słyszeć tyle dobrej inteligencji, użytej w tak złej sprawie". W samej rze- czy sprawajest zła i Brezajest nie do obronienia'. Najpierw niejest pra- wdą, jakoby inteligencja była przyzwyczajona do takiego pretensjo- nalnego języka, do takiego rodzaju psychologizowania i grzebania się w obrzydliwościach. Gustować w tym może kilkaset w istocie schyłko- , wych i o zepsutym smaku osób. Nieprawdą jest, że pisze się specjalnie dla "inteligencji" - pisze się, oczywiście, dla inteligentnych ludzi, a ci znajdują się we wszystkich warstwach. Inteligencja sensu stricto, takjak większość ludzi, lubi książki jasno pisane, klarowne w słowie i w myśli, plastyczne, o żywych, dobrze zindywidualizowych postaciach - czego wszystkiego brak zupełny u Brezy. W dyskusji zabrał głos jako pierwszy ten smarkacz, Ścibor-Rylski, 175 cioteczny brat Jurka i Eli2, którego pamiętam, jak za okupacji przycho- dził do nas - dwunastoletnia latorośl domu endeckiego i kołtuńskiego. (Jest krewnym moich bratanków ze strony matki, babcia Sahankowa jest z domu Rylska.) Dziś to nowa gwiazda komunistyczna i partyjna, wsławił się socrealistyczną powieścią "Węgiel", drukowaną w stołecz- nym organie KC "Trybunie Ludu", czytaną w radiu. Powierzchowność ładniutko nieprzyjemna. Mały brunecik z hitlerowskim pęczuszkiem wąsów jakby z nozdrzy wyrastających, z mocnymi rumieńczykami, wy- gląda na alfonsa albo żigolaka ze sceny kabaretu. Niesłychany tupet, mówi utartymi już, oficjalnymi sloganami, głos starego mężczyzny. Wiek - lat najwyżej 22. Po nim wygłosiła ogromny speech "legendarna" Siekierska. Przystojna belle-femme, świetnie ubrana, diablo pewna siebie. Bardzo szczędząc i komplimentując Brezę nagadała mu jednak sporo nieprzyjemnych rze- czy, w czym miała słuszność. Ponieważ życie spędziła, zdaje się, w Ro- sji, operowała głównie przykładami rosyjskimi. Mówiła rzeczy, na które może sobie pozwolić tylko wysoko postawiona partyjniczka. M.in. o tym, jak to Lenin szanował i kazał szanować ludzi talentu i wiedzy, nawet gdy byli przeciwni władzy sowieckiej. Po raz pierwszy padła w publicznym (acz kameralnym) przemówieniu prawda o Pawłowie#, że był przeciwnikiem Sowietów, a mimo to Lenin przykazał, ażeby mu w wygłodzonym Piotrogrodzie niczego nie brakowało, aby dostał... naj- lepszy "pajok" i skromne, ale konieczne warunki do prowadzenia pracy naukowej. To samo o Awerczence4, że "był wrogo usposobiony do re- wolucji", a mimo to Lenin czytał jego utwory, a niektóre z nich uważał za tak "utalentowane" (tak się wyraziła), że kazał je drukować i wyda- wać. Mimo woli nasuwa się uwaga. Jak to, więc to, co jest najelemen- tarniejszym ludzkim obowiązkiem wobec wielkiego uczonego świato- wej sławy, czy wobec również znanego w świecie talentu pisarskiego, przedstawia się jako jakąś niezwykłą zasługę? Jakaż do dziwna aberra- cja pojęć. Wszystko to zresztą było tylko dekoracyjnym wstępem do "pogrążenia" Brezy z punktu widzenia socrealizmu. Zabawne, bo inni a między nimi ja, krytykują Brezę z całkiem innego punktu widzenia, jak np. z punktu widzenia tego, co o sztuce pisania mieli do powiedze- nia Horacy i Boileau. Na sali - może ze względu na "przedwojennego" Brezę było sporo starszych pisarzy - Parandowscy, Kornaccy. Siedziała też stara Bobiń- ska, której owa Siekierska odbiła męża. Pikanterią sprawy jest, że ów Bobiński5 został stracony przez władze sowieckie, a mimo to obie jego "żony" pozostały ortodoksyjnymi wyznawczyniami rosyjskiego "komu- nizmu". Tak jak bojarowie męczeni przez Iwana Groźnego upadali przed nim na twarz i wielbili go. Ten niezwykły i bardzo utalentowany naród nigdy nie zazna wolności. Jego istotą jest cześć bałwochwalcza dla wszelkiej silnej władzy. To jest dopiero naród stworzony dla "Króla- -Ducha" Słowackiego. # Sam Breza od swej koncepcji języka i stylu z Murów Jen#cha wkrótce odstąpił, o czym pisał w 1953 w Ro#ważaniach autora o " Uczcie Balta#ara" ("Notatnik litera- cki" 1956, s. 587). Ale i na uproszczeniach Uczty... w tej mierze również nie poprzestał. 2 A 1 e k s a n d e r Ś c i b o r-R y 1 s k i ( I 928-1983), prozaik, scenarzysta, reżyser fil- mowy. Podczas okupacji żołnierz AK, uczestnik powstania warszawskiego. Ukończył 176 12 - Dzienniki, I. 2 Tadeusz Breza. Fot. J. B. Dorys filologię polską na UW. Debiutował w 1946 na łamach prasy wierszami. Pracował jako reporter prasy wojskowej. Począwszy od drugiej połowy lat pięćdziesiątych był kierow- nikiem literackim zespołów filmowych "Rytm", "Pryzmat". Od 1978 pracował w reda- kcji filmów fabularnych TVP. Wydał m.in. powieść Węgiel,1950, Cieri i inne opowia- dania, 1955, sztuki Rondo i Kaftan bezpieczeristwa. Był autorem ok. 30 scenariuszy m.in. do takich filmów, jak Popioły, Czfowiek z marmuru, Człowiek z żefaza, serial we- dług Lafki. Zrealizował według własnych scenariuszy m.in. filmy: Jutro Meksyk, Są.sie- dzi, Wifcze echa. Znaczny rozgłos zyskała jego dwuczęściowa powieść Pierścionek z końskiego wfosia, skonfiskowana w 1965, a odnaleziona i wydana w 1991 (najej pod- stawie Wajda nakręcił Pierścionek z orłem w koronie). # Mowa o I w a n i e P. P a w ł o w i e ( 1849-1936), fizjologu rosyjskim, twórcy fi- zjologii wyższych czynności nerwowych, laureacie Nagrody Nobla (1904). # A r k a d i j T. A w e r c z e n k o ( 1881-1925), rosyjski pisarz-satyryk, humorysta. Jego Tuzin noży w pfecy rewofucji, wyd. w Paryżu 1921, Lenin określił jako "książkę doprowadzoną przez zaciekłość niemal do szaleństwa białogwardzisty", lecz uznał za napisaną z talentem i godną wydania (por. Lenin - O fiteraturze. Artykuły,frugrnenty, ft- sry,1953, s. 57). 5 S t a n i s ł a w F e 1 i k s B o b i ń s k i ps. Rafał, Kozioł, Jan (1882- ?), działacz rewolucyjny, filozof, leśnik; także publicysta, tłumacz, wydawca. Pochodzenia ziemiań- skiego. Członek nielegalnych kółek socjalistycznych w Warszawie, współzałożyciel ZNMS; usunięty z uniwersytetu, trzykrotnie aresztowany, od 1905 w SDKPiL w Krako- wie, skierowany do działalności w Warszawie, Żyrardowie, Zagłębiu. W 1. 1907-12 stu- diował filozofię na UW (uzyskał stopień doktora) i Akademię Leśną w Tharandt pod Dreznem. W 1. 1911-13 pracował jako inżynier leśnik w Suchej. Następnie działał w Warszawie w kierownictwie S D KPi L i przy kampanii ubezpieczeniowej. W 1915 are- sztowany i uwięziony w Petersburgu, zwolniony za kaucją. Został członkiem Komitetu Wykonawczego Rady Delegatów Robotniczych, a w czasie powstania 1917 r. w Mosk- wie z ramienia SD PRR(b) kierował walkami. Po zwycięstwie wykładow,ca na Uniwer- sytecie im. Swierdłowa w Moskwie. W sierpniu 1920 roku w Białymstoku kierownik wydz. leśnictwa TKRP. Następnie organizator uniwersytetów na Uralu i w Jekateryn- burgu oraz pracownik przedstawicielstwa KPP w Międzynarodówce i członek Biura Polskiego KC WKP(b). Aresztowany w czerwcu 1937, zrehabilitowany po XX zjeździe. 27 I 1951. Sobota Któregoś dnia przyszła nieoczekiwanie Monika Żeromska. Przyszła z długowłosym jamnikiem, suczką, wabiącą się Piesia, bardzo grzeczną i melancholijną. Zjadła z nami skromną kolację i opowiadała ciekawe rzeczy, a także różne facecje. M.in. o wystawie ku czci Żeromskiego w Kielcach, w której urządzaniu brała udział. I jak i w Kielcach, i w Warszawie, gdy szło o obchód 25-lecia śmierci Żeromskiego, wszy- stkie czynniki partyjne bały się, żeby nie zrobić za dużo, drżały, czy aby Moskwie spodoba się w ogóle uczczenie pamięci Żeromskiego. Rap- tem, bęc, rozlega się wiadomość, że w Moskwie urządzono wielką wy- stawę ku czci Żeromskiego i w gazetach sławiono jego pamięć. Wobec tego nasze liżydupy na łeb i na szyję zaczęli urządzać obchody Żerom- skiego i już po terminie jego śmierci zrobili akademię w Teatrze Pol- skim i dwudniową "sesję" kommemoracyjną ku jego czci. Jakież to nę- dzne i upokarzające! Potem opowiadała facecje dotyczące Obór (należący do Związku Dom Pracy Twórczej w majątku i pałacu niegdyś Potulickich) i wizyt, jakie Monice i pani Żeromskiej składał stamtąd w ich domu w Konstan- cinie Gałczyński. Ten poeta-alkoholik utracił już wszelką miarę przy- zwoitego zachowania się. Raz przyjechał do nich z kimś drugim w wiel- ki mróz i konie z bryczuszką zostawił na tym mrozie, a sam pił na umór wódkę, którą przywieźli. Drugi raz przyjechał sam. Moniki wtedy nie było, tę wizytę opowiedziałajej matka. "Wiesz, był Gałczyński". - "No, i co?"- "Nic, siedział dwie godziny i wyrywał sobie włosy z glowy". "Jak to? I nic nie mówił?" - "Nic". - "No, a ty?" - "Ja też nic - mówi pani Anna Żeromska. - Moja kochana, w mojej obecności tylu ludzi wyrywało sobie włosy z głowy z różnych powodów, że nie robi to już na mnie takiego wrażenia".[...] W ciągu tego tygodnia opracowałam przekład szóstego opowiadania Czechowa "Poprygunija". Polski tytuł zaproponowany przez panią Mo- dzelewską brzmi "Trzpiotka". Po namyśle i dokładnie zapoznawszy się z tekstem opowiadania zachowałam ten tytuł. Brzmi mocno ironicznie wobec tragicznego obrotu sprawy w tym opowiadaniu. Ale zdaje mi się, że ta ironia jest właśnie zgodna z intencją autora. 29 I 1951. Poniedziałek Rano tak się źle czułam, że do jedenastej leżałam. Po obiedzie jednak dźwignęłam się i wyszłam, by pojechać na uroczyste posiedzenie Towa- rzystwa Naukowego poświęcone pamięci Borowego'. [...] W Pałacu Staszica ciągle remont, prawie nie widać, żeby się coś na- przód posunęło. Zebranie w mniejszej sali "kolumnowej", tłok niepraw- dopodobny, zauważyłam bardzo dużo młodzieży. Jest więc jeszcze taka młodzież, co przychodzi na Borowego. Pierwsze rzędy krzeseł stały w pobliżu ogromnej wielkości krągłego mahoniowego stołu, przy którym - krzesła dla prezydium. Z tego pierwszego rzędu zauważyła mnie Ma- łyniczówna i wykiwała z kąta przy drzwiach. Ponieważ zapraszał m- nie i któryś z profesorów - przecisnęłam się ku nim. Po drodze minęłam opasłą figurę Żółkiewskiego, który zatruł swoimi napaściami ostatnie 178 179 lata życia Borowego, a potem zasiadł swą tłustą dupą na katedrze tego wielkiego uczonego2. Zagaił prof. Brahme#, a po nim zabierało głos sześciu mówców: 4 5 Krz żanowski Szmydtowa, Płoszewski, Chwalewik, Makowiecki (którego referat przeczytała Dusia Parysówna-Sokołowskab, gdyż on nie przyjechał) i Lichniak. Byłam potem bardzo szczęśliwa, że nie zrezyg- nowałam, że na to poszłam. Skąpałam się w prawdziwym źródle pol- skości, i to polskości w najlepszym gatunku, która "nic nie zapomniała", ale i tego, co potrzeba, z dzisiejszej rzeczywistości się nauczyła. Wszy- stkie przemówienia były zwięzłe, krótkie, piękne w formie, obfitujące w rzeczową materię. Byłam zawstydzona moją ignorancją, nie wiedzia- łam, że Borowy był takim tytanem pracy i że wniósł tyle nowego w tyle dziedzin humanistyki polskiej. Lichniak, młody uczeń Borowego# i śli- cznej urody chłopak, mówił o metodzie badawczej Borowego i przeciw "monometodzie" badawczej. Po zebraniu kilka osób podchodziło i witało się ze mną, m.in. Doro- szewski, Adamczewskis, Krzyżanowski. Ucieszyłam się z tych profesor- skich uprzejmości, nie jestem teraz do tego przyzwyczajona, w Związku Literatów wszyscy z wyjątkiem paru starych znajomych omijają mnie jak zapowietrzoną. # W a c ł a w B o r o w y ( 1890-1950), historyk literatury, filolog, krytyk literacki. Studia humanistyczne odbył we Lwowie i Krakowie, gdzie w 1913 uzyskał doktorat. Pracował jako nauczyciel i urzędnik. W 1920 został kustoszem Biblioteki UW, a w 1935 jej dyrektorem, w 1. 1921-23 był założycielem i pierwszym redaktorem "Prze- glądu Warszawskiego". W 1. 1928-30 był radcą w Departamencie Sztuki MWRiOP. W 1928 zorganizował w Warszawie Klub Literacki i Naukowy (KLiN), który istniał do 1939, a następnie 1945-48. W 1. 1930-35 wykładał język i literaturę polską w Anglii. W 1938 powołano go na katedrę historii literatury polskiej UW; brał udział w tajnym nauczaniu; od 1946 profesor zwyczajny UW. W l. 1945-46 należał do redakcji miesię- cznika "Teatr", w 1946-48 "Pamiętnika Literackiego" oraz do komitetu redakcyjnego Dzieł A. Mickiewicza. Wydał m.in.: Ignacy Chodźko (artyzm i urnysfowość),1914, Ka- mienne rękawiczki,1932, Dziś i wczoraj,1934, Opoezji pofskiej w wieku XVIII, 1948; ponadto antologię Od Kochanowskiego do Staffa, 1930; pośmiertnie ukazały się m.in.: Opoezji Mickiewicza,1958, O Norwidzie,1960, OŻeromskim,1960. 2 Sugestie Dąbrowskiej nieprawdziwe. Żółkiewski wprawdzie zaatakował w "Kuźnicy" książkę Borowego O poezji pofskiej w wieku XVlll (1948), a w roku 1949 został profesorem polonistyki, lecz na Uniwersytecie Warszawskim nie zajął miejsca Borowego, który wykładał do końca (kierownikiem zakładu historii literatury stale był prof. J. Krzyżanowski). 3 M i e c z y s ł a w B r a h m e r ( 1899-1984), romanista, historyk literatury. Ukoń- czył studia na UJ, gdzie też się doktoryzował i habilitował. W 1.1922-25 pracował w re- dakcji miesięcznika "Przegląd Współczesny". W 1925 wyjechał na dalsze studia za gra- nicę, w 1931-37 był lektorem języka polskiego w Rzymie. Od 1936 profesor literatury włoskiej na UW. Podczas okupacji uczył potajemnie. Po wyzwoleniu wykładał na UW i UJ oraz w szkołach teatralnych. Od 1954 redagował "Kwartalnik Neofilologiczny". Wydał m.in.: Petrarkizrn poezji pofskiej XVI w., 1927, Z dziejów wfosko-pol.skich sto- sunkóisů kufturafnych,1939, Wgaferii renesansowej,1957. # L e o n P ł o s z e w s k i ( 1890-1970), historyk literatury, edytor. Studia polonisty- czne i romanistyczne odbywał na UJ, następnie na Sorbonie. Pracował jako nauczyciel, należał do redakcji "Przeglądu Humanistycznegó ', "Przeglądu Pedagogicznego", ..Polo- nisty '. Podczas okupacji uczył w tajnym szkolnictwie w Warszawie. Po wyzwoleniu za- mieszkał w Krakowie, zajmował się głównie pracą edytorską; w 1.1945-55 przewodni- czący Komitetu Redakcyjnego Wydania Narodowego Dzief A. Mickiewicza; prowadził edycje Słowackiego i Wyspiańskiego. Od 1956 samodzielny pracownik naukowy, od 1957 profesor nadzwyczajny IBL. 5 W i t o 1 d C h w a 1 e w i k ( 1900-1985), badacz i tłumacz literatury angielskiej: 180 181 Prof. Wacław Borowy zajmował się głównie twórczością Szekspira; autor opracowań przekładów z literatury angielskiej i studiów o pisarzach angielskich, m.in. o L. Sternie, o Conradzie. b W a n d a S o k o ł o w s k a z d. Parys (ur.1903), w 1.1932-73 starszy kustosz Bib- lioteki UW;1951-54 uwięziona, w 1958 zrehabilitowana; autorka książki Dzieje Biólio- teki Uniwersyteckiejpodczas okupacji,1959. # Z y g m u n t L i c h n i a k (ur. 1925), krytyk literacki, działacz społeczno-kultural- ny. Ukończył polonistykę na UW. Działacz Stowarzyszenia PAX, redaktor i współpra- cownik czasopism: "Dziś i jutro", "Kierunki", "Życie i myśl". Wydał m.in. szkice lite- rackie: Poeta konsekwencji (o Liebercie), 1952, Obrachunki ze współczesnością, 1955, Raptularz literacki, 1957, Szkic do portretu J. Dobraczyriskiego, 1962, Dokołu Wojtku (o Żukrowskim),1963, Zanim powstanie panorama (o lit. pol. na emigracji),1983, oraz publicystykę Mowy i namowy,1969. # S t a n i s ł a w A d a m c z e w s k i (1883-1952), historyk literatury. Studia wyższe odbywał w Dorpacie, Zurychu i Lwowie. Pracował jako nauczyciel, ponadto od 1935 docent UW. W 1937 został dyrektorem Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. Od 1945 profesor historii literatury na UŁ. Wydał m.in.: Oblicze poetyckie B. Zirnoroil,icza, 1928, Serce nienasycone,1930; w okresie międzywojennym pisał parokrotnie o M. Dą- browskiej. 30 I 1951. Wtorek Przed południem u krawcowej, pani Olkuśnik, która mnie bardzo in- teresuje. Dziwna osoba, przypominająca Botticellowskie postacie. Skle- pik na Wilczej ulicy, chyba celowo zaniedbany, w oknie zawsze jedna śliczna kreacja sukniowa. Syn w pokoiku za sklepem ćwiczy się na cud- nie dźwięczącym fortepianie - gruźlik, kształci się na kompozytora. Przebywa głównie w sanatorium w Otwocku. Ona mieszka w suterenie pod sklepem. Panienki, szyjące w tej pracowni, nadzwyczaj miłe. Wszy- stko razem - czegoś intrygujące. 31 I 1951. Środa Rano praca nad przekładami Czechowa. Po południu około czwartej nieoczekiwanie przyszedł Jan Nepomucen Miller. Nie widziałam go już kilka lat. Okrutnie postarzał, pomarszczył się. Gdzież to ten świetny młody człowiek, zapowiadający się ongiś na gwiazdę krytyki polskiej, choć potem ugrzązł w zbyt barokowych zawijasach i stylach, i toku my- śli. Ale zawsze - duża osobowość twórcza; dziś sponiewierany, zećpa- ny, zadeptany przez wieprze. Od czterech lat utknął z młodą żoną (czwartą czy piątą z kolei, należy do tych, co żenią się z każdym swoim romansem), Jolantą, w górach Dolnego Śląska, dokąd go ściągnął Kozi- kowski, który go potem zdradził [...]. Miller ma małe dziecko. Nigdzie już nie drukowany, cierpi nędzę zarabiając znikomie przekładami z ro- syjskiego. Przyjechał na zebranie zarządu Pen-Clubu, przyszedł do mnie, żeby zaczerpnąć otuchy, której starałam się mu dodać, choć mam jej sama tak mało! Wyszliśmy razem, by jechać na zebranie. Pen-Club dostał już własny lokal - mały pokoik z sionką w antresoli Pałacu Sta- szica. Czekając na taksówkę zobaczyłam, że mój "jaskółczy niepokój", że moje miotanie się i denerwowanie jest n-tą potęgą zimnej krwi, spo- koju i opanowania w porównaniu z nerwowością Millera. Gdy ja z opar- tym na doświadczeniu przekonaniem dowodziłam mu, że na pewno się nie spóźnimy, choćbyśmy czekali i ze 20 minut, i że na pewno doczeka- my się jakiejś taksówki, on rzucał się jak szalony, biegał, szukał, bałam się, że ulegnie jakiemuś wypadkowi, bo to i godzina największego ru- chu w mieście - zebranie było na piątą. Jeszcze bardziej dziwiłam się potem, gdy stwierdziłam, jak bierny tylko udział brał w zebraniu, ku któremu tak śpieszył i jak, niestety, i ca- ły zespół obecnych obojętnie odnosił się do tego nieszczęśliwego samo- tnika. Zgoła, jakby go wcale między nimi nie było. 2 II I951. Piątek Wizyta Doroszewskiego i jego asystentki, Pomianowskiej', córki te- go Pomianowskiego, którego pamiętam z pierwszego zjazdu niepodle- głościowego w Leodium ( 19 I 0)`. Był wówczas studentem bodaj lwo- wskim i przewodniczył temu zjazdowi, na którym ukonstytuowała się ówczesna "Filarecja". Potem spotkałam go drugi raz w 19 I 2 albo I 913 pod Pułtuskiem we wsi zaraniarskiej Kacice, gdzie braliśmy z nim udział w jakiejś uroczystości świetlicowej. Pamiętam, że było wtedy amatorskie przedstawienie, że chłopskie dziewuchy recytowały z prze- jęciem Słowackiego i Krasińskiego. A potem z Pomianowskim i drugim zaraniarzem, Erdmannem, spędziłam resztę nocy aż do świtu w polu na dosłownie "nocnej rodaków rozmowie". Było to jakieś wspaniałe gada- nie odbudowujące Polskę, przebudowujące świat. Zdawało mi się wte- dy, że mówię z dwoma przyszłymi wielkimi ludźmi - a przecież nic ta- kiego z nich nie wyszło i obaj zatonęli potem w tłumie. Dla Doroszewskiego mam bardzo dużo sympatii i jako dla uczonego, i jako dla człowieka (notabene - bardzo pięknej urody), ale przy bliż- szym zetknięciu się stwierdzam, że pisarzom lepiej trzymać się od języ- koznawców z daleka. 182 183 ' W a n d a P o m i a n o w s k a (ur. 1919), językoznawca, rolnik. Ukończyła UW, docent UW i PAN. Pracowała u prof. Doroszewskiego w pracowni dialektologicznej Zakładu Językoznawstwa PAN; opublikowała wiele studiów z zakresu językoznawstwa i folklorystyki; współautorka Ogólnostowiańskiego Atlasu Gwar Sfowiańskich. W 1975 przeniosła się do rodzinnego gospodarstwa w Radkowicach koło Starachowic, gdzie- prócz gospodarki - prowadzi działalność społeczną (m.in. z jej inicjatywy zbudowano wiejskie wodociągi) i kulturalną (wydała kilka tomów poetów ludowych). Do 1982 wy- kładała w WSP w Kielcach. 2 G u s t a w P o m i a n o w s k i ( 1879-1968), działacz oświatowy, rolnik. Studiował wpierw na Politechnice Lwowskiej na Wydziale Budowy Maszyn, następnie w Akade- mii Rolniczej w Dublinach koło Lwowa. Sprzedał rodzinne Pomianowo w Płockiem. Podczas studiów stanął na czele powstałej z inicjatywy PPS-Frakcji organizacji nie- podległościowo-postępowej "Filarecja", z jej ramienia objeżdżał polskie ośrodki stu- denckie we Francji i Belgii, m.in. w 1910 wraz z M. Downarowiczem i P. Góreckim przewodniczył zjazdowi założycielskiemu "Filarecji" w Leodium, gdzie poznali się z M. Szumską. Związał się też z radykalnym ruchem chłopskim rozwijającym się wokół "Zarania", m.in. był dyrektorem szkół rolniczych w Sokołówku i Gołotczyźnie. Przez cały okres międzywojenny był wpierw w Ministerstwie Rolnictwa, a potem MWRiOP organizatorem i wizytatorem szkolnictwa rolniczego, zwłaszcza 11-miesięcznych szkół rolniczych. Równocześnie gospodarował na resztówce podworskiej (22 haj we wsi Rad- kowice. Podczas II wojny była ona bazą partyzantki i działalności konspiracyjnej. Po wojnie był na swym terenie działaczem spółdzielczym i społecznym (m.in. współorga- nizatorem budowy szkoły w Radkowicach). 5 II 1951. Poniedzialek Cały dzień w domu nad Czechowem. Warszawa opowiada sobie o wykryciu w Centralnej Komisji Planowania Gospodarczego (Minców- ka na pl. Trzech Krzyży), w gmachu, gdzie "trust mózgów buduje pod- stawy socjalizmu" - "pracującego" nocami Klubu Byków i Krów, upra- wiającego "planowo" orgie seksualne w postaci "urzędowania" z proto- kółami dokonywanych "wyczynów". Zamięszani są w to i wysocy dyg- nitarze [. . . ]. Na zebraniu Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej zapadła uchwała o "umasowieniu" naukijęzyka rosyjskiego. 6 II 1951. Wtorek Szofer pani Modzelewskiej przyszedł zapytać, czy "pani ministrowa" może przyjść jutro. Napisałam parę słów prosząc, by została na obie- dzie, bo wiem, że czytanie się przeciąga pod tę porę. Nad wieczorem (zapusty) przyszli chłopcy z podwórza i okolicznych domów, poprze- 184 bierani, wymalowani - jeden przebrany nawet za tradycyjnego Żyda. Wyrecytowali staroszopkową orację, śpiewali jeszcze starszą zapustną piosenkę. 7 II 1951. Środa Popielcowa Od jedenastej czytanie z panią Modzelewską opowiadania "Trzpiot- ka" - u nas. Przyszedł Jurek i także słuchał. Z powodu wizyty Rosjanki i komunistki (chociaż jaka to komunistka, co się zachwyca tylko starą li- teraturą klasyczną), a także z powodu niemożności dostania ryb jedli- śmy chyba pierwszy raz u mnie w życiu mięsny obiad w środę popielco- wą. O piątej przyszedł nieoczekiwanie Ordyński, który w ogóle dotąd nigdy u mnie nie był. Pożyczył do przeczytania mój dramat "Stanisław i Bogumił". Długo uzasadniał, dlaczego jest zwolennikiem obecnej sy- tuacji, czy też - dlaczego na nią przystał. Krótko mówiąc, twierdzi, że Polska nie ma dzisiaj innego wyjścia. Już żegnając się, zaczął opowia- dać o swojej obecnej żonie, która jest od niego trzydzieści parę lat młodsza (koleżanka szkolna Kodejszkowej); ale zakochała się w nim (Ordyński, podobny do Osterwy, odznacza się nawet jeszcze i teraz wielkim urokiem osobistym) i "dała mu dziesięć najlepszych lat życia". Teraz jednak odjechała go, wróciła do Ameryki (gdzie nie wiem już, jak się była znalazła, lecz tam ją właśnie poznał), i to za jego #ak w siebie wmawia) radą. "Bo ja - mówił - odchodzę, a ona, cóż ona by tu robiła, niech wraca tam, gdzie ma życie przed sobą". Dziwne argumenty jak na apologetę "tutejszości". Biedak, pozorami własnej wielkoduszności okrywa smutny fakt, że młoda żona po prostu go porzuciła. Ma on już chyba ze 70 lat. Do wojny wyglądał tak młodo, niemal chłopięco, że uważałam go, mylnie, za młodszego od siebie. Ale teraz mimo przebły- skujące resztki uroku widać, że to już starzec. Bardzo się fizycznie zmienił, oczy mu wpadły głęboko, twarz pomarszczyła się. Wygląda, prawdę mówiąc, na ciężko chorego. (Przyp. z roku 1957. To wrażenie ů się sprawdziło. Niedługo potem umarł, jak się okazuje - na raka.) 8 II 1951. Czwartek Drobne roboty, korespondencja. Po południu zasnęłam i przyśniło mi się, że za oknem siedziały czarne kawki. Jedna z nich była młoda. Stara 185 kawka uderzyła ją z lekka skrzydłem i ja zaczęłam wołać na Franię, że jej pokażę, jak stare kawki uczą młode fruwać. I rzeczywiście, młoda się napuszyła i spróbowała polecieć. Często teraz śnią mi się ptaki za oknem - pewno pod wpływem listów Anny, która dużo o tych ptakach przylatujących na okienne parapety w Szklarskiej Porębie do mnie pi- sze. 16 II 1951. Piątek Dziś jest 39 rocznica śmierci mojego ojca. Gdyby żył, miałby dziś 108 lat. Znowu tydzień nie pisałam, choć dużo się działo i przeżywało. Zeszłego piątku, akurat zabierałam się do przepisywania noweli Cze- chowa ("Agafia"), kiedy nagle przynieśli z PIW-u całą aż do końca ko- rektę Pepysa - 200 szpalt! Jednak nie zabrałam się do niej zaraz; w so- botę dokończyłam "Agafię" i wysłałam ją do pani Modzelewskiej w niedzielę przez Jurka. Chciałam, żeby tylko oddał rękopis u furtki, ale ona zaprosiła go, zapoznała ze swoim synem i poczęstowała czarną ka- wą. Potem zapowiedziała znowu swoją wizytę na środę - przyszła w ową środę powiedzieć, że zyskała dla mnie lepsze warunki za prze- kłady Czechowa. Z czego się ucieszyłam, jedynie ze względu na Stach- na, że dostanie więcej, bo za jego pomoc chcę mu oddać co najmniej połowę honorarium. Pani Modzelewska przyniosła mi nadto dwie pacz- ki dobrego papieru, który specjalnie dla mnie kupiła. Zwróciłam jej pie- niądze z wdzięcznością. Mam teraz papieru więcej, niż życia starczy pi- sać. Ach, jak bym chciałajeszcze odzyskać czucie młodości! Do dzisiejszego dnia zrobiłam dopiero 76 szpalt korekty Pepysa. Pra- ca jest prawdziwie ciężka, chociaż błędów zecerskich mało. Ale raz jeszcze sprawdzam cały tekst przekładu z pełnym wydaniem orygi- nału i w oryginale podkreślam wszystkie zdania, które thzmaczyłam. Przedłuża to trwanie korekty z jakie dwa razy i jest bardzo nużące, ale to jest konieczne. Skoro to jest wybór, musi istnieć egzemplarz orygi- nału, gdzie każdy, kto zechce, może sprawdzić, co wybrałam i przełoży- łam. Poprawiam też i sporo niedokładności przekładu. Składnia Pepysa jest tak dowolna, przypadkowa, różnolita, że często sens zdania pozosta- je dwuznaczny dla najlepszego znawcy angielszczyzny. A cóż zrobić ze zdaniami, gdzie każde słowojest w innymjęzyku i nadto użyte w złej li- czbie, złym przypadku i nieortograficznej pisowni. Myślę, że wybrnę- łam z tego wszystkiego, jak mogłam najlepiej, ale nie jestem zadowolo- na. No, i żyję teraz całkiem jak pustelnica - nigdzie nie wychodzę. Ślę- czę. Wczoraj przyjechała z Olsztyna Iwa. Wobec tego dałam dziś do post- nego obiadu śledzie i trochę wódki. St. tak się rozgniewał, że odszedł od stołu i nie chciał z nami gadać. A przecież od paru lat sam serwuje go- ściom i przyrządza różne nalewki, nawet sam ich czasem próbuje, choć na ogół alkoholu z wyjątkiem czerwonego wina nie znosi. Nie rozu- miem, co mu się stało, i bardzo mnie to zgryzło. I9 II 1951. Poniedziałek Gdyśmy siadali do stołu, zjawiła się pani Micińska, bardzo biedaczka zdenerwowana i z sensacyjną wiadomością, że Miłosz uciekł; wylecia- wszy całkiem legalnie, w Paryżu poprosił o azyl'. Podobno radio amery- kańskie podawało już o tym wiadomość: pani Micińska mówi, że telefo- nował do niej jeszcze z lotniska żegnając się, jakby na zawsze. Kursują najrozmaitsze plotki w związku z tym, że Miłosz "wybrał wolność" (jakże problematyczną mimo wszystko). Podobno były jakieś konkretne fakty, które wpłynęły na tę decyzję. Coś mu tu powiedziano, przed czymś, czy dotyczącym losu Polski, czy jego osobiście, ostrzeżono i to musiało zdecydować. Ale teraz rozumiem jego zdenerwowanie w czasie ostatniej u nas wizyty. To była wizyta pożegnalna, z której jednak nie wyszedł dość elegancko. Jednocześnie podobno trzy osoby czy więcej z ambasady w Waszyngtonie poprosiły o azyl. Mówią, że pono sam tyl- ko Wieniewicz został w ambasadzie. Podobno Modzelewski za Miłosza poręczył, że nie ucieknie. # Okoliczności ówczesnego opuszczenia przez Miłosza Polski przedstawiła N. Mo- dzelewska w artykule Miłosz w Polsce na przefomie 1950/51, "Kultura" (Paryż) nr 3; jej relację tamże w dopisku częściowo sprostował, częściowo uzupełnił pisarz. Gdy w MSZ-cie wicemin. St. Skrzeszewski zakomunikował Miłoszowi, że został odwołany ze służby dyplomatycznej; gdy odebrano mu paszport dyplomatyczny i nie pozwolono wyjechać do mającej rodzić żony, a interwencje P. Hoffmana i L. Kruczkow,skiego nie dały rezultatów, Miłosz zwrócił się do N. Modzelewskiej. Mimo że min. Z. Modzele- wski był już na odchodnym, w rozmowie z prez. Bierutem poruszył sprawę pracy Miło- sza, co pozwoliło mu powrócić na placówkę do Paryża. Modzelewska prostuje, jakoby mąż jej poręczył za Miłosza, czym przyspieszył swą dymisję. Podaje natomiast, że Hoff- man i Kruczkowski na polecenie Bermana mieli od niego wziąć "słowo honoru". Dopisek Miłosza cytuję w całości: "Z inicjatywy Putramenta zostałem przeniesiony w jesieni l950 z Waszyngtonu do Paryża, co zaakceptowałem po wielkiej walce we- wnętrznej, pozostawiając rodzinę w Ameryce z powodu komplikacji porodowych mojej 186 187 żony. Zostałem akred#towany przy Quai d'Orsay jako I sekretarz Ambasady i zaraz po- tem wyjechałem na Swięta Bożego Narodzenia do Polski (nie byłem wezwany). Cała sprawa ma więc charakter planowej akcji Putramenta zmierzającej do ##stopniowego" wciągnięcia mnie w pułapkę. W tekście N. Modzelewskiej opuszczony jest szczegół: rozmowa pomiędzy mną a p. Natalią o ##kacie Rosji##". 21 II 1951. Środa Całe przedpołudnie nad korektą. Po obiedzie trochę śpię. Potem - do Pałacu Staszica na literackie zebranie Pen-Clubu poświęcone (z dużym opóźnieniem) 25 rocznicy śmierci Żeromskiego. Mimo że długo czeka- łam na taksówkę, nie bardzo się spóźniłam. Właśnie przemawiał Jaś Pa- randowski, jak zawsze bardzo dobrze. Mówił o Żeromskim jako o zało- życielu Pen-Clubu i o historii jego z Pen-Clubem stosunków. Potem za nieobecnego Iwaszkiewicza #est na Kongresie tzw. Obrońców Pokoju w Berlinie) Rusinek odczytał jego wspomnienia o Żeromskim, które (mimo zastrzeżeń, że pragnie stuszować siebie) można by zatytułować: Stefan Żeromski, pierwszy diarysta 188 "Iwaszkiewicz na tle Żeromskiego" albo na odwrót. Niepotrzebne zło- śliwości w stosunku do Polski dwudziestolecia, przesadne podkreślanie karkołomnych trudności związanych z uzyskaniem dla Żeromskiego pa- szportu za granicę. Bo czymże były te trudności wobec dzisiejszego za- mknięcia? Co najwyżej można by podkreślić podobieństwa. Tak samo wtedy, jak dzisiaj, jeździli najłatwiej za granicę protegowani rządu; w obu wypadkach z tego właśnie powodu jeździł wówczas i jeździ na- dal dzisiaj - sam Iwaszkiewicz. Tak samo niepotrzebne przytyki doty- czące jego (Iwaszkiewicza) arystokratycznych pryncypałów i chlebo- dawców, u których bywał nauczycielem domowym, i którym bądź co bądź zawdzięcza swój bogaty ożenek. Także złośliwostki w stosunku do Lechonia i Grydzewskiego, którzy nie mogą się bronić - bardzo niesto- sowne. Potem Adamczewski po krótkim wstępie odczytał ustępy z dziennika Żeromskiego, pisanego w jego czasach szkolnych'. Żałosny dziennik nacechowany właściwym Żeromskiemu zawsze złym sma- kiem, ale dobrze ilustrujący początki młodopolszczyzny - odczytany był wręcz fatalnie, nie jak przez uczonego polonistę, ale jak przez najnę- dzniejszego prowincjonalnego aktora: z minami, krzykami, szeptami, krygowaniem się. Starcza, ptasia twarz Adamczewskiego wyczyniała przy tym niesamowite grymasy. Na mnie zrobiło to bardzo przykre wra- żenie i, niestety, brzmiało wręcz jak ośmieszenie biednego Żeromskie- go. Przy tym czytanie - męczące czytanie - tego dziennika trwało prze- szło godzinę. Ale np. Parandowskim to się ku mojemu zdumieniu po- dobało. Po zebraniu Parandowscy, Watowie i Monika Żeromska zaciągnęli mnie prawie gwałtem do restauracji "Kameralnej", gdzie nigdy jeszcze nie byłam. Zdziwiło mnie, że są jeszcze takie restauracje z damami umalo- wanymi i w dekoltach, z mnóstwem alkoholu, z kelnerami w białych kurtkach, ze ślepym grajkiem-taperem?... # Po śmierci W. Borowego przygotowaniem dzienników Żeromskiego do druku zaj- mował się S. Adamczewski. Bydgoszcz. I III 1951. Czwartek Sala piękna, biała, jasne światło, dobra akustyka. No, i literalnie nabi- ta ludźmi, a w połowie przynajmniej - młodzieżą. To wszystko dobrze mnie usposobiło, ale zarazem zlękłam się, bo jak ja sprostam zadaniu i co ja dam tym ludziom, kiedy musi się być tak grzeczną, cichusieńką, 189 ostrożną, a tu wnętrze aż się kłębi od uczuć i myśli. Gdybym miała swo- bodę mówienia wszystkiego, potrafiłabym wyprowadzić nawet z najdra- styczniejszych faktów pozytywne wnioski z dzisiejszej rzeczywistości. Ale cóż; kiedy służalczy durnie wyrzekają się tego oręża prawdy i bez- stronności, który jest najbardziej nieodparcie przekonywający, to trud- no. Najpierw kazali mi usiąść w krzesłach i p. Turwid', skarbnik miejsco- wego Związku Lit., wygłosił krótki odczyt o mnie i mojej twórczości, tak banalnie pochlebny, że miałam wrażenie, jakbym siedziała na włas- nym pogrzebie. Okazało się, że to jest ten sam pan, który w grudniu sie- dział koło mnie na Kongresie Pokoju i który mnie też wtedy do Bydgo- szczy zaprosił. Zrobiłam składany program z trzech moich rodzajów twórczości. Wystąpiłam jako publicystka, tłumaczka i autorka. Najpierw opowie- działam o polskim traktacie poetyckim Roździeńskiego z 1612 roku, opisującym dokładnie pracę hutników i górników na Śląsku. Potem krótkie opowiadanie Czechowa "Wańka" w moim przekładzie, wreszcie mój utwór czytany w radiu 28 grudnia 1950 roku pt. "Tu zaszła zmiana" - historia widoku przed moim oknem. Starałam się być wesoła i kilka razy rozśmieszyłam salę. Ale co mnie najbardziej zdumiało, to niesły- chanie dobre słuchanie. Zawsze mnie dobrze słuchają, ale to był chyba rekord. Ciszajak makiem zasiał, ani kaszlnięcia, ani chrząknięcia, szep- tu czy bodaj poruszenia się kogokolwiek bądź. I byłoż czego tak słu- chać! A potem oklaski tzw. frenetyczne, a przy tym żarliwe, z duszy serca. To była pewna satysfakcja, a byłaby większa, gdybym miała coś lepszego i ważniejszego do powiedzenia. Po wieczorze poszliśmy do jakiejś cukierni na herbatę. Anna i ja zjadłyśmy tylko po nugacie do herbaty. Towarzystwo wydało mi się cie- kawe. Nauczyciel Piątkiewiczz powiedział mi, że Roździeński wszedł w tym roku do programu lektury szkolnej, co mnie ucieszyło, gdyż dzi- wiłam się, że dotąd tak mało zainteresowania okazywano tej książce. Ale wobec tej wiadomości postanowiłam na Toruń zmienić trochę "czy- tankę" poświęconą tej książce. Kowalkowski3, z wykształcenia filolog klasyczny, dziwnym zbiegiem okoliczności przetłumaczył właśnie drugi traktat poetycki z tego czasu, opisujący kopalnie i huty Śląska - Winte- ra, Niemca, pisany po łacinie4. Ciekawa jestem, jakie są zależności tych dwu poematów. Przy tej herbacie poznałyśmy niezwykle uroczego mu- zykologa Tomaszewskiego, dyrektora Filharmonu Bydgoskiej5, genial- nego pono szerzyciela kultury muzycznej, urządza w Bydgoszczy wiel- kie koncerty bachowskie. Otóż ten czarujący młody człowiek zna do- skonale muzykologiczną stronę "Dziennika" Pepysa, pytał mnie, jak so- bie z tym dałam radę. Powiedziałam, że starałam się tłumaczyć z tej dziedziny to, co, jak mi się zdawało, dobrze i trafnie rozumiałam. Ale zdjęła mnie trema, ile złego mogą znaleźć w moim przekładzie odpo- wiedni znawcy tylu poruszanych przez Pepysa dziedzin. Ten p. Toma- szewski powiedział mi komplement, jeden z tych, jakie człowiek najbar- dziej lubi, bo to jest radość, gdy ktoś zauważa własności szczególne w naszej pracy. Zwrócił mianowicie uwagę na zdanie z utworu "Tu za- szła zmiana", gdzie mówię: "cisza była tak wielka, że nakładała się jak tłumik na wszelką wrzawę miasta" - co ma jakoby świadczyć o mojej znajomości spraw muzyki. Po herbacie, około jedenastej wróciłyśmy do hotelu. Anna jakaś tro- chę roztrzęsiona, mówi, że doświadczała w związku ze mną i tym wie- czorem "najsprzeczniejszych uczuć". Ja to rozumiem. Bardzo rzadko 190 191 Marian Turwid kto lubi, żeby jego bliscy byli "publicznymi ludźmi" - ja też tego nie lu- bię. # M a r i a n T u r w i d (1905-1987), literat, artysta malarz. Ukończył ASP w Kra- kowie, studiował w Paryżu i Monachium. Debiutował na łamach prasy jako poeta. W 1.1931-37 redaktor naczelny miesięcznika "Wici Wielkopolskie". Po wojnie dyrektor Państwowego Liceum Technik Plastycznych w Bydgoszczy. W 1.1945-48 redaktor na- czelny miesięcznika "Arkona". Następnie członek zespołu czasopisma "Pomorze". Wy- dał m.in. poezje: Dni Wiefkiej Doliny,1932, Słowa na pafecie (z reprodukcjami),1972; opowiadania Noc nad Dofiną,1961; powieści: Dwie strony drogi,1969, Mtędzy wios- nami,1974. 2 M a r i a n (?) P i ą t k i e w i c z, polonista, nauczyciel licealny, ówczesny kandy- dat ZLP. 3 A 1 fr e d K o w a 1 k o w s k i ( 1914-1983), poeta, krytyk literacki, autor słuchowisk radiowych, tłumacz. Ukończył filologię klasyczną i polską na Uniwersytecie Poznań- skim. Debiutował w 1933 na łamach "Wici Wielkopolskich"jako poeta; w 1938 ogłosił tom poezji Daf widziana. Po wyzwoleniu do 1951 kierownik wydziału kultury w Byd- goszczy. Tłumaczył z literatury antycznej i niemieckojęzycznej (m.in. Schillera, Kafkę). 4 Krzysztof Winter z Żegania (sic!), Kuźnic śfąskich i kopafń opis i oznac#enie krót kie, oraz Melchior Severus, Wiersz pochwafny, (tekst faciński) wraz z przekłudem pof skim A. Kowalkowskiego wydaf krytycznie i opracowaf W. Ogrodziriski, Katowice 1937, Biblioteka Pisarzy Śląskich VI. 5 M i e c z y s ł a w T o m a s z e w s k i (ur.1921), muzykolog, wydawca. Ukończył studia polonistyczne na UMK w Toruniu oraz muzykologię na UJ w Krakowie; dokto- ryzował się w rodzinnym Poznaniu pracą o twórczości Chopina. W l.1946-52 mieszkał w Bydgoszczy, był sekretarzem redakcji miesięcznika "Arkona", organizatorem "śród literackich" ZLP, wykładowcą Liceum Technik Plastycznych i Studium Dramatyczne- go, krytykiem muzycznym i prelegentem oraz 1949-52 dyrektorem i kierownikiem arty- stycznym Pomorskiej Orkiestry Symfonicznej. Od 1952 zamieszkał w Krakowie, gdzie prowadzi równolegle działalność muzyczno-edytorską i naukowo-pedagogiczną. Od po- czątku związany z Polskim Wydawnictwem Muzycznym, od 1954 został jego redakto- rem naczelnym, w 1.1965-88 dyrektor i redaktor naczelny; ponadto redaguje wiele jego serii, m.in. Bibliotekę Chopinowską, Bibliotekę Małych Partytur. W 1. 1960-66 prowa- dził zajęcia na UJ, od 1959 wykłada w PWSM; od 1968 kieruje Katedrą Teorii i Historii Edytorstwa Muzycznego. Zorganizował wiele sesji naukowych w Krakowie i Barano- wie. Opublikował m.in.: Kompozytorzypofscy o Chopinie,1959, Wprowadzenie do teo- rii utworu.sfowno-muzycznego, 1978, Ewofucja stylu u Chopina,1980, Wstęp do anafi- zy i interpretacji dziefa muzycznego,1981. Warszawa. 3 III 1951. Sobota Po przyjeździe do Torunia, do domu Artusa, gdzie aula uniwersytetu. Tak samo jak w Bydgoszczy - przepehiienie. Słuchali chybajeszcze le- piej, patrzyłam na salę jak na ogromny obraz namalowany i nierucho- my; kontakt z salą przepyszny, reakcja czułej wesołości na każdy do- 192 wcip, bo zdobywałam się nawet na dowcipy. Anna mówi, że się udało, a nawet, że ładnie i młodo wyglądałam, co mnie najwięcej ucieszyło. Powiadano mi potem, że było ponad 700 ludzi, a najważniejsze, że to publiczność nie "zorganizowana", nie pędzona przymusem, ale przybyła z własnej chęci. Turwid i tu miał swoją żenującą o mnie prelekcję, a "honory domu" robili Konrad Górski' i pani Czerny`, która mnie też paru słowy witała. Musiała być ładna, jak się rozpromienia, to jeszcze dużo wdzięku. Po odczycie poszliśmy na kolację do Konrada Górskie- go, który jest w okrutnej niełasce i odebrano mu niedawno katedrę. Wziął mróz, był śnieg, Toruń wyglądał po nocy zjawiskowo. Takie nie- duże miasto, a takie piękne parki, aleje, przestrzenie zadrzewione. Ulica Bydgoska, gdzie mieszkają Górscy, wygląda na willową dzielnicę ja- kiejś stolicy - to nas wprawiło w dobry humor. [...] li - Dzienniki. t 2 193 Anna Ludwika Czerny Zapomniałam dodać, że chodząc nazajutrz rano po mieście, wstąpiły- śmy na chwilę do - krzyżackiego podobno - kościoła N. Panny Marii. Jest to najbardziej mistyczny, najbardziej "kościelny" ze wszystkich ko- ściołów, jakie widziałam po świecie. Ile razy w nim jestem, tyle razy ulegam wstrząsającemu wrażeniu. Ulega mu też Anna, chociaż mówi, że w tym kościele kiedyś była, lecz że go nie pamiętała. Mnie się zdaje, że musiała nie być, bo tego kościoła niepodolina zapomnieć, kto go raz widział. O czwartej wyjechałyśmy z prof. Czernym. Tym razem jechałyśmy ohydnym, starym wagonem, nieprzyzwoicie brudnym, trzeszczącym i trzęsącym. W ubikacji było tak naświnione, że niepodobna było z niej korzystać, co czyniło podróż tym bardziej męczącą, że pociąg zrobił po drodze godzinę opóźnienia. Przy oknie najlepsze dwa osobne miejsca fotelowe zajmowali dwaj oficerowie UB. Wyglądali obaj na 20 lat, ale rangi mieli wysokie - ma- jora i kapitana. Obaj wyjątkowo przystojni, tak przystojni, że wyglądali prawie elegancko. W czasie wojny czasem widywało się tak wyglądają- cych młodych gestapowców. Jeden bardzo jasny blondyn o falistych włosach, miał twarz miękko i łagodnie modelowaną, senne oczy i często się pojawiający leniwy omdlały uśmiech. W tej twarzy było coś kobieco delikatnego i zarazem coś okrutnego. Drugi, szatyn, suchawy o głęboko osadzonych i pełnych wyrazu oczach, o subtelnych, ostrawych rysach, bardzo polski, spojrzenie miał powłóczyste, dużo gestykulował i obfi- cie, ale niegłośno coś mówił. Blondyn nie mówił prawie nic, tylko wciąż się uśmiechał. Na piersi miał ze dwadzieścia wstążeczek ordero- wych i odznakę za Berlin. Szatyn miał mundur otwarty, angielskiego kroju. Ze dwie godziny spędzili w sąsiednim restauracyjnym wagonie. Szatyn zostawił przy tym płaszcz i teczkę w przedziale. Blondyn zrazu też, ale od progu wrócił się i swoją teczkę zabrał. Jacy to byli ludzie? Drugą stronę przedziału, gdzie my, zajmowały same kobiety. Dwie z nich były siostrami (jedna lekarka). Te panie cały czas nie milknąc ze sobą rozmawiały. Tylko słuchając, bez trudu dowiedziałyśmy się, że jedna wyszła właśnie z więzienia (ta też głównie o mnóstwo rzeczy dru- gą pytała) i jedzie do rodziny na wypoczynek czy też przyjście do sie- bie. Mówiły o ogródku, i co będą siały lub sadziły, o wszyśtkich dzie- ciach rodziny, o jedzeniu, o sukniach - co nosi mamusia, co przerobiła sobie ciocia, co się szyje dla dzieci; o warunkach pracy w szpitalu (le- karka), o pacjentach i przygodach z nimi, o chorobach, śmierciach, ślu- bach i wyzdrowieniach, słowem o wszystkim, na co się składa zwyczaj- ne ludzkie życie, a o czym słuchać była widać bardzo spragniona świe- żo wyszła z mamra osoba. Przybyłyśmy na Polną o jedenastej. I wszystko zaraz opowiedziałam Stachowi. # K o n r a d G ó r s k i ( 1895-1990), historyk, krytyk i teoretyk literatury. Ukończył filologię polską na UW, studiował slawistykę w Pradze. W l. 1918-34 nauczyciel szkół średnich w Warszawie, z przerwami na lektoraty w Pradze i w Lille. W I. 1934-39 był profesorem Uniwersytetu Wileńskiego. W czasie wojny przebywał w Wilnie. Od 1945 profesor uniwersytetu w Toruniu. W I.1945-48 prezes pomorskiego oddziału ZZLP, pa- rokrotnie prezes Towarzystwa Naukowego w Toruniu. Jesienią 1950 pozbawiony prawa do zajęć uniwersyteckich, delegowany do IBL; zajęcia na uniwersytecie wznowił 194 195 Kościół Najświętszej Maru Panny w Toruniu w 1956. Wydał m.in.: Pogląd na świat mtodego Mickiewicza, 1925, Crzegorz Pawel z Brzezin (o literaturze ariańskiej), I 929, Fran #ois Mauriuc, 1435, Literatura a prącly umyslowe,1938, Poezjajako wyraz, I946, Erazm z Rotterdamu, I948, Studia nad dzie- jami literaturv antytrynitarskiej XVI w. .1949, Z hi.storii i teorii literatury,,1959, Mickie- wicz. Artyzm i jgzyk,1977, Pocltwala śntiechu (frag#nertt liamigt#tiku),1988, Adam Mic- kiewicz,1989; ponadto wiele prac edytorskich, m.in. (wraz z St. Hrabecem) Sfownikjg- zykaA. Mickiewicza, t. I-XI, I962-83. Z Dąbrowską współpracował w latach trzydziestych w prowadzonej przez niego ko- misji MWRiOP do spraw Iektur szkolnych. 2 A n n a L u d w i k a C z e r n y ( 1891-1968), tłumaczka, poetka, żona romanisty Zygmunta Czernego. Studiowała romanistykę i filologię klasyczną we Lwowie i w Pa- ryżu, gdzie przebywała w 1. 19I3-20; w Paryżu studiowała też malarstwo (dwie wysta- wy w Grenoble) i podezas wojny działała społecznie. Po powrocie do Lwowa pracowała jako nauczycielka; od 1933 zajęła się wyłącznie pracą literacką. Od 1946 mieszkała w Toruniu, gdzie organizowała akcję odezytową i "czwartki literackie". W 1952 prze- prowadziła się do Krakowa; pracowała w krakowskim oddziale ZLP. Wydała m.in. wiersze: Uwrocie, 1929, Testament Adamu, I931, powieść O wojewodzie Gwilenie Krzywonosie, 1934, oraz Antologig nowej lirykifrancuskiej, 1425. Przetłumaczyła m.in. Opisanie świata, Georgiki, przede wszystkim (wraz z mężem) Don Kichota, 1955. Warszawa. l0 III l951. Sobota Byłam na rozdaniu nagród państwowych w Muzeum Narodowym. Odbywało się w sali, gdzie "Kazanie Skargi" i portret Matejki. Na scho- dach minęłam prowadzonego powoli na wpół sparaliżowanego starca, w którym dopiero po chwili poznałam... Zelwerowicza. Miał udar móz- gowy. Cóż za gorliwość, żeby w tym stanie przyjść po odbiór nagrody państwowej. Ta spóźniona uroczystość (nagrody przyznano w zeszłym roku na 22 lipca) była podobna do wręczania nagród szkolnych, tak młodocianą była większość laureatów ("pryszczaci", jak ich nazywa Kott)'. W muzeum było zimno i ci, co się rozdzieli z futer, poschodzili do szatni, żeby je sobie narzucić choć na ramiona. Rozstawione były stoliki z kawą, likierem i ciasteczkami. Portret Matejki był najbardziej żyjącym i prawdziwym człowiekiem spośród obecnych i patrzył na ten nowy obraz historyczny (idący wprost od panów z "Sejmu Grodzieri- skiego") ze smutną goryczą. Siedziałam przy stoliku z Jasiem Parand. i z młodym człowiekiem, trochę podobnym do Brezy. Nazywa się Dur- majZ, poznałam go w 1948 jako wojewódzkiego kierownika Wydziału Kultury i Sztuki w Łodzi. Teraz jest w Ministerstwie. Umówiłam się, że przyjdę do niego w sprawie ochrony mego mieszkania przed dokwatero- waniem, które mi grozi w związku z nową ustawą o "zagęszczaniu mie- szkań". Potem jeszeze przywitał się ze mną Sokorski. Zapytał, nad czym pra- cuję i kiedy wystąpię z "nową książką, żeby dostać nagrodę państwo- wą". Powiedziałam na to, że właśnie nie dopuszezono do druku dwu fragmentów z tej nowej mojej książki. On zaś na to: "Ach, to było przed VI Plenum KC. Pani nie zna uchwał tego plenum? Front narodowy, po- wrót do tradycji, pietyzm dla starszych autorów. Teraz wszystko będzie inaczej."# - "Ja na sobie jeszcze tego nie poczułam"... # Spośród młodych nagrody państwowe w dziedzinie literatury za rok I 450 otrzyma- li: T. Borowski, K. Gruszezyński, T Konwicki, W. Woroszylski, W. Zalewski. = S t e f a n D u r m aj ( 1912-198 I ), działarz kulturalny. W I 43 4 wydał zbiorek po- etycki Strofv nu dziś. Uczestnik kampanii wrześniowej. Od 1945 pracował w pionie kul- tury w starostwie w Kutnie, w urzędach wojewódzkich w Łodzi i w W'arszawie, w Ra- dzie Narodowej m.st. Warszawy; w I. I950-55 był narzelnikiem Wydziału Literatury MKiS; m.in. zainicjował Biesiady Literackie w PKiN, w których Dąbrowska uczestni- czyła. W 1.1973-80 był dyrektorem Biblioteki Publicznej m.st. Warszawy. 3 VI Plenum KC PZPR ( 17-18 II 1951 ) uważane było za "małą odwilż". W referacie pt. Walka narodu liolskiego o pokój i Plun Sześcioletni lpor. "Nowe Drogi" 1951, nr 1 ) B. Bierut wystąpił przeciw postawom sekciarskim (niektóre ogniwa aktywu partyjnego i młodzieżowego "pomijają często słowo ##naród", gdyż przyzwyczaiły się operować słowem ##proletariat,#. Omijają słowo ##ojczyzna#" chociaż jej służą), a w podsumowaniu po raz pierwszy stwierdził, iż naród polski, budując socjalizm, "zmienił jakościowo swą treść społeczną i staje się narodem socjalistycznym". Rozprawiająr się z polityką impe- rialistyczną USA oraz z obojętnością wobec Polski, Europy Zachodniej i Watykanu po- służył się argumentami i cytatami z pism R. Dmowskiego. a w związku z amerykańską polityką wewnętrzną - przykładem z Lis-ici##ů ; l#udr-u::i H Sienkiewicza-Litwosa z 1878 r. w sprawie Indian. Zarówno hasło szerokiego Frontu Narodowego,jak pewne za- powiedzi pluralizmu stanowiły sensacje. Zwrot VI Plenum rychlo oktizał się złudnym manewrem. ll Ill 195l. Niedzielu Zjawił się Marian Wyrzykowski' z najbardziej nieoczekiwaną, boles- ną wiadomością, że umarła matka jego żony, Elżuni Barszezewskiej, a moja stryjeczna siostra. Wyrzyk prosił, żeby przyjść do Elżuni, która z rozpaczy "odchodzi od przytomności". Bardzo zasmuciła mnie ta wia- domość. Maria Szumska-Barszczewska była największą miłością i atra- kcją naszego dzieciństwa, gdy przebywała w naszym domu jako olśnie- wająca urokiem, humorem i dobrocią 20-letnia panna i nasza nauczy- cielka. Posłużyła mi do stworzenia postaci Aneczki Niechcicównyz. Po południu więc poszłam tam, a Frania (dla które# takie wydarzenia są podniecającą atrakeją) z własnej inicjatywy pobiegła zawiadomić Bo- 196 197 gusia. Spotkaliśmy się więc z nim po południu u Wyrzyków i siedzieli- śmy blisko do piątej. Matka umarła w szpitalu po operacji woreczka żół- ciowego. Elżunię zastaliśmy w istocie tak zmienioną i pogrążoną w tak nieutulonym rozpaczliwym płaczu, jakby straciła najdroższego kochan- ka. [...) Był to, swoją drogą, wyjątkowy stosunek matki z córką. Uwiel- biały się i nie rozłączały się przez całe życie. Zmarła była też najbar- dziej gołębim sercem, jakie znałam na świecie. Prostoduszna, wspania- łomyślna, bezinteresowna, ofiarna, kochana, doprawdy kochana, nie- zdolna do wyrządzeniajakiegokolwiek zła (chyba sobie) kobieta. # M a r i a n W y r z y k o w s k i ( 1904- I 970), aktor, reżyser, pedagog. Ukończył Szkołę Dramatyczną w Warszawie, 1926 debiutował w Teatrze Narodowym. Do 1939 grał w Warszawie (Teatr Narodowy i Polski) i Wilnie. W czasie okupacji wykładał na tajnej PIST w Warszawie. W Polsce Ludowej grał w Teatrze Wojska Polskiego w Ło- dzi, następnie w Warszawie w Teatrze Polskim i Narodowym. Od 1946 profesor PWST. Ważniejsze role: tytułowe w Kordianie (1935) i Hamlecie (1947), Jana Kochanowskie- go w Drodze do Czarnolasu Maliszewskiego (1953), Przełęckiego w Uciekła mi pr#e- pióreczka Żeromskiego (1955). Ożeniwszy się z E. Barszczewską wszedł w krąg ro- dzinny M. Dąbrowskiej. z M a r i a S z u m s k a ( 1880-1951 ), zwana Manią, córka Franciszka i Florentyny Szumskich; prototyp Anki Niechcicówny w Nocach i dniach. Miłość jej życia nie mog- ła doprowadzić do małżeństwa (świetny jej portret w uzupełnieniach do dziennika nie był drukowany ze względu na sprzeciw córki). 15 III 1951. Czwartek We wtorek upchnęłam nieco Czechowa "Salę nr 6" (opowiadanie tak beznadziejnie ponure, że bez gustu je robię). Nie znając przedtem Cze- chowa z wyjątkiem teatru i paru opowiadań, spuściłam się na wybór pa- ni Modzelewskiej. Wybrała mi największe koszmary, ale świetnie pisa- ne. Uwagi ogólne. Jest coś koszmarnie zakłamanego w tym, jeśli ktoś głosi politykę pokoju propagując jednocześnie z wyszczerzonymi zęba- mi walkę klas i rewolucję socjalną, ewentualnie - wojnę domową. To są zjawiska tego samego rzędu i gatunku. Pycha, kłamstwo i terror (organi- czne i rozpoznawcze cechy wszelkiego uzurpatorstwa) muszą zgubić dzisiejszych kandydatów na panów świata. Dzisiejszy stan rzeczy jest xealizacją starotestamentowej wieży Babel. Ta odwieczna księga hebraj- ska pozostaje zawsze największą literaturą świata. Anglosasi grzeszą zupełnie tymi samymi zbrodniami, co Rosja. Ale, być może, tylko śród zbrodni dokonywa historia swych skoków na- przód. Król-Duch nie jest une fantasmagorie gratuite'. Ale ja jestem epik; obiektywizm, poczucie sprawiedliwej oceny i miary rzeczy są mo- ją cechą tak istotną, że wyzbyć się jej - znaczyłoby przestać istnieć. # U n e f a n t a s m a g o r i e g r a t u i t e (fr.) - bezinteresowne przywidzenie. 19 III 1951. Poniedziałek W sobotę rano powiodło mi się ostrzyc i zrobić manicure u mojego fryzjera wbrew obawom, że okaże się to już przed Świętami niemożli- we. Potem siedziałam nad Czechowem do 12 nocy. W niedzielę o jede- nastej wedle umowy pani Modzelewska przysłała po mnie auto (on od 198 Maria Szumska wczoraj przestał być ministreml) i czytałyśmy z nią "Salę nr 6", a potem (uprzednio już przez panią M. zaproszona) zjadłam z nimi obiad. Był też Leonard Borkowicz, eks-wojewoda i eks-ambasador, którego przed paru laty poznałam w Szczecinie. Okazało się, że jest wesoły i świetnie opowiada. Mówił m.in. o Berezie Kartuskiej. Pierwszy raz słyszałam komunistę mówiącego o tym en philosophe i bez piany na ustach. Sie- dział w Berezie i opowiadał o niej, jakby to zrobił Czechow i Dostoje- wski. M.in. dał wyborne sylwetki dwu policjantów bereskich. Cóż to była Bereza - przysłowiowa żaba wyciągająca nogę, gdzie kuli - z obu stron Polski - konie terroru i despotyzmu. Przebywało w niej naraz naj- wyżej 400 osób, nie dłużej niż pół roku lub rok; w Rosji po dziś dzień siedzi w łagrach ponad 20 milionów i większość po kilkanaście lub wię- cej lat! Gdy zeszło na tematy literackie, napomknęłam o świetności "Listów" z Ameryki Sienkiewicza. I nagle dowiedziałam się o niezwykle oficjal- nej karierze, jaką te listy w tej chwili robią. Oto na VI Plenum cytował je Bierut i zaraz weszły w krąg propagandy, są już czytane w radiu=. Po obiedzie czytałyśmy dalej mój przekład Czechowa. Ja go czytam, ona sprawdza pedantycznie każde zdanie w oryginale. Coraz to zatrzymuje- my się i dyskutujemy miejsca dla mnie albo dla niej wątpliwe. Idzie o każdy odcień. Współpraca z nią w tej sprawie jest dla mnie bardzo cenna. Tym razem poznałam całość ich domu. Co za luksusowe miesz- kanie i sami mówią, że dla nich za duże; parter - trzy olbrzymie i zbyt- kownie umeblowane pokoje - stoi przeważnie pustkami. A biedna Anna nie może w żaden sposób dostać "przydziału mieszkaniowego" w War- szawie. O siódmej w domu i do dwunastej przekładam dalej "Salę nr 6". Po- tem nie spałam prawie do piątej pisząc list do Parandowskiego. Wyszła jego książka "Alchemia słowa". Jest to podany świetnym stylem zbiór anegdot dotyczących mechanizmu, zwyczajów, obyczajów i dziwactw twórczości pisarskiej. Czyta się z przyjemnością i zaraz się zapomina, jakby się zjadło leciutkie ciastko z pianki. O polskich pisarzach (oprócz samego Parandowskiego, o którym, owszem, sporo) prawie nic, zniko- me wzmianki o nieżyjących, a z żyjących może jeszcze najcieplejsze parę słów o Iwaszkiewiczu. Tak że nie było żadnej potrzeby wspominać o mnie. Tymczasem jest o mnie wzmianka. W miejscu, gdzie mowa o imiennictwie w literaturze - zdanie: "Są pisarze, co cudacznymi na- zwami (jak Kleryków Żeromskiego albo Kaliniec Dąbrowskiej) krzyw- dzą czcigodne miasta swej ziemi". Głupia i małostkowa złośliwość tej wzmianeczki jest przy tym nieuzasadniona. Parandowski zaprzecza wzmiance zaraz na następnej stronie książki, gdzie pisząc o Prouście przyznaje mu prawo nie tylko zmieniania wszelkich nazw miejscowo- ści, ale dowodzi, że w wypadku, gdy dzieło na to zasługuje, taka fikcyj- na nazwa nadana przez pisarza może przylgnąć do danej miejscowości, a nawet zastąpić w ogóle dawną nazwę administracyjną i geograficzną (jako przykład, że we Francji miasteczko Illiers nazywa się teraz wedle Prousta: Illiers-Combray). I w tym zaprzeczeniu poprzednio wyrażone- go zdania jest cały smak Jasinej złośliwości; że niby i Żeromski, i ja na- pisaliśmy zbyt nędzne dzieła, aby móc sobie pozwolić na zmianę nazwy opisywanego miasta3. I tu biedaczek się nie pomylił. Ja rzeczywiście "Noce i dnie", pisząc je, uważałam za powieść zbyt błahą, abym przy- puszczała, że mój Kaliniec się uwieczni. A nadto moje nazwy nie są cu- daczne, wszystkie jak najbardziej zgodne z duchem języka i polskiej toponomastyki#. I to mnie spotyka ze strony rzekomego przyjaciela! # Z y g m u n t M o d z e 1 e w s k i ( 1900-1954), działacz ruchu robotniczego, dyplo- mata, historyk. W 1917 wstąpił do SDKPiL, od l918 członek KPP; działał m.in. na tere- 200 201 Natalia Modzelewska nie Zagłębia Dąbcowskiego, Lublina i Skarżyska, wielokrotnie więziony. W 1. 1923-37 na emigracji we Francji, gdzie ukończył paryską Szkołę Nauk Politycznych, był sekreta- rzem Centralnej Sekcji Polskiej FPK i członkiem KC FPK. Od 1937 w ZSRR. Podczas wojny współorganizator ZPP i I Dywizji im. T. Kościuszki. 1944-45 ambasador polslsi w ZSRR. W 1.1945-51 wpierw wiceminister, a następnie minister spraw zagranicznych. Od 1951 rektor Instytutu Nauk Społecznych przy KC PZPR; był współorganizatorem i członkiem prezydium PAN. Od 1952 członek Rady Państwa. z W 1950 Listy z podróży do Ameryki ukazały się jako tomy 41 i 42 w wydaniu zbiorowym Dzieł H. Sienkiewicza pod redakcją J. Krzyżanowskiego. 3 Poczynając od wydania II Alchemii sfowa (1956) Parandowski z tego zastrzeżenia wobec Dąbrowskiej zrezygnował. Jeszcze za życia Dąbrowskiej nazwą Kaliniec, nie- gdyś uważaną za obraźliwą, ochrzczono jedną z nowych dzielnic Kalisza. # T o p o n o m a s t y k a (z gr.) - nauka o nazwach miejscowości. I IV 1951. Niedziela Jeszcze nigdy nie miałam takich wesołych pisanek. W sobotę Tulcia w swojej asyście odwiedziła Piotrusia Parand. i tam były z Wawą na obiedzie. Piotruś będąc we Wrocławiu (ma on 6 lat) oświadczył się Tul- ci. Wyglądało to tak: "Tulciu, za 20 lat coś się stanie". - "A co?"- "Ślub". - "Gdzie?" - "W kościele". - "Czyj?" - "Mój i twój". W niedzielę wielkanocną, jak chce obyczaj, siedzieliśmy w domu. Wieczorem przyszli Boguś, Ela i Jurek. Ela zrobiła dla Tulci kukłę, tro- chę podobną do karykatury Moskala. Tulcia od razu obdarzyła to "czu- czeło"' miłością, a któregoś dnia poświątecznego zakrzątnęła się i w ro- gu kanapy w jadalni zrobiła "stajenkę" z Anny kraciastego szala, na któ- rym kolorowe pisanki były darami, a cukrowe baranki grały rolę "wołu i osła". Mała lalka, Małgosia, przywieziona z Wrocławia, była Dzieciąt- kiem. Ujrzawszy w tym obrazie kukłę Eli zapytałam: "A co Kajtuś (tak ją nazwała) tu robi?" - "To święty Józef' - odpowiedziała. - "A gdzież Matka Boska?" - "To ja" - poinformowała lekko zdziwiona, że tego nie widzę. I jako Matka Boska złożywszy ręce odśpiewała po kolei wszy- stkie kolędy, fałszywie, ale z zapałem. Tulcia pod wpływem Wawy jest obsedowana przez historie biblijne. Opowiada Frani, z którą się tym ra- zem szczególnie zaprzyjaźniła, o ukrzyżowaniu dobrego i złego łotra, Zmartwychwstaniu itp. Wierzy głównie w anioły i wciąż czeka, że anioł do niej przyjdzie. Pyta, jak anioł wejdzie: "Czy może zrobić się taki ma- ły jak najmniejsza muszka, żeby mógł przejść przez dziurkę od klucza nawet wtedy, kiedy jest w niej klucz?" Z Elą i Jurkiem natomiast była tym razem jakoś skrępowana i onieśmielona. Potem okazało się, że to przez kokieterię... Spod krótkiej białej sukienki widać jej było szare włóczkowe majtki i tego się tak wstydziła... Wczoraj wieczorem przyszedł "un type" z Komitetu Blokowego, przyniósł karty meldunkowe i zapowiedział, że w poniedziałek i wtorek od 6 do 9 wieczorem będziemy się meldować. Ta nowa udręka przed- stawiona jest przez prasę jako wielkie dobrodziejstwo i ułatwienie życia ludności. A jest tylko szczytowym i upokarzającym wyrazem systemu policyjnego. Warszawa komentuje to jako wstęp do paszportyzacji, a na temat przyszłych paszportów krążą przeróżne niewesołe plotki. Pra- wdziwe czy nieprawdziwe - o jednej prawdzie świadczą niezbicie- o tym, że ludzie żyją wśród nieufności, trwóg i wiecznych zagrożeń. A Polska - od jakże dawna! Ja już miałam w życiu paszporty: rosyjski, austriacki (w 1915-16, Piotrków i Lublin), niemiecki (1917-18, Warsza- wa), polski (okres niepodległości) i kennkartę niemiecką (druga wojna światowa). Razem pięć paszportów pięciu różnych państw, nie ruszając się z Polski. Inicjatorem i wynalazcą meldowania i paszportyzacji był Zakon Krzyżacki, ten ojciec nowoczesnych totalizmów i despotyzmów pań- stwowych. Zapomniałam dodać, że we wtorek byłam po południu u Erazmów (Anna tego dnia jeździła do Milanówka do Szczepkowskich), gdzie spotkałam karykaturzystę Głowackiego2 i jego żonę, starą już (lecz jesz- cze piękną w typie "belfamistej" hurysy) Żydówkę, eks-dentystkę, która nagle po pięćdziesiątce zaczęła miewać "wizje" i malować jakieś nie- czytelne obrazy. Wciąż o tym mówi, bez pamięci zachwycona tą swoją twórczością. I w ogóle wygaduje z egzaltowaną emfazą jakieś niestwo- rzone rzeczy. Na mnie zrobiła wrażenie klinicznie obłąkanej. A co naj- dziwniejsza, mąż, niewątpliwy artysta, patrzy na nią z uwielbieniem i bierze ją i tę jej "wizyjną" twórczość całkiem na serio. Czułam się tak, jakbym przebywała w "Sali nr 6" Czechowa (tematem tego opowiada- nia jest dom obłąkanych). Tę dziwną panią Głowacką Erazmowie chro- nili w swoim mieszkaniu przez trzy lata okupacji po wykradzeniu jej z getta, kiedy to moja siostra Jadzia przeprowadziła ją przez miasto do Samotyhów. Jadzia opowiadała mi potem, że już ta droga była torturą, bo pani Głowacka zachowywała się tak, jakby jej zadaniem było nie- uniknąć ludzkiej uwagi, ale jak najbardziej ją na siebie zwrócić. Jadzia mówiła, że już wtedy robiła wrażenie nienormalnej. Co prawda, po ta- kich przejściach - nic to dziwnego. 202 203 1 C z u c z e ł o (ros.) - tu: straszydło 2 E d w a r d G ł o w a c k i ( 1898-1963), karykaturzysta. Debiutował jako karykatu- rzysta portretowy w "Szczutku", później rysował do wielu pism i gazet. 4 IV 1951. Środa Wieczorem poszłam się "meldować". W lokalu zakładowej POP ma- łej wytwórni dziewiarskiej "Sowa", w naszym się domu mieszczącej, przyjmowała moje "zeznania przestępcy" (jakim in spe jest w ustroju policyjnym każdy obywatel) dosyć miła, ładna, około lat 40 pani Cze- piejewska, czy jak jej tam, partyjniczka kamienicy. Ale spisanie perso- naliów dla trzech osób z mego mieszkania trwało... godzinę. Drugi z za- pisujących był prawie niepiśmienny. Zrobiłam potem obliczenie należą- ce do sfery obłędu. Licząc, że tylko 10 milionów ludzi w Polsce zała- twia za drugą połowę (dzieci, starców, chorych, współlokatorów etc.) formalności meldunkowe, trzeba przyjąć, że 10 milionów ludzi straciło w sumie na wyszukanie dokumentów, korespondencję w tych sprawach i wypełnianie formularzy po jednej dniówce pracy. Wynosi to 10 milio- nów dni pracy. [...] Nadto zważywszy, że każdy, choćby dopiero co uro- dzony, obywatel musi przy tych manipulacjach złożyć co najmniej jed- ną, a zazwyczaj trzy, a nawet cztery kopie dokumentów personalnych, archiwa policyjne będą miały 40 do 60 milionów dokumentów plus już istniejące archiwa ludności. Aby je pomieścić i nimi zarządzać czy dys- ponować, trzeba by budować nowe "biurowce", i w samej rzeczy są w takich celach papierowych budowane. A ilu ludzi przy tym bezpłod- nie zatrudnionych! Koszmar nie do zniesienia nawet myślą! A śród tej procedury z piekła rodem - kartka pana Jerzego z Genewy. Pisze: "Właśnie czekam na autobus do Grenoble". Czeka po prostu na autobus ze Szwajcarii do Francji, w większym komforcie i z większym spokojem ducha jak w Warszawie czeka się na autobus do Zalesia. Cóż to za zgniły Zachód ! Wczoraj wieczorem była pani Rothertowal. Przyszła zaproponować Stachnowi opracowanie mojej bibliografii dla IBL-u za odpowiednie honorarium. Bardzo się ucieszyłam, że St. sobie zarobi, to dobrze działa na jego samopoczucie. 1 Z o f i a R o t h e r t o w a ( 1905-1959), dr filologu pol., historyk sztuki, była ku- stoszem Muzeum Narodowego, później Muzeum im. Mickiewicza. Dorywczo pracowa- ła w IBL. 9 IV 1951. Poniedziałek Przystąpiłam do tłumaczenia pierwszego opowiadania Czechowa do drugiego tomu. Wielka kobyła na osiem chyba arkuszy druku i ponura jak noc. Tytuł: "Moje życie". Wczoraj była Modzelewska z uwagami "ostatecznymi" na moich przekładach. Dla niej najwyższym autoryte- tem polszczyzny jest teraz jakiś Fedeckil, polonista i już wychowanek Moskwy! Uwagi były drobne, zgodziłam się na nie, bo byłam już bar- dzo zmęczona. Ale jestem zniechęcona i zła. Zabrali mi pół roku życia z tego niewiele, co mi już pozostało, a jeszcze nie skończyłam. Teraz już a contre coeur kontynuuję te przekłady, za które w dodatku nędzne grosze płacą. Jedyną ich dobrą stroną jest, że przez Czechowa lepiej niż przez Tołstoja czy nawet Dostojewskiego poznałam Rosję i nabrałam ostatecznego wstrętu do tego kraju wszy, karaluchów, dręczonych zwie- rząt, niewolniczych ludzi o mrocznych duszach, chronicznego obłędu i władców i poddanych. Wczoraj wcześnie rano pojechałam na Tamkę do Zakładu Ogrodni- czego św. Kazimierza (dawne szarytki). Starodawny ogród, dziś jedyny w Warszawie, gdzie można dostać ziemię do kwiatów. Przy tym to taki śliczny starowarszawski zakątek, nie tknięty przez upolityczniony "pie- tyzm zabytków" (odbudowany piękny pałac Mostowskich to teraz wię- zienie UB). Stare mury, nad nimi wzgórze pełne uroczystego starodrze- wu, dworek z kolumienkami. W gazetach nawołują do "ukwiecania balkonów", ale ani w Państwo- wej Centrali Ogrodniczej, ani w żadnym z upaństwowionych ogrodów ziemi do kwiatów nie dostanie się za żadne pieniądze. Tam, na Tamce, ile dusza zapragnie i za bezcen. 1 Z i e m o w i t F e d e c k i (ur. 1923), tłumacz, redaktor. Ukończył filologię sło- wiańską na UW. W 1. 1945-48 attache prasowy Ambasady Polskiej w Moskwie. Nastę- pnie kierownik redakcji rosyjskiej w "Czytelniku '. Od 1950 pracuje w redakcji miesię- cznika.,Twórczość". Prócz wielu tłumaczeń (m.in. Kuprina, Tynianowaj autor antologii i opracowań z literatury rosyjskiej i radzieckiej; także autor tekstów dla STS-u. 10 IV 1951. Wtorek Wczoraj spotkałam na Polnej panią Kowalczewską (poznaną w po- wstaniu właścicielkę domku i ogrodu sprzed mego okna). Powiedziała mi, że pani Sobańska cztery tygodnie temu umarła i pochowana na Po- wązkach w asyście... dwu osób. Ożyło mi w pamięci jej śliczne miesz- 204 205 kanie na Kredytowej, jej amatorski śpiew, tłumy gości. Odeszła jedna z ostatnich, co mnie znali i pamiętali młodą. Jakiś czas często chodziłam do niej na ul. 6 Sierpnia do felicjanek i nawet nosiłam jej różne rzeczy. Ale kiedy zobaczyłam, ile dostaje z zagranicy paczek i że się nią wcale skutecznie opiekują "ostatni Mohikanie" z arystokracji, jakoś przesta- łam chodzić, zwłaszcza że rozmowa z nią (kiedyś tak czarująca) była coraz trudniejsza, skleroza mózgu wyraźnie dawała o sobie znać. Teraz niemal co roku wybierałam się do niej i "nie zdążyłam" przez gnuśność serca. Należę do typów, które gdy są zahamowane w jednej swej możli- wości, zahamowuje się w nich wszystko. 13 IV 1951. Piątek Poszłam na "otwarte zebranie partyjne" dla członków Związku. Te- mat zebrania: "Puścizna literacka przeszłości w oświetleniu artykułu Stalina o językoznawstwie". Prelegent - primadonna partii - Siekierska. Zabawna rzecz. Stalin "odkrył" truizmy, wiadome od dawna wszystkim ludziom intelektu. Teraz to się podaje jako wielką nowinę i ewangelię do wierzenia. Głupstwo pysznego władcy i samodura, ale w praktyce może być pożyteczne przy obronie zadeptywanych dziś wartości pi- sarskich. Siekierska mówi z rosyjska, pełno błędów składni, a nawet gramatycznych; "o" wymawia przeważnie jak "a". Wyszłam po refe- racie. Poznari.19 IV 1951. Czwartek Wstawszy i zjadłszy śniadanie, które przyniosła mi do pokoju woźna, pani Cicha, poszłam do lokalu Zwiążku (na tym samym piętrze), gdzie oprócz wczorajszej pani Herbertowej poznałam innych członków Zarzą- du, nieznanych mi ani z utworów, ani z nazwisk. M.in. prezesa Poznań- skiego Oddziału, A1. Rogalskiego'. Maleńki, trochę ułomny, o chorobli- wej, prawie kobiecej twarzy, niebrzydki, z ładnymi oczyma i przyje- mnym uśmiechem. Powiedzieli mi, że telefonowała Iłłakowiczówna2, która chce mnie odwiedzić. Jakoż przyszła o wpół do jedenastej, a poza dawnymi zdawkowymi spotkaniami w tzw. towarzystwie, było to wła- ściwie moje z nią pierwsze osobiste zetknięcie. Przywitała mnie jakoś owacyjnie, co mnie zmieszało i czego się po niej nie spodziewałam. Z nią więc spędziłam czas do trzeciej. Najpierw oprowadziła mnie po starym Poznaniu, który jest bardzo zrujnowany, o wiele więcej niż my- ślałam, słysząc często, że "Poznań tak się ślicznie odbudował". Potem z Iłłą na obiedzie w jednej z trzech gospód, niegdyś pono świetnej re- stauracji "Continental", dziś zaledwie nieco lepszej stołówce. Był tłok pełno młodzieży, bo akurat wysypali się na przerwę studenci. Potem do kościołów, bo Iłła bez tego nie może. Katedra w odbudowie, więc za- prowadziła mnie do barokowej fary, wreszcie zasiadłyśmy w kaplicy Nieustającego Wystawienia Najświętszego Sakramentu na dłuższą kon- templację. Kaplica należy chyba do najstarszych części kościoła. Dwa jej okna za szybkami ze szkła jak dna butelek, żółtymi, napełniały to miejsce złotawym światłem. Monstrancja umieszczona jest w ołtarzyku chyba też z XVII wieku, wyrzeźbiona w kształcie krzyża z drzewa lipo- wego suto zdobionego wyrzezanymi emblematami chrześcijaństwa, m.in. winne grona, a na szczycie krzyża - pelikan, symbol Chrystusa. Cały dywan świeżych kwiatów doniczkowych i roślin ciągnie się od oł- tarzyka po stopniach aż do ławek. Dosyć przyjemnie tam było siedzieć, ale w końcu zmarzłam. U Iłły na kawie "z paczki". Ona żyje z paczek od zagranicznych przyjaciół i ubiera się "z paczek", i koresponduje - jak mówi - tylko z zagranicą. Daje lekcje rosyjskiego i thxmaczy "Annę Kareninę" dla , PIW-u. Nie żyje - jak mówi - z nikim, odwrócona plecami do świata, ' obrażona, że jej nie przyjęli do MSZ, dokąd się po powrocie zgłosiła ja- l ko dawna pracowniczka przedwojennego MSZ-u. Na próżno usiłowa- łam jej wytłumaczyć, że przecież obecne MSZ nie jest kontynuacją dawnego, lecz jego antagonistą. Jest bardzo ekscentryczna, mówi za- wsze co innego, niż się oczekuje, wprost uosobienie przekory, dziwacz- ności niesympatycznego rodzaju, przesadne i bezustanne akcentowanie ', swej odrębności od wszystkich, nieszczerość i pretensjonalność, pełno jakichś urazów, dużo zjadliwości, a już biada, gdy coś albo kogoś chwa- li. Gorzej to brzmi, jak obelgi. Nic dziwnego, że wszysey się z nią źle czują. A mimo to - wielka poetka, świetnie opowiada i nawet w sposo- bie jej oprowadzania mnie po mieście była autentyczna poezja. Na mój wieczór w uniwersyteckim audytorium (zdaje się im. Lubrań- ' skiego) przyszło ponad 600 osób, ale mimo to wieczór uważam za nie- udany. Sala słuchała dobrze i zachowywała prawie tak absolutną ciszę jak w Toruniu i Bydgoszczy. Ale kontaktu ze słuchaczami nie czułam. Publiczność była zimna i jakby zawiedziona. Sądzę, że wnosząc z panu- , jącej o mnie opinii spodziewali się "owocu zakazanego", nie biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich się teraz mówi. Poza tym ludzie ze Związ- ku są tam jacyś poprzestraszani. Rogalski przesiedział się właśnie ty- 206 207 dzień w UB, bał się dyskusji i natychmiast po wygłoszeniu moich tek- stów zamknął zebranie. Potem zaprowadzili mnie do któregoś z "punktów masowego wyży- wienia", jednego z tych jakoby lepszych, noszącego nazwę "Smakosz". A pono i do najwytworniejszegojako lokal, a wyglądało tojak niechluj- na "Bierstube". [...] Na dworcu, ku mojemu zdziwieniu, czekał na mnie niezawodny che- valier, Czekanowski. Pociąg, jak się okazało, stoi tam trzy kwadranse, konduktor pozwolił mu wejść do przedziału i w pogawędce Czekan ob- jaśnił mi nastrój dzisiejszej sali. W Poznaniu entuzjastycznie i owacyj- nie przyjmują tylko Zawieyskiego. ' A 1 e k s a n d e r R o g a 1 s k i (ur. 1912), eseista, publicysta, historyk literatury. Ukończył filologię polską na UP, gdzie też uzyskał stopień doktora habilitowanego. De- biutował w 1933 na łamach prasy jako krytyk literacki. W okresie okupacji brał udział w tajnym nauczaniu; działacz podziemia, pracownik Sekcji Zachodniej Departamentu Informacji, redaktor czasopisma "Ziemie Zachodnie Rzeczpospolitej". Po wyzwoleniu współpracownik prasy katolickiej. Od 1965 zastępca redaktora naczelnego miesięcznika "Nurt". W 1. 1949-52 i 1965-66 prezes Oddziału Poznańskiego ZLP. Wydał m.in.: Już nigdy, wigcej, 1947, Literatura i cywilizacja, 1956, Rosja - Europa, 1960, Most nad przepaścią (o T. Mannie), 1963, Pod pófnocnym nieóem, 1969, Szkice amery,kariskie, 1971, Tivórcv, d#iefa,postawy,1974. 2 Kazimiera Iłłakowiczówna (1888-1983), zwana Iłłą, wybitna poetka. Cór- ka nieślubna Klemensa Zana (wnuczka Tomasza, poety) i Barbary Iłłakowiczówny. Po śmierci rodziców wychowywana przez krewnych na Witebszczyźnie, a następnie przez Zofię z Plater-Zyberków Buynową na Łotwie i w Warszawie. Debiutowała w 1905 w "Tygodniku Ilustrowanym" jako poetka. Uczyła się w Szwajcaru i Anglii. Uzyskawszy eksternistyczną maturę studiowała polonistykę na UJ. Podczas I wojny służyła jako sanitariuszka w Rosji. Po powrocie w 1918 osiadła w Warszawie. Od 1922 należała do grupy Skamandra. Pracowała jako urzędniczka w MSZ, a w 1. 1926-35 Min. Spraw Wojskowych jako osobista sekretarka Józefa Piłsudskiego. We wrześniu 1939 ewakuo- wana do Rumunii. W końcu 1947 wróciła do kraju i zamieszkała w Poznaniu. Poza pra- cą literacką udzielała lekcji języków obcych. W l981 otrzymała doktorat h.c. UAM. Wydała bardzo wiele tomów poetycluch, mi.n. Ikarowe loty, 1911, Trzy strrrny, 1917, Zwierciudfo nocy, 1928, Balludy bohaterskie, 1934, Wiersze o Marszalku Piłsudskirn, 1936, Wier,sze religijne, 1955, Lekkornyślne serce,1959, Szeptern, 1966, Liście iposągi, 1968, oraz książkę wspomnień o J. Piłsudskim Ścieżka o6ok drogi,1939; tłumaczyła z angielskiego i rosyjskiego, a zwłaszcza niemieckiego (m.in. Goethe, Buchner, Heine, BÓl1, Durrenmatt). Dąbrowska czytałajej wiersze w 1918 r., a wkrótce poznałają u hr. Sobańskiej. Oso- bista znajomość - przy ambiwalencji uczuć - trwała do końca życia Dąbrowskiej. Wrocfaw. 30 IV 1951. Poniedziałek 24 skończyłam brulion przekładu najdłuższego opowiadania Czecho- wa i wyjechałam do Anny. Byłam nieludzko zmęczona i źle się czułam ze zdrowiem, okrutnie dokucza mi serce. Chciałam odpocząć, zobaczyć wiosnę i porozmawiać z Anną. Gdy wyjeżdżałam, było jeszcze zimno, ale potem przyszły trzy dni przepięknej wiosny. Wszystko kwitnie, świat wygląda jak feeria, którą, niestety, nie jest. Kosy gwiżdżą oszała- miająco, wszelkie inne ptactwo akompaniuje co siły. W piątek było 32 st. ciepła w słońcu. Ale w sobotę przyszła burza, po której nastała zimna, brzydka, dżdżysta pogoda. Akurat na kwitnienie drzew, które za- powiadały niezwykły urodzaj owoców. Oto złośliwość przyrody. I dzi- wić tu się złośliwości ludzi. We czwartek po moim przyjeździe byłyśmy z Anną w Teatrze Pol- skim na Szekspira "Jak wam się podoba" w reżyseru Wiercińskiego, z dekoracjami i kostiumami Roszkowskiej.' Było to ostatnie przedsta- wienie tej sztuki, cieszącej się takim powodzeniem, że bilety na tydzień naprzód były wyprzedane. Ludzie walili na to tłumami, może nawet nie 208 ' I4 - Dzienniki I 2 209 K # #f# R KÓwicIdw dlatego, że Szekspir, że Wierciński, że Roszkowska, tylko po prostu- że nie propaganda. Może dlatego, że spodziewałam się za dużo - za- wiodłam się trochę. Inscenizacja doskonała, ale aktorzy - młode kadry- źle grają, a najwięcej zawinił sam teatr. Niedawno odbudowany, jest po- no bardzo duży, na 1300 osób, a nie robi tego wrażenia. Akustycznie tak zły, że słowa aktorów przepadają, natomiast świetnie słychać tramwaje i pociągi, a to jest bardzo blisko Dworca Głównego i dudniący wiadukt kolejowy tuż przy teatrze. [...] Anna nudziła się i było jej duszno. Na jej propozycję wyszłyśmy po trzecim akcie, nie doczekawszy końca. Wróciłyśmy do domu z przyje- mnością, ale i z przerażeniem, że już tak źle reagujemy na świat zewnę- trzny, nawet bliski nam i niewinny. W niedzielę po południu przyszedł zaproszony przez Annę "dla mnie" Wierciński. Jest przeraźliwie mizerny, z nienaturalnie błyszczącymi oczyma, widomie ciężko chory - zawsze był gruźlikiem. Marzy o wy- dostaniu się z Wrocławia, gdzie klimat mu nie służy. Tymczasem robią mu w tym trudności (partia), chcą, żeby został dyrektorem teatru we Wrocławiu, mimo że od niedawna nie dawali mu w ogóle żadnego pola do pracy, reżyserował zaledwie jedną sztukę. # W. Szekspir - Juk wam się podoba, przekł. Cz. Miłosz, dramaturgia Z. Krawczyko- wski, reż. S. Wierciński, scen. T. Roszkowska, muz. R. Bukowski, układy taneczne M. Broniewska, premiera 3 III 51. 4 V 1951. Piątek Mamy się teraz wypowiadać znowu w sprawie pokoju. Wśród istnie- jących w tej chwili warunków jedyna prawdziwa (a w każdym razie szczera subiektywnie) odpowiedź byłaby taka. Wbrew temu, co głosi, a czego nie myśli Związek Radziecki, pokojowe współżycie i współpra- ca między państwami o ustroju po rosyjsku socjalistycznym a państwa- mi o ustroju kapitalistycznym nie jest możliwa. Nawet kiedy świat był objęty mniej więcej jednym systemem gospodarczym i politycznym, by- ło między państwami dość przeciwieństw, aby wojny się toczyły. Cóż dopiero mówić o przeciwieństwach między Rosją "socjalistyczną" a kapitalistyczną Ameryką oraz satelitami obu tych stron. Jakże może być serio mowa o pokojowej współpracy z państwem, o którym co naj- mniej kilka razy na dzień głosi się przez prasę i radio, że jest wrogiem nieprzejednanym, że jest nadto państwem nikczemnym, łajdackim, lu- dobójcą, krwiożercą, wyzyskiwaczem, bezecnikiem o zgniłej kulturze itp. Ależ każde takie wymyślanie jest już wojną. A to samo w bardziej eleganckiej formie jest i po przeciwnej stronie. Obie strony prowadzą zimną wojnę, która zawsze jest wstępem do krwawej. Chyba że strach przed atomową zagładą całej ludzkości zmieni coś w tych stosunkach. Ale w "polityce pokojowej" Rosji widzę sporo zastanawiających nie- konsekwencji. Jak można uwierzyć w jej głoszenie pokoju na zewnątrz, gdy wewnątrz, w łonie wszystkich przytroczonych do Rosji narodów, głosi się nieprzejednaną, zaciekłą walkę klas, a więc predyspozycję do najstraszniejszej z wojen - wojny domowej. Choć w stanie przytłumio- nym "zimnej wojny wewnętrznej", trwa ona we wszystkich krajach którymi rządzi Rosja. Kto chce szczerze wyrugować zbrojne konflikty między państwami, musi wyrugować także zasadę krwawej rewolucji 210 211 Anna Kowalska w swoim wrocławskim mieszkaniu, ok.1950 jako zasadę postępu. Druga niekonsekwencja. Doświadczenia ostatnich lat 40 wykazały, że po każdej wojnie europejskiej czy światowej baza socjalizmu się rozszerza. Trzecia wojna światowa bez względu na jej wynik, pracowałaby na rzecz Moskwy i komunizmu. Sprowadziłaby bo- wiem świat do poziomu nędzy i barbarzyństwa równego Rosji, zrobiła- by go łatwym łupem moskiewskiej penetracji. Natomiast pokojowa współpraca z kapitalistycznym światem mogłaby być dla Rosji niebez- pieczniejsza niż wojna, mogłaby doprowadzić do zdemaskowania Rosji jako kraju nie socjalistycznego, lecz na wskroś imperialistycznego, poli- cyjnego i reakcyjnego. Lecz Rosja, zdaje się, żywi obawę, że wojna nie sprowadziłaby świata do jej poziomu nędzy i zacofania i nie uczyniłaby go jej łatwym łupem, lecz raczej rozbiłaby po prostu jej kolonialno- -imperialistyczną potęgę, a w najlepszym razie przeniosłaby ośrodek tworzenia socjalizmu do innych wyżej stojących krajów. A głoszoną "współpracę" wyobraża sobie snadź jako ułatwienie dla siebie w rozsa- dzaniu państw kapitalistycznych od wewnątrz, sądząc, że uda jej się za- chować "kordon sanitarny" w drugą stronę. Tu nastręczają się już dalsze niekonsekwencje, dotyczące samego po moskiewsku stosowanego naukowego "marksizmu". Stalinizm-leninizm w praktyce sprzeniewierza się determinizmowi, głoszonemu teoretycz- nie jako podstawa naukowego i przyrodniczego poglądu na świat. Dla celów praktyki głosi, że tylko potężny, niezłomny, obdarzony silną wolą człowiek może przeobrażać świat w myśl wyznawanej doktryny i nie li- cząc się z konkretnymi warunkami ekonomiczno-społecznymi. Dlatego można było zaprowadzić socjalizm w kraju, w którym żadne obiektyw- ne warunki dla jego realizacji nie istniały. A w istocie rzeczy nie nadlu- dzka wola ludu rosyjskiego wprowadziła tam (i to rzekomy) komunizm, ani nie warunki ekonomiczne uczyniły go tam możliwym i koniecznym, ale narzuciła ten system przemoc fanatycznej zmonoideizowanej mniej- szości, której powiodło się owładnąć technicznymi środkami wytracania przeciwników i podtrzymywania niebywałego w dziejach co do trwało- ści, rozmiarów i zasięgu działania - terroru. Socjalizm tak zaprowadza- ny jest tworem sztucznym, zatraca swoje oblicze, staje się tylko narzę- dziem imperialistycznego despotyzmu. System taki, jako narzucony i sztuczny, rozpaść się w końcu musi. Ale że żaden system nie jest bezwzględnie zły i że nic nie mija bez śladu, tak i po tym okresie krwawej moskiewskiej dyktatury zostaną w świecie ślady, nie tylko negatywne. Reperkusje Rosji na świat poza nią okażą się, być może, czymś pozytywnie donioślejszym, niż jej krwa- wy nieludzki eksperyment u samej siebie. I w tym sensie rosyjska "dro- ga przez mękę" - nie przepadnie na darmo. Warszawa. 7 V 1951. Poniedziałek W Warszawie od razu zaczął się "młyn diabelski" [...]. W ZLP zebra- nie Sekcji Prozy poświęcone "wątkom postępowym i robotniczo-chło- pskim" w literaturze 20-lecia. Zastałam w domu list Wilhelma Macha' który był osobiście, aby mnie zaprosić do zabrania głosu na tym zebra- niu. W liście błagał, żebym mówiła na temat własnej twórczości. Oprócz oficjalnego zawiadomienia o zebraniu zastałam jeszcze specjal- ny list Zarządu Głównego proszący mnie również o zabranie głosu w sprawie literatury 20-lecia ze szczególnym uwzględnieniem własnej twórczości. Po tęgiej chwili namysłu siadłam w niedzielę wieczór i na- pisałam króciutkie "przemówienie" w obronie twórczości 20-lecia, oczywiście nie własnej, tylko w ogóle. Zagajać miał dwudziestoparoletni kandydat na uczonego [...]. Jednak 212 213 Wilhelm Mach referat owego Wasilewskiegoz okazał się taki odrażający, że nie po- dobał się nawet marksistom. Ten smarkacz w kilku zdaniach odsądził całą literaturę dwudziestolecia od czci i wiary, a za jedynych jej przed- stawicieli uznał Wasilewską, Kowalskiego i Kruczkowskiego. Przypad- kiem siedział koło mnie Putrament. Powiedziałam do niego: "Miałam zamiar mówić, ale po tym referacie nie widzę dla siebie możliwości za- brania głosu", Putrament na to: "Ja to już dawno widzę, jak on poplątał i zawęził zagadnienie. Niech pani się nie przejmuje. Ja pierwszy zabiorę głos". Jakoż zabrał głos z właściwą sobie swadą, z krzykiem i tempera- mentem; utarł nosa Wasilewskiemu, "przesunął linię podziału" aż do Goetla3 i Pietrkiewicza4, wziął po swojemu w obronę pisarzy 20-lecia, m.in. i mnie - a najboleśniejszym zarzutem, jaki przedstawił prelegento- wi, były słowa: "Kolega Wasilewski popełnił błąd polityczny". Natural- nie było i śmieszne ubolewanie w rodzaju: "naszą jest winą, żeśmy nie pomogli tym pisarzom przejść ewolucji na pozycje etc." Biedni, sami sobie pomóc nie mogą, wyprali literaturę z wszelkiego życia, z wszel- kich wartości, a chcą "pomagać" pisarzom, którzy będą w Polsce czyta- ni, kiedy ślad z tych mentorów nie zostanie. Po tym przemówieniu, choć przykro jest być branym w obronę przez Putramenta, zrobiłam to, czego po mnie oczekiwano, wygłosiłam, a ra- czej odczytałam moje przemówienie. Ale czytałam je już jak ścięta. Po- dobno sala świetnie przyjęła moje przemówienie i "Nowa Kultura" zaraz zwróciła się do mnie o jego druk5, ale mnie to już nic nie obchodziło. Po mnie przemawiał Kornacki. Zaczął bardzo dowcipnie i jadowicie: "Kolega prelegent zapomniał, że skończyła się już pięciolatka Jana Kot- ta. Jan Kott w roku 1945 zażądał, aby wydano sto najlepszych książek. I rzeczywiście, wydano sto książek - najmniejszą ilość od stu lat". (W tym spisie Kotta nie było Kornackiego i Boguszewskiej.) Ale potem nie ustrzegł się paru właściwych tej parze nietaktownych osobliwości, jak gorzkie żale nad tym, że polscy pisarze nie odzwierciedlili w swych utworach wielkości i bohaterstwa Związku Radzieckiego itp. Wracałam do domu przygnębiona i zniechęcona do życia. ' W i 1 h e 1 m M a c h (1917-1965), prozaik, eseista, krytyk literacki. Ukończył Państwowe Pedagogium w Krakowie i filologię polską na UJ. Uczestnik kampanii wrześniowej. Debiutował po wyzwoleniu na łamach prasy jako prozaik. Od 1945 był członkiem zespołu miesięcznika "Twórczość", w 1.1950-58 tygodnika "Nowa Kultura". Wydał m.in. powieści: Rdza,1950, Jaworowy dom,1954, Życie duże i mafe,1959, Góry nad czarnym morzem, 1961, Agnieszka córka Kolumba, 1964, ponadto Dośw'tadczenia i przypadki,1954. Pośmiertnie opublikowano Szkice literackie, t. I-II,1971. 214 = Z b i g n i e w W a s i 1 e w s k i (ur.1923), krytyk literacki, dziennikarz. Studia polo- nistyczne rozpoczął na tajnym UW, zakończył na UJ. Był inicjatorem i współorganiza- torem ruchu kół naukowych i zjazdów młodzieży polonistycznej. Pracował w redak- cjach wielu pism, m.in. "Nowin Literackich", "Trybuny Literackiej" i "Kultury". Nastę- pnie w PR, w 1.1968-75 redaktor naczelny "Radia i Telewizji". Wydawał w "Książce i Wiedzy" serię "Pisarze polscy i obcy", redaktor zbiorów wspomnień o K. K. Baczyń- skim Żołnierz, poeta, czasu kurz, 1961 i o L. Kruczkowskim,1981. # F e r d y n a n d G o e t e 1 ( 1890-1960), powieściopisarz, publicysta. Z wykształce- nia architekt. W 1914jako poddany austriacki deportowany z Warszawy do Taszkentu. W 1917 zorganizował komórkę PPS, wszedł do taszkenckiej Rady Delegatów Robotni- czych i Żołnierskich. 1920-21 powrót przez Persję i Indie do kraju. Redagował "Prze- gląd Sportowy" (1922-27) i "Naokoło świata" (1925-26). W 1.1926-33 prezes polskiego Pen-Clubu. Od 1932 prezes ZZLP, a od 1935 członek PAL. W 1938 wystąpił z deklara- cją Pod #nakiem faszyzmu. Podczas okupacji pracował w Komitecie dla Literatów Pol- skich, pisywał w konspiracyjnej "Myśli Państwowej", redagował (1942) miesięcznik "Nurt". Jedyny z wybitniejszych pisarzy, który poddal się rejestracji w hitlerowskim Urzędzie Propagandy. W 1943 na zaproszenie Niemców (w porozumieniu z Delegaturą Rządu) był w Katyniu. Po wojnie bezpodstawnie posądzony o kolaborację, przez zielo- ną granicę przedostał się do Włoch; później do Anglii. Autor m.in. wielu powieści po- dróżniczych (Seree lodów, 1930, odznaczona nagrodą państwową), dramatów (Sarnuel Zborowski, 1929), scenariuszy filmowych. W Londynie wydał m.in. powieść Nie ii'arto by'ć młodyrn, pamiętnik Czas wojny, 1955. ' J e r z y P i e t r k i e w i c z (ur.19 I 6), poeta, powieściopisarz, historyk literatury, pi- szący również po angielsku (pod uproszczonym nazwiskiem: Peterkiewicz). Studiował # dziennikarstwo w Wyższej Szkole Dziennikarskiej i polonistykę na UW. Debiutował ja- ko poeta w 1934 na łamach "Kuźni Młodych"; współpracował z "Prosto z mostu" i "Polską Zbrojną". Po wybuchu wojny przedostał się do Anglii; ukończył anglistykę na i uniwersytecie londyńskim ze stopniem doktora. Od 1947 wykładał język polski, a nastę- pnie historię literatury w School of Slavonic. Od 1951 publikuje utwory w języku an- # gielskim. Wydał m.in. poezje: Wiersze o dzieciristwie, 1935, Prowlncja, 1936, Znaki nu niebie,1940, Pogrzeb Europy', 1946, dramat Sami swoi, 1949; później powieści w języ- ku angielskim oraz antologie. 5 M. Dąbrowska - Przernówienie na Sekcji Prozy' ZLP, "Nowa Kultura" 1951. nr 24, przedruk pt. Wobronie literatury dwudziestolecia (tekst skrócony) w: PR, t. II. 8 V I 951. Wtorek Wedle umowy (ustalając termin zapomniałam, że to imieniny Stacha) rano już o dziewiątej przyszli mnie filmować. Miałam wygłosić dwa zdania o "Dniach Książki". Było to wydarzenie, które poruszyło całą kamienicę. Zjechały dwa wozy, jeden do nagrywania głosu stał pod mo- im oknem. Z drugiego przed bramą wyładowano pięć olbrzymich jupi- terów, dwie mniejsze lampy, olbrzymi aparat filmowy i kilometry kabli. Mój pokój zamienił się w "atelier", męczyli mnie blisko cztery godziny 215 powtarzaniem po wiele razy tych samych słów i gestów. Okazałam anielską cierpliwość. Około pierwszej poszli, a już przychodzili pierwsi goście imieninowi - pani Micińska, Grażyna Jonkajtysówna (wyszła za mąż i nie wiem, jak się nazywa), Gucio Iwański. Przychodzili potem aż do wieczora, ale część odpłynęła, do kolacji siadło 9 osób. ę p " Zacz ł si taniec za otrzebowań. Ze "Sztandaru Młodych, z "Kurie- ra Codziennego", z "Trybuny Ludu", z "Głosu Pracy" - o wypowiedzi w sprawie pokoju. Gdy wreszcie pewnego dnia zjawiła się piąta z rzędu przedstawicielka Agencji Prasowej, St. brutalnie wyprosił ją za drzwi. Wszystko to rozprasza mnie, denerwuje, niszczy. 12 V1951. Sobota Dzięki Małyniczównie, która mi osobiście przyniosła bilety, poszłam na "Grzech" Żeromskiego'. Sztuka nie jest arcydziełem, ale niesłusznie została kiedyś odrzucona na jakimś konkursie, co sprawiło, że pozostała w nie znanym mi rękopisie, którego koniec zaginął. Jej osobliwością jest, że bohaterka uwiedziona przez pięknego adwokata-karierowicza i odrzucona przez świat zdeklasowanej, ale "trzymającej fason" zie- miańsko-burżuazyjnej sfery - odchodzi jako matka nieprawego dziecka i zostaje w Warszawie... pomocnikiem murarskim przy budowie. Zagi- niony koniec ostatniego aktu dopisał... Kruczkowski! I teraz nikt z pub- liczności nie uwierzy, że to przeobrażenie się Anny Jaskrowiczówny w warszawską murarkę jest pomysłem Żeromskiego, a nie Kruczko- wskiego. Bo nie każdy zajrzy do książkowego wydania dramatu, gdzie na szczęście nie ma zakończenia Kruczkowskiego, a jest urwana niemal w pół zdania scena owego murarstwa Anny. Ale przedstawienie, mimo gafy z zakończeniem Kruczkowskiego, jest świetne. Nareszcie prawdziwy teatr, prawdziwa sztuka, prawdziwy autor z prawdziwymi aktorami, którzy, gdy im dać dobry tekst, grająjak anioły. Parę drobiazgów wyróżniających akcję w II i III akcie, dorobio- nych pono też przez Kruczkowskiego, harmonizuje jako tako z duchem utworów Żeromskiego. Więcej zastrzeżeń budzą zmiany wprowadzone przez Korzeniewskiego, idące o wiele dalej, niż to jest dopuszczalne w stosunku do tak wielkiego pisarza jak Żeromski. Ale to zastrzeżenia teoretyczne, w praktyce nieraz takie przeróbki bardzo dobrze wychodzą, a więc może są usprawiedliwione. Grali m.in. Małyniczówna, Zelwerowicz, Woszczerowicz2, Pancewi- czowa3 i jakaś młoda aktorka Skarżanka4, pierwsza tymi czasy młoda aktorka świetnie grająca. Jedyną bardziej prononsowaną scenę miłosną sztuki zagrała wręcz mistrzowsko. Ale scena była zmieniona przez Ko- rzeniewskiego, m.in. Skarżanka śpiewała zupełnie inną piosenkę (choć b. ładną, z Kolberga). U Żeromskiego Anna śpiewa balladę Mickiewi- cza. Małyniczówna ma średni talent, trochę zimny, ale wysoką klasę gry, doskonałą dykcję i wysoką kulturę sceniczną, a rola Zofii była wręcz jej kreacją. I ma świetną figurę, a w dobrze obmyślonych suk- niach secesyjnych wyglądała bardzo efektownie. Bukowicza mógłby dobrze zagrać tylko Osterwa, z młodych może Wołłejko albo Gliński. Ten, który grał ( nie pamiętam nazwiska)5 nie miał wcale zniewalające- go wdzięku młodego cynika, w którym kochają się wszystkie kobiety sztuki. 216 ! 217 Grzech w Teatrze Kameralnym ( 1951 ): Hanna Skarżan- ka i Janusz Bylczyński W sumie - bardzo dobre przedstawienie. Tylko należało je grać bez Kruczkowskiego, który w dorobionym zakończeniu niepotrzebnie wpro- wadził grubo szyte akcenty polityczno-socjalne. U Żeromskiego ich nie ma, sam istniejący tekst jest aż nadto pod tym względem wymowny. Nikt nie dorabia końca w "Niedokończonej symfonu". ' Stefan Żeromski - Grzech, oprac. L. Kruczkowski, insc. i reż. B. Korzeniewski, dek. i kostiumy Z. Strzelecki. Teatr Kameralny w Warszawie, premiera 13 V 1951. (Dą- browska zapewne w przeddzień premiery oglądała próbę generalną z udziałem publicz- ności.) Nieznaną sztukę Żeromskiego, która nie znalazła uznania w konkursie "Kuriera Warszawskiego" w roku 1897 (jedynie akt I drukowany był w książce zbiorowej Pra- wdu, 1899, poświęconej A1. Świętochowskiemu), przyniosło powojenne wydanie Pisrn Żeromskiego pod redakcją S. Pigonia (S IV, t. 3, 1950). Rękopisy jej wydobyto wraz z całym archiwum Żeromskiego z gruzów, bez znacznej części aktu V. Na zamówienie Korzeniewskiego dopisał ją Leon Kruczkowski (ta wersja teatralna ukazała się w osob- nym wydaniu). Grzech i przez swą ostrą problematykę społeczną, i dzięki wspaniałej re- alizacji aktorskiej, i wskutek sporu, jaki wywiązał się wokół dopisanego zakończenia i innych zmian w tekście, stał się głównym wydarzeniem w teatrze polskim czasu reali- zmu socjalistycznego. # Z. Małynicz grała Zofię Parmen, A1. Zelwerowicz - H. Jaskrowicza, J. Woszczero- wicz - bezrękiego ślusarza. ; L e o k a d i a P a n c e w i c z-L e s z c z y ń s k a ( I 890-1974), aktorka, żona Jerzego Leszczyńskiego. Debiutowała w 1906. Od 1909 grała w Łodzi, w Kijowie i Krakowie. Od 1923 występowała w Teatrze Polskim i innych teatrach warszawskich, zyskując sła- wę w repertuarze klasycznym: Maria w Wurszawiance, Desdemona w Otellu, Lady Makbet w Makbecie, Elżbieta w Murii Stuart, Ogrodzka w Grzechu. # H a n n a S k a r ż a n k a ( I 917-1992), aktorka. Ukończyła Studio Dramatyczne pod kierunkiem M. Szpakiewicza w Wilnie. Debiutowała w 1944 w Teatrze Polskim w Wilnie. Następnie występowała w Toruniu, Olsztynie, Poznaniu, Lodzi; od 1949 w teatrach warszawskich: Polskim, Narodowym, "Komedii", "Ateneum", "Studió'. Główne role: Eliza w Pigmulionie, Anna w Grzechu, Pani Soerensen w Nierncuch, Bar- bara Stawrogin w Biesach, Brunhilda w Arneryce. 5 Janusz Bylczyński 13 V 1951. Niedziela Kiermasz w tym roku ma znacznie szerszą skalę niż w latach poprze- dnich. Bardziej też umiędzynarodowiony i upolityczniony, rzecz prosta - krzywoboko. [. . .] Moje stoisko miało nr 17 i znajdowało się w pobliżu Pięknej. Pano- wie z Domu Książki zrazu nie wiedzieli, ani kim jestem, ani jakie są moje książki, ale kiedy je wreszcie poznoszono i okazało się, że mają wielkie powodzenie, stali się dla mnie nadskakująco uprzejmi i gdy chciałam odchodzić, wciąż prosili, abymjeszcze została. Najbardziej mnie zaskoczyło, że kupowała nie tylko, wierna mi zawsze, starsza inteligen- cja, lecz i rodziny robotnicze, a nade wszystko młodzież. Z zażenowa- niem patrzyłam, jak 18-letni chłopcy i dziewczęta wysupływali pokaźną dla nich sumę 36 złotych, by kupować "Noce i dnie". Wielu kupują- cych, jak przed wojną, pytało mnie, czy będzie ciąg dalszy tej powieści. Dwu młodych chłopców, którzy kupili "Znaki życia", odeszli z tą książ- ką i przeglądali ją, a potem wrócili do mnie, żeby zapytać, czy to jest dalszy ciąg "Nocy i dni", gdyż znaleźli w książce znajome sobie nazwi- ska Śniadowskiego i Oktawu Kociełłówny. Tyle uwagi dla mojej twór- czości u młodych chłopaków to już rzecz, której całkiem nie oczekiwa- łam. Chociaż o znawstwie młodych chłopców, przerastającym wszy- stko, co wiedzą nasi, zwłaszcza dzisiejsi, krytycy, miałam już dwa wzruszające świadectwa. Jeden - syn pianistki i wychowany na kulturze muzycznej, napisał do mnie list o muzycznej wartości języka i konstru- kcji "Nocy i dni", które porównywał do utworów Bacha i Beethovena. O drugim donosi mi właśnie Anna. Spotkała na jednym ze swoich od- czytów młodzieńca ze szkoły muzycznej, który jej powiedział o "No- cach i dniach": "Jak czytam ##Noce i dnie", muszę myśleć o Bachu i Be- ethovenie. To jest pisane i budowane jak symfonia". Otóż żaden z na- szych krytyków i recenzentów nie zwrócił nigdy ani razu uwagi na mu- # zyczność mojej prozy, która jest jej cechą bardzo istotną. Byłam na tym # kiermaszu prawie do zmroku i wróciłam w dość orzeźwiającym poczu- ciu sympatii, którą dokoła siebie czułam. 16 V 1951. Środa W Pen-Clubie wieczór ku czci Tołstoja z racji czterdziestej rocznicy (święconej z opóźnieniem) jego śmierci. Już od dawna proszono mnie o wygłoszenie "czegoś" o Tołstoju, na co się zgodziłam. Podałam temat: ! "Polska i Polacy w twórczości Tołstoja", ale opracowałam to dopiero w przeddzień wieczoru. Przesiedziałam nad maszyną cały boży dzień i jeszcze do drugiej w nocy. Temat jak na dzisiejsze warunki okazał się drastyczny i trudny. Znana nienawiść całej literatury rosyjskiej (nie wy- łączając postępowej) do Polaków i znana sympatia literatury polskiej do Rosjan nie dała się ominąć. Potraktowałam rzecz w kategoriach najbar- dziej obiektywnych, ludzkich, historycznych. Bardzo pomogła mi książ- ka Wacława Lednickiego' na ten sam temat i właściwie na nim się głównie oparłam. Dużo u niego odpowiednich cytat, co mi pozwoliło 218 219 nie tracić czasu już na wyszukiwanie ich w dziełach Tołstoja. Zakoń- czyłam, oczywiście, przeobrażeniem się stosunku Tołstoja do Polaków (nowela "Za co?"). Pani Modzelewska dowiedziawszy się z prasy o wieczorze, zjawiła się u mnie rano z bukietem białego bzu z ich ogródka i z propozycją, że mnie zawiezie ich autem. Wobec tego i Stachno pojechał na ów wie- czór. Publiczności, jak zawsze w Pen-Clubie, było tylko kilkadziesiąt osób (nawet klasycy rosyjscy nie biorą), ale zauważyłam, że na sali (po raz pierwszy w Pen-Clubie) zainstalowane jest radio. Czego się nie robi dla literatury rosyjskiej ! Nie transmitowano przez radio nawet 150-lecia To- warzystwa Naukowego, ani wieczorów ku czci Borowego i Żeromskie- go, odbytych w tejże sali Staszycowskiego Pałacu. Moje przemówienie było świetnie przyjęte przez salę, ale pani Mo- dzele#Nska była zawiedziona podanym przeze mnie przykładem, że na- wet tak współczujący wszystkim pokrzywdzonym Czechow nie mógł się powstrzymać od kąśliwego obrazu Warszawy i Polaków w opowia- daniu "Sala nr 6". ' Wacław Lednicki - Quelques aspects du nationalisme et du christianisme chez Tol- stoi. Les variations tolstoiennes a I'egardde la Pologne,1935. 21 V 1951. Poniedziałek Otrzymałam od Anny depeszę, abym przysłała tę rzecz o Tołstoju do " Zeszytów". Siedziałam tedy nad tym do dwunastej w nocy łagodząc lub skreślając miejsca, które myślałam, że nie przejdą. Mimo to po prze- słaniu tekstu Anna doniosła mi, że będą jeszcze skróty redakcyjne (do czego ich upoważniłam), a i tak nie wiadomo, czy rzecz przejdzie. (Ja- koż nie przeszła i drukowana była po raz pierwszy - bez skrótów i zmian - w roku 1956 w mojej książce "Myśli o sprawach i ludziach". Przyp. z roku 1957.) O dwunastej, zgodnie z organizowaniem tego rodzaju imprez okoli- cznościowych przez ZLP wyjechałam do Żyrardowa. Na peronie czeka- ły mnie dwie bibliotekarki: Miejska i Zakładów Włókienniczych. Dyre- ktor Zakładów ofiarował auto. Pojechałyśmy na zamówiony obiad do stołówki spółdzielczej. Obiad był niezły, lokal czysty, obsługiwała nas jego kierowniczka. W stołówce publiczność plebejska, dużo matek z dziećmi. 220 Stamtąd do lokalu Biblioteki Zakładowej. Istnieje od 1907, ale teraz dopiero rozwinęła się na większą skalę. Ma 8 tysięcy tomów, pomiesz- czona jest w typowym XIX-wiecznym pałacyku dawnej dyrekcji, w ład- nym parku, teraz miejskim. Prowadzona wzorowo, ale wszystkie "deko- racje" lokalu sprawiają wrażenie, jakby nie było się w Polsce. Ani jed- nego polskiego emblematu - czerwone draperie, sierp i młot, Stalin, Le- nin, Krupska. W czasie naszego pobytu w Bibliotece zaczął lać deszcz. A że cały czas świeciło słońce, strugi deszczu były złociste i cały mokry park za oknem lśnił brylantowo i złociście. Wypatrzywszy chwilę, gdy nieco przestało padać, biegiem pomknę- łyśmy do bliskiej na szczęście sali Rady Zakładowej, gdzie ma się od- być mój występ. Zdumiała mnie miniaturowość imprezy w porównaniu z tym, do czego jestem przyzwyczajona. Salka mała na kilkadziesiąt osób i tyle się też zebrało. Najwidoczniej ludność robotnicza nie reaguje na żadne oficjalne przedsięwzięcia. Zresztą obserwując w godzinach przedodczytowych miasto, zrozumiałam "absencję" tłumów. Była to niedziela po święcie Bożego Ciała. Mnóstwo dzieci robotniczych przy- stępowało do pierwszej komunii i tym ludność Żyrardowa była zajęta i przejęta. Po wszystkich ulicach chodziły tłumy dziewczynek w długich białych sukniach i z wianeczkami na włosach oraz chłopców z białymi kokardkami przy świątecznych ubrankach. Ale ci co przyszli, słuchali bardzo dobrze, nadto mój przyjazd połą- czono z wręczeniem nagrody najlepszemu z "księgonoszy" (dostarcza- jących książki do domu tym, co z tych lub innych względów nie mogą przychodzić do Biblioteki) i najlepszej czytelniczce Biblioteki Miej- skiej. Chłopak dostał "albumowe" wydanie "Pana Tadeusza" z ilustra- cjami Gronowskiego, dziewczyna "Noce i dnie", na których musiałam się podpisać. Jest robotnicą i córką robotnicy. Matka jej była obecna i dziękowała mi, nie wiem za co. O wpół do piątej odwieziono mnie autem na kolej, zaraz był pociąg, przyjechałam do domu o szóstej i wrzuciwszy do wanny tulipany, które dostałam, pojechałam taksówką w Aleje, po prostu, żeby przeprosić, że w związku z wyjazdem do Żyrardowa nie mogłam w myśl obietnicy przyjść znowu podpisywać książki. Ku mojemu zdziwieniu zostałam powitana owacyjnie. Musiałam poprzedniej niedzieli "pobić jakiś re- kord", bo tym razem nie tylko przygotowali dla mnie osobny stolik o- zdobiony doniczką cyneraru, ale zgromadzili taką ilość moich książek, że gdybym siedziała i pięć godzin, nie zdołano by tego sprzedać. Podpi- sałam jednak bardzo dużo egzemplarzy siedząc od wpół do siódmej do 221 ósmej dziesięć. A nie był to czas najlepszy do sprzedaży, bo publicz- ność już nasycona książkami; po Alejach jeździły ciężarówki zbierające towar i likwidujące stoiska. 23 V1951. Środa O pierwszej poranek autorski w szkole ogólnokształcącej na Pradze, Otwocka 3, w tym samym gmachu, do którego wędrowałam w lutym 1945 roku, pieszo przez gruzy, dla zdobycia w Zarządzie Miasta nakazu kwatenmkowego. Zawieźli mnie do tej szkoły - uczennica i polonista Sawicki, który okazał się uczniem Jadzi. Młody człowiek, bardzo biednie ubrany i od którego czuć nędzę na parę kroków, cały jakiś szary, jakby nie domyty i nie doprany. Skarżył się na niezwykle niski poziom młodzieży tej szkoły, tak umysłowy, jak moralny. Młodzież w 90% robotnicza i chło- pska. Poranek jednak wypadł nieźle. Młoda dziewczyna wygłosiła do mnie orację, dość prostą, jakby nie nauczoną na pamięć. Z moich ksią- żek znają "Marcina Kozerę", "Uśmiech dzieciństwa", "Czyste serca" i "Przyjaźń". To dość dużo, zwłaszcza że żadna z tych książek nie nale- ży do lektury szkolnej. Wrażenia z kiermaszu i utwór "Tu zaszła zmia- na" dobrze zostały przyjęte. Potem miałam rozmowę z dyrektorem i po- lonistami. Przeraziły mnie straszliwe warunki materialne, w jakich żyją i pracują nauczyciele. Dyrektor po 42 latach pracy ma 900 zł już ze wszystkimi dodatkami, nauczyciel maksimum 600 zł. Jakim sposobem ten właśnie ustrój, który takie znaczenie przypisuje wychowaniu, zrobił z nauczycieli i wychowawców taką klasę pariasów? Ci ludzie orzą od świtu do nocy, nie mając tej nawet satysfakcji, że mogą wykładać zgod- nie z sumieniem. Przecież Jadzia w szóstym stopniu służbowym miała przed wojną 750 złotych miesięcznie, co równa się dzisiejszym około 7 tysięcy. Dziś płaca nauczyciela jest niższa od najniższej przedwojen- nej płacy niewykwalif#ikowanego robotnika. 30 V 1951. Środa Pojechaliśmy z Sergiuszem Kowalewem i Stachnem do sądu na Le- zostata zabudowana blokami mieszkaniowymi o nudnych koszarowych fasadach. Gmach Sądu zimny, sztywny, ponury, lecz chyba przedwojen- 222 ny sądząc z napisu kamiennego: "Sprawiedliwość ostoją godności Rze- czypospolitej"'. Wnętrze - korytarze, klatka schodowa w dwu kolorach czarnym i szarawym - wszystko wygląda jak coś pośredniego między poczekalnią szpetnego kina i więzieniem. Weszliśmy do wskazanej nam salki sądowej. Tak samo - czarne bo- azerie, czarny stół, czarne ławy, a reszta wszawego koloru. Na szczęście żadnych "oblicz" na ścianach, tylko mały orzeł bez korony. Po dwudzie- stu minutach wszedł sędzia, pulchny, łysawy, w todze i łańcuchu z or- łem i w towarzystwie fifulki-sekretarki. Wszyscy wstali; prócz nas było jeszcze z dziesięć osób w tej samej sytuacji - bezdokumentowi w asy- ście świadków. Sędzia nie patrząc na salę, która już zresztą siedziała, powiedział: "Proszę usiąść". Przed nami było wywoływanych i wypytywanych dwu delikwentów. Przyjrzawszy się sędziemu, jego dobrodusznej fizjonomii o ustach sma- kosza, szepnęłam do St.: "Sędzia dawnego autoramentu". W samej rze- go: "od lewej Wacio, Janusz, Pawełek, Piotr, Matka, Eugeniusz Chodorowski, Ojciec, ja Vlarek, Władzia Stępowska (sic!), Tadeusz - w głębi lokaj Stepanek i X" 223 czy prawie niepodobna się pomylić. Ludzie, którzy nie są rewolucjoni- stami, doktrynerami, fanatykami i uszczęśliwiaczami świata par force, chociażby najszczerzej współpracowali z reżymem, mają z reguły twa- rze dobre, pociągające, wesołe, życzliwe, budzące zaufanie i chęć na- wiązania przyjemnej rozmowy. Kiedy podeszliśmy do stołu, sędzia sprawdzając personalia świad- ków i nie patrząc na mnie, spytał: "Powieściopisarka?" A gdy odpowie- działam na pytanie, gdzie się St. urodził, że w Hucie Czernielewickiej, poprawił: "Czernielowieckiej". I dodał półgłosem z niedostrzegalnym prawie uśmiechem: "Stacja kolejowa Serbinowice, prawda?" Usłysza- wszy to zamieniliśmy ze St. wesołe spojrzenia. Snadź był to ktoś z jego rodzinnych stron. Kiedy zapytał mnie, w jakiej parafii dokonano spisa- nia metryki St., oczywiście nie wiedziałam. Sędzia jednak od razu mi podpowiedział: "Możyrów", a spojrzawszy na St. dodał: "Ojciec rol- nik". Na tym się skończyło. Kowalewa, sprawdziwszy tylko jego perso- nalia, o nic już nie pytali. Sędzia poinformował nas jeszcze uprzejmie, gdzie i kiedy mamy się zgłosić po sądowe świadectwo urodzin St., i wy- szliśmy z wesołym wrażeniem, że trafla się jeszcze coś ludzkiego w tym świecie papierowej biurokracji. # Gmach Sądów Grodzkich na Lesznie w Warszawie zbudowany został w I. I 936-39 według projektu B. Pniewskiego. Widniejący na nim napis brzmi: "Sprawiedliwość ostoją mocy i trwałości Rzeczypospolitej". 1 VI 195I. Piątek Uroczystość wręczenia nagrody Pen-Clubu Rogowiczowi za całoży- ciową pracę nad przekładami. Średni to tłumacz, ale pracowity i zacny człowiek. [. . .] Na tym zebraniu spotkałam Iłłakowiczównę, która poprzedniego dnia była u nas na obiedzie. Jej uwagi o "Nocach i dniach", które teraz do- piero czyta, są dziwnie infantylne i powiedziałabym - płaskie. Zdaje się, że brak taktu jest główną cechą tej narwanej osoby. Zapytała mnie m.in.: "Dlaczego wszyscy faceci w ##Nocach i dniach" noszą brody?" Odpowiedziałam zdziwiona: "Nie wszyscy. Zdaje się, że tylko dwu- Kociełł i Daleniecki - opisani są jako noszący brody. A przecież akcja odbywa się między osiemdziesiątymi laty zeszłego a pierwszymi czter- nastoma XX wieku. W tym czasie mnóstwo ##facetów" nosiło brody. Taka była moda. Jeszcze przed pierwszą wojną światową mniej spoty- kałam panów ogolonych, niż ich w ##Nocach i dniach## opisałam". Na to Iłła: "A ja zupełnie nie pamiętam panów z brodami". Bzdurne kłam- stwo, bo przecież jest co najmniej w moim wieku, a prawdopodobnie starsza. Co za cel takiej pozy? Była też pani prof. Szmydtowa, która przysiadłszy się do mnie zaczę- ła mówić z jakimś natchnionym polotem: "To było coś niezwykłego. Ten zimny, spokojny, surowy głos. Ten geniusz historyczny. Tak mówił i pisał Tacyt. To było godne Tacyta". Byłam pewna, że ma na myśli przemówienie Parandowskiego do Rogowicza. Ale zaraz dodała: "Gdy pani przed wojną napisała w artykule o ekscesach przeciwżydowskich: ##mój naród## - pomyślałam już wtedy, że pani ma prawo tak jak Mickie- wicz mówić: ##mój naród"". I wreszcie wyjaśniło się, że mówi o mnie. Tak wysoko oceniła mój odczyt o Polakach w twórczości Tołstoja. Nie wiem, czy nie przesada, ale wyszłam pod ożywczym jakimś wrażeniem. 224 #5 Dzieni#iki.t 2 225 Prof. Zofia Szmydtowa 6 VI 1951. Środa W ostatnich dniach cała Polska została wstrząśnięta wiadomością, że Sejm "uchwalił"... wymianę pewnych terytoriów państwowych. Odstą- piono Rosji 480 km kwadratowych w Lubelszczyźnie, a dostaliśmy ja- koby 480 km kw. w okolicach Jasła i Krosna. Gazety podały bezczelnie, że wymiana ta nastąpiła na życzenie narodu polskiego, że cały naród przyjął to z entuzjazmem i tym podobne łgarstwa i brednie. W istocie rzeczy oddano najżyźniejszy kawałek ziemi w Hrubieszowszczyźnie, a otrzymaliśmy podobno szyby naftowe. Podobno, bo to co oddaliśmy wymienia się szczegółowo, jakie gminy i gdzie, ale to, cośmy dostali, nie zostało nigdzie sprecyzowane. Plotka mówi, że dostaliśmy teren po- naftowy, absolutnie wyeksploatowany i pod względem naftowym już bez wartości. Zresztą, gdyby nawet trysnęły tam jakieś nowe szyby, to Moskwa zaraz na tym łapę położy. O co poszło, kto dojdzie? Zawsze przychodzi myśl, że nigdy nie syta Moskwa postanowiła jeszcze pożreć kawałeczek najthzstszej polskiej ziemi.[...) Oczywiście ludność tych te- renów będzie znów wysiedlana. Będzie! Już jest wysiedlana! Sprawa została ukartowana już w lutym i od lutego też słyszy się trwożne wieści o wysiedlaniu i tragediach na tym tle w Lubelszczyźnie. Urosło to do pogłosek i o wysiedlaniu z samego Lublina! Czego nie zanotowałam uważając to za z palca wyssane. To się jeszcze zemści. Ziemi nie wolno traktować jak szafę, z której wyjmuje się ludzi jak suknie, aby szafę przesuwać z miejsca na miejsce. To zbrodnia równa ludobójstwu. Han- del ziemiami uprawiano od wieków. I królowie polscy "zastawiali" albo "wykupywali" kawałki Śląska czy Pomorza. Ale nikt nie tykał ludzi ani ich siedzib. I nikt nie posuwał się do tego cynizmu, żeby ogłaszać to ja- ko tryumf z woli narodu osiągnięty. Dzisiejszego ranka dopełniłam zalegające notatki, kończę zaległości opisem tego, co widzę teraz przed moimi oknami. Oto pewnego wieczo- ra pojawiły się na majdanie już pod wieczór kopaczki i buldożer, czyli spychacz. Zaczęli coś ciukać' w ruinach. Myślałam, że to próbują ma- szyny. Ale następnego ranka (było to coś trzy tygodnie temu) pojawiły się brygady junaków SP, druga kopaczka i drugi spychacz. Od tego cza- su praca tu wre od świtu do nocy. Gruzy są już prawie aż do 6 Sierpnia uprzątnięte, spychacze zrównały ziemię. Odsłoniła się ulica 6 Sierpnia i oto nie zmieniwszy mieszkania mieszkam po 34 latach... od ulicy. Od rana do wieczora hałas robót maszynowych jak w piekielnym młynie i wtóry hałas ruchu ulicznego, acz z pewnej odległości. Ale to hałas twórczy, buduje się nowa dzielnica mieszkaniowa2, więc to znoszę le- 226 piej niż poprzednie hałasy rozwydrzonych chłopaków, grających w pił- kę nożną. Jedno tylko muszę stwierdzić - maszyny ciągle się psują, a organiza- cja robót wydaje mi się bardzo prymitywna i niedołężna. Zielona kopar- ka nieraz stoi bezczynnie po parę dni, czerwona, sprawniejsza, też od czasu do czasu nawala. Mnóstwo ludzi chodzi koło tego wałęsając się i nic nie robiąc. Wielu robotników leży na pół nago i opala się po pro- stu. O 9 rano wyszłam na hale, kupiłam sobie pantofle płótniaki i nylony. Oprócz tego peonii do pokoju. Dzisiaj wysłałam do "Nowej Kultury" moją wypowiedź w Związku 7 maja;, a wczoraj historię "Widoku przed moim oknem" do "Kuriera Codziennego"#. Dziś już otrzymałam korektę, którą natychmiast zrobi- łam, ale choć bardzo urgowali, że pilne, nie przysłali po nią. O wpół do trzeciej przyszła Korzeniewska5, do której napisałam, kie- dy mogę przyjść na kilka minut rozmowy. W odpowiedzi zaofiarowała się, że sama do mnie przyjdzie, więc dobrze. Sprawa jest drobna, ale warta zanotowania. Nie mogąc obalić artystycznej wartości książki, komuniści 227 Ewa Korzeniewska, ok.1948 próbują przynajmniej zdyskwalifikować tytuł "Ludzie stamtąd", inter- pretując go jako wyraz mojego dystansu klasowego do warstw ludo- wychb. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o podobnie przewrotnej interpre- tacji, wzięłam to za przezabawne głupstwo, którym nie warto się zajmo- wać. Ale kiedy to się zaczęło powtarzać i wreszcie wystąpiło w radio- wym, a więc obliczonym na wielkie rzesze słuchaczy, wykładzie [...] Korzeniewskiej, postanowiłam rzecz wyjaśnić przynajmniej osobie, któ- rej, niestety, "czynniki" powierzyły obrabianie mojej twórczości. A pra- wda jest następująca. Cała moja dotychczasowa twórczość obejmuje mały skrawek ziemi kaliskiej, na której się urodziłam i wychowałam. Wszystkie tematy moich głównych książek wydźwignęły się ze mnie w wiele lat po opuszczeniu na zawsze moich stron rodzinnych. Były m.in. wyrazem tęsknoty za nimi, za "krajem lat dziecinnych". "Ludzie stamtąd" to właśnie ludzie z moich stron rodzinnych, to ludzie stamtąd, bo i ja jestem człowiekiem stamtąd. Pani Korzeniewska orzekła, że nig- dy w życiu nie przyszłoby jej to do głowy. [...] ' C i u k a ć - uderzać czymś ostrym, bić niezbyt silnie. z Mowa o Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej z placem Konstytucji. budo- wanej w 1. 1950-52 według projektu S. lankowskiego, Z. Stępińskiego, J. Sigalina. J. Knothego. 3 W sprawie literatury dwudziestolecia (por. przypis pod tą datą). 4 M. Dąbrowska - Tu zaszfa zmiana, "Kurier Codzienny" 1951, nr 159; przedruk w: Gwiazda zaranna,1955. 5 E w a K o r z e n i e w s k a ( 1910-1983), historyk literatury, edytorka. Ukończyła studia polonistyczne na UW. Pracowała jako nauczycielka; współpracowała z "Pio- nem". Okupację przebyła na prowincji, gdzie uczyła na tajnych kompletach. Po wyzwo- leniu zamieszkała w Łodzi, stale współpracowała z tygodnikiem "Kuźnica" oraz wykła- dała w PWST i WSP. W 1948 w Warszawie współorganizowała IBL, w którym prowa- dziła Pracownię Dokumentacji Literackiej XX w. Przez wiele lat głównym obiektem jej zainteresowań była twórczość Dąbrowskiej. Wydała m.in.: O Marii Dąbrowskiej i inne szkice,1956, M. Dąbrowska. Kronika życia,1971. W porozumieniu z Dąbrowską wyda- ła jej Pisma rozproszone, t. I-II, 1964. Zgodnie z testamentem Dąbrowskiej weszła do rady opiekującej się jej spuścizną. Wydała z rękopisów ostatnią powieść Pr#ygody c':.ło- wieku myślącego,1970, oraz rozpoczęła w "Czytelniku" edycję krytyczną jej dzieł. b Z tego rodzaju interpretacją przede wszystkim M. Kierczyńskiej w recenzji O "Lu- dziach stumtąd" ("Kuźnica" 1946, nr 5; przedruk w: M. Kierczyńska - Spór o realizrn, 1951) podjął polemikę K. Wyka w recenzji Ludzie stąd, "Twórczość" 1946, z.12, prze- druk w: K. Wyka - Pogranicze powieści,1948. 7 VI 1951. Czwartek Rano chłodno. Wychodzę do fryzjera. Malutki fryzjer na Poznańskiej blisko rogu Pięknej, gdzie już od trzech lat się strzygę i robię manicure, bo tylko tam "panna Alicja" dobiera mi dyskretną, naturalnej barwy emalię na paznokcie, a "pan Kazimierz" umie nadać ładny kształt memu ostrzyżeniu. Powitali mnie wiadomością, że "była wczoraj jedna pani, która się zachwycała ##Nocami i dniami,# i mówiła, że marzy, aby ukazał się dalszy ciąg powieści". Nie przypuszczałam nawet, że wiedzą, kim jestem, i że znają tytuł powieści. Na placu przed moimi oknami marazm kompletny. Zielona koparka, do której po dwa razy na dzień przyjeżdżało pogotowie techniczne, po każdej reperacji chodziła ze dwie godziny, a wreszcie stanęła definityw- nie. Czerwona działa opieszale. Ilość lor samochodowych jest chyba ze trzy razy większa, niż potrzeba na pracę tej jednej, a nawet obu koparek. Toteż przez większość dnia zatarasowują teren aż do 6 Sierpnia; wyglą- da to jakby jakiś zmotoryzowany jarmark w miasteczku. Chłopaki z SP włóczą się po placu jak muchy w mazi, nie starcza ich na inicjatywę, że- by zebrać na kupę poroztrząsane przez koparki żelaziwo. Od czasu do czasu któryś z nich ciągnie pomaleńku jakąś sztabę lub inny wiezie na żelaznej taczce parę kawałków rdzawych kabli. Tempo i organizacja pracy zdumiewają mnie monstrualnym niedołęstwem. Aż trudno pojąć, że mimo to wszystko Warszawajakoś się buduje. 9 VI 1951. Sobota Wieczorem jeszcze przyszedł do St. jego szkolny kolega, dr Marian Łążyński, osiemdziesięcioletni starzec', ale jeszcze funkcjonujący za- wodowo i bardzo żwawy. W czasie wojny stracił dwie córki lekarki. Jedna zginęła w Krakowie od jedynej sowieckiej bomby, jaka padła na to miasto. Druga zginęła w szpitalu w Warszawie w czasie powstania. Była świetnym chirurgiem, widziałam ją w akcji, jak operowała nowo- twór nerki u pięcioletniej dziewczynki. Dwa lata temu dr Łążyński stra- cił żonę. Teraz mieszka z trzecią córką i dwojgiem dorastających wnu- ków. Znaczną część mieszkania (własnego i własnym kosztem odbudo- wanego) odnajmuje dziwnym zbiegiem okoliczności samym sproleta- ryzowanym hrabiom i książętom. Ileż przedziwnych losów! # M a r i a n Ł ą ż y ń s k i, lekarz; przyjaciel St. Stempowskiego z gimnazjum w Ka- mieńcu (w Pamiętniku Stempowskiego wspominany jako "nadzwyczajnych zdolności 228 229 prymus", współtowarzysz intelektualnych zainteresowań i zabaw; napisali wspólnie operę pt. Cibojra); później lekarz chirurg, praktykujący w Warszawie. 10 VI 1951. Niedziela Rozmyślania i rozmowy o literaturze, bo Anna przyniosła "Nową Kulturę", Boguszewska, zawierając umowę z "Książką i Wiedzą" o swoją nową powieść, kiedy jej zarzucili, że nie ma w niej postaci ty- powych, odrzekła: "Wcale się o to nie starałam, żeby były postacie ty- powe. Typowe to sztampa". W samej rzeczy artystyczne i literackie znaczenie słowa "typowy" nie ma nic wspólnego z tym, co urzędasy pouczające pisarzy przez to słowo rozumieją. Jak urzędas mówi "typowy", to idzie mu o to, co u- znane zostało za typowe między jednym plenum partii a drugim. Jeśli pisarz w ciągu tego okresu nie zdąży napisać i wydać książki zgodnie z "typowością" na dany etap, już po następnym plenum rękopis jego bę- dzie "przestarzały", a postacie "nietypowe". Do takich oto doszło się idiotyzmów. W prawdziwym rozumieniu literatury typową staje się w dziele po- wieściowym ta postać czy typowy ten konflikt, który pisarz z przejścio- wych warunków epoki wyłowi jako i wytwór tej epoki, i zarazem zjawi- sko charakterystyczne dla człowieka w ogóle, mogące się powtarzać w różnych epokach i warunkach historycznych, a przez to dla wielu po- koleń zrozumiałe i bliskie. W ten sposób właśnie powstaje literatura kla- syczna. Dlatego mimo całej prawdy realistycznej, zjaką Balzac pokazu- je konflikty "typowe" dla epoki kształtowania się burżuazji, nie one zo- stały nade wszystko w pamięci pokoleń, lecz ojciec Goriot, który podo- bnie jak król Lear (mimo że król Lear jest "produktem okresu feudalne- go", a ojciec Goriot - "produktem czasów burżuazji") jest typowy dla stosunków ludzkich i dla człowieka we wszystkich czasach i warunkach społeczno-gospodarczych. Pozostaną w pamięci czytających pokoleń i Vautrin, i Rastignac, i Lucien de Rubempre nie dlatego, że są rzuceni w tło konfliktów społeczno-gospodarczych swojej epoki, aIe dlatego, że taka psychika i takie losy pojawiają się w człowieku stale. Cervantes tworząc Don Kichota powołał do życia postać nie tylko nietypową dla swego czasu, ale przeciwnie - postać zabłąkaną z innego czasu, śmieszną i nieszczęśliwą w swojej epoce, a przecież budzącą sympatię czytelnika od trzech stuleci. Postać ta wyszła i ze swojej epo- ki, i z książki, weszła w życie, jej imię zmieniło się w rzeczownik po- spolity. Don Kichot, donkichoteria pojawiają się stale jako nazwy pew- nych postaw i pewnych charakterów ludzkich, które są możliwe w każ- dej epoce i w każdym ustroju. I my wcale nie wiemy, jaki pisarz, gdzie, w jakim kraju stworzy postacie i konflikty, które okażą się typowo ludz- kie na nowe setki lat - niezależnie od tego, co tępe urzędasy wskazują pisarzom jako - pożal się Boże - "typowe". 14 VI 1951. Czwartek Szłyśmy na "Grzech" z powątpiewaniem, bo grać miała druga obsada i obawiałam się, że premierowa (w której grali Zelwerowicz, Pancewi- czowa, Małyniczówna) zagubi wrażenie owej drugiej. Tymczasem, nie- oczekiwanie ta druga obsada okazała się co najmniej równie dobra i gra- ła z większą pasją dramatyczną, bardziej przejmująco i bezpośrednio. Bukowicz (Sheybal)' był o niebo lepszy od Bukowicza z pierwszej ob- sady. Ucharakteryzowany na "Młodą Polskę", odpowiednio secesyjny i o znacznie lepszych "warunkach zewnętrznych" jak na uwodziciela. Z właszcza urocze spojrzenie bardzo ładnych niebieskich oczu. Żab- czyńska` była gorszą Parmenką niż prześwietna Małyniczówna, mniej zimną i cyniczną, bardziej (niepotrzebnie) zhisteryzowaną. Mikołajska# gorzej od Skarżanki zagrała scenę miłosną (tamta była w niej nieprze- ścigniona), ale chyba lepiej dramatyczne momenty ostatniego i trzecie- go aktu. Inscenizacja była do tego stopnia nowa, że nawet wszystkie stroje były inne. Wyszłyśmy z teatru pod bardzo ożywczym wrażeniem. Szłyśmy piechotą, był księżyc - chłodnawy przyjemny wieczór. Dramat i jego inscenizacja dodają otuchy, wskazują, że oto i w tych warunkach, kiedy literatura ma tyle trudności, a teraz służy wyłącznie szmirze pro- pagandowej, można jednak przy silnej woli, ambicji i pasji zrobić rzecz naprawdę piękną, głęboko ludzką i wzruszającą. Nie trzeba się więc ni- czym zrażać i raczej błądzić robiąc coś, niż nic nie robić. # W ł a d y s ł a w S h e y b a 1 (ur. 1923), aktor, reżyser. Studiował w tajnym szkol- nictwie dramatycznym. Debiutował w 1945 w krakowskim Teatrze Starym; grał w te- atrach Łodzi, Katowic, Warszawy. Najważniejsze role: Hołofemes w Judycie Peyret- -Chappuis, Zbyszko w Moralności pani Dulskiej, Zapolskiej, Puszkin w Maskaradzie Iwaszkiewicza. W końcu lat pięćdziesiątych wyjechał do Anglii, gdzie prowadził studio aktorskie w Oxfocdzie, a potem także grywał i reżyserował w telewizji i kinie; grał w kilku fiłmach Kena Russella (m.in. Boy Friend), w Po drugiej stronie sfońca, w Pilacie i innych Wajdy. # M a r i a Ż a b c z y ń s k a ( ł 903- I 981 ), aktorka, żona Aleksandra. Od 19 ł 9 kształ- ciła się w Studio Dramatycznym Proletariatu, potem w Studio Teatru Kameralnego Tai- 230 ' 231 rowa, w Warszawie wstąpiła do "Reduty". Grała przeważnie w różnych teatrach warsza- wskichjako aktorka charakterystyczno-komiczna. Główne role: Panna Młoda w Weselu, Wróżka w Wy'zwoleniu, Michasia w Mieszczaninie szlachcicem. 3 H a 1 i n a M i k o ł aj s k a ( 1925-1989), aktorka. W czasie okupacji należała do ze- społu Krakowskiego Teatru Podziemnego. ITkończyła PWST w 1947. Debiutowała w Krakowie w 1946, grała we Wrocławiu; od 1950 w Warszawie kolejno w Teatrze Dramatycznym, Narodowym, Współczesnym, Polskim; najważniejsze role: Ethel w Ju- liuszu i Ethel, Rachel w Weselu, Szen-Te i Szui-Ta w Dobrym człowieku z Seczuanu, Lady Makbet w Makbecie, Matka w sztuce S. I. Witkiewicza. W ostatnim okresie życia aktywnie uczestniczyła w działalności Komitetu Obrony Robotników (KOR). 23 VI 1951. Sobota Mimo ciągłej roboty domowej w zastępstwie Frani, przedwczoraj o 9.15 wieczorem skończyłam całkowicie z przepisywaniem Czechowa. [...) Odetchnęłam i powiedziałam sobie: never more. Nigdy więcej ani thzmaczyć, ani czytać tej ponurej literatury nie będę. We wtorek tego tygodnia ogłoszono Narodową Pożyczkę Rozwoju Sił Polskil. Natychmiast nasz Związek zwołał nadzwyczajne zebranie. Na mojej obecności tak im zależało, że przysłali Zbigniewa Bieńko- wskiego=, który nadto prosił, abym zabrała głos. Na szczęście obeszło się bez tego. Całe zebranie trwało 10 minut. Zagaił wrzask Putramenta. Kiedy potem zapytał, kto chce zabrać głos, na sali odezwał się "głos" (zdaje się, Prutkowskiego): "Po co? Przecież wszystko jasne". Po czym ówże Bieńkowski przeczytał listę proponowanej komisji mającej zawia- domić kolegów nieobecnych i spoza Warszawy o wyznaczonej normie wpłat na pożyczkę. Deklarację podpisywało się od razu na miejscu. Normy wyznaczono od 5 do 9 procent zarobków rocznych. Stwierdzi- łam podpisując deklarację (na 2 tysiące), że nikt nie zgłosił więcej nad 5% i wszyscy w 9 ratach [ja zgłosiłam wpłatę całości od razu jednorazo- wo, gdyż nie lubię mieć takich rzeczy na głowie i pamięci). Putrament zapraszając do prezydium wymienił i mnie, więc siedziałam, "hej, tam w karczmie za stołem"3, a potem w drugim pokoju na zebraniu owej ko- misji. Trwało około pół godziny. [...] Po zebraniu otoczyli mnie reporterzy prasy domagając się zaraz "kil- ku słów o pożyczce". W takich chwilach tracę się zupełnie i mam w pa- mięci tylko jedno: los tych moich notatek - ostatniej, być może, mojej racji bytu na świecie. Nagabywana powiedziałam, że przyślę coś jutro. W domu (gdzie zastałam Bogusia) ułożyłam trzy małe teksty i popro- siłam Stachna, żeby wybrał. Wybrał najkrótszy: "Naród polski stawał zawsze do apelu, gdy odwołano się do niego w imię ojczyzny. Podpiszę więc i pożyczkę rozwoju sił Polski". Taki jednobrzmiący tekst posłałam przez Kowalewa do pism, co mnie nagabywały. Myślałam, że wezmą to za kpiny, tymczasem "Życie Warszawy" wczoraj wydrukowało go w osobnej ramce z komentarzem: "M. D. znakomita pisarka starszego pokolenia, autorka ##Nocy i dni,# w liście przysłanym do redakcji pi- sze..." Wyszło tak, jakbym ja z własnej inicjatywy napisała. Przy czym opuścili (ci fałszerze wszystkiego) tylko jedną literę, owo "i" (podpiszę i pożyczkę etc.) co zmieniło zupełnie barwę, aby tak rzec, moralną zda- nia. Tak się więc dałam doprowadzić już do takiego upadku, że podpi- suję puste frazesy. 232 233 Grzech w Teatrze Kameralnym (1951): druga obsada- Halina Mikołajska i Władysław Sheybal W istocie rzeczy pożyczka jest na zbrojenia. A w ogóle wszystkie po- życzki mają w tym ustroju jeden sens: odebrać poddanym część ciężko zarobionego grosza. LJbożyć obywateli, bogacić państwo, tylko to wszy- stko robione jest jakoś tak niedołężnie, że i państwo się nie bogaci. Za- kłady przemysłowe, handel upaństwowiony, w ogóle "osoby prawne" nie mają nabywać obligacji pożyczki. "Pożyczka rozmieszczona jest tyl- ko wśród ludności" głosi tekst dekretu. Czyli że ciężar jej ponosi, jak zawsze od wieków wszystkie ciężary, świat pracy. Toteż mowy nie ma o żadnym entuzjazznie, którym ociekają gazety. Wczoraj nie mogąc w nocy spać przeczytałam Nałkowskiej "Romans Teresy Hennert". Nie pamiętałam argumentacji jej komunizujących bo- haterów. Ze zdziwieniem zobaczyłam teraz, że w tej książce wyrażone zostały poglądy najzupełniej legitymujące Nałkowską z zajęcia od pier- wszej chwili postawy prokomunistycznej. Są jakby żywcem wzięte z dzisiejszego "diamatu". Ale to bardzo dobra powieść, jedyna jej po- wieść, która chyba zostanie w trwałym dorobku literatury. # Dekretem z dnia 18 VI 1951 rozpisano pożyczkę narodową na sumę 1 mld 200 mln zł spłacaną w ciągu 20 lat. 2 Z b i g n i e w B i e ń k o w s k i (1913-1994), poeta, eseista, tłumacz. Studiował na Wydziale Prawa i romanistyce UW i na Sorbonie. W 1936 debiutował wierszami w "Okolicy Poetów". Podczas okupacji działacz podziemia kulturalnego, pracownik Delegatury Rządu. Po wyzwoleniu w 1.1945-46 sekretarz redakcji tygodnika "Odrodze- nie". W 1. 1948-49 w Paryżu, gdzie był redaktorem czasopisma "Polska i Świat". Od 1950 w redakcji miesięcznika "Twórczość". Wydał poezje: Krysztafy cienia, 1938, Sprawa wyobraźni, 1945, Trzy poematy,, 1959, Nieskończoność, 1973, Poe#je zebrane, 1993 oraz szkice: Piekła i Orfeusze, 1960, Modelunki, 1966, Poezja i niepoezja, 1967, Notatnikamerykański,1983, Ćwierć wieku intymności,1993. 3 "Hej ! tam w karczmie za stołem" - incipit Bartfomieja Gfowackiego pióra Gustawa Ehrenberga. 24 VI 1951. Niedziela ' O piątej u pani Modzelewskiej, przeczytujemy pięć ostatnich opowia- i dań Czechowa. Zostaję u nich na kolacji, przy której rozmowa m.in. o "Pamiętnikach" chłopów, bezrobotnych i emigrantów zarobkowych w przedwojennym wydaniu Instytutu Gospodarstwa Społecznego. Zwracam uwagę na nieprawdziwość informacji zawartej w artykule Kormanowej ("Nowa Kultura") o Krzywickim', gdzie m.in. autorka utrzymuje, że "masoni wykreślali z ##Pamiętników,# całe partie zbyt dra- styczne dla sanacyjnego reżymu". Powiedziałam, że nie tylko masoni 234 ' ,#ako tacy" nic nie mieli z tym do czynienia, ale że nadto nic nie było wykreślane przez ludzi Instytutu czy jury tego konkursu; ale na odwrót, kiedy cenzura skreśliła w "Pamiętnikach" w sumie kilkanaście stronic to Instytut zabiegał tak długo, aż póki te skreślenia nie zostały anulowa- ne. [...] Potem mówiliśmy o pesymizmie Czechowa. Gdy Modzelewska za- stanawiała się, jak taki okrutny i ponury pisarz mógł być tak dobrym, miękkim, łagodnym człowiekiem, powiedziałam, że pesymiści są za- wsze raczej łagodni, dobrzy i miękcy; optymiści są w życiu czy osobi- stym, czy społecznym okrutni i posępni. Owładnięci wiarą w idealną szczęśliwą przyszłość ludzkości, gotowi są dla tej optymistycznej przy- szłości zabijać, mordować, dręczyć nieszczęsnych, teraz żyjących ludzi, bo cóż to wszystko znaczy wobec wiary w doskonałą przyszłość, dla której warto ponosić najsroższe męki albo skazywać na nie. Pani Natalia nazwała tę całkiem banalną i znaną wszystkim ludziom Zachodu myśl - genialnym odkryciem. Stąd przeszliśmy na ideał doskonałego ustroju komunistycznego i ab- solutnie szczęśliwego w nim społeczeństwa. Znów mówiłam banały i aksjomaty w rodzaju, że z punktu widzenia naukowego nie istnieją i nie mogą istnieć rzeczy absolutnie doskonałe. Ale jeśliby nawet przypuścić istnienie takiej świetlanej i doskonałej przyszłości uwarunkowanej tym, że kilka pokoleń będzie się męczyć i wyrzekać wszystkiego na rzecz te- go przyszłego pokolenia wybranych, to czy owo pokolenie uszczęśli- wione męką i wyrzeczeniami poprzedzających je milionów - nie będzie miało charakteru wielkiego wyzyskiwacza już nie warstw i klas, ale ca- łych pokoleń ludzkości? Modzelewski półgębkiem przyznał, że tak to trochę jest. Ale niewie- le, zdaje się, zrozumiał, bo dodał: "Na tym polega rozwój. My też ko- rzystamy z doświadczeń poprzednich pokoleń". Gdy mnie idzie nie o doświadczenia pokoleń, ale o ich mękę i wyrzeczenia na rzecz jakiejś dowolnie wyimaginowanej przyszłej szczęśliwości, zastępującej w mar- ksizmie wiarę w zbawienie wieczne. Wedle mnie (może to jest we mnie psychika protestancka) najlepiej przysługuje się przyszłości takie poko- lenie, które najlepiej, najmądrzej, najszczęśliwiej przeżyje dany sobie czas. Po chwili jednak Modzelewski jak gdyby coś zrozumiał, bo rzekł: "I kto wie, zresztą, czy to idealne społeczeństwo przyszłości będzie z nas zadowolone? Może powie, co ci idioci chcieli i do czego dążyli, my wszak potrzebujemy zupełnie czego innego". A tak niechcący wy- 235 powiedział myśl przewodnią nie uznawanego przez bolszewików Do- stojewskiego. A może chcący, może mu się po prostu to właśnie przy- pomniało. # Żanna Kormanowa - Wspomnienie o Ludwiku Krzywickim (w dziesiątą rocznicę ,śmierci), "Nowa Kultura" 1951, nr 23. 2 VII 1951. Poniedziałek Miałam w nocy potworny sen. Byliśmy (ale nie wiem, z kim byłam) gdzieś na letnisku w małych, niskich pokoikach. Leżałam w łóżku, kie- dy nagle (było jasno, jakby poranek) zobaczyłam pełznącą po podłodze ogromną żmiję kolorową, zielono-żółto-czerwoną (tak ją właśnie w śnionym języku określiłam, jako żmiję, nie węża). Pełzła ku mnie z wyraźnym zamiarem zaatakowania i tuż przy łóżku wyprężyła się na pół długości otwierając pysk i sycząc straszliwie. Miałam tyle przyto- mności umyshz, że przypomniałam sobie z jakiejś lektury dzieciństwa, 236 że taką żmiję trzeba chwycić za gardło i zdusić uważając, żeby jad nie przeciekł na rękę. Tak zrobiłam i z nieopisanym uczuciem grozy dusi- łam tę żmiję, aż póki nie przestała się nzszać. Barwy jej stopniowo ga- sły, aż zrobiła się szarobrunatna i jakby wyschnięta. Uważając ją za zu- pełnie martwą, odrzuciłam ją daleko od siebie, aż zaszeleściła. Raptem okazało się, że tam, gdzie padło to ścierwo potwora, śpią w łóżećzkach jakieś małe dzieci (zdaje się, że i Tulta była między nimi), które powy- skakiwały i zaczęły się zwłokami żmii bawić. Włosy stanęły mi dęba na głowie, kiedy zobaczyłam, że martwa żmija zaczyna ożywać, ruszać się, wyprężać i syczeć. Wyskoczyłam z łóżka krzycząc z przerażenia i roz- ganiając dzieci, i własny krzyk mnie obudził. Czytałam moje opowiadania i z rozpaczą myślałam o losach literatu- ry w tym ustroju. Że mianowicie potężnego ustroju gospodarczego, zbu- dowanego w imię interesów państwa (które zawsze, i zawsze mniej [czy] więcej uzurpatorsko, uważało się za reprezentanta mas) nie da się, niestety, stworzyć bez zagłady wszelkiej twórczej literatury, sztuki, na- uki. Między tym, co idzie z ponurej Rosji na świat, z historią Egiptu na- suwa się złowroga analogia. Egipt miał "najpostępowsze", najprecyzyj- niej zorganizowane życie gospodarczo-polityczne ze wszystkich krajów starożytności. Miał nawet w kaście kapłanów niezwykle rozwinięte róż- ne rodzaje wiedzy technicznej shzżącej - tak jak się to wymaga dziś w krajach rządzonych przez dyktaturę moskiewską - tylko i wyłącznie gospodarczo-politycznym celom państwa. Ale Egipt poza rzeźbą i malo- widłem ściennym nie zostawił ludzkości nic dla ducha (chyba tylko taje- mniczy uśmiech sfinksów i rzeźbionych faraonów). W dziedzinie du- chowej twórczości pozostał mattwą pustynią nie nawodnioną przez ża- den Nil. Ani literatury, ani poezji, ani historii, ani filozofii, nic, nic, nic. Tak będzie z nami w najlepszym wypadku, jeśli ten posępny ekspery- ment się uda. Zostaną "giganty" fabryczne, wieżowce, mosty, kanały, biurowce, bloki. Nie zostanie świadectwo ani jednej ludzkiej tragedii, ani jednego ludzkiego uczucia. Pokolenie epoki stalinowskiej pozosta- nie dla historu w sensie ludzkim nieme. Nikt się z tego źródła martwych form nie napije, bo wszelkie wody życia w tym suchym potoku z roku na rok wysychają. 3 VII 1951. Wtorek O wpół do trzeciej rano zbudził mnie koszmarny sen. Zabłąkałam się w jakieś spody, spelunki, kloaki życia, w ponure kulisy zakonspirowane 237 Zygmunt Modzelewski dzisiejszej "wielkiej" polityki. Jakieś tajne gabinety, podziemia do tor- tur, miejsca śledztw. UB, NKWD, Gestapo i nawet Intelligence Service (którego agenci byli nie wiadomo dlaczego w czerwonych kaftanach) zgodnie w posępnym gmachu męczą ludzi, robiąjakieś zastrzyki, utrwa- lają jakieś makabryczne klisze - wszystko to przemieszane z pokojami, w których odbywają się orgie seksualne. A do okien i drzwi szturmują jakieś tłumy, biją kamieniami w ściany. Widzę te tłumy przez szpary w deskach, są oświetlone dziwnie trupim blaskiem księżyca. Zabłąkały- śmy się w tych spelunkach historu razem z Anną, ale zgubiłyśmy się wzajem. Widzę, że jacyś ludzie obalili Annę na ziemię. Krzyczę: "An- na, Anna!" Biegam po jakichś schodach, galeryjkach, chcę uciekać, ale nie ma wyjścia, nie ma ratunku. Czuję, że ginę i umieram pochłonięta przez potworne tajemnice historu. I po przebudzeniu miałam też wraże- nie, że umieram. W głowie szumiało, tętna nie mogłam się doliczyć. Otworzyłam okno jak szerokie i około piątej jeszcze jakoś zasnęłam. O pierwszej w południe przyszła pani Modz., z którą w ciągu godzi- ny ustaliłyśmy poprawki w ostatnich opowiadaniach Czechowa. Ofiaro- wała nam swoje auto do Związku na zebranie Sekcji Tłumaczy "w spra- wach zawodowych". Pojechaliśmy więc nawet z nią oboje, bo i St. chciał być na tym zebraniu. Zwołano je dla omówienia nowej konwencji wydawniczej, krzywdzącej pisarzy w ogóle, a w szczególności tłuma- czy. Nowa ta konwencja już w samej nazwie zawiera oszustwo, gdyż konwencja jest to umowa dwu co najmniej układających się stron, w da- nym zaś wypadku drugiej strony, i to najbardziej zainteresowanej, nie było. Ową konwencję, a w rzeczywistości dekret o sposobach płacenia pisarzy i tłumaczy za ich państwowe usługi, ogłosiło Prezydium Rady Ministrów z podpisem Cyrankiewicza. Układali ten dekret partia i wy- dawcy - anonimat - nie wiadomo nawet, czy i kto z pisarzy zaproszony był do narad w tej sprawie. A fama mówi, że za całą tę konwencję od- powiedzialni są Putrament i Werfel, dyrektor partyjnego domu wydaw- niczego "Książka i Wiedza". Przyciśnięty do muru Putrament przyznał zresztą na zebraniu, że brał w tym udział. Nie zwołano ani jednego ze- brania w celu bodaj usłyszenia opinu pisarzy o projekcie konwencji. [...) W pierwszych latach panowania Rosji w Polsce pisarze traktowani byli jak dzieci, które prowadzi się za rączkę, pokazując im palcem, cze- go dotykać można, czego trzeba, a co jest be-be. Teraz w tym roku za- czyna się ich traktować jako punkt usługowy mający dostarczać produ- któw swego warsztatu na rynek potrzeb politycznych paristwa. Dąży się do zbiurokratyzowania jednych, a sproletaryzowania innych pisarzy, nie zostawiając tym ostatnim nawet tej radości proletariusza, że może przy- najmniej myśleć co chce, kochać co chce, płakać i śmiać się nad tym, co w jego odczuciu warte płaczu lub śmiechu. Tę sytuację nazywa się "opieką państwa nad pisarzem". Nowa konwencja kasuje dawny system (wywalczany przez pisarzy latami) honorariów procentowych od ceny książki, co ma być pono na korzyść pisarzy ze względu na bardzo niskie w istocie ceny książek (ca- ły przemysł wydawniczy jest deficytowy). Honoraria będą płatne od ar- kusza, ale nie od arkusza drukarskiego, lecz mieszaniec scholastyka z rabinem wymyślił "arkusz wydawniczy" mniejszy od drukarskiegol, oparty na liczbie znaków drukarskich (40 000). Tak że książka ma z re- guły dużo mniej arkuszy honorowanych niż drukowanych. Wyznaczono "stawki zasadnicze" honorariów, które np. dla prozy artystycznej wyno- szą od 1500 do 2000 zł za arkusz, zależnie od rangi pisarza i wartości dzieła, określanych znów oczywiście przez rząd i partię. Ale tu znów zadziałał scholastyczny rabin. Za "wydanie" uważa się nakład 10 000. I tylko za pierwsze 10 tysięcy pierwszego wydania jakiejś książki, autor dostaje ową zasadniczą stawkę honorarium. Za następne 10 tysięcy jest już 80% i tak z każdymi 10 tysiącami regresja postępuje, a od czwartego # wydaniajuż za wszystkie następne aż do końca życia autor otrzymuje za dane dzieło tylko 50% zasadniczego honorarium. Ja np. za "Noce i dnie" i czy "Ludzi stamtąd" - jedyne książki moje dziś wydawane - otrzymuję już tylko 50% stawki zasadniczej. Gdyby nie to, że "Noce i dnie" mają tak wielkie rozmiary, byłabym w nędzy. Przyjęta jest zasada raczej karania niż nagradzania pisarzy za powo- dzenie ich dzieł. Pisarze o dużym i wznawianym dorobku jakoś się osto- ją i mogą nawet prosperować, ale większość pisarzy będzie klepała bie- dę coraz to większą. Najbardziej karani są pisarze za tzw. masowe wy- dania, to jest nakłady przekraczające 50 tysięcy egzemplarzy. Dostają wtedy pełną stawkę honorarium, ale tylko za 10 tysięcy nakładu. Reszta, choćby było i 200 tysięcy, idzie za darmo. Ale najgorzej wyjdą na no- wej konwencji tłumacze. Ich stawki są za arkusz od... 300 do 600 zł, # w wyjątkowych wypadkach 900 zł. I płaci się honorarium w ogóle tylko za pierwsze wydanie 10-tysięczne. Wszystkie następne wydania prze- kładów są już publikowane bez płacenia grosza tłumaczom. Choć zdaje się, że za drugi nakład płaci im się jeszcze...10% podstawowego hono- ; rarium, co jest już tylko jałmużną. Nic też dziwnego, że przede wszy- stkim pokrzywdzeni tłumacze zwołali zebranie. Przedstawiciele wydawnictw argumentowali na tym zebraniu w ten 238 239 sposób, że przecież stolarz albo szewc, kiedy zrobi stół albo buty, to sprzedawszy je raz, nie żąda już potem osobnych dopłat za używanie te- go stołu i tych butów. To jest przynajmniej szczere. W samej rzeczy li- teraturę zamieniono na towar płacony od łokcia; zachowano jeszcze mi- nimum względów dla pisarzy-twórców, ale tłumaczy potraktowano cał- kiem jak szewców, od których towar kupuje się na zawsze. Zapomniano tylko, że zużyte buty się wyrzuca, a z tych butów twórczości czy dobre- go przekładu wydawca długo będzie czerpał sam dochody. Te niecne argumenty były zwalczane na zebraniu słusznie, ale źle do- branymi sposobami. Tłumacze broniąc swojej sprawy niepotrzebnie uwikłali się w górnolotne słowa o godności, moralnej krzywdzie itp. za- miast mówić bez fałszywego wstydu o wyzysku materialnym i o swoich interesach materialnych. [...] Fama niesie, że przez to pogorszenie warunków pracy pisarza Putra- ment i cała maf#ia chcą zmusić pisarzy do porzucenia tłumaczeń (będą- cych w samej rzeczy ewazją od cenzury) i dawania oryginalnej literatu- ry. A oryginalną twórczość chcą zmusić do prędszego obrotu towarowe- go, do częstszego dawania książek. Chcą takimi mechanicznymi i repre- syjnymi środkami wywołać "rozkwit literatury". Stachno mówi o takich ludziach słowami Krasińskiego: "Wyszli mchu trochę poszukać spod śniegu, o niczym innym nie słyszeli w świecie"2. Może istotnie te ćwoki nie wiedzą, że dla rozkwitu literatury potrzeba wolności, wolności i je- szcze raz wolności. Miałam chęć zabrać głos i te wszystkie rzeczy powiedzieć, ale nagle po przemówieniu Putramenta zrobiło się zamieszanie, ktoś przyszedł z jakąś wiadomością, a po chwili oznajrztiono (Putrament), że umarł Ta- deusz Borowski3. Uczciliśmy tę śmierć przez minutę milczenia i zebra- nie przerwano. Co też było nadużyciem. Ale Putrament posłużył się tą tragiczną śnuercią, aby zamknąć wszystkim gęby. Nie wytrzymałam i przed wyjściem powiedziałam Putramentowi, że zachowywał się przez cały czas jak ekonom na pańszczyźnianym folwarku! Nawet się nie o- braził. Borowski zapowiadał się jako pisarz olśniewająco, ale nie wytrzymał własnej.,ewolucji" od katolicyzmu do stalinizmu, stał się pijakiem, łaj- dakiem i delatorem (ideowym). 1 Dąbrowska się myli (arkusz wydawniczy był większy od drukarskiego), ale wnio- ski wyciąga właściwe. 2 Znów dwuwers z poematu Z. Krasińskiego Ostatni cytuje się niewiernie: "Wyszli mchu trochę uzbierać pod lodem; o niczym więcej nie słyszeli w świecie". 3 Tadeusz Borowski popełnił samobójstwo 1 lipca. Próby odratowania go w Leczni- cy Ministerstwa Zdrowia nie dały rezultatu. Zmarł 3 VII 1951 o godz.18.35. 7 VII 1951. Sobota Rozmowa z Glucksmanem była nieprzyjemna. Był zdenerwowany, czegoś wszyscy dygnitarze są teraz zdenerwowani. Powiedział, że nic się nie zmieniło, a na moje pytanie, czy to znaczy, że "Dziennik" Pepy- sa będzie dalej leżał "bez zmian w PIW-ie", odpowiedział: "Sądzę, że nie. Mogę panią zapewnić, że nasz stosunek do tej książki jest w dal- szym ciągu pozytywny. Ciągle tylko jakieś nieszczęśliwe okoliczności sprawiają, że to wypada z kwartału, ale jest w planie i na ten kwartał także. Powiem pani wszystko, jak jest. To musi się ukazać w jakiejś ob- szerniejszej seru pamiętników i mamy taki pamiętnik szlachcica Łysa- kowskiego. Miał wyjść już w czerwcu. Ale zdarzyło się takie nieszczę- ście. Zawierzyłem pewnemu uczonemu, który przygotował tekst. Tym- czasem on pamiętnik wykastrował, porobił skreślenia, adiustacje, teraz musimy to składać na nowo". Zaznaczyłam, że idzie mi o rzecz konkret- ną, a dla mnie ważną. Czy mam zabierać cały materiał (oryginały) do Wrocławia, czy raczej nie spodziewać się, aby w ciągu lata mogła na- dejść korekta? Odrzekł na to, że za sześć tygodni. "To znaczy koniec sierpnia?" - "Tak, mniej więcej". - "Prawdopodobnie - mówię ja- wrócę do Warszawy dopiero w początku września". - "Tak? To dobrze, to już korekty będą na panią czekały". (To znaczy - pomyślałam - że dobrze, jak będą na październik.) Głośno rzekłam: "Przecież wydajecie i to w szybkim tempie tyle pozycji. W tym także angielskie, którym Pe- pys nie ustępuje, albo je przewyższa. Wydaliście np. Thackeraya". Tu Glucksman "przegadał się" i nareszcie wyznał to, co leży u sedna spra- wy, a co ja już dawno uważam za główną przyczynę zwłoki. "Tak - po- wiedział - ale Thackeray jest uznany za klasyka, jest wydawany w Związku Radzieckim. A Pepys to novum". Prawie się przestraszył, kie- dy uśmiechnęłam się mówiąc: "Od dawna wiedziałam, że tu jest pies pogrzebany". - "Co? Co takiego pani ma na myśli" etc. Pożegnałam się z przekonaniem, że "Dziennik" chyba w ogóle nie wyjdzie. Po prostu boją się wydać to arcydzieło pamiętnikarskie, bo Ro- sja nie ma dotąd przekładu Pepysa. A ja tak się cieszyłam, że polski przekład będzie jednym z tych niewielu, jakie dotąd istnieją. Jakże trud- no przywyknąć do tej roli pachołków, co odważają się chodzić tylko w znoszonym przez pana ubraniu. Jakież i moje położenie ciężkie. Po 240 16 - Dzienniki, t 2 241 czterdziestu latach pracy dla Polski i polskiej literatury, jestem w gor- szym położeniu niż pierwszy lepszy pętak z Koła Młodych. Nigdy w życiu nie czekałam nawet dnia, żeby odesłali mój rękopis do drukar- ni. Dziś nie jestem nigdy pewna, czy mi co wydrukują, ani kiedy wydru- kują. Wroclaw. 22 VII 1951. Niedziela wieczór Zdaje mi się, że mam znowu wysokie ciśnienie, bo cierpię na szum w głowie i na zupełną niezdolność do jakiegokolwiek wysiłku umysło- wego, zupełnie jak przed trzema laty. I tak samo jak wtedy przestałam sypiać. Te 10 dni od wyjazdu Anny były pod tym względem okropne. W dodatku i pogoda była fatalna - deszcze, wichry i zimno. I St. choru- je na serce, od trzech dni leży, i w ogóle pomału życie jego przestaje być podobnym do życia i staje się smutną wegetacją. Dodajmy jeszcze, że St. głuchnie. Wszystko to jest rozdzierająco bolesne. 23 VII 1951. Poniedzialek Niedzielnego wieczora, kiedy leżałam już w łóżku, na korytarzu dał się słyszeć zgiełk. Okazało się, że do pokoju pani Marysi wleciał dziki gołąb-turkawka, a jednocześnie Hernas' przyniósł wiadomość, że Anna dostała nagrodę państwową II stopnia. Gołębia wyrzucili przez okno, wyrwawszy mu przy szamotaniu się kilka piór z ogona, a nazajutrz oka- zało się, że nagroda Anny jest nie drugiego, ale trzeciego stopnia2. Nikt nie wie, ile ten trzeci stopień wynosi - jedni mówią, że 3 tysiące, inni, że 10 tysięcy. Wedle mnie Annie należałaby się lepsza nagroda, choćby za wielkie zashzgi na polu organizacji życia literackiego we Wrocławiu (co prawda nie było ono w duchu zalecanym przez władze). Ale cokol- wiek wynosi to na pieniądze, są w perspektywie uboczne korzyści pły- nące z faktu nagrody. A więc - prędsze ukazanie się "Wielkiej próby" na rynku księgarskim, pewność drugiego wydania, nadzieje na czytanie w radiu, może na przekłady w "demokracjach ludowych" itp. # A n t o n i C z e s ł a w H e r n a s (ur.1928), historyk literatury, działacz społeczno- kulturalny. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim, gdzie przeszedł wszystkie szczeble kariery naukowej; od 1971 profesor i dyrektor Instytutu Filologu Polskiej. W I. 1965-69 przewodniczący Komisji Kultury i Sztuki MRN m. Wrocławia. W 1. 1965-68 przewodniczył Ogólnopolskiemu Komitetowi Festiwali Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu. Od 1951 pracuje również w IBL; w 1.1964-69 kierował Pracownią Historu Literatury XVII w., redagował serię wydawniczą "Studia staropol- 242 skie", prowadził ogólnopolski program badań nad kulturą (tzw. problem węzłowy nr 11). Od 1971 redaktor naczelny dwumiesięcznika "Literatura Ludowa", a w 1. 1975-81 dwumiesięcznika "Teksty". Kierował komitetem redakcyjnym przewodnika encyklope- dycznego Literatura Polska, t. I-II, 1985. Internowany, a w 1985 w ramach "czystki" usunięty ze stanowiska dyrektora Instytutu. W 1.1990-93 przewodniczący Komitetu Na- uki o Literaturze Polskiej PAN. Wydał m.in.: Hejnałpolski, 1961, Wkalinowym lesie, t. I-II,1965, Barok,1973, Literatura baroku,1987, Polnischer Barok,1991. Od 1949 trwająca znajomość z M. Dąbrowską (wówczas Cz. Hernas, jeszcze pod- czas studiów będąc sekretarzem redakcji "Zeszytów Wrocławskich", zamieszkał jako sublokator w domu A. Kowalskiej przy Lindego 10) z czasem zamieniła się w przyjaźń. Swym testamentem Dąbrowska naznaczyła go do rady opiekującej się jej spuścizną; po śmierci K. Wyki radzie tej przewodniczy. Spośród prozaików w 1951 r. otrzymali nagrody państwowe II stopnia: J. Broszkie- wicz za K.ształt mifości, G. Morcinek za Pokład Joanny, H. Rudnicka za Uczniów Spar- takusa; nagrody III stopnia: L. Bartelski za Ludzi zza rzeki, J. Broniewska za Ogniwo, A. Kowalska za Wielką próbg, A. Ścibor-Rylski za Węgiel. 24 VII 1951. Wtnrek Około 7 rano (pociąg spóźniony o półtorej godziny) przyjechała An- na. Wysiadła z taksówki pod ulewnym deszczem. Przywiozła trzy kury i dwie butelki miodu. To, co opowiada o patriachalno-sielankowych sto- sunkach w Rytrze i okolicy, przechodzi ludzką imaginację. A wszy- stkiemu przyczyna, że traktor nie może chodzić po górach. Toteż czas się tam zatrzymał, ludzie żyją nie abstrakcyjną fantasmagorią ożenioną z jałowym a okrutnym fanatyzmem ascetycznej doktryny; żyją prawdzi- wym życiem, miłością pracy, zabawą, zbieraniem płodów, robieniem realnych planów, a przede wszystkim - kochaniem życia, jego dnia dzi- siejszego, jego wspomnień i jego marzeń. Człowiek owładnięty furią budowania szczęścia dla przyszłych pokoleń przestał być zainteresowa- ny w życiu - życiu tout court. To jest w jedynej rzeczy, która jego jest. Anna nie wiedziała o nagrodzie, bo w Rytrze nie ma ani radia, ani ga- zet. W tym roku nagrodzono dziwnie dużo ludzi starych i nie marksi- stów, i dziwnie spory procent ludzi rzeczywiście zasłużonych. Ano, Front Narodowy! Wrocław dostał aż 7 nagród, w tym ze znajomych: Anna, Mikulski, Wierciński, Steinhaus, Kott. W ogóle dużo naszych do- brych znajomych dostało nagrody: Korzeniewski, Małyniczówna (za "Grzech"), Karny, Staff, Tuwim; a z tej samej okazji 22 lipca miejską nagrodę Warszawy dostali: Maliszewski i Marysia Kownacka. 23 lipca umarł kardynał metropolita krakowski Adam ks. Sapieha, a jednocześnie z nim - Petain. Jeden miał 84, drugi 95 lat. 243 31 VII 1951. Wtorek Mijają trzy tygodnie od naszego przyjazdu do Wrocławia, a ja jesz- cze nie ruszyłam nawet mojej roboty. Wszystko, czego dokonałam, to przepisanie jeszcze raz przekładów Czechowa (wchodzących do drugie- go tomu) dla zaaprobowania jednych, a odrzucenia innych propozycji adiustatorskich. W niedzielę rano pojechałyśmy z Anną zobaczyć poświęcenie odbu- dowanej katedry wrocławskiej. Ciekawe było zobaczyć, jak wyglądają tłumy nie spędzone organizacyjnie. Do katedry nie docisnęłyśmy się, chociaż tłum nie wydał mi się tak niezmierny, jak można się było spo- dziewać. Ale nie żałowałam tej wycieczki, gdyż przy pięknej cichej po- godzie Ostrów Tumski zrobił na mnie o wiele silniejsze wrażenie niż w listopadzie zeszłego roku. Nieruchome wody odbijały w sobie brunat- ną czerwień prastarych murów, płaczące wierzby, drzewa octowe, aka- cje i różne pnącza spływające z nabrzeży urzekająco wyglądały. Kate- dra jest wspaniała, wszystkie uliczki, kościoły, ruiny przetkane mnó- stwem szczególnie w tym roku soczystej zieleni - najbardziej to godne podziwu i oglądania miejsce we Wrocławiu. Skarby dla malarza - dziw- ne, że plastycy wrocławscy tak mało to wykorzystują. Wróciłyśmy przyjemnie orzeźwione. W poniedziałek Hernas kupił bilety i poszłyśmy z nim i z Elą do Te- atru Polskiego na sztukę Lope de Vegi "Przez most idź, Joanno" w reży- serii Wiercińskiej'. Bardzo dobra komedia, prześliczne dekoracje, przy- jemna gra i wyborna reżyseria. Co za ulga i radość widzieć taką sztukę, bez problemów społeczno-politycznych, a przecież pełną ludzkiej mą- drości i poezji. W drodze powrotnej mówiłyśmy z Anną o tym, że wyobraźnia ludzkości znużyła się i wyczerpała. U Lope de Ve#i czuje się jeszcze wielką świeżość wyobraźni, dla której każdy pomysł, po pro- stu byle pomysł jest nęcący. I o wieku XVI, po starożytności najcudniej- szym wieku ludzkości. Tyle wielkiej, wspaniałej sztuki. Za taką cenę warto było znosić i cierpienia wojen, i pewną dozę zła. Dziś najstraszli- wsze cierpienia podejmowane rzekomo dla czyjegoś dobra i szczęścia nie przynoszą żadnej a żadnej rekompensaty. W palarni teatru przeżyliśmy zabawną scenę, gdy nagle wszyscy za- paliliśmy papierosa. Okazało się, że nawet Ela czasami pali, że wszyscy palimy od czasu do czasu w tajemnicy przed Stachem i żeby go nie mar- twić. Ela powiedziała: "Najzabawniejsze byłoby, gdyby i pan Stanisław palił w tajemnicy przed nami". Tak to ludzie okłamują się wzajem na- wet w takich drobiazgach "dla czyjegoś dobra". A cóż mówić o innych ;5".:# # ; T # #. ##t # :' y Ostrów Tumski rzeczach. Ileż razy ludzie kłamią miłość w imię miłości, aby nie uniesz- częśliwiać drugiego. I dziwić się tu, że politycy kłamią w złudzeniu, że to potrzebne dla dobra publicznego. Złudzenie w złudzeniu, że jest złu- dzeniem. Kłamstwo popełniane w zacnej intencji jest bodaj częstsze między ludźmi niż kłamstwo złośliwe, dla osiągnięcia złego celu popeł- niane. Wróciliśmy z teatru w dobrych humorach. Pani Marysia= przyrządziła kolację, a Anna dała nam butelkę wina, nie wypitego w dniu jej imienin. Wypiliśmy całą butelkę i dobra była ta noc po tym winie zaprawionym piosenką z Toledo. 244 245 Przed położeniem się spać weszłam do pokoiku Eli, od której chcia- łam wziąć Appuleiusa "Złotego osła". Ponieważ nie minęło dwu minut od chwili, gdy przeszła do swego pokoju, byłam pewna, że się jeszcze nie położyła. Było już u niej ciemno. Zapytałam: "Ela, śpisz?" Milcze- nie. Myślałam, że pewno wyszła do łazienki i zapaliłam światło. Spała jak anioł. Ładnie wyglądała z ciemnymi rzęsami na policzkach. Wzię- łam książkę z jej nocnego stoliczka, zgasiłam lampę i wyszłam. Nie obudziła się. Tak się śpi w dwudziestym trzecim roku życia. Ale ja nie czytałam tego wieczora. # Pomyłka: Przez most idź. Joanno Lope de Vegi w Teatrze Polskim we Wrocławiu nie reżyserowała M. Wiercińska, lecz Cz. Starzewski; przeł. I. Bołtuć, scen. A. Jędrzeje- wski, tańce H. Tomaszewski, premiera 22 VII 1951. 2 M a r i a C h r z a n o w s k a, bratowa A. Kowalskiej, przez pewien czas mieszkała u niej we Wrocławiu. 1 VIII 1951. Środa Wciąż postanawiałam sobie, że najpóźniej 1 sierpnia wezmę się po- tężnie do roboty, ale dziś jeszcze wciąż leniuchuję. Gorzej, że nie już z pisaniem, ale nawet z czytaniem źle mi idzie. Niechętnie czytam i ma- ło co mnie zajmuje. Ostatnio, z obowiązku niejako (egzemplarz ofiaro- wany z dedykacją), przeczytałam Jastruna "Spotkanie z Salomeą". Książka mi się nie podobała, a wrażenia moje potwierdził też Hernas, który się zapowiada na inteligentnego krytyka i czułego znawcę faktów literackićh. Rzecz pisana jest wedle zasad marksizmu w jego dzisiej- szym wydaniu, co znaczy od razu, że jest sto razy zdechła. Jastrunowi szło o to, aby pokazać Słowackiego i środowisko emigracyjne wyłącz- nie z punktu widzenia rewolucyjnego wrzenia 1848 roku. W tym celu m.in. stworzył fikcyjną postać pułkownika Jakuba Krzysztofowicza, o którym jest historycznie tylko taka wiadomość, że człowiek tego imie- nia i nazwiska poległ pod Wrześnią. Z nim Słowacki toczy ideologiczne (nieinteresujące) dyskusje na temat idealistycznego i materialistycznego stosunku do życia. Ta postać fikcyjna wysuwa się na pierwszy plan i kończy się sceną w kawiarni, żywcem wziętą z ostatniej okupacji, gdy ów pułkownik stawia opór aresztującej go władzy. Matka wyszła blado, rozmowy z nią toczone, stylizowane na listy Słowackiego do matki, są nadto słabo prawdopodobne, rzadko kto umie zużytkować listy do dialo- gu i w listach odzywa się ta strona wzajemnego stosunku, która mało występuje w żywym obcowaniu. Wrocławia w tej książce nie ma, a te parę o nim wiadomości, jakie znajdziemy, są wręcz fałszywe. Np. "pro- stokąty kamienic jak czworoboki wojska" - co daje wrażenie miasta bu- dowanego prostokątami, gdy nie ma chyba w Polsce miasta o bardziej krętej zabudowie jak Wrocław. Niedawno zwrócił mi na to uwagę na- wet Jurek mówiąc, że w żadnym mieście tramwaje nie mają tak krętych tras, jak we Wrocławiu. Jest też trochę innych błędów i w języku, i w re- aliach, np. "klerycy zakonu" zamiast "braciszkowie" - ale to drobiazgi. Gorzej, że tak nic w tej książce z Polski i z polskości. Że spotkanie to nie wypadło tak, jak się syn i matka spodziewali to na pewno, bo takjest zawsze u natur podobnych Słowackiemu. Ale że wyglądało inaczej, niż to sobie wyobraził Jastrun, to więcej niż pewne. Niepodobna wyobrazić sobie, że po paru latach niewidzenia Słowacki i matka nie rozmawiali o wszystkim, czego cenzura nie pozwalała im pisać w listach. Niepodo- bna wystawić sobie, żeby nie byli z matką w kościele podziękować Bo- gu za szczęśliwe spotkanie. Słowacki wszak był w ostatnim okresie ży- cia mistykiem i jeśli nie formalnym katolikiem, to głęboko wierzącą w Boga religijną naturą. A we Wrocławiu odbywały się jeszcze wtedy polskie nabożeństwa i kazania. Brak tego wszystkiego czyni książkę Ja- struna z punktu widzenia polskości nędznym kiczem, nie mającym nic wspólnego z tym, co było w tym spotkaniu polskie, a więc i ludzkie, bo tylko poprzez najgłębiej wyrażoną treść narodową stwarza się wartości ogólnoludzkie. "Poprzez naród - człowiekowi"' - powiedział już Nor- wid. A tu Słowacki, a nawet nieomal matka myślą tylko o międzynaro- dowej rewolucji. 1 Dokładnie: "A przez naród człowiekowi" - Pieśni spolecznej cztery stron, wers 79 7 VIII 1951. Wtorek Od tygodnia w pismach jest podawany szczegółowo proces oficerów dawnego wojska polskiego, którzy wstąpili do obecnej "armu ludowej", żeby, jakoby, przygotować dywersję, a nawet zamach stanu'. Mieli, ja- koby, oparcie w Gomułkowskim odłamie partii komunistycznej, będą- cym polską odmianą "titoizmu". Patronował temu wedle zeznań oskar- żonych (które wszystkich nas zdumiewają) ówczesny wiceminister ob- rony narodowej, Marian Spychalski2. Proces ten nasuwa wiele tragicz- nych i bardzo dziwnych refleksji. Bezprzykładne jest w dziejach ludz- kości, a w dziejach Polski szczególnie, żeby więźniowie polityczni gre- mialnie składali takie cyniczne zeznania sypiące całą sprawę i wszy- 246 247 stkich wspólników w sposób wręcz odrażający. Niepodobna sobie wy- obrazić, żeby ludzie, co szli na takie ryzykowne rzeczy, niemal na śmierć, pracowali dla dolarów i obcego wywiadu, choć mogli mieć kon- takty polityczne z ewentualnymi sojusznikami sprawy. Ale że byli ideowcami, o tym nie wątpi nikt z całego czytającego ten proces narodu polskiego. Nie ulega wątpliwości, że zeznania wymuszone zostały sza- tańskimi metodami sowieckimi posługującymi się prócz rozkładających system nerwowy zastrzyków m.in. permanentnymi, tygodnie trwający- mi bez przerwy badaniami przy świetle jupiterów, przy którym badaniu zmieniają się badający, a badany trwa w odbierającej zmysły torturze. Do tego trzeba dodać tortury bardziej prymitywne, jak bicie, łamanie kości (przykład torturowania całkiem niczemu niewinnego szwagra An- ny, Stefana Ostrowskiego), trzymanie po szyję w lodowatej wodzie itp. Resztę w owych ponurych zeznaniach dorobili na rozkaz reporterzy. Nigdy żaden podsądny, czy to polityczny, czy kryminalny nie zeznaje tak, jak to czytamy w plugawych gazetach. Wydaje mi się nadto, że takie obszerne i w taki właśnie sposób spre- parowane reportaże o tym procesie są z punktu widzenia reżyserów złym i zgubnym manewrem. Przeciętnemu czytelnikowi nasuwają one refleksję, że do antysowieckiego przewrotu w Polsce było już w samej rzeczy bardzo blisko. Że cały aparat państwowy jest przeżarty dywersją, co świadczy nie tyle o sile dywersji, ile o słabości rządu i partii, nie ma- jących żadnego oparcia w narodzie i trzymających się tylko na moskie- wskich bagnetach. [...] Tragedia się rozwija. Nie wiem jeszcze, w czym będzie jej pierwia- stek oczyszczenia - katharsis. Pogoda w ciągu tego tygodnia była dość osobliwa. Do południa prze- pięknie i upalnie. Po południu chmurnie, burzliwie, z grzmotami i bły- skawicami dookoła, omijającymijednak Karłowice, które otrzymują tyl- ko deszcze nocne ze skrzydła burzy. Wczoraj był pierwszy nieskończe- nie piękny letni dzień z pogodnym zachodem słońca. Dziś też upalnie, trochę wiatru, trochę chmur, podobnych grzbietom górskim sinobłękit- nym, po wierzchołkach okrytym bielą śniegu. St. znowu leży. To bardzo przygnębia. My z Anną źle sypiamy. Annę dziś w nocy bolało bardzo za uchem. Więc znowu strach i zdenerwowa- nie. A ogród taki piękny. Cudownie kwitną floksy, dojrzały już renklo- dy i morele. I piesek, Ciapek, mały, niespełna trzymiesięczny spaniel Tulci od Mikulskich, tyle nam daje beztroskiej radości i śmiechu. Od pierwszego pracuję już nad moją powieścią. Obrabiam - całkiem niecenzuralnie - rozdział o powstaniu3. Zarysowuje mi się powieść ogromna i wspaniała, ale jeszcze nie na te kwakiersko zakłamane czasy. Jeżeli ocaleje z grożącej katastrofy, karmić się nią będą dopiero przyszłe pokolenia. 1 Wiosną 1950 r. aresztowano 129 oficerów z kadry dowódczej WP. Od 31 VII do 13 VIII 1951 odbywał się przed Najwyższym Sądem Wojskowym proces 9 spośród are- sztowanych (m.in. generałowie: F. Herman, K. Kirchmayer, St. Mossor, St. Tatar) oskarżonych o dywersję i szpiegostwo; zeznawał w nim również M. Spychalski. Pośred- nio proces miał obciążyć zarzutem zdrady Wł. Gomułkę i jego towarzyszy. Oskarżo- nych skazano na kary od 10 lat więzienia do dożywocia (w odróżnieniu od innych pro- 248 249 Marian Spychalski cesów wojskowych nie zapadł tu ani jeden wyrok śmierci), wszystkie wyroki zostały uchylone w 1956jako bezpodstawne. 2 M a r i a n S p y c h a 1 s k i ( 1906-1980), działacz ruchu robotniczego, marszałek Polski. Ukończył Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej; członek ZNMS "Życie"; od 1931 członek KPP, działacz ZZ Pracowników Przemyshi Budowlanego. Podczas okupacji działał w podziemiu: od 1942 w PPR, szef Sztabu Głównego GL. W 1944 przeprawił się przez front w celu porozumienia się z władzami radzieckimi i Centralnym Biurem Komunistów Polskich, od sierpnia 1944 członek Biura Polityczne- go KC PPR, później PZPR; szef Sztabu Głównego WP i przedstawiciel KRN przy Na- czelnym Dowództwie WP. Pierwszy prezydent wyzwolonej Warszawy. W 1. 1945-49 wiceminister Obrony Narodowej. Oskarżony o prawicowo-nacjonalistyczne odchylenie, najpierw odsunięty od czynnej działalności, a później w 1.1950-56 więziony i w sfingo- wanych procesach oskarżony o zdradę; w lipcu 1956 zrehabilitowany, od VIII Plenum powrócił do władzy (w 1.1959-70 na powrót członek Biura Politycznego). Był wicemi- nistrem, a następnie ministrem obrony narodowej, w 1963 mianowany marszałkiem Pol- ski; zastępca naczelnego dowódcy Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego. 1968-gru- dzień 1970 przewodniczący Rady Państwa. # Właściwie nie rozdział, a całą część poświęconą powstaniu warszawskiemu, która w pośmiertnym wydaniu nie ukończonych przez autorkę Przygód czfowieka myśfącego stanowi zakończenie. Niestety, obydwie zachowane wersje: Być afbo nie być i Dokona- ło się, pozostały w brulionie (jedynie fragmenty, jak tekst pt. Gdzie ty jesteś, Joanno ? drukowany w "Nowej Kulturze" 1957, nr 47, zyskały ostateczny szlif). 8 VIII 1951. Środa Teraz robi się wielkie hallo koło Zlotu Młodzieży w Berlinie. Czyta- jąc pompatyczne opisy tej "gigantycznej manifestacji pokojowej" - po- myślałam mimo woli: ilu z uczestników zbiegnie do Berlina Zachodnie- go. I oto już wczoraj wieczorem BBC podawało, że w pierwszym dniu zlotu dwieście osób przeszło na stronę angielsk#amerykańską. Niepraw- dopodobne susy dzisiejszej tajnej dyplomacji (bo nigdy chyba polityka międzynarodowa nie była równie tajną dla zwykłych obywateli) mogą sprawić, że nagle Truman zawrze pakt ze Stalinem. Co będzie wtedy z tymi, co tak pochopnie uciekają zza "żelaznej kurtyny". Nie masz dziś nigdzie ucieczki dla człowieka przed nikczemnością władców, przed brutalnym i cynicznym spiskiem siły i techniki skierowanym przeciw ludzkości. 12 VIII 1951. Niedziela Ostatnimi czasy miewam niezwykle intensywne, a częściowo kosz- marne sny. Raz śniło mi się, że wyszłam na spacer niby to przez most 250 Poniatowskiego i raptem znalazłam się we wspaniałej barwnej puszczy leśnej, zupełnie mi nie znanej. Błąkałam się razem ze St., który był w swoim, dawno już komuś ofiarowanym, zielonym ubraniu i przedzie- rał się ze mną przez zarośla, a ja martwiłam się, że zmęczy serce. Śród tej puszczy otwarło się nagle przecudnej piękności lazurowe jezioro, a na jeziorze widać było świetny pałac z kolumnami i monumentalnymi schodami tarasu. Z tej zaś strony jeziora przy długim stole założonym owocami siedziała sędziwa kobieta, jakby - niegdyś w Czerwonym Ja- rze koło Zaleszczyk widziana - księżna Czartoryska, która na werandzie przy takim właśnie stole częstowała nas w 1938 owocowym podwie- czorkiem. Zapytałam ją, którędy iść do Warszawy, ona wskazała mi ja- kąś osobę kręcącą się między drzewami, niby panią Marysię Chrzano- wską czy Wawę, która miała mnie, jakoby, objaśnić. Osoba ta z kolei wskazała mi wysoką prześliczną górę i na niej miasto. Z góry zlatywały w kaskadach dźwięczne strumyki. Ze zdumieniem poznałam krajobraz, który mi się już raz śnił (i miałam we śnie świadomość, że mi się już raz 251 Pochód młodzieży na Unter der Linden śnił). Śniło mi się wówczas, że to było na Kurpiach i że na taką górę z miastem u szczytu wdzierałam się z Mamusią i Jadzią, a strumyki dzwoniły. "Ależ to nie Warszawa, to miasto Retr" - zawołałam. I znaleźliśmy się ze St. na ulicach tego miasta Retr. Była tam piękna go- tycka katedra w rodzaju Notre-Dame, śliczne place i rynki, ale nie było ludzi, a my ciągle chodziliśmy i szukaliśmy Warszawy, ale Warszawa była nie do odnalezienia. Wtem znikło znowu miasto Retr i znowu było jezioro, i za nim pałac, i w pałacu odbywał się niby to jakiś zjazd, i wy- chodzili z niego masami jacyś profesorowie, i mówili, że Warszawa jest o 50 kilometrów od tego miejsca, i ja wiedziałam, że St. nie zajdzie tak daleko, i płakałam. Wczoraj znów śniło mi się, że niby to wracam ze Zlotu Młodych Bo- jowników o Pokój w Berlinie. Wracam przez Zakopane i niby to spoty- kam się tam z Anną i mamy jechać sypialnym do Warszawy. Widzimy z daleka ten pociąg i biegniemy po nocy, żeby zdążyć, aż nam ktoś mó- wi, że ten pociąg będzie stał trzy godziny. Wchodzimy, a wnętrze wy- gląda jak olbrzymia sala restauracyjna, niby w hotelu "Polonia". Pełno cudzoziemców, obcych wojskowych, coś jak wtedy, kiedy zaprosił do "Polonii" mnie i Annę w 1945 prof. St. Kot. Ale są tam i łóżka jak w wagonie sypialnym, tylko że ogromne, każde co najmniej na dwie osoby. Wołam do Anny, żeby wzięła ze mnąjedno łóżko, gdyż mamjej niezwykle ciekawe rzeczy opowiedzieć. Anna śmieje się, już się rozbie- ra i mówi, że ma już inne miejsce. Mnie zaś dają za towarzyszkę jakąś chudą jak szkielet stuletnią babę. Nagle widzę, że przy stoliku (bo są tam i stoliki) tyłem do nas siedzi ktoś z siwą jak śnieg czupryną, mającą kształt włosów Wandeczki [...]. Mówię do Anny: "Czy to nie Wande- czka?" A ta osoba odwraca się i była to rzeczywiście Wandeczka. Jest okropnie zażenowana i jakby się wstydziła, bo jest już bardzo stara, ma chudziutką bladą twarz, zupełnie nie swoją, ale mimo starości bardzo przyjemną i ładną. Widzę, że nie ma obu piersi (Wandeczka umarła na raka, a zaczęło się od odjęcia piersi), tylko na ich miejscu niebieską przepaskę. "Ach, Wandeczko - mówię - jesteś teraz bardzo ładna, ład- niejsza niż wtedy, jak byłaś w Londynie". A ona mówi ze wstydem, że wyszła za mąż za Grzegrzołę, który jest wdowcem i ma czteroletniego synka. Jakoż po chwili widzę ją, jak leży na tym wagonowym łóżku, a obok niej chudy ogromny mężczyzna, podobny do Don Kichota z ry- sunków Mrożewskiego. Szukam Anny i znajduję ją w tłoku ludzi, mię- dzy którymi przewija się jakieś dziecko ślicznie ubrane w jakieś wymy- ślne trykociki. "Patrz - mówię do Anny - to styl ubiorów Wandeczki. 252 To pewno synek tego jej r#ęża". Dziecko odwraca się i raptem widzę twarz idioty-kretyna z wysuniętym językiem, podobną do mongoidalne- go Marka [...] (tak we śnie porównywam). Nagle jesteśmy z Anną same i zaczynam jej wreszcie opowiadać, co widziałam w Berlinie. Ale nie opowiadam jej o Berlinie, tylko o jakichś dwu inspekcjach w Domach Dziecka w Polsce. Inspekcji dokonują dygnitarze rządowi i ludzie z par- tu - komuniści. Opowiadam, ajednocześnie widzę to, co opowiadamja- ko osobny sen w śnie. W jednym miejscu jakiś minister czy ktoś taki pyta gromadę dzieci: "Dzieci, co to jest dyktatura proletariatu?" A dzie- ci odpowiadają chórem: "Dyktatura proletariatu ostrzega, że bolszewicy są w Polsce". W drugim miejscu taki sam ktoś pyta gromadę dzieci: "Dzieci, co to jest czujność partyjna?" I dzieci tak samo chórem odpo- wiadają: "Ostrzega, że bolszewicy są w Polsce". Anna pyta nagle, czy ja już zapłaciłam. Mówię, że nie, ale że dali mi bilet, bo zaraz zapłacę, tyl- ko przyniosą moje rzeczy, gdzie dokumenty, pieniądze... Anna radzi, żeby iść do portiera, że on na pewno wie. Rzeczywiście, w głębi snu wi- dzę taką ladę, za którą siedzi portier, o wielkiej, jakby rozdeptanej twa- rzy. Podchodzę do niego czegoś trzęsąc się ze strachu, ale nie mogę dojść do słowa, bo ciągle pytają go o coś jacyś oficerowie. Widzę, że to są oficerowie angielscy czy amerykańscy, oglądam się przerażona, gdziejajestem i tu się budzę. # Kupiłam 20 kilo miodu przepysznego, lipowego u pszczelarzy na Ujejskiego i leczę nim Stacha na serce z dobrym zdaje się rezultatem. Ten miód, cudowna patoka, taki jest smaczny, że nawet ja, co nie lubię miodu, jem go dwa razy na dzień z przyjemnością. I tani, po 25 zł kilo- gram. Radia zagraniczne podają, że ze Zlotu Młodzieży w Berlinie 840 osób przeszło do Berlina Zachodniego i poprosiło o azyl. W gruncie rzeczy nie mają tak bardzo czym się chełpić, jak na setki tysięcy uczest- ników to bardzo maleńki procent. Odpowiedzią na zlot berliński ma być zapowiedziane przez toż radio zagraniczne wysłanie dwóch milionów balonów z drukami propagandowymi na kraje "za żelazną kurtyną". Po- mysł wydaje mi się dość wątpliwie dowcipny - szkoda, że większość moich rodaków da się na to nabrać, jako na wielką rzecz. Mają głosić ,rewolucję wolności", która (wolność) wszak i u nich jest już bardzo problematyczna. Kraje zachodnie ani zdają sobie sprawy, do jakiego I stopnia upodabniają się już nie tylko do Niemiec hitlerowskich, ale i do E Rosji Sowieckiej. Nie masz dziś ucieczki dla człowieka widzącego całą # szmirę tej okrutnej pseudotragedii ludzkości, z czego się jednak mogą 253 ry zachwyt. W pawilonie sztuki ludowej wszystko nieomal bez wyjątku było prześliczne i w najlepszym smaku. Samo ustawienie i rozłożenie eksponatów było niezwykle smaczne. Piękne tkaniny, a między nimi drukowane jedwabie z motywami pisanek przeniesionymi na materię. W drugim pawilonie jest wystawa Al. Gierymskiego' z tych resztek jego twórczości, co nie zaginęły. Wystawa urządzona pomysłowo i nie- banalnie, choć z natrętnym nadmiarem troski pedagogicznej. [...) Naj- bardziej zachwyciły nas cztery fragmenty-studia do "Altany": studnia- -fontanna kamienna, gdzie sącząca się woda bardziej jest wodą niż wszystkie wody żywe (blask kropel w szarości ogólnej tonacji, mokry mech - cudo), kamienny stół, kratka altany w słońcu i na stole cylinder i nic więcej, a czuć dramat w powietrzu, wreszcie begonie. Te fragmenty są lepsze od samej "Altany", ale zdaje mi się, że ja pamiętam inną wer- sję "Altany" - lepszą. Z "Piaskarzy" i "Święta ##Trąbek##" zostały tylko małe wersje, zresztą b. dobre. wykuć prawdziwe wartości przyszłego lepszego świata. Wykuwają się one właśnie śród takich ohyd. Błagam Boga Nieznanego o spokojne, przytomne rozważanie i rozróżnianie tych spraw. Sopot.15 VIII 1951. Środa Dom Związku Literatów, gdzie dostałyśmy przydział, znajduje się na rogu ulic Powstańców Warszawy i Daszyńskiego. Pokój dostałyśmy świetny, najlepszy, jaki jest w tym domu. Sam pokój ciemnawy i staro- świecki, ale ma wszystko, co potrzeba, aż do bieżącej wody włącznie i nocnych szafek z tym, co jest oczekiwane dedans. Ale największą atra- kcjąjest oszklona weranda, stanowiąca właściwie drugi pokój. [...) Ranną przechadzkę po mieście zakończyłyśmy pójściem na wystawę plastyczną, urządzoną w rozległym pawilonie otoczonym ładnymi kwietnikami. Wystawa całkiem nieoczekiwanie wzbudziła w nas szcze- 254 ' A 1 e k s a n d e r G i e r y m s k i ( 1850-1901 ), malarz, młodszy brat Maksymiliana. Po rocznej nauce w warszawskiej Klasie Rysunkowej pod kierunkiem R. Hadziewicza studiował w Monachium. W 1.1873-80 malował w Rzymie (m.in. Sjesta ivłoska i wspo- mniany tu obraz Waltanie). Jego twórczość w 1.1880-88 ijako ilustratora w "Wgdrow- cu", "Kłosach", "Tygodniku Ilustrowanym", i jako malarza (Powiśle, Święto " Trąbek '#, Piaskarze) związana była ściśle z Warszawą. Końcowe lata wędrówek pogłębiły doko- nane odkrycia (Z#nierzch nad Sekwaną, Trumna chłopskaj. Zwolennik nowoczesnych tendencji w malarstwie XIX w., utorował u nas drogę kierunkowi kolorystycznemu i luministycznemu. 17 VIII I951. Piątek Dzień od rana piękny, a w godzinach od 11 do 5 nawet bardzo ciepło i słonecznie. Po śniadaniu poszłyśmy z Anną do miasta, a idąc śladem "wstecznym" kobiet z siatkami pełnymi wiktuałów odnalazłyśmy bar- dzo ładny, w stylu staropolskim targ. [...) O jedenastej w kostiumach ką- pielowych na plażę i plażowałyśmy przeszło dwie godziny. O wpół do drugiej wróciłyśmy i zrobiłyśmy sobie obiad: chleb, jajka na twardo, masło, ser tylżycki i herbata. Potem spałyśmy trochę, o wpół do szóstej przyszła Monika Żeromska i zabrała nas do nich (mają z matką willę, której część tylko użytkują). Dużo wrażeń z tej wizyty [...]. " j Z przedstawienia "Grzechu, które est wielkim w darzeniem teatral- nym i wielkim pośmiertnym triumfem Żeromskiego, nie wyniosły nic 255 Wystawa antybalonowa w Warszawie zakończeniu jest dziełem Korzeniewskiego (m.in. postać bezrękiego agitatora), nie zaś Kruczkowskiego, który ograniczył się do zakończenia wątku raczej osobistego. I że na ten temat była polemika w "Nowej Kul- turze", wyjaśniająca, co zrobił Kruczkowski, a co reżyser'. Tym bar- dziej nie zgodziły się, że Korzeniewskiemu należy to wybaczyć, naj- pierw dlatego, że jest genialnym reżyserem, a potem, że jego wstawki wypadły najzupełniej w duchu ówczesnych poglądów społecznych Że- romskiego. Ale one nie czytały nic z tego, co pisano o "Grzechu", ani o tym słyszały, nie wiedzą też chyba nic o poglądach społecznych Że- romskiego. Dla nich miarodajny jest tylko Madryt z owym: "Panie Kru- czkowski". . . prócz wściekłości na Kruczkowskiego, którego (jak opowiadały) Ma- dryt zwymyślał wołając: "Panie Kruczkowski, nie zrobi pan z Zerom- skiego komunisty". Nie dały, zdaje się, wiary temu, co rzekłam, że mia- nowicie zbytnie rozbudowanie tła społeczno-rewolucyjnego w dodanym 256 i Mowa o polemice w tym piśmie w rubryce "Korespondencja": w liście Źle czytają- cemu recenzentowi ("Nowa Kultura" 1951, nr 21 ) L. Kruczkowski w związku z recenzją A. Grodzickiego w "Kurierze Codziennym" wyjaśniał, iż wszystkie elementy "tła społe- czno-politycznego epoki" w akcie IV Grzechu "pochodząjedynie i wyłącznie od B. Ko- rzeniewskiego", reżysera warszawskiej prapremiery; dalszy ciąg sporu w listach A. Gro- dzickiego W sprawie recenzji z " Grzechu " (nr 23) i L. Kruczkowskiego Jeszcze w spra- wie recenzji z " Grzechu " (nr 24). 22 VIII 1951. Środa Dzień był cudownej piękności, niebo i woda zatopione w jednobarw- nym lazurze, w którym lesiste wzgórze przeciwległego brzegu zatoczki odznacza się jakby nieco gęstszym pasmem lazuru. Podobny odmęt nie- bieskości pamiętam tylko z Rabu i Suszaku. Byłyśmy na plaży do pier- wszej, olśnione pięknością tego poranka. Oczywiście, nie wytrzymały- śmy, ja kąpałam się raz, Anna dwa razy, ale odpokutowała to po połud- niu złym stanem serca; już więcej za nic nie puszczę jej do wody. Nad wieczorem zaszłam do Wołoszynowskich'. On wymoknięty ja- kiś, bardzo marnie wygląda, nudna postna figura - ona mimo wieku i si- wizny kwitnie przy nim jak róża i jeszcze jest piękna. Mimo wielkiej różnicy wieku, na jego korzyść, on wygląda przy niej na starca. Jak wy- nikło z rozmowy - wożą ze sobą - nie on jej (wielkiej aktorki), powie- dzmy, trofea sceniczne, ale ona - walizkę z jego rękopisami, żeby cza- sem te cenne rękopisy nie zginęły. O, vanitas vanitatum! Choć może tam są, zawsze cenne pamiętniki. Źle spałyśmy tej nocy. Ja m.in. dlatego, że przeczytałam w nowym tygodniku "Świat" rozreklamowany po całej prasie początek pamiętni- ków dawnego austriackiego oficera wywiadu (pierwsza wojna świato- I7 - Deienniki, i 2 257 Anna i Monika Żeromskie wa), jakiegoś spod ciemnej gwiazdy "generała Rybaka" - mających zdemaskować "zdrajczą" wobec narodu politykę Piłsudskiego i Legio- nów2. Chciałoby się z punktu widzenia interesów tego ustroju powie- dzieć tym, co mieli nieopatrzność ogłaszać te cuchnące "pamiętniki": "Przestańcie, chłopcy, bo się źle bawicie"3. Nie obala się legendy Pił- sudskiego za pomocą "rewelacji" oficerów wywiadu zaborczego pań- stwa. [...) Że rząd austriacki chciał w przededniu wojny z Rosją wykorzystać usprawiedliwione wtedy antyrosyjskie nastawienie Polski, to więcej niż pewne. Że polscy niepodległościowcy ówcześni gotowi byli wykorzy- stać samego diabła w walce przeciw najpotężniejszemu i najdespoty- czniejszemu z zaborców, to nie tylko wiadome, ale usprawiedliwione. W tych pamiętnikach (na pewno spreparowanych i przez cenzurę) z umyślną małpią złośliwością zaciera się fakt, że to szło wtedy o walkę z carską Rosją. Zaciera się fakt, że Piłsudski przekroczył granice rosyj- skiego zaboru na dobę przed wypowiedzeniem wojny przez Austrię, że ogłosił w Kielcach niepodległość, że wyłamywał się cały czas spod ku- rateli austriackiej, a w końcu dostał się do Magdeburga, ajego żołnierze poszli do obozów w Szczypiornie i Beniaminowie. Ze legioniści drwili sobie z owych rzekomych stosunków z wywiadem austriackim, używa- jąc nawet przepustek osławionego HK-Stelle do podróży w celach nic wspólnego ani z wywiadem, ani z dobrem ck monarchii nie mających. Zaciera się wreszcie fakt, że w okresie wojny wywiad wojskowy jest ta- kim samym orężem w walce jak wszystkie inne rodzaje broni i że nie jest wtedy uważany za hańbę, a jedynie za najtrudniejszy i najryzykow- niejszy rodzaj broni. Że każdy, kto prowadzi jakąkolwiek politykę wo- jenną, ociera [się] w ten lub inny sposób o wywiad, jest to jedna ze wstrętnych, ale nieuniknionych cech wojny. A udaje się, jakby tylko Jó- zio Wisiorek nic ale to nic nie wiedział, co to takiego, mamusiu, wy- wiad? # J u 1 i a n W o ł o s z y n o w s k i (1898-1977), poeta, prozaik, aktor i krytyk tea- tralny, tłumacz. Studiował prawo w Kijowie i Warszawie. Brał udział w wojnie 1920. Debiutował jako poeta 1920. Występował w teatrach S. Wysockiej, aktor teatru "Roz- maitości" i "Reduty" w Warszawie. 1924-32 stały recenzent teatralny paru pism. 1936-38 redaktor działu kulturalnego dziennika "Polska Zbrojna". Po wojnie do 1947 w Krakowie, później w Warszawie. Autor m.in. tomu poetyckiego Okulary,1926, powie- ści: Słowacki, 1929, Rok 1863, 1931, zbiorów nowelistycznych: Opowiadania podol- skie, 1959, Przed wschodem księżyca,1971, oraz Teatru miniatur,1962, i szkiców war- szawskich Cóż to za nieznajome miasto,1957, Szkiców teatralnych i literackich,1970. M a r i a D u 1 ę b a (1885-1959), aktorka, pedagog, żona J. Wołoszynowskie- go. Debiutowała w 1902 w Krakowie,1906-39 grała w Warszawie, m.in. w Teatrze Pol- skim i "Reducie". Po wyzwoleniu w Krakowie, później znów w Warszawie, w Teatrze Polskim i Kameralnym. Największe sukcesy odnosiła w rolach psychologicznych, za- równo poetyckich, jak i realistycznych: Władka w Aszantce Perzyńskiego, Maria W ma- lym domku Rittnera, Aurelia w Wariatce z Chaillot Giraudoux. z Ze wspomnień gen. Józefa Rybaka. Konfident "S" na służbie HK-Stelle ukazało się w odcinkach "Świata" (1951, nry 4-10). Autora zaprezentowanojako oficera austriac- kiego pełniącego "funkcje szefa wywiadu i kontrwywiadu wojskowego na terenie twier- dzy Kraków. W Polsce międzywojennej doszedł do stopnia generała dywizji i stanowi- ska inspektora armii". # Ignacy Krasicki - Dzieci i żaby: "Chłopcy, przestańcie 24 VIII 1951. Piątek Już po ósmej przyszli odwiedzić nas i zaprosić na czarną kawę ci państwo, których poznałyśmy u pań Żeromskich. Nazywają się Sucho- rzewscy' i nie żadni malarze; on adwokat i - dziwna kombinacja - jed- nocześnie marynarz. Kończył za młodu Szkołę Morską w Tczewie. Te- raz jest radcą prawnym marynarki handlowej. Z tego tytułu odbył w 1948 i 49 dwie podróże morskie za granicę. O pierwszej z nich opo- wiadał nam ciekawe historie. Statek dopłynął Sekwaną aż do Rouen. Będąc już tak blisko p. Suchorzewski zapragnął wyskoczyć do Paryża. Ale nie miał francuskiej waluty. Na tymże statku jechał jako emigrant udający się do Belgii Żyd, krawiec z Łodzi, p. Ackermann. Jemu też za- chciało się zobaczyć Paryż, ale i on też nie miał franków. Stoją więc i namyślają się wspólnie, od kogo by pożyczyć, tak żeby móc dług ode- słać z Belgii, gdzie Ackermann miał otworzyć warsztat krawiecki, a gdzie p. Suchorzewski miał brata w Brukseli. W międzyczasie napły- nęło na statek sporo różnego rodzaju negocjantów. Między innymi - sil- ny brunet, który słysząc, że rozmawiają po polsku podszedł do p. Ac- kermanna i bez żadnych wstępów powiedział: "Pan nie potrzebuje nic mówić. Pan jest Żyd. Pan jest z Warszawy. Pan był w getto. Pan jest dla mnie bohater. Mów pan, czy pan czego nie potrzebuje?" Znajomość zo- stała zawarta, chęć pojechania do Paryża ujawniona. Nowy znajomy: "Panie Ackermann, ile pan potrzebuje?" - "Dwa tysiące" - mówi Ac- kermann. Nowy znajomy: "Masz pan pięć tysięcy. Pan jest bohater". Zaczął Ackermanna namawiać, żeby został w Rouen: "Założysz pan warsztat, klientów będziesz pan miał jak lodu". Potem powiadomił obu podróżnych, o której mają pociąg do Paryża, sprowadził im taksówkę i zapłacił ją. Taka jest nowa wersja "Stepów ackermańskich"2. Tenże pan Suchorzewski opowiedział nam jeszcze co następuje. Jego 258 259 brat, osiadły w Brukseli, ożeniony jest z Belgijką3. Sam wróciłby nawet do Polski, za którą bardzo tęskni. Ale żona tak panicznie boi się komu- nistów i komunizmu, że za żadne skarby świata nie chce. A sama mówi, że oddałaby wszystko aż do ostatniej koszuli, żeby tylko nie było komu- nizmu. Sopockiego szwagra, jak każdego z Polski, uważa za komunistę, choć on jest od komunizmu jak najdalszy. Skutki amerykańskiej propa- gandy, zakłamanej tak samo jak nasza, tylko na wywrót. Rozmowa: Su- zanne (owa brukselska bratowa): "Trzecia wojna światowa będzie stra- szna. Bo druga to ostatecznie była jakby kłótnia w rodzinie. Bądź co bądź była to wojna między cywilizowanymi narodami". Suchorzewski: "No, trudno żeby egzekucje uliczne nazywać wojną cywilizowanego na- rodu". Suzanne (żachnęła się): "Mógłbyś teraz już nie opowiadać tych głupstw o egzekucjach ulicznych. To było dobre w czasie wojny, owszem, to była z waszej strony mądra polityka puszczać w świat takie okropne wiadomości. Ale teraz to już nie jest potrzebne". Suchorze- wski: "Ależ, Suzanne, kiedy to prawda? Ja sam byłem świadkiem takiej egzekucji". Na to belgijska Zuzanna, że oto najlepszy dowód, jaki stra- szny jest ustrój bolszewicki, jeśli człowiek skądinąd inteligentny, jak brat jej męża, mógł w nim ulec takiemu zamroczeniu, że opowiada o eg- zekucjach ulicznych za okupacji, co jest czystym wymysłem bolszewic- kim. Nie dosyć na tym. Kapitan okrętu, którym Suchorzewski przybył do Antwerpii, był dawnym oftcerem marynarki handlowej i kolegą Sucho- rzewskiego z Tczewa. Słysząc o tak dziwacznych uprzedzeniach owej Belgijki, powiedział: "A więc zaproś brata i bratową w moim imieniu na statek na obiad. Niech zobaczy, żeśmy normalni ludzie i Europejczycy". Suchorzewski nazajutrz zakomunikował to bratu i bratowej. Ku jego zdumieniu bratowa śmiertelnie zbladła i dostała wręcz ataku histerycz- nego. Zaprotestowała, jakby chodziło o propozycję rzucenia się w prze- paść. Jak to, czy beau-frere4 tak jest naiwny, że nie wie, co by się stało, gdyby noga ich wstąpiła na pokład statku? Natychmiast wpakowaliby ich pod pokład i zawieźli do Polski, a stamtąd na Sybir. Lub może w ogóle nie wiadomo, co by się z nimi stało. Kiedy statek odchodził, odprowadzili Suchorzewskiego do portu, ale nie chcieli nawet zwiedzić statku, a raczej nie chciała bratowa, trzymając cały czas męża po prostu za połę. 1 Taka jest dziś niezdolność do widzenia obiektywnej prawdy, taki jest brak zdolności rozróżniania i po prostu myślenia. Gdy zważyć, że to jest po obu stronach "żelaznej kurtyny", jakąż jest rozpacz, jakąż bezsilność pisarza, a choćby tylko człowieka, który nad wszystko na świecie kocha prawdę, chciałby żyć w jej świetle, a musi żyć w takim zapajęczynio- nym mroku kłamstwa i zbrodni. Ci państwo Suchorzewscy bardzo nam się podobali. I S t a n i s ł a w S u c h o r z e w s k i, radca prawny PLO (Polskich Linii Oceanicz- nych); I r e n a S u c h o r z e w s k a, bibliotekarka, później autorka utworów dla dzieci. 2 Aluzja do pierwszego z Sonetów krymskich. 3Tadeusz Suchorzewski,jegożonanosiłaimięSimone. # B e a u-fr e r e (fr.) - szwagier 26 VIII 1951. Niedziela Rano cztery godziny na plaży. Po południu u pp. Suchorzewskich, gdzie m.in. spotkałyśmy prof. Tatarkiewicza' i poznałyśmy b. miłego dr. Jastrzębskiego z Warszawy, który powiedział, że najwyżej 30#o ludno- ści Polski może się kąpać w Bałtyku bez żadnej szkody dla zdrowia. Nadto, że owe próchniaste błoto wyrzucane przez morze w Sopocie po- chodzi ze ścieków Zakładu Ciepłych Kąpieli, gdzie są także kąpiele bo- rowinowe. Od tej wiadomości nie weszłam już ani razu do wody. Czar- ną stroną Sopotu jest nieprawdopodobne zabrudzenie wody tymi ścieka- mi. Monika i pani Szczepkowska2, też na tej czarnej kawie będące, od- prowadziły nas i wstąpiły na chwilę, ale siedziały dosyć długo. Monika cudownie się rozgadała i wspaniale, z humorem, dowcipem i talentem wziętym po ojcu opowiadała świetne kawały z ich życia rodzinnego- a potem sceny z powstania. Przeżyła je na Starówce jako sanitariuszka szpitala powstańczego. Było to przyjemne popołudnie i bardzo miły wieczór. ' W ł a d y s ł a w T a t a r k i e w i c z ( 1886-1980), znany filozof, historyk filozofti, estetyk i historyk sztuki. Swemu uwielbieniu dla Nocy, i dni dał wyraz w powojennych listach do pisarki (Oddział Rękopisów BUW). = Maria Morozowicz-Szczepkowska (1885-1968j, dramatopisarka. Cór- ka aktora Rufina Morozowicza. W 1902 rozpoczęła pracę jako aktorka. Po wyjściu za mąż w 1913 porzuciła aktorstwo. Napisała wiele utworów scenicznych, z których naj- bardziej znane są: Walący się dom, 1931, Sprawa Moniki,1933, Wr#esieri 1939 (nagro- da w konkursie okupacyjnym). 260 261 27 VIII 1951. Poniedziałek Zapowiedział się tego dnia Iwaszkiewicz, aby nam przeczytać dwa swoje "nie do druku" opowiadania. Przyszła zaproszona przez Iwaszkiewicza (bez uprzedzenia nas) pani Stasia Horzycowa - nie wiedziałam, że są zaprzyjaźnieni z Iwaszkiewi- czem. Anna dała świetnej angielskiej herbaty. Jarosław czytał dwa opo- wiadania: jedno - sześć monologów z finałem na temat pogrzebu Ksa- werego Pruszyńskiego (tytuł: "Pogrzeb posła"1) i drugie, króciutkie pt. "Borsuk". Iwaszkiewicz czyta bardzo prędko. Ja jak zwykle po wysłuchaniu czegoś, nawet gdy mi się to podoba, nie umiem określić dosadnie ani trafnie mego wrażenia. Mnie się sam pomysł tak skonstruowanego (jak ów "Pogrzeb") utworu wydał niezmiernie oryginalny. Tymczasem Anna mówi, że to jest forma literacka "topiczna" i że taką "topiką"2 posługi- wali się już starożytni. Wstydziłam się przyznać, że pierwszy raz w ży- ciu słyszę o takiej formie literackiej. Odczuwam wielkie braki wykształ- cenia, zwłaszcza klasycznego. I to nawet w porównaniu z Iwaszkiewi- czem, który uchodzi za mało intelektualnego. Anna też zdobyła się od razu na sformułowanie swoich wrażeń: "Najsłabszy - powiedziała -jest monolog matki. A panu pewno wydaje się najlepszy". - "Tak" - przy- znał Iwaszkiewicz. Anna: "Pan sam czuł się tą matką. Pan mówił to od siebie. I dlatego włożył pan w to najwięcej wzruszenia". "Tak" - po- twierdził Iwaszkiewicz. I dodał: "Okazuje się, że nie należy się wzru- szać". Mnie też monolog matki wydał się najmniej doskonały, ale nie wiedziałam dlaczego. Pozostałe monologi były: wiceministra spraw za- granicznych, przyjaciela (mowę nad grobem Pruszyńskiego miał właś- nie Iwaszkiewicz), żony rozwiedzionej od trzech lat, ,jednej z kobiet" [...], z którą Pruszyński jechał wziąć ślub, oraz siedemnastoletniego sy- na wychowanego w liceum paryskim. Finał zawierał "monolog" niebo- szczyka - nie nazbyt utrafiony. Drugie opowiadanie "Borsuk" jest małym arcydziełem. Żołnierz kon- wojujący pieszo ulicą więźnia. Stają przed witryną sklepu myśliwskie- go, gdzie m.in. wypchany borsuk, i nagle zapomniawszy o swych rolach wszczynają ciepłą rozmowę o swych stronach rodzinnych, borsukach, polowaniach. To wszystko, ale ten dialog jest na najwyższym poziomie sztuki pisarskiej, równej takim mistrzom krótkich form jak Czechow, Maupassant i paru innych. Opowiadanie nie mogło się nigdzie ukazać, choć Wilhelm Mach bardzo chciał je drukować w "Nowej Kulturze". Ale to przecie niemożliwe w "demokracji ludowej budującej socjalizm", gdzie wedle obowiązującego schematu żołnierz konwojent musi być ry- cerzem-archaniołem walki o najszczytniejszy cel ludzkości, a więzień- łajdakiem, wrogiem klasowym, szpiegiem, obcym agentem, podżega- czem wojennym, etc., etc. Jakżeby mogli z sobą w ogóle, a tu jeszcze przyjaźnie rozmawiać3. # Opowiadnie nie drukowane. = T o p i k a (gr.) - stałe sposoby wysławiania się, stałe obrazy i motywy w literatu- rze, w danym wypadku żałoby. 3 Borsuk doczekał się druku w Opowieściach zasfyszany,ch,1954. Warszawa. 9 IX 1951. Niedziela W sobotę odwiedzili mnie Boguś z Elą, która przyjechała ze swej praktyki konserwatorskiej w Boguszycach pod Rawą Mazowiecką. Opowiadała bardzo ciekawe rzeczy o swym pobycie sierpniowym nad morzem. Mieszkała z koleżanką i jej matką we wsi Przewłoce o dwa km od Ustki i o mały spacer przez las do morza. Mieszkały u chłopa Grusz- czyńskiego w ładnym domu i ładnym pokoju, miały doskonałe wyży- wienie, piły litrami śmietankę, jadły drób, korzystały z ogrodu pełnego dobrych owoców. Wieś jest zelektryfikowana aż do kuchenek elektrycz- nych włącznie. Wieś jest nadto spółdzielnią produkcyjną. Ela opowiada, że nastrój w tej spółdzielni jest bardzo przyjemny i ludzie pracują na tych wspólnych gruntach wesoło. Zapewne przyczynia się do tego, że zarabiają na letnikach, choć przyznać trzeba, że biorą tanio. Warto by tam pojechać, bo i morze, i pole do obserwacji ciekawe. Równie interesujące rzeczy mówiła Ela o Boguszycach. Jest tam ko- ściół drewniany z XVI czy XVII wieku z malowidłami jakiegoś Wło- cha, brata Alberta (temperą na desce), zapacykowanymi w XIX wieku dwiema kolejnymi warstwami farby olejnej. Tę skorupę olejną właśnie teraz uczniowie i uczennice Akademii zdejmują. Ale pracę nad tym roz- poczęto już w 20-leciu niepodległości. W przeciwieństwie do incydentu w Sulejowie ta młodzież cieszy się w Boguszycach sympatią chłopów, a nawet księdza. Przyczyniło się do tego, że ktoś z nich naprawił orga- ny, na których teraz grają i śpiewają w czasie mszy. Ela śpiewa jako so- listka (oboje z Jurkiem mają głos i prawie absolutny shzch) budząc po- dziw księdza, skąd umie tyle starych kościelnych pieśni. A umie je z czasów pobytu u Heli w Woli Ossowińskiej, skądinąd tak niefortunne- go. Okazuje się, że i ów incydent sulejowski, przedstawiony przez prasę 262 263 jako barbarzyństwo sfanatyzowanych chłopów (że pobili młodzież inwentaryzującą zabytki kościelne), nie był taki niewinny. Tamta mło- dzież bawiła się w kościele, przebierając się w ornaty i wyczyniając w tym przeróżne psie figle. Chłopów to rozdrażniło, jako profanacja ko- ścioła. Pogłoski o strajkach i zaburzeniach w Żyrardowie na tle sytuacji żywnościowej. W związku z tą sytuacją także przejawy dowcipu. Np. zagadka: jaki jest najlepszy kawał w Polsce? Kawał kiełbasy. Opowia- dano mi jeszcze parę innych dowcipów, ale już je zapomniałam. Nato- miast zwrócił moją uwagę przejaw humoru plebejskiego, autentyczny i podany przez najbardziej niepodejrzane źródło, bo przez Franię. Stała w ogonku do masła i tak o tym opowiada: "Stoi za mną jeden mężczy- zna i tak mówi, tak wymyśla: ##To dziady, psiakrew, nic nie można do- stać, nic nie mają!#, Aż się obraca do niego jakaś taka, wie pani, jaka, co tam ież z nami stała i mówi: ##A kto te dziady? Kto te dziady?#, A ten mężczyzna zaraz jej odpowiedział: ##Kto? Amerykany, niech ich jasna cholera! Amerykany, te dziady, te wszarze, co nic u nich nie można do- stać, obrusami się odziewają i na obrusach śpią,#". Była to aluzja do te- go, że ostatnio w sklepach nie ma także żadnych białych materiałów na pościel i bieliznę, a jedynie białe, co dostać można, to obrusy. Kiedyśmy przyjechali, to nie było na rynku także kartofli. We wrześ- niu w Polsce nie było dosłownie ani jednego kartofla na halach. W oko- licach Warszawy w związku z długotrwałą suszą jest podobno nieuro- dzaj kartofli. Rząd naznaczył cenę kartofli 50 gr za kilo i chłopi nie przywieźli kartofli po tej cenie na rynek. Kupowało się kartofle chył- kiem po bramach po złotemu od jakiejś co zuchwalszej baby. Chłopi nie mają racji, ale jak popyt jest większy niż podaż, to cena musi być wyż- sza. W Sopotach były kartofle po 60 gr za kilo i nikt sobie nie krzywdo- wał, ani kupujący, rozumiejący sytuację, ani sprzedający zadowalający się tą 20 groszową podwyżką ceny. Bardzo trudno zrozumieć teraz te wszystkie dziwne zjawiska gospodarcze. ll IX 1951. Wtorek Przeczytałam poprzednie zeszyty mego dziennika z uczuciem okrut- nego rozczarowania. Tu już nie ma żadnej wymówki, a przecież to tak niewiele warte i jako dokument, i jako filozofia, i jako postawa, i jako psychologia czy ludzi, czy wydarzeń. A więc to już koniec przyszedł na moją twórczość duchową, nawet pamiętnikarską... Takie to rozwlekłe, nudne i jałowe. Bardzo jestem zgryziona tą konstatacją. W nocy z niedzieli na poniedziałek wcale prawie nie spałam, czyta- łam "Grona gniewu" Steinbecka w przekładzie francuskim. Steinbeck to jeden z największych pisarzy dzisiejszych czasów, a "Grona gniewu" są wspaniałą epopeją. I to epopeją plebejską opartą na odwiecznie prostym ("Odyseja") motywie wędrówki chłopskiej z pohzdniowo-wschodnich stanów (w ucieczce przed traktorami) do Kalifornii, ziemi obiecanej. Ziemia obiecana jest wprawdzie cudowna, pełna winogron i brzoskwiń, ale okazuje się piekłem morderczo wyzyskiwanej pracy. Ziemią obieca- ną dla człowieka jest tylko człowiek - bliski człowiek albo po prostu drugi człowiek. Książka jest wyraźnie antykapitalistyczna, z ducha so- cjalistyczna - w intermediach "od autora" pokazująca wszystkie strasz- liwe strony amerykańskiego kapitalizmu. Osobliwy paradoks - dobrą książkę socjalistyczną można napisać tylko w kraju kapitalistycznym. Ta książkajest u nas na indeksie. Wobec tego, że autor stanął po stronie, co przejrzała prawdziwe zamiary Rosji, zrezygnowano z druzgocącej wymowy "ideologicznej" jego dzieł. Sam autor przekreślony jako "re- akcjonista" i "podżegacz wojenny"'. Numer "Kultury" przesłany nam pocztą nie wiadomo przez kogo z... Berlina rosyjskiego. Ten numer pełen jest Miłosza. Ma kłopoty, bo nie tylko Ameryka nie chce go do siebie puścić, ale i emigracja polska nie chce mu wybaczyć, że po sześciu blisko latach służby rządowej "war- szawskiej" raptem "wybrał wolność".2 Za te sześć lat musi płacić i płaci mówiąc w radiu amerykańskim o nieznośnym życiu w kraju, choć tego życia wcale nie zna. Od grudnia 1945 roku, kiedy wyjechał, był w kraju tylko dwa razy, mniej więcej po miesiącu za każdym razem. W tymże numerze "Kultury" zawstydzające pamiętniki Sławoja-Składkowskiego3 z ostatniego 3-lecia niepodległości, kiedy był premierem i ministrem spraw wewnętrznych. Aż dziwne, że emigracja tak to drukuje! Mogłyby świetnie być drukowane w krajowej prasie oficjalnej jako paszkwil na Polskę przedwrześniową. Dziś rozeszła się wiadomość o zabiciu przez podziemie Stefana Mar- tyki, jednego z redaktorów czy spikerów "Fali 49". ' J o h n S t e i n b e c k (1902-1968), sławny pisarz amerykański, laureat Nagrody Nobla w 1966. Pierwszą pozycją tłumaczoną na język polski była powieść Myszy i lu- dzie (1937, wyd. pol. 1948); po 1956 roku spolszczono wszystkie jego główne dziela, w pierwszej kolejności Grona gniewu (1939, wyd. pol 1956). Sam autor często bywał 264 265 w Polsce. Wspominane przez Dąbrowską oskarżenia polityczne wiązały się ze stanowi- skiem politycznym pisarza usprawiedliwiającego racje amerykańskie, wówczas w kon- flikcie koreańskim, w latach sześćdziesiątych w konflikcie wietnamskim. 2 W "Kulturze" (1951, z. 5) Czesław Miłosz zamieścił artykuł pt. Nie, w którym uza- sadnił swój krok. We wspomnianym przez Dąbrowską zeszycie "Kultury" ( 1951, z. 7/8) znalazła się Odpowiedź Miłosza na głosy polemiczne, jakie ta jego deklaracja wywołała wśród emigrantów, oraz rozdział pisanego wówczas Zniewolonego umysłu pt. Ketman, co bynajmniej dyskusji nie zakończyło. Szerzej na temat ówczesnego kon- fliktu Miłosza z emigracją patrz: Wańkowicz i Miłosz w świetle korespondencji, do dru- ku podała A. Ziółkowska, "Twórczość" 1981, z.10. 3 Felicjan Sławoj-Składkowski - Opowieści administracyjne, czyli Pamiętnik niebo- hater.ski, "Kultura" 1951, nr 7/8 i 9. 12 IX 1951. Środa Nie potwierdza się plotka o zaniechaniu czy przerwaniu budowy No- wej Huty. Dziś w "Życiu Warszawy" jest anons, że "pierwszy obiekt produkcyjny rusza za parę miesięcy". Więc jednak tego rodzaju plotki są chyba w istocie snute przez dywersję amerykańską i jej polskich agentów. Bo czyż istnieją teraz za granicą "czystej wody" "agenci" Pol- ski i polskiej sprawy? Są nimi chyba tylko ludzie w kraju, co cierpią, męczą się i starają się mimo wszystko w obecnej sytuacji i nawet z obe- cnej sytuacji coś dobrego dla Polski wykrzesać. Wedle mnie obecna sro- ga lekcja historii wyjdzie w końcu Polsce na dobre. W tym tylko wyraża się mój optymizm walczący z koszmarami. Przypomniała mi się świetna cytata z Anny świeżo kupionej "Księgi cytat" (angielskiej): "Trzeba być dzieckiem swojej epoki, ale nie należy być jej faworytem". Oczywiście, pozbawiona innych źródeł zadowole- nia miłości własnej, stosuję to do siebie. Czuję się dzieckiem epoki, ale nie jej uprzywilejowanym, noszonym na rękach za doraźne usługi fawo- rytem. Nie jest łatwe położenie człowieka tak bardzo jak ja potrzebują- cego aprobaty, by żyć i czuć się szczęśliwym. Ale trudno. Na rynku żywnościowym dalej przykre braki. Mnie to nie denerwuje. Latem i jesienią można się obejść bez mięsa. Przed wojną chłopi jadali bardzo mało mięsa, a lepiej niż teraz pracowali fizycznie. A teraz nikt nie może wytrzymać bez mięsa - snadź to prawda, i pomyślna, że wy- magania wzrosły. Najbardziej rozpacza nad tym Frania. Złości się, że ja i ona nie mamy kartek mięsnych - nie wyobraża sobie życia i jedzenia bez mięsa. Gniewa się, gdy jej mówię, że przy naszych możliwościach wyżywienia to jest nieduży kłopot. Dziś został ogłoszony dekret o "ochronie i uregulowaniu" własności gospodarstw chłopskich na "ziemiach odzyskanych". Nadano wreszcie wysiedleńcom i osiedleńcom tamtejszym prawo własności, rzecz, o któ- rą się m.in. przewalił Gomułka, gdy się tego domagał jako minister ziem odzyskanych. Nie bardzo rozumiem, co znaczy ogłoszenie właśnie teraz tego dekretu, zafiksowującego na zachodzie, i to z prawem dziedzicze- nia gospodarstwa, w innych częściach Polski uważane za "kułackie" i szykanowane jako "obce klasowo". Zdaje się, że są masowe ucieczki z ziem odzyskanych. Ale czy chłopi, czy ktokolwiek może wierzyć rzą- dowi, który oszukuje na każdym kroku, swoje dekrety i ustawy zmienia jak rękawiczki, a fałszuje nawet produkty spożywcze, jak miód i masło. Dzisiaj znowu zrobiło się bardzo gorąco. Opuściło mnie już całkiem ożywienie wywołane pobytem w Sopotach. Jestem śmiertelnie smutna. IS IX 1951. Sobota Pani Jurgielewiczl przyniosła mi zaproszenie na premierę sztuki Ma- karenki "Poemat pedagogiczny" na dzisiaj. Od wczoraj wzięłam się do mojej powieści i teraz ciągle o niej myślę, ale dosyć się czuję bezsilna wobec zamierzonego zadania. Warszawa roztrzęsiona skrytobójczym mordem politycznym dokona- nym na owym Martycez. Podobno to nie pierwszy ostatnimi czasy mord polityczny, chociaż nie o wszystkich się pisze. Wywoła to nowe za- ostrzenie kursu represyjnego i policyjnego, a to znów nowe akty mor- derczej rozpaczy. Błędne koło. W czasie obiadu wpadł Jurek, żeby powiedzieć, że nie on, ale jego ojciec pójdzie ze mną do teatru. Około pół do siódmej, gdy czekałam na Bogusia, St. zapytał: "On pewno nie ma zegarka?" - "Ma. Jakże to? Z Anglu wróciłby bez zegarka?" Niebawem Boguś przyszedł. St. nie wiadomo dlaczego zapytał go: "Pan ma zegarek?" Boguś długo nie odpowiadał. Aż wreszcie, kiedy już byliśmy w drzwiach odpowiedział: "Nie, nie mam zegarka". Na scho- dach zapytałam: "Dlaczego nie masz zegarka? Przecież miałeś". Znów tak długo nie odpowiadał, aż mi się wydało, że nie słyszy. Wyglądał ja- koś na zmęczonego. Czy nie wypił? Chociaż wiem, że teraz mu się to nie zdarza, chociażby z braku środków. "W reperacji" - odpowiedział wreszcie. Potem zajęliśmy się winogronami ujrzanymi w oknie spół- dzielni na Polnej pod 38. Zagraniczne winogrona po 10 zł kilo! Wróci- łam do Wyglądałowej, prosząc, aby dla nas kupiła kilo. Dopiero kiedy byliśmy w Alei Piłsudskiego (teraz Armii Ludowej) 266 267 Boguś odezwał się: "Nie mówiłem ci tego, bo nie chciałem cię zmar- twić". Tu zaczął opowiadać. Na drugi dzień po pogrzebie teściowej poszedł na daleki spacer w stronę Gocławka (lubi dhzgie samotne spacery). W odludnym miejscu między zagajnikami - było to o zachodzie słoń- ca, obezwładnili go ciosem w kark i zabrali zegarek z ręki, a pieniądze z portfelu. Cudny kraj. Sztuka "Poemat pedagogiczny" jest adaptacją sceniczną 800-stroni- cowej książki Makarenki pod tym samym tytułem3. A że działalność Makarenki przypada na dawniejszy, heroiczny okres komunizmu, sztu- ka z jego książki wysnuta jest lepsza od dzisiejszych sztuk sowieckich, mimo że oparta na tych samych konwencjach i szablonach. Jak cała ro- syjska twórczość komunistyczna, rzecz jest nie tylko aerotyczna, lecz antyerotyczna. Jedyny z wychowanków eks-bezprizornych#, który zako- chał się w dziewczynie, okazuje się, oczywiście, tym złym, który chce iść na służbę do kułaka, a odrzucony przez dziewczynę, okrada kolonię z mąki i ucieka. To, że dziewczyna odrzuciła go, mimo że się chciał że- nić, dlatego że pragnęła się uczyć, koniecznie uczyć - przedstawione jest jako triumf socjalistycznego wychowania. Sprawie tej poświęcono zresztąjakieś dwie czy trzy bardzo pobieżne sceny. Stwierdziłam jednak, że w gadaniu o tym, jakoby publiczność nie znosiła sztuk sowieckich i nie chodziła na nie, jest dużo przesady. Publi- czność (komplet) była w znacznej części dorastającą młodzieżą (może przyprowadzoną?). Z rozmów w kuluarach mogłam wnioskować, że sporo, może większość tej młodzieży zna książkę Makarenki, rozpra- wiano żywo o tym, jakie sceny wyglądają inaczej w książce niż w te- atrze itp. Sztuka była przyjmowana z entuzjazmem. Brawa nawet przy otwartej kurtynie. I dobrze grana. Makarenko, jak nazwisko mówi, był Ukraińcem. W sztuce widać to tylko po tym, że nazwiska osób działających są przeważnie ukraińskie i że mówi się w niej często o Charkowie. Zastanawia mnie, w jakim ję- zyku pisał Makarenko? Umarł w roku 1939. Podobno odebrał sobie ży- cie5. i I r e n a J u r g i e 1 e w i c z o w a, z d. Drozdowicz (ur. 1903), literatka. Ukończyła flologię polską na UW, uzyskała stopień doktora. W 1.1928-35 pracowałajako nauczy- cielka i instruktorka oświaty pozaszkolnej. Od 1934 wykładała w Wolnej Wszechnicy. Podczas okupacji brała udział w tajnym nauczaniu. Uczestniczka powstania warsza- wskiego, wywieziona do obozu jeńców. Po powrocie do kraju wykładowczyni na Wy- dziale Pedagogicznym UW, redaktorka w "Czytelniku", od 1954 kierowniczka literacka Teatru Nowej Warszawy. Autorka wielu książek dla dzieci i młodzieży (m.in. Ten obcv, 1961, Inna, 1975); ponadto: Technika powieści Żeromskiego, 1929, i szkic wspomnie- niowy Strutegia czekania,1982. # Zabójstwo dokonane na S. W. Martyce pociągnęło za sobą liczne aresztowania, zwłaszcza w kręgach wileńskich. W 1952 r. Wojskowy Sąd Rejonowy skazał w proce- sie związanym z tym zabójstwem 5 osób na karę śmierci. # A. S. Makarenko - Poematpedagogiczny, dramatyzacja - Mirosław Stehlik, oprac. dram. i przekład K. Dejmek, scen. Rachwalski, prapremiera polska 7 IV 1951, Teatr No- wy w Łodzi. # B e z p r i z o r n yj (ros.) - bez opieki, pozostawiony na łasce losu; w Rosji porewo- lucyjnej wałęsające się dzieci; niektóre trafiały do domów wychowawczych. 5 Anton Siemionowicz Makarenko (1888-1939), zmarł nagle na serce w kolejce podmiejskiej, jadąc na zebranie literatów do Moskwy. Znane jego książ- ki powstawały w języku rosyjskim; nieliczne tylko prace związane z aktualną działalno- ścią na Ukrainie pisywał po ukraińsku. 23 IX I951. Niedziela Śmierć Sahankowej, okradzenie Bogusia, choroba Franinej siostry rozpoczęły cykl jakichś niedobrych przygód. Wnet przyszła od Anny 268 269 Anton Makarenko smutna i nieprzyjemna wiadomość o tragicznej śmierci uroczego szcze- niaka, spaniela Ciapka. Jeśli słowo "tragiczny" może być użyte w sto- sunku do psa. Wawa wróciwszy z apteki zostawiła swoją torbę w sieni na podłodze. W bocznej, otwartej kieszeni torby były przyniesione z ap- teki różne lekarstwa dla domu. Ciapek, który pożerał wszystko, co na- potkał, jadalne czy niejadalne, wyciągnął paczkę i w mgnieniu oka po- żarł razem z torebkami 10 proszków chininy,10 aspiryny i coś tam pro- szków od bólu głowy. Zanim zorientowano się, co zaszło, wyciągnął się nieżywy. Anna zdążyła mu jeszcze podać mleka, ale już tylko liznął. Czegoś fatalne wrażenie zrobiła na mnie okrutna śmierć tego pieska i tak zni go żal, jakby to była śmierć człowieka. Był taki niewinny i taki doskonale radosny, jak nie bywa nawet nigdy dziecko. I miał tyle bez- granicznej, czułej ufności do ludzi, i tak go ta ufność zawiodła. Oby się na tym skończyły niedobre wiadomości, w które obfitował ten feralny tydzień. 24 IX 1951. Poniedziałek Wczoraj coś nagle się we mnie odetkało i zaczęłam pisać niemal w radosnym natchnieniu końcowe rozdziały powieści. Gdy będę miała i;oniec, początek łatwo się potoczy'. To mnie od razu wprawiło w le- pszy humor. Tylko źle spałam, bo tak mi zawiało i skręciło kark, że w nocy musiałam wstać, aby przyłożyć sobie worek gumowy z gorącą wodą i głowę owinąć chustką. Bardzo bolało, ale wreszcie usnęłam. # Osobliwością Przygód człowieka myślącego, o których tu mowa, było pisanie tej powieści w odwrotnej kolejności. Wprawdzie i koniec powieści nie zostat całkowicie i ostatecznie sformułowany, był jednak z grubsza zarysowany, co bynajmniej nie ułatwi- ło Dąbrowskiej pracy nad początkiem, pracy długo się ciągnącej i nie dopełnionej. 270 5 X 1951. Piątek Dopiero teraz przeciekają wiadomości o kongresie młodzieżowym w Berlinie. Podobno Niemcy, nawet ci "demokratyczni", nawet ci z FDJ przejawiali na każdym kroku wrogość, zwłaszcza w stosunku do pol- skiej delegacji. Obrzucano nawet Polaków kamieniami, były wypadki pobicia. Polska wystawa plastyczna (podobno jedna z lepszych) musiała być pilnowana dzień i noc, bo wciąż w niej psuto i niszczono, posuwając się do zdzierania obrazów. Rosyjskie występy taneczno-śpiewackie obrzu- cano jajami, zgniłymi owocami itp. Wreszcie spowodowano zawalenie się czy spalenie składów z żywnością dla kongresu, co sprawiło, że de- legacje rozjechały się wcześniej niż było zamierzone, nie odbyły się też projektowane wycieczki po Niemczech. Ktoś opowiadał mi, że widział w wagonie sypialnym pociągu Berlin- #zczecin-Kraków w klozecie napis: Wenn die Messer wieder blitzen, wenn die Polen wieder sterben, 271 5 Pod tym złowieszczym wierszykiem Polak napisał: "Czekaj tatka lat- ka". Cała psychika obu narodów jest w klozetowym dialogu. Ale oto perspektywy naszego współżycia z Niemcami. Groźnie! U fryzjera, gdzie i personel, i klienci nigdy nie mówią o czym innym jak o jedzeniu albo sporcie, słyszałam dowcip: "Bo teraz w Polsce panu- je taka jedna choroba i bardzo wielu na nią choruje". Klientka o wyglą- " :, ę dzie mamusi: "Wiem. Heinemedina. Dowcipniś, Nie. Keine w dlina". Słyszałam tam wyrażenie: "Nie wąskośmy sobie popili". A wczoraj w sklepie o jakimś towarze: "Także był nielichy". Czytam "Listy z podróży i wycieczek" Sienkiewicza-Litwosa2 z lat siedemdziesiątych. Co za nieznany Sienkiewicz! Gdyby te listy w spo- rych wyjątkach dziś przedrukować zataiwszy nazwisko autora, powie- dziano by, że to korespondencje pisane na zamówienie... Sokorskiego albo Bermana. To daje do myślenia. Po południu pierwszy raz byłam w Centralnym Domu Towarowym# w poszukiwaniu talerzyków deserowych, których tam nie znalazłam. Ten Cedet to straszne brzydactwo, i z zewnątrz, i wewnątrz. Nadto we- wnątrz brudno i dziwna rzecz - całe ściany oszklone, a ciemno. I ciasno Okropny zgiełk tłumu kupujących lub stojących w ogonkach. 1 W artykule W trzynastą rocznicę najazdu, ("Nowa Kultura" 1952, nr 36) Dąbro- wska przytacza w przekładzie ten napis w pełniejszym brzmieniu: Kiedy znów zabłysną noże i Polacy znów będą umierać wtedy krew spod nogi tryśnie, zemsta przyjdzie z dziedzictwem Hitlera. 2 H. Sienkiewicz - Listy z podróży i wycieczek, 1950, t. 44 w pierwszym wydaniu kompletnym w 60 tomach pod redakcją J. Krzyżanowskiego. 3 Pierwszym CDT-em warszawskim był dzisiejszy "Smyk" (w A1. Jerozolimskich), po pożarze zmodernizowany. 3 XI 195I. Sobota Miniony miesiąc zapisuję już tedy w formie pamiętnika. Zastana- wiam się, czy nie przerwać tych notatek, skoro i tak nie jestem w stanie zmusić się do zapisywania codziennie. W życiu dziś tyle przymusu, że bardzo trudno zmuszać się jeszcze do czegokolwiek poza tym. Zwłasz- cza że tak nic w tych notatkach z mojego istotnego życia, że wygląda, jak gdybym go nie miała. A można by o nim napisać drugi, tak samo gę- sty dziennik. Na dworze aż dotąd panuje niesamowicie piękna pogoda, która jest klęską posuchy. W ogromnej części kraju zasiewy nie zostały dokonane, a to, co posiano, wyschło. Pan Hubert pisze, że przy kopaniu kartofli ła- mią się wszystkie narzędzia, ziemię trza rwać kilofami jak skałę. Przesłano nam "Zeszyt dyskusyjny" "Słownika współczesnego języ- ka polskiego". Bardzo zły, budzi mnóstwo zastrzeżeń, a nawet sprzeci- wów. Ponieważ zaproszono do dyskusji, a ta sprawa mnie obchodzi, opracowałam krytyczną rozprawkę o tym zeszycie i zaproponowałam to do wygłoszenia na Sekcji Prozy Związku. [...) Przyszłam więc w oznaczony dzień i ową, bardzo zresztą kurtuazyj- ną, krytykę "Zeszytu dyskusyjnego" wygłosiłam. W przeciwieństwie do zwykłej pustki i nudy sala Związku była nabita, spora ilość pisarzy, zwłaszcza starszych, poprzychodziła z żonami. Słuchano mnie owacyjnie i owacyjnie oklaskiwano nawet w czasie trwania referatu. Nie chciano słuchać Doroszewskiego, który mówił bardzo źle, i sala orzekła, że po moim "miażdżącym" referacie "zapo- mniał języka w gębie". Ja jednak byłam innego zdania, czułam, że mu 272 18 - Dzienniki, t. 2 Pierwszy CDT warszawski przeszkadza coś innego. Shzchałam go bardzo uważnie, jak zawsze by- łam bardzo niezadowolona z siebie. Mówców było sporo i tęgich, m.in. świetnie mówił Wat. Po mnie czytał referat Mauersberger' i wtedy do- wiedziałam się, że on to, przed moim zgłoszeniem się, miał być głów- nym referentem. Doroszewski zabierał głos ostatni. Zastanowiły mnie dwie osobliwe rzeczy w przebiegu tego zebrania.1 ) Że komuniści (pisa- rze) nabrali wody w usta i nie rzekli ani słowa w obronie "Słownika". 2) Że dwoje członków komitetu redakcyjnego (partyjnych): dr Mayeno<-va i Zabłudowski zabrali głos tylko po to, aby się odżegnać od "Zeszytu dyskusyjnego". Orzekli ni mniej, ni więcej, tylko że w redagowaniu te- go "Zeszytu" nie brali udziału, że otrzymali gojuż gotowy takjak wszy- scy obecni na sali. Zabłudowski posunął się nawet do stwierdzenia, że "pomijając pewne uszczypliwości" zgadza się z moim referatem. To wszystko dało mi do myślenia, ale jeszcze nic nie rozumiałam. 274 Największą niespodzianką było, gdy zachwycano się "dowcipem" mego referatu, gdy ja uważam się za osobę całkiem wypraną z dowcipu. W przerwie i po zebraniu wiele osób dziękowało mi, a niektóre dopyty- wały się, gdzie to będzie drukowane. Jedna z nich, jakaś pani Kowale- wska, podbiegła nawet do Macha, ale okazało się, że zachwyty zachwy- tami, lecz drukować tego "w tej postaci nie mogą". Następnego dnia, już o 9 wieczorem, ku mojemu zdumieniu przy- szedł do mnie prof. Doroszewski i zapytał mnie, czy owo zebranie Se- kcji Prozy było zorganizowaną i ukartowaną akcją przeciw "Słowniko- wi"? Otwarłam szeroko oczy i nie bardzo zrozumiałam, o co mu idzie. Wtedy opowiedział mi zakulisowe sprawy "Słownika" i nagle zrozu- miałam rzeczy, które zastanawiały mnie w czasie zebrania. Otóż ściślej- sza redakcja "Słownika", a przede wszystkim on sam, mają wrogów w IBL-u, z którego rekrutuje się znaczna część szerszego komitetu redak- cyjnego. Ci ludzie, a nade wszystko Mayenowa2, Budzyk3, a spoza IBL- -u Zabłudowski4 i paru innych, są głównymi rzecznikami i autorami ta- kiej postaci "Słownika", jaką zademonstrował nam "Zeszyt dyskusyj- ny". Oni to przeforsowali ów znikomy procent źródeł literackich, oni usiłowali wyrzucić w ogóle ze "Słownika" poetów, oni nafaszerowali go szpetną polszczyzną cytat z prasy i z tekstów urzędowych itp. W trak- cie tej ich roboty pojawiła się rozprawa Stalina o językoznawstwie5. Wówczas natychmiast zmienili pogląd, a że ów antyliteracki, prasowo-po- lityczny charakter był już początkom "Słownika" nadany, po prostu od- żegnali się od "Zeszytu dyskusyjnego" i usiłują odpowiedzialność za wszystko złe zrzucić na Doroszewskiego. Ja zaś, o niczym nic nie wie- dząc, mimo woli poszłam im w tym na rękę. W dzisiejszych czasach nigdy nie wiadomo, czyim narzędziem można się stać bezwiednie. A swoją drogą Doroszewski nie okazał dość charakteru godząc się na ich koncepcję "Słownika". Całe szczęście, że moja bezinteresowność w krytyce "Słownika" jest oczywista - moje teksty są w nim cytowane aż w nadmiarze, niemal pod każdym hasłem. Gdy opowiedziałam, jak przypadkowo doszło do mego udziału w tym zebraniu, Doroszewski upewnił się, że żadnej ukartowanej zmo- wy przeciw niemu czy "Słownikowi" tu nie było, a w każdym razie, że mnie nic a nic o tym nie wiadomo. O dwudniowej naradzie "w sprawie twórczości artystycznej"6 napiszę może osobno, bo warto. Można by o tym napisać wspaniałe surrealisty- czne opowiadanie. Berman błagający pisarzy, aby "pomogli państwu 275 Prof. Witold Doroszewski # K a z i m i e r z B u d z y k (1911-1964), historyk i teoretyk literatury, bibliograf. Ukończył polonistykę na UW. W 1.1937-44 pracował w dziale starych druków BN, zaś po wojnie w Naczelnej Dyrekcji Bibliotek w Ministerstwie Oświaty. W 1948 był współ- organizatorem, a następnie pracownikiem IBL. Od 1948 profesor UW, od 1955 kierow- nik katedry teorii literatury. Wydał m.in.: Szkice i materiafv da dziejów literatury staro- pol.skiej, 1955, Studia z zakresu nauk pomocniczych i historii literatun# pol.skiej, t. I-II, 1956; edytor wielu serii wydawniczych i antologii, m.in. Stylistyki teoretyrznej w Pol- .rce,1946. # T a d e u s z Z a b ł u d o w s k i (1907-1984), ukończył SGH w Warszawie; czło- nek KZMP i KPP. Debiutował w 1933 jako thimacz literatury niemieckiej. W okresie wojny w ZSRR; członek ZPP, redaktor Wydawnictwa Literatury w Językach Obcych w Moskwie. Po wojnie był dyrektorem GUKP, od 1948 naczelnym redaktorem "Głosu Ludu", w 1. 1949-50 dyrektorem Filmu Polskiego, 1951-53 założycielem i dyrektorem PWN, 1953-55 członkiem zespołu "Nowej Kultury", następnie redaktorem naczelnym PWN. Tłumacz literatury rosyjskiej (m.in. Czernyszewskiego, Gorbatowa) i niemieckiej (m.in. Engelsa, Kastnera, Pliviera). 5 Józef Stalin - Wspruivie murk.sizmu wjęzyko#nuw'.slvs ie, 1950, wyd. pol.1950. # Druga z kolei informacyjno-programowa konferencja w sprawie twórczości arty- stycznej (w pierwszej Dąbrowska udziału nie brałaj, odbyła się 27-28 X 1951 także w Radzie Państwa. Obrady pierwszego dnia zagajał J. Berman (Pokażcie w,ielkość naszych c:u.sów=j, drugiego - P. Hoffman (O niektórych problemach reali##nu socjalistycznego); obszerne materiały z narady wraz z głosami uczestników zamieściła "Nowa Kultura" 1951, nr45, 46. przezwyciężyć gospodarcze skutki katastrofalnej suszy". Jastrun po wyjściu z Rady Państwa brodzący w suchych liściach Alei, powtarzają- cy: "A liście, liście?..." # Dyskusja nad zeszytem próbnym Słownika odbyła się w Sekcji Prozy ZLP w dniu 21 X 1951. "Nowa Kultura" ( I 951/46) pt. O koncepcję słownika wspófczesnej pr>l.s#czy- zny opublikowała obszemy wyciąg z niej, na który złożyły się: przerobione zagajenie M. Dąbrowskiej, głosy P. Hertza, T. Zabłudowskiego, M. R. Mayenowej, A. Sowińskie- go, A1. Wata i A. Mauersbergera; w następnym numerze pojawił się artykuł Dorosze- wskiego O pracy nad nowym sfownikiem. Pełny tekst referatu pisarki (z uwzględnie- niem dyskusji) ukazał się dopiero w: PR, t. II. z M a r i a R e n a t a M a y e n o w a ( 1910-1988), teoretyk literatury, filolog. Ukoń- czyła Wydział Filozoficzny uniwersytetu w Wilnie, tam uzyskała stopień doktora; w 1. 1940-41 była tam asystentką. Okupację przebyła w Brasławszczyźnie. W 1946 wyje- chała do Pragi, gdzie kontynuowała prace badawcze. W 1948 współorganizatorka IBL-u, do końca życiajego pracowniczka. Od 1954 profesor UW i PAN. Wydała m.in.: Poety- ka opisowa, 1949, O sztuce czytania wierszy, 1963, Poetyka teoretyczna, 1974; redak- torka naukowa wielu wydawnictw zbiorowych. ll XI 1951. Niedziela Święty Marcin, który wedle tradycji na białym koniu jeździ, wypadł tak ciepły, jak rzadko bywa o tej porze roku. Nawet w nocy temperatura nie spada poniżej 9 stopni od kilku dni. Jest pochmurno, ale znów su- cho. W ciągu tego tygodnia spadło tylko trochę deszczu, ale to wystar- czyło, aby w niektórych okolicach kraju podjęto zapóźnione orki, a na- wet siewy. Chłopi buntują się przeciw państwowemu skupowi zboża i kartofli. Powiadają, że za żyto dostają 30 zł za metr, a poślad na karmę muszą od rządu kupować po 80 zł za metr. Wobec tego wybijają drób i świnie, bo im się nie opłaci karmić. W Anglii Churchill denacjonalizuje wielki przemysł i nawet koleje. Twierdzi, że socjalizm leburzystów jest w produkcji za powolny, za drogi, i nieskuteczny. Że za to, co kosztuje w systemie socjalistycznym wyprodukowanie jednej śrubki, w systemie kapitalistycznym można wyprodukować traktor. Konserwatyści są zaskoczeni tym, że Labour Party zostawiła im pusty skarb. Attlee tłumaczy się, że to nie wina so- cjalizmu, tylko... planu Marshalla. 276 277 Jakub Berman O tymjak nieskuteczna, kosztowna i nierentownajest gospodarka so- cjalistyczna można się u nas przekonać, jeśli tylko zetknąć się z dziedzi- ną, którą przypadkiem się zna. W stosunku do czasów przedwojennych produkcja książek wzrosła sześciokrotnie, a w niektórych działach (przekłady z rosyjskiego) jeszcze wielokrotnie więcej. Cóż stąd? Odkąd sprzedaż książek odebrano wydawcom i powierzono Domowi Książki (nazywanemu nawet przez partyjnych Grobem Książki, albo D.O.M. Książki), sprawa ta stała się domeną niesłychanego w dziejach księgar- stwa skandalu. Dom Książki nie ma ani odpowiednich magazynów, ani odpowiedniego personelu do rozprowadzania książek. Skutki są takie, że robi się nowe nakłady, bo Dom Książki nie wie, że cały prawie po- przedni nakład leży gdzieś zapchany nie do odnalezienia i znajduje się go przypadkiem, gdy nowy już wydrukowano. Skutki są takie, że książ- ki wartości pół miliarda złotych, nie rozprzedane i zalegające magazy- ny, skierowano do pustych klasztorów i do... kopalń, aby zrobić miejsce na nowe. To co wydawało się ponurą anegdotą, jest prawdą; książkami stempluje się nieczynne kopalnie, aby się nie zawaliły. Obecnie stwo- rzono jeszcze centralizację: Centralny Urząd Wydawniczy. [...] Tak jest i we wszystkich innych dziedzinach. Niedawno odbyła się konferencja debatująca nad monstzualnymi opóźnieniami w ruchu kole- jowym. Prawie żaden pociąg nie przychodzi o czasie. A to nie jest jedy- na bolączka kolejnictwa. O wiele tragiczniejszą (choć pewno i ze spóźnieniami związaną) jest olbrzymia ilość katastrof, o których się ani słowa nie pisze, ale o których wiadomości przeciekają szybko, bo są przecie zabici i ranni. Ostatnio pod Żmigrodem pociąg ekspres Szczeciz# Wiedeń najechał na pociąg osobowy, a na te dwa wpadł jeszeze pociąg towarowy z benzyną. Ponad sto kilkadziesiąt zabitych i rannych, z któ- rych większość umarła. Ustroje socjalistyczne muszą coś zrobić, jakieś koncesje na rzecz wy- magań życia. Inaczej narody popadną w rozprzężenie i chaos. Moralnie i materialnie. 12 XI 1951. Poniedziałek Po południu byłyśmy w Towarzystwie Naukowym na odczycie Szmydtowej o Erazmie i erazmizmie. Odczyt był bardzo dobrze zbudo- wany i doskonale odczytany. Zawierał m.in. ciekawą nowatorską uwagę o nie dostrzeganych dotąd wpływach Erazma na Kochanowskiego, mia- 278 nowicie właśnie w "Satyrze", dotąd uważanym raczej za apologię kato- licyzmu. Ale i mnie, i Annę uderzyło to samo. Kiedy słucham pisarzy nie marksistów, dostrzegam, do jakiego stopnia konieczne jest zużytko- wać metodę marksizmu do interpretacji zjawisk społecznych, a także i literackich. To jest właściwie jedyna płodna rola tej metody; wzbogaca możliwości trafnej interpretacji zjawisk. Jak tylko uważać ją za coś wię- cej i podnosić (czy zniżać) do roli dogmatu i nienaruszalnej doktryny al- bo używać bez zastrzeżeń do praktycznego życia - robi się zakalec paraliżujący wszelki ludzki bieg rzeczy. Ale w myśleniu stanowi wkład, którego pominąć niepodobna i nie należy. Na ogół pisarze katoliccy do- skonale zużytkowują marksizm do swoich celów i filozoficznych, i pra- ktycznych. Ale u Szmydtowej tego jakoś nie zauważyłam. Odczyt jej wydawał się trochę zawieszony w próżni, z chwilą gdy nie uwzględniał podłoża społeczno-ekonomicznego epoki (którym wszystkiego nie moż- na wytłumaczyć, ale i bez którego niepodobna wszystkiego wytłuma- czyć). I kiedy Szmydtowa mówiąc o wpływach Lukiana na Erazma twierdzi, że od Lukiana wziął Erazm pogląd na chrześcijaństwo, to razi mnie niedostrzeżenie, że ten pogląd nie był indywidualną własnością ani Lukiana, ani Erazma. Gdyż był w dużym stopniu poglądem kształtowa- nym przez realne stosunki epoki i u obu pisarzy znaczył wskutek tego inne rzeczy. U Lukiana był schyłkowym poglądem końca starożytności klasycznej, widzącej w chrześcijaństwie jeszcze barbarzyństwo; u Era- zma był poglądem początku renesansu, widzącym w chrześcijaństwie już skostniałość i chcącym je odrodzić przez nawrót do żywych źródeł ewangelicznych. 21 XI 1951. Środa Wczoraj, w ostatni dzień pobytu Anny, byłyśmy w parku Ujazdo- wskim. Pogoda bywa teraz paryska, a czasem nawet wręcz florencka czy sycylijska. Słońce grzeje niby na wiosnę. Dużo barw pastelowych pogodnej, ciepłej zimy. Jakieś ogromne krzewy, okryte czerwonymi ja- godami, wyglądają z daleka jak obsypane płomiennym kwieciem. Jakieś dziecko ciągnęło na sznurku zabawkę. Była to ślicznie wykonana kopar- ka. Pomyślałam sobie, że zgodnie z zasadami wychowania socjalistycz- nego wyrabiamy, jak widać, zabawki usposabiające do "pokojowej pra- cy". Podeszłyśmy bliżej. Koparka miała napis... angielski. Siedzę nad referatem o przeróbkach Kruczkowskiego w tekście 279 " Grzechu". To jest dopiero skandal o wiele większy niż owo jego za- kończenie, które można zawsze odrzucić. Zmieniał po prostu zdania, których nie rozumiał, bojego wiedza artystycznajest żadna. 26 XI 1951. Poniedziatek We czwattek byłam na dorocznym zebraniu Towarzystwa Naukowe- go. Ostatnie przed likwidacją Towarzystwa'. Mowa Sierpińskiegoz była dyskretna, sucha, rzeczowa i przejmująca. "W ten sposób zamyka się I50 lat polskiej kultury" - zakończył. Miałam wrażenie, że wszyscy po- winni wstać i uczcić to jak żałobę minutą milczenia [...]. Mimo pożeg- nalności zebrania wybieraliśmy nowych członków. Jak orkiestra na "Ti- tanicu" - to mi się podobało. M.in. Tadeusza Mikulskiego, Hugona Stein- hausa i Jerzego Manteuffla3. [...) Sporo tych uczonych podchodziło i witało się ze mną, m.in. Antonie- wicz4, Stefanowski5, Świętosławski, oraz stary mistyk społeczny, Stani- sław Małkowskib, którego zmizerowaną twarz apostoła ledwo pozna- łam; nie wiedziałam nawet, że on jeszcze żyje. Antoniewicz opowiedział mi, jak mnie wybierano na członka Towa- rzystwa w roku 1946 i jak wybór był i na Wydziale, i na dorocznym ze- braniu jednogłośny - to bardzo rzadki wypadek, i że jestem jedną z czte- rech tylko wybranych do Towarzystwa Naukowego kobiet. W czym się myli, bo kobiet jest coś osiem. Powiedział mi nadto, że postawili moją kandydaturę - Borowy i Krzyżanowski, czego nie wiedziałam. Święto- sławski mi się "przypomniał", choć ja nie pamiętam, bym go kiedykol- wiek dawniej poznała. Ale rozmowa z nim była interesująca. ' Towarzystwo Naukowe Warszawskie, działające w 1. 1907-52, na- wiązujące do Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie (1800-32), wywodziło się bezpośrednio z koła warszawskich członków Akademii Umiejętności, nieoflcjalnie dzia- łającego od 1903. Od 191 I zakładało różne placówki badawcze, dostarczało kadr UW. W okresie międzywojennym - obok PAU - było czołowym towarzystwem naukowym; działało konspiracyjnie podczas okupacji. Rozwiązane na fali ujednolicenia, w związku z powstaniem PAN. z W a c ł a w S i e r p i ń s k i (1882-1969), matematyk, profesor UW, jeden z twór- ców tzw. warszawskiej szkoły matematycznej. Od 1917 członek PAU, w I.1931-51 prezes Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, od 1952 członek, późruej wiceprezes PAN. 3 J e r z y M a n t e u ffe 1-Sz o e g e ( 1900-1954), filolog klasyczny, badacz literatury hellenistycznej, twórca polskiej papirologii, w 1. 1937-41 profesor uniwersytetu we Lwowie, od 1946 w Warszawie. 4 W ł o d z i m i e r z A n t o n i e w i c z (1893-1973), archeolog, profesor UW, czło- nek PAN. 280 5 B o h d a n S t e f a n o w s k i ( 1883-1976), inżynier, specjalista w dziedzinie tech- niki cieplnej, profesor politechniki we Lwowie, od 1918 na Politechnice Warszawskiej (z przerwą 1945-48, kiedy wykładał w Łodzi). b S t a n i s ł a w M a ł k o w s k i ( 1889-1962), geolog, działacz społeczny i ochrony przyrody, muzeolog. Studiował nauki ścisłe w Wolnej Wszechnicy w Warszawie i filo- zofię na UJ. W młodości w Krakowie (razem z A. Górskim) założyli Towarzystwo Wydawnicze "Znak", a następnie Towarzystwo Pracy Społecznej "Znak", działające na rzecz odro- dzenia życia duchowego w Polsce (brali w nim udział m.in. W. Korniłowicz, J. Hempel, W. Radwan). Należał do współzałożycieli (1926) Towarzystwa Kultury Etycznej im. E. Abramowskiego. Od 1931 wykładał w Wolnej Wszechnicy; od 1934 profesor uni- wersytetu w Wilnie. W 1932 założył Towarzystwo Muzeum Ziemi, które zrealizowałja- ko dyrektor po wojnie. Od lat 20. organizował ruch ochrony przyrody, m.in. przeprowa- dził inwentaryzację zabytków przyrody nieożywionej. 20 XII 1951. Środa Mój referat o przeróbce "Grzechu", wygłoszony 4 grudnia na Sekcji Dramatu', spotkał się z wielkim aplauzem sali. Kruczkowski bronił się nie dość że słabo; całkiem nic nie zrozumiał, o co mi szło. Muszę jed- nak przyznać, że w dyskusji okazał się dżentelmeński (może właśnie dlatego, że nie zrozumiał, jakie wziął cięgi), i nawet poparł projekt "No- wej Kultury", aby to drukować wraz z jego odpowiedzią. W tej sprawie był u mnie Matuszewski2. Dałam rękopis cokolwiek złagodzony (jak i w sprawie "Słownika"). Kruczkowski odpowiedział "obok" tematu, ja mu znów odpowiedziałam, ale nie jestem z tego zadowolona. To wyjdzie w numerze po noworocznym3, a raczej nie powinno się ukazać. Mam nie- smak po każdej (i do każdej) mojej wypowiedzi, ajednocześnie nie mo- gę się powstrzymać od mówienia i pisania, gdy tylko jest możność. W ostatecznym wyniku - wstręt do samej siebie. Jakoś razem z terminem mojego odczytu St. zasłabł w dziwny spo- sób, który nas oboje przeraził... # Zebranie Sekcji Dramatu ZLP było już drugim zebraniem na temat Grzechu Że- romskiego i odbyło się z inicjatywy pisarki. Dąbrowska zabrała głos w tej spraw,ie nie pod wpływem dwukrotnie oglądanego na wiosnę przedstawienia, lecz wówczas gdy- obok wydania odnalezionej sztuki Żeromskiego - ukazała się w książce "wersja sceni- czna", opracowana przez L. Kruczkowskiego. Obszerne streszczenie polemiki zamieści- ła "Nowa Kultura" 1951, nr 51-52, tekst integralny w PR, t. I1 pt. O now,ej wersji " Gr#e- chu " Żerornskiego. # R y s z a r d M a t u s z e w s k i (ur.1914), krytyk literacki, publicysta. Ukończył Wydział Prawa UW; przed wojną aplikant Prokuratoru Generalnej RP. Debiutował w 1931 jako poeta w "Kuźni Młodych". W 1932 wraz z J. Kottem i Wł. Pietrzakiem za- 281 łożyli Klub Artystyczny "S", funkcjonujący do 1935. Uczestnik kampanii wrześniowej; działał w podziemiu kulturalnym. Po wyzwoleniu oficer WP, redaktor "Polski Zbroj- nej". W 1.1945-50 sekretarz redakcji tygodnika "Kuźnica" w Łodzi, później w Warsza- wie. W 1.1950-60 w redakcji "Nowej Kultury", do 1955 zastępca redaktora naczelnego. 1953-58 kierownik pracowni literatury współczesnej IBL. 1960-77 kierownik redakcji literatury współczesnej w wydawnictwie "Czytelnik", członek zespołu redakcyjnego tygodnika "Literatura". Poza młodzieńczymi poezjami opublikował szkice krytyczne, m.in. Literaturapo wojnie, 1948, Literatura naprzełomie, 1951, Doświadczenia i mity, 1964, Z bliska, 1981, oraz podręczniki (Literatura polska 1939-1991, 1992), antologie i wspomnienia (Żółtodzioby,1991). 3 M. Dąbrowska - Ostatni raz o " Grzechu ", "Nowa Kultura" 1952, nr 1. 30 XII 1951. Sobota W nocy ze środy na czwartek St. dostał ciężkiego ataku boleśnego z rodzaju tych, które miewał przed 20 laty. W piątek przyszedł doktor, zaalarmowany przez ową zastrzykarkę panią Borycką. Nic osobliwego nie znalazł (cóż ci doktorzy wiedzą), dał proszki uspokajające i kazał kontynuować zastrzyki [...]. Tego samego dnia zepsuło się światło, Ko- walski naprawia. Jednocześnie przychodzi do domu fotograf, który robi nasze zdjęcia do paszportów. Ledwo wyszli fotograf i elektromonter, zjawił się listonosz z listem poleconym od Hubów. List był adresowany do mnie, jako nadawca podana Zuzia - list na 9 stronach. Od razu jak zobaczyłam, że taki gruby i do mnie, coś mnie "tknęło". Ale St. właśnie dziś wstał, wyszedł sam do przedpokoju, aby wedle zwyczaju podro- czyć się żartobliwie z listonoszem, panem Antonim. Listu nie dało się zataić. Przeczytałam go głośno, zaledwie tłumiąc łzy. Zawierał opis śmierci pani Stempowskiej. Okazało się, że gdy Hubertowie byli już go- towi do podróży ku nam, przyszedł zakaz wyjazdów świątecznych, a jednocześnie - kartka od pani Poklewskiej wzywająca ich do umiera- jącej matki Huberta. Zamiast więc do Warszawy, wyjechali końmi (30 km) do Domu Starców w Rudzie Pilczyckiej. List Huberta to dzieło wielkiej poezji epickiej i razem elegijnej. Ten od dziecka nie doceniany w rodzinie syn jest poetą. Jego listy są równie warte przechowania jak listy Jerzego, choć takie całkiem inne - listy serca, gdy Jerzy to ekstrakt intelektu. St. jest spokojny (pani Stempowska była od dawna w demencji star- czej, a ostatnio i fizyczny stanjej był w upadku), ale popadł w milczące przygnębienie. Jestem teraz niespokojna o jego z kolei zdrowie i ży- cie. 1952 282 10 I 1952. Czwartek Ludzie mnie czegoś nudzą i niecietpliwią. Dokądkolwiek pójdę, z kimkolwiek się zobaczę, wracam śmiertelnie znudzona. Marzę o lu- dziach, z którymi spotkanie uskrzydlałoby i uszczęśliwiało, bo sama też zrobiłam się nudna i postna. Jestem oprócz tego tak zaprzątnięta moją powieścią', że gdy idę coś załatwić, każdego dnia zdarza mi się po kilka razy minąć cel, do którego podążam. Gdy piszę, czuję się prawie dobrze i zdaje mi się, że nieźle piszę, ale gdy przeczytam jakiekolwiek czaso- 283 Ostatnie zdjęcie Stanisława Stempowskiego. Fot. B. Linke pismo literackie z tym zgiełkiem krytyków, żądań, wymagań, ręce mi opadają i czuję, że na nic moja praca. Dostałamjuż skierowanie do Szklarskiej2. Mnóstwo czasu zabrały mi sprawunki. Kupiłam sobie spodnie narciarskie i buty, wydałam teraz du- żo pieniędzy na siebie, co mi zawsze sprawia przykrość. Zwłaszcza że nie umiem kupować i dużo tracę pieniędzy na próżno. # Dąbrowska nadal pisała część powstańczą Przygód czfowieka myślącego. ` Skierowanie do domu ZLP w Szklarskiej Porębie. Mój biedny ostatni okres życia Jest dzisiaj 6 kwietnia, ale piszę bez daty, bo już nie w formie dzien- nika, lecz raczej pamiętnikarskiej, wypadnie zanotować tragiczne wyda- rzenia i oby ostatni już tak smutny przełom w moim życiu. W piątek 11 stycznia 1952 roku około piątej rano umarł mi Stachno. We czwartek 10 stycznia St. był smutny, chociaż nie narzekał. Stał długo przy oknie z czołem przyciśniętym do szyby. Spytałam, czy się gorzej czuje i że w takim razie nie wyjadę. - "Nie, jedź koniecznie, rozerwiesz się, odetchniesz. A ja już przecież zawsze tak będę kwękał". Tej nocy źle spałam, a rano dużo do obiadu chodziłam po mieście. Poło- żyłam się po obiedzie na tapczanie i sen mnie zmorzył. Wstawszy po- szłam jak zawsze do pokoju St. porozmawiać. To mi zawsze w jakiś sposób wskrzeszało dzieciństwo i pokój ojca. St. siedział przy biurku w swoim ciemnowiśniowym szlafroku od Anny i kładł pasjansa. Był da- lej smutny i nie mogłam go jakoś niczym rozweselić. Siedziałam na je- go tapczanie, już nie pamiętam, jak doszło do rozmowy o śmierci pani Stempowskiej ani jak doszło do tego, że zaczął mówić o małżeństwie Orzeszkowej, zawartym w starych latach z tym jej przyjacielem, a wła- ściwie drugim mężem, adwokatem Nahorskim'. Miałam ochotę powie- dzieć: "Teraz mógłbyś się ze mną ożenić", ale jeszcze milczałam, tak jak milczałam na ten temat przez 26 lat naszego pożycia, choć cały ten czas bardzo cierpiałam nad tym, że nie jest z nami, jak być powinno. Światu trzeba oddać to, co jest świata, a po uiszczeniu tego obola kłaść w tradycyjne formy swoją własną treść, której istoty świat nawet nie po- dejrzewa. I choć tylko przez pierwsze pięć lat byliśmy kochankami, a potem ja przez cały czas pielęgniarką, sanitariuszką, opiekunką, a od wybuchu wojny także i finansowo "panem domu" - zawsze było dla mnie boleścią, że nie jestem jawnie przed światem jego żoną. Mimo 284 świadomości, że St. nie chciał mnie "wiązać" (czyż mogłam być jeszcze bardziej "związana"?) ze względu na wielką różnicę wieku, a działały tu jeszcze inne względy. St. mimo całą swoją postępowość był staroświec- ko-parafiańskich poglądów i nigdy nie rozwiódłby się z panią Stempo- wską, chociaż faktycznie nie żył z nią i nie mieszkał od lat 30. (A naj- dziwniejsze, że ja jakąś częścią siebie podzielałam tę jego postawę, je- stem też za nierozerwalnością małżeństwa.) Już kiedy go poznałam w 1926 roku, od sześciu lat pani Stempowska mieszkała z Hubertem i nigdy odtąd nie mieszkali razem z wyjątkiem, gdy nas wojna rzuciła do Łucka, a i wtedy miał w mieszkaniu Huberta osobny pokój. Tak sa- mo gdy pani Stempowska odwiedzała nas na Polnej parę razy, mieszka- ła zawsze w jadalni służącej mi za gościnny pokój. Byli już od dawna tym, czym ich natura uczyniła, tj. stryjecznym rodzeństwem, znającym się ze sobą i zaprzyjaźnionym od najmłodszego dziecka. Z drugiej stro- ny St. przy całej swojej skromności miał samopoczucie króla czy nawet Boga, którym po trosze czuje się każdy człowiek, ale nikt w takim sto- pniu jak On. To poczucie rozciągał na najbliższe sobie osoby i na pew- no w sposób zupełnie naturalny był przekonany, że ani osoby, która z nim żyje, ani też mnie jako mnie żadne "złe języki" nie mogą dotknąć. Ale tego dnia, wiem na pewno, że to miał na myśli, kiedy nagle zaczął mówić, jakie to było wzruszające to małżeństwo Orzeszkowej, małżeń- stwo sędziwych przyjaciół. Tyle było przejęcia w jego głosie, że na ko- niec i ja nie wytrzymałam i wyrzekłam te słowa: "Teraz i ty mógłbyś się ze mną ożenić". Nic na to nie odpowiedział, ale wiedziałam, że to jest wstęp do rzeczy serio. Zadumałam się, jak to przyjmie i czy to zrozumie ktoś mnie żywym uczuciem najbliższy, i tak milczeliśmy, słychać było tylko szelest i pstrykanie kładzionych przez Stacha kart. Raptem weszła Frania oznajmiając kolację. I to była nasza ostatnia w życiu rozmowa. Wieczorem zajęłam się jakimś pisaniem. St. położył się dosyć wcześ- nie i zasnął, zanim ja poszłam spać. Ja też zasnęłam jakoś prędko i moc- no. Około czwartej zbudziłam się i -jak to zawsze zresztą czyniłam, od- kąd siły St. zaczęły tak wyraźnie słabnąć - od razu spojrzałam w jego drzwi. Jeśli szpary są ciemne, znaczy się, śpi (spał zawsze cicho jak dziecko, nigdy nie chrapał), jeśli jasne, widać, nie śpi i coś mu dolega. Ale zawsze dosyć trudno było mi spostrzec słabe światło w dolnej szpa- rze drzwi. Tym razem zobaczyłam to światło natychmiast, dziwnie ja- skrawe - szeroką złotą smugę, nie w dolnej szparze, ale w górnej - nie wiem, czy drzwi od góry były nie domknięte, ale zdumiała mnie krzy- cząca szerokość i jaskrawość tej smugi świetlnej. Wyskoczyłam na rów- 285 ne nogi z łóżka, zarzuciłam szlafrok i weszłam do St. Leżał wsparty o wysoko jak zawsze spiętrzone poduszki - nie spał. "Źle się czujesz, kochanie?" Odpowiedział niezwyczajnie stanowczym, surowym tonem: "Tak". - "Czy boli?" - "Boli, ale ból to nie tak wielki, można wytrzy- mać. Tylko tak dławi, dusi". Wzięłam za puls. Tętno było 96, mocne i twarde, ale miarowe. "Tętno mocne, lepsze niż u mnie - powiedziałam dziarsko, żeby go uspokoić. - Tachicardia - to zaraz przejdzie". Odpo- wiedział: "Dławi, dławi" - ale to mawiał często już od dawna. Dałam dużą porcję waleriany, koraminę wziął już przedtem sam - otworzyłam szeroko okno w moim pokoju, żeby miał jak najwięcej powietrza, zrobi- łam termofor, ale już po 10 minutach spostrzegłam, że to nie jest taki atak jak wszystkie dotychczasowe. Powiedziałam do Frani: "Pan Stem- powski ma taki atak, jakiego nigdy jeszcze nie miał". Przeraziła się i na- tychmiast się ubrała. Posłałam ją na górę po Tadzia Matuszewskiegoz. Zapytałam St., czy dobrze, że posłałam. Odpowiedział potulnie: "Do- brze". Tadzio przyszedł zaraz w pidżamie. Zrobił zastrzyk kamfory. By- łam już w takim popłochu, że ręce mi się trzęsły i w oczach robiło się ciemno. Z trudem mogłam znaleźć odpowiednie lekarstwa, chociaż ich tyle. Nie było nitrogliceryny, której zresztą nie ma i w aptekach, a i Stach od dawna jej nie używał, nie lubił tego środka, mówił, że mu roz- sadza głowę. Daliśmy jeszcze raz koraminę i szwajcarską glukozę z kar- diazolem, dużą pastylkę. Kazałam Tadziowi sprowadzić natychmiast pogotowie. Uspokajałam Stacha: "Zaraz przyjdzie doktor, zaraz wszy- stko będzie dobrze". Ale ogarniało mnie coraz większe przerażenie. Już teraz widać było po ciężkim przyśpieszonym oddechu, że go dusi. Tętno prawie 100. Mówiłam mu, że 80 i że równe, dobre. "Tak - powiedział- to nie serce. Serce mam mocne i dlatego nie mogę umrzeć". Zaczął na- rzekać, że nie może odkaszlnąć flegmy i że flegma go zadusi. Przypisy- wałam to sugestii zbędnie naturalistycznego opisu śmierci Matki przez Huberta - jak się dusiła od flegmy. Ale coś podobnego istnieje, bo później w "Dzienniku Pepysa" przeczytałam o jego bracie umierającym, że się zadusił flegmą. Ale St. odkaszliwał miękko i nawet dosyć moc- nym kaszlem. Aby mu to ułatwić, zrobiłam mu gorący napój z miodu z trochą wody, ale trzeba go było bardzo prosić, aby troszeczkę łyknął. Prosiłam, żeby popijając tym miodem łyknął bellergalu. Odmawiał z rozpaczą mówiąc, że nie przełknie. Raptem powiedział: "Muszę mieć bardzo niskie ciśnienie, bo nie mogę zrobić siusiu". Po chwili zażądał, abym wyszła, bo chce się załatwić. Wyszłam, a kiedy zajrzałam #edno- cześnie z drugiej strony zajrzała Frania), St. siedział na brzegu tapczana z nogami spuszczonymi na dywanik. Machnął na nas ręką, żebyśmy odeszły. Po chwili usłyszałam, że stęka. Wbiegłam. Już się sam położył i okrył kołdrą i już nie stękał. "Czy lżej?" - spytałam. - "Lżej" - odpo- wiedział. Ale nagle zaczął być bardzo niespokojny, siadał, odrzucał koł- drę, klękał nawet na łóżku, próbował robić sobie masaż w okolicy ple- xus solaris#. Z trudem utrzymywałam termofor przy jego lewej piersi. Gładziłam go ręką po głowie - czoło miał strasznie spocone. "Najdroż- szy - prosiłam - czemu się tak rzucasz? To ci zaszkodzi. Zaraz przyj- dzie doktor. Połóż się, kochanie". - "Nie mogę sobie jakoś miejsca znaleźć" - powiedział, ale położył się na wznak. Powiedział jeszcze dwa razy: "Tak bym chciał już umrzeć. Tak bym chciał już umrzeć". Serce mi się rwało na strzępy. Nagle odrzucił kołdrę. Odrzucił i termo- for. Przyszedł Tadzio. Kazałam wezwać dr. Rutkiewicza. Pogotowie wciąż nie przybywało, choć od ich gmachu do mnie jest 10 minut drogi pieszo. Zostałam znów z Nim sama. Strasznie ciężko oddychał, widać to było po zastraszającym wznoszeniu się i opadaniu brzucha, jakby wzdę- tego. Nagle powiedział: "Proszę nocnik". Zanim zdążyłam go podać, szepnął z żałośną rozpaczą: "O, Boże, ja robię pod siebie" - co Mu się, biednemu, zdawało, organizm już nic nie przyjmował i nie wydzielał. I to, o niedolo, były jego ostatnie słowa na ziemi. Nagle dźwignął się z poduszek. Sama na pół przytomna, zobaczyłam parę dziwnych ruchów rękoma koło piersi, potem raptem złożył ręce na brzuchu, wyprężył się na wznak zadarłszy głowę jakoś tak dziwnym teatralnym gestem, że osłupiałam, i zaczął intensywnie, srogo, z napięciem patrzeć w sufit sze- roko otwartymi oczyma. Chwyciłam go w ramiona, ale już nie reagował na moje słowa. Złapałam rękę, tętna już nie było. Wtem, o zgrozo, dolna szczęka opadła. Coś jeszcze szeptałam: "Stachu, Stachuniu, nie zosta- wiaj mnie" - aż nagle zrozumiałam, że to śmierć. Ogarnął mnie tak sa- mo prawie śmiertelny spokój. Poszłam do Frani i powiedziałam: "Już koniec", na co popadła we właściwy prostym ludziom obrzędowy la- ment i płacz. Ja byłam dalej spokojna tym strasznym spokojem, jaki nas nawiedza w obliczu nieodwracalnej klęski. Kazałam Frani wezwać Ko- walewa, a ją samą wysłałam do Bogusiów. Byłam zdumiona, że nie bo- ję się zostać sama ze Zmarłym. Ja miałabym się bać zostać ze Stach- nem! Sama byłam na wpół umarła. Kiedy poszli, sama obwiązałam uko- chaną głowę ręcznikiem, by przymknąć biedne usta. Przyszedł lekarz pogotowia, młody bałwan i baran z olbrzymią latarką elektryczną w rę- ku. Nic ludzkiego - drewno. Stwierdził zgon. Potem zaczął się chaos wydarzeń właściwych podobnym okoliczno- 286 ściom. W czasie pół godziny wysłałam de#>esze do Huberta, do Anny, posłałam Kowalewa do Bronków Linke. Smierć nastąpiła około piątej rano, cały atak nie trwał godziny. Jurek, Ela i Kowalew pozawiadamiali większość znajomych i powysyłali depesze. Dr Rutkiewicz przyszedł zaraz po tym z pogotowia i po raz drugi stwierdził zgon. O ósmej rano zjawiła się delegacja Związku - wzięli na siebie całe urządzenie pogrze- bu, a nawet koszta. Cały dzień przychodziło mnóstwo, mnóstwo ludzi. Prawie wszyscy płakali, jak nigdy nie opłakuje się tak sędziwego człowieka. # Po nieudanym i unieważnionym małżeństwie E. Orzeszkowa przez długi czas po- zostawała w związku z adwokatem Stanisławem Nahorskim, którego poślubiła dopiero w 1894, na dwa lata przed jego śmiercią. Z T a d e u s z M a t u s z e w s k i, sąsiad, który od dłuższego już czasu serdecznie opie- kował się ich domem. 3 P 1 e x u s s o 1 a r i s (łac.) - splot słoneczny 1 V1952. Czwartek Tyle w kwietniu napisałam i nie doszłam, nieszczęsna, nawet do po- grzebu biednego Stachna. Od stycznia tyle rzeczy przeżyło się, przewa- liło, przeszło po mnie jak tratujące stado, tyle prac uciążliwych, ale i zbawczych się na mnie potem zwaliło. A przecie chciałabym utrwalić te gorzkie chwile życia, którego tak sporą część zahrał St. z sobą do gro- bu. Wracam jeszcze do dnia eksportacji i pogrzebu. Cały piątek i sobotę, śród tej masy nawiedzających nasz dom ludzi, chodziłam po pokoju. Rozmawiałam, witałam się, płakałam i chodziłam, chodziłam, chodzi- łam. W sobotę wieczorem nogi mnie w udach tak bolały, jak po cięż- kiej, górskiej wycieczce. Pewno się też zatrułam, bo jak tylko biedny Stach zamknął oczy, zaczęłam od razu strasznie palić. On był mi tarczą od wszystkiego złego. Teraz, po czterech prawie miesiącach, mogę już przynajmniej spokojnie to wszystko notować. W sobotę o trzeciej po południu zaczęła się eksportacja. Jurek, Ela, Wanda, ja, Anna, Iwa i Erazm - siedliśmy do autokaru z trumną- oprócz tego były trzy samochody: pani Modzelewskiej, Związku i dr. Rutkiewicza, które zabrały innych chętnych do pojechania. Ustawiono trumnę w podziemiach kościoła i wróciliśmy. Ja z Anną samochodem pani Modzelewskiej - nie pamiętam, czy jeszcze kto z nami tam jechał. Zapomniałam napisać, że pierwszą Pustą Noc spędzili ze mną Bron- kowie Linke. Spali w jadalnym. Ja tej nocy wcale nie spałam. Zachodzi- 288 łam parę razy do Stachna i uśmiechałam się do niego. Wyglądał, jakby spał cicho i nawet pogodnie. Przestała wreszcie drżeć biedna lewa ręka dotknięta chorobą Parkinsona od roku. Nieraz mówił: "Ot, byłoby szczęście, żeby ta ręka drżeć przestała". W ciągu tej nocy napisałam po francusku list do pani Tzaut, berneńskiej przyjaciółki Jerzego Stemp.' Dołączyłam do tego listu - list Ojca, w przeddzień śmierci do Jurka pi- sany, i własny list do Jerzego oraz kilka ostatnich fotografii Stachna, ro- bionych przez Bronków Linke. Prosiłam panią Tzaut (która korespondo- wała ze St.), żeby sama to wszystko wręczyła Jerzemu i zawiadomiła go o śmierci ojca. Dziwne to było, jak pod wpływem szoku, po tylu latach napisałam długi list tak dobrą francuszczyzną, że kiedy w sobotę dałam go Annie do przeczytania, powiedziała, że list jest świetny i nie popra- wiła w nim ani słowa. Po eksportacji byli u nas, a raczej, niestety, już tylko u mnie, na kola- cji zdaje się Bronkowie i Erazm, może jeszcze dzieci - dobrze nie pa- miętam, aha, jeszcze Iwa, coś pamiętam, że Bronek się z nią zalotnie przekomarzał. Tę drugą noc z soboty na niedzielę także prawie wcale nie spałam. Zasnęłam dopiero około 6 nad ranem i spałam do ósmej tak mocno, że nie słyszałam przyjazdu Hubertów (weszli prze2 kuchnię). Kiedy we- szłam o ósmej do jadalni, zobaczyłam ich rozmawiających z Anną. Wkrótce potem przyjechała z Olsztyna Hanka. Co było dalej w tę nie- dzielę - nie pamiętam. Co ja robiłam, jak się zachowywałam - nie wiem. Tylu ludzi bliskich i namiętnie kochanych poumierało mi w ży- ciu, ale dziwny los oszczędził mi widoku ich konania - wszyscy umarli beze mnie, i prawie wszyscy z wyjątkiem Jerzego Cz.2 umarli śmiercią nieoczekiwaną i nagłą. Pierwszy raz ktoś tak mi bliski umarł na moich rękach. To poza wszystkim było dla mnie wstrząsem fizycznym takim, jakby mnie kto rzucił z dziesiątego piętra. Czułam się sama śmiertelnie chora i z pogruchotanymi kościami. Pogrzeb odbył się 14 stycznia w poniedziałek o trzeciej po południu. Pojechaliśmy z domu autem p. Modzelewskiej i autem Związku, który dał mi samochód do dyspozycji na cały czas pogrzebu. Jechaliśmy śród śnieżycy i cały pogrzeb odbywał się wśród gęsto padającego śniegu. Był to pierwszy zimowy dzień. Było dużo ludzi, ale nie wszyscy dotrwali do końca, bo murowanie trwało bardzo długo. W delegacji od Związku z wieńcem byli Brandys i Żuławski (krewny Stacha). Chociaż nie lubię mów pogrzebowych, ale zdziwiło mnie, że nie znalazł się nikt, kto by parę słów o St. powiedział. I9 - Dzienniki, t Z 289 Pamiętam, że stała koło mnie Anna i że coś do mnie mówiła po fran- cusku, ale co, nie pamiętam. Potem Anna poszła z Modzelewską do jej auta, jako że pani Natalia była bardzo lekko ubrana. Ze mną do końca została tylko garstka - Jurek i Ela, wierna Wanda, Hubertowie, Hanka i Iwa, dr Rutkiewicz, Bronkowie i jej rodzice. W domu była kolacja z Hubami, Bronkami, Hanką i Iwą, nie pamię- tam, czy prócz Anny był kto jeszcze, może Helenka Jonkajtysówna? Zostało mi tylko w pamięci jako rzecz szczególna, i godna uwagi, że Hubert cały czas wspaniale opowiadał o życiu w PGR-ze, i że Anna by- ła niezwykle ożywiona, wprost czarowała gości rozmową, dowcipem, nawet humorem. Anna była bardzo życzliwa Stachowi, i jak rzadko kto umiała ocenić jego niezwykłe walory. A jednak... spodziewa się jakie- goś nowego etapu życia dla nas. Biedna Anna! Ja już czuję się takim strzępem człowieka! VVe wtorek rano (Hubertowie spali na tapczanie Ojca, Iwa i Hanka na tapczanie w jadalnym, Anna na swojej lwowskiej kanapie) - a spałam tej nocy trochę lepiej - zebrałam rodzinę Stacha, do której zaliczyłam i starego Czekana, i rozdałam im wszystkie rzeczy Stacha (choć wszy- stkie miał ode mnie), zatrzymawszy tylko coś niecoś za ich zgodą dla Jurka (który od dziecka obsługiwał Stachna), dla Kowalewa, Wyglądały i Frani. Sama zostawiłam sobie na pamiątkę tylko scyzoryk Stacha. Potem wszyscy się rozjechali. Nie wiem już, kto i kiedy kupił bilety, dość że w środę wieczorem 16 stycznia wyjechałyśmy z Anną do Wrocławia, a staritąd w piątek z Tulcią i Wawą do Szklarskiej Poręby. A ponieważ Frania bała się sa- ma zostać, na wniosek Anny poprosiłam Czekanowskiego, żeby na czas mojej nieobecności został na Polnej. Z największą chęcią na to przystał, ale potem to się okazało niezbyt przyjemne dla Frani, a nawet i dla mnie. Pobyt w Szklarskiej Porębie to osobny rozdział, nie wiem, czy go już kiedy odtworzę. Fizycznie zrobił mi ten pobyt bardzo dobrze, przyszłam nieco do siebie. Miałam ze sobą maszynę i starałam się pisać moją po- wieść, napisałam 80 stron pierwszego brulionu ostatniej części. Ale miałyśmy tylko jeden baśniowo piękny dzień słoneczny, poza tym cały miesiąc padał śnieg, nasypało tych śniegów na jakie dwa metry. Dom Związku Literatów, stara rudera sprzed stu lat, fatalnie urządzony i jesz- cze gorzej prowadzony. Kuchnia pod psem, kierowniczka, chociaż de la haute volee3 (które są zwykle doskonałe jako zarządzające uspołecznio- nymi pensjonatami), jakaś kombinatorka, mało przyjemna. Zespół gości spod ciemnej gwiazdy. Podobno część byli to literaci, ale tacy, o któ- rych się nic nie wie, i nie będzie wiedziało. Reszta całkiem spoza świata literatury, jacyś protegowani kierowniczki. Zainteresował mnie tylko Kuśmierek4, którego dobre opowiadanie "Historia jednego konia" czyta- łam w "Twórczości". Ale straszny gbur. Kiedy mu powiedziałam parę szczerze serdecznych słów pochwały o tym opowiadaniu, wrzasnął: "Nie chwalcie mnie tak wszyscy!" A powierzchowność neurastenika z fin de siecle'u. Był z żoną, anemiczną w okularach, rodzaj "domowej nauczycielki" z mego dzieciństwa, i z dwiema córeczkami, okazami zdrowia, dość ładnymi, jedna miała nawet b. piękne oczy - ale strasznie zapuszczonymi i brudnymi. [...) Pod koniec Wawa rozchorowała się i musiała odjechać. A choć Tul- cia była idealnie grzeczna, ale nawet najgrzeczniejsze dziecko absorbuje cały czas matki. Toteż Anna przestała pracować i była w złym humorze. Ze mnie nie miała pociechy, bo byłam smutna i miewałam zrozumiałe w moim położeniu crises nerveuses. Na spacery przeważnie chodziłam sama, bo Annie jednak serce nie pozwalało chodzić po górach. Za to wyjeżdżała raz na dwa dni z odczytem do Jeleniej Góry. Pomimo mgieł, chmur i wciąż padającego śniegu, często były niewia- rygodnie piękne oświetlenia. Raz zwłaszcza, kiedy szłyśmy z Anną do pani Kocwy, a wszystkie drzewa były okryte szczelnie puszystym śnie- giem, to wszystko w popielatej przedwieczornej szarości wyglądało zja- wiskowo. Pani Eugenia KocwaS mieszka tam już parę lat z matką. Jest katoliczką pozytywnie ustosunkowaną do ustroju, miewa poczciwe od- czyty, z których utrzymuje matkę i siebie, ale z których "czynniki" nie są zadowolone. Napisała niezwykle zajmujący pamiętnik - swoją ucie- czkę z Ravensbruck - którego nie chcą jej drukować, że katolicki. Mie- szka nad drogą na Zakręt Śmierci (paskudna nazwa, a piękny spacer), gdzie przyjmowała nas wybornym winem własnej roboty. Ta jej "Ucie- czka" jest również tak wyborna, że przeczytałam to jednym tchem, aż Anna na mnie mruczała, bo czytałam do późna w noc. W sumie, mimo wszystkie niedogodności dobrze wspominam ten pobyt w Szklarskiej Porębie. [. . . ) Jeszcze w Szklarskiej Porębie zatelefonowano do mnie ze Związku z gorącą pros'bą, żebym wygłosiła referat o Gogolu na uroczystej akade- mii w związku z setną rocznicą jego śmierci (4 marca). Oczywiście po powrocie miałam z tym ciężką mordęgę i przez dwanaście dni pracowa- łam dosłownie dniami i nocami, prawie że nie śpiąc. Przeczytałam nie- mal całego Gogola po rosyjsku nie wyłączając "Pierepiski s druzjami" 290 291 i "Ispowiedi pisatiela"; przeczytałam Bielińskiego, przeczytałam przed- wojenne polskie prace o Gogolu, m.in. broszurę Małaniuka rozszyfro- wującą dość interesująco jego rozdwojenie i załamanie wewnętrzne (próby ucieczki z Rosji), wreszcie prasę sowiecką rocznicową, zarówno panegiryki gazet codziennych, jak nie najgorsze studia w miesięczni- kach. Aż wreszcie napisałam tę prelekcję, w której wiele przemilcza- łam, ale nic nie skłamałam i nie użyłam ani jednego sloganu, nie popad- łam w anijedno schematyczne, sztampowe zdanie [...). Mimo że odbiegała od tego schematu, moja prelekcja podobała się i w czasie przerwy winszowali mi jej ludzie z KC, nawet "sam Ber- man", a Cyrankiewicz (któremu przy sposobności podziękowałam za zagwarantowanie mi nietykalności mieszkania) zaprosił mnie na część artystyczną do swojej loży. [...] Jeszcze przed akademią 4 marca przyjechał do mnie Putrament pro- sić, abym stuszowała paru słowy "reakcyjne" załamanie się Gogola w ostatnim okresie życia. A w istocie Gogol całe życie skłaniał się do poglądów konserwatywnych i na to nie ma żadnej rady, że pod koniec życia był reakcjonistą, sławiącym knut i pańszczyznę. Jedyne w nim "rewolucyjne" to był kompleks tajonej nienawiści Ukraińca do Rosji. Gogol to stworzył tyle osławiony potem termin "istinno russkij czeło- wiek" - w ambiwalencji swych uczuć. 1 D i e n e k e T z a u t, Holenderka, malarka i muzyk; żona H e n r i T z a u t a, dy- rektora departamentu sprawiedliwości szwajcarskiego rządu federalnego. W ich domu w Bernie mieszkał J. Stempowski; H. Tzautowi powierzył opiekę nad swą spuścizną. 2 J e r z y C z o p (zm.1939), medyk z nie ukończonymi studiami, właściciel sana- torium w Jaworzu, gdzie na przełomie lat 20-30. często bywała Dąbrowska (tam napisa- ła znaczną część Nocy i Dni i przeżyła z nim romans). Umarł we wczesnym wieku po kilkuletniej tajemniczej chorobie. 3 D e 1 a h a u t e v o 1 e e (fr.) - z wyższych sfer 4 J ó z e f K u ś m i e r e k ( 1927-1992), reportażysta, dziennikarz. Podczas okupacji w szeregach GL, od I943 w PPR, współorganizator ZWM; wyrzucony z partii w 1949. W 1. 1945-49 dziennikarz "Trybuny Dolnośląskiej". 1950-69 członek ZLP. Prowadził gospodarstwo hodowlane, zajmując się jednocześnie twórczością literacką i publicysty- czną. Związany z "Solidarnością", w czasie stanu wojennego internowany. W końcu ży- cia związany z "Gazetą Wyborczą". Opublikował m.in.: zbiór opowiadań Uwaga! Czfo- wiek,1951, sztukę Rok 1944,1954, Nie ma ważniejszej sprawy,1989, Obecny,1991. 5 E u g e n i a K o c w a (1907-1963), literatka. Przed wojną pracowała jako steno- gratka w sejmie i Agencji Telegrafcznej "Express". W 1941 aresztowana w Krakowie i wywieziona do Ravensbruck, skąd w 1944 uciekła. Po wojnie pracowała dla Komisji Badania Zbrodni Niemieckich. Wydała przedwojenną powieść Maria wyrusza w świat, 1946, ze wspomnień pt. Ucieczka drukowała fragment w "Tygodniku Powszechnym" ( 1950). 2 V 1952. Piątek Kontynuuję odtworzenie minionych zdarzeń. Na marginesie jeszcze pobytu w Szklarskiej zapomniałam dodać, że słyszałam tam z ust Ku- śmierka i jego partyjnych kolegów dwa dowcipy, tym godne uwagi, że z tych właśnie ust usłyszane. Jeden, że pisarze "uciekają od współczes- nej rzeczywistości w tematykę produkcyjną". Drugi, że spotyka się dwu znajomych. Jeden pyta drugiego: "Jak zdrowie?" Tamten odpowiada: "Jak Kruczkowski". - "Jak to, co to znaczy?" Pierwszy odpowiada: "Dopisuje". Opowiedziano to na mój benefis z powodu mojego odczytu o "Grzechu". Wracam do moich zajęć po powrocie ze Szklarskiej. Zaledwie wynu- rzyłam się z Gogola, gdy naglącą okazała się sprawa korekt i druku " Dziennika" Pepysa. Korekty zajęły mi przeszło trzy tygodnie ciężkiej pracy, zwłaszcza przy pierwszym tomie, którego pierwszą korektę zro- biłam dwa lata temu, jeszcze nie mając pełnego wydania oryginału. [...] Zapomniałam dodać, że 27 marca PIW urządził w Domu Dziennika- rzy przy ul. Foksal wieczór poświęcony Pepysowi. Odczytałam skrót mojej przedmowy i specjalnie napisane kilka stron o moim "warsztacie przekładowym"'. Potem dwoje młodych aktorów: Szczepkowski i Mi- kołajska odczytali kilka wybranych przeze mnie wyjątków z "Dzienni- ka". Mój odczyt bardzo się podobał, słuchali w ciszy jak makiem zasiał i potem wiele osób mi winszowało. Ale aktorzy zawalili mi teksty zu- pełnie. Mikołajska się krygowała, a Szczepkowski czytał jak karawa- niarz. Oboje nie przygotowali się nawet na tyle, żeby jako tako wyma- wiać angielskie nazwiska. Byłam tym bardzo zdenerwowana i żałowa- łam, że nie zdecydowałam się sama czytać. Te same wyjątki czytałam kilka lat temu na dużym zebraniu w Pen-Clubie i sala reagowała wtedy wspaniale, a w miejscach humorystycznych wręcz pokładała się ze śmiechu. A teraz przeszło bez wrażenia, wszyscy mówili tylko o moim odczycie. W czasie pobytu Anny gazety ogłosiły nagle urbi et orbi o "wielkim darze bratniego Związku Radzieckiego", jakim ma być wybudowanie gigantycznego kompleksu gmachów, Pałacu Kultury i Nauki, z nieboty- kiem 200 metrów wysokim pośrodku. Ma to stanąć w samym sercu Warszawy na terenach między dawnym Dworcem Głównym, Złotą, Sosnową, Marszałkowską. Budować będą nie tylko rosyjskie maszyny, lecz rosyjscy inżynierowie i robotnicy z przywiezionych (jakoby) mate- riałów. Również projekt jest moskiewski, podobno uzgodniony z polski- mi architektami, ale czy który odważył się naprawdę mieć swoje zda- 292 293 nie? Projekt podawany niemal co dzień w gazetach, to z lotu ptaka, to z tej lub owej strony, jest potwornie brzydki, niczym nie uzasadniony. Cała Warszawa będzie leżała u stóp tego potwora. [...] Przypomniała mi się budowa Sóboru na Saskim placu. To także był największy wówczas gmach w Warszawie. Anna potraktowała to z filozoficznym humorem: "No, cóż - powiedziała - w XI wieku Niemcy budowali u nas kościoły chrześcijańskie. Teraz Rosjanie budują kościół nowej wiary". Ale jest w tym i jakiś nonsens ekonomiczny. Rosja w swojej cywilizacji rzeczo- wej naśladuje Amerykę, wobec której ma zatajony kompleks niższości. I popada w absurdy. W Ameryce, zwłaszcza w New Yorku, gdzie ist- nieje spekulacja gruntami i place są niewiarygodnie drogie, wykorzystu- je się je dla celów zysku budując drapacze chmur. U nas (ani tym bar- dziej w Rosji) to niepotrzebne, bo wszystkie grunty miejskie są własno- ścią państwa lub miasta. Może w istocie idzie o zakasowanie wież ko- ścielnych. Rykuńcio, z którym od lat nie mam kontaktu, dał znać przez swego ciotecznego brata, że chce się ze mną zobaczyć. Pojechałam więc rano ze Zbyszkiem do stacji Klembów, a stamtąd piechotą przez las - był śli- czny dzień przedwiosenny - poszliśmy do domu, gdzie Henryk bawił na święta. Chciał mnie widzieć poruszony niezmiernie śmiercią St. Prześli- cznie wygląda, nie nosi teraz brody jak za okupacji, lecz przystrzyżone siwe wąsy, wspaniała polska gęba senatorska, dawno go tak pięknym nie widziałam. Ale nie chciał mi nawet powiedzieć, gdzie teraz stale przebywa. Tyle tylko się dowiedziałam, że pracuje w jakimś zakładzie ogrodniczym. Okazuje się, że przed kilku laty był dłuższy czas we Wrocławiu, także w czasie gdy myśmy ze St. tam przebywali. Jestem wprost wstrząśnięta siłą duchową i nerwową tego człowieka, że może znosić w teraźniejszych warunkach takie utajone życie`. Wydaje mi się to jakimś niepojętym marnowaniem energii i wartości, tym bardziej że nie zajmuje się teraz żadną podziemną działalnością polityczną. Jeśli kto na świecie, to właśnie on powinien był iść na emigrację. Święta spędza w domu siostry Sipayłły, o której mówi w najwyższych superlatywach. Przyjęli mnie świątecznymi smakołykami, wypiliśmy nawet jakiejś do- mowej nalewki jałowcowej czy jarzębinowej. Nawspominaliśmy się przeszłości i naopowiadali sobie różnych rzeczy. Po południu odprowa- dził mnie przez las ku stacji, odjechałam ze Zbyszkiem jakaś do głębi zasmucona, że tak się to wszystko z takiej wartości ludźmi dzieje. W piątek, 18 kwietnia, otrzymawszy zaproszenie do Rady Państwa na urodzinowe przyjęcie dla Bieruta i gdy Modzelewska zadzwoniła proponując mi, że zabiorą mnie tam autem, pojechałam z nimi zobaczyE tę galówkę. Zastanawiam się, dlaczego partia tak fetuje tę 60 rocznicę jego urodzin - gazety dotąd jeszcze ogłaszają listy "narodu" i "urodzi- nowe zobowiązania" (sentymentalna wierszowana laurka Iwaszkiewi- cza, pisarze i dziennikarze prześcigają się w panegirykach3) -ja nie pis- nęłam i nigdy nigdzie na żadne zaproszenia nie chodzę, więc myślę so- bie - pójdę. Pamiętam, jaki niesmak budziło to w nas, gdy takie same hopki urządzano z imieninami Piłsudskiego. Gmach Rady Państwa (chyba dawny GISZ) urządzony jest teraz wspaniale i ma tylko ten błąd, że wielkie sale reprezentacyjne są aż na trzecim piętrze, a nie ma windy. Szczegóły wnętrza w bardzo dobrym smaku, dekoracja kwiatowa feeryczna. Po monumentalnych schodach sunął tłum szary, brzydki, biednie i wulgarnie poprzyodziewany. Perka- likowe suknie w kwiatki, kolorowe koszule, wyszarzane marynarki, per- kate nosy, mysie ogonki zwinięte w tyle głowy, zmęczone, spracowane 294 295 Makieta Pałacu Kultury w pochodzie pierwszomajowym w 1952 r. twarze. To nie zaspokajało potrzeby piękna, ale to mi się podobało. To było nowe piękno prostych szarych ludzi wprowadzonych na najwyższe salony Państwa. Bierut stał w pustej sali z dekoracją biało-czerwoną, stał na dywaniku i przyjmował życzenia. Mistrze ceremonii kierowali część tłumu na bo- ki, zapewne, żeby oszczędzić solenizantowi nadmiaru uścisków dłoni. Ponieważ przyjechałam z Modzelewskimi, z nimi też się trzymałam [...]. Modzelewski pokręcił się i oznajmił, że "prezydent i wszystkie ważne osoby są o pół piętra niżej". "Chodźmy - powiedział - do tego high life'u". Zeszliśmy. W samej rzeczy w tych niższych salonach było już inne towarzystwo. Były już i wieczorowe powłóczyste suknie dam, 296 niektóre bardzo bogate, i staranniejsze toalety panów, i dużo galowych mundurów, m.in. złotem szyte czarne mundury ambasady sowieckiej. Tu i ówdzie słychać było cudzoziemskie języki, rosyjski i francuski, do- minował rosyjski. Stoły tak samo uginały się pod jedzeniem, jeszcze le- pszym i wytworniejszym. Tak oto społeczeństwo dążące do bezklaso- wości "rozwarstwia się" w sposób nieuchronny. Do blasku nowego , high life'u" przylgnęła oczywiście cała nasza śmietanka "sfer artysty- cznych". W tych dopiero salonach zobaczyłam Iwaszkiewicza, Putra- menta, Kruczkowskiego, Elżunię, Wyrzyka, Wołłejkę (Chopin z filmu) i in. Modzelewscy mnie zapytali, czy nie mam nic przeciw temu, żeby "być przedstawioną" Bierutowi. Co można na takie pytanie odpowie- dzieć, kiedy się już weszło w kabałę? "Proszę bardzo". Ale Bierut był otoczony architektami mającymi budować ów Pałac Nauki i Kultury. Gdyśmy wreszcie do niego dotarli, zanim jeszcze zdążyłam usta otwo- rzyć, zaczął mówić trzymając moją rękę w swojej, ogromnej jak narzę- dzie: "Bardzo się cieszę, że mogę odnowić z panią znajomość sprzed czterdziestu lat". Wiedząc, że za młodu wychowywał się u Papiewskich w Lublinie, bąknęłam: "Chyba w Lublinie?" - "Tak, pani mnie nie pa- mięta, ale ja panią dobrze pamiętam". Ja znowu: "To tak dawno i byli- śmy tacy młodzi" (a w istocie rzeczy nigdy żadnego Bieruta w Lublinie nie poznałam). Na co Bierut: "Tak, pani była młoda, oczkami strzelała pani do chłopców". Tu już wpadam w ten ton i mówię: "No, i chłopcy do mnie". "Tak, tak, ja się też podsuwałem, ale pani była taka otoczo- na, więc bez powodzenia. A od tego czasu znałem już panią tylko z książek". "To - mówię - może jest najważniejsza znajomość z pisa- rzem. Osoba jest zawsze mniej interesująca". - "A nie, nie, przyjemnie jest poznać i osobę". Na tym skończyła się moja jedyna rozmowa z kimś ze świata naszych dzisiejszych władz najwyższych. Bo tu podeszła Elżunia Barszczewska, trochę podchmielona i tak ożywiona, jaką jej nigdy nie widuję, z natarczywym żądaniem "wypicia zdrowia prezyden- ta w jego ręce". Wołała: "Zyczę wszystkiego i dziękuję za dobroć pana prezydenta, za tę opiekę nad nami etc." W tejże chwili podskoczyli ja- cyś z winem, mnie też podano kieliszek i piliśmy owo zdrowie. Było już wpół do jedenastej i zaraz potem wyszliśmy z Modzelewskimi, chociaż ja na nich długo czekałam, bo wciąż się po drodze zatrzymywali z tym lub owym. Z tej okazji pani Modzelewska opowiedziała mi dobrą aneg- dotkę: jaka jest różnica między Polakami i Anglikami? Że Anglicy wy- chodzą nie żegnając się, a Polacy żegnają się i nie wychodzą. 297 Sześćdziesięciolecie Bolesława Bieruta; życzenia składa Jarosław Iwaszkiewicz Wróciłam około jedenastej i opowiedziałam wszystko Annie i Wan- dzie, która tego dnia u nas nocowała. Bierut zrobił na mnie raczej dobre wrażenie, pewno dlatego, że mi mówił komplimenty. Do tej rozmowy z Bierutem potrzebny jest komentarz. Otóż w Lubli- nie w 19I6 roku byłam w "robocie" legionowo-niepodległościowej. Ale że od zarania młodości byłam związana ze spółdzielczością, więc na za- proszenie pani Papiewskiej, która była w zarządzie lubelskiej spółdziel- ni spożywców, wygłosiłam w jakimś lokalu tej spółdzielni cykl odczy- tów o spółdzielczości4. Tam to snadź musiałam widywać i Bietuta, cze- go rzecz prosta całkiem nie pamiętam. To lubelskie środowisko spół- dzielcze ciążyło wtedy prawdopodobnie ku lewicy PPS, w każdym razie było przeciwne Legionom i Piłsudskiemu. Bietut oczywiście doskonale wie, w jakim ruchu brałam wtedy udział=, a także i to, że piłsudczycy byli wówczas przeniknięci ideą socjalizmu, a w każdym razie daleko idących przemian społecznych i demokracji. Potem jakiś diabeł to wszy- stko pomieszał, a pono groza agresywnej potężnej Rosji była temu naj- więcej winna. 1 M. Dąbrowska - Dziennik Pepysa - szyfr do zrozumienia cafej epoki, "Życie War- szawy" 1952, nr 130. z Po aresztowaniu i wywiezieniu Delegatury Rządu Londyńskiego, od czasu gdy usi- łowano w Leśnej Podkowie w 1945 aresztować H. Józewskiego jako jedną z głównych postaci londyńskiego podziemia, ukrywał się on przez osiem lat w najróżniejszych oko- licach i miejscach. Aresztowany w lutym 1953, zwolniony został w listopadzie 1956. 3 J. Iwaszkiewicz - List do prezydenta, pierwodruk "Nowa Kultura" 1952, nr 16-17; w samym tylko wspomnianym numerze tego pisma wydrukowano kilkanaście wierszy napisanych na tę okazję. 4 W ramach akcji odczytowej organizowanej przez Wydział Społeczno-Wychowaw- czy Lubelskiego Stowarzyszenia Spożywców M. Dąbrowska wygłosiła od 1 do 16 kwietnia 1916 sześć prelekcji z historu kooperacji. 5 Gdy z okazji półwiekowego jubileuszu "Społem" w rozmaitych publikacjach różni- ce te w dziejach spółdzielczości zamazywano, M. Dąbrowska wystąpiła z publicznym sprostowaniem (Do redakcji "Społem ", "Społem" 1956, nr 23-24, przedruk w: PR, t. I). 4 V1952. Niedziela Słyszałam, że w obłąkanej manii, by wszystko ciągle zmieniać, zmie- niono ostatnio nazwę "lecznictwo" na "walka z absencją chorobową". Na 1 maja ustawiono nad blokami nowego placu MDM olbrzymią czerwoną gwiazdę, wewnątrz oświetloną. Wieczorem, gdy się ściemni- ło, widok tej ogromnej purpurowej gwiazdy na czarnym niebie był 298 czymś tak złowrogim, że patrzyłam na to w trwodze i przerażeniu, jak na jakiś monstrualny znak zagłady. Dzień pierwszy maja spędziłam w domu pisząc te notatki i załatwiając moc zaległej korespondencji. Dzień święta pracy, który uznawałam od najwcześniejszej młodości (choć nigdy nie uczestniczyłam w jego obchodach), uczciłam pracą. Przez okno widziałam ciągnącą snadź na miejsce głównej trasy ogro- mną część pochodu, wlokącą się przez 6 Sierpnia chyba z półtorej go- dziny. Głównie młodzież w koszulach sportowych i kusych szortach. Moc ohydnie brzydkich wozów propagandowych i nie lepszych karyka- tur antyamerykańskich, chorągwie, sztandary. Szło to wszystko nie- składnie, grupy starszych wręcz ociężale; nie, nie uda się z nas wydobyć mechanicznego drylu hitlerowsko-sowieckiego. 3 maja poszłam do Państwowej Szkoły Muzycznej nr 1, przy Mar- szałkowskiej 17. Zaproszono mnie tam na wieczór autorski, połączony z zakończeniem jakiegoś ich konkursu czytelniczego i otwarciem czy- telni tej szkoły. Będąc bardzo zmęczona korektami Pepysa, tego samego dnia rano naszkicowałam sobie małą pogadankę o mojej pracy i o wszy- stkim. Wieczór wypadł nadzwyczaj przyjemnie. Ta szkoła z natury rze- czy nie przeładowana polityką jest o wiele weselsza i swobodniejsza od innych obecnych szkół. Po części oficjalnej jedna z profesorek uczelni grała na fortepianie Chopina, "Trzmiela" Rimskij-Korsakowa i "Prząś- niczkę" w układzie Melcera. Grała technicznie świetnie z niezwykłą si- łą, a razem czystością i precyzją. Aż dziwne, bo w uścisku ma rękę miękką jak bez kości, a przy grze - sprężystą i giętką jak damasceńska stal. Potem był dziwny dosyć jak na wieczorną porę rodzaj przyjęcia, po- dano czarną kawę, ciasteczka i lody. Mały uczeń szkoły, 9-letni Dratwa (wnuk chłopa z Milejowa pod Piotrkowem, gdzie w roku 1914 nocowa- łam w mojej wędrówce ustanawiającej niepodległościową pocztę mię- dzy Krakowem i Warszawą') grał doskonale Mozarta. Niewątpliwie przyszły wirtuoz. Sensacją wieczoru dla mnie było, że wszystkie przemówienia i nawet rozmowy w czasie uroczystości były arcyproustrojowe, a potem przy tym nocnym podwieczorku okazało się, że wszyscy zachwycają się tyl- ko Parandowskim i czytają "Tygodnik Powszechny". [...] # Por. wspomnienie Dąbrowskiej o Poczcie Zaraniarskiej (PR, tom I), która rozstaw- nymi końmi poprzez front przewoziła dla redakcji "7arania" gazety, pisma, odezwy i wiadomości dotyczące działalności politycznej i wojennej Józefa Piłsudskiego i Zjed- 299 noczonych Stronnictw Niepodległościowych, i o rodzinie Dratwów, która nabyła z par- celacji dwór. 5 V 1952. Poniedziałek Zbudziłam się o wpół do piątej. Na framugach mojego okna było słońce. To jedyny czas, kiedy w maju i w czerwcu słońce zagląda do mojego pokoju. Żałuję, że w ciągu tych kilku miesięcy nie zapisywałam snów, bo były bardzo dziwne, urozmaicone i czasem naprawdę godne uwagi. Właściwie jedyna rzecz, która mnie naprawdę smuci, to zmiany, jakie obserwuję w moim wyglądzie. Po śmierci St. okrutnie się zestarzałam, twarz mi zordynarniała, jak spojrzę w lustro, widzę podobieństwa do sa- mych starych kobiet z mojej rodziny. Wciąż jeszcze jestem zgrabna, ale już taka brzydka; a ludzie mi wciąż mówią, że świetnie i młodo wyglą- dam. Cały ranek od śniadania zeszedł mi na głupstwach - załatwianiu ko- respondencji, pakowaniu futer do worków etc. Po południu dalej odpi- sywałam na listy. Około szóstej niespodziewanie przyszli państwo Bień- kowscy i miła z nimi rozmowa. Ta przyjemna młoda kobieta dosyć jest osobliwym człowiekiem. Z wykształcenia lekarka, wciąż zmienia zawo- dy. Pracowała dawniej w TPD i położyła na polu organizacji Domu Dziecka we Wrocławiu duże zasługi. Potem przeszła do ZOR-u i plano- wała rozbudowę miasteczek. Teraz rzuciła to i zajęła się twórczością li- teracką. Wydała broszurę o "urbanistyce socjalistycznej", pisze książkę o Rumunii, wreszcie ma zakontraktowaną w "Czytelniku" powieść. In- teresuje mnie to bogactwo możliwości w osobie o tak miękkim głosie i w ogóle miękkim, cichym sposobie bycia. 7 V I952. Środa Nasza poczta ma fantazję iście staroszlachecką. Zwykły list Anny z 28 IV dostałam 30 IV - na trzeci dzień. Ekspres z 2 maja - na czwarty dzień; a zwykły list z 29 IV otrzymałam wczoraj, 6 maja. Szedł dzie- więć dni! Jak tu można prowadzić korespondencję? Wrocław. 23 V 1952. Piątek Znowu przerwałam notowanie [...]. Owładnęła mną niesamowita gnuśność, jak przed trzema i czterema laty. Znowu muszę mieć wysokie 300 ciśnienie, chociaż nie mierzę, ale podobnie mało zdolna do pracy byłam tylko przy wysokim ciśnieniu. Piszę te słowa we Wrocławiu, mam teraz intensywne i niespokojne sny. A nie chce mi się zanotować zaraz i to przepada. Raz śnił mi się Bierut (pierwszy i jedyny raz w życiu), że nakładano mu siwe peruki; ale jakieś szczegóły tego snu wypadły. Innym razem, że widząc na ulicy epileptyka w ataku schyliłam się i włożyłam mu do ręki moje klucze do mieszkania, te z kluczykiem od skrzynki do listów. Ten człowiek wstał, był znajomej twarzy, do kogoś podobny, jakby do Siewierskiego ("Wie- sława") czy do Kubackiego. Coś do mnie mówił, a raptem okazało się, że to wariat, i wnet otoczyła mnie gromada obłąkanych, wykrzywiali się i bełkotali. Z tymi obłąkanymi znalazłam się w okrutnie zatłoczonym tramwaju. Dokądś jechaliśmy, a moje klucze przepadły. Najwięcej mar- twiło mnie, że przepadł kluczyk od skrzynki do listów. Stałam w takim tłoku, że nosem tkwiłam w plecach wysokiego wariata w czerni. I rap- tem jakiś moment obsceniczny. Ten wariat odwrócił się, zadarł mi suk- nię - a nic pod spodem nie miałam - i zaczął bić i łechtać. Obudziłam się na gorąco i zaraz taka żałość, że oto w takiej postaci zaznaję tego, co jeszcze do niedawna bywało tak ekstatycznie piękne. Ale jakże nie na- zwać symbolicznym snu o oddaniu kluczy od domu w ręce obłąkanych. Raz przyśnił mi się St. zwiewnie i krótko, uroczy, smukły, nie taki bied- ny, jak był w ostatnich dwu latach życia. Iwa i Hanka siedziały na krze- sełkach, a on im coś rozdawał, ale ręce wykonujące gest podawania cze- goś - były puste. Ale on nie potrzebował mieć nic w rękach, żeby rozdawać. Dziwne, ludzie, z którymi żyliśmy erotycznie, po śmierci nigdy nie śnią się kochankami - tylko zawsze tak żałośnie, nostalgicznie i czule. W wilię imienin Stacha i w jego imieniny, ósmego, zajęta byłam energicznie urządzaniem balkonów. Ślicznie wypadły, nigdy jeszcze od czasu wojny nie miałam tak przepięknych okazów petunii na balkonach. Cieszyłam się też trochę, że pamięci St. na imieniny mu je urządziłam. We środę siódmego w przypuszczeniu, że nazajutrz będę na Powązkach, Boguś przyniósł mi dla Niego tulipany. Ale jajuż nie zdążyłam w imie- niny być na Powązkach, postawiłam tulipany w Jego pokoju - w ogóle pierwszy raz od wielu, wielu tygodni na ten dzień ukwieciłam mieszka- nie. Po południu przyszła Ela, i pani Micińska z cudnym jak zawsze bu- kietem ze swego ogródka. Ela została na kolacji, na którą przyszli Bron- kowie, rodzice Ani i Wojtkowie Żukrowscy. Kolacja, mimo trudności, z jakimi teraz taką rzecz się urządza, była dobra. [...] A najważniejsze, 301 że moi goście byli niezwykle ożywieni i dobrze się bawili, choć nie było Tego, którego chcieliśmy takim łakomstwem uczcić. Nie pamiętam, co było w piątek. W sobotę rano, zgodnie z tym, jakeśmy się umówili, spotkałam się na Powązkach z Bronkami i rodzicami Ani. Posadziłam petunie u St. i u Ja- dzi, gdzie trawa ładnie wzeszła, posiana jeszcze przez Golikową. Nie- stety, tę kochaną babę przenieśli do innej kwatery. Wrocław. 7 VI 1952. Sobota Pogłębiający się smutek. Jestem przepełnionajakąś ważną treścią, dla której nie mogę znaleźć wyrazu. Zaczynam gnuśnieć, co mnie przygnę- bia. Bardzo dużo miejsca zajmuje towarzystwo pani Toli Teslarowej' (jej męża aresztowali2), której amabilite, rozmowność, komplimenty ob- ligują człowieka, kradną czas. Anna wróciła z Berlina 27 maja, w urodziny Tulci. Wróciła zachwy- cona podróżą. Była w Wirtemberdze, co jej potrzebne do powieści o Modrzewskim, w Weimarze, Wartburgu, Eisenach, jednym słowem, w najpiękniejszych miastach NRD. Cała podróż wśród luksusowych warunków, świetne hotele, wycieczki wspaniałymi autami. Jechały do i Berlina każda w osobnym przedziale sypialnym, mieszkały każda # w osobnym pokoju z łazienką, a co dzień wieczorem na nocnym stoliku , kładziono im: czekoladę, jabłka, bułgarskie papierosy itp. Był to Kon- gres Demokratycznego Związku Kobiet Niemieckich z delegacjami za- granicznymi. Anna pojechała w delegacji Ligi Kobiet, choć do niej nie # należy, co uznano za rzecz nieważną. Dla niej (i dla mnie) pointą całego tego Kongresu było, że przemawiała na nim Łużyczanka po łużycku. i Pierwszy to raz w dziejach Niemiec ten wynaradawiany od czasów Bo- lesława Chrobrego naród3 - niegdyś twórca cywilizacji, co od niego wzięła nazwę - miał możność w stolicy Niemiec publicznie przemówić po łużycku (Anna powiada, że to i teraz brzmi prawie jak po polsku). ; Sprawiedliwość każe lojalnie przyznać, że zawdzięcza się to dopiero komunizmowi. [...] Zabawnym i nieoczekiwanym sukcesem była praktyczna strona po- dróży Anny. Ponieważ wyjechały bez grosza, zaraz na wstępie dano im każdej po 150 marek, a potem po 80 marek diet, z których ściągano im tylko po 20 marek dziennie na mieszkanie i wyżywienie. Czyli że Annie zostało za te 10 dni 750 marek, których siła kupna odpowiada naszym 7500 zł. Toteż Anna nakupiła różnych rzeczy dla siebie, Tulci, Adama, pani Marysi, więc zegarki dla siebie i dla nich, bieliznę, serwety z plasti- ku, płaszcz od deszczu, obuwie, torebki etc. Ja dostałam od niej ołówek tuszowy, bo neseser podróżny, który mi chciała dać, to rzecz, której nig- dy nie używam i nie lubię, zajmuje tylko miejsce w i tak zawsze prze- pchanych walizkach. Cieszę się, że Anna miała raz okazję do przyje- mnego wydawania pieniędzy, gdyż lubi to pasjami. Opowiadała, że Fra- nia u mnie na Polnej, ujrzawszy bagaż Anny (bo dla pomieszczenia tych zakupów musiała nabyć i walizkę) i te wszystkie kupione cuda, powie- działa: "Teraz widzę, że pani jest mądra". Różne refleksje, które mi się w rozmowach z panią Tolą nasunęły: ' 1) Byli u nas królowie rezygnanci i nie oni zapisali się jako szkodli- wi. Przeciwnie, liczymy pośród tych, co przytłoczeni koniecznością re- zygnowali z jakiejś granicy, l#ólów wielkich jak Bolesław Krzywousty i Kazimierz Wielki. Idzie o to, w jakich okolicznościach, wskutek czego i na rzecz czego rezygnuje się z danej granicy. 2) Oddać jakąś część kraju za własne wyniesienie, jak to nieraz czy- nili dawni książęta, to zbrodnia i zdrada. Zrezygnować z jakiejś części 302 303 Grób rodziny Stempowskich. Fot. M. Soko- łowski terytorium państwa na rzecz wyższej racji albo wskutek konieczności (dla uniknięciajeszcze gorszego losu) - to rozum polityczny. Są ludzie, którzy nie mogą się pogodzić z utratą ręki. I należy rozumieć ich bunt i rozpacz. Ale więksi i mądrzejsi są ci, co mimo utraty ręki potrafią żyć i dokonywać wielkich rzeczy. 3) Jakiekolwiek są złe strony obecnej rzeczywistości - cel może być tylko jeden: wykorzystać w takim stopniu, jak tylko to jest możliwe, każdą pozytywną szansę, jaką ta rzeczywistość daje. A nie istnieje rze- czywistość, która nie daje żadnej pozytywnej szansy. To już mówiąc najskromniej, bo prawdę powiedziawszy, nasza obecna rzeczywistość daje Polsce w wielu rzeczach szanse ogromne. Jeśli o czym rozpaczam, to o tym, że Rosja i ustroje jej w tej chwili podlegające popełniają tak przeraźliwe zbrodnie i takie kretyńskie błędy, i że wskutek tego ten eks- peryment może się nie udać. A często doświadczam pewności, że przy tych błędach i zbrodniach nie może się udać. Stwarza bowiem atmosferę nieoddychalną, tak męczącą i nudną, że ludzie tego nie będą w stanie wytrzymać. Człowiek z natury rzeczy nie znosi takiego trybu życia, jaki mu Rosja zaaplikowała. To tak jak z tą hutniczką na bankiecie. Żeby mu podawać nawet frykasy nie w porę i nie w jego guście - powie: nie zno- szę takiego świństwa - i będzie wymiotował. 4) Nie wolno wszystkiego podporządkowywać przyszłym szczęśli- wym pokoleniom. Jedynym obowiązkiem ustrojów jest teraźniejsze ży- cie urządzać możliwie dorzecznie i szczęśliwie. W ten sposób pracuje się właśnie dla szczęścia przyszłych pokoleń. 5) Nie wolno ludzi skazywać na półgłodowanie i wymagać od nich entuzjazmu. To czysty idealizm, a mówiąc językiem potocznym - to bzdura. 6) Polak pójdzie na tortury i śmierć nawet dla mylnej sprawy (a czy istnieją sprawy całkiem niemylne?). Ale nie wytrzyma głodu nawet dla słusznej. 7) To winy czy błędy ustroju. A teraz winy narodu. Polacy gotowi są za byle jaką cenę umierać, ale usiłują też za wszelką cenę żyć. Tymcza- sem nie wolno ani za wszelką cenę żyć, ani za byle jaką cenę umierać. Trzeba znać cenę swego życia i śmierci i wiedzieć, co w jakiej okolicz- ności mamy wybrać. My tego nigdy nie wiemy, ani jako jednostki, ani jako naród. Wyjeżdżałam z Wrocławia na wieczory autorskie do Bytomia, Dą- browy Górniczej i Sosnowca4. Wszędzie taka "czarna reakcja", że czło- wiek niemieje z przerażenia, bo ludzie o takich poglądach to świetny materiał na entuzjastów dla tyranii. Mogą tylko nie lubić jakiegoś rodza- ju tyranu, lecz z rozkoszą nałożąjarzmo takiej, która będzie ich naturze bardziej odpowiadała. [...] # A n t o n i n a z Boguszów T e s 1 a r o w a ( 1904-1979), nauczycielka angielskie- go; zainteresowania teozoficzne. Przyjaciółka A. Kowalskiej od czasów szkolnych. W 1952 aresztowana i zwolniona po 2 latach bez wyroku. Z T a d e u s z T e s 1 a r (1894-1969), pułkownik WP, legionista, akowiec; areszto- wany w 1950, zwolniony po czterech i pół roku więzienia, później emerytowany; prze- bywał z żoną w domu starców w Henrykowie. 3 Łużyczanie, Serbołużyczanie - jedyna znaczniejsza pozostałość Słowian połab- skich, zarazem najmniejszy naród słowiański, mieszkający na terenie Łużyc (po wojnie w NRD, wokół miast Chociebuż i Budziszyn). Po ostatecznym podboju przez cesarstwo w końcu X w., w miarę postępów germanizacji, coraz bardziej zagrożony w swym ist- nieniu. W XVIII i XIX w. nastąpiło odrodzenie narodowe Serbołużyczan: wykształcił się język literacki, powstały organizacje narodowe. Serbołużycki Komitet Narodowy po 1918 zabiegał o utworzenie państwa łużyckiego. Obecnie żyje ponad 100 tys. Serbołu- życzan. Uzyskali w NRD, z jednej strony, autonomię kulturalną, opłacaną dyspozycyj- nością, z drugiej - industrializacja zagrażała ich kulturze. W RFN cieszą się prawami mniejszości. ' Od 28 do 30 maja 1952 na zaproszenie Klubu Literackiego Dąbrowska przebywała w Bytomiu, mieszkając u prezesa Klubu, prof. Władysława Studenckiego (por. jego wspomnienie Trzy dni w Bytomiu... , "Południowa Wielkopolska" 1982, nr 4). Podczas spotkań z czytelnikami Dąbrowska dzieliła się retleksjami o własnej drodze pisarskiej i o dziennikach S. Pepysa. Ponadto zgodnie z miejscowym zwyczajem spotkała się pry- watnie z gronem słuchaczy, co odbyło się u jej dawnego znajomego z Jaworza, Włady- sława Śniegockiego. 8 VI 1952. Niedziela Wieczorem usiłowałyśmy (raczej Anna i Hernas) złapać zagranicę, by dowiedzieć się, co jest właściwie w Południowej Korei, gdzie dzieje się coś niezrozumiałego, o czym żadna ze stron nie mówi prawdy dorze- cznie wyglądającej. Z poprzednio usłyszanych komunikatów Zachodu wynikałoby, że tam jest jakiś zatarg Li Syng Mana z Ameryką. Ale cze- mu "nasza" strona tego nie reklamuje, trudno pojąć. Dziś jednak nie by- ło ani słóweczka o Korei, a w ogóle radio amerykańskie słuchane jak Ewangelia przez miliony głupców polskich tchnie rozkładem i klęską. A już ordynarność i trywialna głupota "Głosu Ameryki" przerastają wszystko, co można sobie jako upadek polityczny i kulturalny wyobra- zić. Wobec tonu i sensu wszystkiego, co ta sławetna stacja mówi, nasze 304 Zll - Dzienniki, t Z 305 łgarstwa i propagandy bledną. To wszystko coraz częściej każe mi się pytać: Czy ta strona nie jest nocą z widokami na dzień. Czy tamta nie jest nocą sans bout'? ' S a n s b o u t (fr.) - bez kresu 9 VI 1952. Poniedziałek Zimny niemiły dzień. Jak co dzień rozgrzewamy się robotą w ogro- dzie, ale to jest obosieczna metoda, bo na zimnym wietrze, zgrzane, przeziębiamy się i obie z Anną kaszlemy już jak owce, kichamy i wy- cieramy nosy. Dziwne to mieć i kochać ojczyznę, do której tylu właści- wości niepodobna się przyzwyczaić - od klimatu począwszy, na psychi- ce rodaków skończywszy. To doprawdy w całym znaczeniu tego słowa miłość nieszczęśliwa. Napisałam dziś trochę listów i tych notatek, ale wciąż jeszcze nie za- brałam się do powieści. Jestem niekontenta z siebie, czuję, że już wypu- szczam życie z rąk. Słuchaliśmy dziś znowu tej "Wolnej Europy", aż śmieszne, jak obie wrogie strony używają na wszystko tych samych słów. Ciekawe, którą najwyższa instancja czasu osądzi jako bardziej się załgującą. Prawdą jest tylko, że to wszystko przywodzi konkretnego, żywego człowieka do desperacji. A źle jest z takim uporem przywodzić człowieka do despera- cji. Piszę te notatki mechanicznym ołówkiem przywiezionym mi przez Annę z Berlina. Jest świetny, lepszy od wszystkich wiecznych piór, ża- łuję, że nie przywiozła mi ich kilku albo kilku zapasowych sztyfcików. 11 VI 1952. Środa Przyjechała Wawa po resztę rzeczy i żeby załatwić jeszcze swoje sprawy lecznicze w ubezpieczalni. Nie zrobili jej na umówiony czas analiz ani lekarstw, mimo że jutro wyjeżdża. Wreszcie jedna z pielęg- niarek ubezpieczalni zapytała czekającą Wawę, czy nie ma czasem cu- kierka, bo ją "okrutnie ćmi w żołądku". Wawa cukierka nie miała, ale miała bułkę z kawałkiem kaszanki. Zaproponowała urzędniczce, że mo- że by to jej dobrze zrobiło, gdyby to zjadła. Tamta chciwie przyjęła buł- kę i natychmiast z wyskokiem wszystko załatwiła. Wydała analizy i na- 306 wet lekarstwa, i to w podwójnej ilości. Była po prostu głodna. Oto sym- ptom naszych czasów. Groźny ! Po południu trochę piszę, wieczorem ulewa. Przed snem długa roz- mowa o naszej niemożności pełnego porozumienia się ani z jedną stro- ną, ani z drugą. Obie beznadziejnie błądzą. Ale z obu beznadziei mniej beznadziejne są chyba błędy komunistów, choć i one są wystarczające, aby zniszczyć ludzkość przez mordercze jej zanudzenie i stworzenie at- mosfery nie do życia. Gdyby istotnie dopuszczono do głosu prawdę, można by mówić i pisać wiele rzeczy o dzisiejszej epoce i z pełnym dla niej współczuciem. Ale według recepty "socrealizmu" nie napisze się o niej nic godnego uwagi. O dwunastej gaszę światło ze strachem, czy uda mi się spać. 12 VI 1952. Czwartek. Boże Ciało Mimo zakazu procesji, ołtarzów itp. obrzędów (samo święto zacho- wano) cała ludność Karłowic manifestacyjnie od rana do wieczora ciąg- nie to do kościoła, to z kościoła. Tulcia, której religijne wychowanie jest w ręku pani Marysi, od trzech dni żyje "próbami sypania kwiatków" i samym ich już oficjalnym sypaniem w procesji dookoła kościoła. Bra- towa Anny ubrałają w tym celu w białą sukienkę i pończochy, rozpusz- cza jej włosy, robi jej z gałązek asparagusa wianek na głowę. Zrobiła jej też koszyczek do płatków kwiatowych, cały obszyty białym jedwabiem. I tak świętują to wszystko w klasztorze Franciszkanów, o którym powia- dają, że to gniazdo antypolskiej konspiracji niemieckiej. Zakonnicy to autochtoni, a wszyscy autochtoni tutejsi to krypto-Niemcy, z nieliczny- mi wyjątkami, które Polska też już potrafiła sobie zrazić. 17 VI 1952. Wtorek Tulcia od kilku miesięcy przyjaźni się w romantyczny i namiętny sposób z pięcioletnim Wojtkiem, synkiem sąsiadów, których ogród od- dzielony jest od ogrodu Anny siatką z grubego drutu. Otóż dzieci długo rozmawiały ze sobą przez siatkę, aż wreszcie rozplotły tę siatkę, zrobiły w niej dziurę, przez którą odtąd do siebie chodzą, bawiąc się na prze- mian w ogrodzie Wojtka lub Tulty. Miłość między tym dwojgiem jest niesłychana. Tulcia zapomniała dla Wojtka - i Piotrusia Parandowskie- go, i Kasi Żukrowskiej, swojej największej dotąd przyjaźni. Otóż 307 Warszawa. 20 VI 1952. Piątek Rano do Związku na plenum. Tłumy obcych twarzy i postaci. Po gładkim i pełnym wywalania otwartych drzwi referacie Putramenta i dwu przemówieniachr [...] - obu bardzo złych - doczekawszy się prze- rwy pojechałam z Anną do domu. Jak słuchać tej walki ze schematyzmem, sztampą i sloganem za po- mocą niczego innego jak właśnie schematyzmu, sztampy i sloganów in- nej tylko marki - odbiera to zupełnie chęć do dalszej pracy twórczej, rę- ce po prostu opadają, chwyta rozpacz i bezsilność, że niczym tym lu- dziom nie można pomóc w dziele - zasadniczo słusznym - które chcą zbudować; nic im nie można wytłumaczyć. Ale po żadnym plenum nie czułam się tak źle jak po tym - popadłam w zupełną crise nerveuse - do czego przyczyniło się jeszcze i to, że zawsze jeszcze wielkim wstrząsem jest dla mnie powrót na Polną bez St. Ciągle noszę tę śmierć w sobie, ciągle nią jestem zarażona. To dziwne i straszne. Żadna ze śmierci mo- ich bliskich nie była tak naturalną jak ta, a żadna nie była dla mnie rów- nie potężnym, po prostu zabójczym ciosem. Każdy ból wracał jak rwa- nie zagojonej rany, a ten jest jak rana ropiejąca i zatruwająca dzień w dzień organizm, aż już nie wiem, co z sobą robić. w dniu naszego wyjazdu Tulcia raptem się zbuntowała i oświadczyła, że nie chce już "sypać kwiatków", co z nakazu "cioci Marysi" robi co dzień przez oktawę Bożego Ciała. Ten bunt nas zdziwił, zwłaszcza że w piątek, mimo wizyty małej Tereski Kottówny, Tulcia opuściła gościa i poszła sypać owe kwiatki. I cóż się tego dnia okazało? Oto Wojtek są- siadów zaproponował, że pójdzie z Tulcią do kościoła. Biedna Tulcia nie chciała stracić ani mgnienia de sa divine presencel, a może i wsty- dziła się przed nim teatralności sypania kwiatków na procesji. Pani Ma- rysia była wściekła. [...] r D e s a d i v i n e p r e s e n c e (fr.) - z jego boskiej obecności # W pierwszym dniu rozszerzonego plenum ZG ZLP (20-21 VI 1952j J. Putrament wygłosił referat O niektórych zagadnieniach ternatvki w.spófc:,esnej w nu,s:.ej pro:.ie (fragmenty drukowała "Nowa Kultura" 1952, nr 26; przedruk pt. O t#w. "schema##- #rnie" w: Na fiteruckirnfroncie, 1952). Jako pierwsi przemówili: St. R. Dobrowolski i H. Zatorska. Sensacją stało się przemówienie Ludwika Flaszena. Materiały z plenum (referaty W. Sokorskiego o dramaturgu i A. Ważyka o poezji i wybcane głosy dyskusyj- ne) opublikowano w dwóch kolejnych numerach "Nowej Kultury". 22 VI 1952. Niedziela W związku z tym plenum popadłam w taką depresję i histerię, że o mało obie z Anną nie dostałyśmy ataku sercowego. Tak strasznie mar- twiące jest, że oto taka szansa jak nigdy stworzenia wielkich rzeczy na- wet i w literaturze tak się marnuje na głupie nudne banały, a wszystko przez to, że geniusz polski tak jest niewolniczo spętany przez ślepe na- śladownictwo Rosji, bez żadnej prawie możności rozwinięcia własnych skrzydeł. Ileż takie plenum kosztuje - diety, koszta podróży, a ta groma- da, nawet i komuniści, słuchając kiepskich przemówień drwią z każdego zdania, co nawet u partyjnych dziwne. 308 ) 309 Anna Kowalska z córką Tulą i psem Pepi 25 VI 1952. Środa Nie pamiętam, czy zapisałam, że Bogusiowi wymówiono od 1 wrześ- nia pracę. Tylko dlatego, że był oficerem polskim w czasie 20-lecia. Mi- mo że wrócił na pierwsze "wezwanie ojczyzny" z wiarą i entuzjazmem, któremu myśmy się nawet dziwili. Był skromnym urzędnikiem PZUW-u, bardzo dobrym pracownikiem - nie ma w nim ani cieniajakiegokolwiek zarzutu politycznego, zachowuje się lojalnie i poprawnie w każdej oko- liczności. Z przyrodzenia przez całe życie rządził się tym, co Petrażycki nazywa "etyką społeczną", wypełniał zawsze, co do niego należało i czego się po nim spodziewano, jeśli to tylko było godziwe. Jest tym, co się nazywa "dobre dziecko". Ale gdy było trzeba, umiał i protesto- wać. W czasie służby w Legionach zdobył się na odmówienie przysięgi państwom centralnym i odcierpiał Szczypiorno. Mimo to wszystko od roku albo i więcej na każdym zebraniu Podsta- wowej Organizacji Partyjnej PZUW-u interpelowano, dlaczego jako by- ły oficer jeszcze pracuje w zakładzie. Bronili go długo nawet partyjnicy, ale w końcu nie dali rady. Musi odejść, zwłaszcza że Powszechny Za- kład Ubezpieczeń zamienia się w Państwowy. Oto historia podobna do dziejów Jana Valjeana z jego żółtym paszportem galernika. I te same usta, co wydają takie wyroki, potępiają z iście miedzianym czołem wszelką "dyskryminację". 26 VI 1952. Czwartek Wobec tego, że około miliona mieszkających na Ziemiach Odzyska- nych "autochtonów" i Niemców, dotyehczasowych optantów, przy paszportyzacji podało jako narodowość - niemiecką, a jako przynależ- ność państwową "Deutsches Reich" (o czym już głośno w całej Polsce) - nasze sfery rządowe popadły w słuszną panikę i m.in., jak góra mysz, urodziły pomysł, żeby literaci pojechali przekonywać owych opornych autochtonów o dobrodziejstwach należenia do Polski. Jakie to żałośnie komiczne, aż się krwawymi łzami chce płakać nad tym bezmiarem głu- poty politycznej. M.in. i do mnie się zwrócono, abym pojechała moim , autorytetem" przekonywać przyszłych "Wehrwolfów", którzy akurat w pięcie mają mój i polskich literatów autorytet. Wielki Boże! Przez osiem lat nikt nigdy nie zwrócił się do najpoważniejszych choćby auto- rytetów pisarskich z zapytaniem o zdanie w żadnej kwestii polityki na Ziemiach Zachodnich. Tolerowano jedynie "wycie zachwytu" nad ich przyłączeniem'. Teraz żąda się, ażebyśmy byli tubą rządu w sprawie tak 310 obrzydliwie przegranej. Ziemie Odzyskane - bez wątpienia historycz- nie, a u spodu nawet etnograficznie polskie - dostaliśmy wzorowo i po mistrzowsku zagospodarowane przez Niemców. Jeszcze i dziś wszy- stko, co tam jest resztką niemieckiej cywilizacji, tchnie ładem, zamoż- nością, szczęśliwością ludzi, których nawet podły ustrój hitlerowski nie zdołał uczynić zdesperowanymi nędzarzami. Żeby zjednać sobie auto- chtonów tych ziem, winniśmy byli przyjść tam nie z wrzaskiem o końcu nędzy kapitalistycznej, ale z jeszcze lepszą kulturą i cywilizacją, z jesz- cze wyższą organizacją życia, z jeszcze większą szansą na zamożność. A my, cośmy przynieśli tym ziemiom? Rosyjski brud i smród, polskie bezprzykładne szabrownictwo, zaniedbanie, zdziczenie ogrodów, odło- gi, ogonki, biedę, a teraz niemal głód. I nadal piękne słowa bez pokrycia mają tam ludziom wystarczyć za to, co mieli? [...) Boleję nad tym, że to aż tak źle poszło! Taka szansa! Tyle rzeczy naprawdę do wygrania i tak to nie już przegrane, ale przesrane. # W sprawie Ziem Zachodnich, prócz Ministerstwa, w którym Wł. Gomułkajako mi- nister starał się zgromadzić najlepszych fachowców bez wzgłędu na pczynależność poli- tyczną, działało jego zaplecze: Biuro Studiów i powstała przy nim Rada Naukowa dla Zagadnień Ziem Odzyskanych, też genezą związane z okupacyjną orientacją londyńską i gromadzące wielu uczonych. M.in. zorganizowano Kongres Autochtonów- Ziem Odzy- skanych (listopad 1946). W związku z usunięciem Wł. Gomułki i likwidacją Minister- stwa wiele z tych prac upadło. 27 VI 1952. Piątek Od szóstej rano pasjonująca rozmowa z Anną o Polsce. Dlaczego Polska nie przyjęła Ziem Odzyskanych? Ani ja, ani Anna nie spotkały- śmy w żadnej sferze ani jednego Polaka, który by lubił czy kochał te ziemie albo chociaż pozytywnie oceniał ich przyłączenie. Wszyscy czu- ją się tam wygnańcami, a nawet ci, co przybyli tam dobrowolnie, nie cierpią panujących tam stosunków. Pamiętam zdanie b. inteligentnej, prawej, dobrej osoby, gdy napomknęłam coś o możliwościach jej pracy na Ziemiach Odzyskanych, powiedziała: "kiedy ja nie cierpię Ziem Od- zyskanych, ja kocham ziemie utracone". Ściśle mówiąc znamy dwu bez- warunkowych i ofiarnych entuzjastów Ziem Odzyskanych. Jeden to 84-letni Stanisław Czekanowski, który przed pięćdziesięciu laty te zie- mie schodził i zjechał na wskroś, zna je jak nikt w Polsce i jako młody człowiek woził rodzinę do dzisiejszej Ustki czy Międzyzdrojów, a w ro- 311 ku 1945 zgłosił się do pracy w Urzędzie Ziemskim w Szczecinie. Jest on "specem" od tych ziem, jak nikt w Polsce. Nikt nigdy się tym nie zainteresował, nikt nigdy go o zdanie w kwestii urządzenia tych ziem nie zapytał. Drugi to Stanisław Kulczyński, który w maju 1945 dosłow- nie wyrwał Uniwersytet Wrocławski pożodze i rabunkowi, potem ten uniwersytet zorganizował, potrafił znaleźć do tego zespół ludzi i na- tchnąć go zapałem. Związał z Wrocławiem cały swój umysł i serce, za- łożył tam czy wskrzesił Ogród Botaniczny itp. Dziś jest w niełasce, od- sunięty od wszystkiego i uważany za sabotażystę polityki rządowej, któ- rej był przecież entuzjastą. I jest jeszcze trzeci, co miał koncepcję urzą- dzenia tych ziem i związania z nimi serc transplantowanej tam ludności polskiej. To Gomułka! Siedzi za to w więzieniu jako ciężki przestępca stanu! Taki jest los każdego, kto chce służyć interesom Polski. Bo wol- nojest służyć tylko interesom Rosji w Polsce. 30 VI 1952. Poniedziafek O szóstej wieczorem poszłam z Bogusiem do Muzeum Narodowego na uroczystość 500-lecia urodzin Leonarda da Vinci. Uprzedzono mnie listem, że będę zasiadać w prezydium. Jakoż wywołano mnie razem z innymi z sali. [...] Naprawdę piękna i ciekawa była druga, muzyczna część wieczoru. Tam jest niezła akustyka. Dawano tylko utwory z XV i XVI wieku, ale zakończono siedemnastowieczną pieśnią rokoszan Zebrzydowskiego, którą uwielbiam, zarówno tekst, jak i melodię. W dodatku wykonał tę pieśń sławny poznański chór chłopięcy (niestety, obecnie chłopięco-mę- ski), odziedziczony po wielkim księdzu Gieburowskim, a teraz prowa- dzony przez Stuligrosza'. Bardzo byłam szczęśliwa, że zobaczyłam ten chór, jest uroczy i w aparycji, i w mistrzowskim śpiewie. A śpiewał prześliczne pieśni polskie i włoskie, m.in. jedną - figiel chóralny - za- bawa z echem. Madrygały starowłoskie wykonał zespół polskiego radia (Kołaczkowski=). Teksty Leonarda i Kochanowskiego recytował Żeleń- ski, potem Janina Ochlewska3 grała na klawesynie pięć tańców z odna- lezionej niedawno tabulatury Jana z Lublina. Jaką my mieliśmy wysoką i jak dotychczas mało znaną kulturę muzyczną w dawnych czasach! I w jakim stopniu ten Jan z Lublina zużytkowywał motywy ludowe w owych tańcach, to aż zastanawiające. Trzy współcześnie skompono- wane pieśni na tematy starowłoskie śpiewała Jadwiga Dzikówna4 ze współudziałem zespołu kameralnego St. Rachonia5. Pieśni (kompozytor Chór Stuligrosza Tadeusz Bairdb) były niezłe, alem je z roztargnieniem słuchała, zdumio- na i zachwycona pięknością tej Dzikówny. Cóż to za królewska dziew- czyna! I postać, i twarz, i kształt głowy, i włosy, wszystko doskonałej piękności, ale nie nudnej "klasycznej", tylko żywej na wszelki sposób, owianej nieodpartym czarem niewieśeiego wdzięku w najsubtelniej- szym znaczeniu tego słowa. # Obecny chór Stuligrosza wywodzi się z założonego w 1916 przez ks. W a c ł a w a G i e b u r o w s k i e g o (1878-1943) chóru przy katedrze poznańskiej. Tradycję tę po wojnie podjął S t e f a n S t u 1 i g r o s z (ur. 1920), dyrygent, muzykolog i pedagog; chór występował też na wielu estradach zagranicznych. 2 J e r z y K o ł a c z k o w s k i (ur. 1907), dyrygent chórów. Uczeń A. Sołtysa we Lwowie; w 1933-39 kierownik artystyczny i dyrygent Polskiego Towarzystwa Śpiewa- czego "Echo-Macierz" we Lwowie. Podczas wojny dyrygent chóru wojskowego w An- glii. Od 1946 związany z rozgłośnią warszawską PR, gdzie dyrygował chórem i orkie- strą; nadto dyrygował chórem "Harfa"; autor licznych chóralnych opracowań pieśni lu- dowych. 312 313 3 VII 1952. Czwartek Wojtek, oczywiście, przyszedł czytać swój scenariusz filmowy o Czarnieckim' i po odejściu Parandowskich rozżalił się, że "nic z tego". Anna kazała mu czytać, gotowa słuchać, gdyż, jak mówi, robi zawsze to, czego po niej oczekują. Zaczął przy moim łóżku, ale ja byłam tak słaba i wymęczona, że po kilku scenach-obrazach przeszli do jadalni. Ja natychmiast zasnęłam, a Wojtek czytał do dwunastej. Potem - opowiada Anna - założył fartuch i usmażył jajecznicy z cebulą. Poszli około pier- wszej. Anna wyprawiła ich tak cicho, że się nie zbudziłam. Wnosząc z rozdziałów, które słyszałam, jest w tej filmowej noweli jeden błąd. Jeśli to ma być o Czarnieckim, to musi on być jakoś prędzej sam pokazany. Wojtek czytał przy mnie przeszło pół godziny i jeszcze ani śladu Czar- nieckiego. 3 J a n i n a W y s o c k a -O c h 1 e w s k a ( 1903-1975), pianistka i klawesynistka, cór- ka St. Wysockiej, żona Tadeusza. 4 J a d w i g a D z i k ó w n a, śpiewaczka, sopran. Debiutowała w 1948 w operze wrocławskiej, po roku przeniosła się do warszawskiej; występowała m.in. w roli Halki, Małgorzaty w Fauście, Micaeli w Curmen. W 30-lecie kariery śpiewaczej przeszła do pracy pedagogicznej. 5 S t e f a n R a c h o ń (ur. 1906), dyrygent i skrzypek. Po ukończeniu studiów w konserwatorium warszawskim rozpoczął pracę w radio, występowałjako solista i pro- wadził zespół. Kierownictwo orkiestry radiowej objął w 1945. b T a d e u s z B a i r d ( 1928-1981 ), kompozytor. Studiował w okresie okupacji u B. Woytowicza i K. Sikorskiego, po wojnie - u P. Rytla i P. Perkowskiego, ponadto muzykologię na UW. Komponował symfonie monumentalne i utwory liryczne. Od 1956 uzupełnił swój warsztat nowszymi technikami, m.in. dodekafoniczną. Z kompozy- cji tego okresu szczególne powodzenie zdobyły utwory na skrzypce z orkiestrą Cztery eseje, wokalne Erotyki, opera Jutro. # Scenariusz W. Żukrowskiego o Czarnieckim nigdy nie został zrealizowany; jego fragmenty w formie opowiadania drukowała "Wieś". 6 VII 1952. Niedziela Po dobrej nocy wstałyśmy dosyć późno, a o dziesiątej wyszłyśmy z domu, aby pojechać na próbę generalną "Rewizora" Gogola w Teatrze Narodowym'. Przedstawienie nam się nie podobało, a zwłaszcza Annie. "Nudna piła, ani jednego zdania, ani jednej myśli wartej zapamiętania, a gra jak w teatrze amatorskim" - orzekła. Podobał jej się tylko Kurna- kowicz, mówi, że nigdy jeszcze nie widziała go tak świetnie grającym. Ale dodała: "To jest sztuka, którą trzeba ratować przez nadzwyczajne zespoły. A ten zespół jest więcej niż marny". Zdanie Anny wydaje mi się trochę zbyt ostre dla sztuki. Ale wyznaję, że i mnie "Rewizor" wydał się o wiele gorszy niż to, co z tej sztuki dotychczas pamiętałam. O wie- le zanadto przereklamowany. To nie jest arcydzieło. Komedia satyrycz- na, która trwa jak "Hamlet" prawie cztery godziny - to jest jednak nie- porozumienie. Ale gorzej. Po raz pierwszy reżyseria Korzeniewskie- " o mnie zawiodła. "Rewizor stoi na dwu postaciach: Horodnicze o i Chlestakowa. Ale gdy Chlestakow zawiedzie, sztuka leży nawet przy dobrym Horodniczym. Od razu, kiedy w maju Korzeniewski powiedział mi, że Chlestakowa grać będzie Fijewski, zaniepokoiłam się. To taka sa- ma pomyłka, jak kiedy w okresie 20-lecia dano tę rolę Maszyńskiemu. Chlestakowa nie może grać komik, nawet genialny, ani też aktor tzw. charakterystyczny. Święte słowa nieboszczyka Fiłosofowa, że Chlesta- 314 315 Jadwiga Dzikówna (druga z lewej) w Don Juunie pieniędze, zadaje szyku, udziwnia i ufantastycznia życie - bawi się nim. Z tego chłopca w odpowiednich warunkach mogłoby być wszystko, a w każdym razie wielki animator. Kluczem do postaci Chlestakowa jest jego końcowy list, zaśmiewający się z miejscowych dygnitarzy i miesz- czuchów. Tylko zaczynając od tego listu można stworzyć teatralną po- stać Chlestakowa. [. . .] kowa mógłby w Polsce zagrać tylko Osterwa! Chlestakow to postać wieloznaczna, a przede wszystkim wybieg mający na celu uporanie się z cenzurą. Każdy rzeczywisty rewizor zachowałby się ściśle tak samo jak on - wziąłby łapówki i przemilczał nadużycia. Ale taka satyra wprost byłaby obrazą władzy, a może nawet autor poszedłby na Sybe- rię, a sztukę by skasowano na dziesięciolecia. Inwencją w walce z cen- zurą było użycie przez Gogola banalnego zresztą chwytu farsowego, polegającego na qui pro quo. Użycie tego chwytu posłużyło z kolei Go- golowi na stworzenie kapitalnej postaci, której rzeczywistego charakteru w naszych teatrach wcale się nie rozumie. Chlestakow to nie tylko łobuz i kanciarz, Chlestakow to także uroczy chłopiec, który lubi żyć, trwoni i Nikołaj W. Gogol - Rewizor, przekł. J. Tuwim, insc. i reż. B. Korzeniewski, scen J. Kositiski, premiera 5 VII 1952. 7 VII 1952. Poniedziałek Zrobiłam sobie sypialny pokój z dawnego pokoju St. Spałam w nim po raz pierwszy od dawna doskonale. Nigdy nie myślałam, że to będzie możliwe i że to wyda mi się takie piękne, że tam śpię. Wbrew moim oczekiwaniom Frania nie przyjechała, ani dzisiaj rano, ani po południu. Bardzo tym jestem speszona. 9 VII 1952. Środa Całe do południa porałam się z uporządkowaniem materiału do mojej powieści. Ku mojemu przerażeniu okazało się, że mam materiał na trzy tomy. Podzieliłam go na trzy teki. Dwudziestolecie, okupacja, powsta- nie. Jezus Maria! Czy ja temu dam rady? Jak i kiedy? Przeczytałam w "Twórczości" sztukę Maliszewskiego "Droga do Czarnolasu"'. Świeże, ożywcze, polskie, ślicznymjęzykiem pisane. Oto przykład, jak w warunkach dzisiejszej cenzury można napisać niemalże arcydzieło, chociażby historyczne. Tak mi się ten utwór wydał przyjem- ny, że zaraz zatelefonowałam do Maliszewskiego. Już za dwa tygodnie będzie premiera tuż koło mnie w Teatrze Współczesnym. Słucham w tej chwili I2 preludium Chopina. I tak mi głupio, że St. już nigdy muzyki nie usłyszy. Sam jest muzyką sfer niebieskich. # "Twórczość" 1952, z. 6. 20 VII 1952. Niedziela Żre mnie morderczy smutek. Brak St. jak powietrza, a jednocześnie tęsknię za nim takim, jakim był do wojny - taki jeszcze dzielny we wszystkim partner i towarzysz. I płaczę z żałości, gdy przypomnę sobie, 316 317 Dymitr W. Fiłosofow. Mal. Stanisław Ignacy Witkie- wicz,1932 jaki był słaby i biedny w tych ostatnich dwu latach życia. Wyrzucam so- bie, że Mu za mało w te lata dawałam z siebie, że nie wszystkie siły du- cha i życia zużyłam na to, żeby powstrzymać ten proces umierania, no, choćby jeszcze na rok, może przez ten rok doczekałby się, najdroższy, czegoś, co by Go ucieszyło. Jakie to dziwne i dla mnie samej niepojęte -ja prawie więcej cierpię po Jego odejściu niż po śmierci Mariana. Dłu- żej z Nim żyłam, o całe dwanaście lat. A nadto wtedy byłam młoda i ty- le jeszcze nadziei przede mną. A teraz nie mam żadnych. Nie umiem ani tworzyć, ani zajmować się sprawami ogólnymi, gdy nie mam szczęśli- wego życia osobistego. W ciągu tych czterech dm zaszło sporo wydarzeń. Zaczęłam pisać po- wieść, już na czysto, od razu w czterech egzemplarzach, ale utknęłam na czwartej stronicy i dalej ani rusz. Co mnie też do rozpaczy doprowadza. Wyszedł wreszcie "Dziennik" Pepysa, ale nie miałam z kim podzielić radości. Mało się też jakoś ucieszyłam, za długo na to czekałam. Trzy dni czytałam to, wyszukując błędów, znalazłam dużo, często rzeczo- wych, choć zdawało się, że tak wszystko sprawdzone. [...] Pan Szrojt' mówi, że najesieni będąjuż robić nowe wydanie ijuż przygotowują po- prawki. Zdziwiłam się, że tak prędko nowe wydanie, a on na to: "Pani nie ma pojęcia, jakie jest zainteresowanie tą książką". We wtorek mam podpisywać egzemplarze z okazji Zlotu Młodzieży na 22 lipca. Wczoraj rano przechodziłam przez plac MDM (dziś już nazwany pla- cem Konstytucji). To ładnie wygląda, takie wszystko nowe i białe. Tyl- ko brak balkonów na tych wszystkich nowych blokach nadaje im nie- znośnie monotonny i nudny charakter. Kiedy wróciłam do domu, przy- szła na chwilę Wanda. Jest tak zachwycona placem MDM, że chce w poniedziałek zgłosić się do jego sprzątania na wtorkowe święto. I ja miałam chęć z nią się na to umówić, ale serce mi znowu nawaliło, tak że już o ósmej położyłam się do łóżka. Często teraz tak źle się czuję, a nie wiem, co mi jest. Ale dzisiaj czując się lepiej pojechałam do Leśnej Podkowy do Nie- myskich. EKD jest najprzyjemniejszą komunikacją podmiejską. Rano padał deszcz, ale już w czasie jazdy zrobiła się piękna pogoda - pejzaż nadzwyczaj kolorowy i na ziemi, i na niebie. Kiedy wysiadłam w Pod- kowie, opadły mnie rozdzierające wspomnienia chwil tu przeżytych po powstaniu. # E u g e n i u s z S z r oj t ( 1903-1980), redaktor. Przed wojną pracował jako reda- ktor techniczny w wielu pismach. 1949-57 pracował w PIW-ie, wpierw jako korektor, 'r r##,# `. Plac Konstytucji - ostatnie prace następnie odpowiedzialny sekretarz wydawnictwa kierujący produkcją, wreszcie kie- rownik redakcji literatury rosyjskiej i radzieckiej. W ostatnim okresie życia zajmował się publikacjami Teatru Współczesnego. 21 VII 1952. Poniedziałek Frania dziś poszła na "Karnawał nad Wisłą" z moim zaproszeniem. Nic nie zobaczyła prócz cisnących się tłumów, a że nie było komunika- cji, musiała iść w obie strony piechotą. Ale jak wielki artysta zauważyła szczegóły. Więc dziewczynę, której "kapeć się rozwalił, podeszwa od- padła i tak jedną nogą boso na tym zlocie chodzi", chłopaka, co się skar- żył, że strasznie przemarzł w namiocie, i innych, skarżących się, że za 318 319 lekko wyjechali; w samej rzeczy nad ranem bywa ledwie po 8 stopni ciepła, chociaż dnie są upalne. 22 VII 1952. Wtorek Pani Natalia zadzwoniła, że wyjeżdżają, więc zeszłam do bramy i po- jechaliśmy na owo przyjęcie do Rady Ministrów. [...] Modzelewski, który zna tam wszystkie kąty, żeglował "od tarasu". Taras jest olbrzymi z feerycznym widokiem na ogród pałacowy od stro- ny Wisły. Monumentalne schody w blasku lamp i cały pod nimi ogród również suto się świecił - żarówki festonami; wszędzie pod drzewami także stoły z przyjęciem. Miałam wrażenie, że jestem gdzieś w Paryżu czy Londynie w wielkiej restauracji dla... cudzoziemców. Prawie można było zapomnieć, że kraj jest nieszczęśliwy - i coż to za kontrast z tymi setkami tysięcy ludzi wystającymi godzinami w ogonkach dla zdobycia kawałka mięsa. Na tarasie - stoły dla high life'u. Tu już nie brakło ni noży, ni widel- ców, tu już nie stało się, lecz siedziało na krzesłach dosyć wspaniałych [...]. W jakiejś chwili tego przyjęcia usiadł przy mnie młodo jeszcze i bardzo sympatycznie wyglądający pan i powiedział: "No, cóż, proszę pani. Już teraz będzie w porządku z tym okienkiem?" - "Z jakim okien- kiem?" - "No, z tą historią widoku przed pani oknem? Nie zburzymy te- go domu". - "Aha, pan słyszał ten mój kawałek w radiu?" - "Bo pani nie wie - powiada ów jegomość. - Bo ja jestem właśnie ten Sigalin', co buduje to MDM i w ogóle..." Zupełnie inaczej go sobie wyobrażałam. Nic a nic nie wygląda na Żyda, przeciwnie - bardzo polski, chociaż wszyscy twierdzą uparcie, że to żydowska rodzina. Musi być mocno przemieszana z krwią polską, a myślę, że to jest dobry aliaż, wzmacnia- jący ospałą inteligencję polskich mózgów. Były przy tym stole różne toasty, a najwięcej - na cześć architektów i budowniczych Warszawy, który wypiłam na ręce Sigalina, tym bar- dziej że dostał i nagrodę państwową z wysokim orderem. W jednym z toastów pito na cześć literatury - zdaje się, że Ochab2 wzniósł ten toast. "To w pani ręce pijemy ten toast" - powiedziała pani Natalia. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, aż tu suną do mnie premier i prezydent z kielichami. Cyrankiewicz mówi: "Za pomyślność pani przyszłych dzieł". Ja jak niemądra: "We mnie to już takie małe można pokładać nadzieje". Na co premier: "O nie, przeciwnie". Zdjęła mnie złość, że tak osłabła moja twórczość i że tak mało mogę dać tej nowej Polsce, która mimo wszystkie błędy, zbrodnie i grzechy - z pierworod- nym: zależności od Moskwy - wydaje mi się jakaś bardzo interesująca i ważna. Jak łatwo jednak ująć mnie, rozbroić i wziąć na lep uprzejmo- ści ! Próżność? ! ' J ó z e f S i g a 1 i n (1909-1983), architekt. Podczas wojny w ZSRR, żołniecz I Dywizji im. T. Kościuszki, uczestnik bitwy pod I.enino. Po wyzwoleniu współorgani- zator Biura Odbudowy Stolicy (BOS), w 1. 1951-57 pierwszy naczelny architekt War- szawy i współautor jej planu generalnego. Inicjator odbudowy Traktu Starej Warszawy, współautor projektu trasy obwodowej, wielu placów (Zamkowego, Konstytucji, Defilad, Zawiszy) i zespołów mieszkalnych (m.in. Mariensztatu i MDM-u), Trasy W-Z, ulicy Marszałkowskiej, Trasy im. Starzyziskiego i Trasy Łazienkowskiej. 2 E d w a r d O c h a b ( 1906-1989), działacz ruchu robomiczego. Od 1925 czynny w ruchu spółdzielczym; w 1929 wstąpił do KPP, organizator wielu strajków, jeden z czołowych działaczy jednolitofrontowych w Warszawie, Łodzi, Zagłębiu Dąbro- wskim, wielokrotnie więziony. W 1939 uczestniczył w obronie Warszawy. Wojnę prze- był w ZSRR; współtwórca ZPP i I Dywizji, walczył pod Lenino. Od 1944 na kierowni- czych stanowiskach w wojsku, administracji państwowej, w związkach zawodowych i spółdzielczości. W 1. 1948-54 zastępca członka, do 1968 członek Biura Politycznego KC PZPR, od marca do października 1956 pełnił funkcję I Sekretarza KC PZPR. W 1.1964-68 piastował godność przewodniczącego Rady Państwa. 23 VII 1952. Środa Minister Dąbrowski' przyjął mnie jak wszyscy b. uprzejmie. Wysłu- chał historii Bogusia. Powiedział: "Dobrze. Niech pani brat złoży takie podanie (o zostawienie go w Zakładzie LTbezpieczeń). Ja wprawdzie od dziś rzeczywiście mam urlop, ale wrócę w końcu sierpnia. Pani brat ma zwolnienie od września, a więc to będzie akurat właściwa pora. A pani niech mi o tym przypomni..." Wróciłam zmęczona i z niewesołymi refleksjami. Normalnie takie czyste, proste i słuszne ludzkie sprawy załatwiane były odręcznie. Dziś nie ma mowy o załatwieniu czegokolwiek odręcznie. Wynik taki, że mając z pozoru wszystkie drzwi otwarte i będąc najuprzejmiej przyjmo- wana, nic w praktyce dla nikogo nie potraf#tę zrobić, nikomu pomóc. A cóż dopiero ma powiedzieć zwykły szary obywatel! # K o n s t a n t y D ą b r o w s k i ( 1906-1975), finansista, skarbowiec. Od 1944 pra- cownik PKWN; członek Rady Naczelnej PPS, po zjednoczeniu KC PZPR. W l.1944-56 kolejno minister skarbu, finansów i handlu zagranicznego; w 1.1957-69 prezes NIK. 21- Dzienniki, t 2 321 26 VII 1952. Sobota Wieczorem z Jurkiem w Teatrze Współczesnym na przedstawieniu Maliszewskiego "Droga do Czarnolasu". To była premiera', aktorzy się trochę sypali, tempo było za wolne, nikłe zresztą sceny zbiorowe w ober- ży wypadły blado, ale na ogół grane nieźle, a największą niespodziankę zrobił mi Wyrzyk. Grał wcale dobrze i z wdziękiem. Wiersz udatnie i lekko archaizowany brzmi powabnie. Publiczność przyjęła sztukę bar- dzo gorąco. To będzie grane i grane, bo takie uroczo polskie - to dziś wystarczy, by zachwycać. Sztuka nie jest bogata w materię, ale wdzię- czna. Kochanowski trochę zbyt naciągnięty na "poetę pokoju", gdy na- woływał raczej do zbrojnej gotowości, ostrzegał przez zniewieścieniem przy wciąż zagrożonych granicach. Choć sam Kochanowski nie był człekiem wojowniczego ducha, to pewna. W języku prawie nieskazitel- nym Maliszewski nadużywa trochę słowa "wraz" i formy "wiela". Ale szczerze winszowałam mu tego utworu i wcale niezłego sukcesu insce- nizacji. # A1. Maliszewski - Droga do Czarnolasu, reż. E. Axer, współpr. dram. Jerzy Krecz- mar, dek. i kostiumy O. Axer., muz. W. Lutosławski, premiera 27 VII 1952. Wrocław. 30 VII 1952. Środa Dzisiaj przybyła I4-letnia Ewa Teslarówna'. Jej rodzice zostali oboje aresztowani. Ojciec przed dwoma laty, matka przed 10 dniami. Ewie, która już od dwu lat zarabiała na matkę robotą u chłopów (i pani Tola to znosiła), groziło oddanie przez sąd pod opiekę kogoś z tychże chłopów. Zgłosiło się wielu, Ewa uciekła przed nimi, bojąc się losu niewolniczej siły roboczej. Ma we Wrocławiu jakieś wujeczne ciotki, bogate. Anna z nią do nich poszła - odmówiły zaopiekowania się Ewą, że już dosyć ofiar ponoszą dla ojczyzny. Anna i pani Kulczyńska podpisały podanie do Rady Wojewódzkiej o pozwolenie umieszczenia jej w domu dziecka na terenie woj. wrocławskiego. Prawnie może być tylko umieszczona w Poznańskiem. Podanie przyjęte, Ewa pójdzie do znajomego Domu Dziecka pod Jelenią Górą, mając dom Anny i mój jako "bazę" rodzinną. Chodziło o to, żeby uniknąć wyznaczenia urzędowego opiekuna, i to się udało. Ewa robi nadzwyczajnie przyjemne wrażenie. Godzi się na wszy- stko, byle nie wracać do tych chłopów, zwłaszcza boi się jakichś wred- nych kowali. 322 # E w a T e s 1 a r ó w n a (ur. 1938), po wyjściu rodziców z więzienia wyemigrowała do Australii. 31 VIIl9S2. Czwartek Cały dzień Anna i pani Kulczyńska zajęte sprawą Ewy, która wszę- dzie, gdzie z nią pójdą, robi nadzwyczajne wrażenie swoją dystynkcją w wyglądzie i zachowaniu. Z rozmów z nią wnioskujemy, że to jest au- tentyczny materiał na "pozytywnego bohatera". Cechują ją jakieś cał- kiem niepolskie zalety: nieproporcjonalna do wieku dojrzałość, zdrowy rozum, poczucie odpowiedzialności i jakaś wielka godność osobista. Ma się wrażenie, że wśród największego brudu pozostałaby nieskalana. 4 VIII 1952. Poniedziatek Rano do miasta, żeby napełnić długopisy. Zrobili mi to na poczeka- niu. Ledwie wróciłam, zjawiła się nieoczekiwanie Ela. Przyjechała z Po- znańskiego, gdzie ma praktykę (konserwacja kościoła w Wełnie - malo- widła ścienne z XVIII wieku). Przybyła, aby zakupić w tutejszym wy- dziale konserwatorskimjakieś brakujące im materiały. Była godzinę, źle wygląda, choruje na nieżyt kiszek. Widać, struli ją czymś na parafialnej kuchni. Niemal razem z nią zjawił się Karabanik, przyjechał do Wrocła- wia na ślub córki. Oto jak wygląda nasz ermitaż', w którym zamierzały- śmy ze skupieniem pracować. Dziś w nocy i wczoraj wieczorem padał deszcz. Ale to dla ogrodu jak dla psa mucha. Pod wieczór znowu się wypogodziło i wszystko zapowiada dalszą pogodę. ' E r m i t a ż (fr.) - pustelnia 5 VIII 1952. Wtorek Rano o piątej otworzyłam okno. Bardzo rumiane słońce wychodziło właśnie spoza domu Maleczyńskich. Dachy i liście były mokre od rosy, ranek bardzo chłodny. Około wpół do szóstej sen mnie zmorzył i spa- łam jeszcze do wpół do ósmej. Przyrządziłam śniadanie i nakopałam w ogrodzie młodych kartofli. Anna poszła na targ, kupiła śmietany i masła. Wróciwszy zrobiła nam kawy (świetnej angielskiej mielonej), a potem każda z nas siadła w swoim kącie. Ale mnie wciąż powieść nie idzie. [...] Nie mogę uporać się z olbrzymim materiałem, w którym raz 323 wszystko wydaje mi się interesujące i ważne, drugi raz - wszystko do niczego. Bardzo tym jestem zgryziona. Po obiedzie leżymy z Anną na trawniku i ona głośno czyta mi wier- sze Przybosia ze zbioru "Rzut pionowy". Coraz bardziej się tymi wier- szami zachwycam. Co za kondensacja, jaka powaga, co za niezwykłe, a zarazem trafne metafory, jakie znawstwo języka. Potem robimy zbiór moreli, bo już masami opadają. 10 VIII 1952. Niedziela W jedynym numerze gazety, jaki kupiłyśmy w ciągu tygodnia, prze- czytałyśmy o wysokich odznaczeniach państwowych dla księży patrio- tów. M.in. wrocławski administrator diecezji, ks. Lagosz, dostał koman- dorię odrodzenia Polski - przy czym wymieniono w gazecie szczegóło- wo wszystkie jego zasługi. To istotnie dzielny ksiądz i dobry patriota, szczery entuzjasta ziem odzyskanych. Ale zabawną okolicznością jest, że to ten sam, co daje tajne śluby i patronuje tej niewinnej "akcji podzie- mnej"'. Jakim głupstwem władzy jest doprowadzać do takiej sytuacji. Ta cała metoda daje wręcz odwrotne skutki. Ela opowiadała mi, że w owej Wełnie jest obóz Służby Polsce, z którego wszyscy chłopcy chodzą co niedziela do kościoła, a nawet i w dnie powszednie. Nawia- sem - Ela opowiadała mi jeszcze, że w lasach tamtej okolicy są jakieś bandy; przywożą tam po 10 platform z wojskiem i policją, która urządza obławy. Zdarzają się strzelaniny, bywa chodzenie po domach i wypyty- wanie, czy nie było nikogo podejrzanego. Ten rodzaj dywersji, chyba amerykańskiej, okaże się zgubny dla mnóstwa dzielnej, zaczadziałej "śmiercią dla ojczyzny" młodzieży polskiej. # Ks. K a z i m i e r z L a g o s z ( I 888-1961 ), wyświęcony na księdza w 1911 we Lwowie. Podczas I wojny światowej sekretarzował Centralnemu Komitetowi opiekują- cemu się ludnością ewakuowaną w Galicji; następnie wikary i prefekt szkolny. Do Wrocławia przybył 10 V 1945 z pierwszą grupą pionierską; do 1951 dziekan i pro- boszcz parafii św. Bonifacego i św. Stanisława (pierwszymjego wikariuszem był o. Ma- rian Pirożyński). Gdy w 1951 władze usunęły Administratorów Apostolskich na Zie- miach Odzyskanych, ordynariuszem archidiecezji wrocławskiej na 1. 1951-56 został ks. Lagosz. Położył wiele zashig przy odbudowie katedry i kościołów we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku. 13 VIl11952. Środa Wczoraj około 6 wieczorem przywieźli 4 tony koksu. Ugodzili się z nami, zaczęli znosić, a raczej zwozić taczką do piwnicy, ale potem się rozmyślili i odjechali. O tyle jednak byli sumienni, że przysłali młodego chłopaka, b. chudego, który składał ów koks od wpół do siódmej do dwunastej w nocy. Był osobliwym wyjątkiem, bo gdy Anna wyniosła mu kolację ze szklaneczką wódki, odmówił wódki i poprosił o herbatę. Odmówił także papierosa. Nie pije i nie pali. To taka dzisiaj rzadkość, że zastanawiałyśmy się, czy chory, czy sekciarz? Napisałam 13 stron wstępu do mojej powieści, ale dalsze stronice nie są już takie dobre jak pierwsze. Są nawet całkiem złe, trzeba to będzie jeszcze ze dwa razy przerabiać. 17 V Il11952. Niedziela Wczoraj odbyły się oba śluby Hernasa, cywilny i tajny kościelny. Wieczorem zaprosili nas do swojego pokoju na lampkę wina (naszego domowego z dzikiej róży, of#iarowanego przez Annę) i poznaliśmy jego i jej rodzinę. Matka Hernasa jest zupełnie prostą kobietą, wdową po ko- lejarzu z Łańcuta'. Przyjemna, zabawnie opowiada [...]. Rodzina panny młodej2 na wskroś inteligencka, starsza siostra Hernasowej3 i matka# b. interesujące. Wnuczka pani Kopeckiej, z tej starszej córki, 4-letnia Tesia, miłe dziecko. "Babcia" nie ma jeszcze chyba 50 lat i mogłaby uchodzić za całkiem młodą. Ale będąc wychowana w dawnych zasa- dach uważa się już za starszą damę - ja w tym i w późniejszym wieku przeżywałam największe nasilenie przygód romansowych. Kiedy roz- mowa zeszła na wiek i młody wygląd pani Kopeckiej, rzekła: "Moje dzieci są podłe. Mamo, pytają, jak to tam było, jak Napoleon szedł pod Moskwę. Albo: Opowiedz no, jak tańczyłaś z księciem Józefem Pod Blachą". Ja śmieję się: "Cóż ja w takim razie mam pamiętać z historii?" Anna od razu: "Piastów!" Iłłakowiczówna przyszła jednak na obiad. Siedziała do czwartej i roz- mowa z nią była zajmująca, a ona sama tak sympatyczna, jak tylko być potrafi, kiedy zechce. Lubię jej powierzchowność, uśmiech, przezroczy- ste spojrzenie. Dobrze też jeszcze się trzyma. Ciekawie opowiada o swym pobycie w Rumunii i na Węgrzech. M.in. o jakimś węgierskim miasteczku, które, jak się wyraziła: "trzy razy przechodziło z rąk do rąk i za każdym razem na wieki". Mówi, że po Rumunii Polska zrobiła na niej wrażenie wielkiego bogactwa i swobody, w Rumunii jest bezład, 324 325 papużka Anny brała intensywny udział w rozmowie szczebiocąc tak, jakby nas chciała przekrzyczeć. służalczość i wielki terror systemu. W rozmowie na tematy aktualne, gdyśmy mówiły, jak trudną i męczącą rzeczą jest zająć właściwą posta- wę do teraźniejszych zagadnień, rzekła: "Nie jest koniecznością zajmo- wać wobec każdej rzeczy postawę. Przestałam się już o to zabijać, żeby wobec wszystkiego zajmować postawę. W dzieciństwie i za młodu zaj- mowałam ją namiętnie wobec wszystkiego i bardzo się męczyłam. Kie- dy sobie przypomnę, ile, jako mała dziewczynka, napłakałam się, ile no- cy spędziłam bezsennie z powodu, że jest car! Teraz jestem spokojniej- sza i chłodniejsza i wiem, że tylko w rzadkich momentach najważniej- szych trzeba zająć postawę". Bardzo mi się tym razem podobała, a zwłaszcza cieszę się, że Anna zyska w niej partnerkę do rozmów, ja- kie lubi. Iłłajest dobrą katoliczką w stylu wielkich zakonnic średniowie- cza i XVI wieku, którym mistycyzm nie przeszkadzał mieć wielki ro- zum praktyczny. Właściwie one - np. św Klara i św. Teresa - były pier- wszymi emancypantkami. Przez cały czas wizyty Iłły bladoniebieska # Nie z Łańcuta, lecz z Sokala. z M a r i a H e r n a s o w a (ur.1930), polonistka, żona Czesława Hernasa. 3Teresa Kozłowska (ur.1926). 4 Z o fi a K o p e c k a (1898-1984), córka Henryka Oszyk-Sienkiewicza, stryjecz- nego brata powieściopisarza, wdowa po majorze WP (Stefanie) zamordowanym w Sta- robielsku. Warszawa. 3 IX 1952. Środa W sali obrad Rady Państwa dekoracja okrutnie narodowa, tylko bia- ło-czerwone barwy, ani śladu żadnych Stalinów, tylko Bieruta portret. On zaś sam zajął miejsce w prezydium. Patrzyłam na niego z profilu, stwierdziłam, że ma bardzo ładną, czystą w rysunku czaszkę. W trakcie przemówień Putrament (który też siedział w prezydium) podbiegał do mnie dwa razy, jakby chcąc się upewnić, że nie uszłam. Raz zapytał, ko- go, jak myślę, należałoby wybrać z literatów do Komitetu Wyborczego Frontu Narodowego. "A iluż literatów ma wejść do owego komitetu?"- "No, idzie o dwie osoby z Warszawy. Jedną mam już na myśli, pani się domyśla kogo?" - znaczące spojrzenie. "No - odpowiadam - z pana zainteresowania tym, czy będę, i z pana propozycji przywiezienia mnie autem domyśliłam się od razu, że pan ma jakieś niecne zamiary". - "Ale czy pani się zgadza?" Znowu chwila namysłu - intensywna wewnętrzna komunikacja ze St. i Rykuńciem - i nie wiem, czym się kierując - po prostu z uczuciem, że wpadłam już w matnię, odpowiadam: "Proszę bardzo". Drugi raz przyszedł z sekretarzem redakcji "Nowej Kultury" prosić o "wypowiedź". Mając już przedtem chęć napisania czegoś w ro- cznicę najazdu obiecałam napisać coś na poniedziałek o 9 wieczór. Napisałam rzecz pt. "W trzynastą rocznicę najazdu"'. Zadanie było piekielnie trudne. Powiedzieć o ile możności prawdę, o ile możności to, co myślę, wyróżnić jakoś to, co jest pozytywne i jakoś zobowiązujące, i powiedzieć to godnie, nie użyć ani słowa, które byłoby sztampą i slo- ganem. Wzięłam asumpt ze słów pisanego po naszyeh wagonach cztero- wiersza neohitlerowskiego: "Wenn die Messer wieder blitzen"... Pisa- łam tę rzecz w męce, wątpliwościach, niepokoju, ale i w jakimś rodzaju natchnienia, w poczuciu, że skoro już znalazłam się w odmęcie, muszę coś z tego dwoistego widzenia, jakiego doznaję, wyrazić. Rzecz wzbu- 326 327 Maria i Czesław Hernasowie w Tatrach dziła entuzjazm w redakcji i została wydrukowana na pierwszej stronie "Nowej Kultury". Czy tzw. naród mnie zrozumiał? Czy rozpoznał, że chciałam mu powiedzieć: "Bądź mądry. Bądź mędrszy od najmędr- szych. Jesteś w czyśćcu - wytrwaj w nim tak, aby zashzżyć na niebo". Po napisaniu tego miałam jakąś moralną ulgę - ale jestem w tym sa- motna zupełnie. Wielu mnie potępia, nawet Anna i Kazia krzywym okiem na mnie spojrzały, chociaż Kazi rękopis pokazywałam i poniekąd zaaprobowała go. Rządowcy rzucili się na to jak na żer, a ja żerem ni- czyim nie byłam i nie będę. Nadal uważam tzw. wielką politykę za zło konieczne; za ujście dla złych ludzkich instynktów; gdyby politycy nie mieli tego ujścia, byliby bandytami, pieniaczami, chuliganami, a dzięki polityce mogą nawet czasem być pożyteczni. Ale umarłabym bardzo prędko, gdybym odwróciła się do wszystkiego plecami. Nie potrafię żyć w absolutnej negacji. Kocham każdą rzeczywistość w tym, co mi się zdaje w niej dobre. Nienawidzę każdej w tym, co w niej złe. 1 M. Dąbrowska - W trzynastą rocznicę najazdu, "Nowa Kultura" 1952, nr 36. Sopot. 5 IX 1952. Piątek We czwartek, w dzień wyjazdu do Sopot, o 9 rano byłam w kościele św. Jakuba na ślubie Romy Parandowskiej z Andrzejem Szczepko- wskim. Ksiądz od ołtarza wygłosił do państwa młodych polityczne ka- zanie, mówiąc o udręce świata, w którym poniewierany jest człowiek, i o ukochanej Polsce, której szczęście jest w kościele katolickim. Panna młoda odwróciła się i odeszła od ołtarza, zanim ksiądz dał jej krzyż do pocałowania - musieli ją zawrócić. Było sporo młodego aktorstwa, m.in. Wołłejko, Skarżanka, Mikołajska; po ślubie całe to bractwo stanę- ło przed kościołem i urządziło nowożeńcom owację w stylu teatralnym, za pomocą hucznych oklasków. Piekielny Piotruś w białym ubranku po- dawał obrączki. O 11 wieczorem Jurek sprowadził mi taksówkę i wyjechałam do So- pot wedle umowy z Anną, że się zjedziemy tam na dwa tygodnie bez względu na to, jaka będzie pogoda. Anna bierze ze sobą Tulcię. Miesz- kanie wynajęli nam poznani w zeszłym roku państwo Suchorzewscy przy ul. Jarosława Dąbrowskiego 6, u jakichś państwa Lewińskich. Warszawa. 22 IX 1952. Poniedziałek " Muszę wrócić do świństwa akie mi zrobiła "Nowa Kultura. W mo- jej wypowiedzi zmieniono mi jeden ustęp bez porozumienia się ze mną. I to w ostatniej chwili. Jestem pewna, że w korekcie miał jeszcze brzmienie nieskażone. U mnie było: "Wojna nie łagodzi obyczajów ani surowości systemów, lecz obyczaje prowadzi do zdziczenia, systemy zaś, jakiekolwiek by zwyciężyły, zaostrza". Z tego zostało: "Wojna nie łagodzi obyczajów, lecz prowadzi do zdziczenia". Głupcy, nie spostrze- gli, że jedynie to zdanie było przekonywające dla tych, do których mó- wiłam, to jest do nie przekonanych, których ilość nie jest coraz mniej- sza, jak się wyraziłam (i to była jedyna nieprawda), ale coraz większa i obejmuje dziś olbrzymią większość narodu. Panujący nam tchórze bo- ją się ryzyka dania swobody słowa komuś, kto należy do nielicznych, co umieliby mówić o wykorzystaniu nieuniknionych konieczności języ- kiem zrozumiałym dla zatumanionych polskich łbów. Często zamyślam się nad tym, do jakiego stopnia strach towarzyszą- cy władzy można uważać za kryterium jej niesłuszności. A nasze obec- ne władze straszliwie boją się społeczeństwa. Czyżby ono było aż tak głupie i złe, że nie rozumiałoby, gdy jest dobrze i wedle sprawiedliwo- ści rządzone? Czy też słusznie wre nienawiścią, czując, że jest niepra- wym sposobem rządzone. Bardzo to trudno rozstrzygnąć, bo właściwie narzeka się zawsze na każdy rząd. I właściwie każdy rząd idzie w czymś pod włos narodowi. To pewna, że system trzyma się tylko na sile mili- tarnej Rosji oraz przez nią instruowanego terroru UB. Ale i to prawda, że nikt przytomny nie zrezygnowałby z głównych przynajmniej osiąg- nięć tego czasu. Tym, że mi zmieniono ustęp w z takim trudem skonstruowanej wy- powiedzi, a zwłaszcza że bez porozumienia się ze mną, zgryzłam się tak, że całą noc potem nie spałam. Wracam do pobytu w Sopotach. Był udany w tym sensie, żeśmy wy- poczęły od ludzi, spraw i roboty. Pogoda była zła, ale dużo spacerów, kilka razy siedziałyśmy na plaży. Dwa razy nawet rozbierałyśmy się tro- chę. [...] " , Wycieczka statkiem "Olim ia do Gdańska bardzo udana. Pierwsz raz przybywałam do Gdańska od strony portu, a raczej jego cmentarzy- ska. Nie wyobrażałam sobie, że port gdański jest tak ogromny i tak dale- ko w głąb lądu rozgałęziony. Dłużej pływaliśmy portowymi kanałami niż morzem. Ale pusty ten port i śmiertelnie smutny. Widziałam tylko jeden statek cudzoziemski, szwedzki węglowiec "Yrsa". Robotnicy sto- 328 329 jący na tratwie przy jego nawie malowali mu właśnie spód czerwoną minią. Trzy statki polskie: "Jedność robotnicza", "Pokój", "Generał Walter". Z innych basenów jeszcze ze dwa-trzy statki wyglądały ma- sztami i kominami. Trochę małych motorówek, jachtów i kutrów uwija- ło się po kanale albo stało przy zrujnowanych brzegach. Gdańsk robi wstrząsające wrażenie. Tam się widzi, jak ginie Europa. Żadne usta nie wyraziły tego dramatu. Odbudowano niby to ulicę Długą (Langegasse), ale to ładne teatralne makiety, nic niepodobne do daw- nych starożytnych domów. Wszystko jeszcze nie otynkowane, przez co ulica jeszcze posępniej wygląda. Pamiętam, jakie na tej ulicy wspaniałe były sklepy, restauracje, kawiarnie, jak wiało z niej odwiecznym ludz- kim zadomowieniem, rozmaitością indywidualnych stylów budowy, balkonów, ganków. Dziś wszystko jednostajne, okna przyszłych wystaw puste albo zastawione tekturowymi atrapami nie istniejących towarów. Tragiczna, ponurej piękności katedra stoi wśród ruin jak jakiś czegoś znak. Obiad zjadłyśmy w restauracji hotelu "Orbis" (brzydki barak właści- wie) naprzeciw dworca, a potem miałyśmy zaraz pociąg elektryczny do Sopot. Mieszkałyśmy w Sopotach u cichej, zacnej rodziny o bardzo polskich dziejach wojennych. Babcia, lat około siedemdziesięciu, ale już bardzo staro wygląda; nauczycielka od 371at, ma najwyższą kategorię płac dla nauczycieli szkół powszechnych. Zarabia... 600 zł!! W czasie okupacji straciła dwu synów, jeden padł w powstaniu warszawskim, drugi w od- dziale, idącym na pomoc powstańcom z lasów koło Końskich. Babcia jest cichutka, pogodna, rzewnie uśmiechnięta, do nikogo o nic nie ma pretensji. "Cóż, proszę pani - mówi o synach - tak śię już dzieci wycho- wało w takiej ofiarności dla ojczyzny". A o swej nędznej płacy na moje pytanie, czy nie ma żadnych widoków na polepszenie bytu nauczycieli, odpowiada: "Owszem, są projekty i płace będą podwyższone. Wtedy jak my starzy wymrzemy. Bo, wie pani, ze względu na wysługę lat mu- sieliby nam dać najwyższe stawki, a tego przecież dla starych nie zro- bią". Jest coś z hienizmu w dzisiejszym świecie. Babcia wstaje o szóstej i jeździ do szkoły do Gdyni. To jakby rodzaj sędziwej Madzi Prusa. Zo- stały jej dwie córki. Ta, u której mieszkałyśmy, jest za mężem za byłym oficerem, który pracuje teraz jako planista w Domu Książki w Gdańsku. Dziewczynki osiem i dziesięć lat chodzą do szkoły podstawowej i obie do szkoły muzycznej. Starsza podobno bardzo uzdolniona i w ogóle za- krawa na coś wybitniejszego. Matka, młoda, uśmiechnięta, łagodna pro- wadzi dom i zapomaga go letnikami, którym oddaje dwa najlepsze po- koje. W zeszłym roku z tych letnich gości kupili sobie właśnie pianino dla dzieci. Podobała mi się ta rodzina, robią ze swego życia, co mogą. Podtrzymałyśmy też stosunki towarzyskie z pp. Suchorzewskimi, po- znanymi w zeszłym roku u Moniki Żeromskiej. [...] W tym roku właści- wie odkryłam ją jako bardziej interesującą od męża. Jest urocza, zgrab- na, dobrze się ubiera, ma wiele naturalnej dystynkcji, trochę jakby cu- dzoziemskiej. Okazało się nadto, że jest artystką fotografem i nawet 330 331 Gdańsk, ulica Długa. Widok z lat 50. ukończyła zawodową szkołę fotograficzną. Pokazywała nam doprawdy przecudne zdjęcia morskie i górskie. Co więcej - pani Suchorzewska jest od dziecka przyjaciółką dr Hanki Kołodziejskiej, co mnie bardzo do niej zbliżyło, bo dla pani Hanki mam wielki sentyment. Pani Suchorz. i jej starsza córka Ewa (wyglądająca na mniszkę, niezwykle poważna szesnastolatka) poznały w Zakopanem Jurka i w pełni go oceniły, zwła- szczajego dowcip (rzecz, którą się mało pomiędzy nami popisuje). Wyjechałyśmy z Sopot w sobotę, Anna rano do Wrocławia, ja o wpół do trzeciej. Pani Suchorz. przyszła na dworzec z goździkami. Jechałam pośpiesznym na Malbork - najkrótsze połączenie z Warszawą, 6 godzin. W pociągu wagon restauracyjny, w którym wszyscy upijali się jak w karczmie, prawie do nieprzytomności. Dawnymi czasy pijany pasażer był zwracającym uwagę wyjątkiem. Dziś cały pociąg jest pijany. Co się dzieje z tym narodem?! Przecinając Mazury i Warmię widziałam na wielkich polach majątków państwowych wszędzie poczerniałe na heban kopy nie zwiezionego żyta! Wyszłam w przygnębionym nastroju na ten okropny Dworzec Wschodni w dżdżystą, wietrzną i zatłoczoną ciemność; ale ledwo zdą- żyłam zejść ze stopni wagonu, zetknęłam się bec a bec z Jurkiem, który nieoczekiwanie przybył po mnie na dworzec. Znalazł też taksówkę, o co wcale nie było łatwo. Ucieszyłam się, że na progu domu przywitała mnie nie ta straszna moja pustka, ale żywa młoda obecność Jurka. 24 IX 1952. Środa Dzisiaj wcale nie wychodziłam. O trzeciej była Kazia, mówiła o róż- nych reakcjach na moją "wypowiedź". Starała się sformułować "wypad- kową" tych opinii, w sumie wypadło niby pozytywnie. Co do mnie mam wrażenie, że jedyny pożytek z tej wypowiedzi to ulżenie sumie- niom "współpracujących a contre-coeur". Ale czy to jest "pożytek"? Właśnie to mi zarzucają, że ułatwiłam życie "kolaborantom". Ale czy znaczna ich część nie zasługuje, żeby im ulżyć? "Smutna, smutna, smut- najest dusza ma-a-a"... 27 IX 1952. Sobota Straciłam dwie cenne myśli, co do których byłam pewna, że je zapa- miętam i zanotuję. Ot, smutne świadectwo psucia się mojej pamięci. Ta- ka myśl zaraz nie zanotowana nigdy już nie wraca w tym samym kształ- cie. Jestem znowu w bardzo złej formie, zupełny brak woli, zniechęce- nie. Godzinami siedzę albo leżę w niemym otępieniu. Nic mnie już na- wet nie martwi ani niepokoi, jestem po prostu jak bez czucia, oby to wreszcie minęło. Ludzie mi donoszą o złych reakcjach na moją "wypowiedź" w "No- wej Kulturze". Straciłam przez nią jakoby cały mój autorytet moralny. Mój Boże, nie jest w Polsce rzeczą zaszczytną mieć autorytet moralny, nikt naprawdę wybitny nigdy go nie miał. A jeśli miał, tracił go natych- miast, jeśli odezwał się z czymś nowym i trudnym. Autorytet ma u nas tylko ten, kto schlebia w najlepszym razie miernocie. A zdawałoby się, że jeżeli ktoś ma autorytet, to winien być słuchany z chęcią zrozumie- nia, gdy się odezwie nieco inaczej niż dotąd. 30 IX 1952. Wtorek Dziś jest 27 rocznica śmierci Mariana. Ileż ich też jeszcze, lub może czy jeszcze w ogóle jaką przeżyję? Mimo że staram się zachować spokój, histeryczny wyrok potępienia i rozdzieranie nade mną szat owej Rzeuskiej' nurtuje we mnie jak truci- zna. [...] Listjest pełen złej intencji obrażenia mnie, a przy tym takąjest walką z wiatrakami, których bynajmniej nie nastawiałam. Chciałam po- wiedzieć, że trzeba godnie znosić czyściec, ale nie zrozumiały mnie , czyśćcowe duszeczki". Nie przyjęły "ziarnka goryczy". Być może po- dałam ich za wiele naraz. W każdym razie tej szpetnej babie o tzw. szla- chetnym, ale pozbawionym zupełnie du bon discernement sposobie my- ślenia udało się wprowadzić mnie w stan rozstroju nerwowego, w jakim dawno nie byłam. Do tego listu dochodzą teraz jeszcze inne głosy obu- rzenia na mnie. Najboleśniej godzi we mnie zarzut, że "tym, co się staczają", pomo- głam staczać się, bo w nim tylko są pozory pewnej słuszności. Ale ja myślę, że kto współpracując z dzisiejszą rzeczywistością stacza się mo- ralnie, ten wszystko weźmie za pretekst usprawiedliwiający. Mnie zaś szło o to, żeby ten, kto współpracuje, nie staczał się. Żeby nie męczył się bezpłodnie swoim rzekomym "ześwinieniem się", żeby się z tego powodu nie rozpijał i nie popadał w prostrację. Żeby rozpoznał, że wię- kszość prac, którym służył, to są prace dla Polski i które w Polsce pozo- staną, bez względu na to, kto się do korzystania z ich wyniku "podłą- cza". Jak mi smutno, że tego nie zrozumiano. W niedzielę po południu poszłam do chorej Małyniczówny, aby za- 332 333 nieść jej Pepysa. Przez okno czas zdawał się taki, co to psa nie wypędzi. A kiedy wyszłam, okazało się, że jest ciepło i cicho, a nawet jakoś rzew- nie. Po dopiero co spadłej ulewie wszystko błyszczało, po ulicy szło się jak po zwierciadle. Zieleń na murach, skwerach i brzegach ulic pałała od jesiennej purpury i złocistości. Zamęt chmur i obłoków na niebie zdawał się zwiastować nie zimę, ale coś wiosennego. Byłam oczarowa- na pięknem świata, ono mi już tylko pozostało. Wczoraj wieczorem w radiu Wermińska śpiewała pieśni Moniuszki. M.in. "Prząśniczkę". W tekście opuszczono jako snadź politycznie po- dejrzaną zwrotkę: Poszedł do Królewca młodzieniec z wiciną Łzy rzewnego żalu płyną za dziewczyną. Wskutek czego następna zwrotka: "Inny się młodzieniec nasuwa z ubocza" straciła kompletnie sens. Ale jakże w polskiej piosence mó- wić o Królewcu, kiedy jest tylko Kaliningrad moskiewski! Bardzo mnie to zirytowało. Ale biada mocarstwu, co drży przed zwrotką niewinnej piosenki. Biada służalcom, co tej nędznej i usprawiedliwionej bojaźni służą. Przepadną razem z truchlejącymi mocarzami. # M a r i a A 1 e k s a n d r a R z e u s k a ( 1908-1982), historyk literatury, studiow ała i doktoryzowała się na USB w Wilnie u prof. M. Kridla. W 1. 30. debiutowała jako kry- tyk w "Wiadomościach Literackich" i "Pionie". Podczas wojny za pomoc Żydom are- sztowana i więziona przez gestapo. W 1. 1944-47 naczelnik Wydz. Kultury przy Lrzę- dzie ds. Ewakuacji. Po powrocie od 1948 adiunkt na polonistyce UW; otwarcie wystę- powała przeciw stalinowskiemu marksizmowi; w 1954 usunięta z UW, w I955 przy- wrócona i mianowana docentem. Opublikowała monografię " Chfopi " Re#>>>oi>ru i wiele rozproszonych studiów i artykułów, nierzadko prekursorskich. 5 X 1952. Niedziela Znowu to samo, co wciąż. Gubione na zawsze wątki myśli natych- miast nie zapisanych. A przecież zapisywane zdarzenia są wobec tych myśli niczym. Tylko te myśli pogubione... Notuję skrawek zapamiętanych myśli po lekturze Sygrydy Undset "Olafa, syna Auduna". Ta niezwykłego geniuszu pisarka popełnia ten sam błąd, co komuniści: jak oni marksizmem - przekarmia nas obsesją średniowiecznego mistycyzmu katolickiego. Wskutek czego w "Olafie" są partie nużące. Myśl na boku: nic mnie tak nie nuży i nie nudzi w po- 334 wieściach jak temat wojny - tylko Tołstoj i Sienkiewicz wychodzą z niego obronną ręką. Zadziwiające u Sygrydy Undset, do jakiego sto- pnia ta szalejąca od namiętności kobieta urzeczona jest fascynacją kla- sztoru i ascezy. A wszystko razem - wielkość Sygrydy! Katolicyzm wy- dał w ciągu wieków największych pisarzy świata i dotąd wydaje. To da- je do myślenia. Jeśli materializm ma stworzyć wielką literaturę, musi nawiązać do innego, równie wielkiego przedkatolickiego wzoru, do sta- rożytności. 9 X 1952. Cz#i'artek W poniedziałek skończyłam 63 lata, trudno mi w to uwierzyć, nie czuję się nawet na 40 i wciąż nie wyglądam też na moje lata. We wtorek imieniny [...]. Eleganckie zachowanie się Tulci. Nela określiła je słowami: "Zachowuje się jak dama, jak jedna z nas, tyle że młodsza". W samej rzeczy nie dała się nikomu we znaki, była dyskretna i cicha. Po wyjściu gości zastanowiła się: "Tyle gości było i tak prędko wszyscy wyszli. To dlatego, że byli z rodzinami i naraz po kilka osób wychodziło. Żeby każdy był osobno, toby trwało dłużej". Tuli pytania nazajutrz przy śniadaniu: "Mamo! Kto nazwał dom - domem, chleb- chlebem, stół - stołem?" Anna udzieliła jej objaśnienia stosownego do wieku. Tulcia pyta dalej: "A kto nazwał Boga - Bogiem?" Anna: "Lu- dzie nazwali Boga - Bogiem". Tulcia: "A czy Bóg zgodził się na to?" I2-l3 X l952. Niedziela-poniedziafek Ludzie od wieków narzekali na szaleństwo świata, złe rządy, upadek obyczajów etc. Ale chyba nigdy powody do narzekania nie były tak wi- dome i powszechne. To przyszło mi do głowy po powrocie z posiedze- nia Rady Nadzorczej "Czytelnika", do której nie wiem kiedy i przez ko- go zostałam wybrana, lecz na której posiedzeniu zobaczyłam coś niecoś z mechanizmu, za pomocą którego wszystko się dzieje w tym nieszczęs- nym kraju. "Czytelnik" uchodzi za spółdzielnię, którą nie jest, przy tym żaden z jego dygnitarzy nie ma najmniejszego pojęcia, co to jest właści- wie spółdzielnia. Mówią w tej kwestii rzeczy świadczące o kompletnej ignorancji. Ale ten jakiś rzekomy statut spółdzielczy daje "Czytelniko- wi" realne prerogatywy (pewna niezależność od Ministerstwa Skarbu), dla których opłaci się tę fikcję podtrzymywać. Tak więc fikcja właśnie może służyć w tym zwariowanym świecie rzeczom realnym. 335 Na tym zebraniu dowiedziałam się, że prasa przyniosła w roku 1950 19 milionów deficytu. Że "Czytelnik" pozbywając się różnych agend, które na skutekjednej z licznych kolejnych reorganizacji przeszły do in- nych instytucji, pozostał z wielomilionowymi długami tych agend, które musiał zapisać na straty. Za wszystko to płaci naród. 14 X 1952. Wtorek Tulcia wczoraj, kiedy Annają czesała, rzekła nagle: "Mamo, czy my wiemy, po co my jesteśmy?" I natychmiast dodała: "Właściwie to my nie wiemy, po co my jesteśmy". Ktoś opowiadał (ze sfer wysokich), że pewnemu profesorowi jadące- mu na jakiś kongres na Zachód przydano do towarzystwa ubiaka odpo- wiednio wysokich kwalifikacji, w obawie, aby profesor nie uciekł. Pro- fesor #rócił sam, jego anioł stróż "wybrał wolność". 13 XI 1952. Czwartek Po wyjeździe Anny z Tulcią wzięłam się tęgo do pracy nad "Pamięt- nikami" St. Praca smutno-przyjemna, żmudna, bo dla dzisiejszego czy- telnika trzeba robić ze sto razy więcej odsyłaczy. Także i ustalenie sto- sunków rodzinnych, danych o co ciekawszych osobach z rodziny - wy- magają sporo pracy. Trzeba sięgać do różnych źródeł żywych i bibliote- cznych. Ogromnie dużo dopomógł mi w tym Erazm. Ma do tych rzeczy taki sam geniusz jak St. i tak samo jest umiejętny. Bardzo jest dla mnie dobry i serdecznie z nim się, jakby na nowo, zaprzyjaźniłam. W rezultacie, mocno pracując, w początkach listopada zakończyłam retusze, poprawki i przywrócenia opuszczonych ustępów w tej części "Pamiętnika", którą St. przeznaczył do druku. Zgryzł mnie list od Rykuńcia, przyniesiony przez Zbyszka. On też zgłasza bolejące pretensje o artykuł w "Nowej Kulturze"! Czegóż więc mogłam oczekiwać po zwykłych zjadaczach chleba? Tak oto wielką zgryzotą zakończyła się moja pierwsza i ostatnia za- pewne próba "publicystyki obywatelskiej" w obecnym okresie dziejów. Wyszłam z tego z połamanym kręgosłupem duchowym i zniechęcona do siebie, do ludzi, bez mała do wszystkiego. 27 XI 1952. Czwartek By jeszcze skończyć z październikiem - parę rzeczy z nieprzyjemne- go okresu wyborów'. Nie lubiłam nigdy wyborów, nie lubię w ogóle parlamentów, których dotychczasowe formy wszędzie już zwyrodniały - a cóż dopiero taka farsa jak te wybory ! Otóż we środę lub czwartek przed wyborami zjawiły się dwie panie ze Związku z prośbą Zarządu, żebym przybyła na czwartą do Elali Miro- wskiej "zająć miejsce w prezydium na spotkaniu ludności z prezyden- tem Bierutem" [. . .). Samochód przyszedł już o trzeciej, przyjechał po mnie Antonowicz2 z naszego biura. "Czemu tak wcześnie?" - pytam. - "A bo potem, wie pani, będzie jechał prezydent. Mogą być trudności z dostaniem się". Znamienna jest ta ostrożność. Gdy jedzie prezydent tak rzekomo uko- chany przez masy, ulice obstawione są policją, ruch wstrzymany. Już w drodze Antonowicz pyta: "Czy pani ma jakieś zaproszenie? Jakąś kartę wstępu?" - "Nie, skąd? Jeszcze nie upłynęła godzina, odkąd za- wiadomiliście mnie o tej imprezie. Te panie ze Związku żadnej karty wstępu mi nie przywiozły". Do hali wpuszczano wszystkich bez trudności, ale do prezydium- nie i żadne starania nie pomogły. Antonowicz odjechał, a ja nie zdoła- łam się dostać "do prezydium". Ale już skoro jestem, chciałam zoba- czyć. Usiadłam z boku w którymś ze środkowych rzędów. Pierwszy raz widziałam tak miłe kiedyś, tak barwne od warzyw i owoców hale w ich nowej roli miejsca imprez masowych. Posępne wrażenie. Słabe oświet- lenie. Żelazne stropy, ławy w barwie żelaza, wszystko niby gigantyczna widownia ponurego cyrku. Nabita, głowa przy głowie, jak wymoszczo- na brukiem. Od razu zrozumiałam, że sala spędzona, u nas nikt nie przy- chodzi na godzinę przed najbardziej nawet atrakcyjnym widowiskiem. Publiczność była też dobrze porozrzucanymi wszędzie grupami wyre- żyserowana. Tak że coraz to inna grupa ryczała jakąś pieśń albo skando- wała okrzyki, np. : Na Bie-ru-ta-gło-su-je-my- Szczęście Polski bu-du-je-my- Niekiedy coś psuło się w reżyserii, a wtedy kilka grup naraz śpiewało albo skandowało każda co innego. Wytwarzało to kakofonię, jakby knieja wyła, ryczała i szczekała. Spiewano: "Gdy naród do boju".. "Na barykady", a nawet, o zgrozo: "Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak 336 22 - Dzienniki t 2 337 wolno dyszyt czełowiek". Tak siedziałam wśród tego wrzasku i huku prawie półtorej godziny. Było dla mnie w tym wszystkim coś infernal- nego. Dante nie przewidział takiej postaci mąk piekielnych. Co pewien czas podnosił się w parterze albo na trybunach smarkacz w oliwkowej koszuli z czerwonym krawatem i krzyczał np.: "Kandydat narodu pol- skiego, marszałek Rokossowski, niech żyje!" Sala podchwytywała i skandowała przez parę minut: "Ro-ko-ssowski! Ro-ko-ssowski!" A ja widziałam takich samych chłopców ginących tysiącami w powstaniu, gdy tenże "kandydat narodu polskiego" stał za Wisłą i patrzył swym martwym sowieckim okiem, jak von dem Bach niszczy Warszawę, aje- go "komandiry" pytani przez ludność, czemu nie idą na pomoc Warsza- wie, odpowiadali: "Eto dipłomacja". I widziałam oczyma smutnej trzeźwości ten sam i taki sam tłum ryczący i skandujący przed wojną: "Na Kow-no! Na Kow-no!" albo "Za-ol-zie! Za-ol-zie!" i wiedziałam ze zgrozą, że da się on użyć do każdego innego okrzyku, a gdyby doszło do tego, jak mam nadzieję, że nie dojdzie, skandowałby tak samo: "An--ders! An-ders!" I tak samojak "Na barykady" - śpiewałby: Andziu, Andziu, wyjdź przed sień Wróci Anders lada dzień. I myślałam o tych poetach, co są dziś gwiazdami literatury rządowej, a których nazwiska wymieniano jako tych, co byli anonimowymi autora- mi antykomunistycznych dwuwierszy na ostatnie przedwojenne wybory. Po przeszło godzinnej torturze czekania na olbrzymią estradę spoza udrapowań (wyłącznie narodowych) zaczęły wpływać poczty sztandaro- we. Mnóstwo młodzieży w pstrej mozaice sztandarów ustawiło się ści- słym rzędem poza niezmiernie długim stołem prezydialnym i znierucho- miało na posągi. Inscenizacja wymyślona przez Moskwę, ale znana i z Norymbergi, Rzymu i nawet z przedwojennej Warszawy ("Falanga" i Bolesław Piasecki). Padały na nich jaskrawe światła jupiterów. Przed wojną oglądałam takie rzeczy w filmach. "No, cóż - myślałam z maksy- malnym wysiłkiem dobrej wiary - formy te same, ale treść inna". Na koniec i "treść" nadpłynęła w postaci chyba ze czterdziestoosobowego prezydium. W pierwszym rzędzie prezydium cały synhedrion3 partii, za- y , z, g, uważ łam Bieruta Bermana, Radkiewic a Zawadzkie o Zambro- wskiego etc. Owacyjna manifestacja sali. Krzyki, skandowania. Po za- gajeniu bodajże Kłosiewicza wystąpił Bierut. Jego przemówienie było bez ustanku przerywane skandowaniami, tak jakby nie chodziło o wy- słuchanie go, lecz o największą ilość krzyku. Ta bezceremonialność przerywań zdumiewała mnie; często jakiś wyrostek wstawał i przerywał Bierutowi okrzykiem w pół słowa: "Niech żyje nasz ukochany Bierut!" albo: "nasz przodujący Związek Radziecki!", albo "Stalin" etc. Bierut cierpliwie milkł, czekał, znów zaczynał i znów mu przerywano. Robiło to wrażenie rozpętania i bałaganu, a chwilami nawet swoistej formy sa- botażu. A w reżyserii miało zapewne oznaczać spontaniczność uczuć. Po Bierucie przemawiali przedstawiciele robotników i chłopów (fatalne gadanie bez ładu i składu, snadź nie zdążyli skontrolować) i przedstawi- ciel młodzieży ZMP - to było zdaje się najszczersze przemówienie. Mówcy wstępowali na trybunę nie sami, lecz otoczeni jakby pocztem swych delegacji, który ustawiał się za mówiącym w półkole i trwał bez drgnienia, bez mrugnięcia oczyma. Potem przerwa, w czasie której po- stanowiłam wyjść; to było ciężkie zadanie, miałam wrażenie, że łatwiej by mi sforsować Himalaje niż ten kłębiący się tłum. Zagradzał drogę jak betonowa ściana. Ale że wszędzie poustawiano jupitery do fotografowa- 338 339 Zgromadzenie przedwyborcze w Hali Mirowskiej nia, będąc zwinna i drobna prześlizgnęłam się jakoś między stojakami jupiterów i wreszcie wyszłam na świeże, warszawskie wolne powietrze jesiennej nocy. [...) A teraz parę słów o dniu wyborów. Wybory były w samej rzeczy po- wszechne, skoro prawo głosu mająjuż 18-letnie szczeniaki. Ale nie były ani wolne, ani tajne, nie były też w ogóle wyborami, tylko akceptacją nazwisk, wysuniętych przez rząd, zakłady produkcyjne, związki, insty- tucje i organizacje społeczne. Jawność była wręcz manifestacyjna. Owe iluzoryczne "kotary", za które można było wejść, by "tajnie" skreślić nazwiska, które nam się nie podobają, może i były, ale tak umieszczone, że ledwo zauważalne. Jacyś wystraszeni młodzi ludzie przy stolikach dawali kartki (kartki były różowe) i tak jak je dawali, tak się je wrzuca- ło. Każdy poddawał się tej ceremonii z uczuciem spełniania czegoś wstydliwego i przykrego. [...] Ja nie brałam tego tak tragicznie, bo w gruncie rzeczy nie wierzę, aby gdziekolwiek jeszcze możliwe były prawdziwe i uczciwe wybory parlamentarne. Może jeszcze tylko w jed- nej Anglii słowo parlament majakieś rzetelne i realne pokrycie. Już Ab- ramowski przewidywał przeżycie się systemów parlamentarnych opar- tych na politycznym współzawodnictwie stronnictw i zastąpienie ich przez przedstawicielstwo interesów gospodarczych, społecznych, zawo- dowych, kulturalnych etc. Obecna koncepcja sejmu ma nawet pozory ta- kiego przedstawicielstwa interesów, ale tylko pozory, a w istocie rzeczy całe wybory są czczą komedią na benefis "demokratyzmu" zachodniego świata - zasłoną dymną systemu, który właściwie zupełnie się bez par- lamentów obchodzi, tylko brak mu jeszcze paru atrybutów siły, aby mógł to z całą nonszalancją ujawnić. ' Drugie po wojnie wybory do sejmu odbyły się 26 X 1952 r. Listy opiewały na tylu kandydatów, ilu miało być wybranych. Na czele listy warszawskiej figurowały nazwi- ska Bieruta, Rokossowskiego i Bermana. Według oficjalnych danych w całym kraju głosowało 95,03% osób uprawnionych, kandydaci FN uzyskali 99,8%ć głosów, przy czym w żadnym z okręgów nie otrzymali poniżej 90%. 2 S t a n i s ł a w A n t o n o w i c z ( 1893- I 955), dyrektor administracyjny ZLP. 3Całysynhedrion(gr.)-tu:całagóra 28 XI 1952. Piątek W opisywanym już dniu wyborów dostałam list od H. zapowiadają- cy, że musi się ze mną zobaczyć, abym wyjaśniła mu, dlaczego napisa- łam tę rzecz w "Nowej Kulturze", gdyż słowo zdrada nasuwa mu się 340 nieodparcie itp. Ten liścik mnie szczególnie ugodził, jako pochodzący od kogoś bliskiego, a z kim nie będę miała okazji prędko się zobaczyć. Ta łatwość pomawiania o zdradę jest metodą od dawna w Polsce sto- sowaną. Dawnymi czasy w tajnym pisemku "Pochodnia" atakowano w taki sam sposób Krzywickiego, nazywając go odstępcą narodu, zdraj- cą, a nawet rusyfikatorem! Atakowano w ten sposób i Grabca, i "Zara- nie" za próby tworzenia jawnego stronnictwa ludowego, nazywano ich sługusami Rosji, pomawiano bodajże o sprzedajność. Ja sama też już kilka razy byłam odsądzana od czci i wiary, jeszcze przed pierwszą woj- ną światową, a potem za "Rozdroże", kiedy to Morstin, co się dziś łasi rządowi, nazywał mnie "żydokomuną" i zdrajcą narodu, a ten sam Olo Bocheński, co dziś jest posłem w komunistycznym Sejmie, pisał o mnie ex re mojego stanowiska w sprawie reformy rolnej, że jestem jak zło- dziej, co chce wyjąć z cudzej kieszeni zegarek i dać go komuś innemu. Wtedy takimi metodami spotwarzała ludzi rzeczywista czarna reakcja i endectwo; dziś czynią to ludzie, mający się za "trzecią siłę", ale działa- jący nie na rzecz "trzeciej siły", bo tu szaleje walka o władzę, a jej o władzę nie idzie; działają mimo woli na rzecz najbardziej czarnej re- akcji, która weźmie władzę, gdy tylko upadnie komunizm, i która zaiste w takim samym albo większym stopniu niż obecna - nie będzie moją Polską. Ci ludzie nie zdają sobie sprawy, że moje milczenie jest nie tyl- ko głosem za ową szlachetną "trzecią siłą", ale i wodą na młyn owej najczarniejszej reakcji, która, jak się zdaje, jest istotą Polski, i Polskę w końcu zgubi. Widzę to. Trzeba jeszcze dodać, że dawnymi czasy człowiek w ten sposób na- pastowany mógł się jeszcze jakoś bronić. Ja sama, i to pod własnym na- zwiskiem, w roku 19 I 3 wystąpiłam w krakowskiej "Krytyce" w obronie Grabca i "Zarania" i z potępieniem takich metod szkalowania ludzi'. Dziś ja bronić się nie mogę i ci, co rozdzierają nade mną szaty, wiedzą, że nie mogę. Teraz myślę o tym już spokojnie i ze smutkiem, i powtarzam słowa g ": " j Czwańka z mojego dramatu "Stanisław i Bo umił Ludzie ak z mo- wy, tak z milczenia jednako nic nie rozumią"2. Ale wtedy bezpośrednio po tym karteluszku przez Zbyszka przyniesionym to myślałam, że umrę z żałości, poczucia doznanej niesprawiedliwości i krzywdy. Od tego też czasu zaczęłam chorować i widzieć przed sobą widmo śmierci. [...) Oczywiście nawaliły moje miedniczki. Na szczęście mia- łam świetny szwajcarski sulfat, "Irgamid", który mnie prędko postawił na nogi. . . 341 W tym czasie był Wojtek Żukrowski w sprawie inicjatywy Związku urządzenia mojego jubileuszu - czterdziestolecia pracy pisarskiej. Wy- padło to, zdaje się, 17 listopada3 i powinno mi było dać za wszystkie smutki pełną satysfakcję. Taka fala sympatii ludzkiej do mnie z tej oka- zji popłynęła, ale i to przeszło jakoś jakby koło mnie. Wiedziałam, że to jest radość, że wszystkim winnajestem wdzięczność bez granic, że wła- ściwie to jestem dzieckiem szczęścia - ale czułam, wielki Boże, tylko lęk, podniecenie i to trwożące mnie zachwianie w całym organizmie, jakby ziemia uciekała spod stóp. Zdaje się, że Związek nie przypuszczał, aby tyle ludzi chciało przyjść na ten jubileusz. Sala Związku była nabita, mnóstwo ludzi stało na kory- tarzu i na schodach, a podobno drugie mnóstwo odeszło nie mońąc się dotłoczyć. Owacjom nie było końca, a co dziwniejsza, wszystkie prze- mówienia pisarzy były tak sympatyczne i serdeczne, żem się nigdy tego po współkolegach nie spodziewała. Złośliwy by zauważył: mówili tak, jakbym już umarła i nie mogła już nigdy niczym nikogo zaćmić. Tylko 342 Nałkowska wyrzekła jedno oschłe zdanie, ktoś na to powiedział: "Na- wet Słowacki mówiąc o Mickiewiczu nie mógłby być bardziej powścią- gliwy". Od razu na początku zdarzył się przykry incydent. Andrzeje- wski, czytając główny o mnie referat, zemdlał4. Dziwne - sala się tym dość mało przejęła; ja zaś bardzo się przestraszyłam. Bo sama nigdy w życiu nie zemdlałam i widząc młodego mężczyznę, jak słania się i blednie, zlękłam się, że umiera. Wyprowadzili go, dali mu zastrzyk i zawieźli do "Bristolu", gdzie mieszka. Po przemówieniach dziękowa- łam wszystkim za wszystko5 - rzucono się do mojej oszołomionej oso- by, wiele kobiet płakało, niektóre całowały mnie po rękach. Wzruszyła mnie sędziwa pani Szalayowa, która przeważnie leży, a dźwignęła się i przyszła6. Martwiłam się potem, czy ją ktoś odwiózł do domu, a zginę- ła mi z oczu w tym rozgardiaszu i tłoku. Druga część artystyczna była za długa i już nieudana. Młodzi aktorzy zawalili mi teksty, ja bym to znacznie lepiej przeczytała. Chciałam Wy- rzykowskiego i Leszczyńskiego lub Kreczmara albo Elżunię. Ale to był wybór Wojtka - jeździł z tymi aktorami na Opolszczyznę i pijał z nimi. Dobrze (ale też za dużo) grał Koerner Balladę As-dur, dwa mazurki, no- kturn, Mozarta, Rachmaninowa, Szostakowicza i bardzo piękną "Tocca- tę" Chaczaturiana. W domu dostałam tyle kwiatów, co chyba nigdy przez całe życie. Chyba ponad sto róż, nie licząc mnóstwa innych. Mój pokój wyglądał jak kaplica pogrzebowa primadonny. Anna przyjechała na jubileusz, była słodka, dobra i oddana jak za- wsze, ale martwiłam się o nią, bo wiem, że nie cierpi tego jubileuszu, ta- kie rzeczy dla niej to koszmar, nie znosi publicznego wystawiania mojej osoby, tak samo zresztą jak i ja. I tak się o mnie niepokoi, aż płacze z niepokoju o mnie - czyżby miała złe przeczucia? Właściwie najwię- kszą radością tego jubileuszu było, że przyjechała i zobaczyłyśmy się znowu. Bardzo jest kochana, zawsze mi jej brak, ale nie wiem zupełnie, co zrobić, żebyśmy mogły mieszkać razem. Dzisiaj po wielu, dwa lata już chyba trwających, obietnicach byłam na obiedzie u rodziców Ani Linke. Obiad był świetny i zdaje się, że zrobi- łam przyjemność tym miłym ludziom. Wzruszyło mnie, że u nich na po- czesnym miejscu stoją fotografie moja i St. ta biedna, wrocławska, gdzie jest niby zmęczony pielgrzym oparty na lasce. Jakoś straszno było mi potem wracać do pustego mieszkania. 343 Maria Dąbrowska przemawia na zakończenie jubileuszu. Od lewej: Z. Nałkowska, A. Słonimski, min. S. Dybowski 1 M. Dąbrowska - O czerwonypostaw, "Krytyka" 1913, t. 39. z W innym szyku: "Ludzie jednako nic nie rozumią z mowy jak i z milczenia", akt III, obraz 1, Pisma wybrane,1965, t. I, s. 876. 3 Na jubileusz czterdziestolecia pracy pisarskiej M. Dąbrowskiej, który odbył się 17 XI 1952, ZLP obrał rok zgoła dowolnie: rok 1912 niczym szczególnym w począt- kach kariery literackiej Dąbrowskiej się nie odznaczył (pierwsze zachowane wiersze po- chodzą z 1907, pierwsze artykuły z 1910, pierwsze znane opowiadanie z 1913). Data ta jednak przyjęła się i według niej nie tylko obchodzono dalsze jubileusze, lecz także np. zorganizowano sesję naukową IBL. 4 Niejasna pozycja Dąbrowskiej - do niedawna pozostającej na emigracji wewnętrz- nej, uważanej za wroga i nieufnie odnoszącej się do kolegów, obecnie podejmującej współpracę i kokietowanej - sprawiła, iż jubileusz jej pełen był napięć politycznych i wewnątrzśrodowiskowych. Dlatego też J. Andrzejewski, znajdujący się wówczas u szczytu swego fideizmu partyjnego i kariery publicznej, był tak niepewny, jak słowa jego referatu (por. J. Andrzejewski - Jubileusz M. Dąbrowskiej, "Nowa Kultura" 1952, nr 47) będą przyjęte przez oficjalne czynniki. W urywku swego dziennika przytoczo- nym w Miazdze (1982, s. 482-485) przyczynę tego wypadku określa następująco: "To był wstrząs przerażenia, że bezwiednie i nieświadomie popełniam coś w rodzaju święto- kradztwa, bezwstydnie łamiąc uświęcone reguły gry. Groza i strach". Andrzejewski in- cydentowi temu przypisywał ważną rolę w swym dalszym życiu. 5 Program jubileuszu był niezwykle bogaty i uroczysty. Ze strony władz w imieniu prezydenta B. Bieruta minister kultury udekorował Dąbrowską Krzyżem Oficerskim Or- deru Odrodzenia Polski oraz odczytano depeszę prezesa Rady Ministców J. Cyrankiewi- cza. Ze strony Związku, prócz zagajenia L. Kruczkowskiego i referatu J. Andrzeje- wskiego, głos zabrali: Z. Nałkowska, J. Iwaszkiewicz, T. Breza, J. Przyboś, A. Rudni- cki. Na koniec Dąbrowska wystąpiła z krótkim przemówieniem ("Nowa Kultura" 1952, nr 47), zawierającym podziękowania, lecz wykraczającym poza formalną etykietę i roz- ładowującym wspomniane napięcia: "Słowa te, kulminacyjny punkt uroczystości - pisał sprawozdawca Ryszard Matuszewski (r.m. - Obchód 40-lecia pracy twórczej M. Dą- browskiej, "Nowa Kultura" 1952, nr 48) - wywołały w nas coś więcej niż wzruszenie. Napełniły nas radością wspólnego z autorką Nocy i dni zwycięstwa. Jakiegoś głębokie- go z Nią ideowego porozumienia. Porozumienia, które nastąpiło już dawniej, ale dziś na nowo zostało niejako utwierdzone". 6 H e 1 e n a S k ł o d o w s k a-S z a 1 a y (1866-1961), nauczycielka, działaczka oświatowa, starsza siostra Maru Curie. Studiowała na tajnym "Uniwecsytecie Latają- cym". Za młodu występowała z powodzeniem w teatrze amatorskim, ale pod naciskiem męża i rodziny z kariery artystycznej zrezygnowała. W zawodzie pedagoga pracowała 57 lat, początkowo jako guwernantka we dworach, później nauczycielka i założycielka własnej szkoły. W latach międzywojennych wizytatorka szkół warszawskich, organiza- torka i kierowniczka wielu kursów oraz kompletów dla dzieci, które przygotowywały do gimnazjum; działała społecznie zwłaszcza przy organizowaniu kolonu letnich dla dzieci w Otwocku. Po powrocie do Warszawy w 1945 przez kilka lat zajmowała się szkołą sa- natoryjną dla dzieci w Otwocku. 344 I XII 1952. Poniedziałek Oto już ostatni miesiąc tego roku, w którym straciłam St., straciłam resztę żywotności organizmu i radości życia. W którym doznałam od lu- dzi niesprawiedliwości i potępienia, a zarazem tyle miłości, co nigdy. W którym przeżyłam swój "jubileusz" i w którym muszę skończyć pra- cę nad "Pamiętnikami" St. W którym napisałam zaledwie bruliony dwu rozdziałów powieści'. W którym ostatecznie zasmuciłam Annę, której chciałam nieba przychylić. Dziwny rok, pierwszy rok ostatniego etapu życia. Aż trudno w to uwierzyć, ale dzisiaj była ładna pogoda. Mały mróz, cicho, po pohidniu słońce, trochę śniegu. Chwytam już z powrotem rytm pracy, ale i to mnie już nie cieszy, a nade wszystko - nie daje spokojne- go mocnego snu. 1 Rozdział o powstaniu i rozdział wstępny 2 XII 1952. Wtorek Wysłałam ekspres do "Ossolineum" w sprawie brakujących rozdzia- łów. O szóstej przyszedł Erazm. Rozumiem, że przychodzenie tu stało się dla niego atrakcją i przyjemnością, ale pomagać - niewiele mi poma- ga, by nie rzec - nic. To Boży człowiek, dziecko, typ zabawowy- w dzisiejszych utylitarnych czasach szczególnie przyjemny. Ale poza danymi do odsyłaczy "Pamiętników" St., w czym mi rzeczywiście po- mógł - zabiera mi tylko czas. Gdybyśmy byli młodsi i niezależni - mo- że byłaby z nas para, i to szczęśliwa, ale dziś nie może o tym być ani na- wet myśli ni mowy. Nie jesteśmy sami. 3 XII I 952. Środa Rano postanowiłam sobie, że coś ciekawego zapiszę, ale co - wy- mknęło mi się z pamięci. Oddałam do naprawy gwint zamykający drzwiczki pieca w moim pokoju. Więc pali się tylko w pokoju St. Jeżeli ta naprawa potrwa - będę marznąć. 345 9 XII 1952. Wtorek Miewam tymi czasy dziwne i przejmujące sny. Raz mi się śniło, że w Lozannie z Mickiewiczem szłam w jakimś pochodzie. A dziś, o dzi- wo, znowu śnił mż się Marian. Rzecz szczególna - nigdy nie śni mi się St., raz tylko przelotnie, że leżał z "przymoczkami" z esencji herbacia- nej na oczach. A Marian śni mi się przez całe 27 lat co pewien czas i za- wsze, że żyje i tylko mnie odjechał, i nie chce mnie więcej widzieć. Nie- pojęta konsekwencja tych snów jest jednym z najbardziej niepojętych dla mnie zdarzeń życia. Tak jakby Stach zmarł zupełnie i na dobre, a Mariana jakby żywego pochowali. 27 lat obseduje mnie ta zgroza, pa- miętam, jak błagałam, żeby go nie chowali, bo tak wyglądał jak żywy, a oni wszyscy - i te doktory - patrzyli na mnie jak na wariatkę i z lito- śeią, aż mi powiedzieli wreszcie, że, już go czuć". A on mi się śni, to że wyjechał do Ameryki, to że do Sosnowca, ale nie chce mnie widzieć ani listów moich czytać. A dzisiaj przyśniło mi się, że na skutek amnestii wyszedł z więzienia, w którym przebył 25 lat. Był taki młody, tak ładnie wyglądał, zupełnie bez zarostu, tylko włosy miał ogromne, cudnego bia- łozłotego koloru. Biegłam do niego w objęcia i nagle przeraziłam się, co powie Anna. A ona zaczęła gładzić go po tych pięknych włosach i on tak z nią światowo jakoś rozmawiał. Zbudziłam się wstrząśnięta i cała w tym beznadziejnym smutku, jaki należy tylko do moich snów o Ma- rianie - nic więcej nie potraf#i we mnie równie żywego smutku wywo- łać. Te sny dają mi poznać, czym jest smutek absolutny, smutek sam w sobie, w swojej istocie niewyrażalnej, skoro nie można go z żadnym innym smutkiem porównać. W niedzielę pojechałam z panią Kodejszkową do Zalesia Górnego. Tam jest prześlicznie i są może i place do nabycia - mają mi w czwartek dać znać i pewno znowu tam pojadę, chociaż to wszystko dla mnie takie niestosowne. Ale boję się stracić te pieniądze, co mi je dali z racji jubi- leuszu. A mówią, że z pieniędzmi znowu coś może być. [...] Raz już państwo pozbawiło mnie mego honorarium, więc zrobiłam się teraz po- dejrzliwa. Piszę teraz pełną parą brulion przedmowy do "Pamiętników" St. To mnie tak pochłania, że wszystko inne jest w zaniedbaniu, nawet listy do Anny. 346 12 XII 1952. Piątek Dziś listonosz przyniósł mi paczkę z książkami nadaną w Warszawie. Były w niej... dwa numery paryskiego miesięćznika "Kultura". Jeden "krajowy", poświęcony "Polsce sowieckiej" z bardzo dokładnymi infor- macjami, np. w dziedzinie literatury wymienione wszystkie referaty we wszystkich sekcjach Związku. Drugi z artykułem Małaniuka o Stanisła- wie Stempowskim i o jego udziale w rządzie Petlury'. I to ukazuje się wtedy, kiedy ja trzeci miesiąc męczę się, żeby te "Pamiętniki" mogły ukazać się w druku. Mogą to wziąć za pretekst do przyczepienia się i niepuszczenia książki w ostatniej chwili. Bardzo mnie to zgryzło i aż noc nie spałam, ale nie martwmy się przed czasem. Ten Małaniuk jest teraz bohaterskim emigrantem, ale w czasie okupacji był tu na uprzy- wilejowanych papierach ukraińskich, co tak mu miałam za złe, że nie chciałam się z nim widzieć, kiedy raz przyszedł do St. i Jewhen Małaniuk - Izaak Mazepa i Stanisfaw Sternpowski, "Kultura" 1952, z 11. Na ten sam temat por. H. Józewski - Zamiast pumiętnika, I.c. Podczas wyprawy kijo- wskiej 1920, której celem miało być osadzenie w Kijowie rządu ukraińskiego, do powo- łanego zawczasu rządu Petlury na życzenie J. Piłsudskiego weszli dwaj Polacy: St. Stempowski jako minister rolnictwa oraz H. Józewski jako wiceminister spraw we- wnętrznych. Jak wiadomo, w wyniku kontrofensywy Armii Czerwonej wyprawa skoń- czyła się niepowodzeniem i rząd ten nigdy nie objął swych funkcji. 1953 Zakopane.10 I 1953. Sobota Znów trzy tygodnie sine linea. O, Samuelu Pepysie, o, Goncourcie- dodajcie mi sił, charakteru i wytrwałości, bym co dzień notowała. Ale tak mało mam już chęci do czegokolwiek. Nie jestem w dobrym stanie ciała i ducha. Choć niby "świetnie wyglądam", choć mówią mi wszyscy komplimenty i nawet, że "odmłodniałam", nie czuję się wcale tak jak ci wspaniali starcy, co zdają się nigdy nie mieć na pamięci bliskiego kresu wędrówki, gdy mnie nawet byle szum w głowie napełnia ostatecznymi myślami. W Krakowie byłyśmy dwa i pół dnia przeżywając wrażenia różnych 347 rodzajów. Jednego z nich dostarczyła nam Tulcia. Anna opowiadała jej o kilku sukcesach Joanny z jej dzieciństwa. Tula płonęła chęcią jej po- znania. "Nareszcie - mówiła - poznam niegrzeczną dziewczynkę". I od razu od pierwszego wejrzenia zakochała się w Joannie'. Nie odstępowa- ła jej ani na krok, o ile Joanna była w domu, nie mogła się doczekać jej powrotu, gdy wyszła, a kiedy raz wróciwszy zamknęła się, by się uczyć do jakiegoś egzaminu, Tulcia leżała u jej drzwi nasłuchując, czy Joanna naprawdę tam jest, i wdychając z lubością powietrze wiejące ze szpary pod drzwiami. Oto jej dicta z tych dwu dni: "Mamo, po co my jedziemy do Zakopanego?" "Kiedy Joanna przyjedzie do nas do Wrocławia?" "Mamusiu, czy my nie mogłybyśmy kupić dla Joanny jedną różę?" "Mamo, czy Joanna już śpi?" "Czy Joanna się obudziła?" "Chciałabym , y wiedzieć, co się śniło Joannie '. I cał tok marzeń: "Joanna ma osiemna- ście lat. Za dwa lata będzie miała narzeczonego, ale on pójdzie do woj- 348 ska. I będzie trzy lata w wojsku. To ja będę miała Joannę dla siebie przez pięć lat". Jaka zachłanność i pasja u tego dziecka. I ani cienia tro- ski o tę drugą stronę - żadnych zagadnień o wzajemności uczuć (rzecz, która np. w moich dziecinnych uczuciach występowała dręcząco na pierwszy plan). Ani śladu podejrzeń, że może owej Joannie nie zależy na tym, żeby Tulcia ją "miała dla siebie" bodaj przez dwie godziny. Sam fakt doznawanych uczuć wystarcza za ich realizację. I co za siła "des Ich-Gefahls"=. Inna rzecz, że po wyjeździe z Krakowa i aż dotąd Tulciajuż ani wspomniała o Joannie. Drugi rodzaj wrażeń to cały dom Mortkowiczowej. Dwie demonicz- ne silne indywidualności, babka i wnuczka, toczą ze sobą od lat bezpaI-- donową wojnę. Wnuczka nienawidzi despotycznej babki, babka kocha wnuczkę "niedobrą miłością", kontroluje i krytykuje każdy jej krok w żądzy widzenia jej doskonałością. Wciąż wybuchają awantury o szek- spirowskim napięciu, pioruny biją, dom robi wrażenie obłąkanego, sce- ny jak z "Króla Leara". A pośród tych dwu szatanów Hanka, ciche po- tulne stworzenie, absolutnie uległe i córce, i matce, która właściwie roz- biła jej małżeństwo, bo przecież ów Olczak, mąż Hanki, tylko z powodu babci uszedł z domu. Sama pani Janina mówi: "Nie mógł wytrzymać konkurencji z Mortkowiczową". Pani Janina jest tyranem domowym godnym pióra i pędzla wielkich artystów. Coś w rodzaju starego księcia Bołkońskiego z "Wojny i pokoju". A ma zalet mnóstwo. Żywotność, wyjątkowa w tym wieku, radość życia, dobry gust w urządzeniu i pro- wadzeniu domu, w gruncie rzeczy dobroć i chęć, żeby wszystko było jak najlepiej. Ale że chce uszczęśliwiać otoczenie władając nim, wycho- dzi piekło. W stosunku do mnie też użyła władczego triku, który mi był nie w smak. Że nie była na moim,jubileuszu", postanowiła urządzić w Związku krakowskim na swój benefis "filię jubileuszu". Zarządziła "przyjęcie" na dole Związku, wymogła na Zagórskim i Przybosiu, że przemawiali, pewno była bardzo rozczarowana, że ja nie "przemówi- łam", wybąkałam zaledwie parę słów podziękowania. [...] Podali na to "przyjęcie" po pół szklanki złej czarnej kawy albo po szklance herbaty, a i to nie wszystkim się dostało. Trzecim rodzajem wrażeń był sam Kraków. Mimo fatalnej pogody (na drzewach śnieg, pod nogą błoto, w powietrzu mgła) zrobił na mnie jak zawsze (a w tych czasach to się jeszcze potęguje) bardzo silne wra- żenie. W kościele Mariackim jest cudne prezbiterium i mają śliczne or- gany. Jakoś nie pamiętałam, że tam są takie organy, a właśnie grały, 349 Joanna Olczak gdyśmy tam weszły. Wawel mienił się we mgle jak feeria. Z odrazą my- ślałam o Nowej Hucie, tym pomyśle złośliwego demona, zagrażającym w razie wojny zniszczeniem cudnie zabytkowego Krakowa. Zbrodnią jest w czasie takiego napięcia wojennego budować obiekt przemysłu wojennego u wrót miasta - relikwi historycznej. I tylko nienawiść Rosji do naszej starej kultury mogła to podyktować. 1 J o a n n a O 1 c z a k (ur. 1934), primo voto Zimmerer, secundo voto Roniker; córka Hanny Mortkowicz-Olczakowej, studiowała prawo na UJ. Współzałożycielka Piwnicy "Pod Baranami", jej kronikarka (1994). Autorka adaptacji i montaży teatral- nych, m.in. widowiska Z biegiem lat, z biegiem dni, zrealizowanego przez A. Wajdę; na- pisała sżtukę pt. Ja, Napoleon. 2 D e s I c h-G e f u h 1 (niem.) - poczucie własnego ja. w Zakopanem prowadzonej, kiedy to przed "Siedmiu kotami" stały dziesiątki sań i aut turystycznych. "Ha - opowiada - to była restauracja znana w całej Polsce i za grani- 11 I 1953. Niedziela Dziś jest pierwsza rocznica śmierci St. Nie mam siły wracać myślą do tego dnia, choć innymi dniami wracam do niego tyle razy i tak upar- cie, jak do nieuleczalnej obsesji. Rocznica dla mnie jest co dzień. Śniło mi się dzisiaj, że poprzez skronie wyciągałam #obie z głowy cztery dhzgie i grube druty. To przyniosło mi ulgę i powiedziałam: "To od tych drutów tak mi szumiało w głowie". Zmorowaty sen. Czwartego uderzyła w nas wiadomość o niezmiernej podwyżce cen [...]. Owa "reforma", którą niektórzy nazywają "nową zmianą pienię- dzy" (chleb podrożał o 100%, koleje tak samo, inne rzeczy 25 do 40%, za to jakieś surowce, materiały budowlane i niektóre maszyny rolnicze troszkę staniały - około 10-20%), bardzo wszystkich poruszyła. Przy stole wciąż się o tym rozprawia, ale w dosyć zawoalowany sposób, jak teraz wszyscy o wszystkim, gdy nie są z najbardziej bliskimi ludźmi. ( Wczoraj zrobiłam wycieczkę na Cyrhlę. Już sama jazda śród zaku- tych w mroźną biel lasów była fantastyczna, widok z Cyrhli na łańcuch # szczytów niemal tak piękny jak w Bukowinie. A nade wszystko warto było widzieć dwie prastare baby, jedna 88, druga 78 lat, serwujące na # owym szczycie herbatę. Miały tam duży lokal turystyczny, ale wię- : kszość budynku zabrano im na świetlicę i sklep "Samopomocy Chłop- I skiej". One zaś podają herbatę w dawnej kuchni restauracyjnej, a śpią w dawnej spiżarni. Wchodzi się do nich po karkołomnych oblodzonych schodkach, przy których, jak wspomnienie dawnej świetności, ogromny szyld z wymalowanymi głowami kotów i trójjęzycznym pismem: "Ka- , wiarnia pod siedmiu kotami", "Caffe sous (tak!) 7 chats" i "Cofee-house under (sic!) 7 cats". I koty są! Mają ich co prawda te istne wiedźmy na Łysej Górze nie siedem, ale trzy, lecz za to wspaniałe, angory popielato- -kawowe. A prócz kotów dwa olbrzymie, czarne jak szatan, a łagodne jak jagnię (żywią się mlekiem i chlebem) owczarki górskie, rasy, zdaje się, węgierskiej. Starsza z owych praszczurekjest z matki Litwinki, a oj- ca Węgra. Jakież to losy zagnały ją już tak dawno w tatrzańskie góry? # Mówi po góralsku, akcentując dłuższe słowa na pierwszej sylabie. Mu- siała być kiedyś wspaniałym babsztylem. Gęba w fałdzistych zmarszcz- kach, ale sił zdaje się mieć jeszcze na wiele lat. Ćmi papierosa za papie- rosem, pokazuje pocztówki z fotografiami kawiarni jeszcze na dole 350 351 Hanna Mortkowicz-Olczakowa i Janina Mortkowiczowa cą. We wszystkich podręcznikach o niej było. I we francuskich, i w an- gielskich. Siostry Górskie! Każdy o nas wiedział!" Na Cyrhli siedzą od 1933; starucha opowiadała, jak "sowieci" przyszli i wszystko im zrabo- wali. "Jak to - dziwię się - to oni aż tutaj przyszli?" - "Oni by gdzie nie przyszli! Schowaj się pani pod ziemię, to i tam cię znajdą. Oni wszędzie przejdą. W mysią dziurę też zajrzą i jeszcze co z niej wyciągną". Breza powiedział, że to żadne "siostry" rodzone ani stryjeczne, tylko "małżeństwo", znane z odwiecznej miłości. Owa druga z tej pary w cza- sie naszego picia herbaty nie odzywała się, tylko cerowała pończochy. Jest głuchawa. Wieczorem odwiedził Annę prof. Ingarden'. Mieszka w willi "Anna- -Maria"; jest tam też druga lwowska znajoma Anny, pani Słoniewska; są też prof. Julian Krzyżanowski z żoną i synkiem. Wieczorem rozmawiałyśmy z Anną o czyśćcowej nudzie naszych czasów, zwłaszcza dotkliwej dla nas, pisarzy, przez niemożność pisania, jak by się pragnęło. Co do mnie z gustem pisałabym przeciw naszej rze- czywistości, i dopiero tak pisząc znalazłabym argumenty za nią rzetelnie przemawiające. Bo nie wierzę w rzeczywistość zawierającą same złe rzeczy; zwłaszcza w naszych złożonych czasach. # R o m a n I n g a r d e n (1893-1970), flozof i estetyk. Studiował we Lwowie, Getyndze, Wiedniu, Fryburgu Bryzgowijskim. Uczeń E. Husserla; 1933-41 prof. uni- wersytetu we Lwowie, od 1945 UJ, w 1957 członek PAN. W opozycji do transcenden- talnego idealizmu Husserla, rozwija filozofię fenomenologiczną. Epistemologiczne zra- zu dociekania ustąpiły rozważaniom ontologicznym, w dużej mierze dotyczącym dzieł sztuki (O dziele literackim, wyd. niem., 1931, pol. 1960), stworzył własną teorię lit. i podstawy estetyki opisowej. Głównym dziełem Spóro ismienie światu, t.1-2,1947#8. 12 I 1953. Poniedziałek Tula dostała tu już dwa listy: od Piotrusia Parandowskiego' i od Joan- ny Olczakówny. My nie mamy żadnej korespondencji, Anna dotąd nic z domu, ja tylko na moje listy w sprawach domowych - odpowiedź od Erazma i Kowalewa. Z przerażeniem widzę, jak robi się pusto koło mnie. Całe moje życie osobiste, mężowie, kochankowie, większość rodzi- ny pod ziemią, nie jestem już przedmiotem niczyjego osobistego zain- teresowania, bo i dla Anny Tulcia staje się coraz bardziej głównym ośrodkiem życia. Zainteresowań mną jako pisarką nie liczę, to nie daje nawet cienia tego szczęścia, jakim żyłam, gdy mnie kochano i lubiano dla mnie samej, nie dbając o to, czy piszę albo nie piszę. Ale za czło- wiekiem żywym, tak jak i za pogrzebem. Z początku idą tłumy, potem rzedną, do końca idzie już tylko kilka osób. Przeczytałam Greenwooda powieść "Mister Bunting"z. To podobno pierwsza książka tego autora, a jaka świetna. Po prostu dobra i zajmują- ca powieść, niebanalna, choć o życiu banalnym i przeciętnym. Nas już na takie koturny i pegazy wsadzili, że już nigdy nic zwyczajnie dobrego nie napiszemy. To rzecz napisana w początku wojny i wydana po raz pierwszy w 1941 roku, a więc traktująca o rzeczach pod ręką się dzieją- cych (Londyn w czasie wojny). To zastanawiające, jak w tak dramaty- cznym czasie mogła powstać tak spokojnie i z takim dystansem, a zara- zem tak ciepło pisana powieść. Oto co znaczy demokracja, wolność, ciągłość tradycji literackiej. Przeczytałam też Brezy "Ucztę Baltazara". Jednak szmira! Choć jak na nasz brak tradycji w uprawianiu rodzaju polityczno-kryminalnego rzecz jest zręcznie pisana. Połapane efekty z różnych filmów. Zapamię- tuje się tylko stare ciotki arystokratki, świetnie podpatrzone. 352 #Z - D