Czarny Rynek - PATTERSON JAMES(1)
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Czarny Rynek - PATTERSON JAMES(1) |
Rozszerzenie: |
Czarny Rynek - PATTERSON JAMES(1) PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Czarny Rynek - PATTERSON JAMES(1) pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Czarny Rynek - PATTERSON JAMES(1) Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Czarny Rynek - PATTERSON JAMES(1) Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
PATTERSON JAMES
Czarny Rynek
JAMES PATTERSON
Czesc pierwszaZielona Wstazka
Typowe produkty Ameryki staja sie szalone
- William Carlos Williams
Wall Street, Manhattan\grudzienJl985
Stara zolta taksowka stala zaparcowana przy skrzyzowaniu Wall
Street z South Street, kolo East River. Pulkownik David Hudson, rosly
mezczyzna, oparl sie o poobijany bagaznik samochodu. Podniosl dlon do
oczu i oslonil je, patrzac jak przez lornetke. Uwaznie przyjrzal sie
wiezowcowi Manufacturers Hanover Trust, stojacemu przy Wall Street,
numer 40; potem biurowcowi Morgan Guaranty - Wall Street 23. Wresz-
cie budynkowi nowojorskiej gieldy. I jeszcze Trinity Church. I Chase
Manhattan Plaza.
Byla piata rano; wiezowce staly potezne i wspaniale. Zdawaly sie
emanowac wrazeniem stabilnosci i sily. Obrzuciwszy spojrzeniem wszyst-
kie, pulkownik powoli zacisnal dlon.
-Buum - wyszeptal.
Centrum swiatowego handlu i finansow zniklo za jego piescia.
Williamsburg, Brooklyn
Tego samego ranka, tuz przed piata trzydziesci, sierzant Harry Stem-
kowsky - ktory otrzymal numer Vets 24 - mknal po Metropolitan Ave-
nue - stromej, oblodzonej ulicy w dzielnicy Williamsburg na Brooklynie.
Siedzial na wozku inwalidzkim, ktory dostal dziewiec lat temu z Zarzadu
do Spraw Weteranow. Teraz udawal, ze jego wozek to w rzeczywistosci
datsun 280-Z, w kolorze srebrny metalik, z blyszczacym dachem typu
T-roof.
-AAhhiiiaaa!!! - mezczyzna wydal z siebie dziki okrzyk. Ciche, puste
ulice odpowiedzialy mu echem. Pociagla, szczupla twarz Stemkowsky'ego
kryla sie w brudnym kolnierzu starej wojskowej kurtki, od ktorej od-
rywaly sie naszywki sierzanta. Z tylu powiewaly spiete w konski ogon
krecone blond wlosy. Od czasu do czasu Harry zamykal oczy, z ktorych
mrozny wiatr wyciskal lzy. Twarz go szczypala, stajac sie niemal rownie
11
czerwona jak swiatlo na skrzyzowaniu z Berry Street, do ktorego Stem-kowsky sie zblizal, nie probujac zmniejszac predkosci. Czolo wrecz go
palilo; uwielbial jednak poczucie wolnosci, ktore tak niedawno i nieocze-
kiwanie go ogarnelo. Zdawalo mu sie, ze znowu czuje, jak krew krazy
w jego bezwladnych od dawna nogach.
Wreszcie rozpedzony wozek zatrzymal sie przed calodobowym
sklepem Walgreen Drug Store. Gleboko, pod kurtka i dwoma grubymi
swetrami, serce sierzanta walilo jak oszalale. Byl nieslychanie pod-
niecony - jego zycie zaczynalo sie na nowo. Dzis czul sie zdolny
przenosic gory.
Otworzyl energicznym ruchem szklane drzwi drugstore'u, pokryte
reklamami papierosow. Natychmiast powitalo go cieple powietrze, wypel-
nione przyjemnymi zapachami smazonego bekonu i swiezo parzonej
kawy. Usmiechnal sie i zatarl rece w niemal radosnym gescie. Po raz
pierwszy od wielu lat nie byl tylko zwyklym kaleka.
I po raz pierwszy, od tych kilkunastu ciezkich lat, Harry Stemkowsky
mial zadanie do wykonania.
Musial sie usmiechnac. Kiedy tylko zaczynal myslec o Zielonej Wstaz-
ce i wszystkich planowanych skutkach tej operacji, nie mogl powstrzymac
usmiechu.
W tym momencie sierzant Harry Stemkowsky, oficjalny poslaniec
Zielonej Wstazki, dotarl bezpiecznie na swoje stanowisko. Teraz wszystko
moglo sie rozpoczac.
Federal Plaza, Manhattan .
Wewnatrz fortecy, jaka stanowila nowojorska centrala FBI, w budyn-
ku Federal Plaza, siedzial wysoki siwowlosy czlowiek, o nazwisku Walter
Trentkamp. Nerwowo stukal zakonczonym gumka olowkiem w stojaca
na biurku stara suszke.
Na brudnej bibule nagryzmolono kiedys pojedynczy numer telefonu:
202-555-1414. Byl to numer do Bialego Domu- bezposrednia linia
laczaca z prezydentem Stanow Zjednoczonych. *
Telefon zadzwonil dokladnie o szostej rano.
-Dobrze; uwaga, prosze zaczac namierzanie. - O tej porze glos
Trentkampa brzmial ochryple. - Bede przeciagal rozmowe, jak tylko sie
da. Namierzanie wlaczone? Zaczynamy.
Szef wschodniego biura FBI podniosl sluchawke. W jego mozgu
kolataly sie zlowieszczo dwa wyrazy: Zielona Wstazka. Jeszcze nigdy,
podczas dlugiej i bogatej w wydarzenia sluzby w FBI, nie slyszal o podob-
nym przypadku.
Wokol niego siedzialo wielu z najbardziej wplywowych ludzi w No-
wym Jorku. Wszyscy byli w ponurych nastrojach; nikt z zebranych nie
12
doswiadczyl w zyciu sytuacji tego rodzaju. Sluchali w ciszy, jak Trent- kamp odbiera telefon.
-Federalne Biuro... Halo?
Odpowiedz nie nadchodzila. W pomieszczeniu czulo sie ogromne
napiecie. Nawet Trentkamp, ktory zawsze potrafi! w krytycznych sytuac-
jach zachowac spokoj, wydawal sie zdenerwowany.
-Powiedzialem: "halo". Czy jest tam ktos?... Kto dzwoni?
Williams burg, Brooklyn
Niespokojny glos Trentkampa dobiegal ze sluchawki w obdrapanej
budce telefonicznej w kolorze mahoniu, stojacej w rogu sklepu Walgreen
w Williamsburgu.
Wewnatrz budki znajdowal sie Harry Stemkowsky. Sluchajac, przesu-
nal palcem po dlugich, brudnych wlosach. Serce walilo mu tak mocno,
jakby chcialo za chwile eksplodowac. W calym ciele czul nowe, niezwykle
pulsowanie.
Nastala wreszcie dlugo odwlekana chwila prawdy. Nie bedzie juz
wiecej cwiczen, symulowanej akcji - dwudziestu osmiu czlonkow Zielonej
Wstazki zaczynalo dzialac.
-Halo? Mowi Trentkamp. FBI. - Sluchawka, wcisnieta pomiedzy
szczeke a ramie Stemkowsky'ego wibrowala wraz z kazdym slowem.
Po jeszcze jednej nie konczacej sie minucie, sierzant wcisnal uwaznie
klawisz kieszonkowego magnetofonu marki Sony. Dokladnie przylozyl
maly glosniczek do mikrofonu aparatu.
Nastawil wczesniej magnetofon na pierwsze slowo wiadomosci -
"Dzien", ktore rozciagnelo sie w czasie rozruchu tasmy, a potem caly
tekst zostal przekazany bez znieksztalcen:
-Dzieen dobry. Mowi Zielona Wstazka. Mamy dzis czwartego grud-
nia. Piatek. Historyczny piatek, jak sadzimy.
Niesamowity, wysoki glos docieral do ludzi zgromadzonych w biurze
FBI.
To byl poczatek Zielonej Wstazki...Ryan Klauk z oddzialu namierzania rozmow szybko ocenil, ze na-
granie bylo elektronicznie znieksztalcane, zeby uniemozliwic rozpoznanie
glosu mowiacego.
-Tak jak zapowiadalismy, sa szczegolnie wazne powody, dla ktorych
dzwonilismy parokrotnie w tym tygodniu. Z uwagi na nie, przygotowalis-
my sie bardzo starannie, a panstwo zebrali sie dzisiaj.
Czy wszyscy sluchaja? Moge jedynie przypuszczac, ze ma pan towarzy-
stwo, panie Trentkamp. W tych czasach chyba nikt w calej Ameryce nie
podejmuje decyzji samodzielnie. Prosze zatem sluchac uwaznie. Niech
wszyscy dobrze sluchaja.
13
Dzielnica finansowa na Wall Street, od East River az po Broadway,bedzie dzisiaj wysadzona w powietrze. Poznym popoludniem duza liczba
losowo wybranych celow zostanie doszczetnie zniszczona.
Powtarzam: Dzisiaj ulegna zniszczeniu wybrane cele w dzielnicy finan-
sowej. Nasza decyzja jest nieodwolalna i nie podlega negocjacji.
Atak na Wall Street nastapi dokladnie piec po siedemnastej. Moze
nadejsc z powietrza lub z ziemi. Niezaleznie od tego, bedzie mial miejsce
piec po siedemnastej.
-Chwileczke! Nie mozecie... - zaczal gwaltownie Trentkamp, ale
urwal, uswiadamiajac sobie, ze slucha nagrania.
-Caly Manhattan, az do Czternastej Ulicy, musi zostac ewakuo-
wany - ciagnal metodycznie glos z magnetofonu. - Nalezy natychmiast
wprowadzic w zycie nowojorski Plan Postepowania w Przypadku Ataku
Nuklearnego. Slyszy pan, panie burmistrzu Ostrow? Czy pani slucha,
pani Susan Hamilton? Czy slucha kierowane przez pania Biuro Obrony
cywilnej?
Plan Postepowania w Przypadku Ataku Nuklearnego moze ocalic
zycie tysiacom ludzi. Prosze go uruchomic juz teraz.
Na wypadek, gdyby ktos z panstwa nadal potrzebowal dowodu, ze
prawda jest to, co mowimy, dostarczymy go jeszcze. Sugerowano nam
takie rozwiazanie.
Nie wolno panstwu watpic w powage naszych slow, w absolutna
determinacje, z jaka wykonamy te misje. Ani podczas tej rozmowy, ani
zadnej innej, jaka byc moze zdecydujemy sie przeprowadzic.
Prosze w tej chwili rozpoczac ewakuacje dzielnicy finansowej,
Zielonej Wstazki nie da sie powstrzymac ani zastraszyc. Nic z tego,
co powiedzialem, nie podlega negocjacji. Nasza decyzja jest nieod-
wolalna.
Harry Stemkowsky wcisnal klawisz "stop" i szybko odwiesil sluchaw-
ke. Przewinal tasme i schowal magnetofon do obwislej kieszeni sfatygowa-
nej kurtki.
Gotowe.
Caly drzal. Zrobil to. Wlasnie przed chwila tego dokonal!
Przekazal wiadomosc Zielonej Wstazki. I czul sie wspaniale. Mial
ochote krzyknac z radosci. Zalowal, ze nie moze podskoczyc na pol metra
uderzyc zacisnieta piescia w powietrze nad glowa.
Nie wysunieto zadnych zadan. Nie powiedziano ani slowa o tym,
dlaczego przeprowadzano operacje Zielona Wstazka.
Serce sierzanta nadal bilo ze zdwojona sila, kiedy przejezdzal pomie-
dzy regalami pelnymi kolorowych dezodorantow i najrozniejszych przy-
borow toaletowych, kierujac sie ku ladzie z napojami.
Kiedy podjechal, kucharz i barman w jednej osobie, Wally Lipsky -
olbrzym, wazacy sto czterdziesci kilogramow - przerwal skrobanie grilla
i spojrzal na Stemkowsky'ego. Rozowe policzki Wally'ego rozjasnil na-
4
tychmiast usmiech. Na zwalach tluszczu, tworzacych jego szyje, pojawilosie cos na ksztalt trzeciego czy moze nawet czwartego podbrodka.
-Hej, patrzcie, co tam przywlokl z ulicy Kot Sylwester! To moj stary
znajomy! Gdzie sie podziewales, chlopie? Nie bylo cie kawal czasu.
Stemkowsky nie mogl powstrzymac usmiechu. Sympatyczny grubas
byl znany w calym Greenpoincie ze swojego jowialnego sposobu bycia
i rubasznego humoru.
-Oo, t-t-tu i tam, Wally - odpowiedzial nerwowo Harry. -
Glo-glownie na Ma-Manhattanie. Pra-pracowalem ostatnio na Manhat-
tanie.
Postukal palcem w obszarpana naszywke na ramieniu kurtki. Widnial
na niej napis VETS CABS AND MESSENGERS. Byla to firma zalozona
przez weteranow wojny w Wietnamie, zatrudniajaca taksowkarzy i gon-
cow. Stemkowsky byl jednym z siedmiu ludzi w Nowym Jorku, ktorzy
poruszajac sie na wozkach inwalidzkich, uzyskali licencje taksowkarzy.
Trzech z nich pracowalo w Vets Cabs, na Manhattanie.
-Ma-mam dobra prace. Teraz to prawdziwa praca, Wa-Wally...
Moze zrobilbys male sniadanie?
-Juz leci, stary. Specjalnosc dla taksowkarzy. Co tylko chcesz,
chlopie.
-#
2
ManhattanO szostej pietnascie tego samego ranka, ze stacji metra kolo skrzyzo-
vania Broadwayu i Wall Sreet, zaczal wyplywac nieskonczony strumien
?owaznie wygladajacych mezczyzn i kobiet, niosacych pekate, czarne
walizeczki.
Byli to ludzie zatrudnieni na etatach w dzielnicy finansowej. Rozumieli
ani zawile zasady ksiegowosci i rozmaite kruczki prawne; nieszczesnicy ci
,iie potrafili jednak przeskoczyc o szczebelek wyzej i uswiadomic sobie, ze
milionerem na Wall Street nie zostaje sie pobierajac stala pensje, tylko
zarabiajac 10, 20 czy 50 procent na tysiacach albo setkach milionow,
nalezacych do kogos innego.
Przed siodma trzydziesci z autobusow nadjezdzajacych ze Staten
Island i Brooklynu zaczely wysiadac sekretarki. Pomijajac to, ze do ich
zwyczaju nalezalo nieustanne zucie gumy, niektore z nich wygladaly w ten
piatek nad wyraz szykownie, niemal elegancko.
Kiedy zlociste, ozdobne wskazowki zegara na Trinity Church z wolna
przesunely sie i wybila osma, wszystkie ulice i uliczki dzielnicy finansowej
roily sie od tlumow pieszych, autobusow i trabiacych taksowek.
Ponad dziewiecset tysiecy ludzi znalazlo sie na obszarze mniej wiecej
jednego kilometra kwadratowego, wewnatrz siedmiu gigantycznych budo-
wli, w ktorych kazdego dnia przeprowadza sie transakcje siegajace miliar-
dow dolarow - finansowego centrum swiata.
Bylo juz za pozno, zeby powstrzymac poranny naplyw ludzi. Ewen-
tualnosc taka zostala odrzucona podczas serii blyskawicznych rozmow
telefonicznych, jakie przeprowadzil dowodca policji z szefami innych
sluzb. Wydalo sie oczywiste, ze ewakuacja podczas porannego szczytu
bylaby niemal niemozliwa technicznie i spowodowalaby wybuch nieobli- k*
czarnej w skutkach paniki.)fl
Tymczasem przypominajacy widmo Murzyn, nazwiskiem Abdul Cal- *F
vin Mohammud, wkraczal wlasnie w plynacy potok ludzi na Broad Street,
na poludnie od Wall. Szedl posrod tlumu, przygladajac sie kolorowym
16
flagom poszczegolnych przedsiebiorstw, zwieszajacym sie ze scian budyn-kow. BBH and Company, National Bank of North America, Manufac-
turers Hanover, Seaman's Bank. Flagi lopotaly jak zagle na silnym
wietrze ciagnacym od East River.
Calvin Mohammud wspinal sie po stromym chodniku ku Wall Street.
Ledwie go zauwazano. Ale kto zwracal uwage na goncow. Byli niewidzia-
lni; malenkie srubki w maszynie.
Dzis, tak jak kazdego dnia, Calvin Mohammud mial na sobie dlugi,
jasnoszary mundur poslanca, z wystrzepiona opaska z nazwa firmy:
VETS MESSENGERS. Po obu stronach napisu widnialy orle skrzydla -
symbol Osiemdziesiatej Drugiej Dywizji Spadochronowej.
Ale tego rowniez nikt nie dostrzegal.
Calvin Mohammud nie przypominal jednak tego, kim byl w Wietnamie
i Kambodzy - zwiadowcy pierwszej kategorii. Zdobyl krzyz Distinguished
Sendce, a potem Medal Honoru przyznawany przez Kongres za wyjatkowa
walecznosc grozaca utrata zycia. Po powrocie do Stanow w 1971 roku
wdzieczne spoleczenstwo w dalszym ciagu "wynagradzalo" Mohammuda:
najpierw pracowal jako bagazowy na stacji Penn, potem byl magazynierem
w firmie Chick-Teri, wreszcie ponownie bagazowym na lotnisku La Guardia.
Calvin Mohammud, ktory mial numer Vets 11, doszedl do pokrytego
pstrokatymi graffiti kiosku z gazetami na rogu Broadway i Wall i zsunal
z ramienia ciezka torbe poslanca. Otworzyl paczke papierosow Kool i zapalil.
Garbiac sie w pobliskiej bramie, nieznacznie wlozyl reke do torby
i wyjal z niej standardowy telefon polowy uzywany przez armie amery-
kanska. W wielkiej, plociennej torbie ukryty byl ponadto pistolet maszy-
nowy o dlugosci czterdziestu centymetrow i szesc czterdziestomilimet-
rowych granatow odlamkowych.
-Kontakt. - Cofnal sie, wtulajac sie w cien budynku, a potem szeptal
dalej: - Mowi Vets 11, kolo budynku Gieldy Papierow Wartosciowych.
Jestem przy polnocnym wejsciu, z boku w stosunku do Wall. Na pozycji
trzeciej wszystko wyglada normalnie i spokojnie. Nie ma policji w zasiegu
wzroku. Nie widze zadnych uzbrojonych ludzi. To wydaje sie prawie za
latwe. Koniec.
Mohammud pociagnal jeszcze raz koncowke papierosa. Rozejrzal sie
uwaznie po gwarnych, zatloczonych ulicach. Tak wygladala dzielnica
finansowa kazdego roboczego dnia.
Jasny dzien. Co za niesamowita, prawie niewyobrazalna scena; co za
apokalipsa nastapi tu o piatej po poludniu! Calvin wyszczerzyl krzywe,
pozolkle zeby. To bedzie dopiero slodka i zasluzona zemsta.
O osmej trzydziesci Mohammud ostroznie uczepil wokol wypolerowa-
: nej mosieznej klamki tylnego wejscia do budynku nowojorskiej gieldy
podniszczony kawalek materialu - wspaniala zielona wstazke.
17
Operacja Zielona Wstazka zaczela sie nagle i gwaltownie, jak gdyby na
Nowy Jork spadl grad meteorow. W sasiedztwie mola nr 54-56, na calym
obszarze pomiedzy ulicami Dwunasta a Pietnasta, powylatywaly wysokie
na dwa pietra szyby, popekaly dachy, a same ulice zatrzesly sie. Wszystko
to stalo sie podczas krotkiego, poteznego, oslepiajacego blysku.
Mniej wiecej dwadziescia po dziewiatej, molo numer 54-56 zamienilo
sie w chmure plomieni, ktore rozprzestrzenily sie w powietrzu z taka
gwaltownoscia, ze zdawalo sie, iz nawet z rzeki Hudson wystrzelaja
wysokie na trzydziesci metrow slupy ognia.
Nad West Street pojawily sie geste kleby dymu, sunace po niebie
niczym olbrzymie czarne parasole. Dwumetrowe kawaly szkla i strzepy
stali wystrzelily w gore, a potem opadaly niesamowitym lotem, jakby
w zwolnionym tempie. Kiedy wiatr znad rzeki zmienil sie nagle, zza dymu
zaczely sie wylaniac ksiezycowe ksztalty poszarpanego, metalowego szkie-
letu mola.
Ognista kula rozprzestrzenila sie i znikla w ciagu jednej minuty.
Stalo sie dokladnie tak, jak zapowiedzieli ludzie z Zielonej Wstazki -
odbyl sie pozbawiony zbednego komentarza pokaz "swiatlo i dzwiek",
upiorna demonstracja tego, co mialo stac sie juz wkrotce.
Burmistrz Nowego Jorku, Arnold Ostrow, i szef policji, Michael
Kane, siedzieli w helikopterze, wstrzasanym pradami wznoszacymi gora-
cego powietrza. Byli tak zaszokowani, ze odjelo im mowe. Zdawali sobie
sprawe z tego, ze wlasnie spelnial sie jeden z koszmarow, jakie potencjal-
nie groza miastu Nowy Jork.
Tym razem, kolejne z tysiecy niebezpieczenstw, jakie regularnie zapo-
wiadano, okazalo sie prawdziwe. Wkrotce z telewizorow i radioodbior-
nikow w calym miescie poplynie nigdy nie nadawany dotychczas tekst:
"To nie jest test systemu nadajnikow alarmowych".
O dziesiatej trzydziesci piec, owego czwartego grudnia, w trzech
wypelnionych po brzegi glownych salach nowojorskiej gieldy, krecilo sie
ponad siedem tysiecy ludzi, urzednikow obslugujacych komputery, mlo-
dych goncow z "amerykanskimi" grzywkami, noszacych smialo skrojone
marynarki, ponurych maklerow o pelnych determinacji minach, anality-
kow rynku i sprawujacych nadzor urzednikow w jasnozielonych marynar-
kach. Dwanascie podwieszonych pod sufitem monitorow pokazywalo co
chwila symbole roznych papierow wartosciowych, ich ceny, wspolczynniki
porownawcze, powiadamialo o transakcjach. Dzienny obrot powinien,
tak jak w kazdy zwykly piatek, przekroczyc sto piecdziesiat milionow
akcji.
Bez watpienia pierwsi inwestorzy musieli byc zacieklymi negocjatora-
mi, mistrzami gry gieldowej. Jednak ich slabsi potomkowie nie odznaczali
sie pomyslowoscia w zawieraniu swoich transakcji.
18
Wszyscy oni byli uderzajaco podobni do siebie. Przewaznie zarozu-miali i pelni samozadowolenia. Zajmowali sie przede wszystkim liczeniem
i przeliczaniem wciaz na nowo; jedni z nich mieli czerwone twarze tlustych
niemowlakow, drudzy byli wymizerowani jak gruzlicy. Ich plytko osadzo-
ne niebieskie oczy wygladaly jak szklane kulki; wytrzeszczali je, patrzac
blednym wzrokiem.
W dodatku, w czasie kiedy Ameryka przegrywala "trzecia wojne
swiatowa", jak ostatnio zaczeto nazywac walke o miedzynarodowe rynki,
oni bezradnie stali z boku. Po cichu, choc calkiem szybko, Stany Zjednoczo-
ne ustepowaly swoj prymat gospodarczy Japonczykom, Niemcom, Arabom.
O dziesiatej piecdziesiat siedem odezwal sie donosnie slynny mosiezny
dzwonek, kiedys odlany jako przeciwpozarowy, uderzony gumowym
pobijakiem. Do dzis sygnalizowal otwarcie gieldy dokladnie o dziesiatej
rano i zamkniecie o szesnastej.
Zapadla absolutna cisza. Szok.
Nastepnie podniosl sie gwaltowny szum, ludzie handlowali na oslep,
poki jeszcze sie dalo. Przez prawie trzy minuty na parkiecie panowal
nieopisany chaos i zamieszanie.
Wreszcie, z glosnikow rozlegl sie donosny glos dyrektora gieldy:
-Panowie... panie., nowojorska Gielda Papierow Wartosciowych
zostala oficjalnie zamknieta... Prosze opuscic parkiet. Prosze o natych-
miastowe opuszczenie parkietu. Nie chodzi o zwykly telefon o podlozeniu
bomby. Grozi nam prawdziwe niebezpieczenstwo! Policja powiadomila
nas, ze grozi nam realne niebezpieczenstwo!
Na podjazd przed wiezowcem firmy Mobil, na Wschodniej Czterdzies-
tej Drugiej, zaczely pospiesznie zajezdzac wydluzone limuzyny: mercede-
sy, lincolny, rolls-royce'y-
Z samochodow wysiadali mezczyzni o wygladzie bardzo powaznych
osobistosci, ubrani przewaznie w ciemne plaszcze. Przyjechalo takze kilka
kobiet. Wysoko, na czterdziestym drugim pietrze, w ekskluzywnym Pin-
nacle Club, czekala zgromadzona juz czesc prezesow wielkich firm,
bankow i domow maklerskich z Wall Street.
Luksusowa jadalnie klubu, ze stolami przykrytymi bialymi obrusami,
blyszczacymi od sreber i krysztalow, gdzie przygotowywano lunch, wy-
znaczono na miejsce niespodziewanego zebrania. Niektorzy z mezczyzn
wygladali przez antyodblaskowe okna, siegajace od podlogi do sufitu.
Zaden z nich nie znalazl sie dotad w zyciu w podobnej sytuacji.
Widok byl niezwykly, a zarazem przerazajacy. Za oknami widac bylo
nierowne kaniony ulic, az do skupiska wiezowcow, tworzacych centrum
finansowe. Mniej wiecej w polowie drogi, policja ustawila potezne baryka-
dy. Wokol staly ciezarowki policyjne, wozy strazy pozarnej, karetki.
Przed barykadami zebral sie tlum i patrzyl w oczekiwaniu ku Wall Street,
jakby dzielnica finansowa byla jakims zaskakujacym dzielem sztuki,
stojacym w srodku gigantycznego muzeum.
19
-Nawet nie raczyli nawiazac z nami kontaktu. Nic, od szostej rano -odezwal sie sekretarz skarbu, Walter 0'Brien. - O co im u diabla chodzi?
George Firth, prokurator generalny Stanow Zjednoczonych, stal nie-
ruchomo posrod grupki finansistow i zapalal fajke. Wydawal sie nad-
zwyczaj spokojny, jesli nie brac pod uwage tego, ze rzucil palenie
trzy lata temu.
-Widac, ze wiedzieli, czego chca, kiedy oglosili godzine ataku,
Piec minut po siedemnastej. Piec po siedemnastej albo co? Dlaczego
nam nie powiedzieli? - Fajka prokuratora generalnego zgasla; zapalil ja znowu, ze zdenerwowanym wyrazem twarzy. Stojacy najblizej zauwa-
zyli, ze drza mu rece.
Ponury biznesmen z firmy Lehman Brothers, nazwiskiem Jerrold
Gottlieb, spojrzal na zegarek.
-Panowie, jest minuta po piatej... - Chcial jeszcze cos dodac, ale
zamilkl.
Wszyscy znajdowali sie teraz jak gdyby na nieznanym sobie teryto-
rium, gdzie nie bylo niczego pewnego.
-Jak dotad byli nadzwyczaj punktualni. Wrecz obsesyjnie trzymali
sie szczegolow i terminow. Zadzwonia. Nie ma sie co martwic, zadzwonia.
Czlowiekiem, ktory sie odezwal, byl wiceprezydent Stanow Zjednoczo-
nych; przewieziono go z pobliskiego budynku ONZ do wiezowca Mobila.
Thomas More Elliot byl groznym z wygladu mezczyzna; takim, jacy
koncza stare tradycyjne szkoly. Jego najostrzejsi krytycy mowili, ze jest
jak bramin, ktory absolutnie nie nadaza za zlozonymi problemami wspol-
czesnych Stanow Zjednoczonych. Wieksza czesc kariery Elliot spedzil
w Departamencie Stanu, podrozujac podczas burzliwych lat szescdziesia-
tych pomiedzy krajami Europy, a w siedemdziesiatych - Ameryki Polu-
dniowej. Obecnie zostal wiceprezydentem.
Przez nastepne pare minut nikt sie nie odzywal; wszyscy czekali
w napieciu.
Cisza, jaka zapanowala w wielkiej sali, wydawala sie tym bardziej
przerazajaca, ze zgromadzonym tam ludziom rozmowa zazwyczaj nie
sprawiala zadnych trudnosci. Prezesi najwiekszych firm, przyzwyczajeni
do kierowania przebiegiem spraw, przekonani, ze ich slowa sa sluchane,
a polecenia bez wahania wykonywane, siedzieli teraz bezsilni. Nie byli
przyzwyczajeni do stanu frustracji i napiecia, jakie wywolala w nich
nieoczekiwana, grozna tajemnica. Ich obecnosc potwierdzaly teraz tylko
ciche, pojedyncze dzwieki: Odchrzakniecie. Grzechot lodu w szklance.
Stukanie palcami.
Szalenstwo. Ta mysl zdawala sie krazyc w glowach wszystkich tu
zgromadzonych.
Nagle zagrozenie amerykanskich metropolii terrorem stalo sie rzeczy-
wistoscia. Terror ugodzil gleboko Stany Zjednoczone, prosto w serce ich
potegi ekonomicznej.
20
Ludzie spogladali niespokojnie na blyszczace tarcze zegarkow marek Rolex, Cartier i Piaget...
Czego chcieli ludzie z Zielonej Wstazki?
Jakiego strasznego okupu domagali sie ze strony Wall Street?
Edward Palin, siedemdziesieciosiedmioletni prezes jednej z najwiek-
szych firm inwestycyjnych, powoli cofnal sie od lekko przyciemniajacego
widok okna. Usiadl na wygodnym krzesle przy najblizszym ze stolow
i w gescie rezygnacji, spuscil nisko glowe. Czul sie slabo; wstyd bylo mu
patrzec. Czy teraz mieli wszystko stracic?
Pozostalo dwadziescia sekund.
-Prosze, zadzwoncie. Zadzwoncie, skurczybyki - mruknal wicepre-
zydent.
Zdawalo sie, ze w calym Nowym Jorku wyja tysiace syren. Po
raz pierwszy od 1963 roku, kiedy grozil wybuch wojny nuklearnej,
uruchomiono alarmowy system ostrzegawczy, jesli nie brac pod uwage
cwiczen.
W koncu bylo juz piec po siedemnastej.
Nagle wszystkich zebranych ogarnela ta sama mysl - oni wcale nie
mieli zamiaru zadzwonic!
Nie chcieli prowadzic zadnych negocjacji.
Nie bedzie dalszych ostrzezen - Zielona Wstazka uderzy z cala sila.
Waszyngton
-Krotkie streszczenie wydarzen - zaczela Lisa Pelham, szef gabinetu
prezydenta, sprawnie myslaca, zorganizowana kobieta. Byla absolwentka
Harvardu; zawsze mowila w zwiezly sposob, wylawiajac najwazniejsze
informacje sposrod mnostwa tych, ktore nadchodzily.
-Do poludnia zamknieto wszystkie gieldy w Stanach Zjednoczonych,
zarowno nowojorska, jak i regionalne. Nie ma tez handlu w Londynie,
Paryzu, Genewie, Bonn. W tej chwili najwazniejsi biznesmeni w Nowym
Jorku siedza zebrani w klubie Pinnacle, w budynku firmy Mobil. Na
calym swiecie wstrzymano handel na gieldach papierow wartosciowych
i gieldach towarowych. Wszyscy zadaja sobie to samo pytanie: Jakie
zadania negocjujemy? - Pani Pelham przerwala i odsunela z twarzy pukiel
wlosow. - Wszyscy sadza, ze prowadzimy negocjacje z terrorystami, sir.
-A czy na pewno nie prowadzimy? - zapytal podejrzliwie prezydent
Justin Kearney, z wyrazem niepewnosci na twarzy. Podczas swojej kaden-
cji odkryl dziwny fakt - o wiele za czesto zdarzalo sie, ze jedna czesc
rzadu nie miala pojecia, co czyni druga.
-Na pewno nie, panie prezydencie. Zarowno CIA, jak i FBI zapew-
nily nas o tym. Sir, Zielona Wstazka do tej pory nie wysunela zadnych
zadan.
21
Prezydent Kearney zostal przeprowadzony, pod wzmocniona ochro-na, do pomieszczenia znajdujacego sie w podziemiach Bialego Domu,
pozbawionego okien i majacego olowiane oslony. Byla to centrala teleko-
munikacyjna; wokol prezydenta zgromadzilo sie kilku najwazniejszych
politykow Stanow Zjednoczonych, stojacych tak, jakby chcieli pokazac,
ze beda chronic go od wszystkich ciemnych sil, jakie aktualnie dzialaja na
terenie USA.
Centrum telekomunikacji polaczylo sie z Pinnacle Club. Na ekranie
monitora pojawil sie Walter Trentkamp, szef FBI, podchodzac do kame-
ry. Dlugie lata pracy i jej charakter sprawily, ze zarowno jego surowa
twarz, jak i stanowczy glos i sposob bycia, sprawialy nieprzyjemne
wrazenie.
-Nie nawiazano dalszego kontaktu z Zielona Wstazka, jesli nie
liczyc wysadzenia przez nich mola - to dowod, ktory nam obiecali,
panie prezydencie. Znamy dobrze takie rzeczy z Belfastu, Bejrutu, Tel
Awiwu. Nigdy dotad nie zdarzalo sie to w Stanach... Nadal czekamy -
ciagnal Trentkamp. - Bez watpienia minela juz godzina, o ktorej za-
powiadali atak.
-Czy ktoras ze znanych organizacji terrorystycznych przyznala sie do
odpowiedzialnosci za wysadzenie mola?
-Tak, niejedna. Sprawdzamy je. Jak dotad, zadna z nich nie potrafila
powiedziec nic o dzisiejszym telefonie ostrzegawczym.
Jeszcze nigdy czas nie zdawal sie plynac tak powoli.
Byla juz siedemnasta dziewiec, potem siedemnasta dziesiec i pozniej.
Dyrektor CIA stanal przed kamerami w centrali Bialego Domu. Philip
Berger byl malym czlowieczkiem o gwaltownym usposobieniu, bardzo nie
lubianym w Waszyngtonie. Mial talent do wywolywania sytuacji, w kto-
rych dochodzilo do konkurencji miedzy glownymi amerykanskimi agenc-
jami wywiadowczymi.
-Czy w poblizu Wall Street widac jakikolwiek ruch? Czy kolo
wiezowcow nie kreca sie jacys ludzie? Samochody? Moze ktos widzial
maly samolot?
-Nic takiego, Phil. Gdyby nie policja i wozy strazackie wokol
dzielnicy finansowej, mozna by pomyslec, ze to piekny, niedzielny po-
ranek.
-Dranie, blefuja - odezwal sie ktos w Waszyngtonie.
-Albo - powiedzial prezydent - bawia sie z nami w jakas cholerna,
wielka wojne nerwow.
Nikt nie potwierdzil ani nie zaprzeczyl jego slowom.
Przytlaczajacy niepokoj i niepewnosc odebraly ludziom ochote do
rozmow.
Czekali. Ale na co?
22
ManhattanO osiemnastej dwadziescia pulkownik David Hudson zajmowal sie
jedyna rzecza, jaka miala teraz znaczenie w jego zyciu.
Byl na patrolu. Powrocil na wojne, podczas ktorej dowodzil plutonem
wycwiczonym na wszystkie mozliwe okolicznosci. Tym razem polem
walki bylo wielkie amerykanskie miasto.
Hudson byl typem czlowieka, ktory z nieznanych powodow wydaje sie
ludziom jakby znajoma osoba. Mial wlosy koloru dojrzalej pszenicy,
zgodnie z nawrotem mody krotko przystrzyzone. Byl przystojny, w typie
bardzo "amerykanskim". Dzieki wyrazistym, regularnym rysom twarzy,
znakomicie wychodzil na fotografiach. Stykajacy sie z nim wyczuwali jego
pewnosc siebie. Potwierdzalo to spojrzenie Hudsona, ktore zdawalo sie
mowic: "Tak, cokolwiek to bedzie, potrafie to wykonac".
Tylko jedna rzecz byla nie w porzadku - wielu ludzi na pierwszy rzut
oka wcale tego nie spostrzegalo - David Hudson nie mial lewej reki.
Stracil ja podczas wojny w Wietnamie.
Jego stara taksowka marki Checker, nalezaca do Vets Cabs and
Messengers, toczyla sie powoli, mijajac jasnozielone dystrybutory stacji
benzynowej Hessa, na rogu Jedenastej Alei i Czterdziestej Piatej Ulicy.
Byl to jeden z denerwujacych go momentow, kiedy Hudson jak gdyby
obserwowal siebie z zewnatrz, jak w niesamowitym snie. Znal owo
przykre uczucie zbyt dobrze z czasow wojny.
Kiedy tylko znalazl sie z transportem Marine Corps razem z tlumem
innych komandosow w czterdziestostopniowym upale, w przepelnionym
smrodem powietrzu miast poludniowo-wschodniej Azji, poczul sie jakby
w innej skorze. Gdy zdal sobie sprawe z faktu, ze moze zginac w kazdej
chwili, poznal straszne uczucie oderwania sie, dystansu wobec siebie
samego.
Teraz czul to znowu, tym razem posrod zimnego wiatru, wiejacego
wzdluz szarych, osniezonych ulic Nowego Jorku.
Pulkownik David Hudson celowo odwlekal atak Zielonej Wstazki.
Wszystko nastepowalo zgodnie z mistrzowsko przygotowanym planem.
Kazda sekunda zostala przeliczona. Hudson dbal o precyzje bardziej niz
o cokolwiek innego; wiedzial, ze pewny sukces mozna osiagnac jedynie
uwzgledniajac kazdy szczegol.
Powrocil do walki. Znow obudzila sie w nim ta dziwna, przedziwna
pasja.
W koncu podniosl mikrofon z wbudowanego w deske rozdzielcza
nadajnika.
-Kontakt. Wchodz, Vets 5. - Pulkownik mowil stanowczym, glosem;
takim samym, jakim wydawal rozkazy pod koniec wojny w poludniowo-
-wschodniej Azji. Ludzie, nad ktorych zyciem sprawowal wladze, slyszac
ten glos, byli mu zawsze posluszni, lojalni wobec swego dowodcy.
23
-Mowi Vets 1... Wchodz, Vets 5. Koniec.Wsrod elektrostatycznych trzaskow nadeszla natychmiastowa odpo-
wiedz:
-Tak, sir. Co u pana, sir? Mowi Vets 5. Koniec.
-Vets 5, potwierdzam akcje Zielona Wstazka. Powtarzam: potwier-
dzam akcje Zielona Wstazka. - Wysadz to wszystko w powietrze dodal w duchu - i niech Bog ma nas w swojej opiece.
Brooklyn
-Ma pan cwierc dolcaa, sir? Prosze! Tu jest tak zimno, sir. A dwa-
dziescia centoow?...Aaa, dziekuje. Bardzo dziekuje, sir. Ocalil mi pan
zycie.
Okolo dziewietnastej trzydziesci tego wieczoru, na chodniku Atlantic
Avenue na Brooklynie, przebywal od pewnego czasu jego staly bywalec,
nazywany Krolikiem. Zebral fachowo, zdobywajac drobne i papierosy.
Podobny do klebu szmat siedzial skulony, naprzeciw ceglanej fasady
Atlantic House Yemen i bliskowschodniej restauracji. Przyciagal pienia-
dze tak skutecznie, jak gdyby byl magnesem.
Udalo mu sie, wlasnie dostal czterdziesci osiem centow od faceta i jego
dziewczyny. Pozwolil sobie zatem na maly lyk z konczacej sie cwiartki
Four Roses.
Wiedzial, ze picie podczas zebrania dziala odstraszajaco, ale czasem
bylo mu to potrzebne na mrozie. Poza tym, nalezalo do jego imagc^.
Gleboki kaszel, jaki zlapal go po wypiciu lyka whisky, mogl sugero-
wac, ze ma gruzlice. Spuchniete i spekane usta wloczegi byly tak blade, ze
nie roznily sie prawie od koloru skory; wygladaly, jakby splynela z nich
cala krew.
Na te zime Krolik starannie wybral marynarska kurtke bez rekawow;
zalozyl ja na kilka kolorowych, lachmaniarskich koszul. Mial tez dziura-
we czarne tenisowki, grube, sportowe skarpetki i spodnie ze sladami
farby, pokryte blotem, wymiotami i slina.
Turysci zdawali sie go uwielbiac. Czasami robili mu zdjecia, zeby miec
w domu przyklad oslawionej nowojorskiej nedzy, dowod okrucienstwa
tego miasta. Lubil pozowac. Prosil wtedy o dolara czy cokolwiek, co
zechca mu dac. Wspieral sie na swoich dwoch pekatych torbach na
zakupy i usmiechal zalosnie do aparatu. Plac, frajerze.
Teraz, przez zalzawione, na wpol zamkniete oczy, Krolik ukradkiem
obserwowal wieczorny ruch kolo bliskowschodniej restauracji po drugiej
stronie ulicy.
25
Zawsze przychodzili tam tacy sami ludzie - emigranci z krajow arabs-kich w turbanach na glowach, studenci, profesorowie z Brooklynu, ktorzy
postanowili jesc to, co przybysze z dalekiego swiata. Akustyczne tlo
stanowil nieustanny loskot przejezdzajacego metra.
Kolo Krolika przechodzila teraz grupka mlodych z McDonalda;
wracali z pracy do domu. Dwie okragle czarne dziewczyny i chudy Mulat,
wszyscy okolo osiemnastki.
-Hej, McDonald! Whopper pobil Big Maca. Byla ciezka walka.
Macie cwierc dolca? Zebym kupil sobie McKawe? - Krolik zakaszlal
ohydnie na przechodzacych.
Mlodzi oburzyli sie. Cala trojka wybuchnela szyderczym smiechem.
-Kto ci sie pozwolil odzywac, ty kupo szmat? Kopnij sie w tylek,
stary osle!
Poszli dalej.
-Zlosliwi gowniarze; wystarczy, ze przez chwile szef na nich nie
patrzy...
Gdyby komukolwiek z przechodniow chcialo sie lepiej przyjrzec Kroli-
kowi, moglby zauwazyc w jego wygladzie dosc dziwne szczegoly. Na
przyklad, mial niezwykle rozwiniete miesnie jak na ulicznego zebraka,
spedzajacego czas na siedzeniu. Ramiona Krolika byly szerokie, a rece
i nogi potezne jak konary drzewa. Jeszcze bardziej niezwykle byly jego
oczy, prawie zawsze patrzyl skupionym, przenikliwym wzrokiem. Obser-
wowal ruchliwa ulice od lewej do prawej, przygladajac sie z uwaga
wszystkiemu, co sie dzialo. Poza tym, mozna by zakwestionowac jakosc
brudu, jaki gruba warstwa pokrywal kostki i wystajace z tenisowek palce
nog zebraka. Wygladal zbyt idealnie. Prawie, jakby ktos specjalnie wy-
smarowal sie czarna pasta do butow, zeby udawala brud.
Po bardziej wnikliwej analizie szczegolow wygladu Krolika mozna
bylo wyciagnac tylko jeden wniosek, ze nie jest to zwyczajny zebrak, lecz
moze policjant, przyczajony w zasadzce.
I tak wlasnie bylo.
W rzeczywistosci nazywal sie Archer Caroll; zadaniem jego i podleg-
lego mu oddzialu bylo tropienie terrorystow, przebywajacych na terenie
Stanow Zjednoczonych. Wysiadywal tak na ulicy juz piaty tydzien, jak
dotad - bez rezultatow.
W tym czasie, po drugiej stronie ulicy, w restauracji Sindbad Star,
siedzialo dwoch trzydziestoparoletnich Irakijczykow. Raczyli sie wlasnie
jedzeniem, ktore uwazali za najlepsze sposrod tego, ktore mozna dostac
w Nowym Jorku. To ich wlasnie cierpliwie obserwowal Caroll.
Irakijczycy specjalnie wybrali stolik polozony jak najdalej od wejscia
przytulnej, nieduzej restauracji. Glosno siorbali gesta zupe z rosliny
nazywanej chlebem swietojanskim, nastepnie zaczeli pochlaniac kolejne
specjaly - tabbouleh, upstrzony kawalkami lisci miety, i hummus, ozdo-
biony kolorowym kremem. Lapczywie pozerali lepiaca sie mieszanine
26
rodzynek, orzeszkow, jagniecego miesa, marokanskich oliwek - najwspa-nialsze jedzenie, jakie mogli sobie wyobrazic.
Biesiadujacy bracia Wadih i Anton Rashid cieszyli sie osobista nietyka-
lnoscia, ktora oficjalnie zagwarantowala im FBI. Na jednoznaczny rozkaz
Waszyngtonu, nie mogli byc postawieni przed sadem ani niepokojeni
w zaden inny sposob. Pomimo iz byli znanymi terrorystami, zamieszanymi
w liczne zamachy, nalezalo ich traktowac jak zagranicznych dyplomatow.
W zamian, z libanskiego wiezienia mialo wkrotce wyjsc na wolnosc trzech
amerykanskich marines, pojmanych i uznanych za "szpiegow".
Policji miejskiej i FBI pozwolono podjac akcje przeciwko braciom
jedynie wtedy, kiedy ci mordercy "Czarnego Wrzesnia" beda probowali
zagrozic czyjemus zyciu lub mieniu na terenie USA. Byly to ich ulubione
zajecia w poprzednich miejscach zamieszkania - Tel Awiwie, Jerozolimie,
Paryzu, Bejrucie i Londynie, gdzie ostatnio w sklepie ze slodyczami,
w dzielnicy Chelsea z zimna krwia zamordowali trzy studentki - corki
libanskich politykow.
Wzmagal sie lodowaty, nocny wiatr, siedzacy na chodniku Arch
Caroll drzal z zimna.
W podobnych chwilach Caroll zastanawial sie, dlaczego tak sie stalo,
ze obdarzony wysoka inteligencja trzydziestopieciolatek, czlowiek, ktory
mogl zrobic kariere, magister prawa, pracuje regularnie po szescdziesiat,
siedemdziesiat godzin w tygodniu, jedzac na obiad zawsze taka sama,
zimna jak lod pizze, popijana pepsi-cola. Po co wlasciwie wysiadywal pod
ta muzulmanska restauracja w piatkowy wieczor?
Czy dlatego, ze jego ojciec i dwaj wujkowie byli miejskimi gliniarzami,
przemierzajacymi chodniki Nowego Jorku?
Czy dlatego, ze jego surowy dziadek byl jednym z najlepszych i naj-
twardszych policjantow w tym miescie?
Czy tez z powodu tych wszystkich niewyobrazalnych przezyc, jakich
on sam, Archer Caroll, doznal pietnascie lat temu w Wietnamie?
A moze po prostu wcale nie byl rozsadnym i zdolnym czlowiekiem, za
jakiego zawsze, nie wiadomo dlaczego, sie uwazal. Mozliwe, ze - jesli
dobrze sie nad tym zastanowic - w jego mozgu dzialo sie cos dziwnego;
moze pod sufitem nie mial wszystkiego w porzadku? No, bo w koncu, czy
rzeczywiscie bystry i normalny facet sterczalby na ulicy, odmrazajac sobie
tylek?
Kiedy Arch zastanawial sie nad dokuczliwymi bledami, jakie popelnil
w zyciu, jego uwaga rozpraszala sie nieco. Spogladal przez pare minut na
przemarzniete palce nog albo zarzacy sie niedopalek papierosa, czy na
cokolwiek.
Nie mozna powiedziec, zeby podczas minionych pieciu tygodni dobrze
sie bawil. A tyle juz wlasnie czasu obserwowal braci Rashidow; odkad
tylko Departament Stanu wpuscil ich do Nowego Jorku i pozwolil im
cieszyc sie zyciem.
27
Wtem, uwage Carolla przykulo cos niespodziewanego.-Co sie... - wymamrotal, przygladajac sie przechodzac
Czyzby to byl... - pytal sam siebie. Nie, to niemozliwe,
jednak... ale skad...?
Zauwazyl chudego czlowieka o kedzierzawych wlosach, zblizajacego
sie od strony Frente Unido Bar i Data Indonesia. Mezczyzna szedl
szybko, ogladajac sie nerwowo przez ramie. Z daleka wygladal jak
wieszak, na ktorym ktos powiesil plaszcz.
Caroll zmruzyl oczy. Nie mogl wprost uwierzyc. Patrzyl i patrzyl,
a wiatr klul go w oczy. Musial sie upewnic.
Tak! Byl pewien!
Nadchodzacy czlowiek mial na glowie gaszcz mocno kreconych,
czarnych wlosow. Nie umyte wlosy zaczesane byly do tylu i zwieszaly sie
jak wymieta torba na kolnierz czarnego plaszcza. Wszystko, co mial na
sobie mezczyzna, bylo w kolorze glebokiej czerni. Gdyby Caroll go nie
znal, moglby wziac go za kaplana jakiejs sekty.
Archer slyszal o nim jako o Husseinie Moussa, zwanym takze Libans-
kim Rzeznikiem. Dziesiec lat temu Moussa zostal zwerbowany przez
Rosjan; uczono go w slynnej szkole terrorystow w Trypolisie. W drugiej
polowie lat siedemdziesiatych dzialal w siatce europejskiej, podlegajac
najpotezniejszemu ze wszystkich - tak zwanemu Juanowi Carlosowi.
Od tamtego czasu Moussa bedac w sluzbie pulkownika Kadafiegp
kierowal juz akcjami terrorystycznymi na calym swiecie: w Paryza
Rzymie, Zairze, Nowym Jorku, Libanie. Ostatnio pracowal dla Francols
Monserrata, ktory nie tylko przejal europejska siatke Juana Carlosa, ale
takze rejon Ameryki Poludniowej, a obecnie rowniez i Stanow Zjed-
noczonych.
Hussein Moussa zatrzymal sie przed wejsciem do restauracji. Roze-
jrzal sie, niczym ostrozny kierowca zblizajacy sie do skrzyzowania. PonOr
wnie popatrzyl w jedna i druga strone, a potem jeszcze raz. Zauwazy!
nawet zebraka, siedzacego wsrod szmat, po drugiej stronie ruchliwej
Atlantic Avenue.
Najwyrazniej nie spostrzegl niczego, co mogloby go zaniepokoic" czj;
chocby zainteresowac; po chwili zniknal za jaskrawoczerwonymi drzwia*
mi lokalu.
Arch Caroll, siedzacy naprzeciw starej ceglanej elewacji Sindbad Stara-
wyprostowal plecy i znieruchomial, jakby na wpol zamarzl.
Pogrzebal w kieszeni kurtki i wyszperal z niej niedopalek camela.
Zapalil i wciagnal w pluca gryzacy dym.
Co za niespodziewany prezent, akurat na Boze Narodzenie! Nagroda
za sledzenie Rashidow przez nie konczace sie wieczory. Libanski Rzeznik
podany jak na talerzu. Szefowie Archera zabronili mu tknac Rashidow,
jesli nie bedzie bezspornych dowodow przestepstwa. Jednakze nie mowili
nic takiego na temat Libanskiego Rzeznika.
28
Swoja droga, ciekawe, co Hussein Moussa robil w Nowym Jorku"?,Caroll zastanawial sie. Po co Rzeznik spotykal sie z Rashidami?
Od razu pomyslal o wysadzeniu w powietrze mola nr 54-56. Slyszal
o tym przez caly dzien od przechodniow. Zdaje sie, ze ktos wpadl na
pomysl, zeby zniszczyc molo na West Side i teren wokol niego. Przez
moment Arch zastanawial sie nad mozliwym powiazaniem pomiedzy tym
zdarzeniem a obecnoscia Husseina Moussy.
Nie wiedzial jednakze niczego konkretnego. Znal tylko plotki, slowa
przypadkowych ludzi. W koncu ktos powiedzial, ze to byl wybuch gazu...
Slyszal rowniez jak, mowiono, ze cale miasto bylo zagrozone przez
nieznanych sprawcow, ktorzy zadali okupu. Wszystko to byly tylko nic
sprecyzowane spekulacje. Zanim nie bedzie pewien, co sie naprawde stalo,
nie moze laczyc Rzeznika z wypadkiem na West Side.
Arch Caroll kierowal juz od czterech lat wydzialem antyterrorystycz-
nym DIA, agencji wywiadowczej Departamentu Obrony. Przez caly ten
czas tylko kilku wielokrotnych mordercow, o jakich uslyszal, wywolalo
w nim emocje, ktore zmienialy jego chlodne, zawodowe podejscie polic-
janta. Hussein Moussa byl jednym z nich.
Libanski Rzeznik lubil torturowac. Zabijac. Okaleczac niewinnych
ludzi...
Obserwujac restauracje, Caroll pomyslal, ze nie zalezy mu szczegolnie
na tym, zeby Mousse zabic. Chcialby tylko, zeby zamkneli Rzeznika na
reszte zycia w najlepiej jak tylko mozna strzezonym wiezieniu. Niech to
zwierze bedzie mialo czas przemyslec, co zrobilo; jesli Moussa w ogole
myslal.
Spod gazet i szmat wypelniajacych jedna z toreb, Caroll zaczal
wygrzebywac ciezki, czarny, metalowy przedmiot. Ostroznie, trzymajac
bron przy sobie, sprawdzil komore nabojowa browninga. Szybko wlozyl
w niego magazynek z osmioma nabojami.
Stary, pochylony Zyd, ktory akurat przechodzil, spojrzal przerazony
na ulicznego wloczege, ladujacego pistolet. Szedl dalej przed siebie,
ogladajac sie caly czas. Przyspieszyl. Do czego to dochodzi - nawet
nowojorscy zebracy maja teraz bron! To miasto chyba zostalo prze-
znaczone na zatracenie. l.
Caroll wstal. Czul sie zesztywnialy od mrozu i bezruchu. Jeden
z posladkow zdretwial mu calkowicie. Chyba byl juz za stary na to, zeby
spedzac dlugie godziny na ulicy. Musial wziac to pod uwage - ktoregos
dnia mogl przez to stracic zycie.
Przeszedl przez ulice posrod gestego ruchu. Ledwie slyszal wyjace
klaksony i przeklenstwa kierowcow, ktorym pchal sie po ciemku pod maski.
Znajdowal sie jakby na granicy rzeczywistosci; tak, mial nawet lekkie
mdlosci. Ogarnialo go zawsze dokladnie to samo uczucie, kiedy tylko
pojawiala sie mozliwosc, ze kogos zabije. Wydawalo mu sie to tak
absurdalne i obce, ze az poczul gorycz w ustach.
29
Z Sindbad Stara wychodzila wlasnie para w srednim wieku. Grubakobieta owinela sobie tluste biodra czerwonym plaszczem. Spojrzala na
Krolika wzrokiem, ktory mowil: To nie miejsce dla ciebie, czlowieku.
Dobrze o tym wiesz.
Caroll popchnal zdobione, czerwone drzwi, ktore wychodzacy
zamkneli mu przed nosem. Otoczylo go gorace, przesycone zapachem
czosnku powietrze. Spod kurtki dobiegl stlumiony szczek odbezpieczane-
go browninga. Jeszcze spokojny, gleboki oddech. Dobra, madralo, za-
czynamy.
Mala restauracyjka byla znacznie bardziej przepelniona, niz wydawalo
sie z zewnatrz. Arch przeklal. Wszystkie stoliki byly zajete, i to co do
jednego.
Zaraz przy wejsciu jeszcze halasliwa grupka przyjaciol - szescioro czy
siedmioro ludzi - czekala na zwolnienie sie miejsc. Caroll przepchnal sie
kolo nich. Przez otwierajace sie co chwila drzwi kuchni wchodzili i wy-
chodzili kelnerzy.
Arch powoli przeszukal wzrokiem tyl zatloczonej sali.
Hussein Moussa juz go zauwazyl. Nawet w pelnej ludzi, kipiacej
gwarem restauracji, Libanski Rzeznik przygladal sie kazdemu, kto wcho-
dzil do lokalu.
Caroll zostal takze spostrzezony przez wlasciciela, olbrzymiego mez-
czyzne, wazacego ze sto dziesiec kilogramow. Restaurator wysunal sie
naprzod jak rozdrazniony byk.
-Zjezdzaj stad! Wynos sie, wloczego! Ale juz! - wrzasnal. Nagle
zapadla cisza.
Arch sprobowal udawac wystraszonego i zupelnie zmieszanego; zdzi-
wionego, ze oto nagle znalazl sie w tej restauracji.
Potknal sie o wlasne tenisowki, po czym przeszedl zygzakiem przez
sale, dochodzac niemal do samego rogu przy tylnej scianie. Mial
nadzieje, ze wyglada na pijanego i zupelnie bezbronnego. Moze nawet
troche zabawnie. Jesli tak bylo, goscie powinni zaczac sie smiac. Jezeli
zagral dobrze, to musi sie mu udac zakonczyc akcje bez jednego
wystrzalu.
Opuscil dlonie wzdluz ciala, po czym ostentacyjnie podrapal sie
miedzy nogami. Jakas kobieta odwrocila sie z obrzydzeniem.
-Lazienka? - wymamrotal niemal rozczulajaco Caroll. - Musze isc
do lazienki!
Siedzacy w poblizu mlody brodacz i jego dziewczyna zaczeli sie smiac.
Mlodziez zawsze lubila humor na poziomie ubikacji. Mozna to bylo
wywnioskowac na podstawie odnoszacych sukcesy widowisk, jakie ofero-
waly Broadway i Hollywood.
Hussein Moussa przerwal jedzenie i usmiechnal sie. Mial nierowne,
zolte zeby. Wygladal teraz jak zwierze, jak brutalna hiena. Widac bylo, ze
scena spodobala sie i jemu.
-Musze do lazienki! - powtorzyl z naciskiem Caroll, starajac sie jak
najlepiej odgrywac role pijaka. Naprawde, w tej pracy trzeba bylo byc
dobrym aktorem.
-Mohamud! Tarek! Wyrzuccie go! Usuncie stad tego przyblede! -
zawolal histerycznie wlasciciel do swoich kelnerow.
Nagle, szybkim, wycwiczonym ruchem, Arch skoczyl w lewo,
jednoczesnie wyciagajac ze zniszczonej kurtki browninga. Zebrani
zamarli; strach scisnal ich za gardla. Podobne sceny raczej nie zdarzaly
sie w cichych, miejscowych restauracjach. Kobiety i dzieci zaczely
krzyczec.
-Nie ruszac sie! Nie ruszac sie, do cholery!! - wrzasnal Caroll.
W tym samym momencie jeden z libanskich kelnerow uderzyl go
z boku. Sila ciosu zachwiala Archem, obracajac go na moment w prawo.
W ten sposob przewaga, jaka Caroll mial nad trzema siedzacymi w Sind-
bad Star terrorystami zniweczona zostala w ciagu jednej chwili; kelner
zamienil nieswiadomie dalszy bieg wydarzen w krwawa jatke.
Moussa i Rashidowie odskakiwali juz na boki, staczajac sie z czer-
wonych krzesel. Anton Rashid wyszarpnal spod brazowego, skorzanego
plaszcza srebrzysty pistolet maszynowy.
Na filmach pokazuje sie czasem sceny blyskawicznej, morderczej walki
w mocno zwolnionym, plynnym tempie. Caroll wiedzial, ze w rzeczywisto-
sci przezywa sie to inaczej. Widzi sie jakby szereg nastepujacych po sobie
fotografii; nieruchomych, przerazajacych obrazow. Teraz zdjecia migaly
Archowi przed oczami w nierownym tempie. Swiat zatrzymal sie. Ruszyl.
Znowu sie zatrzymal. I ruszyl. Zupelnie, jakby ktos sparalizowany ob-
slugiwal rzutnik.
-Wszyscy na podloge! - zawolal donosnie Caroll, pociagajac za
spust.
Pierwszy pocisk przeszyl prawa strone gardla Antona Ra^hida, roz-
lewajac jego krew kaluzami po podlodze.
Blysnela bron Moussy; zagrzmiala, kiedy Arch wyladowal na plecach
lezacych juz ludzi.
W kilka sekund pozniej, Caroll wyjrzal ostroznie ponad stol. Oddal
z browninga trzy szybkie strzaly. Dwie z kul rzucily krepego Wadiha
Rashida na mala scianke, przyozdobiona czarnymi rondlami. Na piersi
terrorysty pojawily sie krwawe dziury. Ciezkie rondle pospadaly z hala-
sem na wylozona kafelkami podloge.
-Moussa! Husseinie Moussa! Nie wyrwiesz sie stad! Nie zdolasz mnie
minac! - zawolal Arch.
Nie bylo odpowiedzi.
Gdzies kolo drzwi, zawodzila stara kobieta. Kilkoro ludzi glosno
plakalo. Z zewnatrz slychac bylo odlegle odglosy policyjnych syren.
-Poddaj sie, a ujdziesz z zyciem! Jesli nie - zabije cie! Wszystko
jedno, co zrobisz, Moussa. Przysiegam!
31
Caroll oddychal ciezko. Raz, dwa, trzy... Sprobowal wyjrzec jeszczeraz.
Nie zobaczyl Moussy. Terrorysta takze chowal sie za stolami. Pelzl
gdzies, probujac w jakis sposob uzyskac przewage. Musial posuwac sie
albo ku wyjsciu, albo ku drzwiom kuchni.
Arch postanowil, ze bedzie to kuchnia. Zaczal przemieszczac sie w jej
kierunku.
-Mam granaty odlamkowe! - wrzasnal nagle Moussa, wysokim,
przenikliwym glosem. - Wszyscy zgina! Wszyscy w tej restauracji zgina!
Razem ze mna. Kobiety, dzieci - wszystko mi jedno!
Caroil zatrzymal sie. Prawie przestal oddychac. Patrzyl prosto przed
siebie, na trzesaca sie, przerazona kobiete, zwinieta na podlodz