Czarnecki Stanisław - W samotności
Szczegóły |
Tytuł |
Czarnecki Stanisław - W samotności |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Czarnecki Stanisław - W samotności PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Czarnecki Stanisław - W samotności PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Czarnecki Stanisław - W samotności - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stanisław Witold Czarnecki
W samotności
W zagubieniu i osamotnieniu można natknąć się na diabła. Można spotkać szatana prawdziwego, samą istotę zła.
Stanąć oko w oko z jego bezwzględną przemyślnością i na własnej skórze odczuć smak bezradności. Można go
spotkać... w sobie.
On tam, w środku, śmieje się. I nie chciejcie usłyszeć tego śmiechu. Nigdy. Ani w sobie, ani w nikim innym. Tak czy
inaczej, to śmierć. W bólu lub szaleństwie. Gdyby jeszcze można było sobie wybrać, co się woli...
* * *
Żył w Dolnym Mieście. Od zawsze. Tak przynajmniej mówił, kiedy go o to pytano. Niemożliwe? Pewnie, że tak. W
mieście smrodu i ciemności nikt się nie rodził, a jeśli już, to nie żył długo. Nie dłużej, niż zajmuje roztrzaskanie
noworodka o krawężnik albo utopienie go w studzience ściekowej. Nic nie mogło zakłócać naturalnego rytmu
jednostajnego rozkładu ani zepsuć dyskretnej atmosfery łatwej śmierci, unoszącej się w krętych zaułkach. To nie było
miejsce, gdzie się rodzi życie. Zbrodnie małe i duże, pieniądze przepijane w ciągu jednej nocy i plany zdobycia
nowych, kolejne odrażające pomysły, rozpraszające nudę powszedniego dnia i szczury żywiące się trupami - to
wszystko mogło się rodzić w Dolnym Mieście, ale życie - nie.
Powie ktoś, że szczury żyją? Niech zejdzie do kanałów pod Ulicą. Na chwilę przed śmiercią w milionach małych
paszcz zrozumie, że nie miał racji. Cokolwiek to jest, co szczury robią w kanałach, życiem tego nazwać nie można.
Ale on mimo to twierdził, że żył tam od zawsze. To było jego prawo. Prawo każdego, który tam wegetował. Mógł
mówić, co chciał o sobie. Tylko to, co mówił o innych, było surowo osądzane.
Nazywał się Ajax. Nazywał się? Raczej kazał się nazywać. Żył na ulicy. Naprawdę. Kiedy nadchodził czas na sen,
okręcał się swoim czarnym płaszczem z syntetycznej skóry i siadał w kącie, pomiędzy przepełnionymi kontenerami na
śmieci. Czasem ktoś nie rozpoznawał pęku niemytych, czarnych włosów związanych fortepianową struną, ciężkich
butów ze sznurowanymi cholewami i charakterystycznej pozy z rękoma skrzyżowanymi na piersi i dłońmi ukrytymi w
szerokich rękawach. Podchodził, zwabiony nieuzasadnioną nadzieją na zdobycie czegokolwiek i chwytał w nozdrza
zapach alkoholu. Podchodził wtedy bliżej i wyciągał rękę...
Rano znajdowano nadjedzone przez szczury ciało, pozbawione dłoni, a jeśli akurat nie padało, to krwawa ścieżka
znaczyła ślad od pobliskiego śmietnika. Dzięki temu raz na jakiś czas wiadomo było, gdzie Ajax spędził ostatnią noc.
Poza tym nikomu nie robił krzywdy. Chyba, że musiał. Miano go za człowieka przesadnie dobrego. Wróżono mu, że
kiedyś zginie przez swoje dobre serce. Ale w twarz nikt mu tego nie powiedział. Tak dobre to serce znowu nie było.
Knajpa była w podziemiu, z obowiązkowym tylnym wyjściem, krzesłami odpornymi na łamanie i solidnym barem ze
stali i plastyku, pod którym właściciel coś trzymał. Nie wiadomo było, co. Krążyły niesprawdzone legendy, ale z tych,
którzy to widzieli na własne oczy, żaden już nie żył, a z żyjących nikt nie kwapił się, żeby to sprawdzić. Ajax też nie.
Tu, w oparach dymu wszelkiego pochodzenia, oparty o ścianę i wczuwający się w kolejne fale kołysania nadchodzące
wraz z opróżnianiem się butelki taniej wódki, był u siebie. Tu, a nie gdzie indziej zapadał w swój jedyny prawdziwy
sen, z otwartymi powiekami i migotaniem ludzkiej masy zamiast snów.
Kolorowe sukienki tanich dziwek, ich połyskujące potem i niedostatkiem mydła ciała, kuszące zaćpanych i pijanych
popychaczy, obwieszonych imitacjami złota. Garnitury tych, którzy wczoraj mieli farta i przyszli dziś pokazać się i
zaszpanować, zanim jutro wpadną z powrotem twarzą w gówno albo spłyną kanałami do rzeki, pocięci na kawałki
przez ludzi, za których pieniądze kupili ubrania i szpilki do krawatów z fałszywymi diamentami. Zwykłe uliczne
lumpy, po raz pierwszy od lat przy forsie, którzy, zanim zdechną, postanowili napić się jak ludzie. Migające w
rozgestykulowanych dłoniach ogniki papierosów cygar i skrętów, a w dali kolorowe światła telewizora, zawieszonego
pod sufitem w skrzynce z pancernego szkła. To były sny, jakie Ajax śnił na siatkówce szeroko rozwartych oczu, ze
źrenicami jak spodki, a ludzie przy jego stole szanowali zadumę swojego towarzysza i nikt z nich nie podejrzewał, że te
godziny nieruchomego patrzenia przed siebie, przerywane tylko ruchem ręki sięgającej po szklankę i rozwarciem ust,
to jego jedyny prawdziwy sen.
Siedzący na ulicy, z pochyloną głową i zamkniętymi oczami, czuwał stokroć bardziej niż w tym i kilku podobnych
lokalach, gdzie spędzał wieczory. Ale o tym nikt nie wiedział.
Z głębokim westchnieniem Ajax powrócił do rzeczywistości. Rozluźnione soczewki oczu napięły się i wyostrzyły
obraz. I tak pozostał rozmyty niebieskoszarym dymem, ale ta narkotyczno-tytoniowa mgła dawno już wypadła poza
obszar rejestracji, równie wszechobecna i niezauważalna co smak powietrza.
Zalało go obrzydzenie do miejsca, w którym siebie odnalazł. Zalało go obrzydzenie do ludzi, których zauważył
dookoła siebie, tym większe, że zaprawione długą z nimi znajomością. Tłum wywoływał wymioty swoim nędznym,
śmierdzącym i ociekającym ohydą istnieniem. Nie zwymiotował.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, bezbłędnie rozpoznając symptomy dolegliwości i dokonując szybkiego
wyboru najlepszego lekarstwa.
Oczy trzech kobiet i dwóch mężczyzn siedzących przy stole zapłonęły pożądaniem i zazdrością na widok dwóch
białych kresek, uformowanych brzytwą na plastykowym blacie. Czy dlatego, że było to coś wyjątkowego? Nie, oni już
wciągnęli swoje porcje kilka godzin temu. Największy kop był za nimi i choć dobre i cenne, doznania, których teraz
doświadczali, nie mogły się równać z tym, co on miał za chwilę poczuć. A to wywoływało zazdrość. Śniada twarz
Ajaxa zmieniła się. Prawie niedostrzegalnie. Oczy... Lepiej takich nie oglądać. Tłum nie przestał być dla niego
obrzydliwy, ale oglądany z perspektywy odlotu stanowił już tylko mało istotną część rzeczywistości, na marginesie
olbrzymiego, wszechmocnego ja.
To co, że wiedział, że to tylko dragi. Że to tylko pieprzona chemia, a nie rzeczywistość. Ta wiedza niczego nie psuła.
Takiego doznania żadna wiedza nie jest w stanie zepsuć. Nawet świadomość nadchodzącej śmierci. A przecież niczego
gorszego być nie może. Tak wtedy myślał.
Bez uprzedzenia, w samym szczycie nowego, choć tyle już razy przeżywanego doznania dźwięki rozciągnęły się w
nieskończony basowy bełkot, a ruch zamarł. Siedząca naprzeciwko kobieta z tlenionymi włosami i silikonowym
biustem obciągniętym czerwoną sukienką zamieniła się w żywy obraz, spowolniona aż do bezruchu. Zęby, teraz tak
wyraźne i tak bezlitośnie syntetyczne, skóra ze śladami tanich kancerogennych kosmetyków i piersi, we wstrętny
sposób podniecające go czasem, pomimo świadomości, że są tylko workami skóry wypchanymi syntetykiem, napełniły
go chęcią unicestwienia tu i teraz tej ohydy, która uchodziła w nagle nieuzasadniony sposób za kobietę. Jej obecność na
świecie była jeszcze bardziej nieuzasadniona.
Małym ułamkiem zdrowej świadomości spróbował zacisnąć dłonie na krawędzi blatu, żeby nie sięgnęły do rękawów,
gdzie spoczywały ostrza. Obraz uciekł mu sprzed oczu. Gałki oczne obróciły się do środka głowy, zaglądając w głąb
jaźni. Na ułamek sekundy przed utratą przytomności otworzył usta do bezgłośnego krzyku przerażenia. Wywinięte
wargi odsłoniły kły. Chwilę potem szpony przecięły plastyk stołu jak papier.
Dziwka spojrzała w oczy, jakich nigdy przedtem nie widziała. Krzyknęła wysoko, zagłuszając wszystkie dźwięki w
lokalu i ściągając na siebie uwagę. Dał jej na to czas. Lubił objawy strachu. Potem ona zamilkła, a zawyli wszyscy inni,
bezgłośnie, w głębi zaciśniętych niewyobrażalnym przerażeniem gardeł.
Razem z powracająca świadomością Ajaxa zalała pamięć ostatniej minuty. Wiedział, gdzie leżało to, na co nie chciał
patrzeć. Odwrócił się, padł na kolana. Wymiotował nieopanowanymi falami, a zaciśnięcie oczu nic nie dawało.
Wiedział doskonale, a dzięki wiedzy czuł wyraźnie językiem, zębami i wargami, że z jego trzewi płynie strumień
strzępów skóry, tlenionych włosów i silikonu wymieszanego z krwią i różowym tłuszczem. Trzewia ciągle chciały się
opróżnić, choć już nie miały z czego. Wyciskały z najdalszych zakamarków ostatnie krople żółci.
Ajax nie chciał patrzeć. Zerwał się i ciągle zaciskając powieki, po omacku ruszył ku wyjściu. Potrącał stoły, wywracał
się o krzesła, padał i wstawał, ciągle wstrząsany skurczami żołądka. W końcu trafił na schody wiodące do drzwi.
Wspiął się po nich, znacząc swój ślad plwociną i zniknął w mroku.
Barman trzymał w dłoniach dymiący karabin i walczył z szaleństwem. Pamiętał, że strzelał, i że trafiał. Kiedy trafił po
raz szósty, to, co było kiedyś jego dobrym znajomym przerwało na chwilę, odwróciło głowę w jego stronę i
uśmiechnęło się. Wtedy przestał strzelać. Teraz stał i walczył z ogarniającym go obłędem. Przegrałby, ale chwilę
przedtem objął obciętą lufę ustami i pociągnął za spust. Ale i tak to nie na jego widok zwymiotowali ludzie z ekipy
operacyjnej policji.
Uciekał, byle dalej od miejsca, łudząc się, że zostawi tam pamięć. Złapał cały swój rozsądek za gardło i dusił, a potem
wyrwał z siebie i wyrzucił do rynsztoka. To był jedyny sposób, aby uwierzyć na chwilę, że im dalej ucieknie, tym
słabiej będzie pamiętał.
Wnętrznościami ciągle targały mu wymioty. Kilka razy padał na kolana i pił wodę z kałuży. Smakowała brudem i psim
moczem, ale przynosiła chwilową ulgę, kiedy miał czym zwracać.
Biegł w stronę Górnego Miasta. Ulice zmieniały się. Pojawiły się pierwsze okna niezabite deskami i dyktą, za to z
pancernymi szybami i kratami. Potem kraty zniknęły. Pojawiły się lampy uliczne. Przechodniów nie było. "To dobrze",
pomyślał Ajax. Nogi po zapowiedzi, jaką był obłędny ból mięśni, odmówiły posłuszeństwa. Ich śladem poszły płuca.
Padł bez tchu przed wystawą sklepową. Podczołgał się do niej i wspierając się na cementowym parapecie zaczął
wstawać. Z wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał prosto na swoje odbicie w szybie.
Uśmiechnęła się do niego obca maska, zaprzeczenie ludzkiej twarzy. Pionowe źrenice zajrzały mu prosto w oczy, a
czarne wargi odsłoniły rzędy białych igieł. W najgorszych koszmarach, które nawiedzały go, zanim zstąpił w czeluście
Dolnego Miasta, nie zobaczył nigdy niczego nawet w ułamku tak przerażającego. To była czysta groza, czyste zło, tym
bardziej przerażające świadomością, że patrzyło na niego z jego własnej twarzy. Ale robiło z nią co chciało.
Odbicie nie chwytało łapczywie powietrza w usta. Nie było zmęczone. Było szczęśliwe. To szczęście miliardem macek
oplotło ciało Ajaxa. Wniknęło w nie, oplatając każdy organ z osobna i zwarło stalowy chwyt. Wszechogarniający
strach pokonał obrzydzenie i zatrzymał torsje.
Ajax załkał, a odbicie śmiało się. Ajax zawył jak kastrowane dziecko, a odbicie śmiało się. Ajax zerwał się do
opętańczego biegu, będąc już obiema nogami po tamtej stronie granicy pomiędzy światem ludzi a światem obłąkanych,
a jego twarz śmiała się.
Upajała się pędem powietrza i widokiem zbliżających się świateł Górnego Miasta. Oczy o pionowych źrenicach, tak
czułych, że nawet nocą były tylko wąskimi szparkami, bezbłędnie odnajdywały w oddali światła wozów policyjnych i
wybierały drogę ominięcia ich.
Człowiek, w którego czaszce były osadzone, nic o tym nie wiedział. Pozostał z niego już tylko jednostajny ruch nóg,
zakłócany skurczami wyczerpania. Kiedy tego zabrakło, ciało upadło, a twarz patrząca w rozgwieżdżone niebo ciągle
uśmiechała się. Była głodna, ale i tak szczęśliwa. Po chwili kazała nieprzytomnemu ciału wstać i biec dalej.
Posłuchało.
Wyszli z kina na dwie godziny przed świtem. Odpowiednia pora na zakończenie maratonu filmów grozy. Paczka
starych znajomych. Dwie dziewczyny i trzech chłopców. Wszyscy mieli po dziewiętnaście lat. Wszyscy lubili chodzić
w jeansach, jeansowych kurtkach i czarnych martensach. Na wspólne wyjścia zawsze się tak ubierali. Postanowili nie
łapać taksówki. Był piękny wieczór.
Na mężczyznę w czarnym płaszczu zwrócił uwagę jeden z chłopców, kiedy był już nie dalej, jak pięć metrów od nich.
Długie, tłuste włosy, ubranie umazane błotem, twarz niknąca w cieniu. O takich typach w tej części Miasta tylko
opowiadano. Nigdy ich nie widywano. Dlatego pierwszym uczuciem chłopca było zaciekawienie, a nie strach. Ten
przyszedł chwilę potem, kiedy obcy uniósł głowę i spojrzał na dziewczęta, obnażając długie kły.
Łapał ich, okaleczał, aby nie mogli uciec, a potem chodził od jednego do drugiego i zaspokajał się, z upodobaniem
wysłuchując wrzasków i wycia, które temu towarzyszyły. Krzyk doprowadzał go do ekstazy. Krzyk tych, którymi się
zaspokajał, a jeszcze bardziej tych, którzy patrzyli i czekali na swoją kolej. W tym pierwszym był tylko ból, a w
drugim ból i przecudowny, orgiastyczny strach. Kiedy skończył, twarz oblizała wargi i uznała, że czas już obudzić
Ajaxa.
Obudził się. Spojrzał. Uciekł. A ludzie z Górnego Miasta, którzy to słyszeli i widzieli, stali i nic nie robili. Zapomnieli,
że można zadzwonić po policję i pogotowie, tak dawno już nikt nie musiał tam tego robić.
"A masz!" krzyczał w myślach Ajax, wpychając sobie do ust kolejne tabletki i kapsułki oraz wsypując w ślad za nimi
porcje białego proszku. Popijał to wódką z butelki, którą ukradł tnąc szybę pazurami, jakimi obdarzył go Szatan.
Bo to był Szatan, w środku niego, co do tego nie miał już wątpliwości. Szatan wiedział, że on wie i śmiał się,
poruszając najdrobniejsze włókna nerwów Ajaxa. Człowiek nie mógł tego znieść. Chciał umrzeć. Zjadł na raz dawkę
dragów starczającą na dwa tygodnie.
I nie umarł.
Nie stracił nawet przytomności. Ale wizje przyszły. Nałożyły się na teraźniejszość i zlały ją w jedno ze
wspomnieniami. Tymi ostatnimi też. Smak, zapach, wzrok, słuch, dotyk zlały się w jedno. Uderzały miriadami
groteskowo okrutnych fantomów napływających ze wszystkich stron. Mury spływały krwią i mózgiem, a chodnik, na
którym siedział, miał fakturę delikatnej dziewczęcej skóry.
Dłonie Diabła zacisnęły się na przełyku i tym razem nawet nie mógł zwymiotować tym, czego w sobie nie chciał.
"Ratunku!"- wołał zwinięty w kłębek, w bocznej uliczce na tyłach biurowca, gdzie tylko śmieciarze pojawiali się raz na
tydzień. Tak minął dzień.
Zmierzch nie przyniósł końca wizji. Nie przyniósł końca niczego, poza dniem. Ale dał możliwość ruchu. Ucieczki.
Ajax modląc się stanął na nogach i wypowiadając drżącym głosem błagalne słowa ruszył na poszukiwanie kościoła.
Nigdy nie wierzył w Boga. Nigdy nie wierzył w Diabła. Ale twarz odbita w szybie była faktem. W nią nie mógł
wierzyć lub nie. Ona była. Dlatego modlił się, żarliwiej niż jakikolwiek człowiek na świecie. A nieruchome czarne
wargi ciągle odsłaniały w uśmiechu białe kły.
Tak dotarł pod kościół. Z daleka zobaczył człowieka w czarnym ubraniu, który szykował się do zamknięcia drzwi na
klucz. "Nieee!" krzyknął, czując, że za chwile straci ostatnią szansę. Zerwał się do biegu, pokonując ból mięśni.
Człowiek spojrzał w jego stronę i krzyknął coś niezrozumiałego. To było ostatnie, co zobaczył, zanim oczy po raz
kolejny zajrzały mu w głąb czaszki.
Ajax ocknął się we wnętrzu kościoła. Nie było duże. To była bardziej kaplica niż kościół i wyglądała na starą.
Figury stojące po obu stronach nawy były zachlapane krwią i okręcone wnętrznościami. Teraz, kiedy się ocknął, znowu
wszystko pamiętał. Widział siebie, jak rozszarpuje kościelnego i bezcześci świątynię. Czy to był ciągle dom Boży? Czy
modlitwa tutaj miała sens? Zaczął płakać jak dziecko. Bezsiła, beznadzieja i rozpacz były ponad siły jakiegokolwiek
człowieka.
Ale Szatan nie pozwalał mu umrzeć ani oszaleć na dłużej niż chwilę. Szlochając ruszył ku wyjściu. Niedaleko drzwi, w
niszy po lewej stronie, zobaczył niewielki kamienny posążek. Nie wiedział kogo przedstawia, ale nagle zapragnął, aby
to był sam On.
Podszedł bliżej i zobaczył, że rzeźba jest rozbita w połowie i odwrócona. Tak, przecież sam to zrobił. Wziął w ręce
odłamaną połowę. Przytulił się do niej. Wypowiedział pierwsze słowa modlitwy. Wewnątrz posążka zabiło żywe serce.
To był znak! To był cud! To był ratunek! Nigdy nie wierzył, ale teraz modlił się, a przy każdym słowie czuł bicie serca.
Klęczał i szlochał, ogarnięty nagłą nadzieją, kiedy usłyszał kroki. To był ksiądz i szedł w jego stronę. "Ojcze! Ojcze!"
zawołał i przypadł ustami do ręki kapłana. Zaczął się spowiadać.
Skończył. Aż sam nie mógł uwierzyć, że opis krwawego koszmaru, jakiego dokonał przeszedł mu przez usta. Ale udało
się. Teraz kapłan wiedział wszystko. Pamiętał, że teraz jest uratowany. Był pod opieka kapłana. Obejmowały go
namaszczone dłonie. Nic złego już się nie mogło stać. Kochał za to wszystkich księży świata.
Kapłan coś mówił, a Ajax, choć nie miał sił słuchać i zrozumieć, zgadzał się na wszystko. Pozwolił się unieść i
wyprowadzić z kościoła. Pozwolił się prowadzić. Szedł, napawając się bezpieczeństwem.
Nagle sutanna księdza wezbrała jak balon i uleciała w górę. Opadła kilka metrów dalej i wyglądała jak czarny kleks na
grafitowoszarym chodniku. Zamrugał oczami.
Nie było już księdza. Już było ich dwóch i to były diabły. Nie, to byli ludzie, opętani jak on, ale tamci przyjęli swoje
opętanie, zgodzili się na nie. I teraz stali tam radośni i osaczali go.
W przebłysku intuicji zrozumiał, że chcą go rozszarpać, aby uwolnić tego, który w niego wszedł. Jak udało im się go
oszukać? Jak weszli do kościoła? Jak to zrobili, że wyglądali jak jeden niewysoki człowiek?
Mówili mu o tym i pokazywali, a ciągle napływające narkotyczne wizje zamieniły wszystko, co widział w
wynaturzony teatr marionetek. Może wszystko, co pamiętał było upiorną, narkotyczną wizją?
Diabeł w jego wnętrzu słabł. Już nie mógł odebrać mu świadomości. Dotknął ręką twarzy i odnalazł siebie. Diabeł w
jego wnętrzu ginął, ale jego bracia nie chcieli dać mu zginąć. Podchodzili Ajaxa, roześmiani, powiewający złotymi
włosami. "Odwrócony Krzyż!" krzyczeli.
Już rozumiał. Jeden z nich trzymał pod sutanną ręce ułożone w kształt odwróconego krzyża. "To nadal nie ma sensu",
podpowiadał rozsądek, ale narkotyczna świadomość wiedziała, że to jest prawdziwe wytłumaczenie. "Rzeczywistość
szatana rządzi się prawami snu", uświadomił sobie. A oni podchodzili.
Ciągle ściskał w ręku odłamany kawałek posążka. Wystawił go przed siebie, ale tylko zaśmiali się. Złożył
przedramiona w znak krzyża i to ich zatrzymało. Przeżegnał się im prosto w twarze. To ich odrzuciło, ale wrócili, z
dwóch stron równocześnie. Zaczął się piekielny taniec, aż Ajax pojął swoim ulicznym instynktem przetrwania, że musi
zaatakować, aby wygrać. Zacisnął dłonie na rzeźbionym kawałku piaskowca, skoczył i uderzył.
Gdy jeden diabeł padał wyjąc, człowiek zakręcił się w miejscu i przyjął na kamień cios szponów drugiego. Trysnęła
czarna krew. Ajax zamachnął się i uderzył prosto w twarz, taką samą jak ta, którą widział odbitą w szybie.
Policjanci w wozie patrolowym rozglądali się uważnie. Po tym, co ostatniej nocy nawyrabiał szaleniec z Dolnego
Miasta, zarządzono stan wyjątkowy aż do jego ujęcia. A za samo pochwycenie wyznaczono nagrodę przewyższającą
dziesięcioletnie pobory. Każdy chciał go dostać.
"Tam!"- nagle jeden z policjantów wyciągnął rękę w stronę skweru. Ten, który prowadził spojrzał we wskazanym
kierunku. W świetle odległej latarni zobaczył trzy rozmyte cienie, wirujące w figurach niezrozumiałego tańca. Bez
słowa skierował samochód w tamtą stronę. Silnik na niskich obrotach pracował niemal bezgłośnie.
Ajax klęczał na piersiach diabła i metodycznymi uderzeniami miażdżył jego nienawistną twarz. Z drugim już się
rozprawił.
"Zabiję was wszystkich!" wycharczał i wzniósł ręce do ostatniego ciosu, kiedy kula z rewolweru policjanta uderzyła go
w tył głowy i w ułamku sekundy pozbawiła twarzy.
Policjanci podeszli bliżej. "Do diabła!" zaklął ten, który strzelał. Celował w ramię, nie w głowę. Schował broń do
kabury i wtedy, jak na sygnał, zwłoki ożyły. Wstały, popatrzyły na zdrętwiałych funkcjonariuszy nieistniejącymi już
oczyma i upadły, a trzy rozmyte cienie chichocząc odpłynęły w mrok.
Długo stali, wpatrując się w zmasakrowane ciała. Mozaika strzępów mięsa i odłamków kości przyciągała hipnotycznie,
a wyobraźnia odnajdowała w niej kolejne odrażające obrazy, parodie min i grymasów, ociekające krwią i mózgiem.
Broń przy pasie nie była żadną obroną.
* * *
Policjanci nikomu o tym nie powiedzieli. I tak nikt by nie uwierzył. Ale nigdy nie zapomnieli.
Jeden z nich wkrótce się powiesił, nie mogąc znieść myśli, że kiedyś cienie mogą do niego wrócić.
Drugi po kilku latach zwariował. Resztę życia spędził w kaftanie bezpieczeństwa, mając krew gęstą od narkotyków. Na
widok lustra, szyby, a nawet tafli wody wył ze strachu tak, że sanitariuszom jeżyły się włosy na głowie.
Lekarze nigdy nie doszli, co mu jest.
To był ten policjant, który strzelał.
W życiu prywatnym był samotny i zagubiony, ale o tym nikt nie wiedział.
Samotna noc z 1 na 2 lutego, 1997 r.