Czarna Pani - Marczyński Antoni
Szczegóły |
Tytuł |
Czarna Pani - Marczyński Antoni |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Czarna Pani - Marczyński Antoni PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Czarna Pani - Marczyński Antoni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Czarna Pani - Marczyński Antoni - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Antoni Marczyński
CZARNA PANI
Strona 3
Spis treści
1. Tajemnicze ostrzeżenie
2. Sobowtór
3. Przegrany proces
4. Ruiny starego zamczyska
5. Najazd Mongołów
6. Zemsta Lorenza De Medici
7. Tajemnicze spotkanie
8. Podwójny szantaż
9. Kompromitujący list
10. Wyznanie przedśmiertne
11. Partia pokera
12. Pałac w Żabnie
13. Dalsze dzieje Beatrycze Pazzi
14. Po śladach
15. Czyn szaleńca
16. Portfel z dokumentami
Tekst wg wydania z 1928 r.
Strona 4
Strona 5
ROZDZIAŁ I
Tajemnicze ostrzeżenie
Tachometr pędzącej limuzyny wskazywał właśnie
szybkość osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, kiedy
z tubki, umieszczonej w pobliżu głowy szofera, padło
głośno jedno słowo:
— Stój!!!
Kierowca zwolnił biegu, zahamował czym prędzej,
a siedzący obok niego młodzieniec obrócił się wstecz,
spoglądając ze zdumieniem w głąb limuzyny. Gdy
potężny samochód zatrzymał się wreszcie, opadła mała
szybka w szklanej ściance, która przedzielała przednie
siedzenie od reszty wozu.
— Dlaczego stanęliśmy? — zapytał silny głos
męski z wnętrza auta.
— Jak to, dlaczego... Przecież zawołałeś: stój.
— Kto? Ja?!
— Czy ja wiem, czy ty? Może Staszek wołał...
— Słuchaj, Jędrek, lubię dobre kawały, nie znoszę
lichych, Staszek drzemie aż miło do tej pory, ja sobie
Strona 6
dumam spokojnie, a widząc, że auto stanęło w
szczerym polu, pytam o przyczynę... Więc?...
— Co się stało? Dlaczego nie jedziemy? — zapytał
zaspanym głosem trzeci mężczyzna, którego obudziła
głośna sprzeczka dwóch towarzyszy podróży.
Andrzej opisał w kilkunastu słowach przebieg
zdarzenia, a stary szofer potwierdził, że słyszał
wyraźnie, jak z tubki padł rozkaz: stój. Wówczas
Stanisław Dobromilski zwrócił się do siedzącego obok
przyjaciela.
— Przecież nie mogło im się obu naraz
przywidzieć… Ej, kuzynku, przyznaj się... Tyś był
zapewne sprawcą...
Zainterpelowany żachnął się niecierpliwie:
— Ależ daję ci słowo honoru, że ust nie
otworzyłem, kiedy spałeś,
— Więc kto?
— Mamy sobie też nad czym głowę łamać... Kto...
kto... Może duch.
Andrzej roześmiał się wesoło, a Stanisław mruknął
pod nosem:
— Kto wie? Kto wie, czy nie jest to jakieś
Strona 7
tajemnicze ostrzeżenie. — Głośno dodał: — Za szybko
jedziemy jak na nocną porę.
— Phi! Osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu
najwyżej.
— Bójże się Boga! Po tych naszych drogach?! I w
nocy? Ależ to rzeczywiście można kark skręcić. Widać,
jakieś opiekuńcze bóstwo nad nami czuwało i sprawiło,
że ja się przebudziłem, aby was trochę przyhamować.
— Cha, cha, cha, cha, cha! A to doskonałe! Nie
przypuszczałem, że jesteś taki zabobonny, kuzynie
dyplomato. No, no! Długo jeszcze będziemy stać w
szczerym polu i rozmyślać nad tym „poważnym”
problemem? Ani rano nie staniemy w twoim rodowym
zamku, jeśli tak dalej pójdzie.
Mówiący nie mógł się powstrzymać od lekkiej,
zazdrosnej ironii, gdy wspomniał o zamku Stanisława.
— Zaraz jedziemy... Janie, jak daleko będzie
jeszcze do domu?
Szofer rozejrzał się po okolicy:
— Bliziutko, paniczu — odparł natychmiast. — O
ile miarkuję, nie będzie stąd do rzeki, jak półtora lub
dwa kilometry. Teraz jeszcze pojedziemy prosto, a
Strona 8
potem zakręt i już most.
— A od mostu?
— Od mostu będzie z piętnaście kilometrów do
pałacu.
— No, więc za dwadzieścia minut staniemy w
domu.
— Powinniśmy tam stanąć o kwadrans na
pierwszą. Pięć minut brakuje jeszcze do północy —
dodał Andrzej, porównując czas swego zegarka z
chronometrem automobilowym.
— Ruszajmy zatem i niech Jan jedzie najwyżej
pięćdziesiąt na godzinę.
— Słucham panicza.
Stukonna isotta fraschini zawarczała i ruszyła z
miejsca majestatycznie, błyskając ślepiami swych
dużych latarń. Ale nie było jej dane ujechać bez
wypadku daleko, bo niebawem na lewym przednim
kole pękła z wielkim hukiem opona.
— Co tam znów?! — zapytał Stanisław, widząc,
że wóz przystaje.
— Powietrze puściło — bąknął szofer, klnąc w
duchu niefortunną jazdę dzisiejszą.
Strona 9
— Ładnie mi puściło. Guma strzeliła, jak z armaty
— mówił Andrzej, wysiadając z auta.
— No, jedziemy z wyraźnym pechem. Czwarty
raz, pęka od Krakowa. Ma pan chociaż w zapasie
czwartą kiszkę?
— Otóż to właśnie — zaczął skwapliwie kierowca
ucieszony, że mu ułatwiają tłumaczenie się. — Otóż
właśnie, że nie mam. Kto by pomyślał! Cały garnitur
nowiusieńki wziąłem na drogę, a prócz tego trzy kiszki
zapasowe. Ale ja w mig zalepię. Mały wulkanizator
mam, oczywiście.
Andrzej wpadł w doskonały humor. Podszedł do
drzwiczek oszklonej klatki limuzyny, które dwaj
towarzysze podróży właśnie otworzyli.
— Jak wam się to podoba? Ja bo jestem
zachwycony.
— A ja wam mówię, że to nowe ostrzeżenie. Coś
ma nas spotkać w drodze.
— Ja bynajmniej — mruknął krępy kuzynek
młodego gospodarza.
— Cha, cha, cha, cha, Stasiu, Wiesz, co nas ma
spotkać? Rzeka. Słyszysz, jak szumi? Pójdę spojrzeć.
Strona 10
Skoro Jan naprawi gumę, zatrąbcie na mnie.
— Lepiej podjedziemy do mostu po ciebie.
— Prawda, a może i ty się przejdziesz ze mną?
— Nie. Nad wodą chłodno, a moje płuco jeszcze
się nie zagoiło.
— A ty, Karolu, nie pójdziesz?
— Uprzejmie dziękuję za tę wątpliwą przyjemność.
— Ha!... Więc sam idę.
Raźno ruszył Andrzej gościńcem. Aż, do zakrętu
szedł jasną smugą światła, które tryskało z latarń auta,
oraz z reflektora zwanego Sucherem.
Wszędzie znać było ślady ogromnych deszczy, o
których czytał jeszcze na wyjezdnym z Paryża. Łany
przydrożnych zbóż chłopskich były zmięte, stłamszone.
Dorodne żyto leżało miejscami pokotem.
— Dźwignie się do żniw, o ile znowu lać nie
zacznie — szepnął i znów począł oglądać ślady
niedawnej ulewy.
Po lewej ręce uchodziła do traktu polna droga.
Czerniały tam jakieś głogi, tarniny, ostrężyny czy inne
krzewy. W świetle księżyca, który wydostał się przed
chwilą spoza szala obłoków, i w blaskach reflektorów
Strona 11
stojącej opodal limuzyny, wszystkie te krzaki wyglądały
wymokle jak po gruntownej kąpieli. Tylko wierzby,
jako lubiące wilgoć, prezentowały się okazale. Ich pędy
wyrastające z grubych pałek pni sterczały prosto,
pokryte gęstwą listków.
Andrzej minął zakręt. Ujrzał nieco poniżej szeroką
wstęgę rzeki przeciętej czarną linią mostu.
— Ho, ho — mruknął zdziwiony. Nigdy nie
przypuszczałem, że San tak solidnie wygląda. Pewnie
go deszcze upasły do tego stopnia.
Szybko zeszedł aż do bariery mostu i przystanął
jeszcze bardziej zdumiony.
Mętne nurty wezbranej rzeki dochodziły aż po
same przęsła. Zdawały się muskać i lizać poprzeczne
belki, na których spoczywała podłoga z desek. Po
prawej, a więc południowej stronie zrobił się zator z
kawałków drzew, z gałęzi, ze snopów słomy, wiązek
siana i wszelakich przedmiotów, które powódź zmiata
najchętniej. Filary mostu znikły zupełnie pod wodą.
Chłód i groza wiały z tych szumiących odmętów,
które pławiły się w miesiąca srebrnej poświacie.
Patrzący długo pasł oczy pięknym, choć groźnym,
Strona 12
widokiem.
W oddali zabrzmiała trąbka automobilowa.
Andrzej odwrócił się plecami do rzeki i spojrzał w
kierunku zarośniętego wierzbami zakrętu, gdzie
powinna się była ukazać limuzyna.
Nagle z pomiędzy drzew wypadł cwałujący koń, z
jeźdźcem na grzbiecie.
— Czarny jeździec i wierzchowiec kary —
szepnął, obserwując zbliżającego się szybko rumaka.
Jeździec zatrzymał się tuż obok i wówczas
spostrzegł Andrzej, że ma przed sobą kobietę. Bardzo
piękną kobietę. Ubiór miała dość niezwykły, gdyż
okrywała ją ogromna czarna peleryna, której fałdy
spływały aż poza strzemiona. W jednym przelotnym
spojrzeniu zdołał ogarnąć szlachetny owal twarzy,
głęboko osadzone oczy, napięte silnie łuki brwi
czarnych, wiśniową plamę maleńkich ust i gęstą łunę
długich, hebanowych, rozplecionych włosów,
rozwichrzonych szybką jazdą.
Amazonka podniosła szpicrutę, wskazała na rzekę,
wykonała gest przeczenia, potem znów wskazała na
most i zrobiła ruch szybki ku ziemi, nie mówiąc przy
Strona 13
tym ani słowa.
— Aha! Przęsła nie utrzymają auta — bąknął
domyślnie młodzieniec i chwycił dłonią za czapkę
sportową, by złożyć ukłon. Ale w tejże chwili
odskoczył, gdyż rumak, spięty ostrogami, dał
ogromnego szczupaka i jak szalony wpadł na most.
Kiedy w zwariowanym galopie dobiegł do
przeciwległego brzegu Sanu, rozległ się nagle straszliwy
trzask łamanych belek i desek. Środkowe przęsło
mostu ugięło się, skręciło, ruszyło z prądem.
Nagromadzone w zatorze snopki, wiązki siana, odłamki
drzewa czy gałęzie popłynęły natychmiast w stronę
wyrwy...
— Jezus!... Maria! — zakrzyknął Andrzej, patrząc
rozszerzonymi od zgrozy oczyma na rzekę. Nie słyszał
nawet turkotu maszyny samochodu, który podjechał w
międzyczasie i zatrzymał się tuż obok.
— Siadaj, Jędrek!... Jedziemy.
— Stać! Ani kroku!... Wysiadaj i patrz!
Ton głosu mówiącego był tego rodzaju, że obaj
młodzi ludzie zdecydowali się na bezzwłoczne
opuszczenie ciepłego wnętrza limuzyny.
Strona 14
— Co? Dlaczego?
— Patrz! Tam płynie... środkowe przęsło... Śmierć
przeszła koło nas... Bylibyśmy runęli do wody.
— Och, zaraz śmierć. Ja pływam doskonale.
Kuzyn Stanisława lubił zaznaczać przy każdej
sposobności, że jest zawołanym sportsmenem.
— Tak, umiesz pływać w kostiumie kąpielowym i
w basenie. Ja także potrafię... Ale nie w ubraniu, po
wezbranej rzece górskiej... A zresztą nim byś się
wyplątał z głębi limuzyny, dawno byłoby po tobie...
Boże!... Boże! I ta dzielna dziewczyna miała odwagę
jechać tędy, wiedząc, że most runie.
— Kto taki?
— Jaka znów dziewczyna?
— Przecież musiała koło was przejechać. Stamtąd
przybyła. — Wskazał ręką na drogę, którą samochód
zbliżył się do rzeki.
— Koło nas przejechać? Dziewczyna?! Jędrek, ty
dziś bredzisz.
Podniecony wypadkami, których był świadkiem
przed chwilą, zaczął pospiesznie opowiadać przebieg
spotkania z amazonką...
Strona 15
— Jak była ubrana? — zapytał Stanisław głosem
lekko zmienionym.
— Czarna, ogromna peleryna, spięta na piersiach
złotym łańcuszkiem. Nic więcej nie zauważyłem. Aha!...
Czarne, długie włosy...
— A koń?
— Jak heban... Wspaniałe zwierzę...
Stanisław milczał przez chwilę, a potem rzekł z
naciskiem:
— Teraz odpowiedz mi na jedno pytanie, ale
namyśl się dobrze.
— Słucham.
— Czy tętent tego wierzchowca nie wydał ci się
niezwykły, charakterystyczny? Przypomnij sobie...
Andrzej Kaszowski uderzył się dłonią w czoło:
— Tak... tak... Samemu mi to nawet na myśl
przyszło, ale pod wpływem świeższego wrażenia,
katastrofy tego mostu... zapomniałem ci powiedzieć.
— No, no?
— Ja wcale tętentu nie słyszałem.
— Bredzisz — rzekł Karol! — Na moście musiało
dudnić aż miło.
Strona 16
— Ależ wierzcie mi, że zupełnie nie było słychać.
Koń pędził w szalonym galopie, a pomimo to... była
cisza zupełna... Tak... tak. Mógłbym przysiąc, że nic nie
słyszałem. Przesunął się koło mnie jak cień, jak duch.
Coraz lepiej. — Karol poklepał mówiącego po
ramieniu:
— Jędrek, zastanów się, co gadasz. Musiało cię
zawiać od tej romantycznej rzeki. Cha, cha, cha,
Staszkowi nie dziwiłbym się wcale, ale ty... ty, człowiek
trzeźwy, zrównoważony... Przecież to absurd, żeby koń
przebiegł most bez hałasu, choćby nawet miał pantofle
filcowe na nogach... Absurd!... Absurd!
— Są rzeczy, o których się nie śniło waszym
filozofom.
— Zostawże, Stasiu, nieboszczyka Szekspira w
spokoju i wracajmy jaką inną drogą... Dobrze
przewidywałem, że na rano staniemy na miejscu...
— Tak... Musimy szukać innego mostu... Janie,
którędy pojedziemy?
Trzej młodzieńcy rzucili pytające spojrzenia w
stronę szofera i równocześnie wydali lekki okrzyk
zdziwienia. Stary, spokojny zawsze kierowca stał obok,
Strona 17
przysłuchując się w milczeniu prowadzonej rozmowie.
Ale w tej chwili twarz jego była zmieniona nie do
poznania. Znikł wyraz pewności siebie, zimnej krwi
flegmy godnej Anglika i bajecznego spokoju, z jakim
prowadził auto z największą chyżością po
karkołomnych górskich drogach, z jakim lawirował
pośród powodzi furmanek, których woźnice popili się
na targach i spali na wozach, pozostawiając konie ich
instynktowi oraz boskiej opiece. Teraz stał Jan blady
jak ściana, szczękając zębami ze strachu.
— Co się Janowi stało?
— Pani... czu... taż ja… byłbym... panicza...
utopił... gdy... by...
— No, no, uspokójcie się... Nic się przecież nie
stało.
— Paniczu... to... była na pewno... ona!
Stanisław zmarszczył się trochę.
— Pytałem się Jana, którędy pojedziemy — rzekł
zimno, urzędowo. — Gdzie tu jest najbliższy most?
— Musimy wykręcić na prawo, do Sanoka,
paniczu.
— Więc dobrze. Tylko tutaj nie da się nawrócić
Strona 18
tak długim wozem.
Andrzej Kaszowski wmieszał się do rozmowy:
— Tam, koło zakrętu, widziałem polną drogę.
Trzeba auto cofnąć tyłem, skręcić w tę drożynę i
nawrócić dopiero. Tu wszędzie za wąsko.
— Doskonale zatem. Niech Jan rusza zaraz.
— Ale ty, Stasiu, sobie zaszkodzisz... Zimno wieje
od wody. Siadaj do środka z Karolem. Ja pójdę koło
wozu, aby Jan nas do rowu nie wsypał podczas
cofania.
Kiedy wreszcie minięto zakręt i limuzyna puściła się
w powrotną drogę aż do poprzecznego traktu,
wiodącego do Sanoka, Andrzej przesiadł się do
wnętrza oszklonej klatki wozu i zasypał pytaniami
przyjaciela:
— Kogo Jan miał na myśli? — mówił. — Któż to
jest ta tajemnicza ona, na której wspomnienie wasz
flegmatyczny szofer dreszczy dostał. Czy uwierzysz, że
się przeżegnał trzy razy, zanim usiadł przy kierownicy?
Wietrzę jakąś niesamowitą historię... No, powiedz,
Stasiu...
Ale Stanisław Dobromilski stał się dziwnie
Strona 19
małomówny. Naciśnięty przez dwóch towarzyszy
podróży, rzekł wreszcie:
— Przede wszystkim, proszę was bardzo, abyście
przy moim ojcu ani słowem nie wspomnieli o całej
historii. On tego strasznie nie lubi... Bardzo was
proszę...
— Przyrzekam ci. lecz twoje zastrzeżenie
zaciekawia mnie tym bardziej.. Więc któż to jest owa
dama?
— Beatrycze Pazzi — odparł niechętnie.
— Włoszka?...
— Uhum... Ale więcej ani słowa na ten temat.
Krzysia wam wszystko opowie, byle nie przy ojcu. Ona
się ogromnie interesuje... Czarną Panią.
— Czarna Pani... Czarna Pani... To brzmi wcale
romantycznie.
Andrzej przypuszczał, że uda mu się wciągnąć
przyjaciela w dalszą pogawędkę, lecz Stanisław oparł
się wygodnie o poduszki siedzenia limuzyny i zasnął
zaraz, lub udawał, że śpi.
Szofer Jan jechał teraz bardzo ostrożnie. Nawet na
najlepszych odcinkach drogi nie rozwijał większej
Strona 20
chyżości niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Resory
limuzyny kołysały wspaniale, toteż niebawem zdrzemnął
się także Karol, znużony długą jazdą.
Tylko Andrzej Kaszowski nie mógł zasnąć,
pomimo najszczerszych chęci. Majaczyła mu wciąż
blada twarzyczka amazonki, jej głębokie a podłużne
oczy, jej włosy czarne, puszyste i ust wiśniowych
plama.