2125

Szczegóły
Tytuł 2125
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2125 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2125 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2125 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT LUDLUM TO�SAMO�� BOURNE'A (PRZEK�AD: ZDZIS�AW NOWICKI) SCAN-DAL Glynis pe�nej blasku, kt�ry wszyscy podziwiamy, z mi�o�ci� i g��bokim szacunkiem. WST�P The New York Times Pi�tek, 11 lipca 1975 roku Strona tytu�owa DYPLOMACI A SPRAWA ZBIEG�EGO TERRORYSTY CARLOSA Pary�, 10 lipca - Francja wydali�a trzech wysokiej rangi dyplomat�w kuba�skich w zwi�zku z zakrojonym na szerok� skal� po�cigiem za cz�owiekiem znanym jako Carlos, kt�ry jest jakoby wa�nym ogniwem mi�dzynarodowej siatki terrorystycznej. Podejrzanego - jego prawdziwe nazwisko brzmi najprawdopodobniej Iljicz Ramirez Sanchez - poszukuje si� w zwi�zku z zab�jstwem dw�ch agent�w francuskiego kontrwywiadu i liba�skiego informatora; zab�jstw tych dokonano w jednym z mieszka� w Dzielnicy �aci�skiej 27 czerwca. Potr�jne morderstwo naprowadzi�o policj� ameryka�sk� i angielsk� na �lad mi�dzynarodowej siatki terrorystycznej. W czasie poszukiwa� funkcjonariusze odkryli wielkie sk�ady broni, co potwierdza�oby wed�ug nich fakt, �e Carlos jest zamieszany w g�o�ne zamachy terrorystyczne w Niemczech Zachodnich, oraz �e mi�dzy licznymi aktami terroryzmu w Europie istnieje zwi�zek. PODEJRZANY W LONDYNIE Od czasu ostatnich wydarze�, Carlosa widziano jakoby w Londynie i w Bejrucie... Associated Press Poniedzia�ek, 7 lipca 1975 roku Depesza agencyjna P�TLA ZACISKA SI� Londyn (AP) - Bro� i kobiety, granaty i eleganckie ubrania, wypchany portfel, bilety lotnicze na egzotyczne trasy i luksusowe apartamenty w kilkunastu stolicach �wiata - oto portret terrorysty ery samolot�w odrzutowych, kt�rego �cigaj� obecnie tysi�ce policjant�w na ca�ym �wiecie. Polowanie rozpocz�o si�, kiedy cz�owiek ten otworzy� drzwi swego paryskiego mieszkania i zastrzeli� dw�ch francuskich agent�w wywiadu i liba�skiego informatora. Jak dot�d jedynym rezultatem po�cigu jest aresztowanie czterech kobiet w Londynie i Pary�u, kt�re oskar�a si� o umo�liwienie mu ucieczki. Sam morderca zbieg� - by� mo�e do Libanu, jak s�dzi policja francuska. W Londynie znaj�cy poszukiwanego opisywali go dziennikarzom jako m�czyzn� przystojnego, uprzejmego, wykszta�conego, zamo�nego i nosz�cego si� modnie. Natomiast wsp�lnicy �ciganego to m�czy�ni i kobiety, kt�rych okre�la si� mianem najgro�niejszych przest�pc�w w �wiecie. Podejrzany utrzymuje podobno kontakty z japo�sk� Armi� Czerwon�, z Organizacj� Arabskiej Walki Zbrojnej, z zachodnioniemieck� grup� Baader-Meinhof, z Frontem Wyzwolenia Quebecu, z tureckim Ludowym Frontem Wyzwolenia, z separatystami we Francji i Hiszpanii, z tymczasowym skrzyd�em Irlandzkiej Armii Republika�skiej. Ilekro� terrorysta podr�owa� - do Pary�a, do Hagi, do Berlina Zachodniego - wybucha�y tam bomby, s�ycha� by�o strza�y, dokonywano porwa�. Punktem zwrotnym sta�y si� zeznania liba�skiego terrorysty w Pary�u. Terrorysta za�ama� si� w czasie przes�uchania i 27 czerwca zaprowadzi� dw�ch wywiadowc�w do mieszkania �ciganego. Ten zastrzeli� wszystkich trzech i zbieg�. Policja znalaz�a jego bro� i notatki zawieraj�ce "listy �mierci" wybitnych osobisto�ci. Wczoraj londy�ski "Observer" doni�s�, �e w zwi�zku ze spraw� potr�jnej zbrodni angielska policja poszukuje syna obywatela Wenezueli - komunisty i prawnika. Scotland Yard stwierdzi�: "Nie zaprzeczamy temu", lecz doda�, �e nie wnosi si� przeciwko niemu oskar�enia, i �e jest on poszukiwany jedynie w celu z�o�enia wyja�nie�. "Observer" podaje, �e �cigany terrorysta nazywa si� Iljicz Ramirez Sanchez, i �e pochodzi z Caracas. Wed�ug "Observera", na takie w�a�nie nazwisko natkni�to si� w jednym z czterech paszport�w znalezionych w paryskim mieszkaniu zbiega, gdzie mia�o miejsce morderstwo. "Observer" twierdzi, �e imi� Iljicz pochodzi od nazwiska W�odzimierza Iljicza Lenina, tw�rcy Kraju Rad, �e terrorysta zdoby� wykszta�cenie w Moskwie, i �e m�wi biegle po rosyjsku. W Caracas rzecznik Wenezuelskiej Partii Komunistycznej potwierdzi�, �e Iljicz jest synem siedemdziesi�cioletniego prawnika-marksisty mieszkaj�cego 700 kilometr�w na zach�d od Caracas, lecz zapewni�, i� "ani syn, ani ojciec nie s� cz�onkami naszej partii". Siedemdziesi�cioletni prawnik powiedzia� dziennikarzom, �e nie wie gdzie obecnie przebywa jego syn. CZʌ� I 1 Trawler zapada� si� w otch�a� czarnego, szalej�cego morza niczym niezdarne zwierz�, kt�re rozpaczliwie stara si� wyrwa� z niezg��bionego bagna. Fale wspina�y si� do gigantycznych wysoko�ci, po czym zwala�y na� sw�j druzgoc�cy ci�ar; w szalej�cym wietrze bia�awa piana wyrzucona w nocne niebo zacina�a kaskadami o pok�ad. Wok� s�ycha� by�o j�k martwego b�lu, j�k, jaki wydaje drewno tr�ce o drewno, liny poskr�cane i napi�te do granic wytrzyma�o�ci. Zwierz� umiera�o. Przez ryk morza i wiatru, przez nieo�ywione cierpienie statku przedar� si� odg�os dw�ch nag�ych wystrza��w. Pad�y w nikle o�wietlonej kabinie, kt�ra wznosi�a si� i opada�a w rytm ruch�w kad�uba. Z jej drzwi wybieg� chwiejnie m�czyzna. Jedn� r�k� chwyci� si� relingu, drug� przyciska� do brzucha. Szed� za nim inny m�czyzna. Szed� ostro�nie, z jawnie wrogimi zamiarami. Stan�� w drzwiach kabiny, zapar� si� o futryn�, uni�s� rewolwer i strzeli� po raz trzeci, i czwarty. M�czyzna przy relingu wyrzuci� gwa�townie r�ce do g�ry, obj�� nimi g�ow�, a gdy uderzy� we� czwarty pocisk, jego cia�o napr�y�o si� niczym �uk. Dzi�b trawlera zapad� si� naraz w dolin� mi�dzy dwiema olbrzymimi falami. Ranny straci� r�wnowag�, pochyli� si� w lewo, lecz nie m�g� oderwa� r�k od twarzy. Zaraz po tym statek wyprysn�� nagle w niebo tak wysoko, �e dzi�b i �rodkowa cz�� kad�uba znalaz�y si� nad powierzchni� wody i w�wczas cz�owiek z rewolwerem strzeli� po raz pi�ty. Chybi�, bo silne t�pni�cie kad�uba rzuci�o nim w g��b kabiny. Ranny krzykn�� przera�liwie, wymachuj�c bez�adnie ramionami, pr�buj�c znale�� co�, co da�oby mu jakiekolwiek oparcie. Ale jego oczy zalane krwi� i nieustaj�cymi potokami spienionej wody nie widzia�y nic. Niczego te� nie m�g� si� chwyci�, chwyci� wi�c tylko pustk�. Nogi ugi�y si� pod nim, za�ama�y, pchn�o go w prz�d. Statek przechyli� si� ostro na zawietrzn� i cz�owiek ze strzaskan� czaszk� run�� za burt� w oszala�e, czarne odm�ty. Czu�, �e pogr��a si� szybko w zimnej wodzie. Woda wch�ania�a go, wsysa�a, obraca�a dooko�a, by w ko�cu wyplu� na powierzchni�. Zdo�a� nabra� w p�uca jeden jedyny haust powietrza. Potem zanurzy� si� znowu. Czu� te� gor�co, dziwne, wilgotne gor�co w okolicach skroni. T�tni�o w wodzie, kt�ra go otacza�a, bi�o ogniem tam, gdzie �aden ogie� p�on�� nie powinien. Czu� i lodowate zimno. Pulsowa�o w jego brzuchu, nogach, w piersi i rozmywa�o si� osobliwie w ch�odzie morza. Rejestrowa� wra�enia i ulega� panice w miar� jak nap�ywa�y. Postrzega� w�asne cia�o. Wiedzia�, �e obraca si� i skr�ca, wiedzia�, �e jego r�ce i stopy t�uk� w�ciekle wod�, zmagaj�c si� z wiruj�c� otch�ani�. By� w stanie czu�, my�le�, widzie�, rozpoznawa� symptomy paniki, ocenia� efekty walki z �ywio�em. Co niezwyk�e, czyni� to z wewn�trznym spokojem, z opanowaniem obserwatora, bezstronnego obserwatora, kt�ry stoj�c poza wydarzeniami, do�wiadcza ich, lecz w nic si� nie anga�uje. A p�niej nap�yn�a fala innej paniki. Nap�yn�a i zag�uszy�a odczucia gor�ca, zimna i niezaanga�owanego postrzegania. Nie m�g� ulec, nie m�g� podda� si� oboj�tno�ci! Jeszcze nie teraz! Zaraz, za sekund� co� si� wydarzy! Nie by� pewien co, ale wiedzia�, �e wydarzy si� na pewno! I nie mog�o go tam zabrakn��! Pali�o go w piersi, ale m��ci� wod� nogami, rozszarpywa� j� r�kami, wgryzaj�c si� w �cian� morza ponad nim. W ko�cu wyp�yn�� na powierzchni� i zacz�� walczy� z pr�dem, �eby utrzyma� si� na szczycie czarnej fali. W g�r�! W g�r�! Jeszcze! Naraz monstrualna g�ra wody jakby z�agodnia�a; znalaz� si� na jej grzbiecie, otoczony plamami piany i mroku. Nie dzia�o si� nic. Zakr��! Tam! Tam! A jednak! Wybuch by� pot�ny. Us�ysza� go poprzez ryk morza i wichury, i to, co zobaczy�, co us�ysza�, otworzy�o mu przedsionek spokoju. Niebo rozb�ys�o ognistym diademem, a z centrum �wietlistej korony trysn�y strz�py przedmiot�w wszystkich rozmiar�w i kszta�t�w; ci�ni�te eksplozj�, szybowa�y poprzez jasno�� i rozmywa�y si� na granicy cienia. Wygra�. Cokolwiek si� tam zdarzy�o, wygra�. Nagle zn�w run�� w d�, w otch�a�. Poczu�, jak wodne masy mia�d�� mu kark, jak ch�odz� rozpalone do bia�o�ci skronie, ogrzewaj� zlodowacia�e rany na brzuchu, na nogach i... Jego pier�! Ogarn�� j� paroksyzm b�lu! Kto� go uderzy�! Cios by� potworny, raptowny i niespodziewany; wstrz�s nie do wytrzymania, i zn�w to wra�enie - zaraz co� si� wydarzy! Zaraz! Nie! Zostawcie mnie. Dajcie mi spok�j. I znowu! Uleg� raz jeszcze. Zn�w zacz�� m��ci� nogami wod�, zn�w szarpa� j� r�kami, a� trafi� na gruby, pokryty smarem przedmiot ko�ysz�cy si� na wodzie w rytm ruch�w morza. Nie umia� powiedzie�, co to jest, lecz to co� istnia�o, m�g� tego dotkn��, m�g� si� tego chwyci�. Trzymaj si�! Trzymaj si� tego, a dop�yniesz, gdzie spok�j. Tam, gdzie cisza g�stego mroku... i spok�j. Promienie wczesnego s�o�ca przebi�y si� przez delikatn� mg�� na wschodnim niebie i zab�ys�y w spokojnych wodach Morza �r�dziemnego. Szyper ma�ej �odzi rybackiej siedzia� na rufie i �mi� gauloise'a; oczy mia� nabieg�e krwi�, r�ce w ranach od lin, dzi�kowa� Bogu za widok g�adkiego morza. Spojrza� w stron� otwartej kabiny; jego brat zwi�kszy� obroty silnika, by nadgoni� czas, kilkana�cie metr�w dalej jedyny cz�onek za�ogi, jakiego zatrudniali, sprawdza� sie�. �miali si� z czego�. To dobrze. Zesz�ej nocy nikomu nie by�o do �miechu. Sk�d ten sztorm? Prognozy z Marsylii nie zapowiada�y sztormu, bo gdyby zapowiada�y, szukaliby schronienia gdzie� na wybrze�u. Chcia� dotrze� do �owisk o �wicie, osiemdziesi�t kilometr�w na po�udnie od La-Seyne-sur-Mer, ale nie kosztem drogich napraw, a jakie naprawy nie s� dzisiaj drogie? R�wnie� nie kosztem w�asnego �ycia, a zdarza�o si� ubieg�ej nocy, �e takie niebezpiecze�stwo powa�nie bra� pod uwag�. - Tu es fatigu�, mon frere? - zawo�a� jego brat, szczerz�c w u�miechu z�by. - Vas te coucher! Je suis tres capable! - Jasne - odpowiedzia�, wyrzucaj�c papierosa za burt�. Zsun�� si� na pok�ad przy ko�cu sieci. - Kr�tka drzemka nigdy nie zaszkodzi. Dobrze mie� brata za sterem. Sternikiem �odzi nale��cej do rodziny winien by� zawsze kto� z rodziny. Cho�by nawet taki z�otousty braciszek, kt�ry gada jak literat w przeciwie�stwie do niego, prostaka. Wariat! Ledwie rok na uniwersytecie, a ju� chcia� zak�ada� compagnie! Z jedn� jedyn� �odzi�, kt�rej m�odo�� min�a lata temu! Wariat, i co mu przysz�o z tych ksi��ek zesz�ej nocy? Ma�o brakowa�o, a ca�a jego compagnie wykopyrtn�aby si� do g�ry dnem! Zamkn�� oczy i zanurzy� d�onie w wodzie omywaj�cej pok�ad. Morska s�l dobrze robi na rany; poharata� r�ce, kiedy bezskutecznie pr�bowa� mocowa� ekwipunek w czasie sztormu. - Patrzcie! Tam! - zawo�a� jego brat; najwidoczniej nie dane mu spa�, a wszystko przez dziedzicznie dobry wzrok cz�onk�w rodziny. - Co znowu? - krzykn��. - Na trawersie, na lewo od dziobu! Cz�owiek za burt�! Trzyma si� czego�! Chyba jakiej� deski albo czego� takiego! Szyper uj�� ko�o sterowe, skr�ci� i wy��czywszy silnik, �eby zmniejszy� fal� dziobow�, podprowadzi� ��d� z prawej strony rozbitka. Cz�owiek w wodzie wygl�da� tak, jak gdyby najdelikatniejszy ruch m�g� zepchn�� go z kawa�ka drewna, kt�rego si� trzyma�. Jego d�onie by�y bia�e, zaci�ni�te na kraw�dzi deski niczym zakrzywione szpony, lecz cia�o mia� bezw�adne - tak bezw�adne jak cia�o topielca, co to po�egna� si� ju� z tym �wiatem. - Zr�bcie p�tle na linach! - krzykn�� szyper. - Opu��cie mu je na nogi. Wolno, teraz wolniutko... Przesu�cie p�tle na brzuch. Dobra. Ci�gniemy. Ostro�nie... - Nie chce pu�ci� deski! - Nachyl si� do niego! Rozewrzyj mu palce! Mo�e to po�miertny skurcz. - Nie, on �yje... Ledwo, ledwo, ale chyba �yje. Usta mu si� poruszy�y, tylko nie s�ycha�, co m�wi. I oczy te�, ale w�tpi�, czy nas widzi. - Pu�ci� r�ce! - Dobra. Podnosimy go. We� go za ramiona i wci�gnij przez burt�. Ostro�nie! - �wi�ta Panienko! Sp�jrzcie na jego g�ow�! - krzykn�� rybak. - Roz�upana na p�! - Musia� roztrzaska� j� o t� desk� podczas sztormu - odezwa� si� brat szypra. - Nie - zaprzeczy� szyper, ogl�daj�c ran�. - To wygl�da jak ci�cie, ostre, czyste... Postrza�. Kto� do niego strzela�. - Pewien jeste�? - Trafi� nie tylko w g�ow� - odrzek� kapitan �odzi, omiataj�c wzrokiem cia�o nieprzytomnego. - P�yniemy do �le de Port Noir, to najbli�sza wyspa. Jest tam doktor w porcie. - Ten Anglik? - Tak, ci�gle jeszcze przyjmuje. - Kiedy mo�e - doda� brat szypra - kiedy wi�sko mu pozwala. Lepiej mu idzie ze zwierz�tkami pacjent�w ni� z samymi pacjentami. - Nie ma znaczenia. Ten tutaj wykituje, zanim dotrzemy do �le de Port Noir. Je�li jakim� cudem wy�yje, obci��� go kosztami paliwa, i zap�aci za stracony po��w. Przynie� apteczk�. Zabanda�ujemy mu g�ow�, cho� nie na wiele to si� zda. - Patrzcie! - wykrzykn�� rybak. - Sp�jrzcie na jego oczy! - Oczy? Co z nimi? - zapyta� brat szypra. - Chwil� temu by�y szare, szare jak stalowe liny. A teraz s� niebieskie. - S�o�ce poja�nia�o. - Szyper wzruszy� ramionami. - Mo�e robi jakie� sztuczki z twoimi oczami...? Co za r�nica. W grobie wszystko jest czarne. Urywane sygna�y d�wi�kowe kutr�w rybackich miesza�y si� z nieustannym krzykiem mew; razem tworzy�y typowe odg�osy portu. P�ne popo�udnie. Czerwona kula s�o�ca sta�a na zachodzie, powietrze by�o nieruchome, buchaj�ce gor�cem i wilgoci�. Za pirsem, naprzeciwko portu, bieg�a brukowana uliczka upstrzona plamami bia�awych domk�w oddzielonych od siebie przero�ni�t� traw�, kt�ra strzela�a w g�r� z zeschni�tej ziemi i piachu. Z werand zosta�y jedynie po�atane kraty i rozpadaj�ca si� sztukateria podtrzymywana napr�dce ustawionymi s�upkami. Wszystkie domki mia�y lata �wietno�ci dawno za sob�; min�y ju� wtedy, kiedy ich w�a�ciciele nieopatrznie uwierzyli, �e �le de Port Noir mo�e sta� si� jeszcze jednym kurortem Morza �r�dziemnego. Ale �le de Port Noir s�awy kurortu nigdy nie zyska�. Wszystkie domy mia�y �cie�ki wiod�ce ku ulicy, lecz �cie�ka domku zamykaj�cego ca�y rz�d by�a wyra�nie mocniej wydeptana od pozosta�ych. Dom nale�a� do Anglika, kt�ry przyby� do Port Noir osiem lat temu. Dlaczego tu przyby�? Nikt tego nie rozumia� i nikogo to nie obchodzi�o. By� lekarzem, a wioska potrzebowa�a lekarza i tyle. W jego r�kach haki, ig�y i no�e okaza�y si� narz�dziami zar�wno umo�liwiaj�cymi rybakom dalsz� egzystencj�, jak i �rodkiem i�cie zab�jczym. Je�li kto� wybra� si� do le m�decin w dobrym dniu, szwy wygl�da�y nie�le. Ale gdy z domu bi� wyra�ny fetor taniego wina i whisky, do lekarza sz�o si� na w�asne ryzyko. Ainsi soit-il! Na bezrybiu i rak ryba. Lecz nie dzisiaj. Dzisiaj nikt nie kroczy� wydeptan� �cie�k�. By�a niedziela, a wszyscy wiedzieli, �e w ka�d� sobot� doktor urzyna si� w pie� we wsi, by zako�czy� wiecz�r z pierwsz� lepsz� dziwk�. Rzecz jasna, uwagi miejscowych nie usz�o te� i to, �e rutyna kilku ostatnich sob�t uleg�a zmianie i nikt jako� doktora we wsi nie widzia�. Poza tym nie zmieni�o si� nic - butelki szkockiej wysy�ano Anglikowi tak jak zawsze. Doktor po prostu nie wychodzi� z domu. Nie wychodzi� od czasu, gdy kuter rybacki z La Ciotat przywi�z� tego obcego, tego trupa na przepustce. Doktor Geoffrey Washburn obudzi� si� nagle z podbr�dkiem wci�ni�tym w obojczyk. Od�r w�asnego oddechu podra�ni� mu nozdrza; nie by�o to przyjemne. Zamruga� oczami dochodz�c do siebie, potem zerkn�� w stron� otwartych drzwi do sypialni. Czy�by zn�w wyrwa� go z drzemki kolejny, niezrozumia�y monolog pacjenta? Nie, wok� panowa�a cisza. Nawet mewy milcza�y lito�ciwie, bo �wi�ty nasta� dzie� dla �le de Port Noir - �adne �odzie nie wchodzi�y do portu i ptaki nie narzeka�y na marne po�owy. Washburn spojrza� na pust� szklank� i na w po�owie pust� butelk� whisky na stoliku obok fotela. Widoczny post�p. Ka�dej innej niedzieli u�mierza�by jak zwykle kaca, wi�c o tej porze i butelka, i szklanka by�yby ju� osuszone do dna. U�miechn�� si� do siebie i raz jeszcze pob�ogos�awi� siostrzyczk� z Coventry, kt�ra co miesi�c s�a�a mu pieni�dze i umo�liwia�a tym samym zakup trunk�w. Dobra dziewczyna z tej Bess, dobra, chocia� Bogiem a prawd� mog�a mu wysy�a� znacznie wi�cej, ni� wysy�a�a. Ale Washburn okazywa� jej wdzi�czno�� i za to, co dostawa�. Kiedy� nadejdzie jednak dzie�, kiedy sko�czy si� i Bess, i pieni�dze. Wtedy stan upojnego zapomnienia b�dzie musia� osi�ga� chlej�c najta�sze wi�sko. A� zatrze si� wszelki b�l. Na wieki. Zaakceptowa� ju� tak� ewentualno��. Akceptowa� j� jeszcze trzy tygodnie i pi�� dni temu, gdy jacy� obcy rybacy przywlekli pod jego drzwi na wp� martwego m�czyzn� wy�owionego z morza. Rybacy kierowali si� tylko lito�ci�; sam topielec ma�o ich obchodzi�. B�g zrozumie i odpu�ci - rozbitek podziurawiony by� kulami. Rybacy nie wiedzieli jednak, �e w cia�o m�czyzny wtargn�o co� znacznie gorszego ni� kule. W cia�o i w umys�. Zm�czony i wymizerowany doktor d�wign�� si� z fotela i podszed� chwiejnie do okna z widokiem na port. Podci�gn�� �aluzje, mru��c przed s�o�cem oczy, a p�niej zerkn�� w szczelin� i obserwowa� chwil� ruch na ulicy. Szuka� �r�d�a klekocz�cego ha�asu. To konny w�z, w nim rybacka rodzina na niedzielnej przeja�d�ce. Gdzie�, u diab�a, mo�na jeszcze zobaczy� taki widok? W�wczas przypomnia�y mu si� powozy i wspaniale obrz�dzone wa�achy, kt�re sun�y przez londy�ski Regent Park, ciesz�c latem turyst�w. Roze�mia� si� g�o�no - co za por�wnanie! �miech trwa� kr�tko i miejsce weso�o�ci zaj�o co�, co trzy tygodnie temu zdawa�o si� nie do pomy�lenia. Dawno ju� straci� nadziej�, �e jeszcze ujrzy Angli�. Mo�liwe, �e uda mu si� stracon� nadziej� odzyska�. Dzi�ki niedosz�emu topielcowi. Je�eli nie pope�ni� omy�ki w diagnozie, sprawa rozstrzygnie si� lada dzie�, lada godzina, lada minuta. Rany na nogach, brzuchu i piersi by�y g��bokie i gro�ne. Spowodowa�yby �mier�, gdyby nie fakt, �e pociski nadal tkwi�y w ciele, wyja�owione, oczyszczone morsk� wod�. Ich wydobycie okaza�o si� zadaniem wzgl�dnie �atwym, bo wysterylizowana tkanka by�a rozmi�kczona i w znakomitym stanie - nic tylko kroi�. Za to rana czaszki stanowi�a powa�ny problem. Nie dosy�, �e zosta�a naruszona ko��, to jeszcze lekkiemu wgnieceniu zdawa�y si� ulec w��kniste rejony wzg�rza i hipokampa. Gdyby kula trafi�a o milimetry w lewo lub prawo, po�o�y�aby kres ich �ywotnym funkcjom na zawsze. Ale nie trafi�a i Washburn podj�� decyzj�. Rzuci� w�dk� na trzydzie�ci sze�� godzin. Pi� tyle wody i jad� tyle pokarm�w bogatych w skrobi�, ile tylko cz�owiek zdo�a zje�� i wypi�. Potem przeprowadzi� operacj� - najdelikatniejsz� od czasu, kiedy wyrzucono go ze szpitala Macleans w Londynie. Milimetr po wlecz�cym si� w niesko�czono�� milimetrze obmywa� newralgiczny rejon w��kien, p�niej naci�gn�� i zaszy� sk�r� wiedz�c, �e jeden b��dny ruch p�dzelka, ig�y czy kleszczy i pacjent umrze. Washburn nie chcia�, �eby pacjent umar�. Z wielu powod�w. Z jednego w szczeg�lno�ci. Kiedy sko�czy� operacj� i stwierdzi�, �e topielec wci�� daje oznaki �ycia, zaj�� si� na powr�t w�asnymi �rodkami oddzia�ywania chemicznego i psychicznego - butelk�. Spi� si� i utrzymywa� ten stan, lecz nie pozwoli�, by urwa� mu si� film. Dok�adnie wiedzia�, gdzie jest i co robi. Post�p, wyra�ny post�p. Lada dzie�, lada godzina nieznajomy skupi na nim wzrok, lada dzie� z jego ust pop�yn� zrozumia�e s�owa. Lada chwila. Najpierw pad�y s�owa. Zabrzmia�y w sypialni o brzasku, gdy od morza nadci�gn�a ch�odna bryza. - Kto tu jest? Kto jest w tym pokoju? Washburn wyprostowa� si�, zsun�� cicho nogi z ��ka i wolno wsta�. Wa�ne, �eby nie uderzy� teraz w fa�szywa nut�, nie ha�asowa�, nie ruszy� si� zbyt gwa�townie, bo pacjent m�g� ulec psychicznej regresji. Przez kilka pierwszych minut nale�a�o zachowywa� si� ostro�nie i tak delikatnie, jak delikatna by�a operacja, kt�ra przeprowadzi�; tkwi�cy w nim mimo wszystko lekarz oczekiwa� tego momentu. - Przyjaciel - odrzek� cicho. - Przyjaciel? - M�wi pan po angielsku. Tak s�dzi�em. Zak�ada�em, �e jest pan Amerykaninem albo Kanadyjczykiem. Pana stomatolog w ka�dym razie nie mo�e by� Anglikiem. Ani Francuzem. Jak pan si� czuje? - Nie wiem... - Taki stan utrzyma si� jeszcze troch�. Czy chce pan odda� stolec? - Czy... co? - Kup�, stary, czy chcesz zrobi� kup�? Po to jest ten basen obok ��ka. Bia�y, na lewo. Oczywi�cie, je�li cz�owiek zd��y za�atwi� si� na czas. - Przepraszam. - Nie ma za co. To najzupe�niej prawid�owa reakcja organizmu. Jestem lekarzem, twoim lekarzem. Nazywam si� Geoffrey Washburn. A ty? - Ja? - Pyta�em, jak ci na imi�. Nieznajomy poruszy� g�owa i zapatrzy� si� w bia�� �cian�, gdzie rysowa�y si� ostre cienie wczesnego poranka. P�niej zwr�ci� niebieskie oczy na Washburna i powiedzia�: - Nie wiem. - O m�j Bo�e... - M�wi�em ci tyle razy: czas, potrzeba czasu. Je�li b�dziesz z sob� walczy�, je�li b�dziesz si� zam�cza�, tw�j stan si� pogorszy. - Upi�e� si�. - Lekko. Ale to nie ma zwi�zku ze spraw�. Chcesz, spr�buj� naprowadzi� ci� na w�a�ciwy trop. Tylko mnie dobrze s�uchaj. - S�ucha�em ju� wiele razy. - Nie, nie s�ucha�e�. Zamykasz si� przede mn�, tkwisz w jakim� szczelnym kokonie i os�aniasz nim sw�j umys�. Pos�uchaj mnie jeszcze raz. - S�ucham. - Kiedy by�e� w stanie �pi�czki, d�ugiej �pi�czki, m�wi�e� w trzech r�nych j�zykach: po angielsku, po francusku i w jakim� nosowym dialekcie, chyba orientalnym. Znaczy, �e jeste� poliglot� i czujesz si� znakomicie we wszystkich cz�ciach �wiata. My�l, pomy�l pod k�tem geografii. W kt�rym z tych j�zyk�w czujesz si� najlepiej? - W angielskim, na pewno. - Zgoda. W takim razie, kt�ry z nich wybitnie ci nie le�y? - Nie wiem. - Twoje oczy s� okr�g�e, nie sko�ne. Powiedzia�bym, �e ten orientalny. - Jasne. - To dlaczego si� nim pos�ugujesz? Dobrze. Teraz my�l nad skojarzeniami. Spisa�em sobie kilka s��w. S�uchaj. Zanotowa�em je fonetycznie: ma-kwa, tam-kwam, kii-sah. Jakie skojarzenia przychodz� ci do g�owy? - �adne. - �wietnie. - Czego, do diab�a, chcesz? - Czego�. Czegokolwiek. - Spi�e� si�. - To ju� uzgodnili�my. Tak, spi�em si�. Spi�em si�, ale te� uratowa�em twoje pieprzone �ycie. Pijany, nie pijany, jestem lekarzem. Kiedy� by�em nawet niez�ym lekarzem. - No i co si� sta�o? - A to co? Pacjent bada lekarza? - Dlaczego nie? Washburn umilk� na chwil�, patrz�c w okno wychodz�ce na port. - Upi�em si� - odpar�. - Powiedzieli, �e zabi�em dw�ch pacjent�w na stole operacyjnym, bo by�em zalany. Z jednego trupa bym si� mo�e wywin��, z dw�ch nie. Szybko dostrzegli zwi�zek, niech ich B�g b�ogos�awi. "Facetowi takiemu jak on nigdy nie dawajcie skalpela do �apy" - tak powiedzieli, tyle �e ubrali to w �adne s��wka. - To by�o konieczne? - Co by�o konieczne? - W�dka. - Tak, do cholery, tak - powiedzia� cicho Washburn, odwracaj�c wzrok od okna. - By�o i jest. A pacjentowi nie wolno ocenia� post�powania lekarza. - Przepraszam. - Masz denerwuj�cy nawyk przepraszania, takiego uroczystego przepraszania. Naturalnie to nie brzmi. Ani troch� nie wierz�, �e jeste� typem faceta, kt�ry przeprasza. - Wi�c wiesz o mnie co�, czego ja nie wiem. - Tak. Du�o. I prawie nic z tego nie trzyma si� kupy. M�czyzna pochyli� si� na krze�le. Pod rozpi�t� koszul� rysowa�o si� pr�ne cia�o i banda�e na piersi i brzuchu. Spl�t� r�ce; mia� silnie umi�nione, smuk�e ramiona ��obione grubymi pr�gami �y�. - Masz na my�li co�, o czym jeszcze nie rozmawiali�my? - spyta�. - Tak. - Chodzi o to, co m�wi�em, kiedy by�em nieprzytomny? - Nie, nie, ca�y ten be�kot ju� omawiali�my. J�zyki, twoja znajomo�� geografii - wspomina�e� miasta, o kt�rych nigdy albo prawie nigdy nie s�ysza�em - twoja obsesja na punkcie unikania nazw, nazw, kt�re chcesz wypowiedzie�, lecz ich nie wypowiadasz, sk�onno�� do konfrontacji - atak, odwr�t, ukrycie si�, ucieczka - wszystko cholernie gwa�towne, w�ciek�e, powiedzia�bym niepowstrzymane. Cz�sto musia�em ci� wi�za�, �eby chroni� rany. Ale o tym m�wili�my. Jest jeszcze co�. - Co masz na my�li? O co ci chodzi? Dlaczego nic mi nie powiedzia�e�? - Bo dotyczy twojej fizys, twojej zewn�trznej skorupy, �e tak powiem. Nie by�em pewien, jak to zniesiesz. Nawet teraz nie jestem tego pewien. Cz�owiek bez imienia opar� si� o krzes�o. Jego czarne brwi tu� pod czupryn� ciemnobr�zowych w�os�w zesz�y si� w oznace irytacji. - Nie potrzebuj� teraz opinii lekarza - powiedzia�. - M�w, jestem gotowy, s�ucham. O co chodzi? - Zacznijmy mo�e od twojej g�owy. Wygl�da ca�kiem, ca�kiem, do przyj�cia. Zw�aszcza twarz. - Twarz? - Urodzi�e� si� z inn� twarz�. - Jak to? - Chirurgia plastyczna. Silne szk�o powi�kszaj�ce zawsze wykryje �lady. Zmienili ci�, stary. - Zmienili? - Masz wydatny podbr�dek. �miem twierdzi�, �e kiedy� by�a na nim zmarszczka. Zosta�a usuni�ta. Ko�� policzkowa, na g�rze - policzki te� masz wydatne; najpewniej wp�yw krwi s�owia�skiej sprzed pokole�. Wi�c na policzku te� s� mikroskopijne �lady blizny chirurgicznej. B�d� strzela� - tu usuni�to ci jakie� znami�, pieprzyk. Nos masz angielski. Dawniej musia� by� wi�kszy ni� teraz; zosta� delikatnie wymodelowany. Twoje rysy zosta�y z�agodzone, wszystkie ostro�ci rozmyte. Rozumiesz, o czym m�wi�? - Nie. - Jeste� w miar� atrakcyjnym m�czyzn�, ale twoja twarz wyr�nia si� bardziej swoim rodzajem ni� jak�� specyficzn� cech�. - Rodzajem...? - Tak. Jeste� prototypem bia�ego Anglosasa. Takiego, jakiego mo�na codziennie zobaczy� na lepszych boiskach do krykieta, na kortach tenisowych, czy w barze "Mirabel". Twarze tych ludzi s� prawie nie do rozr�nienia, prawda? Wszystko na swoim miejscu, z�by proste, uszy przylegaj�ce p�asko do g�owy - nic nie zak��ca harmonii, ka�dy element wsp�gra z innymi, a ca�o�� jest jak gdyby rozmi�kczona. - Jak to rozmi�kczona? - No, mo�e "zepsuta" by�oby lepszym s�owem. Twarz cz�owieka bardzo pewnego siebie, nawet aroganckiego, takiego, co to zawsze postawi na swoim. - Chyba ci�gle nie jestem pewien, co chcesz powiedzie�. - Dobra, inaczej. Zmie� kolor w�os�w, to zmienisz twarz. Zgoda, odnajdziesz �lady odbarwienia, poznasz co� nieco� po ich �amliwo�ci, po rodzaju farby. Zacznij nosi� okulary i zapu�� w�sy, to staniesz si� innym cz�owiekiem. Da�bym ci trzydzie�ci pi��, trzydzie�ci dziewi�� lat, ale r�wnie dobrze mo�esz by� pi�� lat starszy albo m�odszy. - Washburn urwa�, obserwuj�c reakcje pacjenta i jakby waha� si�, czy kontynuowa� wyja�nienia. - M�wi�c o okularach... Pami�tasz nasze testy sprzed tygodnia? Te �wiczenia? - Oczywi�cie. - Masz absolutnie normalny wzrok. Nie potrzebujesz okular�w. - Przecie� ich nie nosz�. - W takim razie sk�d �lady d�ugotrwa�ego u�ywania szkie� kontaktowych na siatk�wkach i powiekach? - Nie wiem. To nie ma sensu. - Mog� zasugerowa� wyja�nienie do przyj�cia? - Ch�tnie pos�ucham. - A jak ci si� nie spodoba? - Washburn wr�ci� do okna i spojrza� nieobecnym wzrokiem na ulic�. - Niekt�re rodzaje szkie� kontaktowych maj� za zadanie zmienia� kolor oczu. Niekt�re rodzaje oczu z kolei poddaj� si� temu procesowi bardziej ni� inne. S� to zwykle oczy szare albo z lekko niebieskawym odcieniem. Kolor twoich oczu to co� po�redniego mi�dzy tymi barwami: raz s� stalowoszare, w innym �wietle niebieskie. Natura ci tutaj pomog�a, bo zmiana nie by�a ani mo�liwa, ani konieczna. - Konieczna do czego? - Do zmiany wygl�du. Rzek�bym, do cel�w profesjonalnych. Wizy, paszporty, prawa jazdy - mo�esz je zmienia� do woli. W�osy: br�zowe, blond, kasztanowe. Oczy: - oczu nie sfa�szujesz - zielone, szare, niebieskie? I wszystko mie�ci si� w tym jednym charakterystycznym rodzaju, gdzie twarze wydaj� si� zamazane dzi�ki swojej powtarzalno�ci. Pacjent Washburna opar� si� o krzes�o, napr�y� ramiona i wstrzymuj�c oddech, wsta�. - A mo�e idziesz w domys�ach za daleko? Mo�e ci� ponosi? - S� �lady, znaki. To s� dowody. - Dowody interpretowane przez ciebie z du�� dawk� cynizmu. A za��my, �e mia�em jaki� wypadek. Pocerowali mnie i spraw� zabieg�w chirurgicznych mamy z g�owy, tak? - Nie, to inny typ operacji. Farbowanie w�os�w, usuwanie znamion i pieprzyk�w nie nale�y do procesu rekonwalescencji. - Sk�d mo�esz wiedzie�?! - odparowa� ze z�o�ci� m�czyzna. - S� r�ne wypadki, r�ne sposoby leczenia. Nie by�o ciebie przy tym i niczego nie mo�esz stwierdzi� ze stuprocentow� pewno�ci�. - Dobrze! W�ciekaj si� na mnie! Powiniene� si� na mnie w�cieka� po dwakro� cz�ciej, i kiedy si� w�ciekasz, my�l. Kim by�e�? Kim jeste�? - Handlowcem... Biznesmenem zatrudnionym w jakiej� mi�dzynarodowej firmie specjalizuj�cej si� w handlu z krajami Dalekiego Wschodu. Na przyk�ad to. Albo nauczycielem... j�zyk�w obcych na jakim� uniwersytecie. Te� mo�liwe. - Dobra. Wi�c wybieraj: to albo to. Ju�! - Nie... Nie mog�! - Oczy m�czyzny bez nazwiska m�wi�y, �e znalaz� si� na kraw�dzi bezsilno�ci. - Bo sam w to nie wierzysz. Pokr�ci� g�ow�. - Nie. A ty? - Ja te� nie - odpar� Washburn. - Mam ku temu okre�lony pow�d. Zawody, kt�re wymieni�e�, charakteryzuj� si� raczej siedz�cym trybem �ycia, a ty masz cia�o cz�owieka nawyk�ego do fizycznego wysi�ku. Nie, nie, nie wytrenowanego sportowca, nic z tych rzeczy, nie jeste�, jak m�wi�, atlet�. Ale mi�nie masz spr�yste, r�ce i ramiona silne, wyrobione. W innych okoliczno�ciach powiedzia�bym, �e z ciebie robotnik przywyk�y do noszenia du�ych ci�ar�w albo rybak o ciele ukszta�towanym ca�odzienn� har�wk� przy sieciach. Jednak zakres twojej wiedzy, �miem powiedzie�, intelekt, wyklucza to wszystko. - Dlaczego wci�� mam wra�enie, �e do czego� zmierzasz? Do czego� innego... - Dlatego, �e pracowali�my razem przez kilka tygodni, pracowali�my wsp�lnie i pod stresem. Odkrywasz zasady gry. - Wi�c mam racj�? - Tak. Musia�em sprawdzi�, jak przyjmiesz to, co ci przed chwil� powiedzia�em. O operacjach plastycznych, o w�osach, szk�ach kontaktowych. - Zda�em egzamin? - Z irytuj�cym opanowaniem. Ju� pora. Nie ma sensu d�u�ej tego odk�ada�, i szczerze m�wi�c, moja cierpliwo�� jest na wyczerpaniu. Chod� ze mn�. - Washburn ruszy� przodem do drzwi w tylnej �cianie pokoju, kt�re wiod�y do gabinetu zabiegowego. Wewn�trz poszed� w r�g pokoju i zabra� stamt�d przestarza�y rzutnik; oprawa grubego, okr�g�ego obiektywu by�a zardzewia�a i pop�kana. - Przywie�li mi go wraz z dostaw� z Marsylii - rzek�, ustawiaj�c aparat na ma�ym biurku; wetkn�� wtyczk� do gniazdka. - Trudno to nazwa� sprz�tem doskona�ym, ale spe�nia swoje zadanie. Zas�o� okna, dobrze? M�czyzna, kt�ry straci� pami��, podszed� do okna i spu�ci� �aluzje; w gabinecie �ciemnia�o. Washburn pstrykn�� prze��cznikiem i na bia�ej �cianie ukaza� si� jasny kwadrat. Potem wsun�� za obiektyw male�ki skrawek celuloidowej ta�my. Kwadrat na �cianie wype�ni� si� nagle powi�kszonymi literami. GEMEINSCHAFT BANK BAHNHOFSTRASSE. ZURICH. ZERO-SIEDEM-SIEDEMNA�CIE-DWANA�CIE-ZERO- CZTERNA�CIE-DWADZIE�CIA SZE��-ZERO - Co to jest? - zapyta� pacjent. - Przypatrz si� temu. Przestudiuj. My�l. - Chyba numer jakiego� rachunku bankowego. - W�a�nie. Firmowy nadruk na g�rze - nazwa i adres - to bank. Liczby napisane s�ownie to nazwisko, ale traktowane b�dzie jak nazwisko dopiero w�wczas, gdy zostan� napisane w�asnor�cznie przez w�a�ciciela rachunku. Rutynowe post�powanie. - Sk�d to masz? - Od ciebie. Z ciebie. To male�ki negatyw wielko�ci, powiedzia�bym, po�owy szeroko�ci trzydziestopi�ciomilimetrowego filmu. By� wszczepiony - chirurgicznie - tu� pod sk�r� nad twoim prawym biodrem. Liczby napisane s� twoim w�asnym charakterem pisma; to tw�j podpis. Mo�esz nim otworzy� skarbiec w Zurychu. 2 Wybrali imi� Jean-Pierre. Imi�, kt�re nie mog�o nikogo ani zaskoczy�, ani obrazi� - by�o tak samo pospolite jak ka�de inne w Port Noir. Nadesz�y te� ksi��ki z Marsylii, sze�� ksi��ek r�nej wielko�ci i r�nej grubo�ci; cztery po angielsku, dwie po francusku. Zawiera�y teksty medyczne dotycz�ce obra�e� g�owy i uraz�w poniesionych przez umys�. Widnia�y tam przekroje m�zgu z setkami termin�w medycznych; nale�a�o je przyswoi� i zrozumie�. P�at potyliczny i p�at skroniowy, kora i w��knista tkanka cia�a modzelowatego, uk�ad limbiczny, a w szczeg�lno�ci hipokamp i cia�a suteczkowate, kt�re wraz ze sklepieniem by�y nieodzowne dla funkcjonowania pami�ci i proces�w przypominania. Uszkodzone, powodowa�y amnezj�. By�y tam r�wnie� psychologiczne analizy stresu prowadz�cego do psychozy reaktywnej lub afazji psychogennej, kt�re mog�y te� sko�czy� si� cz�ciow� albo ca�kowit� utrat� pami�ci. Amnezja. Amnezja. - Nie ma �adnych regu� - powiedzia� ciemnow�osy m�czyzna, przecieraj�c oczy; lampa na stoliku dawa�a kiepskie �wiat�o. - Jak w geometrycznej uk�adance - wszystkie kombinacje s� mo�liwe. Urazy fizyczne, urazy psychiczne albo troch� tego, troch� tamtego. Skutki trwa�e lub czasowe, ca�o�ciowe albo cz�ciowe. �adnych regu�. - Tak jest - odezwa� si� Washburn z drugiego ko�ca pokoju; siedzia� na krze�le i s�czy� whisky. - Ale my�l�, �e powoli dochodzimy do tego, co si� wydarzy�o. To znaczy, do tego, co s�dz�, �e si� wydarzy�o. - Mianowicie? - spyta� uprzejmie pacjent. - Przed chwil� sam wszystko wydedukowa�e�: "troch� tego, troch� tamtego". Zmieni�bym jednak s�owo "troch�" na "du�o", jeszcze lepiej na "silny". Silny wstrz�s. - Silny wstrz�s? - Tak, silny wstrz�s ca�ego organizmu, wstrz�s fizyczny i psychiczny. Cia�o i dusza - dwa pasma �ycia, dwie splecione ze sob� nicie bod�c�w. - Ile ty dzisiaj wypi�e�? - Mniej, ni� my�lisz. Niewa�ne. - Washburn wzi�� gruby plik �ci�ni�tych klamr� notatek. - Oto historia twojego �ycia. Twojego nowego �ycia, pisana od dnia, kiedy si� tutaj znalaz�e�. Stre��my j�. Rany fizyczne m�wi�, �e sytuacja, w jakiej powsta�y, by�a silnie stresuj�ca, psychicznie stresuj�ca. Dalej. Sp�dzi�e� przynajmniej dziewi�� godzin w wodzie, co wywo�a�o psychoz� reaktywn�, kt�ra z kolei utrwali�a urazy psychiczne. Ciemno��, gwa�towny ruch, p�uca chwytaj�ce minimum powietrza - to czynniki psychozogenne. Wszystko, co j� poprzedza�o, co poprzedza�o psychoz� reaktywn�, musia�o zosta� wymazane tak, �eby� m�g� sobie jako� poradzi� z samym sob�, �eby� m�g� przetrwa�. Nad��asz za mn�? - Chyba tak. Moja g�owa stawia�a op�r. - Nie g�owa - umys�. Zauwa� r�nic�; jest wa�na. Wr�cimy jeszcze do g�owy, ale damy jej inn� etykietk�: m�zg. - Dobrze: umys�, nie g�owa, kt�ra tak naprawd� jest m�zgiem. - Ot� to. - Washburn przerzuci� kciukiem spi�te kartki notatek. - Spisa�em kilkaset uwag. Mam tutaj i zapiski typowo medyczne - dawkowanie, czas, reakcje i temu podobne - ale g��wnie obserwacje dotycz� ciebie jako cz�owieka. S��w, jakich u�ywasz, s��w, na kt�re reagujesz, zwrot�w, kt�re stosujesz �wiadomie i kiedy m�wisz przez sen; s� tu tak�e fragmenty z twoich majak�w, gdy by�e� nieprzytomny - o ile uda�o mi si� zapisa� je poprawnie. Jak m�wisz, jak chodzisz, jak napr�asz mi�nie cia�a, kiedy jeste� czym� zaskoczony lub gdy widzisz co�, co ci� interesuje - to r�wnie� tu mam. Wydajesz si� nabity sprzeczno�ciami. Tu� pod powierzchni� twojego "ja" czai si� przemoc. Prawie zawsze j� kontrolujesz, ale ona tam jest i stale czyha. Jest te� i zaduma, melancholia. Cierpisz z tego powodu, mimo to rzadko dajesz upust z�o�ci wywo�anej b�lem. - Chyba zaraz dam - odezwa� si� Jean-Pierre. - Te s�owa, zwroty, wyra�enia - ile razy to przerabiali�my? - I b�dziemy przerabia� dalej - przerwa� mu lekarz - tak d�ugo, jak d�ugo twoje post�py b�d� widoczne. - Nie zdawa�em sobie sprawy, �e zrobi�em jakie� post�py. - Nie w tym sensie, �e uda�o ci si� przypomnie�, jak si� nazywasz, czy jaki wykonywa�e� zaw�d. Ale ci�gle dowiadujemy si�, w jakich sytuacjach czujesz si� najlepiej, z czym sobie najlepiej radzisz, i to budzi l�k. - L�k? - Pozw�l, �e dam ci przyk�ad. - Washburn od�o�y� notatki i wsta�. Podszed� do prymitywnie skleconego kredensu przy �cianie, otworzy� szuflad� i wydosta� ze� du�y automatyczny rewolwer. Cz�owiek, kt�ry nie wiedzia�, kim jest, znieruchomia� spi�ty. Washburn by� na tak� sytuacj� przygotowany. - Nigdy nim si� nie pos�ugiwa�em - wyja�ni� - chyba nawet nie wiedzia�bym, jak to si� robi. Ale mieszkam ostatecznie w porcie. - U�miechn�� si� i nagle, bez ostrze�enia, rzuci� bro� w stron� m�czyzny na krze�le; ten chwyci� j� w powietrzu chwytem pewnym, mi�kkim i p�ynnym. - Roz�� go - rzek� Washburn. - Tak to si� chyba m�wi, prawda? - Co? - Roz�� go! No! Pacjent doktora Washburna spojrza� na rewolwer, i naraz, w ciszy, jego d�onie i palce zacz�y wprawnie manipulowa� broni�. Nie min�o trzydzie�ci sekund i rewolwer by� rozebrany na cz�ci. M�czyzna podni�s� wzrok. - Rozumiesz? - spyta� doktor. - W�r�d innych umiej�tno�ci posiadasz niezwyk�� znajomo�� broni palnej. - Wojsko? - Jean-Pierre sta� si� zn�w czujny i spi�ty. - W najwy�szym stopniu nieprawdopodobne - odrzek� Washburn. - Pami�tasz, kiedy odzyska�e� przytomno�� i rozmawiali�my po raz pierwszy, m�wili�my o z�bach, o twoim denty�cie. Ot� zapewniam ci�, �e tw�j dentysta nie jest wojskowym, i, rzecz jasna, zabiegi chirurgiczne, jakie przechodzi�e�, ca�kowicie wykluczaj� wszelkie powi�zania z wojskiem. - W takim razie co? - Zostawmy to na chwil� i wr��my do tego, co si� wydarzy�o. Zajmowali�my si� umys�em, przypominasz sobie? Stresem psychicznym, psychoz� reaktywn�. Nie m�zgiem, lecz napi�ciami psychicznymi. Czy wyra�am si� jasno? - M�w dalej. - Kiedy ust�puje wstrz�s, ust�puje napi�cie. Proces trwa tak d�ugo, dop�ki istnieje zasadnicza potrzeba, ochrony psyche. W trakcie owego procesu odzyskasz swe zdolno�ci i umiej�tno�ci. Przypomnisz sobie pewne wzorce zachowa� i by� mo�e przyswoisz je w spos�b niewymuszony, bazuj�c na instynktownych reakcjach fasadowych. Ale luka pozostanie i obserwacje upewniaj� mnie, �e nie da si� jej wype�ni�. - Washburn urwa� i podszed� do krzes�a. Zm�czony, usiad�, wzi�� szklank� i upi� �yk; zamkn�� oczy. - Dalej, m�w dalej - szepn�� bezimienny pacjent. Doktor uni�s� powieki i spojrza� na swego rozm�wc�. - Wracamy teraz do g�owy; tak nazwali�my m�zg, m�zg jako taki, m�zg jako cia�o fizycznie namacalne z tysi�cami milion�w kom�rek i cz�ci wzajemnie na siebie oddzia�ywuj�cych. Czyta�e� ksi��ki: sklepienie, uk�ad limbiczny, w��kna hipokampa i wzg�rza, callosum, a w szczeg�lno�ci chirurgiczne techniki lobotomii. Minimalny uraz mo�e spowodowa� dramatyczne zmiany. Tak sta�o si� w twoim przypadku. Dozna�e� urazu fizycznego. Je�eli w jakiej� strukturze poprzestawia si� cz�ci, struktura fizyczna ca�o�ci ulega zmianie. - Washburn zamilk� po raz wt�ry. - I... - naciska� Jean-Pierre. - Cofanie si� napi�� psychicznych spowoduje - ju� powoduje - �e odzyskasz swoje umiej�tno�ci i zdolno�ci. Lecz nie s�dz�, by� kiedykolwiek by� w stanie odnie�� je do zdarze� z przesz�o�ci. - Dlaczego? Dlaczego tak my�lisz? - Bo organiczne przewody uaktywniaj�ce i przekazuj�ce wspomnienia zosta�y naruszone, fizycznie poprzestawiane do tego stopnia, �e nie mog� funkcjonowa� tak jak kiedy�. Zosta�y zniszczone i nie odbuduj� ich �adne intencje ani starania. Ciemnow�osy m�czyzna tkwi� na krze�le w bezruchu. - Wi�c odpowiedzi trzeba szuka� w Zurychu - rzek� w ciszy. - Jeszcze nie. Nie jeste� na to przygotowany, jeste� zbyt os�abiony. - Ale przygotuj� si�. - Tak, na pewno. Min�y tygodnie. Nadal trwa�y rozmowy i �wiczenia, wci�� przybywa�o notatek; pacjent doktora Washburna wr�ci� do si�. By� s�oneczny ranek dziewi�tnastego tygodnia. Morze l�ni�o spokojn�, g�adka tafl�. Tak jak zwykle o tej porze bezimienny m�czyzna sko�czy� w�a�nie trening. Przez godzin� biega� wzd�u� nabrze�a i po okolicznych wzg�rzach; stale zwi�ksza� dystans, a� doszed� do prawie dwudziestu kilometr�w dziennie przy coraz d�u�szym kroku, coraz rzadszych odpoczynkach. Oddychaj�c ci�ko, siedzia� na krze�le w sypialni, przy oknie; podkoszulek mia� przesi�kni�ty potem. Wszed� tylnymi drzwiami i do sypialni dosta� si� z ciemnego korytarza, kt�ry omija� g��wny pok�j domu Washburna. Tak by�o zr�czniej, bo pok�j ten s�u�y� jako poczekalnia, a doktor wci�� mia� kilku pacjent�w, kt�rym �ata� skaleczenia i g��bsze rany. Siadywali tam w strachu zastanawiaj�c si�, w jakim stanie przyjmie ich rankiem le m�decin. A le m�decin trzyma� si� nawet nie�le. Co prawda wci�� chla� jak oszala�y Kozak, ale z siod�a nie pozwala� si� wysadzi�. Zachowywa� si� tak, jak gdyby w ciemnych zakamarkach niszcz�cego fatalizmu odnalaz� iskierk� nadziei. Pacjent Washburna rozumia� wszystko - ta nadzieja wi�za�a si� z bankiem na Bahnhofstrasse w Zurychu. Bahnhofstrasse... Dlaczego nazwa ulicy tak �atwo utkwi�a mu w pami�ci?... Drzwi otworzy�y si� i do sypialni wpad� doktor. U�miecha� si� szeroko; na jego fartuchu czerwieni�y si� plamy krwi. - Uda�o si�! - zakrzykn�� i wi�cej w tym by�o triumfu ni� wyja�nienia. - Powinienem otworzy� w�asne biuro werbunkowe i �y� z prowizji. By�by przynajmniej sta�y doch�d. - O czym ty m�wisz? - Jak uzgodnili�my, za�atwi�em to, czego ci trzeba: musisz zadzia�a� w�r�d ludzi, sam. A dwie minuty temu monsieur Jean-Pierre-Bezimienny zosta� korzystnie zatrudniony! Przynajmniej na tydzie�. - My�la�em, �e nic z tego nie wyjdzie. Jak�e� to za�atwi�? - Ha, mia�em w�a�nie za�ata� zainfekowan� nog� niejakiego Claude'a Lamouche'a. Da�em mu do zrozumienia, �e m�j zapas �rodk�w znieczulaj�cych jest bardzo, ale to bardzo niewielki. Ubili�my interes. Ty by�e� monet� przetargow�. - Na tydzie�? - Nadasz si�, to zatrzyma ci� na d�u�ej. - Washburn zamilk�. - Ale to chyba nie takie wa�ne, co? - Nie jestem pewien, czy aby to ma jakikolwiek sens. To i wszystko inne. Teraz. Miesi�c temu - mo�e. Ale nie dzisiaj. Ju� ci m�wi�em. Jestem gotowy. Chyba tego chcia�e�. Mam spotkanie w Zurychu. - A ja pragn�, �eby� na tym spotkaniu wypad� jak najlepiej. Moje pragnienia s� niezmiernie egoistyczne, dlatego nie pozwol� na opiesza�o�� i zaniedbywanie obowi�zk�w. - Jestem gotowy. - Zewn�trznie tak. Ale uwierz mi, szalenie wa�ne jest, by� sp�dzi� du�o czasu na wodzie, r�wnie� noc�. Nie w warunkach kontrolowanych, nie jako pasa�er. Musisz podda� si� wzgl�dnie surowym wymaganiom morza. Rzek�bym, im surowsze wymagania, tym lepiej. - Jeszcze jeden egzamin? - Musisz podda� si� ka�demu, jaki tylko zdo�am obmy�li� w prymitywie Port Noir. Gdybym umia� wyczarowa� dla ciebie sztorm i male�k� katastrof� morsk�, to bym wyczarowa�. Z drugiej strony, ten Lamouche ma w sobie co� ze sztormu; to trudny cz�owiek. Opuchlizna zejdzie mu z nogi wcze�niej czy p�niej. Wtedy zacznie si� ciebie czepia�. Inni te�, bo b�dziesz kt�rego� z nich zast�powa�. - Wielkie dzi�ki. - Drobnostka. W ten spos�b po��czymy dwa stresy: przynajmniej jedna, mo�e dwie noce na morzu, je�li Lamouche b�dzie trzyma� si� planu - to za�atwi nam spraw� wrogiego �rodowiska, kt�re przyczyni�o si� do wywo�ania psychozy reaktywnej - oraz stawianie czo�a z�o�ci i podejrzeniom ze strony otaczaj�cych ci� ludzi - to z kolei jest namiastk� pierwotnej sytuacji stresotw�rczej. - Dzi�ki raz jeszcze. A jak zechc� wyrzuci� mnie za burt�? Test idealny, co? Tylko nie wiem, czy by si� na co� przyda�, gdybym poszed� na dno. - Nie, nie, nic takiego si� nie zdarzy, nie - rzek� szyderczo Washburn. - Ciesz� si�, �e jeste� tak pewny siebie. Te� bym chcia�. - Mo�esz. Chroni ci� moja obecno�� w Port Noir. Nie jestem ani Christianem Barnardem, ani Michaelem De Bakeyem, ale mieszkam w Port Noir i tubylcy opr�cz mnie nie maj� nikogo. Oni mnie potrzebuj�, nie zaryzykuj� utraty jedynego lekarza. - Ale ty przecie� chcesz wyjecha�, i ja jestem twoim paszportem. - Niepoj�te s� wyroki losu, m�j drogi pacjencie, niepoj�te. No, do rzeczy. Lamouche chce, �eby� stawi� si� w basenie portowym; masz otrzaska� si� ze sprz�tem. Wyruszacie jutro o czwartej rano. Zwa�, ile korzy�ci przyniesie tydzie� na morzu, i potraktuj ten rejs jako przeja�d�k�. Przeja�d�ka. Nikt nigdy nie do�wiadczy� takiej przeja�d�ki. Szyprem brudnej, �mierdz�cej t�uszczem �odzi by� ordynarny i cuchn�cy Lamouche, kt�ry - gdyby zast�powa� kapitana Bligha w roku 1789 - wyr�n��by zbuntowanych marynarzy "Bounty" w pie�. Za�og� stanowi�a doborowa czw�rka wyrzutk�w b�d�cych niechybnie jedynymi lud�mi w Port Noir, kt�rzy znosili towarzystwo Lamouche'a. Pi�tym sta�ym cz�onkiem za�ogi okaza� si� brat g��wnego sieciarza i nowy, imieniem Jean-Pierre, zosta� o tym fakcie powiadomiony natychmiast, tu� po czwartej rano, gdy tylko wyszli z portu. - Zabierasz chleb mojemu bratu! - sykn�� ze z�o�ci� sieciarz, otaczaj�c si� k��bami dymu buchaj�cego gwa�townie z nieruchomego papierosa w k�ciku ust. - Wydzierasz �arcie z brzuch�w jego dzieci! - Zostan� tylko tydzie� - zaprotestowa� Jean-Pierre; pro�ciej, o ile� pro�ciej by�oby sp�aci� bezrobotnego brata z miesi�cznego zasi�ku Washburna, ale lekarz i pacjent zdecydowali, �e taka ugoda nie wchodzi w gr�. - Mam nadziej�, �e poradzisz sobie przy sieciach! Nie poradzi�. W czasie nast�pnych siedemdziesi�ciu dw�ch godzin zdarza�y si� chwile, kiedy cz�owiek imieniem Jean-Pierre s�dzi�, i� mimo wszystko umowa z Lamouche'em gwarantuje te� i finansowe uregulowanie sprawy. Nawet noc� udr�ce nie by�o ko�ca, zw�aszcza noc�. Zdawa�o si�, �e oczy rybak�w nieustannie za nim wodz�, czuwaj�, by zaskoczy� go na kraw�dzi snu, gdy le�a� na materacu roj�cym si� od robactwa. - Hej, ty tam! Przejmij wacht�! Kumpel �le si� czuje. Zast�pisz go. - Wstawaj! Philippe pisze pami�tnik. Nie mo�na mu przeszkadza�. - Rusz dup�! W po�udnie zerwa�e� sie�. Nie b�dziemy p�aci� za twoj� g�upot�. Tak si� zgodzili�my. Dalej, napraw j�! Sieci. Je�li na jednym skrzydle potrzeba by�o dw�ch ludzi, on ich zast�powa�. Je�eli pracowa� obok kt�rego� z nich, zdarza�o si�, �e w�oka nagle napr�a�a si� i polu�nia�a. Wtedy musia� utrzymywa� ci�ar ca�ego zaci�gu, a cz�sto - o w�os od upadku za burt� - l�dowa� na okr�nicy, potr�cony ramieniem s�siada. I ten Lamouche. Utykaj�cy maniak, mierzy� ka�dy kilometr morza ilo�ci� ryb, kt�re straci�. G�os mia� skrzecz�cy jak zepsuta tuba z elektronicznym wzmacniaczem. Zwraca� si� do rybak�w, poprzedzaj�c ich nazwiska wulgarnym epitetem, co budzi�o w nowym narastaj�c� w�ciek�o��. Ale Lamouche'owi nie chodzi�o o Jean-Pierre'a. On tylko przekazywa� Washburnowi wiadomo��: "Nigdy wi�cej mi tego nie r�b. Trzymaj si� z dala od mojej �odzi i moich ryb". Zgodnie z planem Lamouche'a trzeciego dnia o zachodzie s�o�ca mieli wr�ci� do Port Noir i roz�adowa� ��d�. Za�oga mia�a mie� wolne do godziny czwartej nast�pnego ranka, �eby wyspa� si� troch�, troch� po�ajdaczy�, schla� si�, a przy odrobinie szcz�cia po��czy� z sob� wszystkie trzy przyjemno�ci naraz. Na horyzoncie ukaza� si� l�d. Wtedy si� zacz�o. G��wny sieciarz i jego pierwszy pomocnik akurat wybierali i uk�adali sieci na �rodku kutra. Wielce niepo��dany cz�onek za�ogi - przezwali go "Jean-Pierre-Pijawka" - szorowa� deski szczotk� na d�ugim kiju. Dwaj pozostali rybacy wylewali na pok�ad kub�y morskiej wody; lali j� tu� przed szczotk� i, rzecz jasna, o wiele cz�ciej zdarza�o im si� zmoczy� Jean-Pierre'a ni� to, co zmoczenia wymaga�o. Kt�re� z kolei wiadro chlusn�o zawarto�ci� zbyt wysoko i woda natychmiast o�lepi�a pacjenta doktora Washburna. Jean-Pierre straci� r�wnowag�. Ci�ka szczotka ze szczecin� niczym stalowe pazury wypad�a mu z r�k i obr�ciwszy si� na sztorc, uderzy�a w udo kl�cz�cego sieciarza. - Sacre diable! - Je regrette - rzuci� zdawkowo sprawca przest�pstwa, wycieraj�c oczy. - Co jest, do diab�a?! - wrzasn�� sieciarz. - Przepraszam, powiedzia�em przepraszam - odpar� Jean-Pierre. - Powiedz swoim przyjacio�om, �eby lali wod� na pok�ad, nie na mnie. - Moi przyjaciele nie robi� ze mnie ofiary w�asnej g�upoty! - Za to przed chwil� ze mnie tak� ofiar� zrobili. Sieciarz chwyci� szczotk� za kij, wsta� i wysun�� j� w prz�d jak bagnet. - Co? Chcesz si� ze mn� zabawi�, Pijawko? - Ch�tnie. Zaczynaj. - Z przyjemno�ci�, Pijawko. No to masz! - Sieciarz pchn�� go szczotk�. Ostra szczecina przebi�a materia� koszuli i zadrapa�a pier� i brzuch Jean-Pierre'a. Pacjent doktora Washburna nie wiedzia�, czy na jego reakcj� wp�yn�o podra�nienie blizn na zagojonych ranach, czy frustracja i z�o�� rosn�ca w nim od trzech dni ci�g�ych upokorze�. Wiedzia� tylko, �e musi na cios odpowiedzie�. A odpowied� by�a bardziej zatrwa�aj�ca, ni� m�g� j� sobie wyobrazi�. Chwyci� kij praw� r�ka i d�gn�� nim w brzuch sieciarza. Szarpn�� szczotk� w momencie uderzenia, wyrzucaj�c jednocze�nie lew� nog� w g�r� i wbijaj�c stop� w gard�o tamtego. - Tao! - Gard�owy szept wyrwa� mu si� z ust mimowolnie; nie wiedzia�, co oznacza. Nim zdo�a� pomy�le�, wykona� obr�t i tym razem jego prawa stopa rozci�a powietrze i jak taran uderzy�a w lewa nerk� sieciarza. - Cze-sah! - wyszepta�. Sieciarz cofn�� si�, a p�niej rzuci� ku niemu z w�ciek�o�ci� spot�gowan� b�lem, rozczapierzaj�c szponiaste paluchy. - Ty �wi�skie nasienie! Jean-Pierre kucn�� z wysuni�tym do g�ry ramieniem. Przytrzyma� lew� r�k� tamtego, szarpn�� ni� do do�u, wyprostowa� si�, pchn�� rami� sieciarza od siebie, a� w ko�cu pu�ci� je i wbi� obcas buta w krzy� przeciwnika. Francuz run�� na sieci i grzmotn�� g�ow� o �cian� okr�nicy. - Mii-sah! - i zn�w nie zrozumia� w�asnego okrzyku. Kt�ry� z rybak�w chwyci� go z ty�u za szyj�. Podopieczny Washburna uderzy� pi�ci� w okolice jego miednicy, potem zgi�� si� wp�, przycisn�wszy �okie� napastnika do lewej strony gard�a. Nachyli� si� jeszcze mocniej i kiedy nogi rybaka straci�y kontakt z pod�o�em, Jean-Pierre cisn�� nim daleko, na drug� stron� �odzi. Jego przeciwnik zamacha� w powietrzu nogami, po czym utkwi� szyj� i twarz� mi�dzy ko�ami pok�adowego d�wigu. Na Jean-Pierre'a run�o dw�ch pozosta�ych ludzi Lamouche'a. Ok�adali go pi�ciami, kopali, a szyper kutra wywrzaskiwa� bez przerwy: - Le m�decin! Rappelons le m�decin! Doucement! Lekarza! Wezwijcie lekarza! Spokojnie! S�owa ani troch� nie odpowiada�y widokowi, kt�ry ujrza�. Pacjent Washburna zgi�� w przegubie d�o� jednego z rybak�w, wykr�caj�c j� jednocze�nie w kierunku przeciwnym do ruchu wskaz�wek zegara. Zrobi� to b�yskawicznie, gwa�townie, i jego przeciwnik rykn�� z b�lu - r�ka by�a z�amana. Jean-Pierre zacisn�� teraz palce d�oni, wyrzuci� ramiona w g�r� niczym m�ot kowalski i trafi� m�czyzn� ze zmia�d�onym nadgarstkiem prosto w gard�o. Rybak przekozio�kowa� w powietrzu i zwali� si� ci�ko na pok�ad. - Kwa-sah! - cichy okrzyk zabrzmia� w uszach Jean