Corum 3_ Krol mieczy - MOORCOCK MICHAEL

Szczegóły
Tytuł Corum 3_ Krol mieczy - MOORCOCK MICHAEL
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Corum 3_ Krol mieczy - MOORCOCK MICHAEL PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Corum 3_ Krol mieczy - MOORCOCK MICHAEL PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Corum 3_ Krol mieczy - MOORCOCK MICHAEL - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MOORCOCK MICHAEL Corum 3: Krol mieczy MICHAEL MOORCOCK Przelozyl: Radoslaw Kot SCAN-dal Te ksiege dedykuje Renacie KSIEGA PIERWSZA, w ktorej Ksiaze Corum widzi, jak pokoj przemienia sie w konflikt Rozdzial pierwszy SYLWETKA NA WZGORZU Jeszcze niedawno umierali tu ludzie i niejeden mial umrzec wkrotce, lecz palac Krola Onalda byl juz wyremontowany, odmalowany i ozdobiony wieksza jeszcze niz kiedys iloscia kwiatow, a blanki znow staly sie balkonami i tarasami. Krol Lywm-an-Eshu, Onald, nie mogl jednak nacieszyc wzroku odradzajacym sie Halwygiem, gdyz i on zostal zabity podczas oblezenia i obecnie jako regentka rzadzila jego matka. Mialo tak byc do czasu, az dorosnie syn krola. Gdzieniegdzie w miescie staly jeszcze rusztowania, bowiem Krol Lyr-a-Brode i jego barbarzyncy zostawili po sobie sporo zniszczen. Ustawiono nowe rzezby, wzniesiono nowe fontanny i oczywiste juz bylo, ze spokojne i wspaniale Halwyg nabierze wiekszej jeszcze swietnosci, niz przedtem. I tak bylo w calym Lywm-an-Eshu.Tak tez bylo za morzem, w Bro-an-Vadhaghu. Mabden-czycy zostali usunieci z powrotem na ziemie, z ktorej niegdys przyszli - Bro-an-Mabden, ponury kontynent na polnocnym wschodzie. A ich lek przez potega Vadhaghow znow byl silny. W pieknej krainie lagodnych wzgorz i pogodnych dolin, jaka byl Bro-an-Vadhagh, zostaly tylko ruiny zlowrogiego Kalenwyru. Ruiny omijane, ale nie zapomniane. Na Wyspach Nhadragh pozwolono bytowac tej niewielkiej garstce, ktora przetrwala mordy Mabdenczykow. Wystraszone, zdegenerowane istoty pozostawiono w spokoju, by mogly zyc tak, jak zapragna. Zapewne ci nieszczesni Nhadraghowie zrodza bardziej pewne siebie potomstwo i byc moze ich rasa znowu kiedys rozkwitnie, jak bylo to w czasach, zanim az tak wiele spraw sie zmienilo. Swiat powracal do pokojowego zycia. Ci, ktorzy przybyli razem z magicznym Gwlas-cor-Gwrysem, Miastem we Wnetrzu Piramidy, zabrali sie do pracy przy odbudowie zburzonych zamkow Vadhaghow. Opuscili swoje dziwne miasto z metalu na rzecz tradycyjnych domostw. Obecnie Gwlas-cor-Gwrys, choc nietkniete, stalo opuszczone pomiedzy sosnami odrastajacej z wolna puszczy niedaleko od zburzonych fortec Mabdenczykow. Wydawalo sie, ze era pokoju zaswitala zarowno dla Mabdenczykow z Lywm-an-Eshu, jak i dla Vadhaghow, ktorzy ten kraj uratowali. Zapomniano o grozbie Chaosu. Teraz az dwie z trzech sfer - dziesiec z Pietnastu Wymiarow - bylo rzadzone przez Lad. Czy mozna bylo miec tym samym pewnosc, ze Lad jest silniejszy? Wiekszosc tak sadzila. Krolowa Crief, Regentka Lywm-an-Eshu tez tak myslala i taka opinie przekazala wnukowi, Krolowi Analtowi, a maly krol przekonal o tym swoich poddanych. Ksiaze Yurette Hasdun Nury, byly dowodca Gwlas-cor-Gwrysu, wierzyl w to bez zastrzezen. Reszta Vadhaghow wierzyla w to rowniez. Jeden byl tylko Vadhagh, ktory pozostal nieprzekonany. Byl niepodobny do innych przedstawicieli swej rasy, chociaz mial taka sama piekna, szczupla sylwetke, tak samo splaszczona glowe i zlotem nakrapiana skore, urodziwe wlosy i oczy wyciete na ksztalt migdalow o barwie zolci i purpury. Na miejscu prawego oka mial jednak cos, co przypominalo lsniace oko muchy, a zamiast lewej reki nosil jakby szesciopalczasta, podobnie lsniaca rekawice inkrustowana ciemnymi klejnotami. Jego ramiona okrywala szkarlatna szata i byl to Corum Jhaelen Irsei, pogromca jednych bogow i sprawca konca banicji innych, ktory niczego tak nie pragnal jak pokoju, ale nie potrafil wen uwierzyc. Ktory nienawidzil obcego oka i obcej reki, chociaz wiele razy ratowaly mu one zycie, ocalajac tym samym zarowno Lywm-an-Esh, jak i Bro-an-Vadgah i wspierajac sprawe Ladu. Ale nawet Corum, ktoremu ciazylo fatalne przeznaczenie, znal radosc i cieszyl go widok odbudowanego Zamku Erom, jego dawnego domu, ktory wzniesiono od nowa na cyplu, gdzie stal od stuleci, zanim Glandyth-a-Krae go zburzyl. Corum pamietal kazdy szczegol pradawnego domostwa swej rodziny i jego radosc rosla wraz ze wznoszacym sie coraz wyzej zamkiem. Wysmukle, barwne wieze znow siegaly wysoko w niebo i spogladaly daleko na morze, ktore zielono-biala kipiela obmywalo skaly ponizej, wplywajac i wyplywajac z ogromnych jaskin u podstaw cypla jakby tanczylo z radosci, ze Erorn sie odradza. Wewnatrz zamku pomyslowosc i zrecznosc rzemieslnikow z Gwlas-cor-Gwrysu zaowocowala niezwyklymi scianami, ktore odmienialy ksztalt i kolor przy kazdej zmianie wyposazenia, pojawily sie tez instrumenty z krysztalu i wody, ktore przestrajac mogly brzmienie zgodnie z nastrojem mieszkancow. Nie mozna bylo jednak wskrzesic obrazow, rzezb i manuskryptow, ktore stworzyl Corum i jego przodkowie w spokojniejszych czasach, gdyz Glan-dyth zniszczyl je wszystkie, zabijajac przy tym ojca Coruma, Ksiecia Khlonskeya jego matke Colatalarne, jego siostry blizniaczki, wuja, kuzynke i domownikow. Myslac o tym wszystkim, co stracil, Corum czul, jak powraca stara nienawisc do Hrabiego Mabdenu. Ciala Glandytha nie znaleziono pomiedzy poleglymi w Halwygu, podobnie jak nie trafiono na zwloki zalog jego rydwanow, jego Denedhyssow. Glandyth zniknal - chociaz mozliwe bylo, ze i on, i jego ludzie zgineli w jakiejs pomniejszej bitwie. Odsuwanie od siebie mysli o Hrabi Mabdenu i jego uczynkach, ktorych pamiec powracala natretnie przez caly niemal czas, wymagalo od Coruma wiele wysilku. Wolal przeciez zastanawiac sie, jak uczynic Zamek Erom jeszcze piekniejszym, tak aby jego ukochana zona, Rhalina z Al-lomlylu, zauroczona tym miejscem, mogla zapomniec, ze z jej wlasnego zamku Glandyth zostawil tylko kilka kamieni widocznych na dnie plycizn u stop Gory Moidel. Jhary-a-Conel, ktory rzadko zwracal uwage na takie sprawy, tez pozostawal pod wrazeniem piekna zamku. Dostarczal mu on, jak sam stwierdzil, inspiracji do ukladania sonetow, ktore uporczywie i az nazbyt czesto usilowal im czytac. Malowal poza tym zupelnie niezle portrety Coruma w jego szkarlatnej szacie i Rhaliny w stroju z blekitnego brokatu, a takze niemala liczbe autoportretow, ktorymi mogl juz obwiesic wiecej niz jedna komnate Zamku Erorn. Jhary spedzal rowniez czas na projektowaniu strojow, az w koncu zgromadzil pokazna garderobe. Widywano go nawet, jak przymierzal nowe kapelusze (chociaz byl bardzo przywiazany do starego i zawsze do niego wracal). Jego maly, skrzydlaty kot przefruwal od czasu do czasu przez pokoje, ale najczesciej mozna go bylo znalezc spiacego w miejscach, gdzie najmniej sie go spodziewano. I tak mijaly dni. Pas wybrzeza, na ktorym zbudowano Zamek Erorn, znany byl z lagodnego lata i cieplej zimy. Dwa, a czasem nawet trzy plony mozna bylo zebrac co roku w normalnym czasie i zwykle jedynie w jednym, najchlodniejszym miesiacu przychodzil lekki mroz i spadal snieg. Tej jednak zimy, kiedy ukonczono Erorn, snieg zaczal padac wczesnie i nie przestawal, az deby i sosny i brzozy nie ugiely sie pod ciezarem iskrzacej bieli lub nie zginely pod nia calkowicie. Snieg byl tak gleboki, ze jezdziec na koniu znikal w nim czasem bez sladu i pomimo ze za dnia slonce swiecilo mocno i czysto, nie splywal, a to, co stopnialo, bylo szybko uzupelniane nastepnym opadem. Corum dopatrywal sie w tej niespodziewanej zmianie klimatu jakiegos zlowieszczego znaku. W zamku bylo jednak nadal zacisznie, nie brakowalo zywnosci, a czasem statek powietrzny przywozil jakiegos goscia z ktoregos z innych, nowo odbudowanych zamkow. Swiezo osiedleni Vadhaghowie opuscili wprawdzie Gwlas-cor-Gwrys, ale nie wyrzekli sie swych statkow podniebnych. Nie istnialo zatem niebezpieczenstwo, by urwac sie mial kontakt ze swiatem. Niepokoj nie opuszczal jednak Coruma. Jhary przyjmowal to z niejakim rozbawieniem, Rhalina jednak traktowala stan ksiecia nader powaznie i za kazdym razem, gdy sadzila, ze wraca on myslami do Glandytha, starala sie mozliwie dyskretnie koic jego troski. Pewnego dnia Corum i Jhary stali na balkonie wysokiej wiezy i spogladali w glab ladu na rozlegla inwazje bieli. -Czemu wlasciwie ta pogoda mnie niepokoi? - spytal Corum Jharego. - We wszystkim wesze teraz reke bogow. Ale dlaczego bogowie mieliby trudzic sie uczynieniem tej zimy tak sniezna? Jhary wzruszyl ramionami. -Przypomnij sobie: za rzadow Ladu swiat byl podobno okragly. Zapewne teraz znowu tak jest, a rezultatem tej kraglosci jest zmiana pogody, dajaca sie we znaki i w tych stronach. Zaskoczony Corum pokrecil glowa. Ledwie sluchal Jharego. Oparl sie o pokryty sniegiem parapet, i mruzac oczy przed blaskiem, wbil spojrzenie w odlegla linie bialych jak wszystko wokol wzgorz. -Gdy w zeszlym tygodniu skladal nam wizyte Bwy-dyth-a-Horn, dowiedzialem sie, ze podobnie jest w calym Bro-an-Vadhaghu. Mysl, ze to dziwne zjawisko jest jakims znakiem, nie chce dac mi spokoju. - Wciagnal zimne, czyste powietrze. - Chociaz czemu Chaos mialby zsylac snieg, skoro nikomu to nie przeszkadza... -Moglby utrudnic zycie rolnikom z Lywm-an-Eshu - zauwazyl Jhary. -Tak, owszem, ale w Lywm-an-Eshu nie uwazaja tej zimy za szczegolnie ciezka, sniegu u nich jest malo. To tak, jakby cos chcialo... Chcialo nas zmrozic, sparalizowac... -Chaos znalazlby cos bardziej skutecznego niz tylko obfite opady sniegu. -Moze nie stac go na wiecej teraz, gdy Lad rzadzi dwoma sferami. -Nie sadze. Jesli juz, jest to raczej robota Ladu. Rezultat kilku pomniejszych zmian geograficznych powiazanych z uwolnieniem naszych Pieciu Wymiarow od pozostalosci Chaosu. -To najbardziej logiczne wyjasnienie - przytaknal Corum. -O ile w ogole jakies wyjasnienie jest tu potrzebne. -Tak. Jestem zbyt podejrzliwy. Zapewne masz racje - Juz mial zawrocic ku wejsciu do wiezy, ale nagle poczul dlon na ramieniu. -Spojrz na wzgorza. -Na wzgorza? - Corum wbil wzrok w dal. Ze zdziwieniem stwierdzil, ze cos tam sie porusza. W pierwszej chwili pomyslal, ze to zwierze z puszczy, moze lis, szukajacy zdobyczy. Lecz bylo to zbyt duze, wieksze nawet niz kon z jezdzcem. Ksztalt byl znajomy, ale Corum nie mogl sobie przypomniec, gdzie widzial go przedtem. Migotal, byl czesciowo w tym wymiarze, czesciowo w innym. Zaczal oddalac sie wolno ku polnocy. Przystanal i odwrocil sie zapewne, gdy Corum poczul nagle czyjes spojrzenie. Jego lsniaca reka dotknela mimowolnie opaski na oku i to powstrzymalo Ksiecia od spojrzenia w zaswiaty, skad w przeszlosci otrzymywal nadnaturalne wsparcie. Z wysilkiem opuscil reke. Czy kojarzyl ten ksztalt z czyms, co widzial wlasnie w zaswiatach? Czy tez moze byla to jakas istota Chaosu, ktora wrocila, by zaatakowac Erorn? -Nie moge tego rozpoznac - powiedzial Jhary. - To zwierze czy czlowiek? Corum nie potrafil mu odpowiedziec. -Zadne z nich, jak sadze - odparl w koncu. Ksztalt podjal marsz, rychlo przekroczyl gran wzgorza i zniknal. -Na dole mamy statek - stwierdzil Jhary. - Moze powinnismy podazyc za nim? -Nie - odpowiedzial Corum, ktoremu zaschlo w gardle. -Nie wiesz, co to bylo? Nie przypominasz sobie, Corumie? -Gdzies juz to widzialem, ale nie pamietam gdzie ani w jakich okolicznosciach. Czy to... czy to na mnie spojrzalo, Jhary, czy tylko mi sie tak wydawalo? -Rozumiem. Czules cos dziwnego. Zupelnie, jakbys spotkal przypadkiem czyjes spojrzenie. -Cos w tym rodzaju. -Zastanawiam sie, czego to cos od nas chcialo i czy ma jakikolwiek zwiazek ze sniegiem. -Nie kojarzy mi sie to ze sniegiem. Raczej... z ogniem! Pamietam! Pamietam, gdzie to widzialem! To, lub cos podobnego. W Krainie Plomieni, kiedy udusilem, a wlasciwie kiedy ta reka udusila Hanafaxa. Opowiadalem ci o tym! Z drzeniem przypomnial sobie tamta scene. Reka Kwlla wyciskajaca zycie z krztuszacego sie, krzyczacego Hanafaxa. Niewidoma Krolowa Oorese z niewzruszona twarza. Wzgorze. Dym. Postac stojaca na wzgorzu i obserwujaca jego, Coruma. Sylwetka zaslonieta przez raptownie naplywajace kleby dymu. -Moze to tylko szalenstwo - mruknal. - Moje sumienie przypomina mi o niewinnej duszy, ktora zabralem, zabijajac Hanafaxa. Moze pamietajac ma wine, kojarze ja tylko z postacia pojawiajaca sie na wzgorzu. -Piekna teoria - stwierdzil Jhary z ironia. - Ale to nie ma nic wspolnego z zabiciem Hanafaxa i poczuciem jakiejkolwiek winy, o ktorej tak bliscy ci ludzie lubia tyle mowic. To ja pierwszy zobaczylem postac. -Tak, tak bylo. - Corum wszedl do wiezy. Opuscil glowe, a ze smiertelnego oka poplynely lzy. Gdy Jhary zamknal drzwi, Corum odwrocil sie na schodach i podniosl glowe, by spojrzec na przyjaciela. -Zatem co to bylo, Jhary? -Nie wiem. -Przeciez ty tyle wiesz. -I wiele zapominam. Nie jestem bohaterem. Jestem kompanem bohaterow. Podziwiam. Zdumiewam sie. Czesto podsuwam dobre rady, ktore rzadko sa przyjmowane. Sympatyzuje. Interpretuje leki, ktorych bohater nie potrafi sobie wyjasnic. Ostrzegam przed niebezpieczenstwami... -Dosc, stary, kpisz sobie? -Chyba tak. I ja tez jestem zmeczony, przyjacielu. Jestem zmeczony towarzystwem ponurych bohaterow, dazacych ku rozmaitym przerazajacym przeznaczeniom. O ich braku humoru juz nie wspomne. Pragne towarzystwa zwyczajnych ludzi, przynajmniej na jakis czas. Popijalbym w tawernach, opowiadal sprosne kawaly, puszczal wiatry, tracil glowe dla kurewek... -Jhary? Ty nie zartujesz! Czemu to mowisz? -Bo jestem zmeczony tym... - Jhary zamarl. - Coz, zaprawde, Ksiaze Corumie... To zupelnie do mnie niepodobne. Ten drwiacy glos... Byl moj! -Tak. Byl. - Corum znieruchomial podobnie jak Jhary. - I wcale mi sie nie podobal. Coz, jesli chcesz mnie sprowokowac, to... -Poczekaj! - Jhary przycisnal dlon do czola. - Poczekaj, Corumie. Czuje, jakby cos chcialo opanowac moje mysli, szukalo sposobu, aby zwrocic mnie przeciwko moim przyjaciolom. Skoncentruj sie, czy czujesz to samo? Corum dluzsza chwile wpatrywal sie w Jharego, a potem zlosc ustapila z jego twarzy, ustepujac miejsca oszolomieniu. -Tak, masz racje. To tak, jakby dokuczliwy cien padl na tyl mej glowy. Przypomina o nienawisci i o sprzeczce. Czy to sprawka tej istoty, ktora widzielismy na wzgorzu? -Kto wie? - Jhary potrzasnal glowa. - Przepraszam za moj wybuch. Nie do wiary, zebym to ja tak do ciebie mowil... -Ja tez przepraszam. Miejmy nadzieje, ze ten cien zniknie. Zamysleni zeszli w milczeniu do glownej czesci zamku. Sciany lsnily srebrzyscie, co znaczylo, ze na zewnatrz znow zaczal padac snieg. Rhalina znalazla ich w jednej z galerii, gdzie krysztaly i fontanny spiewaly lagodnie kompozycje ojca Coruma: piesn milosna skomponowana niegdys dla matki Coruma. To uspokajalo i ksiaze zdolal nawet usmiechnac sie do nadchodzacej. -Corumie - powiedziala - kilka chwil temu opanowala mnie dziwna furia. Nie umiem sobie tego wyjasnic. Cos sklonilo mnie, by uderzyc jedna ze sluzacych. Ja... Wzial ja w ramiona i ucalowal w czolo. -Wiem. Jhary i ja doswiadczylismy tego samego. Obawiam sie, ze to znow Chaos pracuje nad nami na swoj subtelny sposob i zwraca nas przeciwko sobie nawzajem. Nie wolno nam sie temu poddac. Musimy znalezc przyczyne tego wszystkiego. Sadze, ze cos chce, abysmy sie nawzajem pozabijali. W jej oczach pojawilo sie przerazenie. -Och, Corumie... -Nie wolno nam sie temu poddac - powtorzyl. Jhary podrapal sie po nosie i uniosl brwi. -Zastanawiam sie, czy tylko nas to spotkalo. Ta obsesyjna nienawisc. A jesli owladnela caly kraj... Co wtedy, Corumie? Rozdzial drugi CHOROBA SIE ROZPRZESTRZENIA Najgorsze mysli przychodzily Corumowi do glowy tej nocy, gdy lezal w lozku obok Rhaliny. Czasem pojawial mu sie przed oczami znienawidzony wrog, Glandyth-a-Krae, czasem nadplywal obraz Wladcy Ladu, Arkyna, ktorego zaczynal obecnie winic za wszystkie swe klopoty i nieszczescia, niekiedy zas widzial Jhary-a-Conela i gotow byl uznac jego lekka ironie za pelna kpiny zlosliwosc. Myslal tez o Rhalinie i chwilami moglby przysiac, ze ta kobieta usidlila go, kierujac ku innemu, niz prawdziwe, przeznaczeniu. Te ostatnie wizje byly najgorsze i najbardziej staral sie je zwalczac. Czul, jak jego twarz wykrzywia sie z wscieklosci, a palce zwieraja w piesci, slyszal charkot dobywajacy sie z ust. Cialo dygotalo z gniewu i zadzy zabijania. Przez cala noc opieral sie tym strasznym popedom i wiedzial, ze Rhalina podobnie zmaga sie z narastajaca furia, z gniewem, ktory niczemu nie sluzy, nie ma sie na czym skupic i nie moze w zaden sposob znalezc ujscia.Krwawe wizje. Wizje tortur i okaleczen gorsze niz wszystko, z czym zapoznal go Glandyth. Na dodatek tym razem to Corum byl katem, a jego ofiarami ci, ktorych ukochal najbardziej. Wiele razy w ciagu nocy zrywal sie z krzykiem. Bylo to tylko jedno slowo - Nie! Nie! Nie! - i wyskakujac z lozka patrzyl z nienawiscia na Rhaline. A Rhalina odwzajemniala mu takim samym spojrzeniem. Jej wargi unosily sie, odslaniajac biale zeby. Nozdrza drgaly jak u zwierza, a dziwne odglosy dobywaly sie z glebi gardla. Potem on przezwyciezal gniewne impulsy i wolal do niej, przypominal jej, co naprawde sie dzieje. Potem lezeli objeci ramionami, wyczerpani napieciem. Snieg zaczal topniec. Zupelnie, jakby zaszczepiwszy zaraze gniewu i nienawisci, uznal swe zadanie za wypelnione i postanowil zniknac. Corum wybiegl ktoregos dnia z zamku i zaczal okladac biala okrywe mieczem, wygrazajac i winiac ja za cale cierpienie. Lecz Jhary byl juz pewien, ze snieg spadl w naturalny sposob i ze to tylko zbieg okolicznosci. Probowal uspokoic przyjaciela. Udalo mu sie sklonic Coruma do opuszczenia i schowania miecza. Drzac staneli obok siebie w swietle poranka, obaj tylko po czesci ubrani. -A co z postacia na wzgorzu? - dyszal Corum. - To tez byl zbieg okolicznosci, przyjacielu? -Mogl byc. Mam wrazenie, ze wszystkie te rzeczy zdarzyly sie w tym samym czasie, poniewaz zdarzylo sie cos jeszcze. To tylko cienie jakiegos ogolniejszego zjawiska, rozumiesz? Corum wzruszyl ramionami i wywinal reke z uscisku Jharego. -Ogolniejszego zjawiska? Czegos istotniejszego? O to ci chodzi? -Tak. Czegos bardziej znaczacego. -Czy to, co dzieje sie z nami, nie jest juz i tak trudne do zniesienia i wystarczajaco nieprzyjemne? -Owszem, jest. Corum pojal, ze przyjaciel stara sie go udobruchac. Postaral sie przywolac usmiech na twarz. Poczul sie bardzo wyczerpany. Tlumienie strasznych pragnien wymagalo tyle sily... Otarl czolo wierzchem prawej dloni. -Musi byc sposob, aby nam pomoc. Boje sie. Boje sie... -Wszyscy sie boimy, Ksiaze Corumie. -Boje sie, ze ktorejs nocy zabije Rhaline. Zrobie to, Jhary. -Lepiej bedzie zamieszkac osobno i zamykac sie w swoich pokojach. Pozostali mieszkancy zamku znosza to rownie ciezko jak my. -Zauwazylem. -Oni tez musza sie odseparowac. Mam im to powiedziec? Corum gladzil palcami kulke na rekojesci miecza, a jego obwiedzione czerwienia prawe oko patrzylo szeroko, przenikliwie. -Tak - powiedzial nieobecnym glosem. - Powiedz im to. -I ty zrobisz to samo? Przez caly czas staram sie sporzadzic napoj, cos, co by nas uspokajalo i gwarantowalo, ze nie skrzywdzimy sie nawzajem. Oslabi to oczywiscie nasz refleks, pewnie nas troche otepi, ale to lepsze niz wzajemnie wyrznac sie w pien... -Wyrznac? Tak. - Corum wpatrywal sie w Jharego. Jego jedwabny kaftan draznil go pretensjonalnoscia, chociaz jeszcze calkiem niedawno wzbudzal podziw. I ten grymas na twarzy... Co to bylo? Kpina? Czy Jhary kpil sobie z niego? -Dlaczego ty?... - urwal, zdajac sobie sprawe, ze znow ulega szalenstwu. - Musimy opuscic Zamek Erorn. Moze jakis... jakis duch go zamieszkuje. Jakas zla sila, pozostawiona przez Glandytha. To mozliwe, Jhary, slyszalem o takich wypadkach. Jhary spojrzal nan sceptycznie. -To jest mozliwe! - krzyknal Corum. Dlaczego Jhary byl czasem tak glupi? -Jest mozliwe. - Jhary potarl czolo i skubnal koniec nosa. I jego oczy byly zaczerwienione, i on tez myszkowal uwaznie wzrokiem po bokach. - Jest mozliwe. Tak. Ale niezaleznie od tego musimy stad odejsc. Masz racje. Musimy sprawdzic, czy tylko Zamek Erorn ogarniety jest choroba. Musimy zobaczyc, czy inni cierpia podobnie jak my. Jesli uda nam sie ruszyc statek z wewnetrznego dziedzinca... Snieg juz z niego splynal... Musimy udac sie do... Ja musze... - Umilkl. - Zaczynam bredzic. To ze zmeczenia. Ale musimy odszukac naszego przyjaciela, Ksiecia Yurette i spytac, czy i on czuje to samo. -Proponowales to wczoraj - przypomnial mu Corum. -I zgodzilismy sie, prawda? -Tak. - Corum powlokl sie ku bramie zamku. - Zgodzilismy sie. I przedwczoraj tez sie zgodzilismy... -Musimy poczynic przygotowania. Czy Rhalina zostanie, czy pojedzie z nami? -Dlaczego pytasz? To impertynenckie... - Corum znow sie opanowal. - Wybacz mi, Jhary. -Wybaczam. -Co to za sila, ze az tak nas opanowala? Zwraca przeciw sobie starych przyjaciol. Sprawia, ze chwilami pragne zabic kobiete, ktora kocham najbardziej na swiecie. -Nigdy tego nie odkryjemy, jesli tu zostaniemy - rzucil Jhary porywczo. -Dobrze zatem. Wezmiemy lodz powietrzna. Czy czujesz sie na silach, by ja poprowadzic? -Znajde sily. Swiat zszarzal wraz ze stopnieniem sniegu. Drzewa byly szare, wzgorza byly szare i trawa wygladala szaro. Nawet Zamek Erorn i jego cudownie kolorowe wieze mialy szary wyglad i sciany wewnatrz tez byly szare. Poznym popoludniem, tuz przed zachodem slonca, Rhalina zawolala Coruma i Jharego. -Chodzcie! - krzyknela. - Zblizaja sie dwa statki powietrzne. Dziwnie sie zachowuja. Staneli przy jednym z okien wychodzacych na morze. W dali dwa piekne metalowe statki podniebne krazyly i nurkowaly niby w skomplikowanym tancu, muskajac powierzchnie szarego oceanu, by potem poderwac sie z wielka szybkoscia w gore. Zupelnie jakby kazdy z nich staral sie za wszelka cene znalezc za rufa drugiego. Cos blysnelo. Rhalina glosno wciagnela powietrze. -Uzywaja broni! Tej strasznej broni, ktora zniszczyli Krola Lyra i jego armie! Oni walcza, Corumie! -Tak - powiedzial ponuro. - Widze. Jeden ze statkow zachwial sie nagle i wydawalo sie, ze zaraz zawisnie nieruchomo w powietrzu. Potem przewrocil sie i ujrzeli drobne figurki wypadajace z jego pokladu. Wowczas wyprostowal lot i skierowal sie w gore, wprost na drugi statek, usilujac go staranowac. Tamten jednak zdolal wykonac unik, a uszkodzony okret lecial dalej tym samym kursem wznoszac sie coraz wyzej, az stal sie tylko drobna plamka wsrod plynacych po szarym niebie chmur. Wrocil jednak, nurkujac w strone nieprzyjaciela, ktory tym razem zostal zaskoczony i otrzymawszy cios w rufe, zaczal spadac spirala ku morzu. Sprawca tego runal prosto do wody i zniknal pod falami. Tylko troche piany znaczylo miejsce, gdzie zatonal. Pozostaly statek powstrzymal upadek po spirali i lotem szybowym skierowal sie ku ladowi, mierzac w brzeg po drugiej stronie zatoki. Nagle zmienil gwaltownie kurs i lecial teraz prosto na zamek. -Czy chce w nas uderzyc? - spytal Jhary. Corum wzruszyl ramionami. Zaczal uwazac Zamek Erorn raczej za nawiedzone wiezienie niz za swoj dom. Jesli statek uderzy w Erorn, to bedzie prawie tak, jakby zadal cios w glowe ksiecia, uwalniajac kipiaca w niej przerazajaca furie. W ostatniej chwili statek skrecil i przymierzyl sie do ladowania na szarej murawie tuz za brama. Ladowanie bylo nieudane; Corum ujrzal smuzki dymu dobywajace sie z rufy i kretymi szlakami wznoszace sie w powietrzu. Pasazerowie zaczeli wyskakiwac na ziemie. Bez watpienia byli to Vadhaghowie - wysocy, w rozwianych plaszczach i lancuszkowych kolczugach ze zlota lub srebra, spiczastych hennach, z wysmuklymi mieczami w dloniach. Przez topniejace resztki sniegu pomaszerowali ku zanikowi. Corum pierwszy rozpoznal tego, ktory prowadzil pochod. -To Bwydyth! Bwydyth-a-Horn! Musi potrzebowac naszej pomocy. Chodzcie, powitamy ich. Jhary wolalby zachowac wiecej ostroznosci, ale nic nie powiedzial, tylko ruszyl za Corumem i Rhalina do bramy. Bwydyth i jego ludzie wspinali sie juz sciezka ku wejsciu, gdy Corum otworzyl wrota i wolajac przyjaciela po imieniu wyszedl na zewnatrz. Bwydyth nie odpowiedzial, tylko maszerowal dalej pod gore. W jednej chwili w glowie Coruma zalegly sie podejrzenia. Odegnal je. To tylko efekt dzialania cienia saczacego sie powoli w mysli. Usmiechnal sie i rozpostarl szeroko ramiona. -Bwydyth! To ja, Corum! -Lepiej przygotuj sie, by dobyc miecza - mruknal Jhary. - Rhalino - najlepiej zrobisz wracajac do zamku. Rzucila mu przestraszone spojrzenie. -Dlaczego? To Bwydyth. Nie jest wrogiem. Popatrzyl na nia tylko, a ona opuscila oczy i zrobila, jak radzil. Corum walczyl z narastajacym gniewem. Oddychal ciezko. -Jesli Bwydyth chce walczyc, to znajdziemy... -Corumie! - powiedzial z naciskiem Jhary. - Opanuj sie. Moze uda sie znalezc sposob, by porozmawiac rozsadnie z Bwydythem, gdyz sadze, ze cierpi on na to samo co my. Bwydyth, stary przyjacielu! - zawolal. - Nie jestesmy twoimi wrogami. Chodz nacieszyc sie spokojem Zamku Erorn. Nie ma co walczyc. Wszyscy tak samo doswiadczamy naglych atakow furii. Musimy spotkac sie i porozmawiac. Musimy przeanalizowac, skad sie one biora i czym sa. Musimy postanowic, jak najlepiej odkryc ich zrodlo. Ale Bwydyth maszerowal dalej, a jego ludzie o zacietych twarzach podazali za nim. Ich plaszczami targal niespodziewanie silny wiatr. Stal ich mieczy nie lsnila, byla szara jak krajobraz. -Bwydyth! - krzyknela z tylu Rhalina. - Nie poddawaj sie temu, co chce cie ogarnac. Nie walcz z Corumem. To twoj przyjaciel. To przeciez Corum znalazl sposob, by sprowadzic cie do twego rodzinnego kraju. Bwydyth zatrzymal sie. Jego ludzie tez przystaneli. Spojrzal na oczekujacych. Czy jest cos jeszcze, za co musze cie nienawidzic, Corumie? -Cos jeszcze? A za co niby mnie nienawidzisz, Bwydyth? -Za co... Za straszne znieksztalcenie twego ciala. Jestes szkaradny. Za twoje przymierze z demonami. Za wybor kobiety i za dobor przyjaciol. Za tchorzostwo. -Co? Tchorzostwo? - Jhary dostal wypiekow na twarzy i siegnal po miecz. Corum go powstrzymal. -Bwydyth, wiemy, ze nasze umysly opanowala choroba. Sprawia ona, ze chcemy zabic tych, ktorym zyczymy najlepiej, ze nienawidzimy tych, ktorych kochamy. Ta choroba opanowala najwyrazniej i ciebie. Skutki poddania sie jej sa zaiste straszne. Cokolwiek to jest, chce, bysmy sie nawzajem pozabijali. A to z kolei kaze przypuszczac, ze mamy wspolnego wroga. Musimy to cos odnalezc i zniszczyc. Bwydyth zamarl, opuszczajac miecz. -Tak... Tez tak pomyslalem. Chwilami dziwilem sie, czemu wszedzie sie walczy. Zapewne masz racje, Corumie. Tak, porozmawiajmy. - Odwrocil sie do towarzyszy i powiedzial: - Sluchajcie, bedziemy... Jeden z najblizej stojacych z pelnym nienawisci parsknieciem rzucil sie do przodu. -Ty glupcze! Wiedzialem, ze i ty dasz sie omamic! Teraz tylko to potwierdzasz! Zginiesz przez to! Miecz przebil kolczuge i wniknal w cialo Bwydytha. Ten krzyknal, jeknal i sprobowal zrobil krok ku przyjaciolom, ale upadl twarza w topniejacy snieg. -Trucizna dziala szybko - stwierdzil Jhary. Inny mezczyzna napadl na tego, ktory cial Bwydytha. Dwoch dalszych pozabijalo sie w mgnieniu oka. Krzyki gniewu i zlosci poplynely w chlodne powietrze z ust reszty. Krew plynela w szarym swietle wieczoru. Cywilizowany lud Vadhaghow z Gwlas-cor-Gwrysa wyrzynal sie niemilosiernie bez najmniejszego powodu, walczac niczym dzikie psy nad scierwem. Rozdzial trzeci POWROT CHAOSU Wkrotce kreta sciezka do zamku zaslana byla cialami. Tylko czterech mezczyzn stalo jeszcze na nogach, gdy cos nagle jakby uchwycilo ich glowy i obrocilo plonace oczy na Coruma i Jharego, ktorzy obserwowali scene spod bramy. Czworka zaczela sie zblizac, a Corum i Jhary przygotowali miecze.Corum poczul nagle narastajacy gniew, gniew tak intensywny, ze az wstrzasnal calym jego cialem. Ulga bylo dac wreszcie upust zlosci. Z mrozacym krew w zylach krzykiem runal w dol, ku atakujacym. W uniesionej rece sciskal miecz. Jhary biegl tuz za nim. Jeden z nadchodzacych padl pod pierwszym ciosem Coruma. Ci ludzie byli juz wyczerpani, ich twarze nosily slady wymizerowania. Wygladali, jakby nie spali od wielu nocy. Normalnie Corum poczulby dla nich litosc i probowalby ich rozbroic lub najwyzej zranic, ale teraz gniew sprawial, ze uderzal, aby zabic. Wkrotce wszyscy byli martwi. Corum Jhaelen Irsei stal nad cialami i dyszal jak oszalaly wilk, a krew kapala z ostrza jego miecza na szary grunt. Trwal tak przez kilka chwil, az dobiegl go nikly dzwiek. Odwrocil sie. Jhary-a-Conel kleczal przy tym, ktory cos szeptal. Byl to Bwydyth-a-Horn, ktory jeszcze nie umarl. -Corumie... - Jhary spojrzal na przyjaciela. - On powtarza twoje imie. Furia wygasla. Corum podszedl do Bwydytha. -Tak, przyjacielu - powiedzial lagodnie. -Probowalem, Corumie... Probowalem to zwalczyc... Probowalem przez wiele dni, ale ostatecznie to mnie zwyciezylo. Przykro mi, Corumie... -Wszystkich nas to dotknelo. -W koncu zupelnie na zimno postanowilem wybrac sie do ciebie z nadzieja, ze moze ty znasz lekarstwo... ostatecznie, pomyslalem, moge cie przynajmniej ostrzec... -I dlatego przyleciales? -Tak, ale bylismy sledzeni. Doszlo do walki i to obudzilo caly moj gniew. W tej wojnie biora udzial wszyscy Vadhaghowie, a w Lywm-an-Eshu wcale nie jest lepiej... Wszyscy owladnieci sa zadza walki... - Glos Bwydytha slabl. -Ale czy wiesz, czemu, Bwydyth? -Nie... Ksiaze Yurette mial nadzieje to ustalic... Ale jego tez ogarnela furia... On... nie zyje... Rozsadek go opuscil... Jestesmy w uscisku demonow... Chaos powrocil... Powinnismy zostac w naszym miescie... -To robota Chaosu, bez watpienia - przytaknal Corum. - Za wczesnie oddalismy sie przyjemnosciom zycia, za wczesnie zrezygnowalismy z ostroznosci. I Chaos uderzyl. Ale to nie moze byc Mabelode, bo gdyby to on sam wkroczyl do naszego wymiaru, zostalby najpewniej zniszczony tak samo jak Xiombarg. Zapewne dziala przez wyslannikow. Ale przez kogo? -Glandyth? - szepnal Jhary. - Czy moze to byc Hrabia Krae? Chaosowi wystarczy jeden nawet, za to dobrowolnie sluzacy mu poddany. Jesli ktos taki sie pojawi, otrzyma potezne wsparcie. Bwydyth-a-Horn zaczal sie krztusic. -Ach, Corumie, wybacz mi... -Nie mam ci czego wybaczac. Obaj jestesmy tak samo opetani i sklonni do walki. -Odszukaj to, Corumie. - Oczy Bwydytha poczernialy. Uniosl sie na lokciu. - Zniszcz to... jesli mozesz... pomscij mnie... pomscij nas wszystkich... I Bwydyth wyzional ducha. Corum drzal z emocji. -Jhary, czy wyprodukowales juz napoj, o ktorym mowiles? -Jest prawie gotowy, chociaz jeszcze go nie wyprobowalem. Moze sie okazac, ze jednak nie opanowuje szalenstwa. -Pospiesz sie. Corum wstal, schowal miecz i ruszyl z powrotem do zamku. Gdy przeszedl bramy, uslyszal krzyk i pobiegl przez szare galerie, az dotarl do komnaty swietlistych fontann. Rhalina walczyla z dwiema sluzacymi. Kobiety wrzeszczaly jak dzikie bestie i rzucaly sie na siebie z pazurami. Corum znow wyciagnal miecz, odwrocil go i uderzyl najblizsza kobiete w podstawe czaszki. Upadla, ale druga okrecila sie w miejscu z piana na ustach. Corum odskoczyl i wymierzyl jej cios obca dlonia. I ona upadla. Corum znowu poczul narastajacy gniew. Popatrzyl na lkajaca Rhaline. -Co im zrobilas? Zdziwiona podniosla na niego oczy. -Ja? Nic, Corumie. Corumie! Nic im nie zrobilam! -Czemu zatem?... - Nagle zdal sobie sprawe, ze przemawia surowym, ostrym tonem. Opanowal sie powoli. - Przykro mi, Rhalino. Rozumiem. Przygotuj sie do podrozy. Odlatujemy, jak tylko bedzie to mozliwe. Musimy udac sie do Lywm-an-Eshu i zobaczyc, czy moze jest jeszcze jakas nadzieja. Musimy sprobowac skontaktowac sie z Lordem Arkynem; moze on bedzie nam w stanie pomoc. -A dlaczego juz nam nie pomaga? - spytala gorzko. - Wsparlismy go, by mogl odzyskac swoje krolestwo, a teraz, jak sie wydaje, oddaje nas Chaosowi. -Jesli to wszystko sprawka Chaosu, to Arkyn zajety jest teraz czyms innym. Moze byc i tak, ze w jego krolestwie zaleglo sie jakies wieksze jeszcze niebezpieczenstwo lub tez zagrozony jest los jego bratniego Wladcy Ladu. Wiesz, ze zaden bog nie moze mieszac sie wprost w sprawy smiertelnikow. -Ale Chaos czesto tego probuje... -Taka jest natura Chaosu i dlatego tez smiertelnikom lepiej sluzy Lad, gdyz uznaje on prawo do wolnosci, podczas gdy Chaos widzi w nas tylko zabawki, ktore moze wykorzystywac zgodnie ze swoimi kaprysami. A teraz szybciej, przygotuj sie do drogi. -Ale to nic nie da, Corumie. Chaos na pewno jest o wiele potezniejszy niz Lad. Zrobilismy wszystko, co w naszej mocy, by go pokonac. Czemu nie pogodzimy sie z mysla, ze jestesmy zgubieni? -Chaos jedynie wydaje sie potezniejszy, bo jest agresywny. Nie waha sie i gotow jest wykorzystac kazdy srodek, byle tylko przyblizyl go do celu. Lad zas po prostu trwa. Nie oceniaj tego pochopnie. Nie lubie wcale tej roli, ktora mi przypadla, wolalbym, aby kto inny poniosl moje brzemie. Ale potega Ladu musi zostac zachowana. O ile tylko jest to mozliwe... Teraz idz juz. ", Oddalila sie niechetnie, Corum tymczasem upewnil sie, ze sluzace nie byly ciezko ranne. Nie chcial ich zostawiac, gdyz byl pewien, ze i one obroca sie wkrotce przeciwko sobie. Zdecydowal, ze odda im troche napoju Jharego. Zamarl. Czyzby naprawde Glandyth mogl byc przyczyna tego wszystkiego? Ale przeciez Glandyth nie byl czarownikiem. Byl prymitywnym, brutalnym wojownikiem o rekach splamionych krwia. Byl dobrym taktykiem i we wlasnym mniemaniu posiadal jeszcze wiele innych cnot, ale jego zdolnosc do opanowania sztuki czarow byla rownie nikla, jak i chec, by po nie siegnac. Nazbyt sie ich bal... Nikt inny jednak nie pozostal w tej sferze gotow, by zostac sluga Chaosu, i to dobrowolnie - a jeden byc musial, inaczej Chaos nigdy nie znalazlby dojscia to tego krolestwa... Corum postanowil poczekac, az dowie sie wiecej i potem przemyslec sprawe raz jeszcze. Jesli uda mu sie dotrzec do Halwygu-nan-Vake i do Swiatyni Ladu, to moze skontaktuje sie z Lordem Arkynem, a wtedy poszuka rady u niego. Poszedl do komnaty, gdzie trzymal swa zbroje i orez. Wciagnal na siebie srebrzysta kolczuge, zalozyl naramienniki, spiczasty helm z trzema linijkami tekstu wygrawerowanymi nad okapem i przedstawiajacymi jego pelne imie. Na to wszystko narzucil szkarlatny plaszcz. Potem wybral bron - luk, strzaly, lance i znakomitej roboty topor wojenny, na koncu przypasal swoj dlugi, mocny miecz. Raz jeszcze szykowal sie na wojne, raz jeszcze czynil swa postac straszna i wspaniala zarazem: z blyszczaca, szesciopalca dlonia i lsniaca opaska przykrywajaca owadzie oko Rhynna. Modlil sie, by nigdy juz wiecej nie musial sie tak ubierac, by nigdy juz nie musial uzywac wszczepionej w nadgarstek obcej dloni i by nigdy juz nie musial spogladac obcym okiem w straszne zaswiaty i przywolywac stamtad wsparcia zywych martwych. Niemniej w glebi serca przeczuwal, ze potega Chaosu nie zostala jeszcze zlamana i ze najgorsze dopiero nadejdzie. Przede wszystkim jednak byl zmeczony, gdyz walka z ogarniajacym mysli szalenstwem byla rownie wyczerpujaca jak ciezka praca fizyczna. Jhary zjawil sie ubrany w stroj podrozny, i chociaz gardzil zbroja, wlozyl skorzany kaftan ze zlotymi i platynowymi zdobieniami w miejscu napiersnika. Bylo to jego jedyne ustepstwo. Wlosy wyszczotkowal do polysku, szeroki kapelusz osadzil z fantazja na glowie. Co do reszty, to przystroil sie w kwieciste jedwabie i atlasy oraz misternie zdobione buty z czerwonymi i bialymi wykonczeniami, przypominajac przecietnego eleganta, ktorego najlepszy czas juz minal. Wrazenie to psuly jedynie pas i miecz. Na ramieniu usadzil mu sie nieodlaczny kompan: maly, bialo-czarny kot. W reku Jhary trzymal butle z cienka szyjka. Wewnatrz naczynia przelewala sie jakas brunatna ciecz. -Zrobione - powiedzial powoli, jakby w transie. - I daje pozadany efekt, jak sadze. Furia mnie opuscila, chociaz czuje sie teraz troche spiacy. Sennosc powinna przejsc, przynajmniej taka mam nadzieje. Corum spojrzal na niego ze zdziwieniem. -Jesli to cos nawet zwalcza chorobe, to bedziemy otepiali, a nasze reakcje spowolnione. Jak bedziemy sie bronic, gdyby nas zaatakowano? Czy to spowalnia rowniez myslenie, Jhary? -Gwarantuje ci, ze to daje inne spojrzenie. - Jhary usmiechnal sie, nieco rozespany. - Ale to nasza jedyna szansa, Corumie. Zreszta, jesli o mnie chodzi, to wolalbym raczej umrzec w spokoju niz w ciezkiej zlosci. -Z tym sie zgadzam. - Corum przyjal butle. - Ile powinienem wziac? -To jest mocne. Tylko troche na czubku palca wskazujacego. Corum przechylil butle i wylal krople napoju na palec. Zlizal lekarstwo ostroznie i oddal Jharemu butle. -Nic nie czuje. Moze to nie dziala na Vadhaghow z ich odmiennym metabolizmem. -Moze. Teraz musisz dac jeszcze troche tego Rhalinie... -I sluzbie. -Tak, calkiem slusznie. I sluzbie... Na podworcu zmietli resztki sniegu z pokrowca spowijajacego statek i w koncu odslonili metalowy kadlub o wielu odcieniach niebieskosci, zieleni i zolci. Jhary powoli wspial sie do srodka i zaczal wodzic dlonmi po rozmaitych kolorowych krysztalach na pulpicie kontrolnym w sterowce na dziobie. Nie byl tak duzy jak ten, ktory ujrzeli kiedys jako pierwszy. Poklad nie byl zamkniety, chyba zeby wykorzystac zielonkawy ekran ochronny. Z dolu dobiegl pomruk i statek uniosl sie na cal w gore. Corum pomogl wejsc Rhalinie, a potem sam wskoczyl na poklad. Zaraz polozyl sie na lezance, skad obserwowal, jak Jhary przygotowuje statek do lotu. Jhary poruszal sie powoli i z lekkim usmieszkiem na twarzy. Nastroj Coruma poprawil sie wyraznie; spojrzal na spoczywajaca na sasiedniej lezance Rhaline. Furia zniknela, a zatem napoj dzialal dobrze, cos jednak podpowiadalo Corumowi, ze obecna euforia moze byc rownie niebezpieczna jak wczesniejszy gniew. Poniekad zamienili jedno szalenstwo na inne. Mial nadzieje, ze nie zaatakuje ich zaden inny statek, tak jak zdarzylo sie to Bwydythowi. Niezaleznie od ich obecnego stanu i tak nie byli obznajomieni ze sztuka walki powietrznej. Umiejetnosci pilotazowe Jharego ograniczaly sie do tego, ze potrafil utrzymac staly kierunek lotu. W koncu wzniesli sie powoli w zimne powietrze i skrecajac na zachod skierowali sie wzdluz wybrzeza ku krainie Lywm-an-Esh. Statek plynal, a Corum spogladal z gory na swiat, ktory jawil sie caly pograzony w smutku, zmrozony. Ksiaze zastanawial sie, czy wiosna zawita jeszcze kiedykolwiek do Bro-an-Vadhaghu. Otworzyl usta, by powiedziec cos do Jharego, ale ten byl zbyt zaabsorbowany przyrzadami. Nagle maly, bialo-czarny kot zerwal sie z jego ramienia, skoczyl na burte statku i znieruchomial tam na chwile. Ostatecznie wzbil sie do lotu i skierowal ponad ladem ku linii wzgorz, za ktorymi zniknal. Przez chwile Corum dziwil sie, dlaczego kot ich opuscil, ale wkrotce zapomnial o nim, raz jeszcze wbijajac wzrok w przeplywajacy ponizej krajobraz. Rozdzial czwarty NOWE PRZYMIERZE HRABIEGOGLANDYTHA Kot lecial wytrwale przez caly dzien, zmieniajac jednak nieustannie kierunek, jakby podazal niewidoczna, kreta sciezka wytyczona na niebie. Lad wkrotce sie skonczyl; zwierzatko zawahalo sie, lecz ostatecznie przefrunelo brzeg i dalej lecialo ponad morzem, ktorego nie darzylo najmniejsza bodaj sympatia, ku rysujacym sie na horyzoncie wyspom.Byly to Wyspy Nhadragh, gdzie mieszkali pozostali z tego ludu, niegdys unizeni niewolnicy Mabdenczykow, ktorzy w zamian za poddanstwo darowali niedobitkom zycie. Chociaz czas ich niewolnictwa juz minal, zdegenero-wali sie przez te lata na tyle, ze rasie nadal grozilo wymarcie. Opanowala ich apatia. Wiekszosc Nhadraghow nie potrafila juz nawet nienawidzic Vadhaghow. Kot poszukiwal czegos, podazajac za psychicznym raczej niz fizycznym tropem; czyms, co tylko jemu bylo znajome. Kiedys zdarzyla mu sie juz podobna wyprawa. Zostal wtedy wyslany do Kalenwyru, by ujrzec wielkie zgromadzenie Mabdenczykow oraz wezwanie Psa i Rogatego Niedzwiedzia. Tym razem jednak wyruszyl z wlasnej inicjatywy; nie zostal do tego nakloniony przez swego opiekuna, Jharego. W samym niemal srodku skupiska zielonych wysp znajdowala sie najwieksza z nich, zwana przez Nhadraghow Maliful. Jak wszystkie, tak i ja szpecilo wiele ruin - ruin miast, zamkow, wiosek. Niektore doprowadzil do zaglady sam uplyw czasu, inne zburzone zostaly przez armie Mabdenczykow, ktora zaatakowala te wyspy w chwili najwiekszego rozkwitu potegi Krola Lyra-a-Brode. To Hrabia Glandyth i jego rydwannicy - Denledhyssi przedsiewzieli owa niszczycielska ekspedycje zaraz po tym, jak zrownali z ziemia wszystkie zamki Vadhaghow, zabijajac ich co do jednego, procz Coruma. Tak przynajmniej wtedy sadzili. Zniszczenie obu dawnych ras - Shefanhow - jak nazywal ich Glandyth - bylo sprawa niewielu lat. Calkowicie nie przygotowani na atak Mabdenczykow, niezdolni uwierzyc w potege istot niewiele bardziej rozgarnietych czy cywilizowanych niz zwykle zwierzeta, zgineli nie podejmujac niemal zadnej proby stawienia oporu. Oszczedzono tylko parunastu Nhadraghow uzywanych jako psy goncze do polowania na swych pobratymcow, dawnych wrogow, Vadhaghow, do spogladania w inne wymiary i przekazywania swym panom informacji o tym, co tam dojrzeli. Na tyle tylko odwagi zdobyla sie ta rasa, by wybrac niewolnictwo do smierci. Maly kot widzial kilka ich obozowisk posrod ruin miast. Wrocili tu po bitwie pod Halwygiem, kiedy to ich panowie zostali pokonani. Nie czynili wysilkow, by odbudowac swe zamki i miasta, zadowalajac sie zyciem na prymitywnym poziomie. Wielu sposrod nich nie zwracalo na ruiny nawet najmniejszej uwagi. Ubierali sie w futra i zelazo, co pozostalo im po dawnych zwyczajach Nhadraghow. Mieli ciemne i plaskie twarze, bujnie rosnace wlosy stykajace sie nad glebokimi oczodolami z kedzierzawymi brwiami. Byli rosli, muskularni i mocno zbudowani. Kiedys ich potega porownywalna byla z potega cywilizowanych Vadhaghow, ale ci ostatni nie upadli tak nisko. Pojawily sie na wpol zburzone wieze Osu, niegdys stolicy krainy Maliful i calej ziemi Nhadraghow. Piekne Os - tak miasto zwane bylo przez jego mieszkancow, gdy jeszcze bylo piekne. Teraz jednak mury runely, wieze legly na ziemi, a domy dawaly schronienie co najwyzej szczurom i lasicom. Wokol bujnie rozrastalo sie wszelkie zielsko. Kot lecial dalej, tropiac psychiczny slad. Okrazyl przysadzisty budynek, ktory ostal sie nietkniety. Na jego plaskim dachu wzniesiono chate o polprzejrzystych scianach, przez ktore przebijalo swiatlo. Wewnatrz widoczne byly dwie postacie, czarne na tle zoltego blasku. Jedna byla krepa, w pelnym rynsztunku, druga zas nizsza, odziana w futra, o wiele jednak grubsza. Kot wyladowal na dachu i ostroznie podczolgal sie do sciany domu, przytknal lebek do przeswitujacej materii i z szeroko otwartymi slepkami chlonal kazde slowo. Glandyth-a-Krae patrzyl krzywo nad ramieniem Ertila na klebiaca sie pare, ktora wydzielala bulgoczaca ciecz. -Czy czar dziala, Ertil? Nhadragh przytaknal skinieniem glowy. -Ciagle walcza miedzy soba. Nigdy dotad moje czary nie byly tak skuteczne. -To dlatego, glupcze, ze wspiera cie cala potega Chaosu! A raczej wspiera mnie, gdyz to ja jestem cialem i dusza oddany Wladcom Chaosu. - Glandyth rozejrzal sie po zagraconym wnetrzu. Bylo pelne martwych zwierzat, pekow ziol, butli z proszkami i miksturami. Kilka szczurow i malp siedzialo apatycznie w zsunietych pod scianami klatkach, pod nimi pietrzyly sie zwitki pergaminu. Ojciec Ertila byl kiedys uczonym i przekazal synowi niejedno, ten jednak, podobnie jak inni Nhadraghowie, skarlal umyslowo i rychlo uznal cala owa wiedze za zwykle czary i magie, staczajac sie bezpowrotnie w prymitywne przesady. Sama w sobie byla jednak owa wiedza nadal potezna, co dlubiacy wlasnie w pozolklych zebach Glandyth-a-Krae odkryl calkiem niedawno. Czerwona i pryszczata twarz Hrabiego Glandytha byla na pol skryta pod wielka broda, spleciona w warkoczyki przewiazane wstazkami, podobnie jak jego dluga czupryna. Szare oczy plonely trawiaca go goraczka choroby, miesiste wargi zas kojarzyly sie nieodparcie z zepsutymi i cuchnacymi ochlapami miesa. -Co z Ksieciem Corumem? I z jego przyjaciolmi? Co ze wszystkimi Shefanhowami, ktorzy przybyli w magicznym miescie? -Nie jestem w stanie dostrzec pojedynczych osob, moj panie - zapiszczal czarownik. - Wiem tylko, ze czar dziala. -Mam nadzieje, ze mowisz prawde. -Tak, moj panie. Czyz ten czar nie jest darem potegi Chaosu? Niewidzialna Chmura Niezgody rozprzestrzenia sie na wietrze, zwracajac kazdego przeciwko jego bliskim, dzieciom, zonie. - Drzacy grymas pojawil sie na ciemnej twarzy Nhadragha. - Vadhaghowie napadaja na siebie wzajemnie. Umieraja. Wszyscy umieraja. -Tak, ale czy Corum tez? Musze to wiedziec. To, ze inni gina, to dobrze, w porzadku, ale nie jest to az tak istotne. Jesli nie stanie Coruma, a kraj popadnie w rozprzezenie, bede mogl znowu zebrac sojusznikow w Lywm-an-Eshu i razem z moimi Denledhyssami zdobyc kraje utracone przez Krola Lyra. Czy nie mozesz rzucic na Coruma specjalnego zaklecia, czarowniku? Ertil zadrzal. -Corum jest smiertelnikiem. Musi cierpiec, gdy inni cierpia. -Jest przebiegly i pomagaja mu potezne sily. Jutro poplyniemy do Lywm-an-Eshu. Nie ma zatem sposobu, aby dowiedziec sie na pewno, czy Corum jeszcze zyje i czy jest ogarniety szalenstwem tak samo jak inni? -Nie znam takiego sposobu, moj panie. Glandyth podrapal swe dziobate oblicze polamanymi paznokciami. -Czy na pewno nie oszukujesz mnie, synu Shefan-howow? -Nie zrobilbym tego panie! Nigdy! Glandyth wyszczerzyl zeby i spojrzal wprost w przerazone oczy Ertila. -Wierze ci, Nhadraghu - zasmial sie. - Nadal jednak przydaloby sie troche wsparcia ze strony Chaosu. Wezwij raz jeszcze tego demona, przyda sie. Tego demona z wymiaru Mabelodego, tego, ktory raz juz tu byl. -Za kazdym razem przygotowanie takiego spotkania skraca mi zycie o przynajmniej rok - wykrztusil Ertil. Glandyth wyciagnal zza pasa dlugi noz i przytknal jego czubek do plaskiego nosa Ertila. -Wezwij go! -Juz wzywam... Ertil poczlapal do przeciwleglego kata izby i wyjal z klatki jedna z malp. Stworzenie piszczalo glosem rownie wysokim jak mowa Ertila. Chociaz wpatrywalo sie w Nhadragha ze strachem, uchwycilo sie go, szukajac jakby bezpiecznego schronienia, ktore w tym domu nie istnialo. Ertil zas dostal z kata rame w ksztalcie litery X i wpasowal ja w specjalne wyciecia na blacie stolu. Przez caly czas nie mogl opanowac drzenia, pojekiwal. Glandyth tymczasem chodzil tam i z powrotem, rozdrazniony lekiem i niepewnoscia czarownika. Ertil dal malpie cos do powachania i zwierze ucichlo. Umiescil je na ramie, po czym wzial gwozdzie i mlotek. Metodycznie zaczal ukrzyzowywac malpe. Ta mamrotala i skrzeczala z cicha, a krew splywala po jej malych lapkach. Ertil zbladl i wygladal, jakby zaraz mialy go chwycic wymioty. Oczy kota rozszerzyly sie, gdy obserwowal ten barbarzynski rytual. Jego ogon uderzal miarowo. -Pospiesz sie, ty lachmyto! - warknal Glandyth. - Pospiesz sie, albo poszukam innego czarownika! -Wiesz, ze nie ma innego - mruknal Ertil. - Nie ma innego, ktory wsparlby Chaos. -Zamknij sie i rob swoje, przeklety! Glandyth spojrzal groznie. Jasne bylo, ze Ertil mowi prawde. Nikt nie bal sie teraz Mabdenczykow. Nikt oprocz Nhadraghow, ktorzy rozwineli w sobie instynkt niewolnikow. Zeby malpy szczekaly, jej oczy wywrocily sie bialkami do gory. Ertil rozgrzewal zelazo. Podczas gdy nabieralo wisniowej barwy, narysowal dookola ukrzyzowanego zwierzatka skomplikowana figure. Potem we wszystkich dziesieciu jej rogach umiescil miseczki i podpalil ich zawartosc. Wzial w jedna reke zwoj pergaminu, a rozzarzone do bialosci zelazo w druga. Chata zaczela napelniac sie zielonym i zoltym dymem. Glandyth zakaszlal i wyjal zza nabijanego stala kaftana chuste. Spogladajac nerwowo, cofnal sie do kata. -Yrkoon, Yrkoon, Esel Asan. Yrkoon, Yrkoon, Nasha Fasal... - Spiew unosil sie coraz wyzej, a z kazdym nowym wersem Ertil zaglebial zelazo w skrecane paroksyz-mami bolu cialo malpy. Zyla ona nadal, gdyz czarownik, zadajac ciosy, omijal zywotne organy, widac bylo jednak, ze straszliwie cierpiala. - Yrkoon, Yrkoon, Meshel Feran. Yrkoon, Yrkoon, Palaps Oli. Dym zgestnial i kot byl w stanie dostrzec zaledwie zarysy postaci. -Yrkoon, Yrkoon, Cenil Pordit... Gdzies w oddali rozlegl sie lomot, mieszajac sie z jekami torturowanej malpy. Zerwal sie wiatr. Nagle dym sie ulotnil. Powietrze w domu znow bylo przejrzyste. Na ramie nie bylo juz ukrzyzowanej malpy, wisialo tam cos zupelnie innego. Twarz tego czegos przypominala bardziej rysy Vadhaghow niz Mabdenczykow, chociaz glownymi cechami drobnego oblicza byly malujace sie na nim nienawisc i zlosliwosc. -Znow mnie wezwales, Ertil. - Glos mial sile i brzmienie zwyklej mowy. Dziwne bylo jedynie, ze dobywal sie z tak malych ust. -Tak, wezwalem cie, Yrkoon. Potrzebujemy pomocy od twojego pana, Mabelodego... -Znowu? - W glosie pobrzmiewala kpina. - Jeszcze wiecej? -Wiesz, ze mu sluzymy. Bez nas nigdy bys tu nie dotarl. -I co z tego? Dlaczego niby moj pan mialby byc zainteresowany wasza sfera? -Wiesz czemu! Chce, aby oba te Krolestwa Mieczy wrocily pod panowanie Chaosu. I chce zemsty na Corumie, ktory przyczynil sie do zniszczenia potegi jego brata Ariocha i jego siostry Xiombarg, Kawalera i Krolowej Mieczy! Usadowiwszy sie wygodniej na ramie, demon zachichotal. -No to czego chcecie? Glandyth postapil naprzod i podniosl zacisnieta piesc. -Oto czego chce ja, a nie ten czarownik! Chce byc potezny, demonie! Chce zniszczyc Coruma, chce zniszczyc Lad! Daj mi na to dosc sily, demonie! -Juz dalem ci jej sporo - odparl rzeczowo demon. - Nauczylem cie wytwarzac Chmure Niezgody. Twoi wrogowie walcza teraz miedzy soba i zabijaja sie nawzajem. A ty nadal nie jestes zadowolony! -Powiedz mi, czy Corum zyje! -Nic ci nie moge powiedziec. Nie mam sposobu ni mozliwosci, by zerknac nawet do tego wymiaru, dopoki ty mnie nie zawezwiesz. Dobrze o tym wiesz. Wiesz takze, ze nie moge dlugo tutaj pozostawac. Ledwie na krotka chwile moge zajac tu miejsce innej istoty. To jedyny sposob, by oszukac Rownow