MOORCOCK MICHAEL Corum 3: Krol mieczy MICHAEL MOORCOCK Przelozyl: Radoslaw Kot SCAN-dal Te ksiege dedykuje Renacie KSIEGA PIERWSZA, w ktorej Ksiaze Corum widzi, jak pokoj przemienia sie w konflikt Rozdzial pierwszy SYLWETKA NA WZGORZU Jeszcze niedawno umierali tu ludzie i niejeden mial umrzec wkrotce, lecz palac Krola Onalda byl juz wyremontowany, odmalowany i ozdobiony wieksza jeszcze niz kiedys iloscia kwiatow, a blanki znow staly sie balkonami i tarasami. Krol Lywm-an-Eshu, Onald, nie mogl jednak nacieszyc wzroku odradzajacym sie Halwygiem, gdyz i on zostal zabity podczas oblezenia i obecnie jako regentka rzadzila jego matka. Mialo tak byc do czasu, az dorosnie syn krola. Gdzieniegdzie w miescie staly jeszcze rusztowania, bowiem Krol Lyr-a-Brode i jego barbarzyncy zostawili po sobie sporo zniszczen. Ustawiono nowe rzezby, wzniesiono nowe fontanny i oczywiste juz bylo, ze spokojne i wspaniale Halwyg nabierze wiekszej jeszcze swietnosci, niz przedtem. I tak bylo w calym Lywm-an-Eshu.Tak tez bylo za morzem, w Bro-an-Vadhaghu. Mabden-czycy zostali usunieci z powrotem na ziemie, z ktorej niegdys przyszli - Bro-an-Mabden, ponury kontynent na polnocnym wschodzie. A ich lek przez potega Vadhaghow znow byl silny. W pieknej krainie lagodnych wzgorz i pogodnych dolin, jaka byl Bro-an-Vadhagh, zostaly tylko ruiny zlowrogiego Kalenwyru. Ruiny omijane, ale nie zapomniane. Na Wyspach Nhadragh pozwolono bytowac tej niewielkiej garstce, ktora przetrwala mordy Mabdenczykow. Wystraszone, zdegenerowane istoty pozostawiono w spokoju, by mogly zyc tak, jak zapragna. Zapewne ci nieszczesni Nhadraghowie zrodza bardziej pewne siebie potomstwo i byc moze ich rasa znowu kiedys rozkwitnie, jak bylo to w czasach, zanim az tak wiele spraw sie zmienilo. Swiat powracal do pokojowego zycia. Ci, ktorzy przybyli razem z magicznym Gwlas-cor-Gwrysem, Miastem we Wnetrzu Piramidy, zabrali sie do pracy przy odbudowie zburzonych zamkow Vadhaghow. Opuscili swoje dziwne miasto z metalu na rzecz tradycyjnych domostw. Obecnie Gwlas-cor-Gwrys, choc nietkniete, stalo opuszczone pomiedzy sosnami odrastajacej z wolna puszczy niedaleko od zburzonych fortec Mabdenczykow. Wydawalo sie, ze era pokoju zaswitala zarowno dla Mabdenczykow z Lywm-an-Eshu, jak i dla Vadhaghow, ktorzy ten kraj uratowali. Zapomniano o grozbie Chaosu. Teraz az dwie z trzech sfer - dziesiec z Pietnastu Wymiarow - bylo rzadzone przez Lad. Czy mozna bylo miec tym samym pewnosc, ze Lad jest silniejszy? Wiekszosc tak sadzila. Krolowa Crief, Regentka Lywm-an-Eshu tez tak myslala i taka opinie przekazala wnukowi, Krolowi Analtowi, a maly krol przekonal o tym swoich poddanych. Ksiaze Yurette Hasdun Nury, byly dowodca Gwlas-cor-Gwrysu, wierzyl w to bez zastrzezen. Reszta Vadhaghow wierzyla w to rowniez. Jeden byl tylko Vadhagh, ktory pozostal nieprzekonany. Byl niepodobny do innych przedstawicieli swej rasy, chociaz mial taka sama piekna, szczupla sylwetke, tak samo splaszczona glowe i zlotem nakrapiana skore, urodziwe wlosy i oczy wyciete na ksztalt migdalow o barwie zolci i purpury. Na miejscu prawego oka mial jednak cos, co przypominalo lsniace oko muchy, a zamiast lewej reki nosil jakby szesciopalczasta, podobnie lsniaca rekawice inkrustowana ciemnymi klejnotami. Jego ramiona okrywala szkarlatna szata i byl to Corum Jhaelen Irsei, pogromca jednych bogow i sprawca konca banicji innych, ktory niczego tak nie pragnal jak pokoju, ale nie potrafil wen uwierzyc. Ktory nienawidzil obcego oka i obcej reki, chociaz wiele razy ratowaly mu one zycie, ocalajac tym samym zarowno Lywm-an-Esh, jak i Bro-an-Vadgah i wspierajac sprawe Ladu. Ale nawet Corum, ktoremu ciazylo fatalne przeznaczenie, znal radosc i cieszyl go widok odbudowanego Zamku Erom, jego dawnego domu, ktory wzniesiono od nowa na cyplu, gdzie stal od stuleci, zanim Glandyth-a-Krae go zburzyl. Corum pamietal kazdy szczegol pradawnego domostwa swej rodziny i jego radosc rosla wraz ze wznoszacym sie coraz wyzej zamkiem. Wysmukle, barwne wieze znow siegaly wysoko w niebo i spogladaly daleko na morze, ktore zielono-biala kipiela obmywalo skaly ponizej, wplywajac i wyplywajac z ogromnych jaskin u podstaw cypla jakby tanczylo z radosci, ze Erorn sie odradza. Wewnatrz zamku pomyslowosc i zrecznosc rzemieslnikow z Gwlas-cor-Gwrysu zaowocowala niezwyklymi scianami, ktore odmienialy ksztalt i kolor przy kazdej zmianie wyposazenia, pojawily sie tez instrumenty z krysztalu i wody, ktore przestrajac mogly brzmienie zgodnie z nastrojem mieszkancow. Nie mozna bylo jednak wskrzesic obrazow, rzezb i manuskryptow, ktore stworzyl Corum i jego przodkowie w spokojniejszych czasach, gdyz Glan-dyth zniszczyl je wszystkie, zabijajac przy tym ojca Coruma, Ksiecia Khlonskeya jego matke Colatalarne, jego siostry blizniaczki, wuja, kuzynke i domownikow. Myslac o tym wszystkim, co stracil, Corum czul, jak powraca stara nienawisc do Hrabiego Mabdenu. Ciala Glandytha nie znaleziono pomiedzy poleglymi w Halwygu, podobnie jak nie trafiono na zwloki zalog jego rydwanow, jego Denedhyssow. Glandyth zniknal - chociaz mozliwe bylo, ze i on, i jego ludzie zgineli w jakiejs pomniejszej bitwie. Odsuwanie od siebie mysli o Hrabi Mabdenu i jego uczynkach, ktorych pamiec powracala natretnie przez caly niemal czas, wymagalo od Coruma wiele wysilku. Wolal przeciez zastanawiac sie, jak uczynic Zamek Erom jeszcze piekniejszym, tak aby jego ukochana zona, Rhalina z Al-lomlylu, zauroczona tym miejscem, mogla zapomniec, ze z jej wlasnego zamku Glandyth zostawil tylko kilka kamieni widocznych na dnie plycizn u stop Gory Moidel. Jhary-a-Conel, ktory rzadko zwracal uwage na takie sprawy, tez pozostawal pod wrazeniem piekna zamku. Dostarczal mu on, jak sam stwierdzil, inspiracji do ukladania sonetow, ktore uporczywie i az nazbyt czesto usilowal im czytac. Malowal poza tym zupelnie niezle portrety Coruma w jego szkarlatnej szacie i Rhaliny w stroju z blekitnego brokatu, a takze niemala liczbe autoportretow, ktorymi mogl juz obwiesic wiecej niz jedna komnate Zamku Erorn. Jhary spedzal rowniez czas na projektowaniu strojow, az w koncu zgromadzil pokazna garderobe. Widywano go nawet, jak przymierzal nowe kapelusze (chociaz byl bardzo przywiazany do starego i zawsze do niego wracal). Jego maly, skrzydlaty kot przefruwal od czasu do czasu przez pokoje, ale najczesciej mozna go bylo znalezc spiacego w miejscach, gdzie najmniej sie go spodziewano. I tak mijaly dni. Pas wybrzeza, na ktorym zbudowano Zamek Erorn, znany byl z lagodnego lata i cieplej zimy. Dwa, a czasem nawet trzy plony mozna bylo zebrac co roku w normalnym czasie i zwykle jedynie w jednym, najchlodniejszym miesiacu przychodzil lekki mroz i spadal snieg. Tej jednak zimy, kiedy ukonczono Erorn, snieg zaczal padac wczesnie i nie przestawal, az deby i sosny i brzozy nie ugiely sie pod ciezarem iskrzacej bieli lub nie zginely pod nia calkowicie. Snieg byl tak gleboki, ze jezdziec na koniu znikal w nim czasem bez sladu i pomimo ze za dnia slonce swiecilo mocno i czysto, nie splywal, a to, co stopnialo, bylo szybko uzupelniane nastepnym opadem. Corum dopatrywal sie w tej niespodziewanej zmianie klimatu jakiegos zlowieszczego znaku. W zamku bylo jednak nadal zacisznie, nie brakowalo zywnosci, a czasem statek powietrzny przywozil jakiegos goscia z ktoregos z innych, nowo odbudowanych zamkow. Swiezo osiedleni Vadhaghowie opuscili wprawdzie Gwlas-cor-Gwrys, ale nie wyrzekli sie swych statkow podniebnych. Nie istnialo zatem niebezpieczenstwo, by urwac sie mial kontakt ze swiatem. Niepokoj nie opuszczal jednak Coruma. Jhary przyjmowal to z niejakim rozbawieniem, Rhalina jednak traktowala stan ksiecia nader powaznie i za kazdym razem, gdy sadzila, ze wraca on myslami do Glandytha, starala sie mozliwie dyskretnie koic jego troski. Pewnego dnia Corum i Jhary stali na balkonie wysokiej wiezy i spogladali w glab ladu na rozlegla inwazje bieli. -Czemu wlasciwie ta pogoda mnie niepokoi? - spytal Corum Jharego. - We wszystkim wesze teraz reke bogow. Ale dlaczego bogowie mieliby trudzic sie uczynieniem tej zimy tak sniezna? Jhary wzruszyl ramionami. -Przypomnij sobie: za rzadow Ladu swiat byl podobno okragly. Zapewne teraz znowu tak jest, a rezultatem tej kraglosci jest zmiana pogody, dajaca sie we znaki i w tych stronach. Zaskoczony Corum pokrecil glowa. Ledwie sluchal Jharego. Oparl sie o pokryty sniegiem parapet, i mruzac oczy przed blaskiem, wbil spojrzenie w odlegla linie bialych jak wszystko wokol wzgorz. -Gdy w zeszlym tygodniu skladal nam wizyte Bwy-dyth-a-Horn, dowiedzialem sie, ze podobnie jest w calym Bro-an-Vadhaghu. Mysl, ze to dziwne zjawisko jest jakims znakiem, nie chce dac mi spokoju. - Wciagnal zimne, czyste powietrze. - Chociaz czemu Chaos mialby zsylac snieg, skoro nikomu to nie przeszkadza... -Moglby utrudnic zycie rolnikom z Lywm-an-Eshu - zauwazyl Jhary. -Tak, owszem, ale w Lywm-an-Eshu nie uwazaja tej zimy za szczegolnie ciezka, sniegu u nich jest malo. To tak, jakby cos chcialo... Chcialo nas zmrozic, sparalizowac... -Chaos znalazlby cos bardziej skutecznego niz tylko obfite opady sniegu. -Moze nie stac go na wiecej teraz, gdy Lad rzadzi dwoma sferami. -Nie sadze. Jesli juz, jest to raczej robota Ladu. Rezultat kilku pomniejszych zmian geograficznych powiazanych z uwolnieniem naszych Pieciu Wymiarow od pozostalosci Chaosu. -To najbardziej logiczne wyjasnienie - przytaknal Corum. -O ile w ogole jakies wyjasnienie jest tu potrzebne. -Tak. Jestem zbyt podejrzliwy. Zapewne masz racje - Juz mial zawrocic ku wejsciu do wiezy, ale nagle poczul dlon na ramieniu. -Spojrz na wzgorza. -Na wzgorza? - Corum wbil wzrok w dal. Ze zdziwieniem stwierdzil, ze cos tam sie porusza. W pierwszej chwili pomyslal, ze to zwierze z puszczy, moze lis, szukajacy zdobyczy. Lecz bylo to zbyt duze, wieksze nawet niz kon z jezdzcem. Ksztalt byl znajomy, ale Corum nie mogl sobie przypomniec, gdzie widzial go przedtem. Migotal, byl czesciowo w tym wymiarze, czesciowo w innym. Zaczal oddalac sie wolno ku polnocy. Przystanal i odwrocil sie zapewne, gdy Corum poczul nagle czyjes spojrzenie. Jego lsniaca reka dotknela mimowolnie opaski na oku i to powstrzymalo Ksiecia od spojrzenia w zaswiaty, skad w przeszlosci otrzymywal nadnaturalne wsparcie. Z wysilkiem opuscil reke. Czy kojarzyl ten ksztalt z czyms, co widzial wlasnie w zaswiatach? Czy tez moze byla to jakas istota Chaosu, ktora wrocila, by zaatakowac Erorn? -Nie moge tego rozpoznac - powiedzial Jhary. - To zwierze czy czlowiek? Corum nie potrafil mu odpowiedziec. -Zadne z nich, jak sadze - odparl w koncu. Ksztalt podjal marsz, rychlo przekroczyl gran wzgorza i zniknal. -Na dole mamy statek - stwierdzil Jhary. - Moze powinnismy podazyc za nim? -Nie - odpowiedzial Corum, ktoremu zaschlo w gardle. -Nie wiesz, co to bylo? Nie przypominasz sobie, Corumie? -Gdzies juz to widzialem, ale nie pamietam gdzie ani w jakich okolicznosciach. Czy to... czy to na mnie spojrzalo, Jhary, czy tylko mi sie tak wydawalo? -Rozumiem. Czules cos dziwnego. Zupelnie, jakbys spotkal przypadkiem czyjes spojrzenie. -Cos w tym rodzaju. -Zastanawiam sie, czego to cos od nas chcialo i czy ma jakikolwiek zwiazek ze sniegiem. -Nie kojarzy mi sie to ze sniegiem. Raczej... z ogniem! Pamietam! Pamietam, gdzie to widzialem! To, lub cos podobnego. W Krainie Plomieni, kiedy udusilem, a wlasciwie kiedy ta reka udusila Hanafaxa. Opowiadalem ci o tym! Z drzeniem przypomnial sobie tamta scene. Reka Kwlla wyciskajaca zycie z krztuszacego sie, krzyczacego Hanafaxa. Niewidoma Krolowa Oorese z niewzruszona twarza. Wzgorze. Dym. Postac stojaca na wzgorzu i obserwujaca jego, Coruma. Sylwetka zaslonieta przez raptownie naplywajace kleby dymu. -Moze to tylko szalenstwo - mruknal. - Moje sumienie przypomina mi o niewinnej duszy, ktora zabralem, zabijajac Hanafaxa. Moze pamietajac ma wine, kojarze ja tylko z postacia pojawiajaca sie na wzgorzu. -Piekna teoria - stwierdzil Jhary z ironia. - Ale to nie ma nic wspolnego z zabiciem Hanafaxa i poczuciem jakiejkolwiek winy, o ktorej tak bliscy ci ludzie lubia tyle mowic. To ja pierwszy zobaczylem postac. -Tak, tak bylo. - Corum wszedl do wiezy. Opuscil glowe, a ze smiertelnego oka poplynely lzy. Gdy Jhary zamknal drzwi, Corum odwrocil sie na schodach i podniosl glowe, by spojrzec na przyjaciela. -Zatem co to bylo, Jhary? -Nie wiem. -Przeciez ty tyle wiesz. -I wiele zapominam. Nie jestem bohaterem. Jestem kompanem bohaterow. Podziwiam. Zdumiewam sie. Czesto podsuwam dobre rady, ktore rzadko sa przyjmowane. Sympatyzuje. Interpretuje leki, ktorych bohater nie potrafi sobie wyjasnic. Ostrzegam przed niebezpieczenstwami... -Dosc, stary, kpisz sobie? -Chyba tak. I ja tez jestem zmeczony, przyjacielu. Jestem zmeczony towarzystwem ponurych bohaterow, dazacych ku rozmaitym przerazajacym przeznaczeniom. O ich braku humoru juz nie wspomne. Pragne towarzystwa zwyczajnych ludzi, przynajmniej na jakis czas. Popijalbym w tawernach, opowiadal sprosne kawaly, puszczal wiatry, tracil glowe dla kurewek... -Jhary? Ty nie zartujesz! Czemu to mowisz? -Bo jestem zmeczony tym... - Jhary zamarl. - Coz, zaprawde, Ksiaze Corumie... To zupelnie do mnie niepodobne. Ten drwiacy glos... Byl moj! -Tak. Byl. - Corum znieruchomial podobnie jak Jhary. - I wcale mi sie nie podobal. Coz, jesli chcesz mnie sprowokowac, to... -Poczekaj! - Jhary przycisnal dlon do czola. - Poczekaj, Corumie. Czuje, jakby cos chcialo opanowac moje mysli, szukalo sposobu, aby zwrocic mnie przeciwko moim przyjaciolom. Skoncentruj sie, czy czujesz to samo? Corum dluzsza chwile wpatrywal sie w Jharego, a potem zlosc ustapila z jego twarzy, ustepujac miejsca oszolomieniu. -Tak, masz racje. To tak, jakby dokuczliwy cien padl na tyl mej glowy. Przypomina o nienawisci i o sprzeczce. Czy to sprawka tej istoty, ktora widzielismy na wzgorzu? -Kto wie? - Jhary potrzasnal glowa. - Przepraszam za moj wybuch. Nie do wiary, zebym to ja tak do ciebie mowil... -Ja tez przepraszam. Miejmy nadzieje, ze ten cien zniknie. Zamysleni zeszli w milczeniu do glownej czesci zamku. Sciany lsnily srebrzyscie, co znaczylo, ze na zewnatrz znow zaczal padac snieg. Rhalina znalazla ich w jednej z galerii, gdzie krysztaly i fontanny spiewaly lagodnie kompozycje ojca Coruma: piesn milosna skomponowana niegdys dla matki Coruma. To uspokajalo i ksiaze zdolal nawet usmiechnac sie do nadchodzacej. -Corumie - powiedziala - kilka chwil temu opanowala mnie dziwna furia. Nie umiem sobie tego wyjasnic. Cos sklonilo mnie, by uderzyc jedna ze sluzacych. Ja... Wzial ja w ramiona i ucalowal w czolo. -Wiem. Jhary i ja doswiadczylismy tego samego. Obawiam sie, ze to znow Chaos pracuje nad nami na swoj subtelny sposob i zwraca nas przeciwko sobie nawzajem. Nie wolno nam sie temu poddac. Musimy znalezc przyczyne tego wszystkiego. Sadze, ze cos chce, abysmy sie nawzajem pozabijali. W jej oczach pojawilo sie przerazenie. -Och, Corumie... -Nie wolno nam sie temu poddac - powtorzyl. Jhary podrapal sie po nosie i uniosl brwi. -Zastanawiam sie, czy tylko nas to spotkalo. Ta obsesyjna nienawisc. A jesli owladnela caly kraj... Co wtedy, Corumie? Rozdzial drugi CHOROBA SIE ROZPRZESTRZENIA Najgorsze mysli przychodzily Corumowi do glowy tej nocy, gdy lezal w lozku obok Rhaliny. Czasem pojawial mu sie przed oczami znienawidzony wrog, Glandyth-a-Krae, czasem nadplywal obraz Wladcy Ladu, Arkyna, ktorego zaczynal obecnie winic za wszystkie swe klopoty i nieszczescia, niekiedy zas widzial Jhary-a-Conela i gotow byl uznac jego lekka ironie za pelna kpiny zlosliwosc. Myslal tez o Rhalinie i chwilami moglby przysiac, ze ta kobieta usidlila go, kierujac ku innemu, niz prawdziwe, przeznaczeniu. Te ostatnie wizje byly najgorsze i najbardziej staral sie je zwalczac. Czul, jak jego twarz wykrzywia sie z wscieklosci, a palce zwieraja w piesci, slyszal charkot dobywajacy sie z ust. Cialo dygotalo z gniewu i zadzy zabijania. Przez cala noc opieral sie tym strasznym popedom i wiedzial, ze Rhalina podobnie zmaga sie z narastajaca furia, z gniewem, ktory niczemu nie sluzy, nie ma sie na czym skupic i nie moze w zaden sposob znalezc ujscia.Krwawe wizje. Wizje tortur i okaleczen gorsze niz wszystko, z czym zapoznal go Glandyth. Na dodatek tym razem to Corum byl katem, a jego ofiarami ci, ktorych ukochal najbardziej. Wiele razy w ciagu nocy zrywal sie z krzykiem. Bylo to tylko jedno slowo - Nie! Nie! Nie! - i wyskakujac z lozka patrzyl z nienawiscia na Rhaline. A Rhalina odwzajemniala mu takim samym spojrzeniem. Jej wargi unosily sie, odslaniajac biale zeby. Nozdrza drgaly jak u zwierza, a dziwne odglosy dobywaly sie z glebi gardla. Potem on przezwyciezal gniewne impulsy i wolal do niej, przypominal jej, co naprawde sie dzieje. Potem lezeli objeci ramionami, wyczerpani napieciem. Snieg zaczal topniec. Zupelnie, jakby zaszczepiwszy zaraze gniewu i nienawisci, uznal swe zadanie za wypelnione i postanowil zniknac. Corum wybiegl ktoregos dnia z zamku i zaczal okladac biala okrywe mieczem, wygrazajac i winiac ja za cale cierpienie. Lecz Jhary byl juz pewien, ze snieg spadl w naturalny sposob i ze to tylko zbieg okolicznosci. Probowal uspokoic przyjaciela. Udalo mu sie sklonic Coruma do opuszczenia i schowania miecza. Drzac staneli obok siebie w swietle poranka, obaj tylko po czesci ubrani. -A co z postacia na wzgorzu? - dyszal Corum. - To tez byl zbieg okolicznosci, przyjacielu? -Mogl byc. Mam wrazenie, ze wszystkie te rzeczy zdarzyly sie w tym samym czasie, poniewaz zdarzylo sie cos jeszcze. To tylko cienie jakiegos ogolniejszego zjawiska, rozumiesz? Corum wzruszyl ramionami i wywinal reke z uscisku Jharego. -Ogolniejszego zjawiska? Czegos istotniejszego? O to ci chodzi? -Tak. Czegos bardziej znaczacego. -Czy to, co dzieje sie z nami, nie jest juz i tak trudne do zniesienia i wystarczajaco nieprzyjemne? -Owszem, jest. Corum pojal, ze przyjaciel stara sie go udobruchac. Postaral sie przywolac usmiech na twarz. Poczul sie bardzo wyczerpany. Tlumienie strasznych pragnien wymagalo tyle sily... Otarl czolo wierzchem prawej dloni. -Musi byc sposob, aby nam pomoc. Boje sie. Boje sie... -Wszyscy sie boimy, Ksiaze Corumie. -Boje sie, ze ktorejs nocy zabije Rhaline. Zrobie to, Jhary. -Lepiej bedzie zamieszkac osobno i zamykac sie w swoich pokojach. Pozostali mieszkancy zamku znosza to rownie ciezko jak my. -Zauwazylem. -Oni tez musza sie odseparowac. Mam im to powiedziec? Corum gladzil palcami kulke na rekojesci miecza, a jego obwiedzione czerwienia prawe oko patrzylo szeroko, przenikliwie. -Tak - powiedzial nieobecnym glosem. - Powiedz im to. -I ty zrobisz to samo? Przez caly czas staram sie sporzadzic napoj, cos, co by nas uspokajalo i gwarantowalo, ze nie skrzywdzimy sie nawzajem. Oslabi to oczywiscie nasz refleks, pewnie nas troche otepi, ale to lepsze niz wzajemnie wyrznac sie w pien... -Wyrznac? Tak. - Corum wpatrywal sie w Jharego. Jego jedwabny kaftan draznil go pretensjonalnoscia, chociaz jeszcze calkiem niedawno wzbudzal podziw. I ten grymas na twarzy... Co to bylo? Kpina? Czy Jhary kpil sobie z niego? -Dlaczego ty?... - urwal, zdajac sobie sprawe, ze znow ulega szalenstwu. - Musimy opuscic Zamek Erorn. Moze jakis... jakis duch go zamieszkuje. Jakas zla sila, pozostawiona przez Glandytha. To mozliwe, Jhary, slyszalem o takich wypadkach. Jhary spojrzal nan sceptycznie. -To jest mozliwe! - krzyknal Corum. Dlaczego Jhary byl czasem tak glupi? -Jest mozliwe. - Jhary potarl czolo i skubnal koniec nosa. I jego oczy byly zaczerwienione, i on tez myszkowal uwaznie wzrokiem po bokach. - Jest mozliwe. Tak. Ale niezaleznie od tego musimy stad odejsc. Masz racje. Musimy sprawdzic, czy tylko Zamek Erorn ogarniety jest choroba. Musimy zobaczyc, czy inni cierpia podobnie jak my. Jesli uda nam sie ruszyc statek z wewnetrznego dziedzinca... Snieg juz z niego splynal... Musimy udac sie do... Ja musze... - Umilkl. - Zaczynam bredzic. To ze zmeczenia. Ale musimy odszukac naszego przyjaciela, Ksiecia Yurette i spytac, czy i on czuje to samo. -Proponowales to wczoraj - przypomnial mu Corum. -I zgodzilismy sie, prawda? -Tak. - Corum powlokl sie ku bramie zamku. - Zgodzilismy sie. I przedwczoraj tez sie zgodzilismy... -Musimy poczynic przygotowania. Czy Rhalina zostanie, czy pojedzie z nami? -Dlaczego pytasz? To impertynenckie... - Corum znow sie opanowal. - Wybacz mi, Jhary. -Wybaczam. -Co to za sila, ze az tak nas opanowala? Zwraca przeciw sobie starych przyjaciol. Sprawia, ze chwilami pragne zabic kobiete, ktora kocham najbardziej na swiecie. -Nigdy tego nie odkryjemy, jesli tu zostaniemy - rzucil Jhary porywczo. -Dobrze zatem. Wezmiemy lodz powietrzna. Czy czujesz sie na silach, by ja poprowadzic? -Znajde sily. Swiat zszarzal wraz ze stopnieniem sniegu. Drzewa byly szare, wzgorza byly szare i trawa wygladala szaro. Nawet Zamek Erorn i jego cudownie kolorowe wieze mialy szary wyglad i sciany wewnatrz tez byly szare. Poznym popoludniem, tuz przed zachodem slonca, Rhalina zawolala Coruma i Jharego. -Chodzcie! - krzyknela. - Zblizaja sie dwa statki powietrzne. Dziwnie sie zachowuja. Staneli przy jednym z okien wychodzacych na morze. W dali dwa piekne metalowe statki podniebne krazyly i nurkowaly niby w skomplikowanym tancu, muskajac powierzchnie szarego oceanu, by potem poderwac sie z wielka szybkoscia w gore. Zupelnie jakby kazdy z nich staral sie za wszelka cene znalezc za rufa drugiego. Cos blysnelo. Rhalina glosno wciagnela powietrze. -Uzywaja broni! Tej strasznej broni, ktora zniszczyli Krola Lyra i jego armie! Oni walcza, Corumie! -Tak - powiedzial ponuro. - Widze. Jeden ze statkow zachwial sie nagle i wydawalo sie, ze zaraz zawisnie nieruchomo w powietrzu. Potem przewrocil sie i ujrzeli drobne figurki wypadajace z jego pokladu. Wowczas wyprostowal lot i skierowal sie w gore, wprost na drugi statek, usilujac go staranowac. Tamten jednak zdolal wykonac unik, a uszkodzony okret lecial dalej tym samym kursem wznoszac sie coraz wyzej, az stal sie tylko drobna plamka wsrod plynacych po szarym niebie chmur. Wrocil jednak, nurkujac w strone nieprzyjaciela, ktory tym razem zostal zaskoczony i otrzymawszy cios w rufe, zaczal spadac spirala ku morzu. Sprawca tego runal prosto do wody i zniknal pod falami. Tylko troche piany znaczylo miejsce, gdzie zatonal. Pozostaly statek powstrzymal upadek po spirali i lotem szybowym skierowal sie ku ladowi, mierzac w brzeg po drugiej stronie zatoki. Nagle zmienil gwaltownie kurs i lecial teraz prosto na zamek. -Czy chce w nas uderzyc? - spytal Jhary. Corum wzruszyl ramionami. Zaczal uwazac Zamek Erorn raczej za nawiedzone wiezienie niz za swoj dom. Jesli statek uderzy w Erorn, to bedzie prawie tak, jakby zadal cios w glowe ksiecia, uwalniajac kipiaca w niej przerazajaca furie. W ostatniej chwili statek skrecil i przymierzyl sie do ladowania na szarej murawie tuz za brama. Ladowanie bylo nieudane; Corum ujrzal smuzki dymu dobywajace sie z rufy i kretymi szlakami wznoszace sie w powietrzu. Pasazerowie zaczeli wyskakiwac na ziemie. Bez watpienia byli to Vadhaghowie - wysocy, w rozwianych plaszczach i lancuszkowych kolczugach ze zlota lub srebra, spiczastych hennach, z wysmuklymi mieczami w dloniach. Przez topniejace resztki sniegu pomaszerowali ku zanikowi. Corum pierwszy rozpoznal tego, ktory prowadzil pochod. -To Bwydyth! Bwydyth-a-Horn! Musi potrzebowac naszej pomocy. Chodzcie, powitamy ich. Jhary wolalby zachowac wiecej ostroznosci, ale nic nie powiedzial, tylko ruszyl za Corumem i Rhalina do bramy. Bwydyth i jego ludzie wspinali sie juz sciezka ku wejsciu, gdy Corum otworzyl wrota i wolajac przyjaciela po imieniu wyszedl na zewnatrz. Bwydyth nie odpowiedzial, tylko maszerowal dalej pod gore. W jednej chwili w glowie Coruma zalegly sie podejrzenia. Odegnal je. To tylko efekt dzialania cienia saczacego sie powoli w mysli. Usmiechnal sie i rozpostarl szeroko ramiona. -Bwydyth! To ja, Corum! -Lepiej przygotuj sie, by dobyc miecza - mruknal Jhary. - Rhalino - najlepiej zrobisz wracajac do zamku. Rzucila mu przestraszone spojrzenie. -Dlaczego? To Bwydyth. Nie jest wrogiem. Popatrzyl na nia tylko, a ona opuscila oczy i zrobila, jak radzil. Corum walczyl z narastajacym gniewem. Oddychal ciezko. -Jesli Bwydyth chce walczyc, to znajdziemy... -Corumie! - powiedzial z naciskiem Jhary. - Opanuj sie. Moze uda sie znalezc sposob, by porozmawiac rozsadnie z Bwydythem, gdyz sadze, ze cierpi on na to samo co my. Bwydyth, stary przyjacielu! - zawolal. - Nie jestesmy twoimi wrogami. Chodz nacieszyc sie spokojem Zamku Erorn. Nie ma co walczyc. Wszyscy tak samo doswiadczamy naglych atakow furii. Musimy spotkac sie i porozmawiac. Musimy przeanalizowac, skad sie one biora i czym sa. Musimy postanowic, jak najlepiej odkryc ich zrodlo. Ale Bwydyth maszerowal dalej, a jego ludzie o zacietych twarzach podazali za nim. Ich plaszczami targal niespodziewanie silny wiatr. Stal ich mieczy nie lsnila, byla szara jak krajobraz. -Bwydyth! - krzyknela z tylu Rhalina. - Nie poddawaj sie temu, co chce cie ogarnac. Nie walcz z Corumem. To twoj przyjaciel. To przeciez Corum znalazl sposob, by sprowadzic cie do twego rodzinnego kraju. Bwydyth zatrzymal sie. Jego ludzie tez przystaneli. Spojrzal na oczekujacych. Czy jest cos jeszcze, za co musze cie nienawidzic, Corumie? -Cos jeszcze? A za co niby mnie nienawidzisz, Bwydyth? -Za co... Za straszne znieksztalcenie twego ciala. Jestes szkaradny. Za twoje przymierze z demonami. Za wybor kobiety i za dobor przyjaciol. Za tchorzostwo. -Co? Tchorzostwo? - Jhary dostal wypiekow na twarzy i siegnal po miecz. Corum go powstrzymal. -Bwydyth, wiemy, ze nasze umysly opanowala choroba. Sprawia ona, ze chcemy zabic tych, ktorym zyczymy najlepiej, ze nienawidzimy tych, ktorych kochamy. Ta choroba opanowala najwyrazniej i ciebie. Skutki poddania sie jej sa zaiste straszne. Cokolwiek to jest, chce, bysmy sie nawzajem pozabijali. A to z kolei kaze przypuszczac, ze mamy wspolnego wroga. Musimy to cos odnalezc i zniszczyc. Bwydyth zamarl, opuszczajac miecz. -Tak... Tez tak pomyslalem. Chwilami dziwilem sie, czemu wszedzie sie walczy. Zapewne masz racje, Corumie. Tak, porozmawiajmy. - Odwrocil sie do towarzyszy i powiedzial: - Sluchajcie, bedziemy... Jeden z najblizej stojacych z pelnym nienawisci parsknieciem rzucil sie do przodu. -Ty glupcze! Wiedzialem, ze i ty dasz sie omamic! Teraz tylko to potwierdzasz! Zginiesz przez to! Miecz przebil kolczuge i wniknal w cialo Bwydytha. Ten krzyknal, jeknal i sprobowal zrobil krok ku przyjaciolom, ale upadl twarza w topniejacy snieg. -Trucizna dziala szybko - stwierdzil Jhary. Inny mezczyzna napadl na tego, ktory cial Bwydytha. Dwoch dalszych pozabijalo sie w mgnieniu oka. Krzyki gniewu i zlosci poplynely w chlodne powietrze z ust reszty. Krew plynela w szarym swietle wieczoru. Cywilizowany lud Vadhaghow z Gwlas-cor-Gwrysa wyrzynal sie niemilosiernie bez najmniejszego powodu, walczac niczym dzikie psy nad scierwem. Rozdzial trzeci POWROT CHAOSU Wkrotce kreta sciezka do zamku zaslana byla cialami. Tylko czterech mezczyzn stalo jeszcze na nogach, gdy cos nagle jakby uchwycilo ich glowy i obrocilo plonace oczy na Coruma i Jharego, ktorzy obserwowali scene spod bramy. Czworka zaczela sie zblizac, a Corum i Jhary przygotowali miecze.Corum poczul nagle narastajacy gniew, gniew tak intensywny, ze az wstrzasnal calym jego cialem. Ulga bylo dac wreszcie upust zlosci. Z mrozacym krew w zylach krzykiem runal w dol, ku atakujacym. W uniesionej rece sciskal miecz. Jhary biegl tuz za nim. Jeden z nadchodzacych padl pod pierwszym ciosem Coruma. Ci ludzie byli juz wyczerpani, ich twarze nosily slady wymizerowania. Wygladali, jakby nie spali od wielu nocy. Normalnie Corum poczulby dla nich litosc i probowalby ich rozbroic lub najwyzej zranic, ale teraz gniew sprawial, ze uderzal, aby zabic. Wkrotce wszyscy byli martwi. Corum Jhaelen Irsei stal nad cialami i dyszal jak oszalaly wilk, a krew kapala z ostrza jego miecza na szary grunt. Trwal tak przez kilka chwil, az dobiegl go nikly dzwiek. Odwrocil sie. Jhary-a-Conel kleczal przy tym, ktory cos szeptal. Byl to Bwydyth-a-Horn, ktory jeszcze nie umarl. -Corumie... - Jhary spojrzal na przyjaciela. - On powtarza twoje imie. Furia wygasla. Corum podszedl do Bwydytha. -Tak, przyjacielu - powiedzial lagodnie. -Probowalem, Corumie... Probowalem to zwalczyc... Probowalem przez wiele dni, ale ostatecznie to mnie zwyciezylo. Przykro mi, Corumie... -Wszystkich nas to dotknelo. -W koncu zupelnie na zimno postanowilem wybrac sie do ciebie z nadzieja, ze moze ty znasz lekarstwo... ostatecznie, pomyslalem, moge cie przynajmniej ostrzec... -I dlatego przyleciales? -Tak, ale bylismy sledzeni. Doszlo do walki i to obudzilo caly moj gniew. W tej wojnie biora udzial wszyscy Vadhaghowie, a w Lywm-an-Eshu wcale nie jest lepiej... Wszyscy owladnieci sa zadza walki... - Glos Bwydytha slabl. -Ale czy wiesz, czemu, Bwydyth? -Nie... Ksiaze Yurette mial nadzieje to ustalic... Ale jego tez ogarnela furia... On... nie zyje... Rozsadek go opuscil... Jestesmy w uscisku demonow... Chaos powrocil... Powinnismy zostac w naszym miescie... -To robota Chaosu, bez watpienia - przytaknal Corum. - Za wczesnie oddalismy sie przyjemnosciom zycia, za wczesnie zrezygnowalismy z ostroznosci. I Chaos uderzyl. Ale to nie moze byc Mabelode, bo gdyby to on sam wkroczyl do naszego wymiaru, zostalby najpewniej zniszczony tak samo jak Xiombarg. Zapewne dziala przez wyslannikow. Ale przez kogo? -Glandyth? - szepnal Jhary. - Czy moze to byc Hrabia Krae? Chaosowi wystarczy jeden nawet, za to dobrowolnie sluzacy mu poddany. Jesli ktos taki sie pojawi, otrzyma potezne wsparcie. Bwydyth-a-Horn zaczal sie krztusic. -Ach, Corumie, wybacz mi... -Nie mam ci czego wybaczac. Obaj jestesmy tak samo opetani i sklonni do walki. -Odszukaj to, Corumie. - Oczy Bwydytha poczernialy. Uniosl sie na lokciu. - Zniszcz to... jesli mozesz... pomscij mnie... pomscij nas wszystkich... I Bwydyth wyzional ducha. Corum drzal z emocji. -Jhary, czy wyprodukowales juz napoj, o ktorym mowiles? -Jest prawie gotowy, chociaz jeszcze go nie wyprobowalem. Moze sie okazac, ze jednak nie opanowuje szalenstwa. -Pospiesz sie. Corum wstal, schowal miecz i ruszyl z powrotem do zamku. Gdy przeszedl bramy, uslyszal krzyk i pobiegl przez szare galerie, az dotarl do komnaty swietlistych fontann. Rhalina walczyla z dwiema sluzacymi. Kobiety wrzeszczaly jak dzikie bestie i rzucaly sie na siebie z pazurami. Corum znow wyciagnal miecz, odwrocil go i uderzyl najblizsza kobiete w podstawe czaszki. Upadla, ale druga okrecila sie w miejscu z piana na ustach. Corum odskoczyl i wymierzyl jej cios obca dlonia. I ona upadla. Corum znowu poczul narastajacy gniew. Popatrzyl na lkajaca Rhaline. -Co im zrobilas? Zdziwiona podniosla na niego oczy. -Ja? Nic, Corumie. Corumie! Nic im nie zrobilam! -Czemu zatem?... - Nagle zdal sobie sprawe, ze przemawia surowym, ostrym tonem. Opanowal sie powoli. - Przykro mi, Rhalino. Rozumiem. Przygotuj sie do podrozy. Odlatujemy, jak tylko bedzie to mozliwe. Musimy udac sie do Lywm-an-Eshu i zobaczyc, czy moze jest jeszcze jakas nadzieja. Musimy sprobowac skontaktowac sie z Lordem Arkynem; moze on bedzie nam w stanie pomoc. -A dlaczego juz nam nie pomaga? - spytala gorzko. - Wsparlismy go, by mogl odzyskac swoje krolestwo, a teraz, jak sie wydaje, oddaje nas Chaosowi. -Jesli to wszystko sprawka Chaosu, to Arkyn zajety jest teraz czyms innym. Moze byc i tak, ze w jego krolestwie zaleglo sie jakies wieksze jeszcze niebezpieczenstwo lub tez zagrozony jest los jego bratniego Wladcy Ladu. Wiesz, ze zaden bog nie moze mieszac sie wprost w sprawy smiertelnikow. -Ale Chaos czesto tego probuje... -Taka jest natura Chaosu i dlatego tez smiertelnikom lepiej sluzy Lad, gdyz uznaje on prawo do wolnosci, podczas gdy Chaos widzi w nas tylko zabawki, ktore moze wykorzystywac zgodnie ze swoimi kaprysami. A teraz szybciej, przygotuj sie do drogi. -Ale to nic nie da, Corumie. Chaos na pewno jest o wiele potezniejszy niz Lad. Zrobilismy wszystko, co w naszej mocy, by go pokonac. Czemu nie pogodzimy sie z mysla, ze jestesmy zgubieni? -Chaos jedynie wydaje sie potezniejszy, bo jest agresywny. Nie waha sie i gotow jest wykorzystac kazdy srodek, byle tylko przyblizyl go do celu. Lad zas po prostu trwa. Nie oceniaj tego pochopnie. Nie lubie wcale tej roli, ktora mi przypadla, wolalbym, aby kto inny poniosl moje brzemie. Ale potega Ladu musi zostac zachowana. O ile tylko jest to mozliwe... Teraz idz juz. ", Oddalila sie niechetnie, Corum tymczasem upewnil sie, ze sluzace nie byly ciezko ranne. Nie chcial ich zostawiac, gdyz byl pewien, ze i one obroca sie wkrotce przeciwko sobie. Zdecydowal, ze odda im troche napoju Jharego. Zamarl. Czyzby naprawde Glandyth mogl byc przyczyna tego wszystkiego? Ale przeciez Glandyth nie byl czarownikiem. Byl prymitywnym, brutalnym wojownikiem o rekach splamionych krwia. Byl dobrym taktykiem i we wlasnym mniemaniu posiadal jeszcze wiele innych cnot, ale jego zdolnosc do opanowania sztuki czarow byla rownie nikla, jak i chec, by po nie siegnac. Nazbyt sie ich bal... Nikt inny jednak nie pozostal w tej sferze gotow, by zostac sluga Chaosu, i to dobrowolnie - a jeden byc musial, inaczej Chaos nigdy nie znalazlby dojscia to tego krolestwa... Corum postanowil poczekac, az dowie sie wiecej i potem przemyslec sprawe raz jeszcze. Jesli uda mu sie dotrzec do Halwygu-nan-Vake i do Swiatyni Ladu, to moze skontaktuje sie z Lordem Arkynem, a wtedy poszuka rady u niego. Poszedl do komnaty, gdzie trzymal swa zbroje i orez. Wciagnal na siebie srebrzysta kolczuge, zalozyl naramienniki, spiczasty helm z trzema linijkami tekstu wygrawerowanymi nad okapem i przedstawiajacymi jego pelne imie. Na to wszystko narzucil szkarlatny plaszcz. Potem wybral bron - luk, strzaly, lance i znakomitej roboty topor wojenny, na koncu przypasal swoj dlugi, mocny miecz. Raz jeszcze szykowal sie na wojne, raz jeszcze czynil swa postac straszna i wspaniala zarazem: z blyszczaca, szesciopalca dlonia i lsniaca opaska przykrywajaca owadzie oko Rhynna. Modlil sie, by nigdy juz wiecej nie musial sie tak ubierac, by nigdy juz nie musial uzywac wszczepionej w nadgarstek obcej dloni i by nigdy juz nie musial spogladac obcym okiem w straszne zaswiaty i przywolywac stamtad wsparcia zywych martwych. Niemniej w glebi serca przeczuwal, ze potega Chaosu nie zostala jeszcze zlamana i ze najgorsze dopiero nadejdzie. Przede wszystkim jednak byl zmeczony, gdyz walka z ogarniajacym mysli szalenstwem byla rownie wyczerpujaca jak ciezka praca fizyczna. Jhary zjawil sie ubrany w stroj podrozny, i chociaz gardzil zbroja, wlozyl skorzany kaftan ze zlotymi i platynowymi zdobieniami w miejscu napiersnika. Bylo to jego jedyne ustepstwo. Wlosy wyszczotkowal do polysku, szeroki kapelusz osadzil z fantazja na glowie. Co do reszty, to przystroil sie w kwieciste jedwabie i atlasy oraz misternie zdobione buty z czerwonymi i bialymi wykonczeniami, przypominajac przecietnego eleganta, ktorego najlepszy czas juz minal. Wrazenie to psuly jedynie pas i miecz. Na ramieniu usadzil mu sie nieodlaczny kompan: maly, bialo-czarny kot. W reku Jhary trzymal butle z cienka szyjka. Wewnatrz naczynia przelewala sie jakas brunatna ciecz. -Zrobione - powiedzial powoli, jakby w transie. - I daje pozadany efekt, jak sadze. Furia mnie opuscila, chociaz czuje sie teraz troche spiacy. Sennosc powinna przejsc, przynajmniej taka mam nadzieje. Corum spojrzal na niego ze zdziwieniem. -Jesli to cos nawet zwalcza chorobe, to bedziemy otepiali, a nasze reakcje spowolnione. Jak bedziemy sie bronic, gdyby nas zaatakowano? Czy to spowalnia rowniez myslenie, Jhary? -Gwarantuje ci, ze to daje inne spojrzenie. - Jhary usmiechnal sie, nieco rozespany. - Ale to nasza jedyna szansa, Corumie. Zreszta, jesli o mnie chodzi, to wolalbym raczej umrzec w spokoju niz w ciezkiej zlosci. -Z tym sie zgadzam. - Corum przyjal butle. - Ile powinienem wziac? -To jest mocne. Tylko troche na czubku palca wskazujacego. Corum przechylil butle i wylal krople napoju na palec. Zlizal lekarstwo ostroznie i oddal Jharemu butle. -Nic nie czuje. Moze to nie dziala na Vadhaghow z ich odmiennym metabolizmem. -Moze. Teraz musisz dac jeszcze troche tego Rhalinie... -I sluzbie. -Tak, calkiem slusznie. I sluzbie... Na podworcu zmietli resztki sniegu z pokrowca spowijajacego statek i w koncu odslonili metalowy kadlub o wielu odcieniach niebieskosci, zieleni i zolci. Jhary powoli wspial sie do srodka i zaczal wodzic dlonmi po rozmaitych kolorowych krysztalach na pulpicie kontrolnym w sterowce na dziobie. Nie byl tak duzy jak ten, ktory ujrzeli kiedys jako pierwszy. Poklad nie byl zamkniety, chyba zeby wykorzystac zielonkawy ekran ochronny. Z dolu dobiegl pomruk i statek uniosl sie na cal w gore. Corum pomogl wejsc Rhalinie, a potem sam wskoczyl na poklad. Zaraz polozyl sie na lezance, skad obserwowal, jak Jhary przygotowuje statek do lotu. Jhary poruszal sie powoli i z lekkim usmieszkiem na twarzy. Nastroj Coruma poprawil sie wyraznie; spojrzal na spoczywajaca na sasiedniej lezance Rhaline. Furia zniknela, a zatem napoj dzialal dobrze, cos jednak podpowiadalo Corumowi, ze obecna euforia moze byc rownie niebezpieczna jak wczesniejszy gniew. Poniekad zamienili jedno szalenstwo na inne. Mial nadzieje, ze nie zaatakuje ich zaden inny statek, tak jak zdarzylo sie to Bwydythowi. Niezaleznie od ich obecnego stanu i tak nie byli obznajomieni ze sztuka walki powietrznej. Umiejetnosci pilotazowe Jharego ograniczaly sie do tego, ze potrafil utrzymac staly kierunek lotu. W koncu wzniesli sie powoli w zimne powietrze i skrecajac na zachod skierowali sie wzdluz wybrzeza ku krainie Lywm-an-Esh. Statek plynal, a Corum spogladal z gory na swiat, ktory jawil sie caly pograzony w smutku, zmrozony. Ksiaze zastanawial sie, czy wiosna zawita jeszcze kiedykolwiek do Bro-an-Vadhaghu. Otworzyl usta, by powiedziec cos do Jharego, ale ten byl zbyt zaabsorbowany przyrzadami. Nagle maly, bialo-czarny kot zerwal sie z jego ramienia, skoczyl na burte statku i znieruchomial tam na chwile. Ostatecznie wzbil sie do lotu i skierowal ponad ladem ku linii wzgorz, za ktorymi zniknal. Przez chwile Corum dziwil sie, dlaczego kot ich opuscil, ale wkrotce zapomnial o nim, raz jeszcze wbijajac wzrok w przeplywajacy ponizej krajobraz. Rozdzial czwarty NOWE PRZYMIERZE HRABIEGOGLANDYTHA Kot lecial wytrwale przez caly dzien, zmieniajac jednak nieustannie kierunek, jakby podazal niewidoczna, kreta sciezka wytyczona na niebie. Lad wkrotce sie skonczyl; zwierzatko zawahalo sie, lecz ostatecznie przefrunelo brzeg i dalej lecialo ponad morzem, ktorego nie darzylo najmniejsza bodaj sympatia, ku rysujacym sie na horyzoncie wyspom.Byly to Wyspy Nhadragh, gdzie mieszkali pozostali z tego ludu, niegdys unizeni niewolnicy Mabdenczykow, ktorzy w zamian za poddanstwo darowali niedobitkom zycie. Chociaz czas ich niewolnictwa juz minal, zdegenero-wali sie przez te lata na tyle, ze rasie nadal grozilo wymarcie. Opanowala ich apatia. Wiekszosc Nhadraghow nie potrafila juz nawet nienawidzic Vadhaghow. Kot poszukiwal czegos, podazajac za psychicznym raczej niz fizycznym tropem; czyms, co tylko jemu bylo znajome. Kiedys zdarzyla mu sie juz podobna wyprawa. Zostal wtedy wyslany do Kalenwyru, by ujrzec wielkie zgromadzenie Mabdenczykow oraz wezwanie Psa i Rogatego Niedzwiedzia. Tym razem jednak wyruszyl z wlasnej inicjatywy; nie zostal do tego nakloniony przez swego opiekuna, Jharego. W samym niemal srodku skupiska zielonych wysp znajdowala sie najwieksza z nich, zwana przez Nhadraghow Maliful. Jak wszystkie, tak i ja szpecilo wiele ruin - ruin miast, zamkow, wiosek. Niektore doprowadzil do zaglady sam uplyw czasu, inne zburzone zostaly przez armie Mabdenczykow, ktora zaatakowala te wyspy w chwili najwiekszego rozkwitu potegi Krola Lyra-a-Brode. To Hrabia Glandyth i jego rydwannicy - Denledhyssi przedsiewzieli owa niszczycielska ekspedycje zaraz po tym, jak zrownali z ziemia wszystkie zamki Vadhaghow, zabijajac ich co do jednego, procz Coruma. Tak przynajmniej wtedy sadzili. Zniszczenie obu dawnych ras - Shefanhow - jak nazywal ich Glandyth - bylo sprawa niewielu lat. Calkowicie nie przygotowani na atak Mabdenczykow, niezdolni uwierzyc w potege istot niewiele bardziej rozgarnietych czy cywilizowanych niz zwykle zwierzeta, zgineli nie podejmujac niemal zadnej proby stawienia oporu. Oszczedzono tylko parunastu Nhadraghow uzywanych jako psy goncze do polowania na swych pobratymcow, dawnych wrogow, Vadhaghow, do spogladania w inne wymiary i przekazywania swym panom informacji o tym, co tam dojrzeli. Na tyle tylko odwagi zdobyla sie ta rasa, by wybrac niewolnictwo do smierci. Maly kot widzial kilka ich obozowisk posrod ruin miast. Wrocili tu po bitwie pod Halwygiem, kiedy to ich panowie zostali pokonani. Nie czynili wysilkow, by odbudowac swe zamki i miasta, zadowalajac sie zyciem na prymitywnym poziomie. Wielu sposrod nich nie zwracalo na ruiny nawet najmniejszej uwagi. Ubierali sie w futra i zelazo, co pozostalo im po dawnych zwyczajach Nhadraghow. Mieli ciemne i plaskie twarze, bujnie rosnace wlosy stykajace sie nad glebokimi oczodolami z kedzierzawymi brwiami. Byli rosli, muskularni i mocno zbudowani. Kiedys ich potega porownywalna byla z potega cywilizowanych Vadhaghow, ale ci ostatni nie upadli tak nisko. Pojawily sie na wpol zburzone wieze Osu, niegdys stolicy krainy Maliful i calej ziemi Nhadraghow. Piekne Os - tak miasto zwane bylo przez jego mieszkancow, gdy jeszcze bylo piekne. Teraz jednak mury runely, wieze legly na ziemi, a domy dawaly schronienie co najwyzej szczurom i lasicom. Wokol bujnie rozrastalo sie wszelkie zielsko. Kot lecial dalej, tropiac psychiczny slad. Okrazyl przysadzisty budynek, ktory ostal sie nietkniety. Na jego plaskim dachu wzniesiono chate o polprzejrzystych scianach, przez ktore przebijalo swiatlo. Wewnatrz widoczne byly dwie postacie, czarne na tle zoltego blasku. Jedna byla krepa, w pelnym rynsztunku, druga zas nizsza, odziana w futra, o wiele jednak grubsza. Kot wyladowal na dachu i ostroznie podczolgal sie do sciany domu, przytknal lebek do przeswitujacej materii i z szeroko otwartymi slepkami chlonal kazde slowo. Glandyth-a-Krae patrzyl krzywo nad ramieniem Ertila na klebiaca sie pare, ktora wydzielala bulgoczaca ciecz. -Czy czar dziala, Ertil? Nhadragh przytaknal skinieniem glowy. -Ciagle walcza miedzy soba. Nigdy dotad moje czary nie byly tak skuteczne. -To dlatego, glupcze, ze wspiera cie cala potega Chaosu! A raczej wspiera mnie, gdyz to ja jestem cialem i dusza oddany Wladcom Chaosu. - Glandyth rozejrzal sie po zagraconym wnetrzu. Bylo pelne martwych zwierzat, pekow ziol, butli z proszkami i miksturami. Kilka szczurow i malp siedzialo apatycznie w zsunietych pod scianami klatkach, pod nimi pietrzyly sie zwitki pergaminu. Ojciec Ertila byl kiedys uczonym i przekazal synowi niejedno, ten jednak, podobnie jak inni Nhadraghowie, skarlal umyslowo i rychlo uznal cala owa wiedze za zwykle czary i magie, staczajac sie bezpowrotnie w prymitywne przesady. Sama w sobie byla jednak owa wiedza nadal potezna, co dlubiacy wlasnie w pozolklych zebach Glandyth-a-Krae odkryl calkiem niedawno. Czerwona i pryszczata twarz Hrabiego Glandytha byla na pol skryta pod wielka broda, spleciona w warkoczyki przewiazane wstazkami, podobnie jak jego dluga czupryna. Szare oczy plonely trawiaca go goraczka choroby, miesiste wargi zas kojarzyly sie nieodparcie z zepsutymi i cuchnacymi ochlapami miesa. -Co z Ksieciem Corumem? I z jego przyjaciolmi? Co ze wszystkimi Shefanhowami, ktorzy przybyli w magicznym miescie? -Nie jestem w stanie dostrzec pojedynczych osob, moj panie - zapiszczal czarownik. - Wiem tylko, ze czar dziala. -Mam nadzieje, ze mowisz prawde. -Tak, moj panie. Czyz ten czar nie jest darem potegi Chaosu? Niewidzialna Chmura Niezgody rozprzestrzenia sie na wietrze, zwracajac kazdego przeciwko jego bliskim, dzieciom, zonie. - Drzacy grymas pojawil sie na ciemnej twarzy Nhadragha. - Vadhaghowie napadaja na siebie wzajemnie. Umieraja. Wszyscy umieraja. -Tak, ale czy Corum tez? Musze to wiedziec. To, ze inni gina, to dobrze, w porzadku, ale nie jest to az tak istotne. Jesli nie stanie Coruma, a kraj popadnie w rozprzezenie, bede mogl znowu zebrac sojusznikow w Lywm-an-Eshu i razem z moimi Denledhyssami zdobyc kraje utracone przez Krola Lyra. Czy nie mozesz rzucic na Coruma specjalnego zaklecia, czarowniku? Ertil zadrzal. -Corum jest smiertelnikiem. Musi cierpiec, gdy inni cierpia. -Jest przebiegly i pomagaja mu potezne sily. Jutro poplyniemy do Lywm-an-Eshu. Nie ma zatem sposobu, aby dowiedziec sie na pewno, czy Corum jeszcze zyje i czy jest ogarniety szalenstwem tak samo jak inni? -Nie znam takiego sposobu, moj panie. Glandyth podrapal swe dziobate oblicze polamanymi paznokciami. -Czy na pewno nie oszukujesz mnie, synu Shefan-howow? -Nie zrobilbym tego panie! Nigdy! Glandyth wyszczerzyl zeby i spojrzal wprost w przerazone oczy Ertila. -Wierze ci, Nhadraghu - zasmial sie. - Nadal jednak przydaloby sie troche wsparcia ze strony Chaosu. Wezwij raz jeszcze tego demona, przyda sie. Tego demona z wymiaru Mabelodego, tego, ktory raz juz tu byl. -Za kazdym razem przygotowanie takiego spotkania skraca mi zycie o przynajmniej rok - wykrztusil Ertil. Glandyth wyciagnal zza pasa dlugi noz i przytknal jego czubek do plaskiego nosa Ertila. -Wezwij go! -Juz wzywam... Ertil poczlapal do przeciwleglego kata izby i wyjal z klatki jedna z malp. Stworzenie piszczalo glosem rownie wysokim jak mowa Ertila. Chociaz wpatrywalo sie w Nhadragha ze strachem, uchwycilo sie go, szukajac jakby bezpiecznego schronienia, ktore w tym domu nie istnialo. Ertil zas dostal z kata rame w ksztalcie litery X i wpasowal ja w specjalne wyciecia na blacie stolu. Przez caly czas nie mogl opanowac drzenia, pojekiwal. Glandyth tymczasem chodzil tam i z powrotem, rozdrazniony lekiem i niepewnoscia czarownika. Ertil dal malpie cos do powachania i zwierze ucichlo. Umiescil je na ramie, po czym wzial gwozdzie i mlotek. Metodycznie zaczal ukrzyzowywac malpe. Ta mamrotala i skrzeczala z cicha, a krew splywala po jej malych lapkach. Ertil zbladl i wygladal, jakby zaraz mialy go chwycic wymioty. Oczy kota rozszerzyly sie, gdy obserwowal ten barbarzynski rytual. Jego ogon uderzal miarowo. -Pospiesz sie, ty lachmyto! - warknal Glandyth. - Pospiesz sie, albo poszukam innego czarownika! -Wiesz, ze nie ma innego - mruknal Ertil. - Nie ma innego, ktory wsparlby Chaos. -Zamknij sie i rob swoje, przeklety! Glandyth spojrzal groznie. Jasne bylo, ze Ertil mowi prawde. Nikt nie bal sie teraz Mabdenczykow. Nikt oprocz Nhadraghow, ktorzy rozwineli w sobie instynkt niewolnikow. Zeby malpy szczekaly, jej oczy wywrocily sie bialkami do gory. Ertil rozgrzewal zelazo. Podczas gdy nabieralo wisniowej barwy, narysowal dookola ukrzyzowanego zwierzatka skomplikowana figure. Potem we wszystkich dziesieciu jej rogach umiescil miseczki i podpalil ich zawartosc. Wzial w jedna reke zwoj pergaminu, a rozzarzone do bialosci zelazo w druga. Chata zaczela napelniac sie zielonym i zoltym dymem. Glandyth zakaszlal i wyjal zza nabijanego stala kaftana chuste. Spogladajac nerwowo, cofnal sie do kata. -Yrkoon, Yrkoon, Esel Asan. Yrkoon, Yrkoon, Nasha Fasal... - Spiew unosil sie coraz wyzej, a z kazdym nowym wersem Ertil zaglebial zelazo w skrecane paroksyz-mami bolu cialo malpy. Zyla ona nadal, gdyz czarownik, zadajac ciosy, omijal zywotne organy, widac bylo jednak, ze straszliwie cierpiala. - Yrkoon, Yrkoon, Meshel Feran. Yrkoon, Yrkoon, Palaps Oli. Dym zgestnial i kot byl w stanie dostrzec zaledwie zarysy postaci. -Yrkoon, Yrkoon, Cenil Pordit... Gdzies w oddali rozlegl sie lomot, mieszajac sie z jekami torturowanej malpy. Zerwal sie wiatr. Nagle dym sie ulotnil. Powietrze w domu znow bylo przejrzyste. Na ramie nie bylo juz ukrzyzowanej malpy, wisialo tam cos zupelnie innego. Twarz tego czegos przypominala bardziej rysy Vadhaghow niz Mabdenczykow, chociaz glownymi cechami drobnego oblicza byly malujace sie na nim nienawisc i zlosliwosc. -Znow mnie wezwales, Ertil. - Glos mial sile i brzmienie zwyklej mowy. Dziwne bylo jedynie, ze dobywal sie z tak malych ust. -Tak, wezwalem cie, Yrkoon. Potrzebujemy pomocy od twojego pana, Mabelodego... -Znowu? - W glosie pobrzmiewala kpina. - Jeszcze wiecej? -Wiesz, ze mu sluzymy. Bez nas nigdy bys tu nie dotarl. -I co z tego? Dlaczego niby moj pan mialby byc zainteresowany wasza sfera? -Wiesz czemu! Chce, aby oba te Krolestwa Mieczy wrocily pod panowanie Chaosu. I chce zemsty na Corumie, ktory przyczynil sie do zniszczenia potegi jego brata Ariocha i jego siostry Xiombarg, Kawalera i Krolowej Mieczy! Usadowiwszy sie wygodniej na ramie, demon zachichotal. -No to czego chcecie? Glandyth postapil naprzod i podniosl zacisnieta piesc. -Oto czego chce ja, a nie ten czarownik! Chce byc potezny, demonie! Chce zniszczyc Coruma, chce zniszczyc Lad! Daj mi na to dosc sily, demonie! -Juz dalem ci jej sporo - odparl rzeczowo demon. - Nauczylem cie wytwarzac Chmure Niezgody. Twoi wrogowie walcza teraz miedzy soba i zabijaja sie nawzajem. A ty nadal nie jestes zadowolony! -Powiedz mi, czy Corum zyje! -Nic ci nie moge powiedziec. Nie mam sposobu ni mozliwosci, by zerknac nawet do tego wymiaru, dopoki ty mnie nie zawezwiesz. Dobrze o tym wiesz. Wiesz takze, ze nie moge dlugo tutaj pozostawac. Ledwie na krotka chwile moge zajac tu miejsce innej istoty. To jedyny sposob, by oszukac Rownowage... -Daj mi wieksza wladze, demonie! -Nie moge dac ci nic takiego. Moge tylko powiedziec, jak ja zdobyc. I wiedz jeszcze, ze jesli przyjmiesz nazbyt duzo darow Chaosu, wowczas zaczniesz byc podobny do zastepow jego starych slug. Uwazaj zatem. Czy gotow jestes stac sie jednym z tych, w ktorych zabijaniu osiagnales najwyzsza sprawnosc? -Czyli?... Co to znaczy? Yrkoon zachichotal. -Shefanhowem. Demonem. Ja bylem kiedys czlowiekiem... Usta Glandytha wykrzywily sie, piesci zacisnely jeszcze silniej. -Przyjme kazda umowe, jesli tylko sprawi, bym mogl sie zemscic na Corumie i na calym jego rodzaju! -I w ten sposob przydamy sie sobie nawzajem... Niech tak bedzie. Dostaniesz, o co prosisz. -I jeszcze magiczna moc dla moich ludzi. Moc dla Denledhyssow! -Bardzo dobrze. Moc i dla nich. -Wielka, niepokonana i bezlitosna potega! - Oczy Glandytha zaplonely. - Zwarta potega! Niezwyciezona potega! -Cos takiego nie istnieje, przynajmniej dopoki rzadzi Rownowaga. Bedziesz mial tyle, ile zdolasz uniesc. -Uniesc moge wiele. Poplyne na staly lad, zagarne ich miasta i wsie. Zrobie to, poki jeszcze walcza miedzy soba. Bede rzadzil calym swiatem. Lyr i reszta byli za slabi. Ale ja bede mocny z potega Chaosu pod moja komenda! -Lyr tez mial wsparcie Chaosu - przypomnial mu ironicznie Yrkoon. -Ale nie wiedzial, jak go uzyc. Blagalem go, aby dal mi wiecej ludzi dla zabicia Coruma, ale nie dal ich dosc. Gdyby Corum byl martwy, Lyr zylby do dzisiaj. Oto dowod na prawdziwosc moich slow. -I to musi wystarczyc ci za cala satysfakcje - rzekl demon. - Teraz sluchaj. Powiem ci, co musisz zrobic. Rozdzial piaty OPUSTOSZALE MIASTO Statek przelatywal nad wzgorzem posrod morza. Tutaj niegdys wznosil sie Zamek Moidel. Teraz zamku juz nie bylo. Corum spojrzal na dol z zalem, ktory jednak szybko sie rozwial, gdyz wywolana napojem euforia jeszcze nie minela. Wkrotce osiagneli wybrzeze Lywm-an-Eshu. W pierwszej chwili gotowi byli sadzic, ze kraj wyglada normalnie, potem jednak pojawily sie grupki jezdzcow, rzadko liczace wiecej niz dwoch czy trzech ludzi, uganiajace po polach i lasach i atakujace kazda inna napotkana grupe. Kobiety walczyly z kobietami, dzieci z dziecmi. Wszedzie poniewieralo sie sporo cial.Apatia Coruma zmieniala sie powoli w przerazenie. Byl zadowolony, ze Rhalina spi, a Jhary rzuca jedynie krotkie spojrzenia na ziemie. -Do Halwygu-nan-Vake - powiedzial Corum przyjacielowi, gdy ten spojrzal na niego znaczaco. - Nic nie mozemy dla nich zrobic, poki nie odkryjemy, co powoduje to szalenstwo. Jhary wyjal z sakwy butle, ale Corum potrzasnal glowa. -Nie. To nie starczy. Zreszta, jak przekonamy ich, by to zazyli? Jesli mamy w ogole uratowac czyjekolwiek zycie, to musimy zaatakowac to cos, co wystapilo przeciwko nam. Jhary skinal glowa. -A jak atakuje sie szalenstwo, Corumie? -To musimy dopiero ustalic. Mam nadzieje, ze Swiatynia Ladu stoi nadal i ze Arkyn przybedzie, gdy sprobujemy go zawezwac. Jhary wskazal kciukiem w dol. -Wyglada na to, ze tych tam szalenstwo dotknelo wczesniej. -Jest tylko mocniejsze. Przedtem tlilo sie w ich umyslach, teraz przezarlo je calkowicie. -Zniszcza wszystko, co odbudowali. Jaki w tym sens? -Moga znow to odbudowac. Jest sens. Jhary wzruszyl ramionami. -Zastanawiam sie, gdzie sie podzial moj kot. Statek krazyl juz nad Halwygiem-nan-Vake, gdy Rhalina wreszcie sie zbudzila. Podchodzili do ladowania obok Swiatyni Ladu. Usmiechnela sie do Coruma, jakby zapomniala zupelnie o ostatnich wypadkach. Potem jednak jej twarz stezala wraz z przyplywem pamieci. -Corumie...? -To jawa, nie sen - powiedzial lagodnie. - Jestesmy nad Halwygiem. Kwietne Miasto wyglada na opuszczone. Nie umiem sobie tego wytlumaczyc. Obawial sie ujrzec to piekne miasto w plomieniach, jednak oprocz, paru zniszczonych budynkow i ogrodow wydawalo sie nietkniete. Nikt natomiast nie chodzil po ulicach i nikt nie patrolowal murow. Palac wygladal na opustoszaly. Jhary obnizyl lot statku. Wyladowali na szerokiej, bialej ulicy. W poblizu stala Swiatynia Ladu - jednokondygnacyjny budynek pozbawiony rzucajacych sie w oczy ozdob. Tylko na portalu widnial herb - pojedyncza prosta strzala, Strzala Ladu. Wysiedli na trzesacych sie nogach. Kombinacja lotu i napoju oslabila ich nieco. Niepewnie ruszyli sciezka ku swiatyni. W tym samym momencie w drzwiach pojawila sie postac. Jej szaty byly podarte, a jedno oko wylupione. Stara twarz wykrzywiala sie w lkaniu, ale rece wyciagnely sie ku nim niczym szpony rannego, wscieklego zwierzecia. -To Aleryon! - krzyknela Rhalina. - Kaplan Aley-ron-a-Nyvish! Choroba opanowala i jego! Stary czlowiek byl slaby i nie potrafil stawic oporu, gdy Corum i Jhary przystapili do niego i pochwycili go, przyciskajac jego ramiona do bokow. Jhary odkorkowal zebami butelke, wzial krople mikstury na palec, a Corum zmusil starca do rozwarcia szczek. Jhary rozsmarowal lekarstwo na jezyku Aleyrona. Kaplan usilowal je wypluc, przewracajac przy tym oczami i rozdymajac nozdrza niczym kon w goraczce, ale juz po chwili sie uspokoil. Jego cialo zwiotczalo i zaczal przelewac im sie przez rece. -Zabierzmy go do swiatyni - powiedzial Corum. Gdy go uniesli, nie stawial oporu. W chlodzie wnetrza ulozyli kaplana na podlodze. -Corumie? - wycharczal kaplan, otwierajac oko. - Furia Chaosu mnie opuszcza. Znowu jestem soba. Lub prawie soba. -Co sie stalo z mieszkancami Halwygu? - spytal go Jhary. - Czy wszyscy zgineli? Gdzie odeszli? -Sa szaleni. Od wczoraj nikt nie jest normalny. Walczylem z choroba, jak dlugo moglem... -Ale gdzie oni sa, Aleyronie? -Odeszli. Sa na wzgorzach, na rowninach, w lasach. Ukrywaja sie. Od czasu do czasu atakuja jedni drugich. Nikt nikomu nie ufa, opuscili zatem miasto, jak widzisz... -Czy Lord Arkyn odwiedzil ostatnio swiatynie? - spytal Corum. - Czy rozmawial z toba? -Raz, ale to bylo wczesniej. Kazal poslac po ciebie, ale nie moglem. Nikt nie chcial wyruszyc. A gdy przyszedl gniew, nie bylem juz w stanie przyjac Arkyna. Nie... nie moglem go wezwac, jak robilem to kiedys codziennie. Corum pomogl Aleyronowi wstac. -Wezwij go teraz. Caly swiat zostal opanowany przez Chaos. Wezwij go teraz, Aleyronie! -Nie jestem pewien... -Musisz. -Sprobuje. - Poraniona twarz Aleyrona skrzywila sie, jakby teraz z kolei walczyl z euforia wywolana przez napoj Jharego. - Sprobuje. I sprobowal. Probowal przez cale popoludnie, az zachrypl, wyspiewujac monotonnie modlitwe do Ladu. Przez wiele lat pobrzmiewala ona w murach tej swiatyni bez odpowiedzi, gdyz Lad byl wowczas na wygnaniu, a Arioch rzadzil w imieniu Chaosu. Lecz ostatnio przyzywala czasem wielkiego Wladce Ladu. Teraz jednak odpowiedzi nie bylo. Aleyron przerwal w koncu. -On nie slyszy, a jesli nawet slyszy, to nie moze przybyc. Czy Chaos powrocil z cala swa potega, Corumie? Corum Jhaelen Irsei wbil wzrok w posadzke i pokrecil wolno glowa. -Moze. -Spojrzcie! - krzyknela Rhalina, odgarniajac dlugie wlosy z twarzy. - Jhary, jest twoj kot. Maly, bialo-czarny kot wfrunal przez otwarte drzwi i usiadl na ramieniu Jharego. Obwachal mu ucho, po czym seria niskich dzwiekow poplynela z pyszczka. Jhary spojrzal zdziwiony, ale zaraz skoncentrowal sie na tym, co kot mial do powiedzenia. -Oni rozmawiaja! - mruknal zdziwiony Aleyron. - Zwierze mowi! -Przekazuje wiadomosci - stwierdzil Jhary. - Tak? Kot umilkl w koncu i wczepiwszy sie pazurkami w ramie Jharego, zaczal sie myc. -Co ci powiedzial? - spytal Corum. -Opowiedzial mi, co robi Glandyth-a-Krae. -Wiec on zyje! -Nie tylko zyje, ale chyba zawarl pakt z Krolem Mabelode. Przez posrednika, zdradzieckiego czarownika Nhadragh. A Chaos nauczyl go zaklecia, ktore ma nas teraz w swej mocy. I obiecal wesprzec go jeszcze wieksza potega. -Gdzie jest Glandyth? -Na Maliful. W Os. -Musimy sie tam udac. Znalezc Glandytha. Zabic go. -To niemozliwe. Glandyth juz kieruje sie tutaj. -Morzem. Jest jeszcze sporo czasu. -Ponad morzem. On i jego ludzie maja teraz na swe uslugi jakies bestie Chaosu, ktorych kot nie potrafi opisac. Wlasnie teraz Glandyth leci do Lywm-an-Eshu i szuka nas, Corumie. -Pozostaniemy tutaj i w koncu go pokonamy. Jhary spojrzal sceptycznie. -My dwaj... Tak nafaszerowani lekami... Mamy spowolnione reakcje, a nasz instynkt przetrwania nie jest zbyt silny... -Znajdziemy innych, podamy im twoj napoj... - Corum urwal. Wiedzial, ze mowi o rzeczy niemozliwej. Nawet w normalnych warunkach trudno byloby pokonac Denled-hyssow, i to mimo wsparcia... - Jego twarz rozjasnila sie na chwile, ale zaraz znow spochmurniala. - Moze jesli zrobie uzytek z Reki Kwlla i Oka Rhynna. Moze raz jeszcze... Jhary spojrzal z ukosa. -Musimy miec nadzieje, ze to mozliwe, bo nic innego juz nam nie pozostalo. Gdybysmy tylko mogli odnalezc Tanelorn, tak jak juz kiedys chcialem to zrobic. Pewien jestem, ze tam uzyskalibysmy pomoc. Ale nie znam sposobu, by tam dotrzec, podobnie jak nie mam pojecia, gdzie obecnie znajduje sie Tanelorn. -Mowisz o mitycznym miescie wytchnienia. Wiecznym Tanelorn - powiedzial Aleyron. - Ono istnieje? Jhary usmiechnal sie. -Jesli mialem kiedykolwiek dom, to bylo nim wlasnie to miasto - Tanelorn. Ono istnieje w kazdej epoce, w kazdym czasie, w kazdym wymiarze. Tylko ze czasem trudno je odnalezc. -Czy nie mozemy przeszukac tego wymiaru statkiem? - zaproponowala Rhalina. - Przeciez statek moze podrozowac i miedzy wymiarami. Jesli dobrze pamietam to, co uslyszalam... -Tak, ale tej umiejetnosci moja wiedza pilota nie obejmuje - stwierdzil Jhary. - Bwydyth pokazywal mi, jak kierowac statkiem podczas podrozy przez Mury Miedzy Swiatami, ale niewiele z tego do mnie dotarlo. Nie, musimy miec nadzieje na znalezienie Tanelornu w tym wymiarze. Ale tymczasem powinnismy sie zastanowic, jak umknac Glandythowi. -Lub jak stawic mu czolo - powiedzial Corum. - Mozliwe, ze jednak potrafimy go pokonac. -Moze i tak. -Musisz wyjsc i wypatrywac, czy nie nadciaga - powiedzial Aleyron. - Ja zostane tu z Lady Rhalina. Bedziemy razem dalej wzywac Lorda Arkyna. Corum wyrazil zgode skinieniem glowy. -Jestes odwaznym starym czlowiekiem, kaplanie. Dziekuje ci. Corum i Jhary spacerowali leniwie po cichych ulicach zblizajac sie do centrum miasta. Raz za razem Corum podnosil swa obca reke i ogladal ja. Opuszczal ja potem i dotykal prawa dlonia blyszczacej opaski. Co pewien czas lustrowal niebo smiertelnym okiem. Jego srebrny helm lsnil w sloncu, gdyz chmury rozplynely sie i nastal pogodny, zimowy dzien. Zaden z nich nie potrafil wyrazic swych mysli, ktore byly glebokie i pelne desperacji zarazem. Wydawalo sie, ze oto nadszedl koniec, i to wtedy, gdy najmniej sie go spodziewali. W jakis sposob Lad zostal pokonany i Chaos znow odbudowywal swa potege. Byl zapewne znacznie silniejszy. Oni zas az do ostatniej chwili nie otrzymali zadnego znaku nadciagajacego nieszczescia. Czuli sie oszukani, zdradzeni, bezsilni, skazani. Martwe miasto odbijalo pustke panujaca w ich glowach. Pragneli ujrzec kogokolwiek, chocby jednego mieszkanca, nawet gdyby mial ich zaatakowac. Kwiaty kwitly spokojnie i kolysaly sie na wietrze, ale miast obiecywac spokoj, podkreslaly tylko wszechobecna pustke. Glandyth nadciagal niebem, a jego sila zostala zwielokrotniona przez potege Chaosu. Dlugo to trwalo, ale w koncu Corum cos dostrzegl: ponad dwadziescia czarnych cieni nadciagajacych ze wschodu. Wskazal je Jharemu. -Wracajmy lepiej do swiatyni ostrzec Aleyrona i Rha-line. -Czy oni nie beda tam bezpieczniejsi? -Chyba nie. Nie teraz, Jhary. Czarne cienie lecialy nisko, z jasno wytyczonym celem. Wielkie, bijace skrzydla, osobliwe krzyki, dzikie i pelne melancholii zarazem, niby lamenty dusz potepionych rozbrzmiewaly w wieczornym powietrzu. Ale to byly bestie. Dlugowezowoszyje bestie o malych glowach. Bestie obserwujac ziemie jakby szukaly zdobyczy. Mialy podluzne, waskie glowy o dlugich, cienkich klach wygladajacych z czerwonych pyskow. Puste, nieszczesliwe slepia. Rozpaczliwe glosy blagajace o uwolnienie. A na czarnych, szerokich grzbietach przymocowano rydwany z odjetymi kolami, i w tych pospiesznie skleconych palankinach siedzieli mordercy. Na czele zas formacji widniala wyprostowana postac w rogatym helmie, z wielkim zelaznym mieczem w dloni. Wydawalo im sie, ze slysza jej smiech, chociaz musialo to byc cos innego, zapewne rechot monstrualnych latajacych stworow. -To Glandyth, rzecz jasna - powiedzial Corum z krzywym usmiechem. - Coz, musimy sprobowac walki. Jesli uda mi sie wezwac wsparcie, zajmie to na jakis czas i Glandytha, i bestie, a my pobiegniemy ostrzec Rhaline. Uniosl swa wlasna reke do obcego oka, by zsunac opaske i spojrzec w zaswiaty, gdzie przebywali pokonani potega Reki Kwlla i Oka Rhynna ci, ktorzy byli jego wiezniami czekajacymi na wyzwolenie, pragnacymi zgladzic nowe ofiary, by mogly ich zastapic w wiezieniu. Ale opaska ani drgnela. Zupelnie jakby zrosla sie w jedno z okiem. Corum pociagnal ja z calej sily. Uniosl Reke Kwlla, by dzieki swej nadnaturalnej mocy zerwala opaske, ale i ta reka odmowila posluszenstwa. Nie chciala nawet zblizyc sie do glowy. Bylazby potega Chaosu az tak wielka, by kontrolowac takze i to? Corum odwrocil sie z lkaniem i pobiegl ulicami z powrotem do Swiatyni Ladu. Rozdzial szosty ZMECZONY BOG Gdy z przerazeniem w sercach Jhary i Corum dobiegli do swiatyni, zobaczyli czekajaca na nich Rhaline. Usmiechala sie.-Jest tu! Przybyl! - wolala. - Jest Lord Arkyn... -Glandyth zas nadciaga ze wschodu - rzucil Jhary. - Musimy uciekac statkiem. To wszystko, co mozemy zrobic. Potega Coruma zniknela, ani reka, ani oko nie chca go sluchac. Corum wpadl do swiatyni. Byl rozzalony i chcial przekazac swe pretensje Arkynowi, ktory choc pomagal nieraz, teraz jakby odmowil pomocy. Cos unosilo sie w powietrzu w przeciwleglym krancu swiatyni, blisko miejsca, gdzie blady Aleyron siedzial oparty plecami o sciane. Twarz? Postac? Corum staral sie dojrzec cokolwiek, ale ksztalty rozmywaly sie pod jego spojrzeniem. -Lordzie Arkyn? -Tak... - Glos dochodzil jakby z wielkiej odleglosci. -Co sie stalo? Dlaczego sily Ladu sa takie watle? -Sa rozrzucone az w dwoch krolestwach, nad ktorymi panujemy. Mabelode wyslal wszystkie swe moce, by wsparly tych tutaj, ktorzy sluza Chaosowi... Walczymy w dziesieciu wymiarach... W dziesieciu wymiarach, Corumie... a i tak niedawno je opanowalismy... nasza sila jest ciagle niewielka... Corum schwycil obca, bezuzyteczna teraz reke. -Czemu nie panuje juz nad okiem i reka? To byla nasza jedyna nadzieja na pokonanie Glandytha, ktory wlasnie nadciaga! -Wiem... Musicie uciekac... poprowadz swoj statek przez wymiary... poszukajcie wiecznego miasta Tanelorn... Jest pewna zaleznosc miedzy twoja bezsila a koniecznoscia odszukania Tanelornu... -Zaleznosc? Jaka zaleznosc? -Nie wiem, wyczuwam jedynie, ze ona istnieje... jestem oslabiony przez te zmagania, Corumie. Jestem slaby... moja potega jest teraz chwiejna... Odszukaj Tanelorn... -Jak mam to zrobic? Jhary nie umie sterowac statkiem poprzez wymiary. -Musi sprobowac. -Lordzie Arkyn, powiedz cos wiecej. Glandyth wlasnie dolatuje do Halwygu. Zamierza opanowac caly ten wymiar. Chce nim wladac. Zamierza zabic wszystkich, ktorzy tu pozostali. Jak mozemy obronic tych, ktorych opanowalo szalenstwo Chaosu? -Tanelorn... poszukaj Tanelornu... tylko tak mozesz ich uratowac... wiecej nie jestem w stanie wam powiedziec... tyle tylko widze... tyle wiem... -Jestes kiepskim bogiem, Lordzie Arkynie. Powinienem chyba slubowac wiernosc Chaosowi, gdyz jesli to strach i smierc sa naturalnymi wladcami swiata, ten, kto przeraza i zabija, w niczym nie jest gorszy... -Nie pozwol sie ogarnac gorzkim myslom, Corumie... Wciaz jeszcze jest nadzieja, ze uda ci sie wygnac Chaos ze wszystkich Pietnastu Wymiarow... -Alez ja potrzebuje teraz sily, nie nadziei! -Miej zatem nadzieje na znalezienie owej sily w Tanelornie... Zegnaj... I niewyrazny ksztalt zniknal. Na zewnatrz Corum slyszal krzyk nadlatujacych istot. Podszedl do lezacego Aleyrona. Kaplan wyczerpal wszystkie swe sily, wzywajac Arkyna. -Chodz, staruszku, zabierzemy i ciebie do statku. Jesli zdazymy... Aleyron jednak nie odpowiedzial. Umarl w czasie, gdy Corum rozmawial z bogiem. Rhalina i Jhary czekali juz przy statku, obserwujac wielkie bestie obnizajace lot nad Halwygiem. -Rozmawialem z Arkynem - powiedzial Corum. - Niewiele bylo z niego pozytku. Powiedzial, ze musimy uciekac przez wymiary i odnalezc Tanelorn. Odpowiedzialem, ze nie potrafisz sterowac statkiem pomiedzy wymiarami, ale uparl sie, ze nie ma innego wyjscia. Jhary wzruszyl ramionami i pomogl wsiasc Rhalinie. -A zatem musimy. Lub przynajmniej musimy sprobowac. -Gdybysmy mogli wezwac obroncow z Miasta we Wnetrzu Piramidy! Ich bron poradzilaby sobie nawet ze sprzymierzencami Glandytha. -Mieszkancy Miasta we Wnetrzu Piramidy uzywaja teraz tej broni przeciwko sobie nawzajem. I Glandyth o tym wie. Wszyscy troje byli juz na pokladzie, gdy Jhary przesunal dlonia po krysztalach ozywiajac statek, ktory zaczal sie wznosic. Jhary skierowal dziob na zachod, byle najdalej od Glandytha. Ten jednak juz ich spostrzegl. Czarne skrzydla uderzyly zywiej, a krzyki sie wzmogly. Denledhyssowie spadali na jedynych w tym swiecie smiertelnikow, ktorzy byli w pelni swiadomi swego losu. Jhary zacisnal usta, badajac krysztaly. -Problem polega na tym, by znalezc wlasciwe ustawienie - powiedzial. - Probuje przypomniec sobie, co mowil mi Bwydyth. Statek poruszal sie dosc szybko, ale przesladowcy wciaz mieli go w zasiegu wzroku. Dlugie szyje latajacych bestii wygiely sie niczym weze przed atakiem. Czerwone paszcze rozwarly sie szeroko. Blysnely kly. Cos niby cuchnacy, czarny dym dobywalo sie z tych paszcz. Jak jaszczurze jezyki mierzylo w statek. Jhary manewrowal rozpaczliwie, usilujac ominac macki. Jedna obwinela sie wokol rufy i statek zatrzymal sie na chwile, zanim sie uwolnil. Rhalina wczepila sie w Coruma, ktory w rozpaczliwym gescie dobyl miecz. Maly kot wczepil sie pazurkami w ramie Jharego. Rozpoznal Glandytha i jego slepka rozszerzyly sie w uczuciu pokrewnym lekowi. Corum slyszal wyraznie wycie i wiedzial, ze Glandyth zorientowal sie juz, kto wlasciwie usiluje umknac z Hal-wygu. Choc barbarzynca byl dosc daleko, Corum wyraznie czul na sobie jego palacy wzrok. Spojrzal do tylu, by uniesionym mieczem oslonic siebie i Rhaline, i ujrzal Glandytha, ktory rowniez wyjal swoj wielki, zelazny palasz, jakby wzywal Coruma na pojedynek. Latajace weze syczaly i rechotaly, wypuszczajac ze swych paszcz nastepne dymne macki. Cztery z nich owinely sie dookola statku. Jhary usilowal zwiekszyc szybkosc. -Nie mozemy leciec szybciej! Maja nas! -Sprobuj przeniesc sie do innego wymiaru. Moze w ten sposob uciekniemy. -To sa stwory Chaosu. Pewnie tez potrafia przenikac przez Mur! W desperackim gescie Corum cial macki mieczem. Rownie dobrze moglby sie zamachnac na dym. Byli nieublaganie sciagani tam, gdzie czekali juz z tryumfalnym usmiechem Denledhysowie, by wskoczyc na poklad i wymordowac pasazerow. Nagle Corum ujrzal, jak mgla zaczyna skrywac czarne skrzydla, a miasto na dole blednie. Swiatlo zdawalo sie migotac. Pojawily sie kule purpurowego blasku. Statek zadrzal niby przestraszona sarna, a Corum poczul znajome nudnosci. Czarne skrzydla znow zalopotaly wyrazniej. Jhary trafnie zgadywal, ze stworzenia mogly sledzic ich ucieczke przez wymiary. Jhary wykonal szereg manipulacji przyrzadami. Statek zakolysal sie i omal nie wywrocil. Znow pojawily sie charakterystyczne wibracje, blyskawice i kule zlotego plomienia, rozjasniajace pedzaca, kotlujaca sie chmure czerwieni i oranzu. Jezyki dymu zniknely. Czarne istoty lecialy nadal, widoczne to w zygzakach oslepiajacego blasku, to znow kompletnego mroku. Przez ich glosy przebijal gniewny ryk Glan-dytha-a-Krae. I nagle zapadla cisza. Corum nie widzial Rhaliny. Nie widzial Jharego. Czul jedynie znajdujacy sie wciaz pod stopami poklad statku. Plyneli przez calkowita ciemnosc i absolutna cisze. Nie znajdowali sie w zadnym ze znanych im, rozpoznawalnych wymiarow. KSIEGA DRUGA, w ktorej Ksiaze Corum i jego towarzysze dowiaduja sie wszystkiego, co istotne, o strukturze Chaosu oraz jego zamiarach, a ponadto poglebiaja swa wiedze o naturze czasu i przestrzeni Rozdzial pierwszy ROZPASANY CHAOS Corumie?To byl glos Rhaliny. -Corumie? Wyciagnal prawa reke, szukajac Rhaliny. W koncu wyczul pod palcami jej wlosy. Objal ja. -Jhary? - spytal. - Jestes tam? -Jestem. Probuje roznych ukladow, ale krysztaly nie reaguja. Czy to jest pieklo, Corumie? -Tak przypuszczam. Gdyby nie to, ze mozemy oddychac i jest raczej cieplo, pomyslalbym, ze statek dryfuje w kosmosie. Cisza. Horyzont pekl na dwoje przedzielony cienka linia zlotego swiatla, bijaca jakby ze szpary pod wielkimi drzwiami. Chociaz statek pozostawal w mroku, obszar ponad zlota linia zaczal cofac sie na podobienstwo kurtyny podnoszonej w gigantycznym teatrze. I teraz, choc nadal nie widzieli siebie nawzajem, mogli podziwiac szeroki pas zlota przechodzacy tajemnicze metamorfozy. -Co to jest, Corumie? -Nie wiem, Rhalino. A ty wiesz, Jhary? -Moze to domena Kosmicznej Rownowagi. Neutralne terytorium, na ktorym, jak kiedys, ani bogowie, ani smiertelnicy nie przebywaja bez rzeczywiscie istotnego powodu. -A czy my dostalismy sie tutaj przypadkiem? -Nie wiem. Oto co potem zobaczyli. Wszystko bylo wielkie, ale zachowywalo proporcje. Przez pustynie pod bialym i purpurowym niebem poganial konia jezdziec o rozwianych mlecznobialych wlosach. Jego oczy byly czerwone, a skora biala jak kosc sloniowa. Fizycznie przypominal nieco Vadhagha, gdyz mial taka sama, niepodobna do ludzkiej twarz. Byl albinosem, ubranym na czarno, w niezwyklej zbroi, ktorej kazda czesc pokryto precyzyjna, wspaniala mozaika wzorow rytych w metalu, w wielkim helmie na glowie i z czarnym mieczem u boku. Teraz jezdziec nie siedzial juz na koniu. Jechal na czyms, co przypominalo stwory, przed ktorymi dopiero co umkneli, na latajacej bestii, na smoku. Czarny miecz sciskal w dloni. Orez promieniowal mrokiem. Postac jechala na smoku niczym na rumaku, w siodle, ze stopami w strzemionach, przypasana byla jednak do siodla, by nie spasc. Krzyczala cos. Ponizej byly inne smoki, najwyrazniej pobratymcy ujezdzanego. Zajete byly walka powietrzna z bezksztaltnymi potworami o paszczach waleni. Zielona mgla przeplywala gestymi falami, az wreszcie przeslonila scene walki. Po chwili dojrzeli zarysy gigantycznego zaniku wzlatujacego w gore i formujacego sie jednoczesnie na ich oczach. Pojawialy sie blanki, wiezyczki, wieze... Jezdziec na smoku skierowal bestie ku budowli. Obaj wypuscili z ust ognisty jad, kierujac go na mury. Za nimi podazali nastepni. Statek minal plonacy zamek i nadlecial nad falujaca rownine. Staly na niej wszystkie demony i wszystkie kalekie duchem stwory Chaosu, uszykowane jak do bitwy. Byli tutaj i bogowie, wszyscy co do jednego Ksiazeta Piekiel - Malohin, Xiombarg, Zhotra, takze Chardos Zniwiarz o monstrualnej, bezwlosej glowie, ktory zataczal polkola kosa. Byl tez najstarszy z bogow, Slortar Stary, smukly i piekny jak szesnastolatek. Na te wlasnie potezna formacje nacieral jezdziec na smoku. Znikneli. Znow jad ognisty trysnal, i znow zaplonelo zlote swiatlo. -Co widzielismy? - szepnal Corum. - Nie wiesz, Jhary? -Wiem. Bylem tutaj - lub bede. Widzielismy inna epoke, inny wymiar. Najwieksza bitwe miedzy Ladem a Chaosem, bogami a smiertelnikami, jakiej kiedykolwiek bylem swiadkiem. Ten o bialej twarzy to jeden z tych, ktorym sluzylem, zmieniajac bohaterow. Zwany jest Elrikiem z Melnibone. -Wspominales juz o nim, kiedy spotkalismy sie po raz pierwszy. -On tez, podobnie jak ty, jest bohaterem wybranym przez przeznaczenie, by walczyc o zachowanie rownowagi... - W glosie Jharego brzmial smutek. - Pamietam jego przyjaciela, Moongluma, ale Moonglum nie pamieta mnie... Corum uznal, ze ta ostatnia uwaga nie ma sensu. -A jakie to wszystko moze miec znaczenie dla nas? -Nie wiem. Spojrzcie, oto nowa scena. Bylo to miasto na rowninie. Corum zdal sobie sprawe, ze zna je, chociaz uprzytomnil sobie rownoczesnie, ze nigdy go nie widzial. Nie bylo podobne do zadnego z miast Bro-an-Vadhaghu ani Lywm-an-Eshu. Bylo proste i wspaniale, wzniesione z bialego marmuru i czarnego granitu. Oblegano je wlasnie. Na murach widniala srebrnolufa bron skierowana na nacierajacych - wielka horde konnicy i piechoty, ktora w oddali rozbila swe namioty. Atakujacy zakuci byli w masywne zbroje, obroncy zas nosili tylko lekkie oslony. I oni tez, podobnie jak ten, ktorego Jhary nazwal Elrikiem, byli bardziej podobni do Vadhaghow niz do jakichkolwiek innych smiertelnikow. Corum zaczaj sie zastanawiac, czyzby rzeczywiscie Vadhaghowie zamieszkiwali az tak wiele wymiarow? Do bialo-czarnych murow miasta podjezdzal od strony obozu jezdziec w obszernej zbroi. Zawolal cos i w koncu brama otwarla sie, by go wpuscic. Widzowie nie mogli dostrzec jego twarzy. Scena znow sie odmienila. Teraz, o dziwo, ci, ktorzy atakowali miasto, bronili murow innego. Przez mgnienie oka widac bylo straszliwa masakre. Ludzi niszczyla bron daleko doskonalsza od tej, ktora posiadal lud z Gwras-cor-Gwrysu, calym mordowaniem zas kierowal osobnik z ich wlasnego rodzaju... Obraz zniknal. Wrocilo czyste, zlote swiatlo. -Erekose - mruknal Jhary. - Te sceny zaczynaja nabierac sensu. Chyba Kosmiczna Rownowaga chce nam cos przekazac. Ale zwiazki pomiedzy tym wszystkim sa dosc zlozone i moja biedna glowa nie moze tego objac. -Powiedz cos o nich, prosze - rzucil Corum w ciemnosc, sam wpatrujac sie nadal w zlote swiatlo. -Nie ma o czym mowic. Wiesz juz, ze jestem Kompanem Bohaterow i ze jest tylko jeden Bohater i jeden tylko Kompan, ale nie zawsze sie znamy i nie zawsze tez znamy nasz los. Okolicznosci sie zmieniaja, ale zasadnicze przeznaczenie jest jasne i stale. Brzemieniem Erekosego bylo to, ze musial pamietac wszystkie swoje pozostale wcielenia, rowniez te, ktore mialy dopiero nadejsc. Tobie zostalo to przynajmniej oszczedzone. -Nie mow nic wiecej - zadrzal Corum. -A co z kochankami bohatera? - zapytala Rhalina. - Mowiles o jego przyjacielu... Ale zanim dokonczyla, pojawila sie przed nimi juz nowa scena. Ludzka twarz krzywila sie konwulsyjnie w cierpieniu. Szpecil ja ciemny, pulsujacy klejnot osadzony w splywajacym potem czole. Na glowie postac miala helm tak starannie wypolerowany, ze tworzyl idealne lustro. W zwierciadle tym dostrzegli grupe jezdzcow, ktory najpierw wydali sie ludzmi o glowach zwierzat, po chwili jednak okazalo sie, ze to tylko helmy uksztaltowane na wzor lbow swin, kozlow, bykow, psow. Szykowala sie bitwa. Jezdzcow w takich polerowanych helmach bylo tylko kilkunastu. Ich wrogowie wygladali na znacznie liczniejszych. Jeden z owej garstki, zapewne ten, ktory pojawil sie jako pierwszy, trzymal cos wysoko w gorze: krotkie drzewce, na ktorym osadzono cos pulsujacego, lsniacego wielokolorowe. Przerazalo to najwyrazniej jezdzcow w zwierzecych maskach, gdyz przywodcy wrogiej armii musieli ostro poganiac podwladnych do walki. Bitwa trwala. Scena zgasla, by zostac zastapiona przez czyste, zlote swiatlo. -Hawkmoon - mruknal Jhary. - Runestaff. Co to wszystko moze znaczyc? Poznales siebie samego, Corumie, 'w trzech inkarnacjach. Nigdy dotad nie doswiadczylem czegos takiego. Corum drzal. Nie potrafil spokojnie sluchac slow Jhare-go. Sugerowaly, ze losem jego bylo nieustannie walczyc, nieustannie doswiadczac smierci i nieszczescia. -Co to moze znaczyc? - powtorzyl Jhary. - Czy to ostrzezenie przed czyms, co ma sie zdarzyc? A moze to znak? Znow zawisli w mroku. Corum uslyszal, ze Jhary mowi cos polglosem, jakby do siebie. -To chyba znak, ze jednak powinnismy odnalezc Tanelorn. Tam schodza sie wszystkie sciezki losu. Tam wszystko jest stale i niezmienne. Ani Lad, ani Chaos nie maja z jego istnieniem nic wspolnego, chociaz czasem zagrazaja mieszkancom miasta. Ale nawet ja nie wiem, gdzie lezy Tanelorn w tej epoce, w tych wymiarach. Gdybym tylko dostal jeszcze jakas wskazowke, ktora pozwolilaby mi to wszystko odczytac do konca. -Moze to nie Tanelornu mamy poszukac - powiedziala Rhalina. - Moze te zdarzenia, ktore nam pokazano, sugeruja inny kierunek? -To wszystko jest ze soba powiazane - zadumal sie Jhary, zdajac sie odpowiadac na pytanie, ktore sam sobie postawil. - To wszystko jest powiazane. Elric, Erekose, Hawkmoon, Corum. Cztery aspekty tego samego, tak jak ja jestem kolejnym, a Rhalina szostym. We wszechswiecie doszlo do jakichs zaklocen. Tak, zapewne, albo... Albo tez niedlugo zaczac sie ma nowy cykl. Nie wiem. Statek przechylil sie. Poruszal sie teraz szalenczo falistym szlakiem. Wielkie lzy zielonego i niebieskiego swiatla zaczely spadac wokol nich. Wyl rozwscieczony wiatr, ale oni sami nie czuli najlzejszego podmuchu. Dzwieczal glosem prawie ludzkim, ktory wracal nieustannym echem. Potem lecieli przez zwinnie przemykajace sie cienie - cienie ludzi i rzeczy, a wszystkie pedzace w tym samym kierunku. Ponizej Corum dostrzegl tysiace wulkanow; kazdy wyrzucal czerwony zuzel i dym, ale z jakiegos powodu nie dosiegaly one statku. Smrod plomieni zostal nagle zastapiony zapachem kwiatow. To wulkany zakwitly wielkimi kwietnymi kielichami podobnymi do anemonow. Skads dobiegal spiew. Radosne, wojownicze brzmienie niosace sie niby piesn zwycieskiej armii. Ucichlo. Teraz zabrzmial smiech, gwaltownie uciety. Cielska dziwacznych bestii dzwigaly sie z morz ekskrementow. Wznosily ku niebu kwadratowe pyski i ryczaly, by znow zniknac pod powierzchnia. Cetkowana, bialo-rozowa, kamienista rownina. Ale to nie byly kamienie. Rownine zaslal kobierzec niezliczonych nagich cial lezacych jedno obok drugiego, wszystkie twarzami w dol. -Gdzie jestesmy, Jhary? - zawolal Corum, spogladajac na przyjaciela. -To obszar rzadow Chaosu, tyle wiem na pewno. To, co widzisz, to rozpasany, bezkresny Chaos. Lad nie ma tutaj zadnej wladzy. To musi byc najpewniej Krolestwo Mabelodego. Probuje wyprowadzic stad statek, ale stery nie reaguja. -Niemniej nadal poruszamy sie przez wymiary - powiedziala Rhalina. - Sceny zmieniaja sie tak nagle. Pewnie dlatego nie mozesz opanowac statku. Skrzywiony Jhary spojrzal na nia z rozpacza. -Nie poruszamy sie wcale przez wymiary, Lady Rha-lino. To Chaos. Czysty, dziko rozpasany Chaos. Rozdzial drugi ZAMEK ZBUDOWANY Z KRWI To z pewnoscia Krolestwo Mabelodego - powiedzial Jhary. - Oczywiscie o ile Chaos nie zwyciezyl nagle we wszystkich Pietnastu Wymiarach.Przez chwile obok statku lecialy smrodliwe ksztalty. Zniknely. -Kreci mi sie w glowie - dyszala ciezko Rhalina. - Zupelnie jakbym oszalala. Ciagle musze powtarzac sobie, ze to nie sen. -To jest sen, ale sni go kto inny - stwierdzil Jhary. - To sen boga, Margrabino. Corum nie mogl mowic. Glowa go bolala. Jakies wspomnienia dobijaly sie do udreczonej swiadomosci, szepczac nieokreslone grozby, i mimo wysilkow Ksiecia pozostawaly nieuchwytne. Chwilami nasluchiwal pilnie przekonany, ze slyszy jakies glosy. Zerkal przez barierki, by sprawdzic, czy nie dochodza z dolu. Spogladal w niebo. -Czy slyszysz, Rhalino? -Nie moge rozroznic slow. Moze w tym wcale nie ma slow. -Zapomnij o tym - powiedzial ostro Jhary. - Nie zwracaj uwagi na zadne z takich zjawisk. Jestesmy w domenie Chaosu i zmysly beda cie zwodzic w kazdy mozliwy sposob. Pamietaj, ze jedynie nasza trojka jest tu realna. Uwazaj i sprawdzaj wszystko, co bedzie wygladalo jak Rhalina lub jak ja. Pamietaj o tym, nim czemukolwiek zaufasz. -Chcesz powiedziec, ze demony beda probowaly omamic mnie, podszyc sie pod tych, ktorych kocham? -Nazywaj je, jak chcesz, ale dokladnie tego beda chcialy. Przed nimi wypietrzyla sie monstrualna fala. Przybrala forme ludzkiej reki i zwinela sie w piesc. Zamierzyla sie, by zmiazdzyc statek. Zniknela. Zlany zimnym potem Jhary sterowal dalej. Swital wiosenny dzien. Lecieli nad polami, na ktorych blyszczala poranna rosa. Wsrod trawy kwitly kwiaty, jasnialy male oczka wody, blyskaly waziutkie strumyki. Pod debami pasly sie konie i krowy. Nieco dalej widnialy niskie, biale zabudowania farmy. Dym unosil sie spiralnie z komina. Spiewaly ptaki, na podworku chrzakaly prosieta. -To wyglada na prawdziwe - powiedzial Corum. -To jest prawdziwe, ale tylko przez chwile. Chaos rozkoszuje sie tworzeniem, ale szybko nudzi sie wlasnymi dzielami, nie dazy bowiem ani do porzadku, ani do sprawiedliwosci, tylko szuka rozrywki, zabawy, goni za nowoscia. Czasem jest nawet sklonny stworzyc cos, co ty czy ja moglibysmy uznac za mile badz ladne. Ale to zdarzyc sie moze tylko przypadkiem. Pole trwalo. Farma trwala. Poczucie spokoju narastalo. Jhary zmarszczyl brwi. -A moze jednak opuscilismy Krolestwo Chaosu i... Pole zaczelo z wolna falowac. Farma rozplynela sie i zostala po niej tylko piana na powierzchni. Kwiaty byly teraz rozkladajacymi sie naroslami. -Jak latwo jest uwierzyc w to, w co pragnie sie uwierzyc - zauwazyl Jhary zmeczonym glosem. - Jak latwo. -Musimy stad uciekac - rzucil Corum. -Uciekac? To niemozliwe. Statek mnie nie slucha, stracilem nad nim kontrole, gdy wplynelismy w mrok. -Jaka zatem sila nas prowadzi? -Jakas na pewno. Ale mozliwe, ze nie zdaje sobie nawet z tego sprawy - Glos Jharego byl napiety, twarz blada. Nawet maly kot przytulil sie wylekniony do szyi swego pana, szukajac najwyrazniej bezpiecznego schronienia. Od horyzontu po horyzont rozlewala sie teraz magma - wrzaca, szarozielona, z plywajacymi w jej odmetach gnijacymi, ale wciaz jeszcze nie martwymi formami zycia. Przybieraly one ksztalty skorupiakow - krabow i homarow - o odcieniach odmiennych od naturalnych. -Wyspa - zauwazyla Rhalina. Z tego wszystkiego wyrastala wyspa ciemnoniebieskich skal. Wznosila sie na niej jakas budowla: wielki, szkarlatny zamek. Szkarlat ten falowal niczym woda zamknieta tajemnym sposobem w niezmienny ksztalt. Od zamku bil znajomy, slony zapach. Jhary skrecil, by ominac zamek, ale nim uplynela sekunda, mieli go znow przed dziobem. Ponowny skret i taki sam skutek. Kilka razy zmieniali kurs i za kazdym razem byli zawracani na poprzedni. -To cos chce nas zatrzymac - orzekl Jhary po kolejnej probie. -Co to jest? - spytala Rhalina. -Nie wiem. - Jhary potrzasnal glowa. - Ale nie jest to podobne do niczego, co dotad widzielismy. Cos nas sciaga. Alez smrod! Zapiera mi dech! Statek zblizal sie coraz bardziej, az w koncu zawisl dokladnie na szkarlatnymi wiezyczkami zamku. A potem wyladowal. Corum zerknal w bok. Materia falowala i marszczyla sie, jakby byla plynna. Nie wygladala solidnie, ale utrzymywala statek. Wyciagnal miecz i spojrzal na wejscie do pobliskiej wiezy. Wlasnie ukazala sie w nim jakas postac. Byl to otyly osobnik prawie dwakroc tak szeroki, jak zwykly czlowiek. Glowe mial ludzka, ale wyrastaly z niej kly niczym u dzika. Poruszal sie po falujacej, szkarlatnej powierzchni na krzywych, grubych nogach i byl prawie nagi. Mial na sobie jedynie surdut ozdobiony nie od razu rozpoznawalnym wzorem. Postac wykrzywila sie do nich. -Stesknilem sie za goscmi - chrzaknela. - Czy nalezycie do mnie? -Jako twoi goscie? - spytal Corum. -Nie, nie, nie. Czy to ja kazalem wam przybyc, czy to ja was skads przynioslem? Czy jestesmy pomyslem ktoregos z moich bratnich wladcow? -Nie rozumiem... - zaczal Corum. -Znam cie - przerwal mu Jhary. - Jestes Ksiaze Teer. -Oczywiscie ze jestem Ksiaze Teer. I co z tego? Hm, nie wydaje mi sie, byscie byli tutejszymi produktami, w kazdym razie nie pochodzicie z tej sfery. Jak milo! Witajcie, smiertelnicy, w moim zamku. Jakie to niezwykle! Witajcie, witajcie, witajcie. Przewybornie! Witajcie! -Jestes Ksiaze Chaosu Teer, a twoim panem jest Mebelode Bezlicy. Mialem racje. To Krolestwo Krola Mabelodego. -Co za inteligencja! Cudownie! - Dziwna twarz splunela, wykrzywiajac sie szpetnie i demonstrujac popsute zeby. - Przynosicie mi jakies wiadomosci? -I my sluzymy Krolowi Mabelodemu - powiedzial szybko Jhary. - Walczymy w sferze Arkyna, by odbudowac tam rzady Chaosu. -Jak wspaniale! Ale nie mowcie, ze przybywacie po wsparcie, smiertelnicy, gdyz wszystko, co mialem, poslalem juz do innej sfery, gdzie Lad usiluje utrzymac swe rzady. Wszyscy Ksiazeta Piekiel wyslali swe odwody do walki. Moze w przyszlosci nadejsc czas, gdy osobiscie ruszymy do boju z Ladem, ale to jeszcze nie teraz. Uzyczamy naszej potegi, naszych slug, wszystkiego, procz siebie samych. Bez watpienia wiecie juz, co sie stalo z Xiombarg, gdy probowal czy - winienem raczej powiedziec - probowala dostac sie do Krolestwa Arkyna. Jakie nieprzyjemne! -Liczylismy na wsparcie - powiedzial Corum wpadajac w ton Jharego. - Wciaz jeszcze Lad nazbyt czesto nam zagraza. -Ja, jak wiecie, jestem tylko pomniejszym Wladca Chaosu. Moja moc nigdy nie byla wielka. Wiekszosc moich wysilkow wkladalem, chociaz moi pobratymcy sie z tego smieja, w stworzenie tego pieknego zamku. Tak go kocham. -Z czego on jest? - spytala Rhalina. Nie liczyla najwyrazniej na to, by dlugo pozostali nie rozszyfrowani. -Nie slyszalas o zamku Teera? To dziwne! Otoz, moja piekna smiertelniczko, zbudowany jest on z krwi. Caly jest z krwi. Wiele tysiecy istnien oddalo dla niego zycie. I wiele tysiecy bede musial jeszcze zabic, nim calkiem go wykoncze. Krew, moja droga. Krew, krew i jeszcze raz krew. Czy nie czujesz tej zachwycajacej woni? To, co widzisz, to wszystko krew. Krew niesmiertelna i krew smiertelna, obie wymieszane. Kazda krew jest dobra, gdy sluzy do budowy zamku Teera. No, ty, na przyklad, masz w sobie dosc krwi na mala czesc sciany wiezy. Z calej waszej trojki moglbym zrobic komnate. To zaskakujace, jak wydajnym materialem budowlanym jest krew. Smakowite, co? I eleganckie... - Wzruszyl ramionami i machnal tlusta lapa. - Choc to pewnie nie dla was. Znam smiertelnikow i ich fanaberie. Ale dla mnie, och, dla mnie to jest rozkoszne! -Bylo dla nas zaszczytem zobaczyc slawny zamek zbudowany z krwi - powiedzial Jhary tak gladko, jak tylko potrafil. - Ale teraz potrzeba chwili pogania- nas i musimy podazac dalej, poszukujac pomocy w naszej walce z Ladem. Czy pozwolisz nam juz odejsc, Ksiaze Teer? -Odejsc? - Male oczka rozblysly. Tlusty jezyk oblizal po prostacku grube wargi. Teer przesunal palcem po jednym ze swych klow. - Jestesmy w koncu na sluzbie u Mabelodego - powiedzial Corum. -Tak! To wspaniale! -Nasza misja jest pilna. -Rzadko zdarza sie, zeby smiertelnicy wkraczali wprost do sfery Krola Mabelodego - zauwazyl Ksiaze Teer. -Bo i czasy sa teraz niezwykle. Lad ma w swoich rekach az dwie sfery - zaznaczyl Jhary. -Wielce prawdziwe slowa! Co to jest, co leci z ust samicy? Rhalina wymiotowala. Robila, co mogla, by powstrzymac nudnosci, ale smrod byl zbyt silny. Oczy Ksiecia Teera zwezily sie w szparki. -Znam smiertelnikow. Znam ich. Jest zdegustowana. Dlaczego? O co chodzi? -To na mysl o powrocie Ladu - podsunal Jhary. -Brzydzi sie mna, co? Nie jest w pelni oddana Chaosowi, tak? To nie jest dobry gatunek slugi Krola Mabelodego. -On przyjal na sluzbe nas - powiedzial Corum. - Ona nam tylko towarzyszy. -Zatem maly z niej pozytek dla Krola Mabelodego czy dla was. Oto czego chce w zamian za to, ze uczynilem wam ten honor i pozwolilem spojrzec na zamek zbudowany z krwi... -Nie - powiedzial Corum, domyslajac sie, o co chodzi. - Nie mozemy tego zrobic. Pozwol nam odejsc, blagam cie, Ksiaze Teer. Wiesz, ze musimy sie spieszyc! Krol Mabelode nie bedzie zadowolony, jesli nas opoznisz. -Nie bedzie zadowolony, jesli sami opoznicie wasza podroz. Po prostu ofiarujcie mi te samice. Jesli chcecie, zatrzymajcie sobie jej skore i kosci. Ja potrzebuje tylko krwi. -Nie! - krzyknela Rhalina w przerazeniu. -Jakaz ona glupia! -Pozwol nam odejsc, Ksiaze Teer! -Najpierw pozwolcie mi ja wziac! -Nie! - odmowili zgodnie Jhery i Corum, i wyciagneli miecze, na co Ksiaze Teer zareagowal chrzakliwym smiechem, kpiacym i niedowierzajacym zarazem. Rozdzial trzeci JEZDZIEC NA ZOLTYM KONIU Ksiaze Piekiel wstrzasnal sie tak, jak moglby wzdrygnac sie czlowiek obudzony z glebokiego i pogodnego snu. Jego ramiona wydluzyly sie, cialo rozroslo, i w ciagu kilku zaledwie sekund powiekszyl swe rozmiary. Wciaz sie smiejac, spojrzal z gory na podroznikow.-Jak nieumiejetnie klamiecie! -Nie klamiemy! - krzyknal Corum. - Blagamy cie, pozwol nam ruszyc w droge. Ksiaze Teer spojrzal na nich z ukosa. -Nie mam ochoty popasc w nielaske u Krola Mabelo-dego, ale gdybyscie naprawde sluzyli Chaosowi, nie okazywalibyscie tak glupich uczuc i oddalibyscie mi te samice. Dla was jest bezuzyteczna, a dla mnie moze miec wielka wartosc. Jedynym celem jej egzystencji jest stac sie czescia mojego zamku, uczynic go jeszcze piekniejszym, bardziej wyrafinowanym. - Jal wyciagac ku nim wielka lape. - A zatem wezme ja sobie, wy zas pojdziecie, dokad macie pojsc, ja tymczasem... -Spojrz! - zawolal nagle Jhary. - Nasi wrogowie! Podazyli za nami do tego wymiaru. Jakie to glupie z ich strony, wedrzec sie do krolestwa ich najwiekszego nieprzyjaciela, Krola Mabelodego! -Co? - Ksiaze Teer podniosl wzrok i ujrzal dwudziestke czarnych stworow o dlugich szyjach i czerwonych paszczekach, nadlatujacych z ludzmi na grzbietach. - A oni to kto? -Ich wodz nazywa sie Corum Jhaelen Irsei - powiedzial Corum. - Sa zaprzysiezonymi wrogami Chaosu i pragna naszej smierci. Zniszcz ich, ksiaze, a Mabelode bedzie ci za to wielce wdzieczny. -Czy to prawda? - Ksiaze Teer wpatrywal sie w dal. -Tak! - wrzasnal Corum. -Zdaje sie, ze slyszalem juz o tym smiertelniku. Corum. Czy to nie on zniszczyl Ariochowi serce? I czy to nie ten, ktory przywiodl do zguby Xiombarg? -To ten sam! - krzyknela Rhalina. -Moja siec - mruknal Ksiaze Teer, zmniejszajac swe wymiary i pospieszajac do wiezy. - Pomoge wam. -Jest w nich dosc krwi na cala nowa sale! - zawyl za nim Jhary. Zaraz potem rzucil sie do tablicy przyrzadow i zaczal zywo poruszac krysztalami. Ozyly, i statek wzniosl sie z duza szybkoscia. Glandyth i jego latajaca banda juz go dostrzegli. Czarne bestie skrecily, ich skrzydla huczaly jak gromy w pogoni za statkiem. Lecz oni juz nie byli wiezniami zamku z krwi, a Ksiaze Teer gorliwie przygotowywal swoje sieci. Jedna z nich trzymal w rece i rosl coraz wiekszy, zamierzajac sie na zdezorientowanego Hrabiego z Krae. -Zamierzam sprobowac wszystkiego, co tylko sie da, by wydobyc statek z tego cuchnacego wymiaru - oznajmil Jhary. Jego twarz zdradzala wielka koncentracje. - Lepiej juz umrzec niz tu zostac. Ksiaze Teer zorientuje sie wkrotce, ze Glandyth sluzy Chaosowi. No i Glandyth powie mu, kim jestesmy. Wszyscy ksiazeta piekiel zaczna za nami weszyc. - Podniosl przezroczysta pokrywe i zaczal przestawiac krysztaly. - Nie wiem, jaki bedzie skutek, ale zdecydowany jestem to sprawdzic! Statkiem zakolysalo. Corum uchwycil sie barierki, cale jego cialo wibrowalo, jakby mialo rozpasc sie na kawalki. Przytrzymal Rhaline. Statek znurkowal ku morzu fioletu i oranzu. Sila bezwladu rzucila ich naprzod, na Jharego. Statek uderzyl w cos, wniknal w ciecz, ktora zaczela ich dusic. Kolejne potezne uderzenie spowodowalo, ze Corum stracil kontakt z Rhalina. Sprobowal odnalezc ja w ciemnosci, ale bez powodzenia. Poczul, ze poklad statku ucieka mu spod nog. Unosil sie. Chcial zawolac Rhaline, ale nieznana substancja kneblowala mu usta. Usilowal otworzyc oczy, lecz byly jak zaklejone. Dryfowal, omdlewajac, i tonal coraz glebiej. Serce zaczelo szamotac sie w piersi, brakowalo mu powietrza. Wiedzial, ze umiera. I wiedzial, ze gdzies w poblizu, w lepkiej cieczy, umieraja Rhalina i Jhary. Byl prawie pewien, ze jego wyprawa sie konczy, i nadchodzi kres jego odpowiedzialnosci wobec Ladu. Zalowal Rhaliny, zalowal Jharego, ale nie umial zalowac siebie samego. Niespodziewanie zaczal spadac. Ujrzal fragment statku - pogieta barierke spadajaca razem z nim. Opadal w czystym powietrzu z taka szybkoscia, ze nie pozwalala mu nawet zaczerpnac powietrza. Zwolnil. Rozejrzal sie. Ze wszystkich stron otaczalo go blekitne niebo. Rozpostarl ramiona. Kawalek pogietej barierki ciagle dotrzymywal mu towarzystwa. Poszukal wzrokiem Rhaliny i Jharego. Nie bylo ich nigdzie w absolutnym blekicie pustki. Tylko ten fragment pogietego zelastwa. -Rhalino! - zawolal. Nie uslyszal odpowiedzi. Byl samotny we wszechswiecie blekitnego swiatla. Poczul sennosc. Oczy mu sie zamykaly. Walczyl, by utrzymac powieki otwarte, ale nie dal rady. Zupelnie, jakby jego umysl odmawial doswiadczania jakichkolwiek dalszych okropnosci i lekow. Gdy sie obudzil, lezal na czyms miekkim i bardzo wygodnym. Odczul cieplo i zdal sobie sprawe, ze jest nagi. Otworzyl oczy i zobaczyl belkowanie i sklepienie dachu. Odwrocil glowe. Byl w pokoju. Przez okno wpadaly promienie slonca. Czy byl to dalszy ciag iluzji? Pokoj znajdowal sie najwyrazniej na najwyzszej kondygnacji domu, gdyz sciany byly pochyle. Umeblowanie nie wygladalo na wyszukane. Dom pracowitego, zamoznego farmera, pomyslal Corum. Spojrzal na lakierowane drzwi z prosta, metalowa klamka. Uslyszal dobiegajacy zza nich spiew. Jak sie tu znalazl! Moze to zludzenie? Jhary ostrzegal przed takimi iluzjami. Corum wyciagnal dlonie spod przescieradla. Lewy nadgarstek wciaz wienczyla Reka Kwlla. Oko Rhynna, bezuzyteczne teraz, nadal wypelnialo oczodol. Na skrzyni zauwazyl ulozone ubranie, bron oparto obok. Moze wrocil jakims sposobem do wlasnego wymiaru? Czy to mozliwe, ze Ksiaze Teer zabil Glandytha i uwolnil dzieki temu caly kraj od jego czaru? Wnetrze bylo zupelnie nieznajome. Ani ozdoby, ani kufer, ani posciel niczego Corumowi nie przypominaly. Z pewnoscia nie byl to ani Lywm-an-Esh, ani tym bardziej Bro-an-Vadhagh. Drzwi otwarly sie i do pokoju wszedl gruby mezczyzna. Spojrzal rozbawiony i powiedzial do Coruma cos, czego ten nie zrozumial. -Czy wladasz mowa Vadhaghow lub Mabdenczy-kow? - spytal go Corum uprzejmie. Grubas - nie wiesniak, gdyz nosil haftowana koszule i jedwabne nogawice - potrzasnal glowa i rozlozyl rece, ponownie przemawiajac w obcym jezyku. -Gdzie sie znajduje? - spytal Corum. Grubas wskazal za okno, potem na podloge, i cos powiedzial. Dalszymi gestami dal do zrozumienia, ze interesuje go, czy Corum chcialby cos zjesc. Ksiaze przytaknal; byl bardzo glodny. Zanim czlowiek wyszedl, Corum spytal go jeszcze: -Rhalina? Jhary? Mial nadzieje, ze tamten rozrozni imiona i powie mu, gdzie sa jego przyjaciele. Mezczyzna jednak potrzasnal glowa i zasmial sie znowu. Wyszedl i zamknal za soba drzwi. Corum wstal. Czul sie slabo, ale i tak nie najgorzej. Wciagnal ubranie, zalozyl kolczuge, ale po chwili odlozyl ja wraz z helmem i naramiennikami. Podszedl do drzwi i wyjrzal. Zobaczyl podest, tak samo pomalowany na brazowo jak drzwi, i prowadzace na dol schody. Postapil krok naprzod i sprobowal spojrzec w dol, ale ujrzal tylko nizszy poziom schodow. Uslyszal glosy: jeden byl kobiecy, towarzyszyl mu smiech grubego mezczyzny. Wszedl z powrotem do pokoju i wyjrzal przez okno. Dom stal na peryferiach miasta. Nie bylo to jednak miasto podobne do zadnego z tych, ktore znal. Wszystkie domy mialy czerwone, pochyle dachy i zbudowane byly z kombinacji drewna i szarych cegiel, jedno przekladane drugim. Ulice byly brukowane i co chwila przejezdzaly nimi wozy. Wiekszosc ludzi nosila stroje ciemniejsze niz ten, ktory widzial na grubym mezczyznie, ale wygladali na dosc pogodnie usposobionych. Czesto pozdrawiali sie, mijajac jeden drugiego, lub nawet przystawali, aby zamienic pare slow. Miasto wydawalo sie calkiem spore, a w oddali ujrzal Corum mur i strzeliste zwienczenia dachow wyzszych budynkow, nalezacych najwyrazniej do najbogatszych mieszkancow. Czasem pojawial sie powoz lub dostatnio odziany czlowiek na koniu przepychal sie przez tlum - moze szlachcic lub bogaty kupiec. Corum potarl czolo i odszedl od okna by przysiasc na skraju lozka. Chcial uspokoic mysli. Wszystko wskazywalo na to, ze znalazl sie w innym wymiarze, w ktorym nie toczy sie walka pomiedzy Ladem a Chaosem. Wszyscy prowadzili tu, przynajmniej o ile mogl sie zorientowac, zwykle, stateczne i spokojne zycie. Od Lorda Arkyna i Ksiecia Teera wiedzial jednak, ze we wszystkich Pietnastu Wymiarach trwa obecnie walka. Czy byl to zatem wymiar rzadzony przez Arkyna lub jego brata, ktory nie znalazl sie jeszcze w tarapatach? Malo prawdopodobne. Na dodatek Corum nie mowil ich jezykiem, a oni nie znali jego mowy. Cos takiego nigdy dotad mu sie jeszcze nie zdarzylo. Dlubanie Jharego przy krysztalach statku musialo zaowocowac zaiste osobliwymi rezultatami. Corum zostal odciety od wszystkiego, co znal. Mogl nigdy nie dowiedziec sie naprawde, gdzie trafil. Wszystko tez wskazywalo na to, ze Rhalina i Jhary, jesli w ogole zyli, znalezli sie podobnie osamotnieni w innych miejscach. Grubas otworzyl drzwi i rownie gruba kobieta w faldzis-tych, bialych spodnicach wniosla na tacy jarzyny, mieso, owoce i parujaca waze zupy. Usmiechnela sie do niego i podala mu tace troche tak, jakby dawala jesc dzikiemu zwierzeciu w klatce. Corum sklonil sie z usmiechem i wzial tace. Kobieta byla ostrozna i unikala, jak mogla, dotyku jego szesciopalcej dloni. -Jestescie bardzo mili - powiedzial Corum, wiedzac, ze i tak go nie zrozumieja, chcial jednak by z samej intonacji glosu odczytali jego wdziecznosc. Patrzyli, jak je. "Jedzenie nie bylo szczegolnie dobrze przyrzadzone czy przyprawione, ale byl glodny. Zjadl wszystko, co nadawalo sie w jego pojeciu do zjedzenia, by wreszcie, z kolejnym uklonem, zwrocic tace milczacej parze. Zjadl za duzo i nazbyt szybko i czul, ze strawa zalegla mu w zoladku. Nigdy dotad nie gustowal w pozywieniu Mabdenczykow, a to tutaj bylo jeszcze bardziej siermiezne niz zwykle. Staral sie jednak wygladac na usatysfakcjonowanego, gdyz nie zaznal w ostatnich czasach zbyt wiele uprzejmosci. Gruby mezczyzna zadal mu kolejne pytanie. Brzmialo to jak pojedyncze slowo: -Fenk? -Fenk? - powtorzyl Corum i pokrecil glowa. -Fenk? Corum znow pokrecil glowa. -Pannis? Kolejny gest bezradnosci. Padlo jeszcze kilka pytan tego samego rodzaju, pojedynczych slow, ale za kazdym razem Corum pokazywal, ze nie rozumie. Teraz nadeszla jego kolej. Sprobowal kilkunastu slow z dialektu Mabdenczykow, jezyka wywodzacego sie z mowy Yadha-ghow. Mezczyzna nie rozumial. Wskazal na szesciopalca dlon Coruma i zmarszczyl brwi, pociagajac przy tym jedna z wlasnych rak i wykonujac tnace uderzenie, az Corum zrozumial, iz pyta, czy Corum stracil dlon w bitwie i czy ta tutaj jest robota rzemieslnika. Corum przytaknal pospiesznie i usmiechnal sie, pokazujac rowniez na oko. Mezczyzna zdawal sie usatysfakcjonowany, ale rowniez i w najwyzszym stopniu zaciekawiony. Obejrzal reke i najwyrazniej niczego nie pojmowal. Bez watpienia nie wierzyl, by mogla to byc robota smiertelnika, a Corum nie potrafil wyjasnic, ze dlon zostala mu wszczepiona za pomoca czarow. Czlowiek wskazal, by Corum poszedl za nim, i odwrocil sie ku drzwiom. Ksiaze chetnie na to przystal. Ruszyli schodami na dol do pomieszczenia, ktore niewatpliwie bylo pracownia. I teraz Corum zrozumial. Czlowiek ten byl wytworca protez. Eksperymentowal najwyrazniej z roznymi ich rodzajami. Byly tu nogi drewniane, z kosci, metalowe, niektore bardzo zlozonej konstrukcji, byly dlonie z kosci sloniowej i zmontowane ze stali, byly cale rece, stopy. Corum dojrzal nawet cos, co wygladalo na stalowa klatke piersiowa. Wkolo lezaly stosy rysunkow anatomicznych, wykonanych w dziwnym, obcym stylu i te najbardziej zafascynowaly ksiecia. Zauwazyl stos zwojow pocietych w pojedyncze kartki zlozone miedzy skorzanymi okladkami i otworzyl jeden z nich. Byla to najwyrazniej ksiazka z dziedziny medycyny. Chociaz prymitywnie wykonane, o dziwnym kroju kanciastych, niezbyt pieknych liter, wydala mu sie calkiem rzetelnym zrodlem. Poziomem wiedzy dorownywala niemal temu, co stworzyli Vadhaghowie tuz przez nadejsciem Mabdenczykow. Postukal palcem w okladke z aprobata. -Jest dobra - powiedzial. Mezczyzna usmiechnal sie i znow dotknal dloni Coruma. Ten zastanawial sie wlasnie, jaka bylaby reakcja doktora, gdyby mogl poznac cala historie wyprawy, ktora doprowadzila go w to dziwne miejsce. Biedak bylby zapewne przerazony i uznalby niechybnie swego goscia za szalenca, tak jak zrobilby to sam Corum w czasach, zanim jeszcze zetknal sie z magia. Corum pozwolil doktorowi obejrzec opaske skrywajaca oko. To jeszcze bardziej zdziwilo czlowieka. Potrzasnal glowa. Coruma korcilo, by zademonstrowac, jaki wlasciwie pozytek plynie z posiadania takiego oka i reki. Z wolna zaczal rozumiec, jak sie tu znalazl. Najwidoczniej mieszkancy miasta znalezli go nieprzytomnego i poslali po doktora lub tez od razu przyniesli go tutaj. Studiujacy z zapalem problem sztucznych konczyn doktor byl ze, zrozumialych wzgledow szczegolnie zainteresowany przyjeciem takiego pacjenta pod swoj dach. Czy jednak wyciagnal jakiekolwiek wnioski ze stroju i broni znalezionych przy Corumie? Z wolna powrocilo poczucie niepokoju o Rhaline i Jharego. Jesli byli w tym swiecie, powinien odnalezc ich jak najszybciej. Moze Jhary, ktory o wiele wiecej podrozowal po swiatach, zna nawet tutejszy jezyk. Corum wzial kawalek czystego pergaminu i gesie pioro, zanurzyl je w atramencie (byly troche inne od tych, ktorych uzywali Mabdenczycy) i narysowal postaci mezczyzny i kobiety. Wyciagnal dwa palce i zatoczyl nimi krag, marszczac przy tym czolo i gestykulujac, aby dac do zrozumienia, ze szuka dwojga ludzi. Gruby doktor przytaknal z wigorem, pojmujac pytanie, ale zaraz potem pokazal nieporadnie, ze nic nie wie, nic nie widzial i ze Corum zostal znaleziony sam. -Musze ich poszukac - powiedzial Corum zdecydowanie, wskazujac na siebie, a potem na okolice domu. Doktor zrozumial i przytaknal. Przez chwile sie zastanawial, a potem pokazal gestem, by Corum pozostal w pracowni. Wyszedl i powrocil w surducie, dla Coruma przynoszac prosty plaszcz. Kazal mu skryc pod nim wlasne ubranie, ktore najwyrazniej na mile zdradzalo obcokrajowca. Razem wyszli z domu. Wielu ogladalo sie za Corumem, gdy szli ulicami. Nowina zatoczyla juz oczywiscie szerokie kregi. Doktor poprowadzil go pod lukiem bramy miejskiej. Biala i pylista droga wiodla przez pola, w dali widac bylo kilka gospodarstw. Doszli do zagajnika i tutaj doktor przystanal, pokazujac Corumowi, gdzie go znaleziono. Ksiaze rozejrzal sie po okolicy i w koncu znalazl to, czego szukal - pogieta barierke statku. Pokazal ja doktorowi, ktory z pewnoscia nie widzial nigdy dotad nic podobnego, bowiem zasapal sie az ze zdziwienia, obracajac ja na wszystkie strony w rekach. Corum byl juz pewien, ze nie oszalal, ale opuscil po prostu, i to stosunkowo niedawno, Krolestwo Chaosu. Rozejrzal sie wokol. Krajobraz byl mily i pogodny. Czyzby naprawde istnialy jeszcze takie miejsca, gdzie nie zaznano odwiecznych zmagan? Zaczal zazdroscic mieszkancom tego wymiaru. Mieli niewatpliwie wlasne smutki i klopoty, wyraznie istnialy tu i wojny, i cierpienie, gdyz w przeciwnym razie komu bylby potrzebny doktor, specjalizujacy sie w wyrobie sztucznych konczyn? Ale czulo sie tutaj pewien porzadek i Corum byl pewien, ze ten wymiar wolny jest od wszelakich bogow, zarowno Ladu, jak i Chaosu. Jednak pozostanie tutaj byloby szalenstwem. Zbyt roznil sie od tubylcow, rowniez fizycznie. Ciekawe, jak doktor probowal sobie tlumaczyc jego dziwne pojawienie sie w miescie? Wszedl z doktorem miedzy drzewa, wolajac Rhaline i Jharego po imieniu. Wkrotce uslyszal krzyk i odwrocil sie gwaltownie, w nadziei, ze to jego ukochana. Ale nie. Byl to wysoki, ubrany na czarno mezczyzna, kroczacy ku nim przez pola. Mial zacieta twarz i siwe, rozwiewajace sie na wietrze wlosy. Doktor podszedl do niego i zaczeli rozmawiac, czesto zerkajac przy tym na Coruma, ktory przygladal im sie bez slowa. Obaj rozpalali sie w miare dysputy. W koncu nowo przybyly, wyraznie zly, wskazal oskarzycielsko na Coruma dlugim palcem i zamachal druga reka. Corum zadrzal, zalujac, ze nie zabral ze soba miecza. Nagle mezczyzna w czerni obrocil sie i pomaszerowal z powrotem do miasta, zostawiajac zasepionego doktora, ktory machinalnie pocieral sobie szczeke. Corum zaniepokoil sie wyczuwajac, ze cos poszlo zle, ze mezczyzna w czarnej, siegajacej ziemi szacie mial obiekcje co do obecnosci przybysza w miescie, ze odnosil sie podejrzliwie do jego wygladu. Zdawal sie przy tym miec autorytet wiekszy niz doktor, za to o wiele mniej sympatii dla Coruma. Z pochylona glowa doktor podszedl do niego. Mruknal cos we wlasnym jezyku, przemawiajac tonem, ktorego zwykle uzywa sie wobec ulubionego zwierzatka, gdy trzeba sie z nim rozstac lub skazac je na smierc. Corum zdecydowal, ze musi jak najszybciej wlozyc zbroje i przypasac bron. Wskazal ku miastu i zawrocil w jego kierunku. Doktor ruszyl za nim, wciaz gleboko zamyslony i najwyrazniej niespokojny. Gdy znalezli sie z powrotem w domu doktora, Corum wdzial srebrna kolczuge, srebrne naramienniki i srebrny helm. Przypasal miecz, zarzucil na plecy luk, kolczan i lance. Wiedzial, ze jego wyglad jest co najmniej niestosowny, ale tak czul sie bezpieczniej. Spojrzal przez okno na ulice. Zapadala noc. Malo kto pokazywal sie teraz na ulicach. Corum opuscil pokoj i zszedl schodami do glownych drzwi. Doktor na jego widok krzyknal i probowal zatrzymac goscia, ale Corum odsunal go lagodnie na bok, otworzyl zasuwe i wyszedl. Niewielu go widzialo. Nikt nawet nie probowal go zatrzymac, chociaz czasem ktos zerkal ciekawie. Nie bano sie go, wzbudzal raczej wesolosc. Najpewniej uwazano go za chorego umyslowo. Tak lepiej, pomyslal Corum, mniej okazji do awantury. Przez jakis czas bladzil ulicami, az znalazl sie przed czesciowo zrujnowanym domem, ktory opuszczono najwyrazniej juz dawno temu. Postanowil ukryc sie w nim na noc. Jutro cos wymysli. Ploszac szczury przekroczyl prog. Wspial sie chwiejnymi schodami do pokoju z oknem wychodzacym na ulice. Nie wiedzial wlasciwie, czemu opuscil dom doktora. Owszem, nie zyczyl sobie drugiego spotkania z mezczyzna w sutannie, ale to nie bylo wszystko. Zreszta, jesli naprawde zaczna go szukac, to szybko trafia i tutaj. Moze jednak byli choc troche przesadni, wowczas jego tajemnicze pojawienie sie i rownie zajemnicze znikniecie moglo dac im do myslenia. Ignorujac szczurze piski i chroboty, ulozyl sie do snu. Obudzil sie o brzasku i od razu zerknal na ulice. Byla to glowna ulica miasta, juz teraz zatloczona handlarzami i pospolstwem podazajacym do swoich zajec. Niektorzy prowadzili konie lub osly, inni ciagneli reczne wozki, pozdrawiajac sie przy tym glosno. Wyczul won swiezo upieczonego chleba, co pobudzilo w nim ostry glod. Z trudem opanowal chec, by wymknac sie i ukrasc bochenek, gdy tylko woz piekarza zatrzyma sie pod domem. Znow zasnal. Noca sprobuje znalezc konia i opusci to miasto, poszuka innych. Moze gdzies dowie sie czegos o Jharym i Rhalinie. Okolo poludnia uslyszal glosne wiwaty i ostroznie przyblizyl sie do okna. Kilku ludzi gralo ochryple prosta melodie, powiewaly flagi. Ulicami ciagnal pochod, na pierwszy rzut oka wojskowy, gdyz wiekszosc jezdzcow byla niewatpliwie wojownikami w stalowych napiersnikach, z mieczami i kopiami. Posrodku pochodu, niemal nie zwracajac uwagi na radosne okrzyki tlumu, jechal ten, ktory byl przyczyna calej uroczystosci. Na roslym, zoltym koniu, w czerwonym plaszczu z wysokim kolnierzem, ktory w pierwszej chwili skryl jego twarz przed Corumem. Na glowie mial kapelusz, przy boku miecz. Krzywil sie z lekka. Nagle Corum zauwazyl ze zdziwieniem, ze jezdziec nie ma lewej reki. Cugle trzymal w specjalnie uksztaltowanym haku. Odwrocil glowe i ksiaze wstrzymal oddech - wojownik mial opaske na prawym oku i chociaz jego twarz miala rysy Mabdenczyka, zdradzala spore podobienstwo do niego, Coruma. Ksiaze wstal i juz chcial zawolac jezdzca, ktory byl niewatpliwie jego sobowtorem, gdy nagle poczul dlon zaciskajaca mu sie na ustach i mocne ramiona obalily go na podloge. Wykrecil glowe, by dojrzec napastnika, i oczy mu sie rozszerzyly. -Jhary! Wiec jestes w tym wymiarze! A Rhalina? Widziales ja? Ubrany w miejscowy stroj Jhary potrzasnal przeczaco glowa. -Nie. Mialem nadzieje, ze trzymaliscie sie razem. Widze, ze rzucales sie tutaj w oczy. Najpewniej stales sie juz glosna postacia. -Znasz ten wymiar? -Slabo. Umiem mowic paroma tutejszymi jezykami. -A ten mezczyzna na zoltym koniu, to kto? -To wlasnie on jest powodem, dla ktorego powinienes jak najszybciej opuscic ten wymiar. On jest toba, Corumie. To twoja inkarnacja zyjaca w tym planie i w tej epoce. Jest przeciw prawom kosmosu, byscie obaj zajmowali to samo miejsce w tym samym czasie. Jestesmy w wielkim niebezpieczenstwie, Corumie, i ci ludzie tez moga sie w nim znalezc, jesli tu pozostaniemy i - nawet mimowolnie - naruszymy lad, naruszymy rownowage multiwszechswiata. Rozdzial czwarty DWOREK W PUSZCZY -Znasz ten swiat, Jhary?Przyjaciel bohaterow podniosl palec do warg i odciagnawszy Coruma w cien odczekal, az parada przejdzie. -Znam wiekszosc swiatow - mruknal. - Ale ten slabiej niz wiele innych. Katastrofa statku rzucila nas poprzez czas i wymiary, i jestesmy teraz odizolowani w swiecie, ktorego logika jest w wiekszosci spraw odmienna od naszej. To po pierwsze, po drugie zas, istniejemy juz tu w innych postaciach, a to grozi naruszeniem rownowagi tej epoki i najpewniej jeszcze kilku innych na dokladke. Sam wiesz dobrze, ze stwarzanie paradoksow w swiecie, ktory do tego nie przywykl, jest nader niebezpieczne. -Opuscmy zatem ten swiat, i to jak najszybciej. Odszukajmy Rhaline i znikajmy! -Nie mozemy opuscic epoki ani wymiaru ot tak, jakbysmy wychodzili przez drzwi - zasmial sie Jhary. - Poza tym, nie sadze, by Rhalina tu byla. Skoro dotad jej nie widziano... Trzeba to jeszcze sprawdzic. Jest pewna dama, ktora mieszka niezbyt daleko stad i znana jest z daru jasnowidzenia. Licze na jej pomoc. Lud z tej epoki zywi osobliwy szacunek dla ludzi takich jak my, chociaz nazbyt czesto szacunek ten obraca sie w nienawisc i owocuje nagonka. Czy wiesz, ze jestes poszukiwany przez kaplana, ktory chce spalic cie na stosie? -Wiem, ze jest tu ktos, kto bardzo mnie nie lubi. -Tak, nie lubi cie. - Jhary znow sie rozesmial. - Nie lubi az tak bardzo, by chciec cie torturowac, poki nie wyzioniesz ducha. Jest wysokim kaplanem ich religii. Ma wielka wladze i rozkazal zolnierzom, by cie odszukali. Musimy jak najszybciej zdobyc konie. Jhary chodzil tam i z powrotem po uginajacej sie podlodze i pocieral w zamysleniu podbrodek. -Musimy jak najszybciej powrocic do Pietnastu Wymiarow. Nie mamy prawa tu przebywac... -Ani ochoty - przypomnial mu Corum. Dzwieki kobz i bebnow umilkly, i tlum zaczal sie rozpraszac. -Przypomnialem sobie jej imie! - Jhary strzelil palcami. - To Lady Jane Pentallyon, mieszka w poblizu wioski zwanej Warleggon. -Dziwne tu maja nazwy i imiona. -Nie dziwniejsze niz nasze dla nich. Musimy pospieszyc do Warleggon i miec nadzieje, ze Lady Jane Pentallyon bedzie w domu i ze nie zostala dotad spalona. Corum podszedl do okna i wyjrzal ostroznie. -Kaplan nadchodzi - powiedzial. - Ze swoimi ludzmi. -Mozliwe, ze widziano, jak wczoraj tu wchodziles. Czekali, az umkniesz wystraszony po przejsciu parady... Nie chcialbym ich zabijac, skoro nic nie laczy nas z ta epoka... -Ja zas nie chcialbym zostac zabity - oswiadczyl Corum, wyciagajac miecz i kierujac sie ku schodom. Byl w polowie drogi na dol, gdy kaplan jako pierwszy wdarl sie do domu. Na glowe naciagniety mial kaptur. Zawolal cos do nich i uczynil znak w kierunku Coruma, bez watpienia jakis gest przesadnego Mabdenczyka odczyniajacy uroki. Corum postapil ze zlowrogim blyskiem w zdrowym oku i cial go przez gardlo. Wojownicy krzykneli na ten widok. Najwyrazniej nie oczekiwali, ze ich przywodca umrze tak rychlo. Zawahali sie przy drzwiach. -To bylo glupie - odezwal sie Jhary z niezmaconym spokojem zza plecow Coruma. - Oni wpadaja w szal, gdy ktos zabije ich swietego meza. Teraz bedziemy miec przeciw sobie cale miasto i nasz wyjazd bedzie nieco utrudniony. Corum wzruszyl ramionami i przesunal sie ku trzem wojownikom, ktorzy tloczyli sie w drzwiach. -Ci ludzie maja konie. Wezmy je i skonczmy te zabawe. Jestem juz tym zmeczony. Broncie sie, Mabden-czycy! Odparowali jego pierwszy cios, ale tak sie przy tym wzajemnie splatali, ze Corum bez trudu przeszyl jednemu serce, drugiego zas zranil w reke. Obaj ocaleli wypadli z wyciem na ulice. Corum i Jhary pognali za nimi, chociaz na twarzy Jharego malowal sie wyraz ostrej dezaprobaty. Wolal subtelniej sze plany, ale i jego miecz uniosl sie, by odebrac zycie jakiemus jezdzcowi, ktory usilowal go rozjechac. Jhary zepchnal cialo z siodla i wskoczyl na grzbiet wierzchowca. Zwierze zadrzalo i wygielo sie, ale on szybko je opanowal i obronil sie przed nastepnymi dwoma zbrojnymi, ktorzy nadbiegli z konca ulicy. Corum byl jeszcze bez wierzchowca. Uzywal swej lsniacej dloni jako maczugi, by utorowac sobie droge ku stojacym osobno kilku luzakom. Mabdenczycy byli przerazeni sama perspektywa zetkniecia sie z szesciopalca dlonia i odskakiwali, nim ich dotknela. Dwoch jeszcze zginelo, nim Corum osiagnal cel i wskoczyl na siodlo. -Ktoredy, Jhary? -Tedy! - Nie ogladajac sie za siebie, Jhary pogalopowal ku granicom miasta. Walac na odlew jeszcze jednego, ktory usilowal wyrwac mu cugle, Corum podazyl za Jharym. W miescie zaczela narastac wielka wrzawa, ktora towarzyszyla im w gonitwie ku zachodnim murom. Kupcy i chlopi usilowali zablokowac im droge, tak ze byli zmuszeni przeskakiwac nad wozkami i torowac sobie droge przez bydlo i owce. Z obu stron nadciagalo jeszcze wiecej obcych. Potem przemkneli pod lukiem bramy i juz byli po drugiej stronie niskiego muru, na bialej, pylistej drodze prowadzacej ich coraz dalej od miasta. Za plecami mieli wciaz gromade wojownikow. Wokol zaczely swistac strzaly. Niektore o cale zaledwie mijaly ich glowy. To kusznicy wbiegli na mur i sumiennie wzieli sie do wypelniania rozkazow. Corum byl zdumiony zasiegiem ich broni. -To zaczarowane strzaly? -Nie. To rodzaj luku, nieznany w twojej epoce. Ci ludzie sa w tej sztuce mistrzami. Mamy jednak szczescie, ze jest to bron zbyt ciezka, by strzelac z niej, jadac na koniu. O, widzisz, strzaly zaczynaja nie donosic. Ale jezdzcy pogonia dalej. Tam, do lasu! Szybko! Zjechali w cienista, slodko pachnaca puszcze. Przeskoczyli przez strumyk. Kopyta koni zaglebily sie na chwile w wilgotnym mchu. -Co bedzie z doktorem? - spytal Corum. - Z tym, ktory wzial mnie pod swoj dach? -Umrze, chyba, ze byl dosc rozsadny i w pore cie zadenuncjowal. -Ale to byl czlowiek o wielkiej inteligencji, humanitarny. Czlowiek nauki, o rozleglej wiedzy. -Tym wiecej jest zatem powodow, dla ktorych powinien zginac. Kaplani zrobia to, gdy tylko znajda pretekst. Przesady, jak widziales, sa tutaj w poszanowaniu. -Niemniej jest to mily kraj. Ludzie sa dosc uprzejmi i maja dobre intencje! -Mowisz o tych, ktorych mamy teraz na karku? - Jhary rozesmial sie, poklepujac zad zwierzecia i poganiajac je do szybszego galopu. - Zbyt wiele naogladales sie typow pokroju Glandytha i innych slug Chaosu, jesli to tutaj wydaje ci sie rajem! -W porownaniu z tym, co zostawilismy daleko za soba, to jest raj, Jhary. -Tak, masz zapewne racje... Kluczac wielokrotnie po wlasnych sladach i ukrywajac sie, zdolali zgubic przesladowcow przed zachodem slonca i szli teraz waska droga, prowadzac zmeczone konie. -Do Warleggon jest jeszcze sporo mil - powiedzial Jhary. - Chcialbym miec mape, by nas prowadzila, gdyz w innym wcieleniu kiedys tu bylem i innymi oczami ogladalem ostatnio ten kraj. -A jak zwie sie ten kraj? -Podobnie jak Lywm-an-Esh, podzielony jest na wiele regionow pozostajacych pod rzadami jednego monarchy. Ten zwany jest Kernow, lub Kornwalia, zaleznie od tego, czy uzywamy jezyka miejscowego, czy tez wspolnego dla calego krolestwa. To przesadna okolica, chociaz tradycja ma tu korzenie dawniejsze niz w jakimkolwiek innym regionie panstwa. Znajdziesz tu wiele podobienstw do Bro-an-Vadhaghu. Wspomnienia siegaja tu czasow bardziej zamierzchlych niz legendy z innych okolic. Sa to mroczne opowiesci, ale przechowuja urywki historii o ludziach podobnych tobie, ktorzy niegdys tu zyli. -Chcesz powiedziec, ze Kernow znajduje sie w mojej przyszlosci? -W czyjejs tak, ale nie w twojej. W przyszlosci pokrewnego wymiaru. Bez watpienia istnieja jeszcze i inne przyszlosci, gdzie Vadhaghowie przetrwali, a Mabdenczycy wymarli. Multiwszechswiat opiera sie na nieskonczonosci mozliwosci. -Wielka jest twoja wiedza, Jhary-a-Conelu. Jhary siegnal pod koszule i wydostal bialo-czarnego kotka, ktory siedzial tam przez caly czas walki i ucieczki. Kocie zamruczalo, po czym przeciagnelo skrzydla i lapki. Usadowilo sie zaraz na ramieniu Jharego. -Moja wiedza jest niepelna - powiedzial Jhary ze znuzeniem w glosie. - Zawiera przede wszystkim niezbyt wyrazne wspomnienia. -No to skad wiesz tyle o tym wymiarze? -Poniewaz nawet teraz tu zamieszkuje. Zrozum, tak naprawde nie ma czegos takiego jak czas. Pamietam to, co dla ciebie jest przyszloscia. Pamietam po prostu jedno z moich wielu wcielen. Gdybys dluzej popatrzyl na parade, dostrzeglbys nie tylko siebie, ale i mnie. Nosze tutaj pewien wysoki tytul, ale sluze temu, ktorego widziales na zoltym koniu. Urodzil sie w tym miescie i jest uznawany za wielkiego zolnierza, chociaz, tak jak ty, woli chyba pokoj od wojny. Normalny los Wiecznego Wojownika. -Nie chce o tym wiecej slyszec - ucial Corum. - Ta historia napawa mnie zbyt wielkim niepokojem. -Trudno miec o to do ciebie pretensje. Zatrzymali sie w koncu, by napoic konie i wyspac sie na zmiane. Czasem gdzies w oddali przejezdzaly gromadki jezdzcow, rozswietlajac noc pochodniami, lecz ani razu nie zblizyly sie na tyle, by ich odkryc. Nad ranem podroznicy dotarli do szeroko rozposcierajacego sie wrzosowiska. Padal lekki deszcz, ktory nie dokuczal im jednak, byl raczej odswiezajacy. Ich konie przecwalowaly przez mokradla i wkrotce skryli sie w zalesionej dolinie. -Objezdzamy teraz Warleggon - powiedzial Jhary. - Tak bedzie lepiej. Miejsce, ktorego szukamy, polozone jest w lesie. Widzisz ten dym, unoszacy sie w dali spomiedzy drzew? Tam, jak sadze, stoi dworek Lady Jane. Kreta, obrosnieta obustronnie wysokimi zywoplotami sciezka, nad ktora unosil sie mocny zapach mchow i dzikich kwiatow, dojechali do dwoch slupow z brunatnego kamienia. Kazdy zwienczony byl mocno wygladzonym juz przez deszcz i wiatr posagiem sokola z rozpostartymi skrzydlami. Brama z gietego zelaza byla otwarta. Przekroczyli ja, a zwirowana sciezka wyprowadzila ich spomiedzy drzew prosto na budynek. Byl to spory, dwukondygnacyjny dom, wzniesiony z brazowego kamienia, z dachem z szarych lupkow i piecioma czerwonawymi kominami. W mur wprawione byly romboidalne witrazowe okna, a posrodku widnialy niskie drzwi. Na odglos kopyt zza rogu wyszlo dwoch starszych ludzi. Obaj mieli ciemna karnacje, ciezkie brwi i dlugie, siwe wlosy. Ubrani w skory i futra, patrzyli w sposob, ktory jesli wyrazal cokolwiek, to na pewno zawzietosc. Na widok odzianego w wysoki helm i srebrna kolczuge Coruma zablysla w ich spojrzeniu jakas dziwna satysfakcja. Jhary przemowil do nich w ich wlasnym jezyku, innym jednak niz ten, ktorym poslugiwano sie w miescie. Wydawalo sie, ze pobrzmiewa w nim dalekie echo mowy Vadhaghow. Jeden z mezczyzn odprowadzil konie do stajni, a drugi zniknal w drzwiach domu. Corum i Jhary czekali na zewnatrz. A potem wyszla ona. Byla piekna, stara kobieta o dlugich, snieznobialych, splecionych wlosach. Nosila luzna suknie z blekitnego jedwabiu z szerokimi rekawami i obszyciami przy szyi i obrabku. Czolo jej zdobila zalozona tuz nad brwiami opaska. Jhary odezwal sie do niej w miejscowym jezyku, ale ona tylko sie usmiechnela. -Wiem, kim jestescie - przemowila czystym, szemrzacym jezykiem Vadhaghow. - Czekalismy tu na was, w Dworku w Puszczy. Rozdzial piaty LADY JANE PENTALLYON Piekna, sedziwa dama poprowadzila ich do chlodnego pokoju. Na stole z polerowanego debu staly juz miesa, wina i owoce. Wszedzie widzieli dzbany z kwiatami, czyniacymi powietrze slodkim. Lady o wiele czesciej spogladala na Coruma niz na Jharego. I czulej.Ksiaze zdjal helm i sklonil sie. -Dziekujemy ci, pani, za tak goraca goscinnosc. Wiele spotkalo mnie w tym kraju uprzejmosci, chociaz i kilka niegodziwosci. -Niektorzy sa mili - przytaknela z usmiechem. - Ale niewielu. Lud elfow jest o wiele szlachetniejsza rasa. -Lud elfow, pani? - spytal Corum uprzejmie. -Twoj lud. Jhary wyjal spod kamizelki pognieciony kapelusz i popatrzyl na niego z zalem. -Dlugo potrwa, nim przybierze swoj poprzedni ksztalt. Takie przygody najbardziej mszcza sie na kapeluszach. Lady Jane Pentallyon mowi o rasie Vadhaghow, Ksiaze Corumie, i jej odmianie, Eldrenach, ktorzy roznia sie od Vadhaghow tylko oczami. Podobnie jak Melnibonczycy i Nilanrianie sa odlamami tej samej rasy. W tym kraju wszyscy oni znani sa jako elfy, czasem jako diably, dziny, nawet bogowie - zaleznie od regionu. -Przykro mi - powiedziala Lady Jane lagodnie. - Zapomnialam, ze wolicie uzywac wlasnych okreslen ras. Ale imie elfa brzmi slodko dla moich uszu, tak jak slodko jest mowic po tak wielu latach twym jezykiem. -Nazywaj mnie jak chcesz, pani - powiedzial szarmancko Corum. - Prawie na pewno zawdzieczam ci bowiem zycie, a moze i spokoj moich mysli. Jak nauczylas sie naszego jezyka? -Jedzcie - poprosila. - Przygotowalam dania tak delikatne, jak tylko potrafilam, wiedzac, ze elfy maja bardziej czule podniebienia niz ludzie. Tymczasem opowiem ci, ksiaze, moja historie. I Corum zabrawszy sie do jedzenia stwierdzil, ze jest to najlepsze jedzenie mabdenskie, jakiego kiedykolwiek skosztowal. Bylo lekkie niby powietrze i subtelnie przyprawione. Lady Jane Pentallyon zaczela tymczasem mowic; jej glos byl pelen smutku, jakby starsza pani duchem przebywala zupelnie gdzie indziej. -Bylam wowczas siedemnastoletnia dziewczyna i praktycznie gospodarzylam w tym dworku, bowiem moj ojciec zginal podczas krucjaty, a matka padla ofiara zarazy, gdy wybrala sie z wizyta do siostry. Zabrala ze soba mego mlodszego brata i on tez podzielil jej los. Bylam oczywiscie zrozpaczona i nie dosc przy tym dorosla, by wiedziec, ze najlepszym sposobem pokonywania rozpaczy jest stawienie jej czola, a nie ucieczka. Udawalam, ze nie przejmuje sie tym, iz cala moja rodzina nie zyje. Zaczelam czytywac romanse i wyobrazac sobie, ze jestem Ginewra lub Izolda. Ci sluzacy, ktorych widzieliscie, byli juz wtedy ze mna, wygladali, rzecz jasna, nieco mlodziej. Szanowali moje nastroje, nie bylo wiec nikogo, kto sprawowalby nade mna kontrole, gdy to lagodne szalenstwo opanowywalo mnie coraz bardziej. Wciaz glebiej wchodzilam w swiat marzen, porzucajac ten swiat, ktory i tak byl daleko i z ktorego nie dochodzily nas zadne wiesci. Niemniej ktoregos dnia nadciagnal pod moj dworek szczep cyganski i poprosil o zgode na rozbicie obozu na polanie niedaleko stad. Nigdy dotad nie widzialam tak dziwnych, ciemnych twarzy i blyszczacych, lsniacych wrecz oczu, i bylam nimi zafascynowana. Latwo uwierzylam, ze sa oni straznikami magicznej wiedzy, takiej, jaka wladal Merlin. Wiedzialam wprawdzie, ze wiekszosc z nich nie posiada zadnej wiedzy w ogole, ale byla wsrod nich dziewczyna w moim wieku, sierota tak jak ja, z ktora latwo sie identyfikowalam. Byla ciemnowlosa, podczas gdy ja bylam jasna, ale bylysmy tego samego wzrostu i figury, a poniewaz narcyzm byl jedna z moich wad, gdy szczep ruszal w dalsza droge, poprosilam ja, by zamieszkala ze mna. Szczep odjechal zabierajac, o czym chyba nie musze wspominac, wiele z naszego inwentarza, nie dbalam jednak o to, gdyz opowiesci Airedy byly o wiele bardziej niezwykle niz jakakolwiek ksiazka czy marzenie. Znala je, jak powiadala, od swoich rodzicow. Opowiadaly o dawnych, mrocznych istotach, ktore nadal dawaly czasem sie przywolac i gotowe byly przeniesc mlode dziewczyny do krainy magicznej rozkoszy, do swiatow, gdzie wielcy bogowie z magicznymi mieczami ksztaltuja materie zgodnie ze swa wola. Teraz sadze, ze wiekszosc opowiesci Aireda po prostu sama wymyslala, przerabiajac jedynie historie uslyszane od ojca i matki, ale istota mitu byla oczywiscie prawda. Aireda znala zaklecia, ktore, jak mowila, moglyby przywolac te istoty, ale obawiala sie ich uzyc. Blagalam ja, by wyczarowala dla kazdej z nas po bogu z innego swiata, by zostali naszymi kochankami, lecz przestraszyla sie juz samego pomyslu. Minal rok, a nasze tajemne, mroczne zabawy nie ustawaly, a nasze umysly przesycone byly magicznymi ideami, bogami i demonami. Aireda coraz slabiej opierala sie moim namowom, by jednak sprobowac zaklec i rytualu, ktory znala... Lady Jane wziela talerz z pokrojonymi owocami i podsunela je Corumowi. -Prosze, nie przeszkadzaj sobie, pani - powiedzial, przyjmujac poczestunek. -I tak nauczylam sie od niej wzorow, w jakie trzeba ukladac na podlodze kamienie, nazw ziol do zaparzania, sposobow ustawiania drogocennych kamieni, szcJIgol-nych rodzajow skal, swiec i tak dalej. Otrzymalam od niej wszystkie znane jej skrawki wiedzy, procz samych zaklec i znakow, ktore trzeba uczynic w powietrzu za pomoca czarodziejskiego noza z lsniacego krysztalu. Tak wiec, ulozylam wzory z klejnotow, zebralam ziola, skompletowalam kamienie i skaly, wyslalam do miasta po swiece. I pewnego dnia pokazalam to wszystko Airedzie, mowiac jej, ze musi wezwac obecnie ktoregos z Najdawniejszych, ktorzy rzadzili ta kraina przed druidami, ktorzy z kolei byli tu przed chrzescijanami. Zgodzila sie to zrobic, gdyz wowczas byla juz rownie szalona jak ja. Wybralysmy wigilie Wszystkich Swietych, chociaz nie sadze obecnie, by mialo to jakiekolwiek znaczenie. Ustawilysmy kamienie i skaly, narysowalysmy w powietrzu czarodziejskim nozem odpowiednie wzory, zapalilysmy swiece, zaparzylysmy ziola, wypilysmy napar i udalo nam sie... -Udalo wam sie wyczarowac demona? - Jhary siedzial wygodnie rozparty na krzesle, wpatrywal sie w Lady Jane i jadl jablko. -Demona? Nie sadze, chociaz dla nas naprawde wygladal jak demon ze skosnymi oczami i spiczastymi uszami. Byla to twarz niepodobna do twojej, Ksiaze Corumie, i najpierw sie przestraszylysmy, gdy stanal w centrum naszego magicznego pierscienia rozgniewany, krzyczacy, grozacy nam w jezyku, ktorego w tamtych dniach nie rozumialam. Coz, by nie przeciagac opowiesci, powiem tylko, ze ten biedny "demon" byl oczywiscie mezczyzna rasy podobnej do twojej i ze zostal wyrwany ze swego swiata przez nasze zaklecia, diagramy i krysztaly, i najbardziej ze wszystkiego pragnal tam wrocic. -I wrocil, pani? - spytal cicho Corum widzac, jak lzy zbieraja sie w jej oczach. -Nie mogl. - Potrzasnela glowa. - Nie znalysmy sposobu, by go odeslac. Gdy minelo zaskoczenie, bo tak naprawde nie wierzylysmy zanadto w powodzenie naszej zabawy, stworzylysmy mu jak najwygodniejsze warunki egzystencji. Natychmiast pozalowalysmy bowiem swego czynu. Zdawalysmy sobie sprawe z jego bezradnosci. Nauczyl sie troche naszego jezyka, a my nauczylysmy sie jego mowy. Uwazalysmy go za bardzo madrego, chociaz on twierdzil, ze byl tylko posledniejszym czlonkiem niezbyt waznej rodziny z drobniejszej szlachty, ze byl zolnierzem, a nie nauczycielem czy czarnoksieznikiem. Rozumialysmy jego skromnosc, ale mimo to nadal go podziwialysmy. Sadze, ze byl z tego zadowolony, chociaz nie ustawal w blaganiach, bysmy sprobowaly odeslac go do jego wlasnego czasu i swiata. -Wiem, jak moglbym sie czuc, gdyby dwie mlode dziewczyny wydarly mnie raptownie spomiedzy wszystkiego, co znam i cenie, a potem powiedzialy mi, ze to byla tylko zabawa i ze nie potrafia mnie odeslac! - usmiechnal sie Corum. Lady Jane rowniez odpowiedziala mu usmiechem. -Coz, z wolna Gerane, bo takie bylo jedno z jego imion, pogodzil sie w zasadzie ze swoim losem i zakochal we mnie, a ja pokochalam jego i przez jakis czas bylismy szczesliwi. Niestety, nie zwrocilam uwagi na fakt, ze Aireda tez byla zakochana w Geranem - westchnela. - Marzylam, zeby byc Ginewra, Izolda czy inna bohaterka romansu, zapominajac, ze wszystkie te kobiety padaly pod koniec ofiarami tragedii. Nasza tragedia wlasnie sie zaczynala, a ja z poczatku nie zdawalam sobie z tego sprawy. Zazdrosc owladnela Aireda, zazdrosc, ktora przerosla w nienawisc, najpierw do mnie, a potem i do Geranego. Obmyslala rozne sposoby dokonania zemsty, ale zaden jej nie satysfakcjonowal. Slyszala, ze lud Geranego ma wrogow, inna rase o podlych duszach, i domyslila sie, ze jeden z rytualow jej matki moze przyzywac przedstawicieli wlasnie tej rasy, inne demony, jak sadzila jej matka. Pierwsze wysilki spelzly na niczym, ale w koncu Aireda przypomniala sobie wszystkie szczegoly i dokladne brzmienie starych zaklec... -I wyczarowala wrogow Geranego? -Tak. Trzech pojawilo sie pewnej nocy w domu. Stala sie ich pierwsza ofiara, gdyz ludzi nienawidzili tak samo jak elfow. Byly to istoty powloczace nogami, niezgrabne, o podlych obyczajach, zupelnie niepodobne do twego ludu, Ksiaze Corumie. Powinnismy nazwac je trollami lub podobnie. -I co zrobily, gdy zabily Airede? -Nie zabily jej, tylko ciezko zranily. Rozmawialam z nia pozniej, by dowiedziec sie wszystkiego... -A Gerane? -Nie mial miecza. Nie zabral tu zadnego. Nie potrzebowal go w Lesnym Dworku. -Zostal zabity? -Uslyszal halas w sieni i zszedl na dol. Tam go dopadli, przy drzwiach - przerwala. Lzy lsnily teraz na jej policzkach. - Pocieli go na kawalki, moja elfia milosc... - Opuscila glowe. Corum wstal i podszedl, by uspokoic Lady Jane Pental-lyon. Raz tylko uscisnela jego smiertelna dlon i opanowala zal. Wyprostowala plecy. -Trolle nie zostaly dlugo w domu. Bez watpienia same byly dosc przerazone. Uciekly w noc. -Nie wiesz, co sie z nimi stalo? -Pare lat temu slyszalam, ze przypominajace ludzi bestie zaczely gnebic mieszkancow Exmoor i ostatecznie ujeto je i przebito im serca kolkami, gdyz uwazano je za diabelskie nasienie. Ale wspominano tylko o dwoch, zatem mozliwe, ze jeden jeszcze zyje i ukrywa sie gdzies w jakims odosobnionym miejscu, wciaz nieswiadom, co wlasciwie z nim sie stalo ani gdzie jest. Do pewnego stopnia sklonna jestem mu wspolczuc... -Nie zadawaj sobie bolu, pani, dalszym opowiadaniem tej historii - poprosil cicho Corum. -Odtad - kontynuowala jednak - zajelam sie studiowaniem dawnej wiedzy. Troche uslyszalam od Geranego, troche rozmawialam z mezczyznami i kobietami, ktorzy uwazali sie za bieglych w sztukach tajemnych. Mialam nadzieje, ze kiedys znajde wymiar ludu Geranego, ale nasze swiaty najpewniej byly tylko przez krotki czas w odpowiedniej konfiguracji. Dosc sie nauczylam, by wiedziec, ze wymiary przemieszczaja sie, ze kraza wokol siebie niczym planety w kosmosie. Dowiedzialam sie troche o sztuce spogladania w przyszlosc, w inne wymiary, tak jak potrafil to robic lud Geranego... -Moj lud posiada niektore z tych umiejetnosci - powiedzial Corum, zauwazajac w jej spojrzeniu nieme pytanie. - Ale tracimy je ostatnio i nie potrafimy juz teraz nic poza wgladaniem do pieciu wymiarow, ktore tworza nasza sfere. -Tak - przytaknela. - Nie potrafie wyjasnic, czemu te moce pojawiaja sie i znikaja, jak chca. -To ma cos wspolnego z bogami - powiedzial Jha-ry. - Lub z nasza wiara w bogow. -Twoj dar jasnowidzenia pozwolil ci zerknac w przyszlosc i stad wiedzialas, ze bedziemy szukac u ciebie pomocy? - spytal Corum. Ponownie przytaknela. -Wiesz zatem, ze musimy wrocic do naszej wlasnej epoki, gdzie czeka na nas kilka nader pilnych zadan. -Tak. -Czy mozesz nam pomoc? -Znam kogos, kto bedzie mogl wam pokazac wlasciwa droge, ale tylko tyle. -Czarownik? -Troche. On, tak jak wy, rowniez nie jest z tej epoki. Jak wy poszukuje tez nieustannie sposobu, by wrocic do wlasnego swiata. Moze z latwoscia poruszac sie w granicach kilku stuleci otaczajacych moja epoke, ale to za malo. Jemu potrzebne sa millenia, i to niejedno, a tego nie potrafi osiagnac. -Czy ten czlowiek nie nazywa sie przypadkiem Bolor-hiag? - spytal nagle Jhary. - I czy nie ma uschnietej nogi? -Opis sie zgadza, ale my znamy go jako Mnicha - wyjasnila. - Zwykl bowiem nosic szaty duchownego, co oszczedza mu wielu klopotow w tych okresach historii, ktore odwiedza. -To Bolorhiag - powiedzial Jhary. - Jeszcze jeden zblakany wedrowiec. Jest troche takich dusz, ktore rozrzucilo po multiwszechswiecie. Nie zawsze ci wedrowcy sa naprawde zablakani, niektorzy opuscili swe swiaty wbrew wlasnej woli, porwani przez wiatry wiejace miedzy wymiarami czy tez inne licho. Inni jeszcze, jak Bolorhiag, to naukowcy, eksperymentatorzy, czarownicy, adepci wiedzy tajemnej, nazwij ich jak chcesz, ktorzy pojeli co nieco z natury czasu i przestrzeni, ale nie zadbali odpowiednio o swoje bezpieczenstwo i tez zostali porwani przez ten wiatr. Sa rowniez i tacy, jak ty i ja, ktorzy zdaja sie naturalnymi mieszkancami calego multiuniwe-rsum. To bohaterowie tacy jak Corum, ktorych przeznaczeniem jest przemieszczac sie z wymiaru do wymiaru, z osobowosci do osobowosci, nieustannie walczac o sprawe Ladu. Sa tez i kobiety szczegolnych przymiotow, jak ty, Lady Jane, ktore tych bohaterow kochaja. Zdarzaja sie jeszcze inni, podli, ktorzy ich nienawidza. Jaki jest cel istnienia tych miriadow bytow, tego nie wiem, i zapewne lepiej, ze nie wiem. Lady Jane przytaknela z powaga. -Mysle, ze to racja, gdyz im ktos wiecej tej wiedzy odkryje, tym mniej widzi sensu we wlasnym zyciu. Jednakze mielismy zajac sie nie filozofia, lecz sprawami biezacymi. Wyslalam do Mnicha wiadomosc z prosba o przybycie i mam nadzieje, ze dotarla do niego. Nie zawsze jest osiagalny. Na razie, Ksiaze Corumie, mam cos, co bedzie zapewne dla ciebie uzyteczne. Wszystko wskazuje na to, ze nadchodzi wielka koniunkcja, obejmujaca caly multiwszech-swiat, kiedy to na chwile spotykaja sie wszystkie plany i epoki. Nigdy dotad o czyms takim nie slyszalam. Ta informacja jest czescia mojego podarunku. Reszta zas to... - Pociagnela za rzemyk okalajacy jej szyje i wydobyla zza dekoltu sukni przedmiot, ktory choc mlecznobialy, lsnil wszystkimi kolorami widzialnego swiatla. Byl to noz wyciety z krysztalu. Corum nigdy nie widzial podobnego. -Czy to?... Pochylila glowe, by zdjac rzemyk. -To magiczny noz, ktory sprowadzil tu Geranego. Zapewne bedziesz go potrzebowal, niech zatem bedzie ci wsparciem. Sprowadzi do ciebie twego brata... -Mojego brata? Nie mam... -Tyle mi powiedziano i nic nie potrafie dodac. Oto noz, wez go. Corum przyjal dar i zawiesil go na szyi. -Dzieki, pani. -Ktos inny podpowie ci, jak go uzyc - powiedziala. - A teraz, panowie, odpocznijcie troche w Lesnym Dworku. Mozecie tu zostac az do przybycia Mnicha. -Bedziemy zaszczyceni - rzekl Corum. - Powiedz nam jednak jeszcze, pani, czy wiesz cos moze o kobiecie, ktora kocham, gdyz zdarzylo sie tak, ze zostalismy rozdzieleni. Mowie o Lady Rhalinie z Allomglylu. Bardzo sie o nia boje. Lady Jane zmarszczyla brwi. -Przez chwile mialam w glowie cos, co dotyczylo jakiejs kobiety i mam przeczucie, ze jesli twoja obecna misja sie powiedzie, wowczas uda wam sie polaczyc znowu. Jesli przegrasz, wowczas nigdy juz jej nie zobaczysz. -A zatem nie wolno mi przegrac - usmiechnal sie smutno Corum. Rozdzial szosty ZEGLUJAC PO MORZU CZASU Trzy dni minely i w normalnych warunkach Corum wpadlby zapewne we frustracje i niecierpliwil sie oczekiwaniem, ale piekna dama uspokajala go, opowiadajac o swiecie, w ktorym zyla, chociaz naprawde niewiele go widziala. Niektore fragmenty tej opowiesci byly dla niego calkiem obce, lecz zaczynal z wolna rozumiec, dlaczego ten lud traktowal jemu podobnych z duza doza podejrzliwosci. Tym, czego Mabdenczycy pozadali najbardziej, byla stabilizacja, spokoj, rownowaga nie zagrozona przez dzialalnosc bogow, demonow czy bohaterow. Poczul nawet do nich niejaka sympatie, chociaz sadzil, ze zrozumienie przez nich wlasnych lekow znacznie zmniejszyloby ich liczbe. Wymyslili sobie obcego, malo prawdopodobnego boga, ktorego zwali po prostu Bogiem, i umiescili go bardzo daleko od siebie. Niektorzy pamietali cos z dawnej wiedzy, tak zatem istnialy legendy o Kosmicznej Rownowadze i barwne opisy zmagan pomiedzy Ladem a Chaosem. Tak jak powiedziala Lady Jane: jedynym celem istnienia Balansu bylo utrzymanie rownowagi, a to osiagnac mozna jedynie przez zrownowazenie sil rzadzacych wszechswiatem, a nie ich odrzucanie. Trzeciego dnia jeden ze sluzacych przybiegl kreta sciezka do domu, zastajac Jharego i Coruma przy rozmowie z Lady Jane. Mowiac cos we wlasnym jezyku wskazal na las. -Zdaje sie, ze ciagle was szukaja - powiedziala. - Wasze konie odprowadzono, by wypuscic je o dzien drogi stad i w ten sposob zbic z tropu poszukujacych sugerujac, ze znalezliscie schronienie w poblizu Liskeard, ale nie ma watpliwosci, ze beda was scigac i tutaj, gdyz od dawna maja mnie za podejrzana, moze nawet czarownice - usmiechnela sie. - Zasluguje na ich podejrzenia o wiele bardziej niz te biedaczki, ktore czasem topia i pala. -Znajda nas? -Mam dla was kryjowke. Kiedys przeczekiwali tam zly czas inni uciekinierzy. Stary Kyn was zaprowadzi. - Przemowila do starca, ktory przytaknal z usmiechem, jakby cieszyla go ta odmiana w codziennej szarzyznie. Zostali zaprowadzeni na strych domu, a Kyn odblokowal falszywa sciane skrywajaca ciasne, zadymione pomieszczenie dosc jednak obszerne, by wyciagnac sie w nim i spac, gdyby to bylo konieczne. Dali nura w ciemnosc, a starzec zasunal za nimi sciane. Troche pozniej uslyszeli glosy i tupot obutych stop na schodach. Przycisneli plecy do falszywej sciany, aby uderzona wydala dzwiek taki jak pelny mur. Postukano w nia, ale przeszukujacy nic nie zauwazyli; ich chropawe glowy pobrzmiewaly zmeczeniem. Gderali tak, jakby byli na nogach przez caly czas od ucieczki Coruma i Jharego z miasta. Kroki oddalily sie. Uslyszeli jeszcze przytlumione pobrzekiwanie uprzezy, troche rozmow, chrzest kopyt na zwirze. Potem zapadla cisza. Wkrotce tez Kyn odsunal sciane i zajrzal w ciemnosc ich kryjowki. Corum odslonil zeby w usmiechu i wygramolil sie zza sciany, otrzepujac ubranie. Jhary zdmuchnal wapienny pyl z siersci kota i poglaskal zwierzatko. Powiedzial do starego Kyna w jego jezyku cos, co sprawilo, ze tamten az sie zatoczyl ze smiechu. Na dole czekala Lady Jane. Jej twarz byla powazna. -Sadze, ze wroca - powiedziala. - Zauwazyli, ze nasza kaplica nie byla od jakiegos czasu uzywana. -Wasza kaplica? -Zobowiazani jestesmy modlic sie w domowych kaplicach, jesli nie chodzimy do kosciola. Sa prawa, ktore reguluja wszystkie te sprawy. -Prawa? - Zaskoczony Corum pokiwal glowa i potarl czolo. - Ten swiat jest zaiste trudny do zrozumienia. -Jesli Mnich wkrotce nie przybedzie, bedziecie musieli opuscic to miejsce i poszukac nowego schronienia. Poslalam juz po przyjaciela, ktory jest ksiedzem. Gdy ci zolnierze przyjada tu nastepnym razem, zastana bardzo pobozna Lady Jane. -Ja zas, pani, mam nadzieje, ze nie ucierpisz przez nas - powiedzial powaznie Corum. -Nie martw sie. Zachowaj spokoj. Niewiele moga mi udowodnic. Gdy minie im ten strach, znow na jakis czas o mnie zapomna. -Pragne wierzyc, ze tak bedzie. Corum tej nocy polozyl sie spac w lozku, gdyz czul sie niezwykle zmeczony. Najbardziej bal sie o Lady Jane i nie mogl sie nadziwic spokojowi, z jakim traktowala cala te historie i ryzyko, z jakim sie ona wiazala.W koncu zasnal, ale zostal obudzony tuz po pomocy. Byl to Jhary, kompletnie ubrany, w kapeluszu na glowie i z kotem na ramieniu. -Nadszedl czas - powiedzial - by ruszyc w czas. Corum przetarl oczy, nie pojmujac, o czym mowa. -Bolorhiag przybyl. Corum zerwal sie z lozka. -Ubiore sie i zaraz zejde na dol. Zstepujac po schodach, ujrzal Lady Jane otulona w ciemny plaszcz, z rozpuszczonymi bialymi wlosami, stojaca obok Jharego, i niskiego, pomarszczonego mezczyzne, ktory chodzil z kata w kat podpierajac sie laska. Jego glowa byla nieproporcjonalnie duza w stosunku do reszty ciala, ktorego watlosci nie potrafila ukryc nawet faldzista szata ksiedza. Mowil wysokim, zrzedliwym glosem. -Znam cie, Timerasie, wloczego... -W tej postaci nie nazywam sie Timeras. Jestem Jhary-a-Conel... -Ale nadal szelma. Byloby dla mnie obraza, gdybym mial poslugiwac sie takim jezykiem, jakim ty i tylko ty potrafisz przemawiac, a to ze wzgledu na kochana Lady Jane. -Obaj zescie galgany! - zasmiala sie starsza pani. - I wiem, ze nie mozecie nic na to poradzic, ale lubicie sie nawzajem. -Pomagam tylko dlatego, ze ty mnie o to poprosilas - upieral sie pomarszczony mezczyzna - i dlatego, ze ktoregos dnia on moze uzna, ze moglby pomoc mnie. -Mowilem ci juz, Bolorhiagu, ze moja wiedza jest spora, ale niewiele z niej wynika. Pomoglbym ci, gdybym tylko umial. Glowe mam jednak zasmiecona wspomnieniami, fragmentami tysiecy zywotow. Powinienes miec wiecej wyrozumialosci dla takiego nieszczesnika jak ja. -Ba! - Bolorhiag wyprostowal przygarbione plecy i spojrzal na Coruma jasnymi, niebieskimi oczami. - A to ten drugi galgan, co? Corum sklonil sie. -Lady zobowiazala mnie, abym wywiozl was z tej epoki w inna, gdzie bedziecie mniej klopotliwi. Zrobie to oczywiscie z mila checia, gdyz ma ona serce zbyt czule i zbyt czesto przejmuje sie losem tych, ktorzy zupelnie na to nie zasluguja. Ale nie robie tego dla ciebie, mlody czlowieku, rozumiesz mnie? -Rozumiem, panie. -Ruszajmy zatem. Wieje pomyslny wiatr, a moze ustac, nim wejdziemy na kurs. Moj pojazd stoi na zewnatrz. Corum podszedl do Lady Jane Pantallyon, ujal jej dlon i pocalowal ja delikatnie. -Dzieki ci za to, moja pani. Dziekuje tez za twa goscinnosc, twe zaufanie, twe dary i zycze ci z calego serca, bys zaznala jeszcze kiedys szczescia. -To zapewne juz w innym zyciu - odpowiedziala. - Dzieki za to, ze o mnie dobrze myslisz. Pozwol, ze teraz ja cie ucaluje. - Dotknela wargami jego czola. - Zegnaj, moj ksiaze-elfie... Odwrocil sie, by nie spostrzegla, iz zauwazyl lzy w jej oczach. Podazyl za pomarszczonym staruszkiem, ktory kustykal do drzwi. Na zwirze przed domem stal maly statek, lodz wlasciwie. Ledwo mogl pomiescic cala trojke, zostal bowiem zaprojektowany najwyrazniej w tym celu, by zapewnic wygode jednemu tylko pasazerowi. Mial wysoki, zagiety dziob, a wykonano go z materialu, ktory nie byl ani drewnem, ani metalem, niemniej burty jego znaczyly liczne wklesniecia i rysy, jakby naprawde przeszedl juz wiele sztormow. Ze srodka wyrastal maszt, chociaz nie bylo na nim zwinietego zagla. -Siadaj tutaj - powiedzial Bolorhiag niecierpliwie, wskazujac na lawke po swojej prawej rece. - Ja siade pomiedzy wami i pokieruje statkiem. Gdy Corum wcisnal sie na wskazane miejsce, a Jhary zasiadl po przeciwnej stronie, Bolorhiag uniosl reke, by pozdrowic stojaca w cieniu drzwi Lady Jane, i zaraz potem ujal w obie dlonie osadzona na osi kule, jedyny przyrzad sterowniczy tego dziwnego statku. Corum i Jhary takze raz jeszcze sie sklonili, ale Lady Jane nie bylo juz przy drzwiach. Corum poczul lze splywajaca z jego smiertelnego oka i pomyslal, ze wie, czemu Lady Jane wolala nie przygladac sie ich odjazdowi. Nagle cos zalsnilo wokol masztu - plaszczyzna migotliwego blasku o ksztalcie trojkatnego zagla. Zagiel ten napial sie niczym zwykle plotno trzepoczace na wietrze, chociaz zadnego wiatru nie czuli. Bolorhiag mruknal cos do siebie, a stateczek drgnal, nie poruszyl sie jednak. Corum spojrzal na Lesny Dworek. Byl obramowany aureola tanczacych swiatel. Nagle otoczyl ich blask jasnego dnia. Przed domem ujrzeli jakies postacie, ale tamci najwyrazniej ich nie dostrzegali. Byli to ci zolnierze, ktorzy wczoraj przeszukiwali dom. Znikneli. Znow zrobilo sie ciemno, potem znow jasno, a potem dom zniknal i lodz zakolysala sie, okrecila, zawahala. -Co sie dzieje? - krzyknal Corum. -To, czego pragneliscie, jak sadze - sapnal Bolorhiag. Zaznajecie krotkiej podrozy po morzach czasu. Wszystko, co mozna bylo teraz dostrzec, to chmury, ciemne i szare. Zagiel wyginal maszt. Niewyczuwalny wiatr dal nadal. Lodz gnala ze swym wynalazca w czarnej szacie, mruczacym cos nad kula, sterujacym fantazyjnie. Czasami szare chmury zmienialy kolor, stajac sie zielone, niebieskie lub ciemnobrazowe, a Corum odczuwal wtedy dziwny ucisk w piersiach, ktory utrudnial oddychanie. Ale to szybko mijalo, a obojetnosc Bolorhiaga na wszelkie zjawiska sugerowala, ze dla niego to chleb powszedni. Nawet Jhary nie zwracal na nie specjalnej uwagi, tylko kot miauknal rozdzierajaco pare razy i przytulil sie mocniej do swego opiekuna. Nic wiecej jednak nie swiadczylo o tym, ze ktos jeszcze oprocz Coruma odczuwa coskolwiek nieprzyjemnego. Nagle zagiel zwisl i zaczal znikac z lopotem. Bolorhiag zaklal w szorstko brzmiacym jezyku o wielu spolgloskach i zakrecil kula z takim impetem, ze statek zawirowal gubiac jakikolwiek kurs, a Corum poczul, jak zoladek mu sie wywraca na nice. Staruszek chrzaknal z zadowoleniem, gdy zagiel pojawil sie ponownie i wypelnil dziwnym wiatrem. -Juz sadzilem, ze stracilismy ten podmuch na dobre. Nie ma nic bardziej przykrego niz cisza na morzu czasu. Niewiele jest tez rzeczy bardziej niebezpiecznych od przedzierania sie przez stala materie! - Zasmial sie rubasznie, dajac Jharemu kuksanca pod zebra. - Wygladasz na chorego, Timeras, ty lotrzyku! -Jak dlugo potrwa jeszcze ta podroz, Bolorhiagu? - spytal Jhary zdlawionym glosem. -Jak dlugo? - Bolorhiag tracil kule, widzac w niej najwyrazniej cos, czego inni nie mogli dostrzec. - Co za bezsensowne pytanie? Tyle powinienes przeciez wiedziec, Timerasie. -Powinienem sie raczej zastanowic, nim wsiadlem do tej lodzi. Podejrzewam, ze starosc rzucila ci sie juz... -Po paru tysiacach lat zaczynam juz odczuwac moj wiek. - Staruszek popatrzyl zawadiacko na skonsternowanego Jharego. Szybkosc statku zdawala sie narastac. -Przygotowac sie do zwrotu! - krzyknal Bolorhiag, najwidoczniej zupelnie juz szalony. - Gotowi do rzucenia kotwicy! Chlopaki, ahoj, teraz! - dorzucil niemal histerycznie. Statek zakolysal sie niczym porwany pradem. Dziwny zagiel zwisl i zniknal. Szare swiatlo zaczelo nabierac mocy. Stali na wystepie ciemnej skaly ponad zielona dolina rozciagajaca sie daleko, daleko w dole. Bolorhiag zachichotal, gdy ujrzal ich twarze. -Niewiele mam rozrywek - powiedzial. - Ale najbardziej lubie straszyc moich pasazerow. Traktuje to jako oplate za przewiezienie. Nie jestem szalony, panowie, to tylko desperacja. Rozdzial siodmy KRAINA WYSOKICH KAMIENI Bolorhiag pozwolil im wysiasc. Corum rozejrzal sie po monotonnej raczej okolicy. Gdzie tylko okiem siegnac, wznosily sie kolumny z kamienia, czasem pojedynczo, czasem grupami. Mimo odleglosci zauwazyl, ze roznily sie kolorami i byly wyraznie wytworem istot obdarzonych inteligencja.-Co to jest? - spytal. -Kamienie - Bolorhiag wzruszyl ramionami. - Ustawili je mieszkancy tych okolic. -W jakim celu? -W tym samym, dla jakiego kopali glebokie dziury w ziemi, na ktore jeszcze sie natkniesz - by zabic czas. Nie potrafili sobie z tym poradzic inaczej. Sadze, ze to byla ich sztuka. Ani lepsza, ani gorsza od wielu innych rodzajow sztuki. * -Zapewne - stwierdzil Corum z powatpiewaniem. - A teraz moze wyjasnisz, panie Bolorhiag, po co nas tu przywiozles. -Ta epoka jest zbiezna z twoimi Pietnastoma Wymiarami. Wkrotce nastapi koniunkcja i tu bedziecie w lepszej sytuacji niz gdziekolwiek indziej. Jest tu pewna budowla, ktora daje sie dostrzec od czasu do czasu. Czasem bywa nazywana Znikajaca Wieza. Porusza sie swobodnie miedzy wymiarami. Timeras z pewnoscia zna te historie. -Znam ja - przytaknal Jhary. - Ale to niebezpieczne, Bolorhiagu. Mozemy tam wejsc i nigdy nie wyjsc. Zdajesz sobie z tego sprawe? -Znam wiekszosc niebezpieczenstw Wiezy, ale nie macie wyboru. To jedyny sposob na powrot do waszej epoki i wymiaru, wierzcie mi. Nie znam innej metody. Musicie podjac to ryzyko. -Jest jak mowisz - wzruszyl ramionami Jhary. - Zaryzykujemy zatem. -Oto jest mapa z zaznaczona droga. - Bolorhiag wreczyl im kawalek pergaminu. - Troche prymitywna, ale geografia nigdy nie byla moja mocna strona. -Jestesmy ci ze wszech miar wdzieczni, panie Bolorhiagu - powiedzial Corum uprzejmie. -Nie zalezy mi na waszej wdziecznosci, potrzebuje tylko pewnej informacji. Jestem okolo dziesieciu tysiecy lat od mojej epoki i zastanawia mnie, co to za bariera nie pozwala mi poruszac sie po drodze czasu w druga strone, skoro kiedys przepuscila mnie w jedna. Gdybyscie znalezli kiedys klucz do odpowiedzi na to pytanie, i gdybys ty, Timerasie, przejezdzal kiedys jeszcze przez ten wymiar i epoke, wpadnij moze do mnie i powiedz mi, o co tu chodzi. -Bede o tym pamietal, Bolorhiagu. -Zegnajcie zatem obaj. Staruszek pochylil sie nad sterem, ponownie pojawil sie i wypelnil mglisty zagiel. Potem maly statek i jego pasazer po prostu znikneli. Corum patrzyl w zamysleniu na wielkie, tajemnicze kamienie. Jhary obejrzal mape i zwinal pergamin. -Musimy zejsc urwiskiem az na dno doliny. Chodz, Ksiaze Corumie, nie ma na co czekac. Odnalezli mniej stromy fragment zbocza i cal po calu zaczeli schodzic. Nie zaszli zbyt daleko, gdy uslyszeli nad soba krzyk. Podniesli glowy. Krzyczal pomarszczony staruszek, podskakujacy obecnie o lasce. -Corumie! Timerasie, czy jak cie teraz zwa! Zaczekajcie! -Co sie stalo, panie Bolorhiag? -Zapomnialem ci powiedziec, Ksiaze Corumie, ze gdybys znalazl sie w najwyzszym niebezpieczenstwie czy ostatecznej desperacji, ale tylko i wylacznie w ciagu jutrzejszego dnia, musisz sie zblizyc do miejsca, w ktorym ujrzysz miniaturowa burze, zupelnie nie pasujaca do pogody wokol. Slyszysz? -Slysze, ale co... -Nie moge powtarzac, zbliza sie przyplyw czasu. Wejdz w te burze i wez magiczny noz, ktory dala ci Lady Jane. Trzymaj go tak, by lapal swiatlo. Potem zawolaj imie Elrika z Melnibone i powiedz, ze musi przybyc, aby utworzyc Trzech, Ktorzy Sa Jednym. Trzej, Ktorzy Sa Jednym, zapamietaj. Tez jestes jego czescia. To tyle, bo trzeci, Bohater O Wielu Imionach, sam dolaczy do dwoch. -Kto ci to wszystko powiedzial, panie Bolorhiag? - zawolal Jhary, przytrzymujac sie skaly i starajac sie nie patrzec w dol. -Och, ktos. Niewazne. Ale musisz pamietac, Ksiaze Corumie: burza, noz, zaklecie. Pamietaj! -Zapamietam! - odkrzyknal Corum, glownie po to, by zadowolic staruszka. -Zegnajcie zatem raz jeszcze. - Bolorhiag cofnal sie od urwiska i zniknal. Schodzili w ciszy. Wyszukiwanie na gladkiej powierzchni skaly punktow zaczepienia wymagalo zbyt wielkiej koncentracji, by moc rownoczesnie dyskutowac o dziwnej wiadomosci, ktora przekazal im Bolorhiag. Kiedy osiagneli dno doliny, byli zbyt wyczerpani, by rozmawiac, legli tylko nieruchomo, patrzac na wspaniale niebo nad glowami. -Zrozumiales coskolwiek ze slow tego starca? - spytal w koncu Corum. Jhary potrzasnal glowa. -Trzech, Ktorzy Sa Jednym. Brzmi to zlowieszczo. Zastanawiam sie, czy nie ma jakiegos zwiazku z tym, co zobaczylismy w otchlani. -A czemu mialoby miec? -Nie wiem. To tylko luzne skojarzenie. Pojawilo sie w mojej glowie, bo akurat byla pusta. Lepiej zapomnijmy o tym na chwile i pomyslmy, jak znalezc Znikajaca Wieze. Bolorhiag mowil prawde. Ta mapa jest bardzo uproszczona. -Czy jest Znikajaca Wieza? -Kiedys istniala tylko w jednej sferze, w jednym z Pieciu Wymiarow zapewne. Na skraju Balwyn Moor lezy dolina bardzo podobna do tej, zwana Darkvale. W tamtych czasach Chaos tez walczyl z Ladem i wygrywal. Zagrozil Darkvale i jej warowni, malemu zamkowi wlasciwie, nie tylko samej wiezy. Rycerz dowodzacy warownia wezwal na pomoc Wladcow Ladu, ktorzy nie odmowili mu pomocy, umozliwiajac przeniesienie wiezy z jednego wymiaru do drugiego. Potem jednak Chaos uzyskal wielka przewage i zaklal wieze, zmuszajac ja do nieustannego wedrowania. Nigdzie nie zagrzewa miejsca dluzej niz pare godzin. Wlasciwy gospodarz wiezy, ten, ktory zbiegl Chaosowi, wkrotce oszalal i gdzies uciekl. Potem nastal Voilodion Ghagnasdiak, zamieszkal w Znikajacej Wiezy i mieszka tam do dzis. -Kto to jest? -Nieprzyjemna istota. Jest teraz uwieziony w wiezy. Boi sie przestapic chocby jej prog. Zwabia do niej niczego nie podejrzewajacych podroznych, trzyma ich tam przez jakis czas, dopoki mu sie nie znudza, potem zabija. -I to jego musimy pokonac, gdy wejdziemy do Znikajacej Wiezy? -Wlasnie. -Dobrze. Jest nas dwoch i jestesmy uzbrojeni. -Voilodion Ghagnasdiak jest bardzo potezny, to czarodziej, ktorego mocy nie sposob mierzyc ludzka sila. -Zatem nie mozemy go pokonac? Moja reka i oko nie odpowiadaja na wezwania. Jhary wzruszyl ramionami i drapal kota pod broda. -Tak. Powiedzialem, ze to niebezpieczne, ale, jak zaznaczyl Bolorhiag, mamy niejakie szanse, prawda? Ostatecznie nadal szukamy Tanelornu. Czuje, ze powraca moje poczucie kierunku. Jestesmy teraz blizej Tanelornu niz przedtem. -Skad wiesz? -Wiem. Wiem i tyle. -Mecza mnie juz te zagadki, czary, tragedie - westchnal Corum. - Jestem prostym... -Nie czas uzalac sie teraz nad soba, Ksiaze Corumie. Chodz, znalazlem droge. Przeszli dwie mile w gore ryczacej rzeki. Woda gnala tu spadzista dolina, oni zas poruszali sie po jej zboczu, przytrzymujac sie drzew. Potem trafili na miejsce, gdzie rzeka sie rozwidlala i Jhary wskazal na kamienista plycizne. -Brod. Musimy dostac sie na tamten brzeg. Tam wlasnie pojawi sie Znikajaca Wieza. -Dlugo bedziemy czekac? -Nie wiem. Wyspa wyglada na pelna zwierzyny, a w rzece sa ryby. Nie bedziemy glodowac. -Mysle o Rhalinie, Jhary, by nie wspominac juz o losach Bro-an-Vadhaghu i Lywm-an-Eshu. Zaczynam sie niecierpliwic... -Jedynym sposobem dotarcia do Pietnastu Wymiarow jest przejscie przez Znikajaca Wieze. Musimy zatem czekac, az wieza raczy nam sie pokazac. Corum wzruszyl ramionami i ruszyl w brod przez lodowato zimna wode ku wyspie. Nagle Jhary krzyknal i wyprzedzil Coruma. -Jest! Juz jest! Szybciej, Corumie! Pobiegl tam, gdzie ponad drzewami wznosila sie teraz kamienna warownia. Wygladala jak najzwyklejsza wieza i Corum nie mogl uwierzyc, ze to wlasnie jest ich cel. -Wkrotce zobaczymy Tanelorn! - zawolal Jhary triumfalnie. Dobiegl do brzegu przed Corumem i zaczal przedzierac sie przez zarosla. U podstawy warowni widnialy otwarte drzwi. -Chodz, Corumie! Jhary byl juz prawie przy drzwiach. Corum podchodzil ostrozniej, pamietajac ostrzezenia przed gospodarzem wiezy, ale Jhary, z kotem na ramieniu, zniknal juz w srodku. Corum rzucil sie pedem z reka na mieczu. Dobiegal do wiezy, gdy drzwi sie zamknely. Uslyszal krzyk strachu Jharego. Uderzyl w drewno. -Musisz odnalezc Trzech, Ktorzy Sa Jednym! - wolal Jhary ze srodka. - Cokolwiek to ma znaczyc, to nasza jedyna szansa, Corumie! Trzech, Ktorzy Sa Jednym. - Potem rozlegl sie chichot, ale nie byl to juz jego glos. -Otwieraj! - ryknal Corum. - Otworz te cholerne drzwi! Ale wrota nawet nie drgnely. Chichot nie ustawal. Nasilil sie i Corum nie slyszal juz wiecej Jharego. Jakis przytlumiony, cieply glos powiedzial: -Witaj w domu u Voilodiona Ghagnasdiaka, przyjacielu. Jestes dlan honorowym gosciem. Corum poczul, ze cos dzieje sie z wieza. Obejrzal sie. Las znikal. Zlapal za uchwyt drzwi, przez chwile znajdujac oparcie dla swych stop na progu. Jego cialo skrecaly naplywajace po sobie spazmy bolu. Bolal go kazdy zab, kazda kosc. Potem Corum rozluznil chwyt i ujrzal, jak wieza znika. Upadl. Upadl i byl na wilgotnym, podmoklym gruncie. Byla noc. Gdzies daleko pohukiwal nocny ptak. Rozdzial osmy MINIATUROWA BURZA Dzien zastal Coruma w marszu. Jego stopy byly zmeczone, byl zagubiony, lecz szedl, gdyz nic innego nie przychodzilo mu do glowy, a odczuwal potrzebe jakiegokolwiek dzialania. Mokradla rozciagaly sie jak okiem siegnac. Blotne ptaki unosily sie w czerwone, poranne niebo. Blotne zwierzeta przeslizgiwaly sie lub skakaly po mokrym gruncie w poszukiwaniu zeru.Corum wybral nastepna kepe trzcin i uczynil z niej swoj cel. Gdy go osiagnal, przystanal na moment i skupil spojrzenie na nastepnej kepie. I tak sie posuwal. Byl pograzony w smutku. Stracil Rhaline. Teraz stracil takze Jharego i tym samym zaprzepascil nadzieje na odnalezienie zarowno Rhaliny, jak i Tanelornu. Skazal na przegrana Bro-an-Vadhagh i Lywm-an-Esh. Wszystko stracone. -Wszystko stracone - mruczal opuchlymi wargami. - Wszystko stracone. Blotne ptaki skrzeczaly i gdakaly. Blotne zwierzeta przemykaly przez trzciny, niewidoczne w pogoni za swymi pilnymi sprawami. Czy caly ten swiat byl bagniskiem? Na to wygladalo. Bagno za bagnem. Dotarl do kolejnej kepy trzcin i usiadl na wilgotnym gruncie, spogladajac na rozlegla polac nieba, czerwone chmury i wylaniajace sie zza horyzontu slonce. Robilo sie cieplo. Z bagnisk zaczela unosic sie para. Corum zdjal helm. Srebrne naramienniki oblepione byly blotem, rece brudne. Nawet szesciopalca Reka Kwlla pokryla sie mulem. Para klebila sie leniwie nad blotami niby poszukujaca czegos zywa istota. Corum zwilzyl twarz i wargi slonawa woda. Kusilo go, by zdjac plaszcz i kolczuge, w koncu jednak postanowil je zachowac na wypadek ataku jakiegos wiekszego wladcy bagnisk. Pod okrywa oparow mul wzdymal sie i bulgotal. Gorace, wilgotne powietrze zaczynalo palic w gardle i plucach, powieki ciazyly jakby w wielkim zmeczeniu. Wydalo sie Corumowi nagle, ze widzi we mgle poruszajaca sie postac - wysoka sylwetke brodzaca powoli przez gotujace sie bloto i ciagnaca za soba cos ciezkiego. Glowa opadla mu na piersi i ledwo ja dzwignal. Nie widzial juz nikogo. To musialy byc omamy wywolane bagiennymi oparami, halucynacje... Przetarl oczy, ale jedynie zabrudzil je blotem. Nagle wyczul czyjas obecnosc. Odwrocil sie. Cos tam majaczylo, tak biale i nieuchwytne jak para. Nagle to cos spadlo na niego, krepujac mu rece i nogi. Usilowal wyciagnac miecz, ale nie mogl sie uwolnic. Zostal uniesiony w gore, a wraz z nim inne stworzenia, kotlujace sie, piszczace i prychajace. Serce zabilo mu rozpaczliwie, a potem niespodziewanie zrobilo sie zimno, tak zimno, ze nawet wszystkie zwierzatka nagle ucichly. Nastepnie zapadla ciemnosc. A pozniej zrobilo sie mokro. Corum wyplul z ust slona wode i zaklal. Byl znow wolny, a pod stopami czul miekki piasek. Stal po pas w wodzie. Srebrny helm sciskal nadal w dloni. Chwytajac ciezko powietrze, upadl na ciemnozolty piasek plazy. Wiedzial juz, co sie wydarzylo, chociaz nadal trudno bylo w to uwierzyc. Po raz trzeci spotkal tajemniczego Boga Rybaka i po raz trzeci gigantyczny lowca wplynal na jego losy. Pierwszy raz zdarzylo sie to u wybrzezy Ragha-da-Khety, gdy wywrocil jego lodz, drugi, gdy sprowadzil Jharego do Zamku Moidel. Teraz zas uratowal Coruma ze swiata bagnisk, ktory lezal zapewne w Pietnastu Wymiarach, a zatem i ten tutaj musial do nich nalezec. Jesli to byl inny swiat, oczywiscie, a nie jedynie inna czesc tego samego. Cokolwiek to bylo, uczyniony zostal krok ku lepszemu. Corum zaczal sie zbierac. Ujrzal stojaca w poblizu stara kobiete - krepa, niewysoka niewiaste o czerwonej twarzy, na ktorej malowal sie lek. Kobieta byla zupelnie przemoczona i wlasnie wyzymala swoj czepek. -Kim jestes? - spytal. -Kim ty jestes, mlody czlowieku? Szlam sobie spokojnie plaza, zajeta wlasnymi sprawami, gdy nagle przyszla ta straszliwa fala i zupelnie mnie przemoczyla! To nie twoja robota przypadkiem? -Mysle, ze nie, prosze pani. -Nie jestes czasem marynarzem, ktory ocalal z katastrofy statku? -Tak jest w istocie - zgodzil sie Corum. - Powiedz mi pani, co to za lad? -Jestes niedaleko rybackiego miasta Chynezh Port, mlody panie. Tam dalej - wskazala na wysoki brzeg - lezy wielkie Baldwyn Moor, a dalej... -Baldwyn Moor. Za nim lezy Darkvale? Stara kobieta zacisnela usta. -Tak. Darkvale. Nikt sie tam jednak dzis nie zapuszcza. energia. -Ale to tam pojawia sie Znikajaca Wieza? -Jak powiedziales. -Czy w Chynezh Port mozna wynajac konia? -Zapewne tak. Hodowcy koni z Baldwyn Moor sa bardzo slawni i zwykli przyprowadzac najlepsze konie do Chynezh Port na sprzedaz za granice. To znaczy robili tak przed wojna. -Trwa wojna? -Tak to nazwalismy. Cos przyszlo zza morza i zaatakowalo nasze lodzie. Slyszelismy, ze ludnosc gdzie indziej znalazla sie w jeszcze gorszej opresji i ze my i tak jestesmy bezpieczni od tych najstraszniejszych morskich potworow. Ale stracilismy polowe mezczyzn i teraz nikt nie wazy sie lowic ryb, a statki z zagranicy nie zawijaja do naszej zatoki, by kupowac konie. -To i tutaj wraca Chaos - mruknal Corum. - Musisz mi pomoc, kobieto. W zamian ja pomoge tobie i uczynie to morze znowu bezpiecznym. A teraz potrzebuje konia. Poprowadzila go plaza, a gdy okrazyli przyladek, ujrzal mile miasteczko rybackie z dobrze oslaniajaca je zatoka, w ktorej cumowaly ze zwinietymi ciasno zaglami lodzie. -Widzisz - powiedziala. - Jesli nasze lodzie wkrotce nie wyplyna, wowczas glod zajrzy nam w oczy. Zwyklismy zyc jedynie rybami. -Tak. - Corum polozyl swa wlasna dlon na jej ramieniu. - A teraz zaprowadz mnie tam, gdzie bede mogl wynajac rumaka. Poprowadzila go do stajni na skraju miasteczka, w poblizu drogi, ktora wznosila sie ku urwisku wzdluz wybrzeza i prowadzila niewatpliwie na moczary. Tutaj wiesniak sprzedal mu pare koni, bialego i czarnego, z koniecznym rzedem. Corum wbil sobie do glowy, ze bedzie potrzebowal dwoch koni, chociaz wlasciwie nie wiedzial po co. Jadac na bialym i prowadzac czarnego, zaczal wspinaczke kreta droga ku Darkvale. Odprowadzaly go zaintrygowane spojrzenia staruszki i wiesniaka. Od szczytu droga wiodla najpierw samym skrajem urwiska, potem skrecala, znikajac w zalesionej dolinie miedzy wzgorzami. Dzien byl cieply i pogodny, i trudno bylo uwierzyc, ze i temu swiatu zagraza Chaos. Okolica przypominala do zludzenia rodzinny Bro-an-Vadhagh, a czesc linii wybrzeza wydala sie nawet Commowi znajoma. Wjechal do lasu. Nasluchiwal spiewu ptakow i byl coraz bardziej niespokojny. Odczuwal cos dziwnego wiszacego w powietrzu, wokol panowal jednak najzupelniej normalny, letni dzien. Wstrzymal nieco konia, niezdecydowany. A potem ujrzal przed soba cos niezwyklego. Na drodze miedzy drzewami klebila sie czarna chmura. Chmura, ktora zaczynala grzmiec i blyskac piorunami. Corum zatrzymal konia i zsiadl. Wyjal zza kolczugi krysztalowy noz, ktory dala mu Lady Jane. Usilowal przypomniec sobie slowa, ktore wykrzyczal mu Bolorhiag: "Musisz sie zblizyc do miejsca, w ktorym ujrzysz miniaturowa burze, zupelnie nie pasujaca do pogody wokol. Wejdz w te burze i wez magiczny noz, ktory dala ci Lady Jane. Trzymaj go tak, by chwytal swiatlo. Potem zawolaj imie Elrika z Melnibone i powiedz, ze musi przybyc, aby utworzyc Trzech, Ktorzy Sa Jednym. Trzej, Ktorzy Sa Jednym, zapamietaj. Tez jestes jego czescia. To tyle, bo trzeci, Bohater O Wielu Imionach, sam dolaczy do dwoch". -Dobrze - powiedzial sam do siebie. - Nic dodac, nic ujac. To fakt, ze potrzebuje sprzymierzencow, by ruszyc przeciwko Voilodionowi Ghagnasdiakowi. A jesli sprzymierzency ci beda potezni, tym lepiej. Trzymajac wzniesiony magiczny krysztalowy noz, postapil w ryczaca chmure. Blyskawica uderzyla w ostrze i wypelnila je wibrujaca energia. Wszedzie wokol kotlowalo sie i grzmialo. Corum otworzyl usta i wykrzyczal: -Elriku z Melnibone! Musisz przybyc i przylaczyc sie do Trzech, Ktorzy Sa Jednym! Elriku z Melnibone! Musisz przybyc i przylaczyc sie do Trzech, Ktorzy Sa Jednym! Elriku z Melnibone! A potem piorun uderzyl dziko i roztrzaskal krysztalowy noz, rzucajac Coruma na ziemie. Grzmoty zdawaly sie przetaczac z loskotem przez caly swiat. Wiatr wial we wszystkich kierunkach jednoczesnie. Corum podniosl sie, przerazony mysla, czy czasem nie zostal zdradzony. Nie widzial nic procz blyskawic, nie slyszal nic procz gromow. Upadl znow, uderzajac glowa o powierzchnie drogi. I znow zaczal sie podnosic. A potem, zupelnie nagle, puszcze wypelnilo lagodne swiatlo dnia i spiew ptakow. Burza minela. Corum rozejrzal sie wkolo i wtedy ujrzal mezczyzne, ktory lezal na trawie. Rozpoznal go. To jego wlasnie widzial walczacego wierzchem na smoku, gdy przeplywali przez otchlan. -Kim jestes? Czy nazywasz sie Elric z Melnibone? Albinos wstal. Jego szkarlatne oczy pelne byly nieustannego smutku, ale odpowiedz dosc uprzejma: -Jestem Elric z Melnibone. Czy to tobie winienem podziekowac za wybawienie mnie od koniecznosci odpowiedzenia na wyzwanie Theleba K'aarny? Corum pokrecil glowa. Elric ubrany byl w stargana koszule podrozna i nogawice z czarnego jedwabiu. Na nogach mial rownie czarne buty i czarny pas wokol bioder, podtrzymujacy wielki, czarny palasz, od czubka az po kulke rekojesci pokryty osobliwymi runami. Na wszystkie te czernie narzucony byl plaszcz z bialego jedwabiu z przyszytym don dlugim i obszernym kapturem. Mlecznobiala skora Elrika zdawala zlewac sie w jedno z plaszczem. -To ja cie przywolalem - powiedzial Corum - ale nie wiem nic o Thelebie K'aarma. Powiedziano mi, ze jedyna moja szansa jest postarac sie o twoja pomoc i ze musze to uczynic w scisle okreslonym czasie i w tym wlasnie miejscu. Nazywam sie Corum Jhaelen Irsei, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu, i wypelniam wlasnie wiele znaczaca misje. Elrik zmarszczyl brwi i rozejrzal sie. -Co to za puszcza? -To nie jest w twoim wymiarze ni czasie, Ksiaze Elriku. Wezwalem cie, bys pomogl mi w walce w Wladcami Chaosu. Stalem sie juz narzedziem zniszczenia dwoch sposrod nich: Ariocha i Xiombarg, ale ten trzeci i najpotezniejszy jeszcze istnieje... -Wladcy Chaosu Ariocha i Xiombarg? - Albinos popatrzyl na niego nieufnie. - Zniszczyles dwoch najpotezniejszych czlonkow kompanii Chaosu? Ale ledwie miesiac temu rozmawialem z Ariochem. Jest moim patronem... Corum uprzytomnil sobie, ze Elrik nie zna struktury mul ti wszechswiata. -Wiele jest wymiarow istnienia - powiedzial tak spokojnie, jak tylko potrafil. - W niektorych Wladcy Chaosu sa potezni, w innych slabi. W niektorych, jak slyszalem, nie ma ich wcale. Musisz przyjac, ze stad Arioch i Xiombarg zostali wygnani i nie istnieja juz w moim swiecie. Teraz zagraza mu trzeci z Wladcow Mieczy, najsilniejszy, Krol Mabelode. Albinos zmarszczyl brwi i Corum przestraszyl sie, ze ten uparciuch nie zechce go ostatecznie wesprzec. -W moim wymiarze Mabelode nie jest potezniejszy niz Arioch czy Xiombarg. To tutaj to parodia porzadku mojego Swiata... Corum wciagnal gleboko powietrze. -Wyjasnie ci to, jak potrafie. Z jakiegos powodu los wybral mnie, abym zostal bohaterem, ktory ma za zadanie zakonczyc dominacje Chaosu w Pietnastu Wymiarach Ziemi. Obecnie jestem w podrozy i szukam miasta, ktore zwiemy Tanelorn, gdzie mam nadzieje znalezc pomoc. Lecz moj przewodnik zostal uwieziony w zamku niedaleko stad, i zanim rusze w dalsza droge, musze go uwolnic. Powiedziano mi, jak moge wezwac pomoc, by uczynic ratunek skutecznym... Uzylem zaklecia, ktore przynioslo tu ciebie. Ja... - Corum zawahal sie na ulamek sekundy, gdyz tego Bolorhiag mu nie przekazal, sam jednak wiedzial juz teraz, ze to prawda. - Mam ci jeszcze przekazac, ze wspierajac mnie, pomozesz takze sobie, i jesli moja misja sie powiedzie, wtedy i ty otrzymasz cos, co ulatwi ci twoje zadanie... -Kto ci to powiedzial? -Pewien madry czlowiek. Corum obserwowal zdumionego albinosa, ktory odszedl, przysiadl na pniaku i ukryl glowe w dloniach. -Sciagnales mnie w niefortunnym czasie - powiedzial Elric. - Modle sie, by to, co powiedzial, bylo prawda. - Nagle wbil w Coruma karmazynowe spojrzenie. - To cud, ze mowisz to wszystko, a w kazdym razie, ze ja cie rozumiem! Jak to mozliwe? -Powiedziano mi, ze powinnismy porozumiewac sie bez slow, gdyz jestesmy "czesciami tego samego". Nie pytaj mnie, co to z kolei ma znaczyc, Ksiaze Elriku, gdyz sam nie wiem wiecej. -Coz, to moze byc zludzenie. Moglem zginac lub zostac unicestwiony przez maszyne Theleba K'aarny, ale najwyrazniej nie mam innego wyjscia, niz pomoc ci w nadziei, ze i ja w zamian uzyskam wsparcie. - Albinos spojrzal twardo na Coruma. Gdy Corum wrocil z konmi, ktore czekaly na sciezce, albinos wstal juz i z rekoma wspartymi na biodrach rozgladal sie wokolo. Corum wiedzial, czym moze byc nagle przerzucenie do nowego swiata, i wspolczul Mel-nibonczykowi. Wreczyl mu wodze czarnego wierzchowca, a albinos wspial sie na siodlo. Stanal na chwile prosto w strzemionach, chcac poznac rzad, gdyz najwyrazniej nie byl przyzwyczajony do tego rodzaju siodla i strzemion. Ruszyli. -Mowiles o Tanelornie - wspomnial Elric. - To wlasnie przez Tanelorn znalazlem sie w twoim swiecie ze snu. Corum byl zdumiony, ze Elric tak nonszalancko rzucil nazwe Tanelorn. -Wiesz, gdzie lezy to miasto? -W moim swiecie tak, ale czemu mialoby sie znajdowac tez i w innym? -Tanelorn lezy we wszystkich wymiarach, chociaz nie zawsze wyglada tak samo. Jest jedno wieczne Tanelorn w wielu formach. Jechali przez puszcze, pograzeni w rozmowie. Corumowi z trudem przychodzilo uwierzyc, ze Elric jest realny; podobnie albinos nie byl zapewne w pelni przekonany o prawdziwosci tego swiata. Co pewien czas przecieral twarz i patrzyl na Coruma jak na zjawisko. -Dokad teraz jedziemy? - spytal Elric, przestajac na razie sie dziwic. - Do zamku? -Najpierw musimy odnalezc trzeciego - powiedzial Corum niezbyt pewnie, pamietajac wskazowki Bolorhia-ga. - Bohatera O Wielu Imionach. -Czy i jego wezwiesz czarami? -Nie kazano mi. Sam ma nas spotkac, przeniesiony tu przez koniecznosc skompletowania Trzech, Ktorzy Sa Jednym. -Co znacza te zwroty? Kim sa Trzej, Ktorzy Sa Jednym? -Wiem o tym niewiele wiecej od ciebie, Elriku. Tyle -tylko, ze do pokonania tego, ktory uwiezil mojego przewodnika, potrzebna bedzie cala nasza trojka. Dojechali do Balwyn Moor i puszcza zostala za nimi. Po jednej stronie drogi opadal teraz stromo brzeg morza, ktore bylo spokojne i ciche jak caly ten beztroski swiat, w ktorym grozba Chaosu wydawala sie niewyobrazalnie odlegla. -Osobliwej roboty jest twoja reka - zauwazyl Elric. Corum sie rozesmial. -Podobnie myslal pewien doktor, ktorego niedawno spotkalem. Uwierzyl, ze to proteza. Mowi sie jednak, ze ta dlon nalezala kiedys do boga, do jednego z Zaginionych Bogow, ktorzy przepadli bez wiesci cale millenia temu. Kiedys miala szczegolne wlasciwosci, podobnie jak i oko. Moglo spogladac w zaswiaty, straszne miejsce, i przywolywac czasem stamtad wsparcie w walce. -Wszystko, co mowisz, sprawia, ze skomplikowane czary i kosmologie mojego swiata wydaja mi sie coraz prymitywniejsze i bardziej banalne. -Tylko na pierwszy rzut oka. Jak wszystko, co nowe i obce. Twoj swiat bylby bez watpienia rownie niezrozumialy dla mnie, gdybym nagle wen wstapil - rozesmial sie Corum. - Poza tym ten wlasnie wymiar nie jest moim wlasnym, chociaz przypomina go bardziej niz wiele innych. Jedno nas laczy, Elriku, to mianowicie, ze obaj skazani jestesmy, by grac role, ktorej nigdy nie bedzie nam dane zrozumiec. Uczestniczymy w zmaganiach miedzy Wladcami Wyzszych Bytow, nie dowiadujac sie nigdy, dlaczego doszlo do tych zmagan ani czemu musza trwac wiecznie. Walczymy, cierpimy dusza i cialem, ale nigdy nie jestesmy pewni, czy nasze cierpienie jest cos warte i czy przynosi jakiekolwiek pozytki. -Masz racje. - Elric natychmiast sie z tym zgodzil. - Wiele mamy wspolnego. Corum spojrzal na droge i ujrzal na niej jezdzca, ktory siedzial calkiem nieruchomo na swym rumaku i zdawal sie na nich czekac. -To zapewne ten trzeci, o ktorym wspominal Bolor-hiag - mruknal Corum, gdy zwolnili i zaczeli ostroznie zblizac sie do wojownika. Byl czarny jak smola, o wielkiej, ciezkiej i urodziwej glowie okrytej wyszczerbiona maska zebatego niedzwiedzia, ktorego skora zwieszala mu sie na plecy. Maska mogla byc uzywana jako przylbica, ale teraz zostala odsunieta ku gorze i nie zaslaniala melancholijnych oczu. Nosil zbroje z blach rownie czarnych jak pancerz Elrika, tyle ze bez ozdob, i jak Elric mial miecz o czarnej rekojesci skryty w czarnej pochwie. W zestawieniu z ta dwojka Corum wygladal jak przygotowany do swiatecznej parady. Kon czarnego jezdzca nie byl czarny - byl to mocny, wysoki deresz, bojowy kon. Z siodla zwieszala sie wielka, okragla tarcza. Jezdziec nie wygladal na zadowolonego, ba, raczej na przerazonego ich widokiem. -Znam was! Znam was obu! - rzucil na powitanie. Corum nigdy go dotad nie widzial, ale rowniez odniosl wrazenie, ze go poznaje. -Jak sie dostales do Balwyn Moor, przyjacielu? - spytal. Czarny wojownik przesunal jezykiem po wargach i wpatrzyl sie w nich niemal szklistymi oczami. -Balvyn Moor? To jest Balvyn Moor? Bylem tutaj, lecz bardzo krotko. Przedtem bylem... bylem... Ach! Pamiec znow mnie zaczyna zawodzic. - Przycisnal jedna z poteznych rak do skroni. - Imie... Inne imie... Nigdy wiecej! Elric! Corum! Lecz ja... ja jestem teraz... -Skad znasz nasze imiona? - zawolal oslupialy Elric. -Poniewaz... - odpowiedzial tamten szeptem. - Czy nie rozumiesz? Jestem Elrikiem, jestem Corumem... Och, to cierpienie, to najgorsze... A w kazdym razie bylem lub bede Elrikiem i Corumem... Corum zrozumial go i wspolczul nieszczesnikowi. Pamietal, co powiedzial Jhary o Wiecznym Wojowniku. -Twe imie, panie? -Mam tysiace imion. Bylem tysiacem bohaterow, bede... Ach, jestem... jestem... John Daker, Erekose, Urlik, jestem jeszcze wieloma innymi... Wspomnienia, sny, istnienia. - Popatrzyl na nich oczami wypelnionymi cierpieniem. - Czy nie rozumiecie? Jestem tym, ktorego zowia Wiecznym Wojownikiem. Jestem Bohaterem, ktory istnieje zawsze. A zatem, jestem Elrikiem z Melnibone, jestem Corumem Jhaelen Irsei. Jestem wami. Jestesmy ta sama istota i miriadami innych postaci na dodatek. My trzej jestesmy jednym. Skazani na wieczne zmagania bez zrozumienia kiedykolwiek: dlaczego? Och! Glowa mi peka. Kto mnie tak torturuje? Kto? -Mowisz, ze jestes innym wcieleniem mnie samego? - spytal Elrik, stanawszy obok Coruma. -Jesli chcesz to tak okreslic, to owszem! Obaj jestescie innymi wcieleniami mojej osoby! -Zatem - powiedzial Corum - o to wlasnie chodzilo Bolorhiagowi, gdy mowil o Trzech, Ktorzy Sa Jednym. Jestesmy wszyscy aspektami tego samego wojownika, a jednak potroilismy nasze sily, sciagajac tu z trzech roznych epok. To jedyna potega, ktora moze z powodzeniem przeciwstawic sie Voilodionowi Ghagnasdiakowi, wladcy Znikajacej Wiezy. -Czy to jest wlasnie ten zamek, w ktorym wieziony jest twoj przewodnik? - spytal cicho Elric. -Tak. - Corum ujal mocniej wodze. - Znikajaca Wieza skacze z jednego wymiaru do drugiego, z epoki do epoki, i istnieje w jednym miejscu tylko przez pare chwil. Ale poniewaz jest nas trzech i jestesmy trzema oddzielnymi wcieleniami jednego bohatera, jest mozliwe, ze tkwi w nas moc pozwalajaca podazyc za wieza i zaatakowac ja. Potem, jesli uwolnimy mojego przewodnika, podazymy do Tanelornu... Czarny wojownik uniosl glowe i nadzieja zaczela w jego oczach zastepowac rozpacz. -Tanelorn! Ja tez szukam Tanelornu. Tylko tam mam szanse znalezc panaceum na moj straszny los, ktorym jest pamietanie wszystkich przeszlych i przyszlych wcielen, i przerzucanie sie z jednej postaci w druga na chybil-trafil. Tanelorn! Musze je odnalezc! -I ja tez musze odszukac Tanelorn. - Albinos byl nieco rozbawiony, jakby sytuacja zaczela mu sie wydawac komiczna. - W moim wymiarze mieszkancy tego miasta sa w wielkim niebezpieczenstwie. -Mamy zatem wspolny cel, podobnie jak i wspolna osobowosc - stwierdzil Corum. Szansa odnalezienia Jha-rego i Rhaliny zaczela rysowac sie wyrazniej. - Pragne zatem, bysmy razem staneli do walki. Najpierw musimy uwolnic mojego przyjaciela, a pozniej - do Tanelorn! -Wespre cie dobrowolnie - burknal czarny gigant. Corum sklonil glowe w podziece. -A jak powinnismy cie nazywac, skoro jestes z nami? -Nazywajcie mnie Erekose, chociaz inne imie cisnie mi sie na usta, gdyz jako Erekose znalazlem sie najblizej zapomnienia i spelnienia milosci. Czarny gigant potrzasnal wodzami i stanal na koniu obok Coruma. Rzucil spojrzenie Elrikowi, a jego usta sie wykrzywily. -Nie podejrzewasz nawet, ile musze zapomniec - zwrocil sie do Ksiecia w Szkarlatnym Plaszczu. - A teraz, Corumie, ktoredy do Znikajacej Wiezy? -Ta droga prowadzi wlasnie do niej. Jedziemy teraz, jak sadze, do Darkvale. Majac po bokach dwoch mezczyzn, z ktorych kazdy byl cieniem jego samego, Corum, z narastajacym poczuciem "zagrozenia miast nadziei, skierowal swego konia ku Dark-vale. KSIEGA TRZECIA, w ktorej Ksiaze Corum znajduje o wiele wiecej niz Tanelorn Rozdzial pierwszy VOILODION GHAGNASDIAK Droga sie zwezila i stala sie bardziej stroma. Corum ujrzal, jak znika w oddali pod czarnymi cieniami pomiedzy dwoma wysokimi urwiskami, i wiedzial juz, ze dotarli do Darkvale.Wciaz czul sie nieswojo w towarzystwie tych dwoch wojownikow, z ktorych kazdy byl nim samym, i staral sie nie rozmyslac zbytnio nad tym fenomenem. Wskazal ku podnozu wzgorza. -Darkvale - powiedzial, starajac sie nadac glosowi jak najswobodniejsze brzmienie. Spojrzal na twarz albinosa i na czarne jak smola oblicze drugiego towarzysza. Obaj byli przejeci i sluchali go z uwaga. -Podobno kiedys byla tam wioska. Niegoscinny zakatek... bracia. -Widzialem gorsze - Erekose scisnal mocno udami boki konia. - Zrobmy porzadek z tym wszystkim, Coru-mie... - Wypuscil deresza galopem ku luce miedzy klifami. Corum podazyl za nim nieco wolniej, jako ostatni zas jechal Elric. Wjechawszy w mrok, Corum spojrzal w gore. Brzegi urwisk podchodzily tak blisko, ze niemal sie stykaly, "przepuszczajac tylko odrobine swiatla. U stop urwiska widnialy ruiny - tyle tylko zostalo z Darkvale po najezdzie Chaosu. Ruiny byly poszarpane i poskrecane, jakby roztopily sie i ponownie zastygly. Corum poszukal wzrokiem miejsca, ktore wygladaloby na miejsce pojawiania sie Znikajacej Wiezy, az w koncu doszedl do studni, ktora wygladala jak swiezo wykopana. Obejrzal ja dokladniej. Byla rozmiarow podstawy Znikajacej Wiezy. -Tutaj musimy poczekac - powiedzial. Elric dolaczyl do niego. -Na co mamy tu czekac, przyjacielu? -Na wieze. Zgaduje, ze to tutaj pojawia sie, gdy przybywa do tego wymiaru. -A kiedy sie pojawi? -Trudno powiedziec. Musimy czekac. A wtedy, gdy tylko ja zobaczymy, dopasc wejscia i sprobowac dostac sie do srodka, zanim drzwi znow sie zamkna i budowla zniknie w innym wymiarze. Corum poszukal wzrokiem Erekosego. Czarny gigant siedzial na ziemi, oparty o zlom stopionej skaly. Elric podszedl do niego. -Wydajesz sie miec wiecej cierpliwosci niz ja, Erecose. -Nauczylem sie cierpliwosci. Zyje, odkad czas istnieje i zyc bede az przeminie. Elric poluzowal uprzaz swemu koniowi. -A kto ci powiedzial, ze wieza pojawi sie wlasnie tutaj? - krzyknal do Coruma. -Czarnoksieznik, ktory bez watpienia, tak jak ja, sluzy Ladowi i jak ja, skazany jest na zwalczanie Chaosu. -Tak jak ja - powiedzial Erekose. -I jak ja - dodal albinos. - Chociaz zaprzysiezony jestem, by mu sluzyc. - Wzruszyl ramionami i spojrzal dziwnie na pozostalych. Corum odgadl jego mysli. - A dlaczego ty szukasz Tanelornu, Erekose? Erecose zapatrzyl sie w jasniejaca szczeline u zwienczenia klifow. -Powiedziano mi, ze tam odnajde spokoj i madrosc, srodki potrzebne do powrotu do swiata Eldrenow, gdzie mieszka kobieta, ktora kocham. Podobno Tanelorn istnieje we wszystkich wymiarach i we wszystkich czasach, i latwiej jest czlowiekowi, ktory tam zyje, poruszac sie miedzy wymiarami i odnalezc ten jeden. A co ciebie pociaga w Tanelornie, Elriku? -Znam Tanelorn i wiem, ze dobrze robisz szukajac go. Moja misja jest, jak widze, zwiazana z obrona tego miasta w moim wlasnym wymiarze, chociaz juz teraz moi przyjaciele moga nie zyc za sprawa tego, co wystapilo przeciwko nim. Modle sie, aby Corum mial racje co do tego, ze w Znikajacej Wiezy znajda srodki do pokonania tych bestii Theleba K'aarny i ich panow... Corum podniosl swa polyskliwa dlon do takiegoz oka. -Poszukuje tego miasta, gdyz slyszalem, ze moze ono wesprzec mnie w zmaganiach z Chaosem. - Nie wspomnial ani slowem o szeptanych poleceniach Arkyna, uslyszanych juz dawno temu w Swiatyni Ladu. -Ale Tanelorn - powiedzial Elric - nie stanie do walki po czyjejkolwiek stronie. Tylko dzieki temu istnieje wiecznie. -Tak - potwierdzil Corum, ktory tyle dowiedzial sie juz od Jharego. - Ale tak jak Erekose, nie szukam mieczy, tylko wiedzy. Zapadla noc, i po kolei pelnili warte, rozmawiajac od czasu do czasu, zwykle jednak stojac tylko czy siedzac i wpatrujac sie w miejsce, gdzie wieza miala sie pojawic. Corum stwierdzil, ze jego kompani sa raczej trudnym towarzystwem, szczegolnie w porownaniu z Jharym. Nie czul zreszta do nich przesadnej sympatii, zapewne i dlatego, ze byli nazbyt podobni do niego samego. Wczesnym switem, gdy Erekose drzemal, a Elric spal pochrapujac, powietrze zadrgalo gwaltownie i Corum ujrzal znajoma sylwetke wiezy, ktora zaczela nabierac realnosci. -Jest tutaj! - krzyknal. Erekose podskoczyl od razu, ale Elric ledwo sie ruszyl. - Szybko, Elriku! Teraz wreszcie albinos dolaczyl do nich, tak jak Erekose, z mieczem w dloni. Zelaza byly niemal blizniacze, oba czarne, oba o przerazajacym wygladzie, oba pokryte runami. Corum postanowil nie dac sie tym razem zostawic za progiem. Podbiegl do ciemnych drzwi i wskoczyl do srodka, krzyczac do przyjaciol, by don dolaczyli. -Szybko! Szybko! W pierwszej chwili blask go oslepil, potem jednak ujrzal wielka lampe oliwna zwieszajaca sie na lancuchach z sufitu i kapiaca sciany w czerwonym blasku. Nagle drzwi zatrzasnely sie za nimi i Corum wiedzial, ze wpadli w pulapke, chyba ze okaza sie dosc potezni, by oprzec sie czarodziejowi. Katem oka dostrzegl jakies poruszenie w szczelinie muru, ktora tutaj byla oknem. Wieza byla juz w drodze. Wskazal to swoim kompanom, a potem uniosl glowe i krzyknal: -Jhary! Jhary-a-Conel! Czy towarzysz bohaterow zyl jeszcze? Corum modlil sie, by tak bylo. Nasluchiwal uwaznie, az uslyszal przytlumiony dzwiek, ktory mogl byc odpowiedzia. -Jhary! Corum uniosl swoj dlugi, mocny miecz. -Voilodionie Ghagnasdiak! Czyzbym mial doznac niepowodzenia? Czy opusciles to miejsce? -Nie opuscilem go. Czego chcesz ode mnie? Corum zajrzal do sasiedniego pomieszczenia, gdzie pod hakowatym sklepieniem droga prowadzila jeszcze dalej. Dobywala sie stamtad jasnosc podobna do tej, ktora widzial w Otchlani, migotliwie obramowujac garbata postac Voilodiona Ghagnasdiaka, karla, ubranego od stop do glow w jedwabie, atlasy i gronostaje, z miniaturowym mieczem w niezrecznej dloni. Watle ramiona wienczyla przystojna glowa o jasnych oczach pod oslona grubych, czarnych brwi, ktore spotykaly sie nad nosem. Karzel krzywil sie i szczerzyl zeby jak wilk, co oznaczac mialo powitanie. -Wreszcie ktos, kto moze przerwac moja nude. Ale odlozcie miecze, panowie, bardzo was prosze. Badzcie moimi goscmi. -Wiemy, jakiego losu moga oczekiwac twoi goscie - powiedzial Corum. - Wiedz, Voilodionie Ghagnasdiak, ze przyszlismy uwolnic tego, ktorego uwieziles. Oddaj nam go, a nie skrzywdzimy cie. Twarz o regularnych rysach krzywila sie wesolo do Corun. -Jestem potezny. Nie zwyciezycie mnie. - Karzel rozpostarl ramiona. - Spojrzcie. Zamachal mieczem, wywolujac w komnacie migotanie swiatla, tu i owdzie pojawily sie blyskawice, zmuszajac Elrika do odruchowego wzniesienia miecza. Elric poczul sie lekko urazony takimi sztuczkami. -Jestem Elric z Melnibone i niemala jest moja moc. Nosze Czarny Miecz, ktory wypije twa dusze, chyba ze uwolnisz przyjaciela Ksiecia Coruma! Radosc karla jakby sie zmniejszyla. -Jaka moc maja wasze miecze? -Nasze miecze nie sa zwyczajnymi ostrzami - warknal Erekose. - Zostalismy tu przeniesieni przez sily, z ktorymi ty nie mozesz sie rownac, wyrwani z naszych epok moca samych bogow, specjalnie po to, by zazadac od ciebie wydania jenca. -Oszukano was - powiedzial Voilodion Ghagnasdiak. - Albo wy chcecie oszukac mnie. Ten Jhary-a-Conel to dowcipny gosc, ale jaki niby interes mogliby miec do niego sami bogowie? Albinos gniewnie podniosl swoj wielki czarny miecz, a Corum uslyszal dobywajacy sie z ust Elrika wsciekly jek. Pomyslal, ze chyba niezbyt zdrowo jest nosic taka bron u boku. Lecz Elrika odrzucilo do tylu, miecz wylecial mu z dloni. Voilodion Ghagnasdiak odbil jedynie od jego czola mala, zolta pileczke, ale moc tego uderzenia byla potezna. Corum pozwolil, by Erekose ruszyl na pomoc Elrikowi, sam zwracajac baczna uwage na czarnoksieznika. Ledwo jednak Elric sie podniosl, Voilodion poslal nastepna pileczke. Tym razem czarny miecz ja odbil. Uderzyla o sciane i eksplodowala. Goraco osmalilo im twarze, podmuch pozbawil na chwile tchu. Na podlodze klebila sie ciemnosc pozostala po ogniu eksplozji. -Niebezpiecznie jest niszczyc te kule, bo to, co w nich jest, rychlo was zabije - przemowil spokojnie karzel. Czarny klab dymu rosl coraz wiekszy, plomienie zniknely. -Jestem wolny - dobiegl glos z chmury cienia. Voilodion Ghagnasdiak zachichotal. -Tak, wolny, by zabic tych glupcow, ktorzy wzgardzili moja goscinnoscia! -Wolny, by zginac! - krzyknal porywczo Elric. Corum patrzyl przerazony i zafascynowany jednoczesnie, jak owo cos zaczelo sie rozrastac. Plonace, zywe wlosy zlaly sie w istote z glowa tygrysa, cialem goryla i skora nosorozca. Na plecach rozpostarly sie i zalopotaly czarne skrzydla. W lapie pojawila sie bron - dluga i podobna do kosy. Zwrocila sie w strone najblizej stojacego albinosa. Corum podskoczyl Elrikowi na pomoc, sadzac, ze moze on liczyc na pomoc Reki i Oka. -Moje oko - krzyknal - nie siega teraz w zaswiaty! Nie moge nikogo wezwac! Wnet Corum ujrzal inna zolta pilke zblizajaca sie do niego, i trzecia, lecaca na Erekosego. Obaj zdolali je odbic. Wyladowaly na podlodze i rozerwaly sie uwalniajac kolejne skrzydlate potwory. Wkrotce Corum nie mial juz czasu wspierac Elrika, zajety walka o wlasne zycie i ratowaniem glowy przed swiszczacymi kosami. Kilkanascie razy musial Corum uchylac sie przed ciosami tej potwornej gwardii. Za kazdym razem, gdy udawalo mu sie zadac jakies ciecie, skora potworow odbijala miecz. Bestie poruszaly sie szybko, o wiele szybciej, niz oczekiwac mozna bylo po ich wygladzie. Czasem podfruwaly, zawisajac w powietrzu, by po chwili znow spasc na Coruma. Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu zaczal sie zastanawiac, czy to przypadkiem nie Chaos zwabil go tutaj, gdyz jego towarzysze byli wobec szalejacych potworow rownie bezradni. Zganil sie w duchu za nadmiar zaufania we wlasne sily i pozalowal, ze nie ustalili przed wejsciem do wiezy jakiegos sensownego planu dzialania. Ponad jazgot walki wzniosl sie chichot Voilodiona Ghag-nasdiaka, ktory ciskal kolejne zolte kule. Nastepne potwory z lbami tygrysow uformowaly w powietrzu zwarty szyk i ruszyly do walki. Przyparly trzech bohaterow do muru. -Obawiam sie, ze wezwalem was obu na zgube - dyszal Corum, ciezko unoszac reke z mieczem. - Nie mialem pojecia, ze nasze mozliwosci beda do tego stopnia ograniczone. Wieza musi poruszac sie tak szybko, ze nawet zwykle prawa mocy czarnoksieskiej nie znajduja w tych murach zastosowania. Elric obronil sie przed dwoma kosami, ktore zamachnely sie na niego rownoczesnie. -Sa calkiem dobrzy wojownicy tego karla - powiedzial. - Gdybym mogl ubic choc jednego... Ktoras kosa utoczyla mu krwi, inna rozerwala plaszcz. Nastepna rozciela ramie. Corum probowal mu pomoc, ale ostrze rozdarlo jego srebrna kolczuge, po chwili zas stracil kawalek ucha. Ujrzal Elrika tnacego bestie przez gardlo bez zadnych widocznych rezultatow; uslyszal, jak ryczy, rozjuszony niepowodzeniem. Nastepnie zobaczyl, ze Elric wyrywa kose z lap monstrum i zwraca ja ku wrogowi. Albinos zamachnal sie, rozcinajac potworowi piers. Buchnela krew i istota zawyla, smiertelnie ranna. -Mialem racje! - zawolal Ksiaze z Melnibone. - Tylko ich wlasna bron moze ich zranic! - Z pokrytym runami mieczem i z kosa w obu rekach, zaszarzowal na nastepna lopoczaca bestie, potem jal sie posuwac w kierunku Yolodiona, ktory zapiszczal i pobiegl sie skryc za malymi drzwiami. Tygrysowate stwory wzbily sie pod sufit. Spadaly na nich, a Corum skupil caly wysilek na wyrwaniu ktoremus z nich kosy. Szansa pojawila sie, gdy Elric zaszedl jedna z bestii od tylu i pozbawil ja glowy. Corum porwal kose martwego stwora i cial trzeciego, ktory upadl z rozplatanym gardlem. Corum kopnal lezaca kose Erekosemu. Powietrze wypelnilo sie mdlacym smrodem, czarne piora przywieraly do potu i krwi na twarzy i rekach Coruma. Poprowadzil pozostalych do drzwi, przez ktore weszli do komnaty. Tam mogli bronic sie lepiej, gdy tylko trzy stworzenia mogly ich atakowac rownoczesnie. Corum zaczal odczuwac zmeczenie i wiedzial, ze walka skazana jest na przegrana, bowiem skryty za drzwiami karzel wyrzucal wciaz nowe kule. Nagle za karlem cos zamigotalo, ale zanim Corum zdazyl przyjrzec sie scenie, tygrysowaty zaslonil mu widok i Ksiaze zmuszony byl uskoczyc przed kosa. Potem Corum uslyszal podniesiony glos, a gdy spojrzal znow, Voilodion walczyl z czyms, co wczepilo mu sie w twarz - a Jhary-a-Conel stal za nim, dajac zaskoczonemu Elrikowi, ktory dopiero teraz go zauwazyl, jakies znaki. -Jhary! - krzyknal Corum. -To ten, ktorego przyszlismy uratowac? - Elric otworzyl kosa brzuch jeszcze jednej bestii. -Tak. Elric stal najblizej Jharego i juz zaczal sie gotowac do sforsowania komnaty, gdy Jhary powstrzymal go krzykiem. -Nie! Nie! Zostan tam! Nie trzeba bylo upominac Elrika, gdyz raz jeszcze dwa potwory rownoczesnie wciagnely go do walki. -Zle zrozumiales slowa Bolorhiaga! - zawolal rozpaczliwie Jhary. Teraz wszyscy trzej widzieli juz Jharego. Tylko czarny gigant nadal zaabsorbowany byl przede wszystkim zabijaniem, znajdujac w tym jakby wiecej przyjemnosci niz pozostali. -Wezcie sie pod rece! Corum posrodku! - zawolal Jhary. - A wy dwaj wyciagnijcie miecze! Corum wiedzial dosc, by zgadnac, ze Jhary rozumial z calej sprawy wiecej, niz wczesniej wspomnial. Elric otrzymal wlasnie cios w noge. -Pospieszcie sie. - Jhary stal ciagle nad karlem, ktory usilowal zedrzec z twarzy owo cos. - To wasza jedyna szansa! I moja tez! Elric nie mogl sie zdecydowac. -Moj przyjaciel jest madry - rzucil albinosowi Corum. - Wie rzeczy, o ktorych my nie mamy pojecia. Dalej, stane posrodku. Erekose jakby obudzil sie z transu. Spojrzal na Coruma sponad zakrwawionej kosy, potrzasnal wielka, czarna glowa i objal go swym prawym ramieniem, miecz przerzucajac do lewej. Elric zalozyl w podobny sposob lewe ramie po przeciwnej stronie i wysunal ostrze do przodu. Nagle Corum poczul potezna moc plynaca w jego oslable cialo i rozesmial sie z radosci. Elric tez sie smial, nawet Erekose sie usmiechnal. Byli polaczeni. Stali sie Trzema, Ktorzy Sa Jednym, i poruszali sie jak jeden, smiali jak jeden i walczyli jak jeden. Corum wprawdzie sam nie walczyl, ale czul, ze w kazdej dloni sciska pewnie prowadzony miecz. Tygrysie bestie uciekly, zanim jeszcze miecze zdazyly je drasnac. Za wszelka cene probowaly umknac przed ta dziwna, nowa moca. W przerazeniu miotaly sie po komnacie. Corum zasmial sie triumfalnie. -Wykonczymy je! - I wiedzial, ze pozostali zawolali to samo. Ich miecze mogly juz ranic potwory. Teraz oni byli niezwyciezeni. Krew lala sie szerokim strumieniem, gdy ranione bestie szukaly schronienia, ale zadna z nich nie uniknela. Jakby wstrzasnieta uwolniona moca, Znikajaca Wieza zadrzala. Podloga sie przechylila, skads dobiegl wrzask Voilodiona: -Wieza! Wieza! To zniszczy wieze! Corum z trudem utrzymywal rownowage na sliskiej od krwi posadzce. Do komnaty wszedl Jhary-a-Conel. Spojrzal na uczynione przez bohaterow jatki i na jego twarzy pojawil sie wyraz obrzydzenia. -To prawda. Czary, ktorymi tu zadzialalismy, musza byc nad wyraz skuteczne. Wasacz, do mnie! Wtedy dopiero Corum zorientowal sie, ze tym, co wczepilo sie w twarz karla, byl maly, bialo-czarny kot. Raz jeszcze przyczynil sie do ich ocalenia. Podfrunal na ramie Jharego i spojrzal stamtad wkolo duzymi, zielonymi oczami. Elric wylamal sie z szeregu i pobiegl do sasiedniego pomieszczenia, by wyjrzec przez okno. -Wciaz jestesmy w Otchlani! - krzyknal. Powoli Corum rozluznil chwyt wokol ramienia Erekose-go. Nie mial sily, by sprawdzic, o co chodzi Elrikowi, ale domyslal sie, ze wieza nadal poruszala sie w bezczasowej i bezprzestrzennej pustce. Budowla kolysala sie teraz jak szalona. Spojrzal na karla, zupelnie teraz zalamanego, ktory skryl twarz w dloniach. Przez palce przeciekaly mu strumyki krwi. Jhary minal Coruma, dolaczyl do Elrika i zamienil z nim kilka slow. -Chodz, Elriku, przyjacielu - powiedzial. - Pomozesz mi poszukac mojego kapelusza. -W takiej chwili chcesz szukac kapelusza? -I owszem - Jhary skinal na Coruma i poglaskal kota. - Ksiaze Corumie, Lordzie Erekose, czy pojdziecie z nami? Omineli lkajacego karla i zeszli waskim tunelem na dol, az natrafili na schody, bez watpienia prowadzace do piwnicy. Wieza znow sie zatrzesla. Oswietlajac droge pochodnia, Jhary poprowadzil ich dalej. Kawal muru oderwal sie od sufitu i spadl Elrikowi na stope. -Ja poszukalbym raczej sposobu ucieczki z wiezy - powiedzial poszkodowany. - Jesli teraz sie zawali, zostaniemy zasypani. -Zaufaj mi, Ksiaze Elriku. W koncu dotarli do okraglej sali z wielkimi, metalowymi drzwiami wprawionymi w mur. -Piwnica Voilodiona. Tutaj znajdziecie wszystko, czego szukacie, a ja, jak sadze, trafie tu na swoj kapelusz. Zostal wykonany specjalnie dla mnie i jest jedynym kapeluszem, ktory pasuje nalezycie do reszty mojego ubrania. -Jak otworzymy te drzwi? - Erecose schowal miecz gniewnym gestem. Potem znow go wyciagnal i przytknal jego czubek do drzwi. - Oczywiscie sa ze stali. -Wystarczy, ze znow polaczycie ramiona, przyjaciele - glos Jharego zdradzal niejakie rozbawienie. Mimo grozacego nadal niebezpieczenstwa Corum spojrzal nan wesolo. -Pokazalem wam, jak otworzyc drzwi - powiedzial Jhary. Znowu zwarli ramiona, znow przeplynela przez nich euforyczna moc, i znow sie rozesmiali, czujac teraz wiez, prawdziwe spelnienie. Zapewne to wlasnie bylo ich przeznaczeniem. Skoro stali sie roznymi bohaterami, mogli tez na powrot stac sie jednym, i wtedy znow doswiadczyc szczescia. Ta mysl napelniala ich nadzieja. -A teraz, Ksiaze Corumie, czy zechcesz kopnac te drzwi? - spytal spokojnie Jhary. Corum zamachnal sie i wymierzyl kopniaka w stal, a drzwi padly bez najmniejszego oporu. Nie mial ochoty puscic ramion przyjaciol. Wiedzial juz, ze wszyscy tworza wspolnie jedna osobowosc, i czul, jaka to daje radosc. Rozmiary drzwi zmusily ich jednak do rozlaczenia sie. Przez wieze przebieglo drzenie tak silne, jakby za chwile miala sie rozpasc. Cala czworka wpadla do piwnicy, by wyladowac miedzy skarbami. Corum wstal. Elric ogladal zloty tron. Erecose podniosl topor bojowy za duzy nawet jak na dlon giganta. Lezaly tu przedmioty, ktore Voilodion skradl wielu swym ofiarom podczas podrozy przez rozne wymiary. Corum zastanowil sie, czy istnialo kiedykolwiek podobne muzeum. Chodzil od przedmiotu do przedmiotu, ogladal je i zdumiewal sie. Tymczasem Jhary wreczyl cos Elrikowi, rozmawiajac z nim polglosem. Corum doslyszal jedynie pytanie Elrika: -Skad ty mozesz to wszystko wiedziec? Jhary odpowiedzial cos, wykrecajac sie zartem, a potem rzucil sie z okrzykiem radosci na swoj kapelusz i zaczal otrzepywac go z kurzu. Po chwili.dojrzal cos jeszcze: sztylet. Podniosl go. -Wez to - powiedzial do Coruma. - Sadze, ze moze ci sie przydac. Potem poszedl do kata, podniosl niewielka torbe i zarzucil ja sobie na plecy. W poblizu stala skrzynia wypelniona klejnotami. Pogrzebal w niej, az znalazl jakis pierscien. Wreczyl go Erekosemu. -Oto twoja nagroda, przyjacielu, za uwolnienie mnie z lap porywacza - powiedzial uroczyscie, choc nie bez pewnej ironii. Erekose raz jeszcze zdobyl sie na usmiech. -Mam wrazenie, mlody czlowieku, ze zadna pomoc nie byla ci potrzebna. -Mylisz sie, przyjacielu. Watpie, czy kiedykolwiek znalazlem sie w wiekszych opalach. - Poszukal czegos wzrokiem, chwytajac z trudem rownowage, gdy podloga znow sie zakolysala. -Powinnismy pomyslec o ewakuacji - powiedzial Elric, sciskajac pod pacha skrzynke z metalu. -Oczywiscie. - Jhary ruszyl pospiesznie przez piwniczke. - Ostatnia sprawa. Voilodion pokazal mi te bogactwa. Byl na tyle prozny, by to zrobic, chociaz nie znal wartosci wiekszosci z nich. Corum zmarszczyl brwi. -O co ci chodzi? -Zabil kiedys podroznika, ktory mial to ze soba. Podroznik slusznie mniemal, ze dysponuje srodkiem mogacym zmusic wieze do pozostania nieruchoma, ale nie zdazyl go uzyc. Voilodion zabil go zbyt szybko. - Jhary podniosl i zademonstrowal ow przedmiot. Byla to mala bulawa o barwie matowej ochry. Nie wygladala na zbyt wartosciowa. -To wlasnie to. Runestaff. Mial go ze soba Hawkmoon, gdy wyruszyl do Mrocznego Imperium. Rozdzial drugi DO TANELORN -Czym jest Runestaff? - spytal Corum.-Pamietam jeden jego opis, ale nie najlepiej sobie radze z nazywaniem i wyjasnianiem... - Elric prawie sie usmiechnal. -Nie uszlo to mojej uwagi. Corum przyjrzal sie blizej owemu przedmiotowi, niezbyt sklonny uwierzyc, ze ma on jakies specjalne wlasciwosci. -Ten przedmiot moze istniec tylko w szczegolnych warunkach fizycznych. I nie tylko fizycznych. Po to, by trwac, musi poslugiwac sie przestrzenia, w ktorej moze sie zawrzec, i nie moze to byc przestrzen przypadkowa. Musi ona spelniac owe warunki, ktore sprzyjaja przetrwaniu... -Wieza sie wali! - krzyknal Erekose. Jhary przesunal lagodnie, prawie pieszczotliwie, dlon ponad bulawa, pilnie wpatrujac sie w pokrywajacy ja wzor. -Stancie obok mnie, przyjaciele. Gdy tylko zwarli ramiona, sklepienie runelo. Corum ujrzal spadajace wprost na nich wielkie bloki kamienia, ale w nastepnej sekundzie spogladal juz na blekitne niebo. Wciagnal w pluca chlodne powietrze. Pod stopami mial staly grunt, niemniej o kilka cali od nich rozciagala sie ze wszystkich stron kompletna ciemnosc. Otchlan. -Nie opuszczajcie tego skrawka ziemi - ostrzegl Jhary. - Bo bedziecie zgubieni. - Zmarszczyl czolo. - Niech Runestaff poszuka dla nas tego, czego nam trzeba. Corum dosc dobrze znal przyjaciela, by wiedziec, ze tym razem nie byl zbyt pewien swego dzialania. Grunt zmienial kolor, powietrze bylo na zmiane gorace i mrozne; Corum zorientowal sie, ze podrozuja przez wymiary na podobienstwo Znikajacej Wiezy, nie czynili jednak tego z pewnoscia na slepo. Pod stopami mieli teraz piasek i goracy wiatr wial Corumowi prosto w twarz. -Teraz! - krzyknal Jhary. Razem z nimi runal biegiem w czern i wypadl na blask slonca lejacy sie ze lsniacego metalicznie nieba. -Pustynia - powiedzial powoli Erekose. - Rozlegla pustynia. Ze wszystkich stron przelewaly sie zolte wydmy, nad ktorymi szeptal smutny wiatr. Jhary byl wyraznie zadowolony z siebie. -Przypominasz sobie, Elriku? Elrikowi wyraznie ulzylo. -Pustynia Westchnien? -Sluchaj. Elric nastawil ucha na smutny wiatr, rozgladajac sie jednak za czyms innym. Corum odwrocil glowe i ujrzal, jak Jhary odrzuca klejnot - Runestaff - i jak ten znika z wolna. -Czy zechcecie pojsc ze mna, by bronic Tanelornu? - spytal Elric, niewatpliwie oczekujac potwierdzenia. Jhary jednak pokrecil przeczaco glowa. -Nie. Pojdziemy teraz innymi drogami. Najpierw poszukamy maszyny, ktora Theleb K'aarna uruchomil z pomoca Wladcow Chaosu. Gdzie to moze byc? Elric przeszukal wydmy wzrokiem. Zmarszczyl brwi, a potem rzucil pospiesznie: -Tedy, jak sadze. -Chodzmy wiec zaraz. -Ale ja musze sprobowac przynajmniej pomoc Tane-lornowi! - zaprotestowal Elric. -Musisz zniszczyc te machine, gdy tylko jej uzyjemy, przyjacielu. Na wypadek gdyby Theleb K'aarna lub jemu podobni probowali kiedys znow ja uruchomic. -Ale Tanelorn... Corum sluchal tego zaciekawiony. Jakim sposobem Jhary wiedzial tyle o Elriku, o jego swiecie i potrzebach? -Nie sadze - powiedzial lagodnie Jhary - by Theleb K'aarna i jego bestie zdolaly dotrzec do miasta. -Nie? Alez minelo tyle czasu! -Mniej niz dzien. Corum zastanawial sie, czy odnosi sie to do nich, czy tylko do swiata Elrika. Poczul przyplyw wspolczucia dla pocierajacego teraz twarz albinosa, ktory zastanawial sie najwyrazniej, czy zaufac Jharemu. -Dobrze. Zaprowadze cie do maszyny - zdecydowal w koncu. -Ale skoro Tanelorn jest tak blisko - wtracil sie Corum - to czemu szukac go gdzie indziej? -Poniewaz to nie jest ten Tanelorn, ktory czeka na nas - odpowiedzial Jhary. -Mnie to odpowiada - stwierdzil Erekose, przepraszajac niemal, ze sie odezwal. - Zostane z Elrikiem. Potem moze... - W jego oczach pojawila sie tesknota. Jhary byl przerazony tym zamiarem. -Moj przyjacielu - powiedzial ze smutkiem. - Wiekszosc czasu i przestrzeni zagrozona jest destrukcja. Wieczne bariery moga wkrotce runac. Nie zrozumiesz tego. Cos takiego, jak przydarzylo sie Znikajacej Wiezy, zachodzi raz na wiecznosc, a nawet wtedy nie jest bezpieczne dla wszystkich zainteresowanych. Musisz postapic, jak mowie. Obiecuje, ze tam, dokad cie zabiore, bedziesz mial rownie dogodna szanse znalezienia Tanelornu. -Dobrze. - Erekose pochylil glowe. -Chodzcie - niecierpliwil sie Elric, ktory ruszyl pierwszy. - Bo choc wszyscy gadacie o czasie, malo mi go juz zostalo, i jest dla mnie bardzo cenny. -Podobnie jak dla nas wszystkich - dodal z przekonaniem Jhary. Kroczyli przez pustynie, a szemrzacy wiatr poruszal cien smutku w ich duszach. W koncu dotarli do skalistego tworu, naturalnego amfiteatru, posrodku ktorego rozbito oboz. Pusty namiot lopotal polami na wietrze, ale to nie namiot przyciagnal ich uwage, lecz wielka misa, ktora zawierala cos o wiele dziwniejszego, niz Corum widzial kiedykolwiek w Gwlas-cor-Gwrys czy w swiecie Lady Pentallyon. Obiekt ow mial wiele plaszczyzn, krzywizn i krawedzi o rozmaitych kolorach, i na dlugo przykul jego spojrzenie. -Co to jest? - mruknal w koncu Corum. -Maszyna - wyjasnil Jhary. - Maszyna uzywana przez przodkow. Tego wlasnie szukalem. Zabierze nas do Tanelornu. -Ale czemu nie mozemy pojsc z Elrikiem do jego Tanelornu? -Znamy juz polozenie geograficzne, wciaz jednak potrzebujemy czasu i wymiaru - powiedzial Jhary. Trzymaj sie blisko mnie, Corumie, gdyz o ile nic nas nie zatrzyma, wkrotce bedziemy w naszym Tanelornie. -I znajdziemy wsparcie w walce przeciwko Glan-dythowi? -Tego nie moge ci obiecac. Jhary podszedl do maszyny i okrazyl ja, jakby byla mu znajoma. Wygladal na zadowolonego. Zaczai wodzic palcami po wzorach na misie i maszyna odpowiedziala. Cos zaczelo pulsowac w niej niby wielkie serce. Plaszczyzny, krzywizny i krawedzie przesunely sie lekko i zmienily kolor. Ruchy Jharego nabraly pewnosci. Ustawil Coruma i Erekosego plecami do misy i wyjal zza kaftana mala buteleczke. Wreczyl ja Elrikowi. -Gdy stad znikniemy - powiedzial - wrzuc ja do misy, wez konia, ktorego tam widze, i odjedz jak najszybciej do Tanelornu. Wykonaj te instrukcje dokladnie, a przysluzysz sie nam wszystkim. -Niech tak bedzie. - Elric ostroznie wzial flaszke. Jhary usmiechnal sie tajemniczo i dolaczyl do pozostalej dwojki. -I prosze, przekaz pozdrowienia memu bratu, Moon-glumowi. Karmazynowe oczy Elrika rozszerzyly sie ze zdziwienia. -Znasz go? Jak... -Zegnaj, Elriku. Niewatpliwie spotkamy sie jeszcze po wielekroc w przyszlosci, chociaz mozemy sie wowczas nie rozpoznac. Elrik stal nieruchomo, jego biala twarz zabarwiona byla odbiciem swiatla w metalu misy. -I tak bedzie najlepiej, jak sadze - dodal Jhary polszeptem, patrzac na albinosa z lekkim wspolczuciem. Lecz Elric juz znikal, podobnie jak pustynia i maszyna... Potem cos niby niewidzialna reka odrzucilo ich do tylu. -Maszyna zostala zniszczona - westchnal z satysfakcja Jhary. - To dobrze. -Ale jak teraz wrocimy do naszego wymiaru? - spytal Corum. Byli otoczeni przez wysokie, falujace trawy tak wysokie, ze siegaly wyzej ich glow. - I gdzie jest Erekose? -Poszedl dalej. Odszedl swoja wlasna droga do Tanelornu - powiedzial Jhary i popatrzyl na slonce. Zerwal wiechec grubej trawy i wytarl nim twarz. Na zdzblach byla rosa, ktora go odswiezyla. -A my musimy isc nasza... -Tanelorn jest blisko? - Coruma ogarnelo podniecenie. - Blisko, Jhary? -Blisko. Czuje je. -To twoje miasto? Znasz jego mieszkancow? -To jest moje miasto. Tanelorn jest zawsze moim miastem, ale tego Tanelornu nie znam. Zapewne wiem cos o nim, przynajmniej taka mam nadzieje, albo tez wszystkie moje plany beda na nic. -Jakie plany? Powiedz cos wiecej. -Nie moge. Wiem o slubowaniu Elrika, gdyz bylem kiedys, lub bede, jego przyjacielem. Ale to nie wiedza mnie prowadzi. To instynkt, Corumie. Chodz. I poprowadzil go przez wysokie, falujace trawy tak pewnie, jakby podazal dobrze oznaczona sciezka. Rozdzial trzeci KONIUNKCJA MILIONA SFER I to bylo Tanelorn.Niebieskie miasto roztaczalo silna, blekitna poswiate. Na tle lazurowego nieba rysowaly sie sylwetki budowli lsniacych takim bogactwem odcieni, iz wygladaly na wielokolorowe. Wysokie iglice wyrastaly w skupiskach i osobno, wznosily sie jedne na drugich, pienily spiralami, cieszac oko blekitnym pieknem metalu - od prawie czarnego po bladofioletowy. -To nie jest miejsce dla smiertelnikow - szepnal Corum, gdy wyszli spomiedzy wysokich traw. Otulil sie plaszczem. Czul sie marnym pylkiem wobec pieknosci i ogromu miasta. -Tego sie obawialem - powiedzial Jhary ponuro. - To nie jest Tanelorn, ktory znalem. Czemu w tym wyczuwam cos zlowieszczego? -Co chcesz przez to powiedziec? -Jest piekne, cudowne, ale moze przeciez istniec jakis falszywy Tanelorn lub nawet Kontrtanelorn, badz tez Tanelorn oparty na zupelnie innej logice... -Nie rozumiem cie. Mowiles o pokoju. Coz, miasto Tanelorn jest spokojne. Mowiles, ze jest wiele postaci Tanelornu i ze istnialy, zanim zaczal sie czas, i ze istniec beda, gdy ten czas sie skonczy. Jesli zatem ten Tanelorn jest nawet inny od tych kilku, ktore poznales, to co z tego? Jhary westchnal gleboko. -Chyba domyslam sie prawdy. Jesli Tanelorn istnieje w jednym i tym samym miejscu w calym multiuniwersum, i ta jedna stala nie podlega fluktuacjom, to moze istniec w innym celu niz udzielanie schronienia zmeczonym bohaterom i im podobnym istotom... -Sadzisz, ze jestesmy w niebezpieczenstwie? -Niebezpieczenstwo? To zalezy, co uwazasz za niebezpieczenstwo. Co moze byc niebezpieczne dla jednego, dla drugiego nie jest. Niebezpieczenstwo, jak juz miales okazje stwierdzic, zawiera sie w bezpieczenstwie, a bezpieczenstwo w zagrozeniu. Najblizej prawdy jestesmy wtedy, gdy uznajemy istnienie paradoksow, a tym samym powinienem byl dojsc wczesniej do tego, ze Tanelorn tez musi byc paradoksem. Wejdzmy lepiej do miasta, Corumie, a dowiemy sie, po co nas tu sciagnieto. Corum zawahal sie. -Mabelode zagraza Ladowi. Glandyth-a-Jrae gotuje sie do zdobycia naszego wymiaru. Rhalina sie zgubila. Mamy wiele do stracenia, Jhary, jesli popelnimy blad. -Tak. Wszystko. -Zatem czy nie powinnismy sie upewnic, czy nie padlismy ofiarami jakiegos oszustwa na kosmiczna skale? -A jak mielibysmy to zrobic, Corumie Jhaelen Irsei? Corum popatrzyl na Jharego, potem opuscil oczy. -Masz racje. Wejdzmy do Tanelornu. Przeszli przez trawnik blekitny od blasku miasta i staneli u szczytu szerokiej alei obsadzonej blekitnymi roslinami. Wciagneli powietrze, ktore bylo dokladnie takie samo jak w kazdym innym ze znanych im wymiarow. Corum zalkal na widok tak doskonalego piekna i w uwielbieniu padl na kolana czujac, ze chetnie oddalby zycie za. owo zjawisko. Stojacy obok Jhary polozyl dlon na ramieniu przyjaciela. -Ach, to wciaz jest prawdziwy Tanelorn - mruknal. Ruszyli aleja w poszukiwaniu mieszkancow miasta. Corumowi wydalo sie, ze jego cialo nagle stracilo na wadze. Nabral rownoczesnie pewnosci, ze znajda tu pomoc, ze Mabelode moze jednak zostac pokonany i ze bratobojcza rzez dobiegnie konca. Lecz czas mijal, a nikt nie wychodzil, by ich powitac. Wszedzie zalegala cisza. Na koncu alei Corum dostrzegl jakas postac ostro rysujaca sie na tle fontann wyrzucajacych niebieskawa wode. Wygladala na pomnik, pierwszy w tym miescie. Ksztalt wydal sie ksieciu znajomy i skojarzyl z ratunkiem, chociaz nie potrafil powiedziec dlaczego. Ruszyl szybciej, ale Jhary polozyl mu reke na ramieniu. -Nie biega sie w Tanelornie. Szczegoly posagu byly juz calkiem dobrze widoczne. Zdawal sie wytworem o wiele bardziej barbarzynskim niz miasto i lsnil raczej zielono, nie niebiesko. Nie byl zapewne produktem tej samej kultury, ktora powolala do zycia iglice i budynki. Stal na czterech nogach i mial cztery ramiona, dwa zalozone i dwa wyprostowane po bokach. W wielkim, ludzkim obliczu brakowalo nosa; nozdrza otwieraly sie wprost miedzy policzkami. Usta postac miala rozchylone, a jej oczy blyszczaly. I one tez nie przypominaly ludzkich, wygladaly raczej jak garsc klejnotow, ogromne niczym... -Te oczy - szepnal Corum, podchodzac blizej. -Tak - Jhary wiedzial, o co mu chodzi. Statua nie byla wieksza od Coruma i cala inkrustowana ciemnymi, lsniacymi klejnotami. Ksiaze wyciagnal reke, by jej dotknac, gdy zauwazyl nagle, ze prawe z zalozonych ramion wienczy szesciopalca dlon. Przejal go mroz do szpiku kosci, gdyz przeciwlegle, lewe ramie pozbawione bylo dloni. Ta dlon przymocowana byla do nadgarstka Coruma. Sprobowal sie cofnac. Serce walilo mu jak mlot, bol rozsadzal czaszke. Nic nie slyszal. Usta na dziwnej twarzy rozchylily sie jeszcze bardziej, a rece wyciagnely sie w strone ksiecia. Potem rozlegl sie glos. Nigdy dotad Corum nie slyszal glosu, w ktorym brzmialy rownoczesnie inteligencja, dzikosc, humor, barbarzynstwo, chlod, namietnosc i szorstkosc. Tysiac jakosci rozbrzmialo, gdy posag przemowil. -Klucz nie moze byc moj, dopoki nie zostanie ofiarowany dobrowolnie. Owadzie oczy, blizniacze obcemu oku Coruma, poruszyly sie, podczas gdy dwa pozostale ramiona pozostaly zalozone, a nogi trwaly nieruchomo jak sparalizowane. Corum nie potrafil wykrztusic slowa. Byl rownie sparalizowany jak owa istota-pomnik. Jhary podszedl do przyjaciela. -Ty jestes Kwll - powiedzial cicho. -Jestem Kwll. -A Tanelorn jest twoim wiezieniem? -Z dawna nim bylo... -...gdyz tylko ponadczasowy Tanelorn moze zatrzymac istote tak potezna jak ty. Rozumiem. -Ale nawet Tanelorn mnie nie zatrzyma, gdy nie bede juz niekompletny. Jhary uniosl lewa reke Coruma. Dotknal szesciopalcej dloni, ktora tkwila tam wszczepiona. -A to uczyni cie kompletnym. -To klucz do mojego wyzwolenia. Ale nie moze byc moj, dopoki nie zostanie mi ofiarowany dobrowolnie. -Pracowales nad tym cala potega swego umyslu, ktora przenika poza Tanelorn. To nie Rownowaga pozwolila Elrikowi i Erecosemu dolaczyc do Coruma. To byles ty lub twoj brat, gdyz tylko wy jestescie dosc silni, nawet jako wiezniowie, by przeciwstawic sie zasadniczemu prawu, Prawu Rownowagi. -Tylko Kwll i Rhynn sa dosc mocni, bo tylko jedno prawo nimi wlada. -A ty je zlamales. Cala wiecznosc temu. Zlamaliscie je. Walczyliscie ze soba i Rhynn oderwal ci reke, a ty wylupiles mu oko. Zapomnieliscie o wzajemnie skladanych sobie przyrzeczeniach, jedynych, ktore mialy was kiedykolwiek obowiazywac. A Rhynn... -Rhynn przyniosl mnie do Tanelornu i zostawil tutaj. Przez wszystkie cykle, przez tyle cykli... -A on, twoj brat? Jaka kare obmysliles dla niego? -Poszukuje bez spoczynku swego utraconego oka, ale musi znalezc je oddzielnie, bez reki. -A oko i reka zawsze byly razem. -Tak jak teraz. -Rhynn byl bez szans. -Tak, smiertelniku. Sporo wiesz. -To dlatego - odpowiedzial Jhary udajac, ze mowi sam do siebie - ze jestem jednym ze smiertelnikow skazanych na niesmiertelnosc. -Klucz musi zostac ofiarowany dobrowolnie - powtorzyl Kwll. -Czy to twoj cien widzialem w Krainie Plomieni? - spytal nagle Corum, odchodzac na drzacych nogach od boga. - Czy to ciebie widzialem na wzgorzu w poblizu Zamku Erorn? -Tak, widziales moj cien. Mnie samego nie mogles ujrzec. To ja uratowalem ci zycie w Krainie Plomieni i gdzie indziej. Uzywalem swej reki i zabijalem twych wrogow. -Oni nie byli wrogami! - Corum wyciagnal ku niemu zacisnieta, lsniaca piesc i spojrzal nan z nienawiscia. - To ty dales dloni sile przywolywania martwych na pomoc? -Reka sama ma te wladze. To nic wielkiego. Sztuczka. -A ty dokonywales tego wszystkiego samymi tylko myslami? -Dokonalem wiecej niz to. Klucz musi zostac ofiarowany dobrowolnie. Nie moge zmusic cie, smiertelniku, bys oddal mi moja reke. -A jesli ja zatrzymam? -Wowczas bede musial czekac przez caly cykl Cyklow, az Milion Sfer znowu znajdzie sie w koniunkcji. Nie zrozumiales? -Za to ja juz zrozumialem - wtracil sie powaznie Jhary. - Jak inaczej tyle wymiarow mogloby byc otwartych przed smiertelnikami? Jak inaczej mogliby odkrywac skrawki wiedzy, normalnie przed nimi utajonej? Jak inaczej trzy aspekty tej samej osobowosci moglyby zaistniec w tym samym wymiarze? Jak inaczej moglbym pamietac wszystkie moje zywoty? To koniunkcja Miliona Sfer. Koniunkcja, ktora zdarza sie tak rzadko, ze wydac sie moze komus, iz wiecznosc cala przezyje, nim jej doswiadczy. Ale kiedy juz zachodzi, jak slyszalem, stare prawa moga zostac zlamane i ustalane sa nowe. Odmienia sie natura czasu, przestrzeni i wymiarow. -Czy moze to oznaczac koniec Tanelornu? - spytal Corum. -Moze nawet koniec Tanelornu - powiedzial Kwll. - Ale tego jednego nie jestem pewien. Klucz musi zostac ofiarowany dobrowolnie. -A co uwolnie, jesli oddam klucz? - spytal Corum, kierujac to pytanie tak naprawde do Jharego. Ten potrzasnal glowa i wyjal swego kota zza pazuchy. Glaszczac jego lebek, zamyslil sie gleboko. -Uwolnisz Kwlla - powiedzial bog. - Uwolnisz Rhynna. Obaj zaplacili juz za swe winy. -Co powinienem zrobic, Jhary? -Nie wiem... -Czy powinienem zawrzec umowe? Czy powinienem powiedziec mu, zeby wzial swoja reke, jesli w zamian pomoze nam w walce z Krolem Mieczy, pomoze przywrocic pokoj w kraju, pomoze odnalezc Rhaline? Jhary wzruszyl ramionami. -Co powinienem zrobic, Jhary? Ale przyjaciel bohaterow nie odpowiedzial, Corum popatrzyl zatem prosto w twarz Kwllowi. -Dam ci z powrotem twoja reke, pod warunkiem ze uzyjesz swej wielkiej potegi, by zniszczyc rzady Chaosu w Pietnastu Wymiarach, ze zgladzisz Mabelodego, Krola Mieczy, ze pomozesz mi odnalezc ukochana, Lady Rhaline, i ze pomozesz przywrocic pokoj w moim wlasnym swiecie, tak by mogl stac sie znowu domena Ladu. Powiedz, czy zrobisz to wszystko? -Zrobie to. -Zatem dobrowolnie ofiarowuje ci klucz. Wez go sobie, Zaginiony Boze, gdyz przyniosl mi ten dar niewiele wiecej niz cierpienie. -Ty glupcze! - krzyknal Jhary. - Powiedzialem ci, ze... Ale glos jego byl slaby i jeszcze slabszy docieral do Coruma, ktory ponownie przezywal torture zgotowana mu niegdys w puszczy przez Glandytha. Krzyknal z bolu, ktory powrocil do nadgarstka, i po raz drugi, gdy ogien rozpalil mu twarz. Wiedzial, ze Kwll wyrwal oko Rhynna z jego czaszki. Moc boga zostala odrodzona. Czerwona ciemnosc zalala umysl Coruma. Czerwony, plomienisty bol pozeral jego cialo. -...oni sa wierni tylko jednemu prawu, lojalnosci wobec siebie wzajem - krzyczal Jhary. - Blagalem cie, bys zadecydowal inaczej. -Ja... - Corum spojrzal na kikut, gdzie byla przedtem dlon, i dotknal gladkiej skory na miejscu oka. - Znow jestem kaleka. -A ja jestem caly - dziwny glos Kwlla nie zmienil sie ani o ton, ale blyszczace cialo zajasnialo mocniej. Rozprostowal cztery nogi i wszystkie rece i westchnal z rozkosza. - Caly. W jednej dloni Zaginiony Bog trzymal oko brata. Lsnilo w blekitnym swietle miasta. -I wolny - powiedzial. - Wkrotce, bracie, wkrotce znow bedziemy przebiegac Milion Sfer, jak kiedys, jak zawsze przed nasza walka. W radosci, rozkoszujac sie cala roznorodnoscia bytow. My dwaj jedyni wiemy, czym naprawde jest radosc! Musze cie odnalezc, bracie! -Umowa - powiedzial Corum natarczywie, ignorujac Jharego. - Obiecales mi cos, Kwllu. -Ja nie zawieram "umow, smiertelniku. Nie przestrzegam zadnych praw, procz jednego, a to juz poznales. Nie dbam o Lad czy o Chaos ani o Kosmiczna Rownowage. Kwll i Rhynn istnieja tylko dla radosci zycia i nic innego nas nie obchodzi, nie zwracamy uwagi na zmagania smiertelnikow i jeszcze mniej dla was waznych bogow. Czy wiecie, ze wy snicie owych bogow? Ze jestescie od nich mocniejsi? Ze to wasz strach powoluje do zycia okrutnych, gnebiacych was bogow? Czy to nie jest dla ciebie jasne? -Nie rozumiem twych slow. Chce tylko, bys dotrzymal umowy. -Ide teraz odszukac mego brata. Podrzuce mu to oko tak, by mogl znalezc je z latwoscia i stac sie wolnym jak ja. -Jestes mi sporo winien, Kwllu! -Winien? Nie uznaje dlugow ni zobowiazan innych niz wobec mnie samego, nic oprocz pragnienia, by gonic za wlasnymi zachciankami i marzeniami mojego brata. Winien? Co jestem ci winien? -Beze mnie nie bylbys teraz wolny. -Bez mojej uprzedniej pomocy ty bys juz nie zyl. Badz wdzieczny. -Bogowie znecaja sie nade mna, Kwllu. Mecza mnie, maltretuja. Mam ich dosc. Zmeczony juz tym jestem. Pionek Chaosu, potem pionek Ladu, teraz zas pionek Kwlla. Lad przynajmniej dziekuje, zdaje sobie sprawe, ze moc musi byc zwiazana z odpowiedzialnoscia. Nie jestes lepszy niz Wladcy Chaosu! -Nic podobnego! Nikogo nie skrzywdzilismy, ani Rhynn, ani ja. Jaka mozna niby znalezc przyjemnosc w tych glupich zabawach Ladu i Chaosu, w manipulowaniu losami smiertelnikow i polbogow? Wy jestescie wykorzystywani, bo tego chcecie, bo zrzucacie odpowiedzialnosc za swe czyny na waszych bogow. Zapomnij o nich, zapomnij o mnie. Bedziesz szczesliwszy. -Niemniej wykorzystales mnie, Kwllu. To musisz przyznac. Kwll odwrocil sie plecami do Coruma, cisnal w gore ciemna lance o wielu hakach, po czym sprawil, ze znikla. -Uzywam wielu rzeczy. Uzywam broni, ale nie czuje sie wobec niej zobowiazany, gdy juz nie jest mi potrzebna. -Jestes niesprawiedliwy, Kwllu. -Sprawiedliwosc? - Kwll az zatrzasl sie od smiechu. - Co to jest? Corum juz byl gotow rzucic sie na Zaginionego Boga, ale Jhary go powstrzymal i sam zaczal rozmowe z Kwllem. -Jesli tresujesz psa, by przyniosl ci zdobycz, to nagradzasz go, prawda, Kwllu? Po to, by w razie potrzeby przyniosl ci ja znowu. Kwll odwrocil sie, jego owadzie oczy blysnely. -Albo tresuje nastepnego. -Jestem niesmiertelny - powiedzial Jhary - i zajme sie tym, by ostrzec wszystkie psy, ze nie ma nic, co mozna uzyskac, bedac poslusznym Zaginionym Bogom... -Nie potrzebuje juz psow. -Czy aby na pewno? Nawet ty nie mozesz przewidziec, co stanie sie po Koniunkcji Miliona Sfer... -Moglbym cie zabic, smiertelniku, ktory jestes niesmiertelny. -Wtedy bylbys rownie nikczemny, jak ci, ktorymi pogardzasz. -Zatem pomoge wam. - Kwll odrzucil do tylu swa wielka, lsniaca glowe i rozesmial sie tak, ze nawet miasto Tanelorn zdawalo sie wibrowac od jego wesolosci. - Nie bedzie to chyba czas zmarnowany. -Dotrzymasz zatem umowy? - spytal Corum. -Nie uznaje zadnych umow. Ale pomoge ci. - Kwll pochylil sie nagle nad nimi, pochwycil Coruma pod jedno ramie, a Jharego pod drugie - Najpierw zatem do sfery Krola Mieczy. I blekitne miasto Tanelorn zniknelo. Otoczyla ich niestala materia Chaosu, tanczaca jak lawa w wybuchajacym wulkanie. Poprzez nia Corum ujrzal Rhaline. Rhaline wysoka na piec tysiecy stop. Rozdzial czwarty KROL MIECZY Kwll postawil ich i popatrzyl na gigantyczna kobiete.-To nie cialo - powiedzial. - To zamek. I byl to zamek zbudowany na podobienstwo Rhaliny. Ale kto go wzniosl i po co? I gdzie byla sama Rhalina? -Odwiedzmy go - powiedzial Kwll, przechodzac przez lepka materie Chaosu niby przez dym. - Trzymajcie sie blisko mnie. Dotarli do bialych schodow, ktore prowadzily do odleglych drzwi umieszczonych w pepku figury. Cztery nogi Kwlla poruszaly sie na schodach zdumiewajaco niezgrabnie. Zaginiony Bog nucil cos sobie pod nie istniejacym nosem. W koncu doszli do szczytu schodow i przekroczyli okragle drzwi. Stali w wielkiej sali oswietlanej przez jasnosc, ktora docierala z wysoka, od glowy kobiety-zamku. Posrodku kregu blasku stala grupa istot, a wszystkie uzbrojone jak na wojne. Istoty te byly piekne i w pewien sposob do siebie podobne, choc nosily rozmaita bron i rozne pancerze. Kilka mialo glowy przypominajace lby zwierzat, niektore kojarzyly sie z pieknymi kobietami. Wszystkie one usmiechaly sie do przybylych. Corum wiedzial, ze oto ma przed soba zebranych razem Ksiazat Piekiel, bedacych na sluzbie u Krola Mieczy, Mabelodego. Kwll sklonil sie od progu z usmiechem, czym najwyrazniej nieco ich zaskoczyl. Nie rozpoznali jednak, z kim maja przyjemnosc. Ich szeregi rozstapily sie i jeszcze dwie postacie pojawily sie na scenie. Jedna z nich byla naga pod lekkim plaszczem. Skore miala gladka i bezwlosa, a cialo o idealnych proporcjach. Dlugie, piekne wlosy splywaly na ramiona, w miejscu oczu jednak, ust i nosa widnial zupelnie gladki owal. Corum domyslil sie, ze musi to byc Mabelode, zwany Bogiem Bez Twarzy. Druga postacia byla Rhalina. -Liczylem na to, ze przyjdziecie - powiedzial Krol Mieczy, pomimo ze nie mial ust. - Oto po co zbudowalem moj nowy zamek. To przyneta. Wiedzialem, ze wrocisz, by poszukac swej pani. Smiertelnicy sa tak wierni... -Tak, tacy wlasnie jestesmy - zgodzil sie Corum. - Czy nic ci nie jest, Rhalino? -W porzadku, furia utrzymuje mnie przy zdrowych zmyslach - powiedziala. - Myslalam, ze nie zyjesz. Gdy statek sie rozbil... Ale to stworzenie powiedzialo mi, ze stalo sie inaczej. Czy znalazles pomoc? Chyba nie... Straciles znow reke l oko, jak widze... - zauwazyla apatycznie. Lzy naplynely Corumowi do oka. -Mabelode zaplaci za twe krzywdy. Bezlicy Bog rozesmial sie, a ksiazeta zawtorowali mu, jakby wlasnie poznali potege smiechu. Mabelode obszedl Rhaline od tylu i wyciagnal wielki, zloty miecz, ktory oslepil ich swoim blaskiem. -Przysiegalem, ze pomszcze zarowno Ariocha, jak i Xiombarg - oznajmil Mabelode Bezlicy. - Przysiegalem, ze nie bede ryzykowal mego zycia ni pozycji, zanim ty, Corumie, nie znajdziesz sie w mojej mocy. A kiedy Ksiaze Teer zostal przez ciebie wystrychniety na dudka (na te slowa Ksiaze Teer opuscil prosiakowata twarz) i ruszyl do walki z naszym sluga, Glandythem, ktoremu pozwolilem wziac udzial w przygotowaniu pulapki na ciebie, wtedy prawie wpadles w moje sidla. Lecz cos sie stalo. Ujelismy tylko dziewczyne, a ty i ten drugi znikneliscie. Uzylem jej zatem jako przynety. I czekalem. Az w koncu przyszedles. Teraz moge oznajmic ci, jaka przygotowalem kare. Moim pierwszym zamiarem jest urobic nieco twoje cialo, mieszajac je z cialami twoich towarzyszy, az bedziecie przygladac sie z wiekszym obrzydzeniem sobie samym niz jakiemukolwiek stworowi powolanemu przeze mnie dotad do zycia. Pozwole wam tak trwac przez pare lat albo tez tak dlugo, jak dlugo wasze umysly to wytrzymaja, a potem odtworze was w pierwotnych postaciach i sprawie, ze bedziecie nienawidzic sie nawzajem, pozadajac zarazem. Doswiadczyliscie juz, jak sadze, czegos podobnego. Potem... -Jak przyziemne sa zamysly Wladcow Chaosu! - przerwal mu Kwll swym wielobrzmiacym glosem. - Jakie wygorowane ambicje przejawiaja! Jakie to niskie sny snia! - zasmial sie. - Sa prawie ludzmi, ze juz o bogach nie wspomne! Ksiazeta Piekiel ucichli i zwrocili glowy ku swemu krolowi. Mabelode ujal zloty miecz w obie rece i wyrzucil zen tysiac cieni wirujacych i tanczacych w powietrzu. Wszystkie one sugerowaly Corumowi podobienstwo do jakichs znanych mu postaci, ale nie umial rozpoznac rysow. -Moja potega ma byc przyziemna i doczesna? Czym jestes, istoto, by kpic z najpotezniejszego z Wladcow Mieczy, Mabelode Bezlicego? -Nie kpie. Jestem Kwll. - Zaginiony Bog wyciagnal reke i wyluskal z powietrza miecz o wielu ostrzach. - Nazywam tylko to, co widze i slysze. -Kwll nie zyje - stwierdzil Mabelode. - Tak jak Rhynn. Jestes uzurpatorem i szarlatanem. Twoje sztuczki nie sa zabawne. -Jestem Kwll. -Kwll nie zyje. -Jestem Kwll. Trzej Ksiazeta Piekiel ruszyli na niego ze wzniesionymi mieczami. -Zabijcie go - rozkazal Mabelode. - Zebym mogl rozpoczac przyjemna ceremonie zemsty. Kwll wyciagnal jeszcze dwa podobne miecze i pozwolil, by bron Chaosu spadla na jego klejnotopodobne cialo, po czym nadzial Ksiazat Piekiel kolejno na koniec miecza i odrzucil tak daleko, ze znikneli. -Kwll - powiedzial. - Potega multiwszechswiata posluszna jest mojej woli. -Zadna istota w pojedynke nie moze miec takiej potegi - krzyknal Mabelode. - Kosmiczna Rownowaga na to nie pozwala! -Ale ja nie podlegam Kosmicznej Rownowadze - odparl rzeczowo Kwll. Odwrocil sie do Coruma i Jharego i wreczyl pierwszemu Oko Rhynna. - Obejde sie bez tego. Wez oko mojego brata do swego wymiaru i rzuc je do morza. Nic wiecej nie musisz robic. -A Glandyth? -Nim mozesz zajac sie juz razem ze swym niesmiertelnym przyjacielem, bez mojej pomocy. Robisz sie leniwy, smiertelniku. -Ale Rhalina... -A,tak. Kwll przebil sie wydluzona nagle reka przez zwarte szeregi Ksiazat Piekiel i omijajac lukiem Krola Mabelode Bezlicego, wyrwal sposrod nich Rhaline. -Prosze. Rhalina lkala w objeciach Coruma. -Wzywam cala moja moc! - wrzasnal przerazliwie Mabelode. - Wzywam wszystkie stworzenia ze wszystkich wymiarow, wszystkie, ktore sa mi wierne! Przygotujcie sie, moi Ksiazeta Piekiel! Chaos musi byc obroniony! -Czy boisz sie jednej tylko istoty, Krolu Mieczy? - krzyknal Corum. - Tylko jednej? Zloty miecz zadrzal w reku boga. Jego plecy jakby sie przygarbily. -Boje sie Kwlla - odparl niskim glosem. -I madrze czynisz - stwierdzil Kwll. Machnal reka. - A teraz rozwalmy te grupie pulapki i zajmijmy sie prawdziwa walka. Zamek w ksztalcie Rhaliny zaczal topniec. Ksiazeta Piekiel wrzasneli z trwogi, ich postacie zmienialy sie w poszukiwaniu takiej, ktora bylaby najskuteczniejsza w nadchodzacej walce. Mabelode Bezlicy rosl tak dlugo, az w koncu jego wielka, pokryta gladka skora twarz zawisla ponad nimi. Niebo chlostaly kolorowe i czarne pasma, wkolo daly sie slyszec krzyki, chrzakania i syczenia. To nadciagaly stwory skaczace i stwory pelzajace, stwory galopujace, latajace i kroczace - armia istot Chaosu spieszyla na pomoc swemu krolowi. Kwll poklepal Jharego po ramieniu, i ten zniknal. -Nawet ty nie mozesz stawac sam przeciwko calej potedze Chaosu! - przerazil sie Corum. - Cofam ma umowe, zwalniam cie z niej! -Nie zawieralem zadnej umowy. - Dwie rece nadplynely i poklepaly Coruma i Rhaline. Ksiaze poczul, jak cos wyrywa go z Krolestwa Chaosu. -Zabija ci, Kwllu! -Przyznaje, ze nie walczylem od jakiegos czasu, ale bez watpienia rychlo przypomne sobie to, w czym niegdys bylem biegly. Corum ujrzal przelotnie Strach we wlasnej osobie, jak z rykiem atakowal Zaginionego Boga. -Nie... Chcial wyciagnac miecz, ale juz spadal. Spadal tak samo, jak niegdys, gdy rozbil sie statek, lecz tym razem trzymal Rhaline mocno w objeciach. Nie puscil jej nawet wtedy, gdy jego zmysly zaczela ogarniac mgla. -Corumie! - uslyszal nagle jej glos. - Corumie! To boli! Otworzyl zacisniete mocno oko. Stali na poczernialym od ognia kamieniu, a wkolo szumialo morze. Po chwili rozpoznali to miejsce, chociaz nie bylo tu juz zamku. Coum przypomnial sobie, ze spalil go Glandyth. Stali na Gorze Moidel Przyplyw mial sie ku koncowi i widzieli juz wylaniajaca sie z wolna mierzeje. -Patrz - Rhalina wskazala na puszcze. Na plazy lezalo kilkanascie cial. -Zatem walki trwaja nadal - powiedzial Corum. Juz mial jej pomoc zejsc na dol, gdy przypomnial sobie o tym, co przez caly czas sciskal w dloni. Zamachnal sie i wrzucil Oko Rhynna daleko do morza. Blysnelo w powietrzu i zniknelo pod falami. -Rozstaje sie z nim bez zalu - stwierdzil. Rozdzial piaty KONIEC GLANDYTHA Gdy przeszli mierzeje i osiagneli staly lad, mogli lepiej przyjrzec sie cialom rozciagnietym u granic puszczy. Byli to ich starzy wrogowie ze Szczepow Pony. Wszystko wskazywalo na to, ze padli ofiara dzikiej i okrutnej walki. Lezeli w futrach, naszyjnikach i bransoletach z miedzi i brazu, z prymitywnymi mieczami i toporami w dloniach, kazdy pokryty przynajmniej tuzinem ran. I ich pochwycila najwyrazniej Chmura, ktora sciagnal na ten kraj czarownik Ertil. Corum pochylil sie i obejrzal najblizsze cialo.-Zmarl niedawno - powiedzial. - Czyli choroba nadal szaleje. Nas jednak jakos jeszcze nie dotknela. Potrzebuje zapewne troche czasu, by przeniknac do mozgu. Biedni mieszkancy Lywm-an-Eshu, biedni moi Yadhag-howie... Cos poruszylo sie miedzy drzewami. Corum siegnal po miecz, po raz pierwszy odczuwajac z rozdraznieniem skutki braku lewej reki i prawego oka. Po chwili jednak rozesmial sie z ulga. Byl to Jhary-a-Conel prowadzacy na wodzy trzy kucyki. -Nie sa zbyt wygodne, ale zawsze lepsze to, niz piesza wedrowka. Gdzie sie skierujemy, Corumie? Do Halwygu? Corum potrzasnal glowa. -Mam inny pomysl. Najlepiej bedzie, jesli zajmiemy sie Ertilem. Watpie, zeby Glandyth zamieszkal w Halwygu, by zebrac dwor. Najpewniej nadal podrozuje po innych planach. Pojedziemy do Zamku Erom, skad wezmiemy lodz i poplyniemy na Wyspy Nhadragh. -Gdzie mieszka ten wlasnie czarownik, ktory sprowadzil zaraze na swiat. -Otoz to. Jhary podrapal kota pod broda. -To brzmi sensownie, Corumie Jhaelen Irsei. Ruszajmy! Dosiedli kudlatych kucykow i pogonili je tak szybko, jak tylko to bylo mozliwe, przez lasy Bro-an-Vadhaghu. Dwukrotnie zmuszeni byli ukrywac sie przez grupkami sklonnych do bitki Vadhaghow. Raz byli swiadkami masakry, ktorej w zaden sposob nie potrafili zapobiec. W koncu Corum z ulga ujrzal wieze Zamku Erorn. Obawial sie, ze Glandyth lub ktos inny mogl go znowu zniszczyc. Zamek jednak stal nietkniety. Caly snieg stopnial, lagodna wiosna musnela juz drzewa i krzaki. Z radoscia weszli do srodka. Zapomnieli jednak o domownikach i sluzbie. Nie opierali sie oni dlugo chorobie. Dwa ciala lezaly tuz za progiem, oba mocno poranione. Inne znajdywali w takim samym stanie w roznych czesciach zamku. Wszystkie procz jednego, ostatniego. Tego, ktory przetrwal, pokonala wlasna agresja. Powiesil sie w jednej z sal koncertowych. Wiszace pod sufitem zwloki sprawialy, ze fontanny i krysztaly brzmialy w sposob tak pelen goryczy i tak przerazajaco, iz Corum, Rhalina i Jhary mieli w pierwszej chwili ochote uciec z zamku. Uporawszy sie z cialami, Corum zszedl do wielkiej, nadmorskiej pieczary znajdujacej sie pod zamkiem. Czekala tu mala lodz, ktorej uzywal kiedys, za spokojniejszych dni, chcac poplywac z Rhalina po morzu. Byla gotowa do natychmiastowego wyplyniecia. Rhalina i Jhary zniesli na dol prowiant, Corum zas sprawdzil takielunek i zagiel. Poczekali jeszcze, az odplyw odsloni wylot jaskini i przeplyneli pod wielkim, poszarpanym lukiem na otwarte wody. Za dwa dni mieli ujrzec pierwsza z Wysp Nhadragh. Majac wkolo jedynie morze, Corum sporo myslal o swoich przygodach w innych wymiarach. Stracil rachube swiatow, ktore odwiedzil. Czy naprawde istnialo milion sfer, kazda zawierajaca iles wymiarow? Trudno bylo wyobrazic sobie tyle swiatow. A w kazdym z nich trwaly zmagania. -Czy nie ma swiatow, ktore znalyby jedynie pokoj? - spytal Jharego, gdy ten przejal ster i skorygowal kurs. - Czy nie ma ani jednego, Jhary? Ten wzruszyl ramionami. -Zapewne sa, chociaz nigdy takiego nie widzialem. Moze nie to ma byc moim udzialem. Ale walka jest w pewnym sensie jednym z praw natury... -Niektore istoty cale swe zycie spedzaja w pokoju. -Tak, niektore tak. Istnieje legenda, ze kiedys byl tylko jeden swiat, jedna planeta, taka jak nasza, ktora byla spokojna i doskonala. Lecz jakies zlo dokonalo na nia inwazji i wowczas ten swiat poznal walke. Podczas jej trwania stworzyl nastepnie rozne wersje samego siebie, by walka mogla jeszcze bardziej rozgorzec. Wiele jest jednak legend, ktore mowia, ze przeszlosc byla idealna lub ze przyszlosc taka bedzie. Wiele widzialem wersji przeszlosci i przyszlosci. Zadna z nich nie byla idealna, przyjacielu. Corum poczul, ze lodz sie zakolysala, i uchwycil sie mocno burty. Fale rosly i morze wyraznie sie burzylo. -Bog Rybak- wskazala Rhalina. - Spojrzcie! Idzie wzdluz wybrzeza i ciagnie siec. -Moze on zna spokoj - powiedzial Corum, gdy morze sie uspokoilo. Jhary poglaskal kota po glowie. Male stworzenie z niepokojem przygladalo sie wodzie. -Nie sadze - powiedzial w koncu cicho. Przeszedl kolejny dzien, zanim ujrzeli zewnetrzne wyspy archipelagu. Byly przewaznie ciemnozielone i brazowe, gdzieniegdzie widnialy ruiny spalonych przez Mabden-czykow zamkow. Pare razy machaly do nich z brzegu powloczace nogami postacie, ale ignorowali te znaki, gdyz bez watpienia Chmura musiala objac i tych tutaj, pozostalych przy zyciu Nhadraghow. -Tam - powiedzial Corum - jest najwieksza wyspa. To Maliful. Tam tez jest miasto Os i tam mieszka ow czarownik. Zdaje sie, ze Chmura zaczyna dobierac sie do moich mysli... -Zatem pospieszmy sie - zachecil Jhary. Wyladowali na opuszczonej, kamienistej plazy w poblizu Osu, ktorego ruiny byly widoczne juz stad. -Dalej, Wasacz - mruknal Jhary do kota. - Pokaz nam droge do czatowni czarownika. Kot rozpostarl skrzydla i wzlecial wysoko, nie ginac jednak z pola widzenia. Przeszli ostroznie przez miasto, potem wspieli sie na zwaly gruzu, ktore kiedys byly brama. W koncu kot podfrunal do plaskiego budynku z nadbudowana na dachu zolta chata. Oblecial ja dwakroc i wrocil na ramie Jharego. Corum czul, ze i kot zaczyna go irytowac, wiedzial jednak, ze nie ma po temu zadnego powodu i ze wszystko to dzielo Chmury. Ruszyl biegiem ku plaskiemu budynkowi. Bylo tylko jedno wejscie, zagrodzone ciezkimi, drewnianymi wrotami. -Wylamac je oznaczaloby obwiescic wszystkim glosno, ze tu jestesmy - szepnal Jhary. - Spojrz, tam z boku biegna schody. Szereg kamiennych schodow wiodl na dach, i tamtedy tez ruszyli. Rhalina zamykala pochod. Razem podkradli sie do chaty i zajrzeli do srodka. W pierwszej chwili trudno bylo dojrzec cokolwiek. Poza stosem pergaminow, klatkami i kociolkiem bylo w kacie chaty cos jeszcze. To cos sie poruszalo, i mogl to byc tylko czarownik. -Dosc mam tych podchodow! - krzyknal Corum. - Skonczmy z tym od razu. - Uderzyl rekojescia miecza w sciane chaty. Ta jeknela i popekala. Uderzyl znowu i chata zatrzesla sie, tracac kawal dachu. W tej samej chwili z chaty dobyl sie uwolniony niespodzianie smrod, ktory odrzucil Coruma na kilka jardow. Musieli poczekac, az odor sie rozproszy. W koncu, czujac narastajaca bezsensowna furie, Corum rzucil sie na nadwatlony rog chaty i wcisnal sie przez dziure. Wyladowal z trzaskiem na poszczerbionym stole. Ujal miecz i rozejrzal sie wokolo. To, co zobaczyl, rozegnalo jego wscieklosc. Byl to Ertil. Upadly czarownik sam stal sie ofiara wlasnych czarow. Na usta wystapila mu piana, oczy blyskaly bialkami. -Zabilem je - charczal. - Tak jak zabije ciebie. Nie chcialy mnie sluchac, wiec je zabilem. Jedyna pozostala reka uniosl jedna z odcietych nog. Druga noga i reka lezaly zakrwawione w poblizu. -Zabilem je! Corum odwrocil sie. Kopnal bulgoczacy kociolek, buteleczki z ziolami i chemikaliami, rozrzucajac je po podlodze. -Zabilem je! - belkotal czarownik. Jego glos przeszedl w jek, potem ucichl. Krew rozlewala sie wkolo niego coraz szerzej. Niewiele chwil zycia mu zostalo. -Jak wywolales Chmure? - spytal Corum. Oslabiony Ertil wyszczerzyl zeby i wskazal odcieta noga. -Tam. Kadzielnica. Tylko mala kadzielnica, a zabila was wszystkich! -Nie wszystkich. - Corum uchwycil kadzielnice za lancuchy i utopil w jednym z kotlow. Zielona para uniosla sie nad ciecza, zawirowaly w niej przez chwile zle, wykrzywione twarze. Potem wszystko zniknelo. -Zniszczylem to, co zabilo wielu sposrod mego ludu, czarowniku. Ertil popatrzyl na niego szklanymi niemal oczami. -Wiec zabij i mnie, Vadhaghu. Zasluzylem na to. Corum potrzasnal glowa. -Pozwole ci umierac w taki sposob, jaki sobie wybrales. -Corumie! - doszedl go zza sciany glos Jharego. Jhary zerkal przez dziure w murze; wygladal na wystraszonego. -Co sie stalo? -Zdaje sie, ze Glandyth zwietrzyl upadek szalonego czarodzieja. -I co z tego? -A to, ze nadciaga. Te bestie nadal go nosza. Corum schowal miecz i zeskoczyl ze stolu. -Dolacze do was na dole. Nie dam rady wydostac sie tedy. Przeskoczyl nad tym, co zostalo z Ertila, i pchnal drzwi. Gdy schodzil wewnetrznymi schodami, dobiegly go jeki i placze blagajacych o uwolnienie z klatek zwierzat. Jhary czekal juz na niego z Rhalina. Corum wprowadzil ja do budynku. -Zostan, tu. To smrodliwe miejsce, ale zawsze jakies schronienie. Zostan tu, prosze. Z gory dobiegal juz lopot wielkich skrzydel. Glandyth byl blisko. Corum i Jhary ruszyli biegiem. Staneli dopiero na zawalonym stertami gruzu niegdysiejszym placu. Denledhyssi byli nieliczni. Bez watpienia zginelo ich troche w starciu z Ksieciem Chaosu, nadal jednak z tuzin bestii unosil sie nad Osem. Z gory dobiegl nagle mogacy sciac krew w zylach krzyk triumfu. Odbil sie echem wsrod ruin miasta. -Corumie! To Glandyth-a-Krae dostrzegl swego wroga. -Gdzie sa twoje czarodziejskie reka i oko, Shefan-howie? Wrocily do zaswiatow, z ktorych je wyczarowales? - rozesmial sie Glandyth. -Zatem, koniec koncow, przyjdzie mi umrzec z rak Mabdenczyka - powiedzial cicho Corum, obserwujac ladujace na odleglym koncu placu czarne potwory. - Badz gotow ulotnic sie, Jhary. Czekali z mieczami, gdy Glandyth zsiadl z bestii Chaosu i zaczal przedzierac sie razem z kompania przez rumowisko. Corum myslal przede wszystkim o ocaleniu Jharego i Rhaliny. -Bedziesz ze mna walczyl uczciwie, Hrabio Glandyth? - zawolal do olbrzymiego mezczyzny. - Rozkazesz swoim ludziom, by zostali z tylu, gdy bedziemy walczyc? Glandyth-a-Krae poprawil obszerne futro na grzbiecie i nacisnal helm glebiej na czerwona twarz. Smiech eksplodowal z jego grubych warg. -Jesli uwazasz, ze lepiej bedzie, gdy stane do walki z pokurczem, co ma tylko jedna reke i jedno oko, to owszem, prosze bardzo. - Skinal na swoich ludzi. - Zostancie tam, skoro on tak chce. Za mala chwile pozwole wam wziac jego druga reke i drugie oko. Barbarzyncy zawyli radosnie, slyszac zart wodza. Hrabia Glandyth podszedl blizej, wreszcie juz tylko kilka jardow dzielilo go od Coruma. Spojrzal na Vadhagha. -Sprawiles mi ostatnio sporo klopotow, Shefanhowie. Ale przyjemnosc, ktorej za chwile zaznam, pozwala mi o tym zapomniec. Bardzo jestem rad, ze moge cie zobaczyc. Wyciagnal zza pasa wielki topor, dobyl miecz z pochwy. -Pora skonczyc to, co zaczelismy w lasach przy Zamku Erorn. Postapil krok i wowczas ryk przerazenia dobyl sie z gardel jego ludzi. Glandyth zatrzymal sie i obejrzal. Czarne bestie wzlatywaly w niebo i znikaly na wschodzie. Juz po chwili nie bylo mozna ich dojrzec. -Wracaja - powiedzial Corum. - Ich pan potrzebuje wszystkich swych slug, gdyz sam jest w wielkiej opresji. Jesli cie zabije, Glandyth, to czy twoi ludzie zostawia mnie w spokoju? Glandyth wykrzywil swoj wilczy pysk. -Moi Denledhyssi bardzo mnie kochaja. -Niewiele mam zatem do zyskania - powiedzial Corum. - Jedna chwila. Wez teraz Rhaline - mruknal polglosem do Jharego. - Idzcie do lodzi. Nawet jesli zostane zabity, oni nie maja lodzi, wiec nie beda was scigac. To najmadrzejsze, co mozna zrobic. Nie zaprzeczaj. -Nie probuje. Zrobie, jak mowisz - westchnal Jhary. - Ide. -Pozwolisz im opuscic Os, prawda? - powiedzial Corum glosno. -Niech bedzie. Zawsze bede mogl jeszcze na nich zapolowac. Mam tez czarownika, gdybym potrzebowal nowych sztuczek. -Ertila? Kaprawe oczy Glandytha zwezily sie. -Co z nim? -Sam sie zabil. Chmura dopadla nawet jego. -Niewazne. Sam dam rade. Haaaaiii! - Hrabia z Krae rzucil sie nagle na Coruma. Corum odskoczyl, stracil rownowage i upadl, gdy topor zaswiszczal tuz nad jego glowa. Przetoczyl sie, unikajac uderzenia miecza, ktory zazgrzytali tylko na zrebie muru. Podparl sie kikutem lewej reki i wsta blokujac gwaltowne ciecie toporem. Mimo tuszy barbarzynca byl szybki i mocny jak zawsze. W porownaniu z nim Corum czul sie slaby jak dziecko. Usilowal wyprowadzic atak, ale Glandyth nie dawal mu na to szansy, zmuszajac do nieustannego cofania sie po gruzach. Jedyna nadzieja Coruma bylo to, ze Jhary zdazy z Rhalina przybiec do lodzi, i zanim Glandyth go zabije, oni beda juz zeglowac z powrotem do Zamku Erorn. Miecz i topor spadly rownoczesnie na uniesione ostrze Coruma i ksiaze poczul, ze ramie mu dretwieje. Przesunal mieczem po rekojesci topora, chcac odciac Glandythowi palce, ale Hrabia Krae wycofal topor i skierowal go na glowe przeciwnika. Ten odskoczyl, tak ze topor rozdarl ogniwa kolczugi na lewym ramieniu, ledwie drasnawszy cialo. Glandyth wykrzywil sie. Jego smierdzacy oddech wional w twarz Corumowi, oczy Mabdenczyka pelne byly zadzy zabijania. Cial mieczem i Corum poczul stal wdzierajaca sie w jego udo. Cofnal sie i dostrzegl krew splywajaca po srebrnej kolczudze. Glandyth przystanal zdyszany. Przygotowywal sie do rozstrzygajacego ataku. Corum rzucil sie naprzod, uderzyl mieczem w twarz barbarzyncy i rozoral mu policzek, ale zaraz zostal odepchniety. Krew lala sie z rany na udzie. Corum odskoczyl, stwarzajac niewielki dystans miedzy soba a wrogiem. Glandyth nie podazyl za nim, stal tylko, rozkoszujac sie cierpieniem Vadhagha. -Sadze, ze powolne pozbawianie cie zycia moze byc calkiem przyjemne... Czy chcialbys jeszcze troche pobiegac, Ksiaze Corumie, i zyskac w ten sposob jeszcze kilka sekund zycia? Corum wyprostowal sie. Lada chwila mogl zemdlec. Milczal. Patrzyl na Glandytha jednym okiem. Potem postapil krok naprzod. Glandyth zachichotal. -Wybilem twa rase. Wszystkich, procz ciebie. Teraz, po dlugim i cierpliwym oczekiwaniu, moge wreszcie uprzatnac ostatek smiecia. Corum zrobil nastepny krok. Glandyth przygotowal bron. -Chcesz umrzec, co? Corum zachwial sie. Prawie nie widzial Hrabiego z Krae. Uniosl z trudem wlasny miecz i sprobowal zrobic jeszcze jeden krok. -Chodz - powiedzial Glandyth. - No chodz. Jakis cien przemknal nad ruinami. W pierwszej chwili Corum pomyslal, ze to jakies zwidy. Potrzasnal glowa, by widziec lepiej. Glandyth tez dojrzal ten cien. Jego czerwona geba zastygla w wyrazie zdumienia, z szeroko otwartymi przekrwionymi oczami. W chwili gdy Hrabia z Krae zagapil sie na to, co rzucalo cien, Corum rzucil sie naprzod i wrazil stal w gardlo Glandytha. Mabdenczyk zacharczal glucho i krew rzucila mu sie z ust. -Za moja rodzine - szepnal Corum. Cien przyblizal sie. Rzucal go gigant z wielka siecia, ktora zarzucil zaraz na przerazonych Denledhyssow, unoszac ich w gore i odrzucajac daleko od miasta. Gigant z dwoma iskrzacymi sie oczami. Corum upadl obok martwego Glandytha-a-Krae i spojrzal na olbrzyma. -Bog Rybak. Jhary pojawil sie obok, tamujac krew plynaca z uda. -Bog Rybak- powiedzial do Coruma. - Ale nie polawia juz, nie przeczesuje morz swiata, bo znalazl to, czego szukal. -Swoja dusze? -Swoje oko. Bog Rybak to Rhynn. Spojrzenie Coruma stalo sie zamglone. Jak przez rozowa mgle ujrzal nadchodzacego Kwlla, ktory krzywil w wesolym usmiechu blyszczaca twarz. -Nie ma juz twoich bogow Chaosu - powiedzial. - Wyrznelismy ich obaj z bratem. Wszystkich po kolei. A potem ich slugi. -Dziekuje wam - wyszeptal ochryple Corum. - I Lord Arkyn tez wam podziekuje. Kwll zachichotal. -Nie sadze. -A to czemuz? -Dla rownowagi wybilismy rowniez Wladcow Ladu. Teraz wy, smiertelnicy, jestescie w tych wymiarach wolni od bogow. -Ale Arkyn... Arkyn byl dobry... -To samo dobro odnajdziecie w sobie, jesli naprawde uznajecie je za cenne. Nastal czas Koniunkcji Miliona Sfer, a to oznacza kolejna zmiane natury istnienia. Zapewne taka wlasnie miala byc nasza rola: uwolnic te Pietnascie Wymiarow od glupich bogow i jeszcze glupszych schematow. -Ale Rownowaga?... -Sami bedziecie ja utrzymywac swoja wola. Waga nie ma juz czego wazyc. Jestescie zdani na siebie, smiertelnicy. Ty i twoj rodzaj. Zegnajcie. Corum usilowal sie jeszcze odezwac, ale bol w udzie uspil wszelkie mysli. W koncu ksiaze zemdlal. Tylko raz jeszcze glos Kwlla zabrzmial mu w glowie, zanim zmysly ostatecznie odmowily posluszenstwa. -Teraz sami mozecie decydowac o swym przeznaczeniu. EPILOG Pokoj zawital raz jeszcze do zdrowiejacych krain i smiertelnicy znow zajeli sie swoimi sprawami, odbudowujac to, co zostalo zniszczone. W Lywm-an-Eshu wybrano nowego krola, a Vadhaghowie, ktorzy umkneli smierci, wrocili do swoich zamkow.W Zamku Erorn nad morzem Corum Jhaelen Irsei, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu, wracal powoli do zdrowia. Zawdzieczal to glownie napojom Jharego i pielegnacji Rhaliny. Znalazl sobie nowe zajecie. Pamietajac to, co widzial w domu doktora w swiecie Lady Jane Pentallyon, probowal sporzadzic sobie proteze. Nie udalo mu sie jednak jeszcze zrobic takiej, ktora by mu odpowiadala. Ktoregos dnia przyszedl do Coruma i Rhaliny Jhary-a-Conel - w kapeluszu, z torba i kotem na ramieniu - i pozegnal sie z nimi bez specjalnego zalu. Blagali go, by zostal, by cieszyl sie pokojem, ktory wywalczyli. -Swiat bez bogow jest swiatem pozbawionym wielu lekow - takim argumentem zakonczyl Corum swoje namowy. -To prawda - zgodzil sie Jhary. -Zostan zatem - poprosila go Lady Rhalina. -Coz, ja ide szukac takich swiatow, gdzie nadal rzadza bogowie. Nie pasuje do zadnego innego. I wiem - dodal Jhary - ze bede przeklinac te decyzje, ze najpewniej bede sie winic za zly wybor. Moze byc i tak! Bogowie, zlowieszczo bliskie im demony, fatalne przeznaczenia, absolutne zlo i dobro - potrzebuje tego wszystkiego. Corum usmiechnal sie. -Idz zatem, i pamietaj, ze cie kochamy. Ale nie przekreslaj tak zdecydowanie tego swiata. Zawsze przeciez mozna stworzyc nowych bogow. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-24 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/