Bieńkowski Marek - Ogród dłoni
Szczegóły |
Tytuł |
Bieńkowski Marek - Ogród dłoni |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bieńkowski Marek - Ogród dłoni PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bieńkowski Marek - Ogród dłoni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bieńkowski Marek - Ogród dłoni - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marek Bieńkowski
OGRÓD DŁONI
Słowo wstępne
Słowo tęskniące za słońcem
otwartych ust
nie jest jeszcze słowem
Ci co je połknęli
śpią snem nasennym
Twardym jak język spustowy
samobójczego pistoletu
Ci którzy palą je jak nargilę
odurzając się kadzidłem mowy
Trwają w letargicznym bezsłowni
Ci co Słowem wycierają ślady
swojego istnienia
Umywają nim ręce
Ci którzy kupczą na progu świątyni
przeliczają Jego wartość
na trzydzieści srebrnych
Słów zasługi
Ci nabierają Słowo w usta
by milczeć
Ci którym Słowo nie bije w piersi
będą bić się w pierś
Ci co na Słowo dmuchają
Zapragną się przy nim ogrzać
Ci co chowają głowę w Słowo
będą błagać
Posypcie mi głowę Słowem
Ci którym Słowo ciężarem
pójdą na dno
Ci co Słowo mają wypisane na twarzy
wystąpią z otwartą przyłbicą
Ci którzy Słowo zmiażdżyli zębami
Nie mają alibi
Słowo tęskniące za słońcem
otwartych ust
może stać się Słowem
Sierpień
Ujrzałem go po raz pierwszy
gdy odmierzając nerwowe kroki
wdzierał się
w gęstniejący słońcem poranek
Moje włosy parowały pożegnaniem
unoszącym się ponad ulicami
odkrywanymi z leniwą bezcelowością
na rozszerzającej się od upału
plamie miasta
Przejrzałe godziny
zapadały powoli
w chłodną wodę wieczoru
Brodziły w niej bezpańskie cienie
prosząc bym im użyczył
ramion i wzroku
Pozwolił przetrwać
kolejną wyprawę w poprzek zdarzeń
niedotykalnych
Ruszałem wraz z nimi
pozbawiony przewodnictwa stopy
Wyrwany z codziennej postaci
istniałem tylko poprzez
SIERPIEŃ
który znajdowaliśmy między sobą
zaskakiwani nieznanym głodem
skręcającym sprzęty w pokoju
przepoczwarzającym się
w piekło wspólnego wybawienia
To był ogromny teatr
do którego uprzejme bileterki
wpuszczały nas
bez obowiązujących zaproszeń
Z wdzięcznością zajmowaliśmy
najgorsze miejsca
Byle tylko uczestniczyć
w spektaklu oferowanym
sierpniowym widzom
Ślepcom
instynktownie patrzącym w słońce
W tym mizdrzącym się muzeum
pełnym tandetnych eksponatów
kładła się w rozgrzebane łóżko
nuda
Zasypiając
dobierała warianty snów
pozwalających przetrwać
kolejny dzień
* * *
To słowo
SIERPIEŃ
pojawiało się w naszych ustach
najczęściej
I starczało za wszystkie rozmowy
Gdy balansowaliśmy
na skraju bezdennego milczenia
Usprawiedliwiało
Pozwalało przetrwać
Lecz nic nie tłumaczyło
Nie wyjaśniało
Tak samo niepokoiło niepoznanym
jak tysiące innych słów
A jednak!
Wyjmowaliśmy je sobie z ust
w stanie śmiertelnego namaszczenia
Nigdy już nie powróci
Owiniemy je siatką
nieistotnych wspomnień
Skrępujemy opowieściami
o zdarzeniach i przygodach
Zamordujemy
codziennym rytmem serca
Wyssiemy krew
Ciałem podzielimy się
z przygodnymi znajomymi
Pozostanie tylko szkielet
bielejący jak śnieg grudnia
lub lutego
To wszystko
* * *
Za oknem ociężałego popołudniem wagonu
SIERPIEŃ
mija nas
oddychając z trudem
spoconym powietrzem lata
Na jego brudnej twarzy
rozmazują się ostatnie promienie słońca
włóczącego się leniwie po polach
Nie mam już sił
odgarniać zmęczenia
opadającego długimi kosmykami
na twoje oczy
Nasze niechciane dziecko
SIERPIEŃ
umiera powoli
między ławkami przedziału
zadeptywany
dziesiątkami spuchniętych stóp
Zza pleców oniemiałych ludzi
wołam:
... zamknijcie szczelnie bramy sierpnia! ...
Niech odejdzie
Na granicznej stacji
po raz ostatni
spojrzę w jego beznadziejną ciemność
Budować
Wyjeżdżać i nie mieszkać
jak we własnych marzeniach
Mury ze zgliszcz
codziennych wznieść
A okna
słonecznym prętem
przed ciemnościami zakratować
Za zamiecią
drzwi zatrzasnąć
i grzać się nią
od progu
Budować
- z czterech pór
- z czterech stron
- z czterech zwątpień
- z czterech znaczeń
nigdy szelestem pióra
nie obramowanych
Na dłoń komuś rękę podać
mocną jak słowo
sens życia znaczące
I schronienia szukać
tylko w ostatnim wierszu
Ogród dłoni (l)
Dom w dłoni rozkwita
jak kwietny puchar strząsający
rtęciowe krople cienia
W bladej skórze
za przestrzenią nieskalaną
tęskni rumieniec
Tam jest ciemność
która w wilgotnych ścianach odpoczywa
A strach
w chiromantyczną sieć złapany
płacze
Przeszłość niebyła
Jeśli tu wracam
nie myślcie że jestem sentymentalny
Zrywam z oczu wyblakłe krajobrazy
przyszpilone do ziemi ceglanym szeregiem domów
W grobie odebranym
bohaterom dziecięcej krucjaty
chowam resztki trawy
mokrej od potu
i krwi z rozbitego nosa
Krzew pod którym
znajdowałem co roku
pachnące świeżością dziewczęta
zakopuję na wzgórzu
kołyszącym się
w samobójczo samotniczym zamyśleniu
W środku lata
kryję w sobie skrawek ciepła
by jesień nie uniosła go
na zjeżonym wichrem grzbiecie
Słońce krzyczy rozpaczliwie
schwytane w sieć
splecioną ze sznurów żurawi
Moja mała szczęśliwa dolina
zarasta kwiatami
o nieznanych nikomu nazwach
Ognia
Ogień wykraść bogom
Bóg tylko poważyć się może
Za ogniem pójść i w ogień
ludzką wiarą krok mierzony
Stos wystawić
potem go zapalić
To przywilej bogów
Na wierzchołku stanąć
w ogniu spłonąć
przeznaczenie ludzi
Powinnością boską
ciemności rozświetlić
Ludzką
w blasku cień Szatana ujrzeć
Ogień skrzesać
nie jest w ludzkiej mocy
Za ogień cierpieć
rzecz ludzka i boska
Inny miesiąc
Po siedmiu dniach
ucieczki
Siedem fal
jak tęsknota
do stóp się schyla
Później
siedem zwątpień
bezradnie ręce splata
A w końcu
gwiazd siedem
nad siedmioma stronami
zapala się
świata
Ogród dłoni (II)
W jej objęciach
rozkwitają pióra rajskiego ptaka
który dziobem ziarno
w gęste bruzdy rzuca
A burza krwi
pod skroniami grzmiąca
roznosi je
w zakamarki ciała
Bochen rajskiego chleba
w dłoni palce pieką
Milczenie które zrzucasz...
Milczenie
które zrzucasz z siebie z ulgą
jak ciężar
utrudniający marsz
Podnoszę
idąc twoim śladem
Jest mi talizmanem
chroniącym usta
przed złym słowem
Wyrwanie ze snu
Noc zbyt długa
choć późno zaczęta
Sensu w niej nie więcej
niż snu
Czy ona trwa we mnie
Czy może ja w niej
zamknięty bez wyjścia
Utrzymywany przy życiu
kroplówką bólu
Jestem szkłem powiększającym
służącym do obserwacji
przyszłego świata
Przedświąteczny toast
Wznieśliśmy toast za zmarłych...
Stół był trumną
a my jak grabarze
rzucaliśmy grudy uroczystych słów
Ktoś ujął w dłonie naczynie
będące tubą wzmacniającą nasz głos
I cisza
Płacz matki przesuwał niespokojnie
garnki na gazowej kuchence
Ojca ciągle nie było
A w mieście
wiadomo
Zabijają
Zapracowany helikopter
rzucał przelotne spojrzenia
w okno pokoju
Ubrani jak do wyjścia
Uroczyści ministranci przy ołtarzu
bezsilnej wzniosłości
śpiewaliśmy pieśni nad trupem butelki
Nie poszliśmy nigdzie
Ojca nie zabili
Przedzierał się przez tłum
Pachniał dymem
jak za harcerskich czasów
Wśród drzew śródmieścia
rozpalono ogień
Wokół niego
tańczono taniec śmierci
Nocą iskrzącą się gwiazdami
i gwiazdkami na naramiennikach
reflektory wznosiły błagalnie
złociste ramiona
tuląc w nich krwawą hostię
Wraz z tonami pierwszej kolędy
na choince powiesiliśmy łańcuch
Opłatku
który zgarniasz grzechy świata
łam się razem z nami
Ogród dłoni (III)
W dłoni wiszącym ogrodzie
zapach lawendy i potu
kiełkujących roślin
Powietrze chciwie wchłania
gorący oddech mięśni
ściśniętych widnokręgiem skóry
Dłoń pośród ludzi zagubiona
nie znajduje drzewa
na którym zmęczenie
mogłaby powiesić
Ciągle wsparcia szuka
Cienie mistrzów
Czcionką rozgwieżdżoną
w oczach tekst mi piszą zbyt trudny
by go wschodzącym słońcem czytać
Wściekłością lasów minionych
stuszelestnym szeptem
w stronice mego domu uderzają
Ze spojrzeń wszystkowidzących
sień u drzwi kładą
Gdy są znakiem na krawędzi drogi
tęsknota za przestrzenią
w nich ukryta
Spełniająca się w wierszu
który twarzy jasną stroną
Niedopowiedzeni
bo język ogniem
z żelaza utoczonym kują
Na słowo mocując się
w wargach zamykam siły niewypowiedziane
W grób pragnienia niosąc
okrywam powiek opuszczonym całunem
Przed nami przepaść
Byli kobietą i mężczyzną
Swój los chcieli mierzyć
jak materiał ślubny
A przed nimi była przepaść
nad którą musieli przerzucić
kładkę wspólnej drogi
Szukali więc orlego pióra
by za nich przestrzeń wypełniło lotem
Oczekiwali niecierpliwości
która pragnienia przybliża
Wreszcie zbudowali dom
kryty dachem z dłoni splecionych
do prośby o wieczność
Przed przepaścią
Zamiast drogi
* * *
Mężczyzna wykopuje co noc
topór miłości
i drogę nim chce wycinać
choć kierunek już dawno zgubił
Kobieta oczy wytęża
i głowę jego
- raz byka
- innym razem pajaca
wabi do swojej ręki
A on się wyrywa
Skacze ze swej łodzi
w inny nurt wzburzonych ramion
Na zatracenie
Na powrót do gniazda
z którego wypadł
jak z macicy matki
Kobieta odbija w lustrze ciała
ciepło jego pragnień
Nieraz grzeją ręce
przy wspólnym ognisku
Lecz szaleństwo ubierają
w kaftan bezpiecznego uśmiechu
I coraz mniej mieszkają
w skrawku swoich myśli
Coraz częściej dłonie
opuszczają dawne miejsce
wędrując drogą która nie wiedzie już
do wspólnych marzeń
Ogród dłoni (IV)
Gniew ścisnął dłoń
Boleśnie
do białości warg
Róże
na stwardniałe opuszki płatków
płaczą
Łzy nienawiścią spojone
żywią kolce
raniące łagodną otwartość przestrzeni
Na jałowiźnie pięści
szorstka darń porasta
Nauka ziemi
Przed ziemią ogniem zbóż
wnętrzności palącą
ucieczki nie należy szukać
pośród wierzchołków drzew
Gdzie wiatr ludzkie drogi myli
Z jej zasadzki
od śmierci naglejszej
tylko wtedy ujść można
gdy się do niej wróci
Trzeba w każdej piędzi
odkryć twardość stali
raniącą boleśnie
Ognistość wulkanów
w otwarte zamknąć dłonie
Skałom cierpliwości dodać
I objąć ustami
na chleb gotowymi
Nie kalecząc słowem
ciszy urodzajów
Ziemi nie można poznać
przestrzeni kształtowaniem
przez liść z gałęzi spływający
Ani malowaniem
na powietrza ulotnej płachcie
Trzeba ją marzeniem
jak dłuto nieustępliwym
z kamienia uwolnić
Bój tocząc do ostatniego robaka
Delikatnym drżeniem palców
skórę rozciąć
I słuchać korzeni
uczących się mądrości minerałów
Bo ziemia nie inaczej żyje
jak tylko piersią naszą karmiona
I my żyjemy
dopokąd ona z nami
Ojciec zamyka srebrnym kluczem
Na porannej łące
gwiazdy mieszają się z ziemią
Dom strząsa z siebie
krople rosy
Rozwiane włosy ojca
jak gołębie
przysiadają na grzebieniu
schowanym w wewnętrznej kieszeni marynarki
Leżąc nieruchomo w powietrzu
ojciec rozpościera skrzydła
Próbuje wznieść się
w gęstwinę traw
Rozgarnia fałdy obłoków
Dostrzega Noego
płynącego papierową arką
z wiernym psem
strzegącym tajemnicy układu z Bogiem
W jego żyłach
krew powoli czernieje
w farbę nagrobnego napisu
Srebrnym kluczem
zamyka pory roku
Wyznanie wiatru
Skrzydłem deszczu
mnie przykryła
i nie puszcza
Noc
co jedwabistym uściskiem
wokół szyi się splata
Spoza wachlarza drzew
wyciąga do mnie rękę
i obwołuje bratem
Bo przy jej srebrnej głowie
ślepy jak ćma
się kołatam
Ogród dłoni (V)
Dłoń poza horyzont sięga
i nie ma końca
Gdy otwiera księgę swej mądrości
i na grzbiet się kładzie
Słońce tajemne znaki
ostrym promieniem
na marginesie kreśli
Czasem człowiek na niej pisze
Lecz ona
w samotności rośnie
Rozkazów żadnych nie słuchając
A wiatr to ja...
... i u twych ramion
zawiruję skrzydłem wielobarwnym
I poniosę
By na suknie nieba
rozrzucić chmur
wróżebną talię
I szaniec
ze spadających gwiazd
usypać
I kroplę krwi
co płonie północnie
o kraniec świata
rozbić
Kraniec ciała
Zatrzymanie w zenicie
Ptaki wciągają
rozpędzony do białości okręt
na błękitną powierzchnię oka
Popękany cień
kładzie na noszach z rosy
ciało z którego uszedł
promienny kręgosłup
Z zielonej toni drzew
wybucha wulkan
kwietnego pyłu
zatrzymującego słońce
łagodnym dotykiem
Przejrzeć górę
Ciemność
gdy chropowatym jęzorem
w siebie sięga
pęka jak dojrzały owoc
Bo w niej
miejsc już ciemnych nie ma
By to ujrzeć
zaczerpnąć jej trzeba
i z oczu zmyć jasne spojrzenie
Wtedy zatańczy
w sukni ze skrawków tęczy
Ogród dłoni (VI)
Do liścia podobna
i jak liść
sucha
Szeleści jesiennym ogniskiem
w innej skryta dłoni
W dotyku
tak jedyna
Jak szczep
co wysiłek drzewa uszlachetnia
Sama ginie
nie zaznawszy wiosny
Ledwiem się narodził...
... i gwiazdy mi brak
co do nieba wiedzie
Granic rajskiego państwa
znaleźć nie potrafię
Tyle co z drogowskazów
zbyt świeżą farbą pachnących
wywąchać się nauczyłem
A kierunek ich chybotliwszy niż ogarek
co płomieniem zziębniętym
w noc się wciska i drogę gubi
Bo krzyku we mnie
że i za paznokciem go schować
Lotem cienkim opada
jak ptak
ze skrzydeł przez wiatr poobrywany
Na strunach powietrznych
melodię ledwo wyszarpuje
Choćby go za język ciągnąć
z Bogiem się nie powadzi
ni z Diabłem pojedna
Ledwiem go począł
a już cala cisza świata
wizytówką nie milknącą
o niego się upomina
Starzec
Może już umarł
Stoi i nie pyta o nic
Tylko z oczu
żywe srebro wciąż mu ucieka
na lodowate bieguny ciała
Odrywa brzegi listów
które odrastają jaszczurczym ogonem
w stwardniałych oczekiwaniem palcach
Z welonu ślubnej córki
wyciąga
nitki
samotnych
dni
Nic nie chce wiedzieć
Jest w czyśćcu
Śni koszmary przyszłego zbawienia
To czego mu nie poskąpiono
srebrzy się
pośród nocy
Opis wygnania
On stworzył kobietę
A potem mnie
Przez chwilę
żyliśmy w raju
Wiatr rozgniatał na szybie
drobnokościste ciało deszczu
Potem długie tygodnie
oblegał okna śnieg
Pory roku nas nie dotyczyły
Aż raz w gęstwinie zbrojnego drzewa
tęczowy korowód ułożył się
w bluźnierczy drogowskaz
zawieszony na blasku księżyca
Przez dziurkę od klucza
zaglądnęliśmy do pokoju
Pana Boga
Zakazany owoc ciemności
gryzł w usta
jak raniona pomarańcza
Staliśmy nieruchomo
skleszczeni kikutami framugi
Palce którymi rozcieraliśmy oczy
zamarzały na wietrze
Ziemia drżała
pod ciężkimi krokami naszego wygnania
Miejsce na przeznaczenie
Po wędrówce ścian
dom sklepiam na nowo
opasując go wstęgą światła
które co noc mnie otacza
Rankiem taki już jestem dorosły
że do dzieciństwa nie dosięgam
i miejsc przeszłych we mnie nie ma
Do dnia
jak do ołtarza przystępuję
A odchodzę od niego
pełen niespełnionych ofiar
gnących ku ziemi ramiona
Ulżyj mym pragnieniom
ironio
przyjaciółko podwijająca ogon
z psim znawstwem
Ogród dłoni (VII)
Gwiazdy
Jakże one pachną
w ogrodzie rozkwitającym
serdecznym powitaniem
Ramiona milionem lat twarde
wyciągają ku dłoni
A ona
dialog z ich milczeniem prowadzi
Z gwiazd siłę czerpiąc
drogę do wieczności wskazuje
Trudem własnym ją czyta
Ktoś noc rozkołysał...
Ktoś noc rozkołysał
niby gitarę
do czarnej przytuloną dłoni
I po stołowej nodze
spłynęła łza
Sucha
Sosnowa
Odrastająca podskórnie
Ktoś wstał
by na bezgłowym włosie
zagrać serenadę
Otworzyła okno
mgła samobójczyni
prężąc się na parapecie
Ktoś nocą
noc trwonił
kryształowym drżeniem gęstniejącą
Polowanie
Sztandar radośnie się zwija
I w pustkę
stalowej pętli
ludzki żer łapie
Ktoś na nim
własnym sercem szarpany
na progu prawdy się powiesił
...nie znalazł ukojenia
Papierowy dom
Na nieznanym kontynencie
wdzierającym się pomiędzy Wieczór i Świt
Siedzę pośrodku własnego królestwa
w wirującym zamku muzyki
parującej z płyt
Z ogrodu w którym rośnie czas
kradnę godziny
i spijam ich trujący nektar
Rzuconą we mnie kulę ziemi
łapię w dłoń
i jak głowę pluszowego misia
jej martwą okrągłość pieszczę
Potem kładę się na przeogromnej łące
na której kwitną kolorowe bukiety snów
Gdy rzęsami zasłaniam im słońce
obłażą mnie jak pająki
Nie będę już mieszkać w papierowych domach
Oddechem w nich ogień wzniecę
Czuję jak rośnie mi garb
Może to balon
na którym do nieba wzlecę
Deklinacja możliwości
A jeśli się spotkamy
To kto?
A jeśli coś powiemy
To co?
A jeśli pokochamy
To kogo?
A jeśli zapragniemy
To czego?
A jeśli damy wszystko
To komu?
A jeśli zamyślimy się
To czemu?
A jeśli umrzemy
To w kim?
A jeśli w sobie
To czym?
Ogród dłoni (VIII)
Mrok w dłoń zapada
gdy ją
przepastne gardło kieszeni pochłania
dotknięcie materii
choć jak pazur
pilnikiem spiłowany gładkie
śmiertelną drapieżność kryje
Linia miłości
kurczy się na podobieństwo kwiatu
składanego w trumnę wieczornego chłodu
Wiele światła trzeba
by rozkwitła na nowo
Kocha tylko dzień...
Kocha tylko dzień
Idąc spełniać obowiązki kata
pozostawia w pościeli ślad ciała
i czarnego buta
Piejącemu żałośnie księżycowi
wyrywa pióra
zwisające nad miastem skrępowanym snem
Na liście płac
podpisuje się zamaszyście
"Przeznaczenie"
W nocy plecie konopny wianek
dla ukochanej szubienicy
Jej delikatną szyję
okręca fioletowym szalem skazańca
Z otwartych ust
wyciąga zlęknioną duszę
Dla dzieci
przyniósłby na szczęście
kawałek wisielca
Noce spędza nieraz bezsennie
Obraz z lotu kruka
Wspina się
po szczeblach skrzydeł
Wygina nabrzmiałą żyłę lotu
w której tętni
tajemnica poczęcia
i szmacianego pantofelka
znalezionego nad ranem
Na skraju horyzontu
znika za przeźroczystym ukłonem
W królestwie
wietrznie rodzącego ziarna
dźwięczą mu kosy
klepane z obłoków
Ogród dłoni (IX)
Gorączka zachłannymi: ustami
dłoń całą objęła
w żarliwe posiadanie
Ogród który ledwie rozkwitał
zmusiła
by bujnością wszystkich zapachów
rozpłomienił się
Palce
zielonym ściegiem mchu
w niedostępny mur mocno zszyła
Była początkiem i kresem źródła
które zamieniła w suchą gałąź
Powstanę uśmiechem
Uśmiechem na progu
który domu nie wita
staniesz kiedyś
Bym oczy ślepotą wiary
ciężko zamykane
otworzyć miał przed kim
Na uczynku nieprawym
u szczytu powodzenia w koronie stojącym
nie dał się ukrzyżować
Z ogniem
na sądzie Twoim
dłoń z ufnością
w wyrok sprawiedliwy złożył
W pocie czoła brużdżąc rany
do warg spłyniesz
smakując gorzko jak ziarno
z którego śmiech i płacz się rodzi
Gdy przyjdziesz
Dzień zostawię
z nikim się nie pojednawszy
I zmartwychwstanę królestwem
z niepowszedniego uśmiechu
Rzeki wpływają do nieba
Z kolorowych nitek
pozostawionych przez rozgrzane
latem parasole
chłopcy splatają ruchliwe łapki sieci
zastawiane na wielorybną falę
podpływającą pod brzeg
Łowią dziesięcioletnie marzenia
pluskające figlarnie
w dorosłych opowieściach
o cudach świata
W dłoniach ważą mądrość
ściąganą z wierzchołków najwyższych drzew
Z pergaminu delikatnego jak powierzchnia
zatopionych lądów
klecą latawce unoszące ich ponad świt
który nie kończy się wszechświatem
Kołują radośnie
na błękitnych żyłkach
nabrzmiałych krwią
Ze słonecznej procy
strzelają w okna nielubianym sąsiadom
biegającym na skargę
do dzielnicowego Pana Boga
Rzeki
w których kąpią się chłopcy
wpływają do nieba
Chwila bezsilności
Wiatr coś na progu zwietrzy
i już go nie ma
Kruk w czarną godzinę
kruczkiem się wywinie
Klucz który wszystko otwiera
Chytrze kluczy
umykając pogoni
Cisza
ta najcichsza
uciszyć się nie pozwoli
Sideł w najchwytliwszą myśl
nie usidlisz bracie
I siodła
choć koń w nim zastygł
nie osiodłasz
Słowa
tak twojego
nie wysłowisz
Ogród dłoni (X)
Dłoń co czoło
w potrzebie podpiera
wiatrem podszyta
I lżejsza niż babie lato
gdy ponad głowę
wolno się unosi
Lecz uściskiem
nieszczerze serdecznym zduszona
Zwisa martwo
jak uśmiech bez twarzy
Blada
bo pewność z niej wypłynęła
która przewodniczką była
po innych dłoni nie szlifowanym bruku
Z ciałem związana
bardziej cierpi niż okręt
kotwicą do fali przykuty
Świąteczny wiersz
Samotny jak spacer
szczelnie spowity wiatrem
świąteczny wiersz
kroczy ostrożnie na szczudłach drzew
Nie bacząc
na szaleńczy wir wskazówek
śnieżnego zegara
zagląda w oczy
oślepionym mrozem oknom
Zbiera milczenie odpadające z firanek
napęczniałych gwarem domowych rozmów
Jak wielka była cisza...
Jak wielka była cisza
na łapkach
z dzwoneczków
biegnąca do mnie
szukać uciszenia
Niech wiatr zaświadczy
w obłęd schwytany
Drzewom w niebo
zanurzający korzenie
Jak jej ból
głęboki
Niech ziemia opowie
krwią nasycona
i łzą słoną
oceany karmiąca
Ile w niej śmierci było
To najlepiej wiedzą
werble
Z ich łoskotu
trumnę jej zbili
Grający w zabijanego
Chłodnym wspomnieniem ust obejmij
Ona cię obejmie ustami
w których pełnia księżyca jaśnieje
Chłodnym dotknie
pocałunku wspomnieniem
I zostawi
Pośród nocy
w której złodziej
ręki swej nie dojrzy
A światło latarni
ścina głowy
jak gilotyna
Ogród dłoni (XI)
Jest wołaniem
przebijającym tarczę milczenia
Czasem wąż
w niej gniazdo wije
A anioł
niebieskie ptaki karmi
Pospołu ją tworzą
gdy nad ranem
jej pąk z mgły się wyłania
Ciepła
i spojrzeniem ludzkim
nie skłamana
Ogród cichy i spokojny
w nim błądzić możesz
do woli
Pieśniarka
Każdym dźwiękiem
podważa kamieni niewzruszoność
Z jej krtani
powietrzny słup wyrasta
wspierający strzelistość stropu
Oknom na kruchych skrzydłach
pozwala wirować nad ptaków aureolą
Na głowę zarzuciła welon
smutkiem głębiej grobu wrastający
Z nut pojedynczych muruje zamek
w którym zaklęci
posągowiej trwamy
Gitara złotousta
sercom przykazuje
w rytm pieśni krew toczyć
Ona jak instrument prosta
z przeznaczeniem zgrany
Każde słowo jak topór
wbija w nasze ciało
Gdy umilknie
runie cała sala
Oskarżenie jesieni
Ta pora
z wiatrem
tylko sny przynosi
Pełno w nich ludzi
przez własne kły rozszarpywanych
A wspomnienia
z uwiązanym u szyi
kamieniem
Idą na dno
nie znajdując ratunku
w czterech ścian
głębinie
Ta pora
oprócz wiatru
tylko śmierć przynosi
Gdy człowiek
jak brudny strzęp papieru
przez jezdnię jest szarpany
Jesień mu
była ostatnią nadzieją
Mgła
We mgle się zagubić
tak gęstej
że oczami rozgarniać nie wystarczy
by do siebie dotrzeć
Przed gwarem dnia
węszącym zawzięcie
ciało milczeniem okryć
Mieszkając w niej bezdomnie
niebo z gwiazd obrywać
wróżąc nocy dzieje
Bezsenności klingę
na ciętość
księżycowej poświaty wyostrzyć
Z mgły granitu
przepowiednie spełnić
Ogród dłoni (XII)
Dłoń miękka
lecz od ciszy twardsza
Nieruchoma jak źrenica sidła
przed którą ptak
bezsilnie się skłoni
złamawszy skrzydła nadzieją lotne
Do innej dłoni
nie znajduje drogi
choć świeci na niej
płomieniem strzeliście pięciopalczastym
W tym śnie tak dalekim...
W tym śnie tak dalekim
i o mnie śniącym
było niebiesko
Dym listopadowych ognisk
sznurował okna
Ojciec czynił znak klucza
pomiędzy nadchodzącymi dniami
Byliśmy wyspą wyplutą na skraj życia
pod którą podpływała niespokojna
fala grobów
Odbywała się generalna próba
przed wielkim misterium
spodziewanym u schyłku każdego lata
Niepotrzebne rekwizyty
złożono w starych bunkrach i barakach
szlachtując nimi na razie
domowy drób
Kostuchę widzieliśmy w aureoli
z gęsiego puchu
Dorodne marmurowe krzyże i obeliski
wygrzewały się w słońcu
przystając na entuzjazm
nowego pokolenia zieleni
Śmierć przemykała po zapomnianych zaułkach
nie pokazując się na głównych ulicach
Tylko najstarsi
przypominali o niej niekiedy
Ojciec stawał na brzegu
nasłuchując odgłosów
dochodzących zza nieprzeniknionej
kurtyny nieba
Wpatrywaliśmy się w niego z zachwytem
wierząc że jest
w dobrych stosunkach z Bogiem
Z ufnością czekaliśmy
na kolejne święta zmarłych
Na początku umarły
piersi matki
i czerń we włosach ojca
W bezpowrotną wędrówkę
odeszły zęby
Tak śmierć
poczęła żłobić nową ścieżkę
i nikt nie potrafi jej zatrzymać
Wyznanie nadziei
"Zacząć od nowa"
Tyle słów znać
I żadnych innych nie pamiętać
Może od nich
zacznie się rozmowa
Bo nadziei nie ma większej
od tej która jest
A wykuwać ją należy
z nieśmiertelności
Wzorem starych mistrzów
których sekrety
znał tylko materiał
podług nich kształtowany
Ręką nie zawsze czystą
i do powitań gotową
wzniecać nadzieję jak ogień
Nie po to by w piecu palić
lecz w jej grzechu nieodpuszczonym
przed beznadziejnością
szukać schronienia
A bez niej
choć w wiosnę odejść
nie czekając lata
Zagubieni w skrawku nieba
A jednak pełni pychy
Lawirujący pomiędzy śmiercią głodową
a śmiercią z przejedzenia
jeśli jeszcze żyjemy
Nie zagłodzeni na śmierć
Nie zżarci przez żarcie
Żywmy nadzieję
Ona z niczego tworzy
I tak prowadzi
że iść można
stopę stawiając
zawsze w środek świata
To nic
że ona nieraz
na puszczy wołaniem
Wierzę w zwątpienia odkupienie
Wierzę w rozpaczy oczyszczenie
Wierzę w nadziei zmartwychwstanie
Wierzę w nadziei żywot wieczny
Wierzę gdy słyszę
jak stalówka po papierze skrzypi
Ogród dłoni (XIII)
Dłoń ostatnia
chłodny pokłon śmierci składa
Najcichsza
a najwięcej znaczy
Słowem gardzi
znając mądrość ciała
Odwzajemnieniem uścisku
to powie
co przemilczy język
gdy go mowa zbyt prędka nagli
Ku szerokim przestrzeniom
nie znajduje drogi
Ani ich szuka
Gdy pracuje
od żarna żarliwiej
trud ludzki miele
Nie żałuje kory
z pnia lat minionych
Gdy siebie pewna
od śmiechu radośniejsza