Bieńkowski Marek - Ogród dłoni

Szczegóły
Tytuł Bieńkowski Marek - Ogród dłoni
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bieńkowski Marek - Ogród dłoni PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bieńkowski Marek - Ogród dłoni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bieńkowski Marek - Ogród dłoni - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marek Bieńkowski OGRÓD DŁONI Słowo wstępne Słowo tęskniące za słońcem otwartych ust nie jest jeszcze słowem Ci co je połknęli śpią snem nasennym Twardym jak język spustowy samobójczego pistoletu Ci którzy palą je jak nargilę odurzając się kadzidłem mowy Trwają w letargicznym bezsłowni Ci co Słowem wycierają ślady swojego istnienia Umywają nim ręce Ci którzy kupczą na progu świątyni przeliczają Jego wartość na trzydzieści srebrnych Słów zasługi Ci nabierają Słowo w usta by milczeć Ci którym Słowo nie bije w piersi będą bić się w pierś Ci co na Słowo dmuchają Zapragną się przy nim ogrzać Ci co chowają głowę w Słowo będą błagać Posypcie mi głowę Słowem Ci którym Słowo ciężarem pójdą na dno Ci co Słowo mają wypisane na twarzy wystąpią z otwartą przyłbicą Ci którzy Słowo zmiażdżyli zębami Nie mają alibi Słowo tęskniące za słońcem otwartych ust może stać się Słowem Sierpień Ujrzałem go po raz pierwszy gdy odmierzając nerwowe kroki wdzierał się w gęstniejący słońcem poranek Moje włosy parowały pożegnaniem unoszącym się ponad ulicami odkrywanymi z leniwą bezcelowością na rozszerzającej się od upału plamie miasta Przejrzałe godziny zapadały powoli w chłodną wodę wieczoru Brodziły w niej bezpańskie cienie prosząc bym im użyczył ramion i wzroku Pozwolił przetrwać kolejną wyprawę w poprzek zdarzeń niedotykalnych Ruszałem wraz z nimi pozbawiony przewodnictwa stopy Wyrwany z codziennej postaci istniałem tylko poprzez SIERPIEŃ który znajdowaliśmy między sobą zaskakiwani nieznanym głodem skręcającym sprzęty w pokoju przepoczwarzającym się w piekło wspólnego wybawienia To był ogromny teatr do którego uprzejme bileterki wpuszczały nas bez obowiązujących zaproszeń Z wdzięcznością zajmowaliśmy najgorsze miejsca Byle tylko uczestniczyć w spektaklu oferowanym sierpniowym widzom Ślepcom instynktownie patrzącym w słońce W tym mizdrzącym się muzeum pełnym tandetnych eksponatów kładła się w rozgrzebane łóżko nuda Zasypiając dobierała warianty snów pozwalających przetrwać kolejny dzień * * * To słowo SIERPIEŃ pojawiało się w naszych ustach najczęściej I starczało za wszystkie rozmowy Gdy balansowaliśmy na skraju bezdennego milczenia Usprawiedliwiało Pozwalało przetrwać Lecz nic nie tłumaczyło Nie wyjaśniało Tak samo niepokoiło niepoznanym jak tysiące innych słów A jednak! Wyjmowaliśmy je sobie z ust w stanie śmiertelnego namaszczenia Nigdy już nie powróci Owiniemy je siatką nieistotnych wspomnień Skrępujemy opowieściami o zdarzeniach i przygodach Zamordujemy codziennym rytmem serca Wyssiemy krew Ciałem podzielimy się z przygodnymi znajomymi Pozostanie tylko szkielet bielejący jak śnieg grudnia lub lutego To wszystko * * * Za oknem ociężałego popołudniem wagonu SIERPIEŃ mija nas oddychając z trudem spoconym powietrzem lata Na jego brudnej twarzy rozmazują się ostatnie promienie słońca włóczącego się leniwie po polach Nie mam już sił odgarniać zmęczenia opadającego długimi kosmykami na twoje oczy Nasze niechciane dziecko SIERPIEŃ umiera powoli między ławkami przedziału zadeptywany dziesiątkami spuchniętych stóp Zza pleców oniemiałych ludzi wołam: ... zamknijcie szczelnie bramy sierpnia! ... Niech odejdzie Na granicznej stacji po raz ostatni spojrzę w jego beznadziejną ciemność Budować Wyjeżdżać i nie mieszkać jak we własnych marzeniach Mury ze zgliszcz codziennych wznieść A okna słonecznym prętem przed ciemnościami zakratować Za zamiecią drzwi zatrzasnąć i grzać się nią od progu Budować - z czterech pór - z czterech stron - z czterech zwątpień - z czterech znaczeń nigdy szelestem pióra nie obramowanych Na dłoń komuś rękę podać mocną jak słowo sens życia znaczące I schronienia szukać tylko w ostatnim wierszu Ogród dłoni (l) Dom w dłoni rozkwita jak kwietny puchar strząsający rtęciowe krople cienia W bladej skórze za przestrzenią nieskalaną tęskni rumieniec Tam jest ciemność która w wilgotnych ścianach odpoczywa A strach w chiromantyczną sieć złapany płacze Przeszłość niebyła Jeśli tu wracam nie myślcie że jestem sentymentalny Zrywam z oczu wyblakłe krajobrazy przyszpilone do ziemi ceglanym szeregiem domów W grobie odebranym bohaterom dziecięcej krucjaty chowam resztki trawy mokrej od potu i krwi z rozbitego nosa Krzew pod którym znajdowałem co roku pachnące świeżością dziewczęta zakopuję na wzgórzu kołyszącym się w samobójczo samotniczym zamyśleniu W środku lata kryję w sobie skrawek ciepła by jesień nie uniosła go na zjeżonym wichrem grzbiecie Słońce krzyczy rozpaczliwie schwytane w sieć splecioną ze sznurów żurawi Moja mała szczęśliwa dolina zarasta kwiatami o nieznanych nikomu nazwach Ognia Ogień wykraść bogom Bóg tylko poważyć się może Za ogniem pójść i w ogień ludzką wiarą krok mierzony Stos wystawić potem go zapalić To przywilej bogów Na wierzchołku stanąć w ogniu spłonąć przeznaczenie ludzi Powinnością boską ciemności rozświetlić Ludzką w blasku cień Szatana ujrzeć Ogień skrzesać nie jest w ludzkiej mocy Za ogień cierpieć rzecz ludzka i boska Inny miesiąc Po siedmiu dniach ucieczki Siedem fal jak tęsknota do stóp się schyla Później siedem zwątpień bezradnie ręce splata A w końcu gwiazd siedem nad siedmioma stronami zapala się świata Ogród dłoni (II) W jej objęciach rozkwitają pióra rajskiego ptaka który dziobem ziarno w gęste bruzdy rzuca A burza krwi pod skroniami grzmiąca roznosi je w zakamarki ciała Bochen rajskiego chleba w dłoni palce pieką Milczenie które zrzucasz... Milczenie które zrzucasz z siebie z ulgą jak ciężar utrudniający marsz Podnoszę idąc twoim śladem Jest mi talizmanem chroniącym usta przed złym słowem Wyrwanie ze snu Noc zbyt długa choć późno zaczęta Sensu w niej nie więcej niż snu Czy ona trwa we mnie Czy może ja w niej zamknięty bez wyjścia Utrzymywany przy życiu kroplówką bólu Jestem szkłem powiększającym służącym do obserwacji przyszłego świata Przedświąteczny toast Wznieśliśmy toast za zmarłych... Stół był trumną a my jak grabarze rzucaliśmy grudy uroczystych słów Ktoś ujął w dłonie naczynie będące tubą wzmacniającą nasz głos I cisza Płacz matki przesuwał niespokojnie garnki na gazowej kuchence Ojca ciągle nie było A w mieście wiadomo Zabijają Zapracowany helikopter rzucał przelotne spojrzenia w okno pokoju Ubrani jak do wyjścia Uroczyści ministranci przy ołtarzu bezsilnej wzniosłości śpiewaliśmy pieśni nad trupem butelki Nie poszliśmy nigdzie Ojca nie zabili Przedzierał się przez tłum Pachniał dymem jak za harcerskich czasów Wśród drzew śródmieścia rozpalono ogień Wokół niego tańczono taniec śmierci Nocą iskrzącą się gwiazdami i gwiazdkami na naramiennikach reflektory wznosiły błagalnie złociste ramiona tuląc w nich krwawą hostię Wraz z tonami pierwszej kolędy na choince powiesiliśmy łańcuch Opłatku który zgarniasz grzechy świata łam się razem z nami Ogród dłoni (III) W dłoni wiszącym ogrodzie zapach lawendy i potu kiełkujących roślin Powietrze chciwie wchłania gorący oddech mięśni ściśniętych widnokręgiem skóry Dłoń pośród ludzi zagubiona nie znajduje drzewa na którym zmęczenie mogłaby powiesić Ciągle wsparcia szuka Cienie mistrzów Czcionką rozgwieżdżoną w oczach tekst mi piszą zbyt trudny by go wschodzącym słońcem czytać Wściekłością lasów minionych stuszelestnym szeptem w stronice mego domu uderzają Ze spojrzeń wszystkowidzących sień u drzwi kładą Gdy są znakiem na krawędzi drogi tęsknota za przestrzenią w nich ukryta Spełniająca się w wierszu który twarzy jasną stroną Niedopowiedzeni bo język ogniem z żelaza utoczonym kują Na słowo mocując się w wargach zamykam siły niewypowiedziane W grób pragnienia niosąc okrywam powiek opuszczonym całunem Przed nami przepaść Byli kobietą i mężczyzną Swój los chcieli mierzyć jak materiał ślubny A przed nimi była przepaść nad którą musieli przerzucić kładkę wspólnej drogi Szukali więc orlego pióra by za nich przestrzeń wypełniło lotem Oczekiwali niecierpliwości która pragnienia przybliża Wreszcie zbudowali dom kryty dachem z dłoni splecionych do prośby o wieczność Przed przepaścią Zamiast drogi * * * Mężczyzna wykopuje co noc topór miłości i drogę nim chce wycinać choć kierunek już dawno zgubił Kobieta oczy wytęża i głowę jego - raz byka - innym razem pajaca wabi do swojej ręki A on się wyrywa Skacze ze swej łodzi w inny nurt wzburzonych ramion Na zatracenie Na powrót do gniazda z którego wypadł jak z macicy matki Kobieta odbija w lustrze ciała ciepło jego pragnień Nieraz grzeją ręce przy wspólnym ognisku Lecz szaleństwo ubierają w kaftan bezpiecznego uśmiechu I coraz mniej mieszkają w skrawku swoich myśli Coraz częściej dłonie opuszczają dawne miejsce wędrując drogą która nie wiedzie już do wspólnych marzeń Ogród dłoni (IV) Gniew ścisnął dłoń Boleśnie do białości warg Róże na stwardniałe opuszki płatków płaczą Łzy nienawiścią spojone żywią kolce raniące łagodną otwartość przestrzeni Na jałowiźnie pięści szorstka darń porasta Nauka ziemi Przed ziemią ogniem zbóż wnętrzności palącą ucieczki nie należy szukać pośród wierzchołków drzew Gdzie wiatr ludzkie drogi myli Z jej zasadzki od śmierci naglejszej tylko wtedy ujść można gdy się do niej wróci Trzeba w każdej piędzi odkryć twardość stali raniącą boleśnie Ognistość wulkanów w otwarte zamknąć dłonie Skałom cierpliwości dodać I objąć ustami na chleb gotowymi Nie kalecząc słowem ciszy urodzajów Ziemi nie można poznać przestrzeni kształtowaniem przez liść z gałęzi spływający Ani malowaniem na powietrza ulotnej płachcie Trzeba ją marzeniem jak dłuto nieustępliwym z kamienia uwolnić Bój tocząc do ostatniego robaka Delikatnym drżeniem palców skórę rozciąć I słuchać korzeni uczących się mądrości minerałów Bo ziemia nie inaczej żyje jak tylko piersią naszą karmiona I my żyjemy dopokąd ona z nami Ojciec zamyka srebrnym kluczem Na porannej łące gwiazdy mieszają się z ziemią Dom strząsa z siebie krople rosy Rozwiane włosy ojca jak gołębie przysiadają na grzebieniu schowanym w wewnętrznej kieszeni marynarki Leżąc nieruchomo w powietrzu ojciec rozpościera skrzydła Próbuje wznieść się w gęstwinę traw Rozgarnia fałdy obłoków Dostrzega Noego płynącego papierową arką z wiernym psem strzegącym tajemnicy układu z Bogiem W jego żyłach krew powoli czernieje w farbę nagrobnego napisu Srebrnym kluczem zamyka pory roku Wyznanie wiatru Skrzydłem deszczu mnie przykryła i nie puszcza Noc co jedwabistym uściskiem wokół szyi się splata Spoza wachlarza drzew wyciąga do mnie rękę i obwołuje bratem Bo przy jej srebrnej głowie ślepy jak ćma się kołatam Ogród dłoni (V) Dłoń poza horyzont sięga i nie ma końca Gdy otwiera księgę swej mądrości i na grzbiet się kładzie Słońce tajemne znaki ostrym promieniem na marginesie kreśli Czasem człowiek na niej pisze Lecz ona w samotności rośnie Rozkazów żadnych nie słuchając A wiatr to ja... ... i u twych ramion zawiruję skrzydłem wielobarwnym I poniosę By na suknie nieba rozrzucić chmur wróżebną talię I szaniec ze spadających gwiazd usypać I kroplę krwi co płonie północnie o kraniec świata rozbić Kraniec ciała Zatrzymanie w zenicie Ptaki wciągają rozpędzony do białości okręt na błękitną powierzchnię oka Popękany cień kładzie na noszach z rosy ciało z którego uszedł promienny kręgosłup Z zielonej toni drzew wybucha wulkan kwietnego pyłu zatrzymującego słońce łagodnym dotykiem Przejrzeć górę Ciemność gdy chropowatym jęzorem w siebie sięga pęka jak dojrzały owoc Bo w niej miejsc już ciemnych nie ma By to ujrzeć zaczerpnąć jej trzeba i z oczu zmyć jasne spojrzenie Wtedy zatańczy w sukni ze skrawków tęczy Ogród dłoni (VI) Do liścia podobna i jak liść sucha Szeleści jesiennym ogniskiem w innej skryta dłoni W dotyku tak jedyna Jak szczep co wysiłek drzewa uszlachetnia Sama ginie nie zaznawszy wiosny Ledwiem się narodził... ... i gwiazdy mi brak co do nieba wiedzie Granic rajskiego państwa znaleźć nie potrafię Tyle co z drogowskazów zbyt świeżą farbą pachnących wywąchać się nauczyłem A kierunek ich chybotliwszy niż ogarek co płomieniem zziębniętym w noc się wciska i drogę gubi Bo krzyku we mnie że i za paznokciem go schować Lotem cienkim opada jak ptak ze skrzydeł przez wiatr poobrywany Na strunach powietrznych melodię ledwo wyszarpuje Choćby go za język ciągnąć z Bogiem się nie powadzi ni z Diabłem pojedna Ledwiem go począł a już cala cisza świata wizytówką nie milknącą o niego się upomina Starzec Może już umarł Stoi i nie pyta o nic Tylko z oczu żywe srebro wciąż mu ucieka na lodowate bieguny ciała Odrywa brzegi listów które odrastają jaszczurczym ogonem w stwardniałych oczekiwaniem palcach Z welonu ślubnej córki wyciąga nitki samotnych dni Nic nie chce wiedzieć Jest w czyśćcu Śni koszmary przyszłego zbawienia To czego mu nie poskąpiono srebrzy się pośród nocy Opis wygnania On stworzył kobietę A potem mnie Przez chwilę żyliśmy w raju Wiatr rozgniatał na szybie drobnokościste ciało deszczu Potem długie tygodnie oblegał okna śnieg Pory roku nas nie dotyczyły Aż raz w gęstwinie zbrojnego drzewa tęczowy korowód ułożył się w bluźnierczy drogowskaz zawieszony na blasku księżyca Przez dziurkę od klucza zaglądnęliśmy do pokoju Pana Boga Zakazany owoc ciemności gryzł w usta jak raniona pomarańcza Staliśmy nieruchomo skleszczeni kikutami framugi Palce którymi rozcieraliśmy oczy zamarzały na wietrze Ziemia drżała pod ciężkimi krokami naszego wygnania Miejsce na przeznaczenie Po wędrówce ścian dom sklepiam na nowo opasując go wstęgą światła które co noc mnie otacza Rankiem taki już jestem dorosły że do dzieciństwa nie dosięgam i miejsc przeszłych we mnie nie ma Do dnia jak do ołtarza przystępuję A odchodzę od niego pełen niespełnionych ofiar gnących ku ziemi ramiona Ulżyj mym pragnieniom ironio przyjaciółko podwijająca ogon z psim znawstwem Ogród dłoni (VII) Gwiazdy Jakże one pachną w ogrodzie rozkwitającym serdecznym powitaniem Ramiona milionem lat twarde wyciągają ku dłoni A ona dialog z ich milczeniem prowadzi Z gwiazd siłę czerpiąc drogę do wieczności wskazuje Trudem własnym ją czyta Ktoś noc rozkołysał... Ktoś noc rozkołysał niby gitarę do czarnej przytuloną dłoni I po stołowej nodze spłynęła łza Sucha Sosnowa Odrastająca podskórnie Ktoś wstał by na bezgłowym włosie zagrać serenadę Otworzyła okno mgła samobójczyni prężąc się na parapecie Ktoś nocą noc trwonił kryształowym drżeniem gęstniejącą Polowanie Sztandar radośnie się zwija I w pustkę stalowej pętli ludzki żer łapie Ktoś na nim własnym sercem szarpany na progu prawdy się powiesił ...nie znalazł ukojenia Papierowy dom Na nieznanym kontynencie wdzierającym się pomiędzy Wieczór i Świt Siedzę pośrodku własnego królestwa w wirującym zamku muzyki parującej z płyt Z ogrodu w którym rośnie czas kradnę godziny i spijam ich trujący nektar Rzuconą we mnie kulę ziemi łapię w dłoń i jak głowę pluszowego misia jej martwą okrągłość pieszczę Potem kładę się na przeogromnej łące na której kwitną kolorowe bukiety snów Gdy rzęsami zasłaniam im słońce obłażą mnie jak pająki Nie będę już mieszkać w papierowych domach Oddechem w nich ogień wzniecę Czuję jak rośnie mi garb Może to balon na którym do nieba wzlecę Deklinacja możliwości A jeśli się spotkamy To kto? A jeśli coś powiemy To co? A jeśli pokochamy To kogo? A jeśli zapragniemy To czego? A jeśli damy wszystko To komu? A jeśli zamyślimy się To czemu? A jeśli umrzemy To w kim? A jeśli w sobie To czym? Ogród dłoni (VIII) Mrok w dłoń zapada gdy ją przepastne gardło kieszeni pochłania dotknięcie materii choć jak pazur pilnikiem spiłowany gładkie śmiertelną drapieżność kryje Linia miłości kurczy się na podobieństwo kwiatu składanego w trumnę wieczornego chłodu Wiele światła trzeba by rozkwitła na nowo Kocha tylko dzień... Kocha tylko dzień Idąc spełniać obowiązki kata pozostawia w pościeli ślad ciała i czarnego buta Piejącemu żałośnie księżycowi wyrywa pióra zwisające nad miastem skrępowanym snem Na liście płac podpisuje się zamaszyście "Przeznaczenie" W nocy plecie konopny wianek dla ukochanej szubienicy Jej delikatną szyję okręca fioletowym szalem skazańca Z otwartych ust wyciąga zlęknioną duszę Dla dzieci przyniósłby na szczęście kawałek wisielca Noce spędza nieraz bezsennie Obraz z lotu kruka Wspina się po szczeblach skrzydeł Wygina nabrzmiałą żyłę lotu w której tętni tajemnica poczęcia i szmacianego pantofelka znalezionego nad ranem Na skraju horyzontu znika za przeźroczystym ukłonem W królestwie wietrznie rodzącego ziarna dźwięczą mu kosy klepane z obłoków Ogród dłoni (IX) Gorączka zachłannymi: ustami dłoń całą objęła w żarliwe posiadanie Ogród który ledwie rozkwitał zmusiła by bujnością wszystkich zapachów rozpłomienił się Palce zielonym ściegiem mchu w niedostępny mur mocno zszyła Była początkiem i kresem źródła które zamieniła w suchą gałąź Powstanę uśmiechem Uśmiechem na progu który domu nie wita staniesz kiedyś Bym oczy ślepotą wiary ciężko zamykane otworzyć miał przed kim Na uczynku nieprawym u szczytu powodzenia w koronie stojącym nie dał się ukrzyżować Z ogniem na sądzie Twoim dłoń z ufnością w wyrok sprawiedliwy złożył W pocie czoła brużdżąc rany do warg spłyniesz smakując gorzko jak ziarno z którego śmiech i płacz się rodzi Gdy przyjdziesz Dzień zostawię z nikim się nie pojednawszy I zmartwychwstanę królestwem z niepowszedniego uśmiechu Rzeki wpływają do nieba Z kolorowych nitek pozostawionych przez rozgrzane latem parasole chłopcy splatają ruchliwe łapki sieci zastawiane na wielorybną falę podpływającą pod brzeg Łowią dziesięcioletnie marzenia pluskające figlarnie w dorosłych opowieściach o cudach świata W dłoniach ważą mądrość ściąganą z wierzchołków najwyższych drzew Z pergaminu delikatnego jak powierzchnia zatopionych lądów klecą latawce unoszące ich ponad świt który nie kończy się wszechświatem Kołują radośnie na błękitnych żyłkach nabrzmiałych krwią Ze słonecznej procy strzelają w okna nielubianym sąsiadom biegającym na skargę do dzielnicowego Pana Boga Rzeki w których kąpią się chłopcy wpływają do nieba Chwila bezsilności Wiatr coś na progu zwietrzy i już go nie ma Kruk w czarną godzinę kruczkiem się wywinie Klucz który wszystko otwiera Chytrze kluczy umykając pogoni Cisza ta najcichsza uciszyć się nie pozwoli Sideł w najchwytliwszą myśl nie usidlisz bracie I siodła choć koń w nim zastygł nie osiodłasz Słowa tak twojego nie wysłowisz Ogród dłoni (X) Dłoń co czoło w potrzebie podpiera wiatrem podszyta I lżejsza niż babie lato gdy ponad głowę wolno się unosi Lecz uściskiem nieszczerze serdecznym zduszona Zwisa martwo jak uśmiech bez twarzy Blada bo pewność z niej wypłynęła która przewodniczką była po innych dłoni nie szlifowanym bruku Z ciałem związana bardziej cierpi niż okręt kotwicą do fali przykuty Świąteczny wiersz Samotny jak spacer szczelnie spowity wiatrem świąteczny wiersz kroczy ostrożnie na szczudłach drzew Nie bacząc na szaleńczy wir wskazówek śnieżnego zegara zagląda w oczy oślepionym mrozem oknom Zbiera milczenie odpadające z firanek napęczniałych gwarem domowych rozmów Jak wielka była cisza... Jak wielka była cisza na łapkach z dzwoneczków biegnąca do mnie szukać uciszenia Niech wiatr zaświadczy w obłęd schwytany Drzewom w niebo zanurzający korzenie Jak jej ból głęboki Niech ziemia opowie krwią nasycona i łzą słoną oceany karmiąca Ile w niej śmierci było To najlepiej wiedzą werble Z ich łoskotu trumnę jej zbili Grający w zabijanego Chłodnym wspomnieniem ust obejmij Ona cię obejmie ustami w których pełnia księżyca jaśnieje Chłodnym dotknie pocałunku wspomnieniem I zostawi Pośród nocy w której złodziej ręki swej nie dojrzy A światło latarni ścina głowy jak gilotyna Ogród dłoni (XI) Jest wołaniem przebijającym tarczę milczenia Czasem wąż w niej gniazdo wije A anioł niebieskie ptaki karmi Pospołu ją tworzą gdy nad ranem jej pąk z mgły się wyłania Ciepła i spojrzeniem ludzkim nie skłamana Ogród cichy i spokojny w nim błądzić możesz do woli Pieśniarka Każdym dźwiękiem podważa kamieni niewzruszoność Z jej krtani powietrzny słup wyrasta wspierający strzelistość stropu Oknom na kruchych skrzydłach pozwala wirować nad ptaków aureolą Na głowę zarzuciła welon smutkiem głębiej grobu wrastający Z nut pojedynczych muruje zamek w którym zaklęci posągowiej trwamy Gitara złotousta sercom przykazuje w rytm pieśni krew toczyć Ona jak instrument prosta z przeznaczeniem zgrany Każde słowo jak topór wbija w nasze ciało Gdy umilknie runie cała sala Oskarżenie jesieni Ta pora z wiatrem tylko sny przynosi Pełno w nich ludzi przez własne kły rozszarpywanych A wspomnienia z uwiązanym u szyi kamieniem Idą na dno nie znajdując ratunku w czterech ścian głębinie Ta pora oprócz wiatru tylko śmierć przynosi Gdy człowiek jak brudny strzęp papieru przez jezdnię jest szarpany Jesień mu była ostatnią nadzieją Mgła We mgle się zagubić tak gęstej że oczami rozgarniać nie wystarczy by do siebie dotrzeć Przed gwarem dnia węszącym zawzięcie ciało milczeniem okryć Mieszkając w niej bezdomnie niebo z gwiazd obrywać wróżąc nocy dzieje Bezsenności klingę na ciętość księżycowej poświaty wyostrzyć Z mgły granitu przepowiednie spełnić Ogród dłoni (XII) Dłoń miękka lecz od ciszy twardsza Nieruchoma jak źrenica sidła przed którą ptak bezsilnie się skłoni złamawszy skrzydła nadzieją lotne Do innej dłoni nie znajduje drogi choć świeci na niej płomieniem strzeliście pięciopalczastym W tym śnie tak dalekim... W tym śnie tak dalekim i o mnie śniącym było niebiesko Dym listopadowych ognisk sznurował okna Ojciec czynił znak klucza pomiędzy nadchodzącymi dniami Byliśmy wyspą wyplutą na skraj życia pod którą podpływała niespokojna fala grobów Odbywała się generalna próba przed wielkim misterium spodziewanym u schyłku każdego lata Niepotrzebne rekwizyty złożono w starych bunkrach i barakach szlachtując nimi na razie domowy drób Kostuchę widzieliśmy w aureoli z gęsiego puchu Dorodne marmurowe krzyże i obeliski wygrzewały się w słońcu przystając na entuzjazm nowego pokolenia zieleni Śmierć przemykała po zapomnianych zaułkach nie pokazując się na głównych ulicach Tylko najstarsi przypominali o niej niekiedy Ojciec stawał na brzegu nasłuchując odgłosów dochodzących zza nieprzeniknionej kurtyny nieba Wpatrywaliśmy się w niego z zachwytem wierząc że jest w dobrych stosunkach z Bogiem Z ufnością czekaliśmy na kolejne święta zmarłych Na początku umarły piersi matki i czerń we włosach ojca W bezpowrotną wędrówkę odeszły zęby Tak śmierć poczęła żłobić nową ścieżkę i nikt nie potrafi jej zatrzymać Wyznanie nadziei "Zacząć od nowa" Tyle słów znać I żadnych innych nie pamiętać Może od nich zacznie się rozmowa Bo nadziei nie ma większej od tej która jest A wykuwać ją należy z nieśmiertelności Wzorem starych mistrzów których sekrety znał tylko materiał podług nich kształtowany Ręką nie zawsze czystą i do powitań gotową wzniecać nadzieję jak ogień Nie po to by w piecu palić lecz w jej grzechu nieodpuszczonym przed beznadziejnością szukać schronienia A bez niej choć w wiosnę odejść nie czekając lata Zagubieni w skrawku nieba A jednak pełni pychy Lawirujący pomiędzy śmiercią głodową a śmiercią z przejedzenia jeśli jeszcze żyjemy Nie zagłodzeni na śmierć Nie zżarci przez żarcie Żywmy nadzieję Ona z niczego tworzy I tak prowadzi że iść można stopę stawiając zawsze w środek świata To nic że ona nieraz na puszczy wołaniem Wierzę w zwątpienia odkupienie Wierzę w rozpaczy oczyszczenie Wierzę w nadziei zmartwychwstanie Wierzę w nadziei żywot wieczny Wierzę gdy słyszę jak stalówka po papierze skrzypi Ogród dłoni (XIII) Dłoń ostatnia chłodny pokłon śmierci składa Najcichsza a najwięcej znaczy Słowem gardzi znając mądrość ciała Odwzajemnieniem uścisku to powie co przemilczy język gdy go mowa zbyt prędka nagli Ku szerokim przestrzeniom nie znajduje drogi Ani ich szuka Gdy pracuje od żarna żarliwiej trud ludzki miele Nie żałuje kory z pnia lat minionych Gdy siebie pewna od śmiechu radośniejsza