Blish James - Gdzie jest twój dom, Ziemianinie
Szczegóły |
Tytuł |
Blish James - Gdzie jest twój dom, Ziemianinie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Blish James - Gdzie jest twój dom, Ziemianinie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Blish James - Gdzie jest twój dom, Ziemianinie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Blish James - Gdzie jest twój dom, Ziemianinie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
James Blish
Gdzie jest twój dom, Ziemianinie
Tłumaczenie - Juliusz P. Szeniawski
Opracowanie - Mariusz Szydlik
Johnowi W. Campbellowi,
juniorowi
*
PROLOG
Loty kosmiczne zaczęto prowadzić w okresie upadku Wielkiej Zachodniej
Cywilizacji Ziemskiej, traktując je jako rodek samoobronny. Wynalezienie
silników Muira, opartych na zasadzie transmisji masy, pozwoliło pierwszym
badaczom przestrzeni dotrzeć aż w rejony Jowisza. Napęd grawitacyjny, którego
istnienie postulowano już całe wieki wczeniej, odkryty został w roku 2018,
włanie podczas ekspedycji na tę planetę. Był to więc ostatni lot statku
kosmicznego napędzanego silnikami Muira i zarazem ostatnie tego typu
przedsięwzięcie Zachodu przed ostateczną zagładą tej cywilizacji.
Ukończenie zdalnie sterowanej budowy Mostu na powierzchni samego Jowisza, z
pewnocią największego (a pod wieloma względami także najbardziej bezużytecznego)
ludzkiego przedsięwzięcia technicznego, umożliwiło wykonanie cisłych,
bezporednich pomiarów pala magnetycznego tej planety. Dostarczyły one
ostatecznego potwierdzenia hipotezy Blacketta-Diraca, która już w tysiąc
dziewięćset czterdziestym ósmym roku przedstawiła bezporednią zależnoć między
magnetyzmem, grawitacją i momentem pędu każdego ciała.
Do tego czasu równanie Blacketta-Diraca nie znajdowało żadnego praktycznego
zastosowania, pozostając jedynie zabawką teoretyków matematyki. I wtedy, nagle
zarówno twierdzenie jak i matematycy zaczęli więcić swoje pierwsze triumfy. Z
wielu zapisanych symbolami stronic i nie kończących się dyskusji nad
hipotetyczną wielkocią natężenia pola wirującego elektronu wyłonił się niemal
zupełnie gotowy do użytku grawitronowy generator polaryzacji Dillona-Wagonnera,
który na czeć tego, w jaki sposób wpływał na rotację elektronu, prawie
natychmiast ochrzczono mianem "szalonego wiratora" lub krótko - wiratora.
Nadszybkoć, ekran przeciwmeteorytowy i antygrawitacja nadeszły razem w jednym
zwartym pakiecie, opatrzonym etykietką:
G=2(PC/BU)^2
Każda kultura posługuje się swoistym systemem matematycznym, w którym
historiografowie potrafią dostrzec jej nieuniknione społeczne uwarunkowanie. Ta
formuła, ubrana w symbole algebry magiańskiej, wiodącą ku macierzowej mechanice
nowej Ery Nomadów, pozostała w swej istocie odkryciem Zachodu. Początkowo jej
podstawowego znaczenia upatrywano w fakcie, iż za prędkoć graniczną przyjęła ona
w i e l o k r o t n o ć prędkoci wiatła - c. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu
lat swego istnienia Zachód użył wiratorów do rozesłania kolonistów do pobliskich
gwiazd, lecz nawet wtedy nie zdawał sobie sprawy z tego, jak potężna broń
spoczywa w jego słabnących już dłoniach. Zachód nigdy w zasadzie nie odkrył, że
wirator może unieć k a ż d e ciało, a także zapewnić temu ciału ochronę i
wprawić je w ruch szybszy niż wiatło.
W następnych stuleciach idea lotów kosmicznych została niemal całkowicie
zapomniana. Nowa ziemska cywilizacja - ten cile planetarny despotyzm, nazwany
przez historiografów Państwem Monopolistycznym mylała zupełnie innymi
kategoriami. Loty kosmiczne były może spóźnionym, ale naturalnym płodem sposobu
mylenia charakterystycznego dla kultury Zachodu, który zawsze żądny był
zgłębienia tajemnic nieskończonoci. Natomiast w mieszkańcach Wschodu już sama
idea wzbudzała tak ogromny sprzeciw, że nie pozwalali o niej wspominać nawet
pisarzom parającym się fantastyką. Gdy Zachód piął się ku niebu niczym sekwoja,
obywatele Wschodu jak porosty rozpełzli się po całej planecie, coraz mocniej
zaciskając ją w swoich rękach i zadowalając się życiem tylko u podnóża tych
kolumn słonecznego blasku, po których Zachód usiłował wzbić się w przestrzeń.
W ten sposób narodziło się i zwyciężyło Państwo Monopolistyczne, w ten też
sposób miało zamiar utrzymać stan swego posiadania. Nigdy nie doszło do
bezporedniego, zbrojnego podboju Zachodu przez Wschód. W istocie rzeczy, w roku
dwa tysiące sto piątym (który to rok przyjmuje się za datę upadku Zachodu),
jakakolwiek tego rodzaju globalna bitwa spowodowałaby wyludnienie całej Ziemi w
przeciągu niemal jednej nocy. Zamiast tego Zachód sam dopomógł we własnym
podboju - długotrwałym i bolesnym procesie, którego wynik wielu ludzi potrafiło
przewidzieć, lecz którego nikt nie był w stanie powstrzymać. Aby zapobiec
wrogiej infiltracji, Zachód wprowadził i nieustannie zaostrzał autokontrolę
procesów mylowych. Doprowadziło to do stanu, w którym tych dwu przeciwstawnych
sobie kultur nie sposób było w końcu odróżnić, a ponieważ Wschód miał znacznie
większe dowiadczenie w sprawowaniu tego rodzaju monolitycznych rządów, jego
przywództwo w bezkrwawy sposób stało się faktem.
Zakazem mylenia o lotach kosmicznych objęte zostały nawet rozważania fizyków.
Wszechobecna Policja Myli, przeszkolona w zakresie praw rządzących balistyką i
innymi dziedzinami astronautyki, była w stanie wyledzić tego typu zabronioną
działalnoć - zwaną działalnocią nieziemską - na długo przedtem, zanim mogła ona
doprowadzić do uzyskania jakichkolwiek praktycznych efektów.
Istniała jednak dziedzina, w której Policja Myli nie mogła zakazać prowadzenia
prac badawczych, ponieważ na niej opierała się cała władza nowego państwa.
Dziedziną tą była atomistyka. Tymczasem to włanie badania nad momentem
magnetycznym elektronu doprowadziły swego czasu do powstania równań
Blacketta-Diraca. Nowe państwo zataiło oczywicie istnienie wiratorów - otwierały
zbyt dogodną drogę ucieczki a Policji Myli nigdy nie poinformowano, że to
podstawowe równanie także należy do inwigilowanego przez nią "obszaru cisłego
nadzoru". Władcy Wschodu nie mieli podać na temat równania nawet takiej
informacji.
W ten sposób, choć Państwo Monopolistyczne prowadziło czystki i "reedukację"
wród wszystkich grup mniejszociowych, nikt nie podejrzewał, że to włanie
matematycy mogą zgotować mu zagładę, a oni sami nawet w swych własnych mylach
wolni byli od jakichkolwiek rewolucyjnych pobudek. Wirator został ponownie - i
to doć przypadkowo - wynaleziony w laboratoriach fizyki jądrowej Koncernu
Cezowego.
To odkrycie oznaczało zagładę Państwa Monopolistycznego, tak jak niwelująca
potęga reaktora atomowego i Słonecznego Feniksa zwaliła niegdy dążąc ku
przestrzeni Zachód. Loty kosmiczne zostały wznowione.
Przez pewien czas wiratory montowano przezornie tylko w nowo zbudowanych
statkach kosmicznych, co zapoczątkowało miesznie krótki okres badań
planetarnych. Chwiejący się w posadach gmach walczył o zachowanie równowagi,
lecz rodek ciężkoci już uległ przesunięciu. Marnotrawstwo, związane ze
stosowaniem wiratorów do napędzania wyłącznie niewielkich rakiet, było nie do
ukrycia.
Od kiedy antygrawitacja stała się techniczną rzeczywistocią, przestała istnieć
potrzeba specjalnego przystosowywania projektów statków do wymogów podróży
kosmicznych, ponieważ zarówno masa jak i linie aerodynamiczne utraciły
jakiekolwiek znaczenie. Najcięższy i najbardziej niezdarnie ukształtowany obiekt
można było dźwignąć i wyrzucić z powierzchni Ziemi na dowolną niemal odległoć.
Gdyby okazało się to konieczne, można byłoby poruszyć nawet całe miasta.
I wiele z nich poruszono. Wczeniej jednak przyszła kolej na fabryki i zakłady
przemysłowe. Najpierw zaczęły wędrować po powierzchni Ziemi, od jednego złoża
cennych minerałów do drugiego, a później wzbiły się w przestrzeń kosmiczną. I
tak rozpoczął się exodus. Nic nie mogło go powstrzymać, ponieważ w owym czasie
taki trend najwyraźniej odpowiadał interesom Państwa. Ruchome fabryki zmieniły
Marsa w Pittsburgh Układu Słonecznego. Dzięki wiratorom, które przeniosły sprzęt
górniczy i całe rafinerie kopalin, życie wróciło na tę pokrytą liszajami rdzy
kulę. Tam, gdzie niegdy znajdował się sam Pittsburgh, rozpocierała się teraz
dolina żużlu i popiołów. Ogromne kombinaty przetwórcze Koncernu Stalowego
połykały roje meteorów, przeżuwały je i wypluwały w postaci wyposażenia
satelitów. Koncerny: Aluminiowy, Germanowy i Torowy wysyłały swoje zakłady w
przestrzeń, by wydobywały one zasoby innych planet.
Aż należący do Koncernu Torowego Zakład Numer Osiem nie powrócił. Ten prosty
fakt zapoczątkował rewolucję przeciwko panowaniu kultury cile planetarnej. W
poszukiwaniu pracy wród kolonistów wyrzuconych przez odpływ Cywilizacji Zachodu,
Układ Słoneczny opuciły pierwsze miasta-wędrowcy. Wród tych nomadów przestrzeni
zaczęła się wykształcać nowa kultura, która ze względu na swój zasięg stała się
wkrótce kulturą powszechną. I wtedy, wbrew własnej woli, Państwo Monopolistyczne
zrobiło to, co od dawna obiecywało uczynić, kiedy ludzkoć będzie gotowa -
zanikło. Ta Ziemia, która aż do ostatniego ziarenka piasku stanowiła niegdy jego
wyłączną własnoć, była teraz niemal zupełnie wyludniona. Jej spadkobiercami
zostały ziemskie koczownicze miasta: miasta-sezonowi robotnicy, miasta-najemni
pracownicy, miasta-nomadowie.
Stało się to możliwe przede wszystkim dzięki wiratorom, ale stan ten nie byłby
trwały, gdyby nie ogromny współudział dwóch innych czynników społecznych.
Pierwszym z nich była długowiecznoć. Już wówczas, gdy technicy pracujący na
Mocie na Jowiszu potwierdzali zasadę działania wiratora, proces pokonywania
naturalnej mierci był prawie całkowicie zakończony. Oba te odkrycia znakomicie
się uzupełniały. Pomimo bowiem tego, że wirator potrafił nadawać pojazdom - lub
miastom - szybkoć nieporównanie większą od prędkoci wiatła, podróże między
gwiazdami w dalszym ciągu pochłaniały pewną skończoną iloć czasu. Ogrom
galaktyki był wystarczający, by lot dalekiego zasięgu, prowadzony nawet z
najwyższą możliwą prędkocią, trwał całe ludzkie życie.
Lecz gdy mierć skapitulowała przed lekami geriatrycznymi, pojęcie długoci życia
ludzkiego całkowicie zatraciło swój dawny sens.
Drugi czynnik miał charakter ekonomiczny. Było nim wyniesienie germanu do roli
posłusznego dżina fizyki ciał stałych. Na długo przedtem, zanim lot w daleką
przestrzeń stał się faktem, metal ten osiągnął na Ziemi fantastyczną wprost
wartoć. Otwarcie międzygwiezdnych granic obniżyło jego cenę do poziomu, na
którym możliwe stało się jego powszechne wykorzystanie. Stopniowo german stał
się podstawowym, stabilnym rodkiem płatniczym w handlu galaktycznym. Tylko on
był w stanie zachęcić koczownicze miasta do działania.
Tak więc Państwo Monopolistyczne upadło, lecz pozostawiło po sobie częć swojej
społecznej struktury. Ziemskie prawa, choć w bardzo zmienionej formie,
przetrwały, i to nie bez korzyci dla wędrownych miast. Nomadowie przestrzeni
napotykali wiaty, które odmawiały wyrażenia zgody na lądowanie; inne pozwalały
im lądować, lecz bezlitonie ich wyzyskiwały. Miasta broniły się, jak umiały, ale
jako machiny wojenne nie były zbyt sprawne. Generalnie rzecz biorąc, koparki
zawsze były bliższe Zachodowi niż czołgi, niemniej wynik walki między tymi dwoma
urządzeniami jest łatwy do przewidzenia - to się wcale nie zmieniło. Stosowanie
całej potęgi wiratora do napędzania obiektów tak małych jak statki kosmiczne
było oczywicie marnotrawstwem, ale okręt wojenny ma z założenia trwonić energię
bezproduktywnie, a im więcej jej traci, tym bardziej morderczy jest tego skutek.
Ziemska policja poskromiła zbuntowane miasta. Ponieważ jednak były one Ziemi
potrzebne dla zagwarantowania jej własnych interesów, wkrótce potem uchwalono
prawa zapewniające miastom ochronę.
W ten sposób ziemska policja zachowała swoją jurysdykcję, lecz panowanie Ziemi w
większoci regionów było bardzo słabe. W wielu zakątkach Galaktyki znano ją tylko
jako legendę - zielony mit unoszący się gdzie hen w przestrzeni, odległy o
tysiące parseków i tysiące lat nieuchronnie toczącej się historii. W wielu z
nich znacznie żywiej pamiętano obaloną niedawno tyranię Wegi i zdążono już
zapomnieć (a niektórzy nigdy nawet nie poznali) imię niewielkiej planety, która
położyła tej tyranii kres.
Ziemia zmieniła się w planetę-ogród. Pozostało na niej tylko jedno warte
wspomnienia miasto - senna stolica Galaktyki. W okrytej kwieciem dolinie
pittsburskiej zjawiali się bogaci nowożeńcy, by tam poswawolić; starzy
parlamentarzyci przyjeżdżali na Ziemię, by tutaj umrzeć.
Nikt inny nigdy jej nie odwiedzał.
Acreff Monales:
Droga Mleczna - pięć portretów kulturowych
ROZDZIAŁ 1
*
Utopia
*
Wychodząc na wąski, granitowy taras, John Amalfi poczuł, że pamięć płata mu
jeden z tych częstych niegdy figli, które zawsze drażniły go jak zgrzytliwy ton
w gładko skądinąd granym solo francuskiego rożka. Takie momenty wahania nad
wyborem właciwego słowa zdarzały mu się teraz już znacznie rzadziej, lecz mimo
to ciągle jeszcze były dokuczliwe.
Tym razem przyłapał się na tym, że nie potrafi zdecydować, jak powinna brzmieć
nazwa miejsca, do którego włanie wchodził: dzwonnica czy dyspozytornia?
Była to, oczywicie, kwestia czystej semantyki, a jej rozstrzygnięcie zależało -
zgodnie z jednym z najstarszych powiedzonek - od punktu widzenia. Taras biegł
wokół dzwonnicy miejskiego ratusza. Samo miasto jednak było statkiem kosmicznym,
którego znaczną częcią dowodzono włanie z tego miejsca. Stąd także Amalfi
przywykł obrzucać taksującym spojrzeniem gwiazdy, wród których statek żeglował.
To czyniło z tego budynku dyspozytornię. Lecz jednoczenie statek był miastem -
miastem aresztów i placem zabaw, zaułków, ulic i ulicznych kotów, i nawet dzwon
na dzwonnicy wisiał jeszcze ciągle tam, gdzie go niegdy umieszczono, choć od
dawna nie miał już serca. Miasto w dalszym ciągu nosiło nazwę Nowy Jork w stanie
Nowy Jork, ale to - jak dowodziły stare mapy - było mylące. Kosmiczne miasto
było jedynie częcią Nowego Jorku, samym Manhattanem.
Amalfi przestąpił próg, a w odgłosie jego kroków uderzających o granitową
posadzkę nie dało się wychwycić żadnego zauważalnego zakłócenia rytmu.
Te drobne dylematy były mu dobrze znane. W latach, które nastąpiły bezporednio
po wzbiciu się miasta w przestrzeń, często miewał tego rodzaju rozterki. Lot
kosmiczny tak całkowicie odmienił funkcje najzwyklejszych rzeczy i miejsc, że
bardzo trudno było ustalić, w jakich kategoriach trzeba o nich myleć. Dzisiejszy
dylemat polegał na tym, że choć dzwonnica ratusza wyglądała niemal zupełnie tak
samo jak w roku 1850, to pełniła teraz funkcję dyspozytorni statku kosmicznego,
a zatem żadne z dwóch okreleń nie wyrażało precyzyjnie tego, czym stała się ta
kombinacja.
Amalfi spojrzał w górę. Niebo także wyglądało mniej więcej tak samo jak w
bezchmurną noc roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego. Ekran wiratorów, szczelną
kulą otaczający całe miasto, sam w sobie był całkowicie niewidoczny. Jednak
przepuszczając tylko eliptycznie spolaryzowane wiatło, rozmazywał punkty, które
były gwiazdami widzianymi z próżni, i sprawiał, że oglądane z dołu, zdawały się
wiecić trzykrotnie janiej. Poza odległym, ledwie słyszalnym pomrukiem wiratorów
nic nie wskazywało na to, że miasto mknęło przez obszary próżni między gwiazdami
- tułacz wród tułaczy.
Gdyby przyszła mu na to ochota, Amalfi mógłby wywołać z pamięci tamte dawne
czasy, kiedy to Ojcowie Miasta zdecydowali, że nadeszła pora, by wyruszyć w
przestrzeń. Było to w roku trzy tysiące sto jedenastym, dziesiątki lat po
opuszczeniu Ziemi przez wszystkie większe skupiska ludzkie. Amalfi miał wówczas
zaledwie sto siedemnacie lat, lecz piastował już urząd burmistrza miasta.
Funkcję miejskiego menedżera pełnił w tamtych czasach człowiek o nazwisku
deFord, który podzielał zakłopotane zdumienie Amalfiego, wywołane niemożnocią
precyzyjnego nazwania tych wszystkich znajomych rzeczy, tak bardzo nagle
odmienionych.
Ale deFord został rozstrzelany przez Ojców Miasta około roku trzy tysiące
trzechsetnego za jawne pogwałcenie kontraktu zawartego przez Nowy Jork z planetą
zwaną Epoką, co na czarno zapisało się w policyjnej kartotece miasta i czego
policja do dzi nie mogła mu zapomnieć.
Nowym menedżerem został Mark Hazleton, młody, niespełna czterystuletni człowiek,
do którego Ojcowie Miasta zdążyli już poczuć równie wielką niechęć jak do
deForda, i to z tych samych mniej więcej powodów. Hazleton urodził się jednak
już po opuszczeniu Ziemi i dlatego nie miał najmniejszych trudnoci z nadawaniem
rzeczom odpowiednich nazw. Amalfi gotów był uwierzyć, że jest ostatnim
człowiekiem na pokładzie wędrownego miasta, który odczuwa jeszcze czasami
zakłócenia strumienia wiadomoci, wywołane przez stare, ziemskie nawyki mylenia.
Przywiązanie Amalfiego do ratusza, jako do centrum kierowania miastem, zdradzało
w pewien sposób jego pradawne powiązania z Ziemią. Ratusz był najstarszym
budynkiem na pokładzie i dlatego widać z niego było tylko bardzo niewiele nowych
gmachów - był zbyt niski i otaczało go zbyt wiele nowych konstrukcji. Dla
Amalfiego nie miało to żadnego znaczenia. Z dzwonnicy - czy też dyspozytorni -
patrzył zawsze, z głową odrzuconą do tyłu aż na sam potężny kark, w jednym tylko
kierunku - prosto w górę. W końcu nie miał żadnego powodu patrzeć na budynki
otaczające Battery Park. Już je widział.
Natomiast prosto nad jego głową znajdowało się słońce spowite w wygwieżdżoną
czerń. Było już wystarczająco blisko, by dało się wyraźnie dostrzec jego tarczę,
i powoli stawało się coraz większe. Amalfi włanie obserwował je uważnie, kiedy
mikrofon w jego ręku wydał urywany skrzek.
- Wygląda mi doć dobrze - powiedział Amalfi, niechętnie zniżając łysą głowę w
kierunku mikrofonu. To gwiazda klasy G albo co w tym rodzaju, a Jake z
Astronomicznego mówi, że dwie z jej planet są typu ziemskiego. Archiwa dodają,
że obie są zamieszkane. Gdzie są ludzie, tam jest i praca.
Słuchawka zakwakała co szybko, równo wyważonymi sylabami, ale w tym, co
przekazywała, czuło się brak większego przekonania. Amalfi słuchał
niecierpliwie, a potem rzucił krótko:
- Polityka.
Wymówił to słowo tak, jakby nadawało się tylko do gryzmolenia na odrapanych
murach. Mikrofon umilkł. Amalfi odwiesił go z powrotem na miejsce przy
balustradzie, a w chwilę później jego kroki zadudniły na archaicznych,
kamiennych schodach prowadzących z dzwonnicy-dyspozytorni.
Hazleton czekał na niego w gabinecie burmistrza, bębniąc smukłymi palcami po
blacie biurka. Obecny menedżer miasta był człowiekiem nadmiernie wysokim,
szczupłym i kocistym, a co w sposobie, w jaki rozsiadł się w fotelu Amalfiego,
sprawiało, że robił także wrażenie człowieka leniwego. Jeżeli upodobanie do
chadzania krętymi cieżkami jest oznaką lenistwa, to Amalfi skłonny był nazwać
Hazletona najbardziej leniwym człowiekiem w miecie.
Czy był bardziej leniwy niż ktokolwiek poza miastem, było zupełnie obojętne.
Nic, co działo się poza miastem, nie miało praktycznie żadnego znaczenia.
- No i...? - spytał Hazleton.
- No i nieźle - odmruknął Amalfi. - To przyjemny żółty karzeł ze wszystkimi
ozdóbkami.
- Jasne - powiedział Hazleton, umiechając się z przymusem. - Nie rozumiem,
dlaczego tak bardzo się pan upiera, żeby na własne oczy obejrzeć każdą mijaną
przez nas gwiazdę. Tu, w swoim gabinecie, ma pan pod ręką ekrany, a Ojcowie
dysponują wszelkimi danymi. Wiedzielimy, jak ta gwiazda wygląda, na długo
przedtem, zanim moglimy ją w ogóle dostrzec.
- Lubię sam sobie popatrzeć - odparł Amalfi. Nie na darmo jestem tutaj
burmistrzem od szeciuset lat. Tak naprawdę to nic nie wiem o żadnym słońcu,
dopóki nie zobaczę go na własne oczy. Wtedy wiem. Obrazy nic nie znaczą... nie
sposób je w y c z u ć.
- Bzdury - powiedział Hazleton bez złoliwoci. - A co to pańskie w y c z u c i e
mówi tym razem?
- To dobre słońce, podoba mi się. Będziemy lądować.
- A gdybym tak panu powiedział, co tam się odbywa?
- Wiem, wiem - burknął Amalfi. Jego tubalny głos przybrał wymuskany, nerwowy
ton, jego własną, przesadną wersję mechanicznej mowy Ojców Miasta. PO-LI-TYCZ-NA
SY-TU-AC-JA JEST BAR-DZO NIE-PO-KO-JĄ-CA. A mnie martwi nasza sytuacja
żywnociowa.
- To aż tak z nią źle?
- Jeszcze nie. Ale będzie, jeżeli nie wylądujemy. W zbiornikach chlorelli zaszła
jeszcze jedna mutacja. Musiało się to stać, kiedy przechodzilimy przez to pole
promieniowania koło sigmy Smoka. W tej chwili, w przeliczeniu na tłuszcze,
zbieramy około dwóch tysięcy dwustu kilogramów z akra.
- To wcale nie najgorzej.
- Owszem, ale wydajnoć spada, i to coraz szybciej. Jeżeli tego nie powstrzymamy,
to mniej więcej za rok nie zbierzemy ani grama alg. A i rezerwy ropy mamy za
małe, żeby dotrzeć do następnej gwiazdy. Dobrnęlibymy do niej zjadając się
nawzajem.
- To tylko zwykłe gdybanie, szefie - wzruszył ramionami Hazleton. - Nigdy do tej
pory nie zdarzyła nam się mutacja, której nie zdołalibymy opanować. A na tych
dwóch planetach jest doć paskudnie.
- No więc dobrze... toczą między sobą wojnę. I co z tego? Nieraz już bywalimy w
takich sytuacjach. Nie musimy stawać po niczyjej stronie. Wylądujemy po prostu
na bardziej dla nas dogodnej planecie...
- Gdyby to była zwykła międzyplanetarna draka, to zgoda. Ale tak się składa, że
jeden z tych wiatów, ten trzeci od słońca, to nie uznający niczyjego
zwierzchnictwa relikt starego Cesarstwa Hrunty. A ten wewnętrzny, to pogrobowiec
hamiltonianizmu. Walczyły ze sobą z przerwami cały wiek, bez jakiegokolwiek
kontaktu z Ziemią. No i wreszcie Ziemia je odnalazła.
- I...? - spytał Amalfi.
- I rozprawia się z nimi oboma - odparł ponuro Hazleton. - Włanie otrzymalimy
oficjalny nakaz ziemskiej policji, żeby wynosić się stąd w diabły.
Słońce ponad miastem było teraz znacznie mniejsze. Wędrowna metropolia, kryjąc
się przed dwoma zawzięcie wojującymi wiatami, wpełzała powoli w bezpieczne
schronienie mroźnego, błękitnozielonkawego cienia jednej ze zrujnowanych,
gigantycznych planet tego układu. Na tle szewronów amoniakalnych huraganów,
opasujących gazowego giganta, krążył w lodowym menuecie kwartet maleńkich
księżyców.
Amalfi z napięciem wpatrywał się w ekrany. Takie orbitalne manewrowanie zmuszało
między innymi do równoważenia masy miasta z wypadkową całego szeregu
zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych i wymagało wielkiej precyzji.
Amalfi nie był do tego przyzwyczajony. Miasto omijało zwykle z daleka gazowe
giganty. Jego własne, nadprzyrodzone niemal wyczucie warunków przestrzeni, wród
której spędził prawie całe życie, trzeba było tutaj wspomóc każdym znajdującym
się do dyspozycji elektronicznym przyrządem.
- Za ostro, Ulica Dwudziesta Trzecia - rzucił do mikrofonu. - Macie prawie
dwustopniowe wybrzuszenie waszego łuku ekranu. Wyrównać.
- Tak jest, szefie - wyrównać.
Amalfi uważnie obserwował obraz gigantycznej planety i jej lodowych służebnic.
Strzałka delikatnie zmieniła swoje położenie.
- Stop!
Przez miasto przebiegło pojedyncze drżenie i zapanowała cisza. Ta cisza była tak
absolutna, że budziła niepokój. Odległy pomruk wiratorów był swego rodzaju
elementem naturalnego rodowiska i kiedy ucichł, człowiekowi zaczynało brakować
oddechu, zupełnie jakby popsuł się skład powietrza. Przepona szybko zareagowała
na iluzoryczny brak tlenu - Amalfi mimo woli ziewnął.
Hazleton także ziewnął, ale oczy lniły mu ożywieniem - menedżer był teraz w
swoim żywiole. Ten plan był jego dziełem. Teraz nie dbał już o to, że w jego
wyniku miasto może znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie. Wkraczał na
ulubioną cieżkę ludzi leniwych. Amalfi miał tylko nadzieję, że Hazleton nie
przechytrzy za jednym zamachem i miasta, i siebie.
Plany Hazletona już kilkakrotnie wpędzały ich w takie kłopoty, że tylko o włos
udawało się uniknąć całkowitej katastrofy. Tak włanie było na przykład na Thorze
V. Pierwsze miasto-wędrowiec, jakie kiedykolwiek zawitało na tę planetę, było
włóczęgą, który odrzucił swoją miejską nazwę i zaczął się mienić Międzygwiezdnym
Mistrzem Handlu. Wkrótce jego załoga zyskała sobie jeszcze jeden przydomek -
Wciekłych Psów. Od tego czasu na Thorze V nienawić do miast-wędrowców wpajano
już dzieciom od kołyski. I nie bez powodu...
- Przycupniemy tu na jaki tydzień - powiedział Hazleton, bawiąc się suwakiem
logarytmicznym. Żywnoci powinno nam jeszcze na tyle starczyć. A ta orbita, którą
wytyczył Jake, bardzo mi przypadła do gustu. Policjanci będą pewni, że do tej
pory odlecielimy już spory kawał drogi od tego układu, a poza tym nie ma ich
tutaj w końcu aż tylu, żeby mogli zająć się dwiema wojującymi planetami i
jeszcze przeczesywać przestrzeń w poszukiwaniu jakiego tam wędrowca.
- Masz taką nadzieję.
- To chyba zupełnie oczywiste - powiedział Hazleton. Oczy wyraźnie mu
błyszczały. - Wczeniej czy później, w ciągu najbliższych tygodni policja musi
stwierdzić, że jedna z tych planet jest silniejsza i na niej włanie skoncentruje
swoje wysiłki. Kiedy to się stanie, przemkniemy cichcem na tę drugą, która
powinna być znacznie słabiej pilnowana. Policjanci będą zbyt zajęci, żeby
przeszkodzić nam w lądowaniu albo nie dopucić do odnowienia przez nas zapasów,
kiedy już siądziemy na powierzchni.
- W twoich ustach wszystko to brzmi bardzo pięknie. Ale w ten sposób zwiążemy
się bezporednio ze słabszą planetą. Policaje nie będą potrzebowali żadnego
lepszego pretekstu, żeby rozpędzić miasto.
- Niekoniecznie - obstawał przy swoim Hazleton. - Nie mogą nas rozparcelować za
samo tylko zlekceważenie nakazu ewakuacji. I wiedzą o tym równie dobrze jak my.
Jeżeli zajdzie taka potrzeba, możemy się odwołać do orzeczenia sądu i wykazać,
że ten nakaz był nieludzki. A dopóki będziemy się znajdować pod opieką ich
wrogów, nie mogą na nas wymusić jego respektowania. Aha, byłbym zapomniał.
Wpłynęło do nas "Chcę odejć" niejakiego Webstera, inżyniera stosu. To jeden z
początkowej załogi miasta i w dodatku wyjątkowo dobry. Bardzo nie chciałbym się
z nim rozstawać.
- Chce odejć, to nie ma o czym mówić - odparł Amalfi. - Co sobie wybrał?
- Następne miejsce postoju.
- Cóż, wygląda na to, że to będzie tutaj. No tak...
Interkom na pulpicie sterowniczym burknął błagalnie. Amalfi wcisnął klawisz.
- Pan burmistrz?
- Słucham.
- Mówi sierżant Anderson z posterunku przy Cathedral Parkway. Zza tarczy tego
gazowego giganta wychodzi włanie jaki wielki statek. Próbujemy nawiązać z nim
łącznoć. To statek wojenny.
- Dziękuję - powiedział Amalfi, spoglądając znacząco na Hazletona. - Kiedy już
złapiecie z nim kontakt, przełączcie go tutaj.
Nastawił wizor, uzyskując obraz krawędzi giganta przeciwległej do tej, za którą
chowało się włanie miasto. I rzeczywicie - srebrzyła, się tam maleńka kropelka
wiatła. Obcy statek w dalszym ciągu znajdował się w polu bezporedniego padania
promieni słonecznych, ale mimo to musiał być naprawdę duży, jeżeli w ogóle było
go widać z tak daleka. Burmistrz wzmocnił powiększenie, otrzymując obraz rury,
wielkocią przypominającej jego kciuk.
- Nawet nie próbuje się ukryć - mruknął. - Choć prawdę mówiąc, taką kobyłę
trudno byłoby gdzie schować. Musi mieć z pięćset metrów długoci. Co mi się
widzi, że nie bardzo udało nam się ich wykiwać.
Hazleton pochylił się, pilnie wpatrując się w nieszkodliwie wyglądający
cylinder.
- Nie wydaje mi się, żeby to był pojazd policyjny -powiedział po chwili. -
Ciężki sprzęt oddziałów porządkowych ma zwykle kształt mniej więcej gruszki, a
do tego mnóstwo przeróżnych wypustek. Ten statek ma tylko cztery wieżyczki, i to
tak umieszczone, żeby nie stracić tego, co starożytni nazywali kształtami
opływowymi. Widzi pan?
Amalfi skinął głową i przygryzł dolną wargę, intensywnie co rozważając.
- A więc to co miejscowego, zaprojektowanego z mylą o szybkim przechodzeniu
przez warstwy atmosfery. Archaiczna maszyna; pewnie z napędem Muira.
Interkom burknął ponownie.
- Gotowi ze zbliżającym się pojazdem, proszę pana - powiedział sierżant
Anderson.
Obraz statku na tle błękitnozielonkawej planety zniknął, a na jego miejscu, na
ekranie pojawił się młody mężczyzna o sympatycznej twarzy.
- Bardzo mi miło panów poznać - powiedział doć oficjalnie, traktując to zdanie
chyba jako zwykłą formułkę powitalną, bo wyraz jego twarzy niezupełnie
korespondował z trecią wypowiedzianych słów. - Czy rozmawiam z oficerem
dowodzącym tą... latającą fortecą?
- W rzeczy samej - odparł Amalfi. - Jestem tutaj burmistrzem, a ten pan jest
menedżerem miasta. Jestemy odpowiedzialni za różne aspekty dowodzenia. Z kim mam
przyjemnoć?
- Kapitan Savage z Federalnej Floty Wojennej Utopii - przedstawił się ze
miertelną powagą młody człowiek. - Czy możemy otrzymać pozwolenie na podejcie do
waszego fortu czy też miasta, czy co to tam jest? Chcielibymy wysadzić naszego
przedstawiciela.
Amalfi jednym pstryknięciem palców wyłączył fonię i spojrzał na Hazletona.
- Co o tym sądzisz? - spytał.
Demonstrując dobre wychowanie, oficer ostentacyjnie odwrócił wzrok, żeby nie
widzieć ruchu jego warg.
- Chyba niczym nie ryzykujemy. Chociaż czy ja wiem... Ten muzealny eksponat jest
jednak bardzo duży. Z powodzeniem może przysłać swojego człowieka w pojeździe
ratunkowym.
Amalfi ponownie włączył obwód.
- Z uwagi na okolicznoci - powiedział - wolelibymy, żebycie zostali tam, gdzie
jestecie. Jestem pewien, że pan to zrozumie, kapitanie. Ale jeli macie ochotę,
możecie przysłać gig. Wasz przedstawiciel będzie tu mile widziany. Oczywicie
możemy wam dać jakich zakładników...
Savage machnął dłonią w poprzek ekranu, jakby odpędzając z niego tę sugestię.
- To zupełnie niepotrzebne, proszę pana. Słyszelimy ostrzeżenie, jakie przesłał
wam tamten pojazd międzygwiezdny. Ich wróg musi być naszym przyjacielem. Mamy
nadzieję, że może wy potraficie rzucić choć odrobinę wiatła na całą tę sytuację,
którą w najlepszym razie można byłoby nazwać mocno zagmatwaną.
- Owszem, to potrafimy - powiedział Amalfi. - A teraz, jeżeli to już wszystko...
- Wszystko, proszę pana. Koniec łącznoci.
- Koniec.
Hazleton podniósł się z krzesła.
- Przypuszczam, że to ja mam się spotkać ź tym emisariuszem. Może przyjmę go w
pańskim gabinecie?
- Zgoda.
Menedżer miasta wyszedł z pokoju, a w chwilę później Amalfi podążył jego ladem,
zamykając wieżę kontrolną na klucz. Miasto weszło już na orbitę stacjonarną i
miało pozostać unieruchomione, dopóki znów nie nadejdzie pora do lotu.
Znalazłszy się na ulicy, Amalfi przywołał taksówkę.
Z rogu Ulicy Trzydziestej Czwartej i Avenue, na którym stała wieża kontrolna, do
Bowling Green, gdzie znajdował się ratusz, był spory kawałek drogi. Amalfi
jeszcze ją sobie wydłużył, podając automatowi kurs, który wrzuciłby ładnych parę
groszy do kieszeni żywego kierowcy, z innej, zapomnianej epoki. Rozsiadł się
wygodnie, odgryzł koniec hydroponicznego cygara i zaczął odgrzebywać z pamięci
wszystko, co kiedykolwiek słyszał o hamiltonianach. Jaka sekta republikańska z
okresu pierwszych dni podróży kosmicznych... co, jakby powszechna euforia...
agitacja... potępienie ze strony rządu... represje... hm.... Wszystko to doć
mgliste, a w dodatku wcale nie był pewien, czy ta historia nie miesza mu się z
jakim zupełnie innym epizodem z ziemskiej przeszłoci.
Ale nie, z całą pewnocią miał wtedy miejsce jaki exodus. Całe transporty
hamiltonian wyruszały, by kolonizować i zakładać wzorcowe planety. Teraz, kiedy
zaczął się nad tym zastanawiać, przypomniał sobie, że jeden z narodów Ziemi
rządził się czym w rodzaju swego własnego hamiltonianizmu, nazywając go
tymokracją. Po jakim czasie idea została zarzucona, ale pozostawiła po sobie
lady. Niemal każda większa fala polityczna, która przetoczyła się przez Ziemię
po rozpoczęciu lotów kosmicznych, wyrzuciła swe szczątki gdzie w zasiedlonych
rejonach Galaktyki.
Utopia musiała zostać skolonizowana bardzo wczenie, bo gdyby to potomkowie
Hrunty przybyli tu jako pierwsi, obsadziliby garnizonami obydwie nadające się do
zamieszkania planety, uważając to za rzecz najzupełniej naturalną.
Imperium Hrunty nieco łatwiej było sobie przypomnieć, ponieważ istniało w latach
znacznie bliższych współczesnoci, ale też i do pamiętania było znacznie mniej. W
czasie, kiedy Ziemia zdawała się tracić władzę, na rubieżach obszaru jej
eksploracji zaroiło się od dziesiątków tandetnych tworów państwowych,
przybierających szumną nazwę imperiów. Alois Hrunta był po prostu tym z
niedoszłych imperatorów przestrzeni, któremu najlepiej się powiodło. Jego
cesarstwo rozrosło się do granic, jakie każdej jednoosobowo rządzonej dyktaturze
wyznaczają możliwoci systemów porozumiewania się, a potem - jeszcze przed
zamordowaniem władcy - uległo zniszczeniu, rozerwane na księstwa przez jego
skłóconych synów. W końcu księstwa poddały się nominalnej, lecz nieugiętej
władzy Ziemi, pozostawiając po sobie - tak jak to uczynili hamiltonianie kilka
bardzo odległych kolonii - wiatów, w których martwą już ideę czczono nadal z
bezsensowną pompą.
Taksówka zaczęła siadać, przez okno mignęła Amalfiemu fasada ratusza. Spojrzał
na złocone niegdy litery CZY PRZYSTRZYC PANI TRAWNIK, hasło będące od dawna
dewizą miasta, która miała podkrelać jego usługową funkcję. W wietle gazowego
giganta jeszcze bardziej niż zwykle raziło to swoją naiwnocią. Burmistrz
westchnął ciężko. Polityczne przetargi były okropnie nudne i dawały absolutną
pewnoć, że uczciwy zarobek na chleb zmieni się w karkołomne przedsięwzięcie.
Pierwszą rzeczą, którą Amalfi zauważył po wejciu do swego gabinetu, było
zmieszanie Hazletona. A to było wydarzeniem tysiąclecia. Nic nigdy do tej pory
nie zmąciło spokoju menedżera Nowego Jorku. Był on niemal ideałem obywatela
przestrzeni: odporny, pomysłowy i prawie nigdy nie dający się zaskoczyć - czy
nastraszyć. Oprócz niego w gabinecie nie było nikogo, poza jaką dziewczyną,
której Amalfi nie znał, zapewne jedną z parlamentarnych sekretarek prowadzących
wiele wewnętrznych spraw miasta.
- Co się stało, Mark? Gdzie jest ten łącznik z Utopii?
- Tam - powiedział nieswoim głosem Hazleton. Nie wskazał co prawda wyraźnie, ale
nie mogło być najmniejszych wątpliwoci, kogo miał na myli. Amalfi poczuł, że
brwi podjeżdżają mu na szerokie czoło. Odwrócił się i spojrzał uważnie na
dziewczynę.
Była doć ładna. Czarne włosy z igrającymi w nich granatowymi refleksami, szare
oczy, bardzo szczere i odrobinę rozbawione, i zupełnie dobra figura. Ubrana była
w najdziwniejszy strój, jaki Amalfi widział kiedykolwiek w całym swoim życiu.
Miała na sobie co w rodzaju zakładanego przez głowę worka z otworami na ręce i
szyję, ciasno ciągniętego powyżej talii. Od bioder po kolana opięta była rurą z
czarnej tkaniny, zakończoną na górze paskiem. Na nogach pobłyskiwały ozdobne
pończochy z jakiej licho tkanej, zupełnie przezroczystej materii. Worek
upstrzony był maleńkimi kolorowymi cętkami, a wokół szyi zawiązaną miała chustkę
- nie, to nie była chustka. To się chyba nazywało wstążka... Jak to się u licha
tak naprawdę nazywało? Amalfi miał poważne wątpliwoci, czy nawet deFord
potrafiłby podać prawidłową nazwę tego czego.
Przedłużające się oględziny zaczęły dziewczynę wyraźnie niecierpliwić. Amalfi
odwrócił głowę i dokończył spacer w kierunku swego biurka. Zza pleców dobiegł go
miękki głos:
- Nie miałam zamiaru wywoływać sensacji, proszę pana. Zdaje się, że nie
oczekiwalicie tutaj kobiety...
Jej akcent był równie archaiczny jak ubiór - trącił niemal Eliotem. Amalfi
usiadł, żeby pozbierać rozbiegane myli.
- To prawda, nie oczekiwalimy - powiedział. Choć mamy tu u siebie kilka kobiet
na doć eksponowanych stanowiskach. Mylę, że dalimy się zwieć ziemskiemu
zwyczajowi, który pozbawia kobiety głosu w sprawach militarnych. W każdym razie
jest pani tutaj mile widziana. Czym możemy pani służyć?
- Czy mogę usiąć? Dziękuję. Przede wszystkim na pewno potraficie nam wyjanić,
skąd pochodzą te wszystkie zionące nienawicią okręty wojenne. One was
najwyraźniej znają.
- Nie osobicie - powiedział Amalfi. - Znają miasta-wędrowców jako klasę, to
wszystko. To jest ziemska policja.
Pociągająca twarz dziewczyny nachmurzyła się z lekka. Sprawiało to wrażenie,
jakby dziewczyna spodziewała się tej odpowiedzi, a jednoczenie chciała wierzyć,
że jej nie otrzyma.
- Tak włanie powiedzieli - szepnęła. - My... my nie moglimy się z tym pogodzić.
Bo dlaczego w takim razie nas atakują?
- To się musiało kiedy stać - odparł Amalfi najdelikatniej, jak potrafił.
-Jednym z założeń polityki Ziemi jest podporządkowywanie sobie niezależnych
planet. Wasi wrogowie, Hruntanie, także zostaną wcieleni. Nie przypuszczam,
żebymy potrafili przekonująco wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Trudno
byłoby nas nazwać powiernikami ziemskiego rządu.
- Och - ożywiła się dziewczyna. - To może nam pomożecie. Ta wasza ogromna
forteca...
- Proszę mi wybaczyć - przerwał jej Hazleton, umiechając się smutno. - Zapewniam
panią, że to miasto nie jest fortecą. Jestemy zaledwie lekko uzbrojeni. Może
jednak będziemy mogli wam pomóc w jaki inny sposób... Szczerze mówiąc, bardzo
nam zależy na tym, żeby z wami pohandlować.
Amalfi popatrzył na niego spod przymrużonych powiek. Wdawanie się w dyskusje na
temat stanu uzbrojenia miasta z oficerem, który włanie zszedł z pokładu obcego
statku wojennego, było przejawem zupełnego braku rozwagi i absolutnie niepodobne
do Hazletona.
- Czego wam potrzeba? - spytała dziewczyna. Gdybycie mogli nam pokazać, w jaki
sposób te... te policyjne statki się poruszają i jak wy sami utrzymujecie w
przestrzeni swoje miasto...
- Nie macie wiratorów? - spytał z niedowierzaniem Amalfi. - Ale przecież kiedy
musielicie je mieć. Inaczej nigdy nie zdołalibycie dostać się z Ziemi aż tutaj.
- Sekret lotów międzygwiezdnych został zapomniany już niemal całe sto lat temu.
Ciągle jeszcze mamy w naszym muzeum pierwszy pojazd, którym przybyli tu nasi
przodkowie, ale jego silnik jest dzi dla nas zupełną zagadką. Sprawia wrażenie,
jakby z u p e ł n i e n i c nie robił.
Amalfi zaczął intensywnie myleć. Niemal całe sto lat? Czy to ma być d ł u g o?
Czy też może mieszkańcy Utopii nie znają także geriatryków? Ale przecież
askomycynę odkryto podobno ponad pół wieku przed exodusem hamiltonian. Dziwy,
coraz większe dziwy.
Hazleton znów się umiechnął.
- Możemy wam pokazać, co r o b i wirator - powiedział. - Ale zasada jego
działania jest zbyt prosta, żeby tak od razu ją zdradzić. My ze swej strony
potrzebujemy uzupełnić zapasy, głównie surowców. A najbardziej ze wszystkiego
brak nam ropy. Chyba macie ją u siebie?
Dziewczyna skinęła głową.
- Utopia jest bardzo zasobna. w ropę naftową, a my sami nie zużywamy jej w
większych ilociach od dwudziestu pięciu lat, to jest od czasu, kiedy ponownie
odkrylimy metodę molowego wartociowania walencyjnego.
Amalfi znów nastawił uszu. Utopianie nie mieli wiratorów ani geriatryków, ale
mieli za to co, co nazywali metodą molowego wartociowania walencyjnego. Termin
mówił sam za siebie: każdy, kto potrafiłby regulować wiązania międzycząsteczkowe
tak, by móc wpływać na występujący między nimi efekt przylegania, nie
potrzebowałby żadnych mechanicznych rodków zmniejszających tarcie, takich jak na
przykład ropopochodne smary. Jeli Utopianie mylą, że tylko p o n o w n i e
dokonali tego odkrycia, to tym lepiej.
- Nam przyda się wszystko, co możecie przekazać ciągnęła dziewczyna. Nagle mimo
swej zdrowej młodoci zaczęła wyglądać na bardzo znużoną. -Przez całe życie
walczylimy z tymi barbarzyńskimi Hruntanami, oczekując dnia, w którym nadejdzie
pomoc z Ziemi. A teraz Ziemia zjawiła się, ale wystąpiła przeciwko o b u
planetom! Jakże wszystko musiało się pozmieniać.
- Winą należy obarczać nie zmiany - powiedział cicho Hazleton - lecz to, że wy
tym zmianom nie ulegacie. Podróżowanie w głąb Galaktyki ma dla nas w sobie co z
podróży w czasie: różnym odległociom od rodzinnej planety odpowiadają różne
historyczne daty. Gwiazdy odległe od Ziemi, takie jak wasza, są martwymi
reliktami historii. A kiedy okresy historyczne zaczynają się na siebie nakładać,
tak jak to się stało w przypadku waszej ery hamiltoniańskiej i epoki Imperium
Hrunty, sytuacja bardzo się komplikuje. Obie takie cywilizacje zamrażają swój
rozwój w chwili, w której wybucha między nimi konflikt. I kiedy historia je
dogania... Cóż, wtedy oczywicie. następuje szok.
- A wracając do bardziej praktycznych tematów - Amalfi przywołał menedżera do
porządku - wolelibymy sami wybrać sobie teren lądowania. Jeżeli będziemy mogli
wczeniej wysłać swoich techników na waszą planetę, to oni sami znajdą dla nas
leże.
- Leże?
- Odpowiedni teren górniczy. Rozumiem, że otrzymamy na to zgodę?
- Nie wiem - powiedziała dziewczyna niepewnie. My ogromnie oszczędzamy wszystkie
metale. Szczególnie stal. Zmuszeni jestemy bardzo starannie wykorzystywać nawet
wszelki złom.
- My prawie nie zużywamy stali ani żelaza zapewnił ją Amalfi. - To, co jest nam
potrzebne, odzyskujemy podobnie jak wy. W końcu stal jest prawie całkowicie
niezniszczalna. Nam chodzi głównie o surowce do produkcji przyrządów: german i
kilka innych metali ziem rzadkich. Tego powinnicie mieć w nadmiarze.
Amalfi nie uznał za stosowne dodać, że na germanie opiera się teraz cały
galaktyczny system pieniężny. Wszystko, co powiedział do tej pory, było
całkowicie zgodne z prawdą, ale mając do czynienia z takimi zacofanymi
planetami, zawsze lepiej zataić niektóre szczegóły, dopóki miasto nie wyruszy w
dalszą drogę.
- Czy mogę skorzystać z waszego aparatu?
Amalfi odsunął się od biurka, lecz zaraz musiał do niego wrócić, widząc, jak
dziewczyna bezsilnie wciska klawisze. Już po chwili przekazywała treć rozmowy
swojemu kapitanowi. Amalfi zastanawiał się, czy Hruntanie znają angielski. Nie
obawiał się, że mogliby podsłuchać prowadzoną włanie rozmowę - ogromna planeta
skutecznie im to uniemożliwiała. Jednakże dla powodzenia planu Hazletona było
niesłychanie ważne, żeby Hruntanie usłyszeli i zrozumieli ostrzeżenie, jakie
ziemska policja wystosowała do miasta.
Nie zaszkodziłoby także maksymalnie ograniczyć wachlarz informacji technicznych,
które miasto mogłoby przekazać komu w tym układzie planetarnym. Gdyby
hamiltonianie - albo Hruntanie - rozwinęli u siebie nagle produkcję miotaczy
Bethego, bomb pola i całej reszty nowoczesnego uzbrojenia, policja nie byłaby
szczęliwa. Wiedziałaby także doskonale, kogo za to winić. W tym wszystkim jedno
było pocieszające - nikt w miecie nie wiedział, jak zbudować unicestwiacz.
- Wyrażono zgodę - oznajmiła dziewczyna. Kapitan Savage proponuje, żebym dla
zaoszczędzenia czasu już teraz zabrała tych techników ze sobą. A gdyby znalazł
się także kto, kto zna się na napędzie międzygwiezdnym...
- Ja się z panią zabiorę - powiedział szybko Hazleton. - Znam się na tym nie
gorzej od innych.
- Nie ma mowy, Mark - osadził go spokojnie Amalfi. - Potrzebuję cię tutaj. Do
takich spraw mamy takich, co to latają ze smarownicami. Możemy im posłać tego
twego Webstera - ma szansę zejć z miasta, nawet zanim jeszcze dotkniemy
powierzchni jakiejkolwiek planety. - Zaczął bardzo szybko wydawać polecenia
przez zwolniony już teraz wizor. - No już. Młoda damo, odpowiedni ludzie będą
czekać na panią w waszym pojeździe. Jeżeli kapitan Savage połączy się z nami
dokładnie za tydzień od dzisiaj, to wyjdziemy wtedy włanie z okultacji z tym
gazowym gigantem i jego wiadomoć dotrze do nas bez przeszkód. Będzie to
najprostszy sposób przekazania nam informacji, gdzie na Utopii mamy wylądować.
Po wyjciu dziewczyny w gabinecie na długo zaległa cisza. W końcu Amalfi
powiedział powoli:
- Mark, w miecie nie cierpimy na brak kobiet.
Hazleton zaczerwienił się.
- Przepraszam, szefie. Wiedziałem, że to niemożliwe, dokładnie w tej samej
chwili, w której to zaproponowałem. A jednak w dalszym ciągu uważam, że
moglibymy im jako pomóc. Jeżeli dobrze pamiętam, to Imperium Hrunty było doć
obrzydliwym państewkiem.
- To nie nasza sprawa - powiedział ostro Amalfi.
Nie cierpiał sytuacji, które zmuszały go do używania w stosunku do Hazletona
całej władzy burmistrza. Prawa wszystkich wędrownych miast zawierają drobiazgowe
klauzule zabezpieczające przed założeniem jakiejkolwiek dynastii. Chyba włanie
dlatego menedżer miasta stał się dla Amalfiego kim najbliższym, jakby synem,
którego stanowisko burmistrza nie pozwoliło mu się dochować. Tylko Amalfi
wiedział, jak wiele razy nieuchwytna, amoralna inteligencja tego młodego
człowieka powodowała, że Ojcowie Miasta mieli zamiar zdjąć go ze stanowiska i
rozstrzelać. A sytuacje takie jak ta, w której znajdowali się obecnie, miały
decydujące znaczenie dla przetrwania Nowego Jorku.
- Słuchaj, Mark. Nas nie stać na okazywanie współczucia. My jestemy wędrowcami.
Kim dla nas są Hamiltonianie? Kim są dla samych siebie, skoro już o tym mowa.
Minutę temu mylałem włanie, że byłby to koszmar, gdyby w ręce Hruntan wpadł
unicestwiacz albo jaka inna podobna do niego broń, gdyby wykorzystując go jako
narzędzie szantażu, zdołali odbudować swoje imperium, tym razem prawdziwe. Ale
czy uważasz, że odrodzenie hamiltonianizmu byłoby lepsze? W naszych czasach?
Muszę przyznać, że pozornie wydaje się ono łatwiejsze do przyjęcia niż następna
tyrania jakiego Hrunty, ale z historycznego punktu widzenia byłoby to równie
katastrofalne. Te dwie planety walczą między sobą o dwie idee, które ograły się
już pół tysiąclecia temu.
Amalfi przerwał dla nabrania oddechu. Wyjął z ust ogryzek cygara i spojrzał nań
z niejakim zdumieniem.
- Zorientowałem się, że ta dziewczyna mąci ci zdrowy rozsądek, w momencie, w
którym zdałem sobie sprawę, że będę ci musiał z miejsca zagrozić konsekwencjami.
Normalnie jeste najlepszym kulturomorfologiem, jakiego kiedykolwiek miałem, a
przecież każdy menedżer miasta musi być w tym dobry. Gdyby nie popadł w
seksualne otumanienie, dostrzegłby, że ci ludzie są ofiarami pseudomorfozy. Obie
te cywilizacje są już martwe i cierpią bóle ostatecznego rozkładu, choć im samym
się zdaje, że to bóle odrodzenia.
- Policja patrzy na to nieco inaczej - powiedział Hazleton z roztargnieniem.
- A jak miałaby patrzeć? Oni przecież nie przyjmują naszego punktu widzenia. Ja
nie mówię do ciebie jak policaj... staram się mówić jak wędrowiec. Po co w ogóle
zostawał wędrowcem, jeżeli masz zamiar dać się uwikłać w jaką nic nie znaczącą,
graniczną wań? Mark, równie dobrze mógłby już dzi umrzeć. Albo wrócić na
Ziemię... co na jedno wychodzi.
Znowu urwał. Taka elokwencja przeciwna była jego naturze i wprawiała go w
zakłopotanie. Spojrzał ostro na menedżera, a to co ujrzał ostatecznie ostudziło
jego rzadki krasomówczy zapał. Poczuł, nie po raz pierwszy zresztą,
nieodwołalnoć rysującej się w perspektywie samotnoci.
Hazleton już go nie słuchał.
Kiedy miasto ruszyło w kierunku Utopii, bitwa toczyła się już na dobre. Widok
był zupełnie niezwykły. Planeta Hruntan, zmilitaryzowana do najdrobniejszego
szczegółu codziennego życia, nie czekała, aż ziemska policja otoczy ją szczelną
kulą. Hruntańskie statki, choć pochodzące z tego samego mniej więcej okresu co
pojazdy używane przez mieszkańców Utopii, dokonywały cudów walecznoci.
Dowodzących nimi dowiadczonych oficerów w najmniejszym stopniu nie krępowały
żadne ckliwe przekonania o nadzwyczajnej wartoci ludzkiego życia. Nie mogło być
co prawda żadnych