Babula Grzegorz - Pożytek z żony
Szczegóły |
Tytuł |
Babula Grzegorz - Pożytek z żony |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Babula Grzegorz - Pożytek z żony PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Babula Grzegorz - Pożytek z żony PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Babula Grzegorz - Pożytek z żony - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Babula
A To Mistyka
Pożytek z żony
I
- Mógłbyś wreszcie wstać i zająć się czymś!
Drgnąłem mimowolnie i otworzyłem oczy przepojony nieprzyjemnym, wszystkim znanym uczuciem lęku, które
pojawia się przy nagłym przebudzeniu. Nade mną
stała żona. To jej głos wyrwał mnie z półdrzemki.
- Musisz mnie tak straszyć? - wymamrotałem z pretensją w głosie. - Już prawie spałem.
Przeciągnąłem się i spróbowałem przybrać wygodniejszą pozycję, co nie było łatwe, zważywszy, że kanapa była
już mocno wysiedziana i doły na jej niegdyś
płaskiej powierzchni przyprawiały o ból kręgosłupa.
- Mówiłaś coś?
- Owszem, mówiłam. Ale ty jak zwykle udajesz, że nie słyszysz, bo tak ci jest wygodniej - wycierała ręce w
kuchenny fartuch i wyraźnie była na mnie wściekła.
- Przecież już zasypiałem.
- Tak, ty się wylegujesz, a ja haruję od świtu do nocy. Wziąłbyś się za coś!
- Przecież jest wolna sobota - wyjęczałem. - Tobie też nikt nie każe biegać ze ścierką po mieszkaniu. Komu to w
tej chwili potrzebne? Usiądź i odpocznij
sobie.
- A wszystko brudem zarośnie, tak?! - przetarła dłonią spocone czoło. - Gdyby nie ja, po dwóch dniach byłby tu
zwyczajny chlew. Mógłbyś przynajmniej
posporzątać swój pokój!
- O, rany boskie! - usiadłem i ziewając pozbywałem się resztek snu. - Przecież tam jest czysto. Zresztą zobacz -
wskazałem ręką na telewizor. - Właśnie
się zaczyna jakiś film.
- To ci nie zajmie dużo czasu - zareplikowała. - Ja posprzątałam całe mieszkanie, zrobiłam obiad, więc i ty
powinieneś coś zrobić dla domu. I nie próbuj
mi wmawiać, że będziesz oglądał bułgarski film obyczajowy.
Westchnąłem ciężko. Żona stała nade mną jak kat, nie zamierzając zrezygnować ze zmuszenia mnie do pracy.
Podjąłem jeszcze jedną próbę obrony.
- Ale w wolną sobotę? Koniecznie dziś?! Chcę trochę odpocząć, ja też pracuję i mam ochotę...
- W wolną sobotę nie, w niedzielę nie, w pozostałe dni tygodnia również nie, bo jesteś zmęczony. Nigdy nie
masz chęci. do sprzątania...
- Ty masz za to zawsze - wtrąciłem nieśmiało. - To już chyba jakaś mania.
- Jeszcze sobie ze mnie żartujesz? - oburzyła się. - Ja nie mam nawet chwilki wolnego czasu dla siebie, a ty mi w
niczym nie pomożesz.
- Nikt ci nie każe do tego stopnia dbać o czystość. Goście nie zauważają tych drobinek kurzu, a ja nie wymagam
od ciebie utrzymywania tu laboratoryjnej
sterylności. Nie to jest najważniejsze. Życie rodzinne nie polega na bezustannym sprzątaniu.
- O Boże, mój Boże! - krzyknęła i opadła z łomotem na krzesło. - Żeby to moja mama widziała! Ja urabiam ręce
po łokcie, a ten tutaj mówi, że to wszystko
nieważne. Cały mój wysiłek jest niepotrzebny, tak?! Dla kogo ja to niby robię?
Głos zaczął jej się histerycznie załamywać i wolałem nie przeciągać struny. Podniosłem ręce w geście poddania i
wstałem z kanapy.
- Dobrze, już dobrze. Idę, tylko przestań narzekać - i zatykając dłońmi uszy, by nie słyszeć jej wymówek,
powlokłem się do swego pokoju, wszedłem i starannie
zamknąłem za sobą drzwi. Pragnąłem ciszy.
Rozejrzałem się po pokoju, usiłując dostrzec w nim ślady zaniedbania i nieporządku. Trudno mi było cokolwiek
zauważyć. Nie miałem kobiecego oka.
- Brudno, brudno - zamruczałem pod nosem. - Gdzie tu jest brudno? Co ja mam posprzątać?
Użalając się w myślach nad ciężkim losem żonatego mężczyzny, podszedłem do biurka i usiadłem na krześle.
Smętnie wpatrzyłem się w szklaną powierzchnię
blatu. Lśniła w blasku padającego z okna słonecznego promienia.
- No i co? - powiedziałem głośno i nie bez satysfakcji. Gdzie ten kurz? Trzeba by się chyba wpatrywać przez
mikroskop, żeby coś znaleźć. - Pochyliłem
się nad biurkiem i oglądałem je uważnie, chcąc ostatecznie utwierdzić się w swoich racjach. Ale słowa triumfu
zamarły mi na ustach. Zastygłem w bezruchu.
Blat rzeczywiście pokrywała mikroskopijna warstewka kurzu, ale nie to mną wstrząsnęło. Dostrzegłem bowiem
nagle malusieńkie litery. Naprawdę malusieńkie.
Jakieś dziesiętne części milimetra. Cud, że je zauważyłem. Były tylko trzy.
"sos"
Tak tam było napisane.
- Sos?! Jaki znowu sos? - wyprostowałem się i zagadałem na głos, rozglądając się wokoło ze zdziwieniem.
- Mówiłeś coś? - dobiegło mnie z jadalnego.
- Nie, nie, nic nie mówiłem - odkrzyknąłem pospiesznie. Sprzątam!!!
- Ale czym? Nie wziąłeś nawet ścierki od kurzu? Podać ci? Dopytywała się żona.
- Nie, na razie nie trzeba! - odpowiedziałem. - Ustawiam książki! Potem wezmę odkurzacz!!!
- To dobrze - w głosie mojej małżonki pojawiły się nutki zadowolenia. Postawiła na swoim. - A może byś przy
okazji umył okna? Są całkiem zaświnione!
- A może i umyję! - huknąłem dziarsko, pragnąc tą odpowiedzią wywalczyć chwilę spokoju, potrzebną do
dokładniejszego zbadania napisu. Udało się. Poszła
do kuchni.
A ja ponownie nachyliłem się nad blatem. Ale "Sosu" już nie było. Pojawiły się za to nowe literki, co wywołało
u mnie przyspieszenie pulsu.
POMOCY, POMOCY!
RATUNKU, WYBAWIENIA, ODSIECZY!
MAYDAY, MAYDAY, MAYDAY!
- Pomocy?!! - wyrwało mi się. Chyba zbyt głośno, bo znów usłyszałem głos żony.
- W niczym ci nie pomogę! Robię sos!!!
- Szlag by to trafił - zakląłem pod nosem, zżymając się na nią w duchu. Zawsze była taka prozaiczna. Ale nie
miałem czasu dłużej o tym myśleć. Cały mój
umysł zaprzątała sprawa napisu. Miałem ochotę tradycyjnym w takich wypadkach gestem przetrzeć oczy, lecz
wydało mi się to zbyt trywialne. Postanowiłem
podejść do rzeczy naukowo. Odsunąłem szufladę i wyciągnąłem z niej duże szkło powiększające, służące mi
niegdyś w filatelistycznym hobby. Uzbrojony w owo
narzędzie badacza, zbliżyłem oko do blatu. Napis znowu się zmienił:
PROSIMY NIE POTRZASAĆ STOŁEM!
Zamrugałem powiekami i aż sapnąłem ze zdziwienia.
I NIE DMUCHAĆ!
- pojawił się błyskawiczny odzew.
Odruchowo zakryłem dłonią usta i nos. Zdarzenie zakrawało na kpinę i przywidzenie, ale ja nigdy nie cierpiałem
na omamy. Czułem się idiotycznie, ale
zdecydowałem się rozpocząć absurdalny dialog.
- Kto to pisze? - zamruczałem niewyraźnie przez palce. Równocześnie z uwagą obserwowałem powierzchnię
biurka, usiłując zarejestrować proces powstawania
napisów. Szkło jednak było zbyt słabe, bo literki zdawały się wypływać z nicości.
TO MY, Z UFO
i poniżej
POTRZEBUJEMY TWOJEJ POMOCY, PRZEPRASZAMY ZA KŁOPOT
Wytężyłem jeszcze bardziej wzrok i rzeczywiście: udało mi się dostrzec drobniuteńki latający spodeczek,
wielkością i kształtem do złudzenia przypominający
muszą kupkę. Jego załoga, zapewne rozmiarów bakterii, uwijała się wokół, produkując skierowane do mnie
komunikaty. Tego jednak mogłem się tylko domyślać.
Również technologia druku pozostawała w sferze domysłów.
To, co się działo, wykraczało poza granicę ludzkich doświadczeń, lecz zdawało się być w pełni realną
rzeczywistością. Tak mi mówiły wiara i czucie. Miałem
też szkiełko i oko. Nie czułem się jednak mędrcem. Wręcz przeciwnie.
Podjąłem rozmowę.
- O co chodzi? - wyszeptałem, myśląc jednocześnie z obawą, co by powiedziała moja żona, gdyby przyłapała
mnie w tym właśnie momencie.
KATASTROFA!!!
Litery pojawiały się z oszałamiającą prędkością, zważywszy mikroskopijne wymiary przybyszów z kosmosu.
Mogłem czytać zupełnie płynnie.
ZDARZENIE Z MIKROMETEORYTEM. PRZEBICIE ZBIORNIKÓW Z PALIWEM I USZKODZENIE
UKŁADU STERUJACEGO. DOSTALIŚMY SIĘ W KOLAPS PRZESTRZENNO-GRAWITACYJNY.
WYNIKIEM
ZMIANA GEOMETRII I ZMNIEJSZENIE NASZYCH ROZMIARÓW. CUDEM UDAŁO SIĘ NAM
WYLĄDOWAĆ
Zawahałem się przed zadaniem następnego pytania. Czego mogą ode mnie oczekiwać? W czym mogę być
pomocny?
- Jak mogę wam pomóc? Co jest wam potrzebne? Odpowiedź znów była błyskawiczna.
PALIWO!!! USZKODZENIA JUŻ NAPRAWILIŚMY! SZYBKO!!! WASZA ATMOSFERA - ZABÓJCZA!
NIE BYLIŚMY PRZYGOTOWANI NA TO LĄDOWANIE!!!
- Jakie paliwo?
ALKOHOL ETYLOWY. C2H50H. NIEDUŻO
Pewno, że niedużo. Odetchnąłem z ulgą. Sprawa okazała się prostsza niż przypuszczałem. Całe szczęście.
Wezbrała we mnie chęć działania. Pomogę braciom
w rozumie. Bezinteresownie.
- Załatwione! - zaszemrałem żarliwie. - Już lecę! Poczekajcie trochę!
Podnosząc się z krzesła, kątem oka dostrzegłem wykwitający napis:
DOZGONNA WDZIĘCZNOŚC! NIECH ŻYJE POLSKA!
Połechtało to moje patriotyczne uczucia i odezwała się we mnie krew przodków-bohaterów. Ja - samotny heros,
spieszę z odsieczą potrzebującym. Wybawieniem
- alkohol!
Postąpiwszy parę kroków ku drzwiom, zatrzymałem się nagle. Uświadomiłem sobie, że nie mam w domu kropli
wódki. Nie szykowała się żadna okazja, a na zapas
nie zwykłem kupować. Co robić? - myślałem nerwowo. Denaturat? Nie mam. Jakieś lekarstwo? Nie
przypominałem sobie, żebyśmy mieli coś opartego na alkoholu.
Zaraz, zaraz... Perfumy!!! - olśniło mnie odkrycie. Przecież to prawie czysty spirytus! Żona ma jakieś w
łazience!!! Z pewnością będą dobre! Muszą być!
Tego jeszcze nie było - latający spodek napędzany "Soir de Paris"!
II
Akcja z początku przebiegała sprawnie. Uchyliłem drzwi i wysunąwszy głowę rozejrzałem się wkoło.
Obawiałem się, by nie spostrzegła mnie żona. Mogła uznać
moje poczynania za wysoce podejrzane. Na szczęście nadal przebywała w kuchni.
N palcach przemknąłem się do łazienki. Jak najciszej wszedłem do środka i delikatnie zamknąłem drzwi za sobą.
Mój wzrok powędrował ku półce z kosmetykami.
Jest! Wśród licznych słoiczków z kremem i dezodorantów wyróżniała się fioletowym kolorem smukła
buteleczka francuskich perfum. Sięgnąłem po nią. Drżącą
ze zdenerwowania dłonią gmerałem między kosmetykami. Właśnie chwyciłem "Soir de Paris", gdy to moje
przeklęte zdenerwowanie sprawiło, że buteleczka wyśliznęła
się ze spoconych palców i poleciała na ziemię. Po drodze obiła się o krawędź umywalki i rozprysnąwszy się na
dziesiątki kawałeczków, rozlała swą bezcenną
zawartość na brązowy dywanik wyścielający podłogę. Z głębokim przerażeniem patrzyłem, jak płyn wsiąka w
tkaninę. Nic nie mogłem już uratować. Co ja teraz
pocznę?
Duszący zapach wypełnił powietrze. Gwałtowny kaszel targnął moimi płucami. Krztusząc się wyszedłem z
łazienki. Z rozmachem zatrzasnąłem drzwi, oparłem
się o nie i usiłowałem złapać dech. Z kuchni wyjrzała zwabiona hałasem moja małżonka.
- Coś się stało? - zapytała i widząc moją niepewną minę, podeszła bliżej. Nic nie odpowiedziałem. Moje
wyjaśnienia wyglądałyby dość dziwacznie.
- Co tak śmierdzi? - zmarszczyła nos.
- A widzisz! - nie mogłem się powstrzymać od cierpkiej uwagi. - Zawsze ci mówiłem, że to ostatnie świństwo!
Nagle zrozumiała.
- Moje perfumy! - krzyknęła. - Rozbiłeś moje najlepsze perfumy!!
- Niechcący, zupełnie niechcący - usprawiedliwiałem się niezręcznie. - Kupię ci nowe, naprawdę!
- A coś ty tam robił? - zainteresowała się niespodziewanie. Miałeś przecież sprzątać!
Myślałem gorączkowo.
- Musiałem... musiałem się umyć.
- A co, wybierasz się gdzieś? - patrzyła na mnie uważnie. Jej wzrok przewiercał mnie na wskroś i zdawało mi
się, że widzi moje myśli jak na dłoni.
- Tak, wychodzę! - krzyknąłem uświadomiwszy sobie wyższą konieczność.
- A dokąd to? - zdziwiła się i jednocześnie przybrała bojową postawę...
- Nieważne - odparłem i stanowczym gestem odsunąłem ją z drogi. Podszedłem do wieszaka i zdjąwszy kurtkę,
począłem się ubierać.
Żona rzuciła się jak żbik do drzwi wejściowych i zakryła je, rozkrzyżowawszy ramiona.
- Nigdzie nie pójdziesz, póki mi nie powiesz! Nie ma tak dobrze! - aż przymknęła oczy z przejęcia i wydawała
się gotowa na śmierć. Gdzie ja taką scenę
widziałem? Przez głowę przelatywały mi luźne skojarzenia: Matejko... Rejtan... Tak, Rejtan!!!
Ale ja. też postanowiłem być odważny. Miałem do spełnienia dziejową misję. Nic mnie nie zdoła powstrzymać.
- Idę do sklepu - powiedziałem desperacko. - Monopolowego! Po wódkę!
Żona otworzyła szeroko oczy. Ręce same jej opadły.
- Po wódkę? - wyszeptała zaskoczona do głębi.
- Tak, po wódkę - powiedziałem udając beztroskę. - Nie wolno?
- Co ty kombinujesz? - spytała podejrzliwie.
- Nic nie kombinuję, potrzebna mi wódka!
- Ale przecież jest wolna sobota.
- Ale sklepy czynne! Przepraszam, spieszę się! - znów odsunąłem żonę z drogi i wykorzystując jej chwilowe
odrętwienie, wymknąłem się z domu. Niech sobie
myśli co chce.
Jak burza przeleciałem po schodach i wybiegłem na dwór. Zacinał drobny, zimny deszcz. Nasunąłem na głowę
kaptur. Sklep był niedaleko, tuż za sąsiednim
blokiem. Osłaniając twarz od wiatru biegłem drobnym truchtem przez podwórko. Pomimo że droga zajęła mi
kilka minut, gdy stanąłem pod sklepem, byłem już
kompletnie przemoczony. Ciągle mając zakrytą kapturem twarz złapałem za klamkę i szarpnąłem, usiłując
dostać się do środka. Drzwi nie ustąpiły. Wtedy dopiero
odgarnąłem kaptur i podniosłem wzrok. Na szybie od środka widniała przylepiona plastrem kartka: "Remanent".
Zanim dotarła do mnie treść napisu, przez chwilę
jeszcze targałem klamką. Potem ręka mi opadła. Co robić? Najbliższy monopolowy jest chyba w Śródmieściu, a
minuty płyną. Przedłużające się oczekiwanie
na paliwo może w konsekwencji stać się przyczyną śmierci przedstawicieli obcej cywilizacji. Nie mogłem do
tego dopuścić. Muszę zdobyć alkohol. To niemożliwe,
żeby w naszym kraju nie było szansy zdobycia wódki. Jest to u nas najbardziej naturalna czynność. Dlaczego ja
miałbym mieć z tym problemy? Nagle olśniła
mnie myśl - Kazio!!!
Zawsze kojarzył mi się z alkoholem. Można powiedzieć, że stanowili nierozerwalną całość. Nie namyślając się
dłużej ruszyłem w stronę jego domu. Mieszkał
niedaleko.
Biegłem chodnikiem nie zwracając uwagi na kałuże. Przez ścianę deszczu wypatrywałem, czy u Kazia w domu
świeci się w oknach. Świeciło się. Z ulgą dostrzegłem
sylwetkę przyjaciela, kręcącego się po pokoju. Wpadłem do klatki i nie chcąc wyczekiwać na windę pognałem
schodami w górę. Pokonywałem stopnie po dwa,
po trzy. Dysząc ciężko stanąłem pod jego drzwiami i nacisnąłem przycisk dzwonka. Wieczność upłynęła, zanim
Kazio mi otworzył, a ja nie zdejmowałem palca
z przycisku. Pod nosem liczyłem sekundy i modliłem się o pośpiech. Kazio był zawsze taki ociężały.
Przestałem dzwonić dopiero, gdy drzwi rozwarły się na oścież. Kazio, w nie dopiętym szlafroku, oparł się o
futrynę i patrzył na mnie flegmatycznie. Prawa
ręka poruszała się miarowo, drapiąc odsłoniętą, owłosioną pierś.
- Co jest? - ziewnął szeroko. - Pali się?
- Kaziu! - złożyłem ręce jak do modlitwy. - Mam do ciebie ważną sprawę, musisz mi pomóc!
- Tak? - moje podniecenie nie zrobiło na nim wrażenia. Ale po co taki raban, głowa mnie boli. - Wzdrygnął się,
opatulił dokładniej szlafrokiem. - Zajdź
do środka, bo cholernie wieje usunął się z przejścia, zapraszając mnie do wnętrza.
Wszedłem. W pokoiku, który Kazio zamieszkiwał, panował nieopisany bałagan. Na nigdy nie pranym obrusie
poniewierały się nie dojedzone resztki kanapek,
zasypane papierosowym popiołem, walały się puste szklanki i kieliszki, niektóre nadtłuczone, a centralną część
stołu zajmowała bateria butelek. Nie były
pełne, co zauważyłem z żalem. Odwróciłem wzrok od pobojowiska i złapałem Kazia za rękaw.
- Właśnie, tego mi potrzeba - powiedziałem żarliwie. - Alkoholu etylowego!
- Czego? - wytrzeszczył oczy Kazio.
- Wódki! - wyjaśniłem i wpatrzyłem się w niego z nadzieją. Kazio pokręcił głową.
- Nic z tego, kolego. Miałem wczoraj małego brydżyka i wszystko poszło.
- Nie chcę dużo, wystarczy odrobina.
- Jak mówię, że klops, to klops. Sam łażę od godziny i szukam jakiegoś klina. Pozlewałem to, co zostało, ale
jeszcze bym coś chlapnął. Inaczej łeb mi
pęknie - rozłożył ręce, co miało oznaczać całkowitą bezradność.
Nie mogłem tego zrozumieć.
- Jak to? - dopytywałem się. - Ty nie masz wódki, ty?
- Była, ale się zmyła.
- Troszeczkę - błagałem.
- Nie mam!!! - zeźlił się nagle. - Coś taki łapczywy, nigdy nie byłeś specjalnie trunkowy?
- To wyjątkowa sytuacja, musi się znaleźć jakieś wyjście. Wymyśl coś. Jesteś moją ostatnią brzytwą... -
bełkotałem bez sensu.
- Czym?
- No wiesz, tonący itd. Chwileczkę! - krzyknąłem triumfalnie. - Przecież musisz znać jakąś metę. Jest na osiedlu,
prawda? - czepiałem się resztek nadziei.
Skinął głową. Otucha znów napełniła moje serce.
- To chodźmy tam, szybko! - wydarłem się.
- Pieniądze masz? - spytał rzeczowo.
- Mam!
Kazio na wieść o pieniądzach ożywił się nagle.
- Aa, jak masz forsę, to inna rozmowa - zatarł ręce. - Dobra, zaraz będę gotowy. Poczekaj moment. - Porwał
zwisające na oparciu krzesła ubranie i znikł
w łazience.
Czekałem niecierpliwie, spoglądając co chwila na zegarek. Gdy wyszedł, już ubrany, zerwałem z wieszaka jego
jesionkę, zarzuciłem mu na plecy i pociągnąłem
go do wyjścia. Nie opierał się, tylko mamrotał coś pod nosem, w rodzaju:
- Ale cię przypiliło, pewno żony nie ma w domu. Pozostawiłem to bez komentarza.
III
Szliśmy w stronę samotnego bloku, stojącego nieco na uboczu. Kazio pierwszy, bokiem, zasłaniając się w ten
sposób przed porywami wiatru. Podniósł kołnierz
i kuląc głowę mówił coś do mnie. Trudno mi było usłyszeć.
- Co mówisz? - przyspieszyłem kroku i nachyliłem się ku niemu.
- Pytam, o co właściwie chodzi? Co to za okazja? Urządzasz jakąś imprezę?
- No, wiesz, właściwie nie - wykręcałem się niezręcznie. Coś w tym rodzaju.
- Dobra, nie chcesz, to nie mów - obraził się. Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu. Czułem się głupio, nie
mogąc mu wyjaśnić w czym rzecz. Poczytałby
to za żart i obraził się jeszcze bardziej.
Kazio zatrzymał się przed klatką.
- Wejdę sam - powiedział. - Ty nie znasz hasła, ciebie też nie znają, mogłyby być kłopoty. Przestraszą się, a ty
dostaniesz po pysku. Wiesz, jak jest.
Wiedziałem.
- Dawaj forsę - wyciągnął rękę.
- Ile? - spytałem.
- Patyka za połówkę - Kazio przestępował z nogi na nogę i drżał z zimna.
Sięgnąłem do portfela. Zgrabiałymi palcami wysupłałem tysiąc złotych, lecz zawahałem się. Po chwili namysłu
wyciągnąłem drugi tysiąc i wsunąłem w nadstawioną
dłoń.
- Kup dwie - powiedziałem. - Druga dla ciebie.
- Równy z ciebie chłop - twarz mu się rozjaśniła. - Wiesz, jak pomóc człowiekowi. Lecę.
- Pospiesz się - krzyknąłem za nim, całkiem niepotrzebnie, bo rzeczywiście się spieszył.
Czekałem krótko. Wyszedł już po trzech minutach, ukrywając coś za pazuchą.
- Nie wiedziałem, co chcesz. Kupiłem krakowiaczka - wyjął spod jesionki butelkę "Krakusa":
- Nieistotne - odparłem odbierając butelkę. - Jestem ci i tak bardzo zobowiązany. Na razie, cześć, naprawdę nie
mam czasu. - Dobra, leć - klepnął mnie
po ramieniu. - Wszystko rozumiem. Kobitka nie rozgrzana czeka, a ty pewno masz chatę tylko do jutra wolną.
Żona w delegacji?
- Aaach - żachnąłem się i obróciwszy na pięcie popędziłem do domu.
- Ode mnie nic się nie dowie! - wrzeszczał za mną. - Możesz na mnie polegać! Grób-mogiła! Jak chcesz, mogę
ci wyrobić alibi. W razie gdyby coś, to siedziałeś
u mnie!
Puściłem to mimo uszu, ale wzruszyła mnie ta jego wdzięczność za postawione mu pół litra.
Gnałem jak chart, pamiętając cały czas o dramatycznej sytuacji kosmitów. Byli zupełnie bezradni bez mojej
pomocy. Ze zgrozą myślałem, że mogę zjawić
się za późno. Istniała możliwość, że już nie żyli. Nasza atmosfera stanowiła przecież dla nich śmiertelną
truciznę. Tak przynajmniej napisali.
IV
Żona krzątała się w kuchni, gdy wpadłem do domu. Nie zajrzałem do niej.
- Już jestem! - zakomunikowałem wchodząc i nie rozebrawszy się skierowałem się do mojego pokoju. Z bijącym
sercem: usiadłem przy biurku i łapiąc oddech
po biegu, wyszeptałem chrypliwie: - Przyszedłem. Mam alkohol!
Radosnym sapnięciem powitałem pojawiający się napis:
WSPANIALE. KAPNIJ NA BRZEG STOŁU
Odkręciłem aluminiową nakrętkę, nalałem w nią trochę wódki i następnie, stukając palcem, ostrożnie puściłem
kroplę płynu na krawędź szklanej płyty pokrywającej
biurko. Potem wziąłem leżącą również na krawędzi lupę i starałem się zaobserwować poczynania kosmicznych
krasnoludków. Natężając wzrok, aż oko zachodziło
mi łzami, zauważyłem odrywający się od mikroskopijnego latającego spodka jeszcze mniejszy punkcik.
Zapewne pojemnik na paliwo lub coś w tym rodzaju. Maleńka
cysterna przesunęła się po blacie i zatrzymała przy kropli wódki. Wstrzymałem oddech. Przez chwilę nic się nie
działo. Zacząłem się obawiać, czy paliwo
okaże się odpowiednie. Przeczucie okazało się trafne, bo obok kropli wykwitły nowe literki:
ZBYT SŁABE STĘŻENIE. NAM CHODZI 0 CZYSTY ALKOHOL. NIE MAMY WARUNKÓW DO
DESTYLACJI
Załamałem się. Opuściły mnie siły. To już koniec. Skąd ja im wezmę spirytus, do diabła? Nie udało się.
Przybysze z obcej planety obdarzyli mnie zaufaniem,
a ja zawiodłem. Myśli przepływały leniwie, gdzieś znikło całe napięcie. Przepełniało mnie poczucie klęski i
własnej nieudolności. Jak zwykle, nic mi nie
wychodziło. Zawsze miałem pecha.
Z apatii wyrwał mnie głos żony, podśpiewującej sobie przy kuchennych zajęciach.
Od Siewierza jechał wóz,
malowane panny wiózł...
Siewierski!!! Że też od razu o nim nie pomyślałem! Mieszkał dwa piętra nad nami i z zawodu był elektronikiem.
Używał spirytusu do czyszczenia mechanicznych
części magnetofonów, radioodbiorników i innych urządzeń elektronicznych. Sam widziałem u niego brązowy,
litrowy słój pełen chemicznie czystego spirytusu.
Nie lubiłem go o nic prosić ani też odwiedzać go, bo był typem wybitnie nieużytym. Wyświadczyć komuś
przysługę było zadaniem ponad jego siły. Udzielał
swych łask z tak wielkopańską miną, że za przyjętego od niego papierosa trzeba go było niemalże całować po
rękach. Ale innego wyjścia nie było. Raz kozie
śmierć. Pójdę.
Szepnąłem nad biurkiem:
- Jeszcze kilka chwil. Zaraz będzie czysty alkohol.
WYTRZYMAMY
- odpisano natychmiast.
Zdjąłem kurtkę i rzuciłem ją na kanapę. Wstałem i wyszedłem do przedpokoju.
- Idę do Siewierskiego po spirytus - zawołałem w stronę kuchni.
- Aha, więc ma przyjść wuj Stefan! - odkrzyknęła żona. Trzeba było od razu mi powiedzieć.
Zrezygnowany, machnąłem ręką. Dla niej wszystko było jasne. Wuj Stefan pochodził zza Buga i nie uznawał
innych trunków poza samogonem i spirytusem. Palił
samosiejkę.
Opuściłem mieszkanie i znalazłem się na klatce. Powiało chłodem. Wzdrygnąłem się i pocierając dłońmi
ramiona dla zwalczenia gęsiej skórki, popędziłem
na górę. Zatrzymałem się na piątym piętrze. Stojąc przed drzwiami, nabrałem w płuca powietrza i z trudem
przezwyciężając niechęć, zapukałem. Nasłuchiwałem
kroków. Ktoś był w środku, bo ciszę mąciły dźwięki muzyki. Dobiegło mnie szuranie kapci i drzwi otworzyły
się. Wyjrzała owinięta ręcznikiem głowa Siewierskiej.
- Ja do męża. Dobry wieczór - ukłoniłem się.
- Dobry - skinęła głową. - Już proszę. Jureeek!!! - krzyknęła w głąb mieszkania i znikła. Po chwili wylazł Jurek.
- Cześć - powiedział. - Ty do mnie?
- Mam do ciebie interes. Potrzeba mi odrobinę spirytusu.
- No, wiesz - podrapał się po głowie. - Kiedy mam mało. - Nie trzeba mi wiele, ot kropelkę - zagadywałem go,
usiłując jednocześnie wcisnąć się do środka.
Przepuścił mnie z ociąganiem.
- No, wiesz, właśnie mi jest potrzebny. Robię dla klienta jeden magnetofon, pilna robota - tęsknie spojrzał w
stronę stojącego pod oknem stołu, na którym
obok rozbebeszonego magnetofonu i oscyloskopu dostrzegłem brązową butlę.
- Naprawdę, wystarczy mi minimalna ilość. Możesz mi odlać w buteleczkę po witaminach - mówiłem
podchodząc do stołu.
- No, wiesz - stęknął Jurek. - Nie wiem, czy coś takiego znajdę. Przyjdź lepiej później, to żona poszuka.
Najlepiej sam ci przyniosę, a ty poczekaj w
domu. - Oparł się o swój warsztat pracy i usiłował ciałem zastąpić mi dojście do butli. Ale ja byłem
zdecydowany na wszystko. Podszedłem bliżej i wychyliwszy
się przez niego, sięgnąłem po butlę. Porwałem ją ze stołu i mocno przycisnąłem do piersi.
- Wiesz co? - powiedziałem, wycofując się rakiem. - Ja wezmę i użyję, i za chwilę zwrócę. To potrwa pięć
minut.
- Kiedy - Jurek łapał mnie za rękaw - on mi jest bardzo potrzebny. Bez niego stoję z robotą.
Ale ja już miałem w ręku cel moich poszukiwań i nie zamierzałem z niego zrezygnować.
- To na razie - powiedziałem i uciekłem do drzwi. Otworzyłem je, łokciem naciskając na klamkę i wybiegłem na
zewnątrz. Zacząłem schodzić po schodach,
przyciskając do siebie drogocenną zdobycz. Schodziłem ostrożnie, pamiętając doświadczenie z perfumami!
Siewierski wyszedł za mną i krzyknął:
- To lepiej będzie, jak ja sam przyjdę.
- Dobrze, przyjdź - odpowiedziałem. Było mi już wszystko jedno. Mojej żony nie było już w kuchni, gdy
znalazłem się w domu. Z przerażeniem usłyszałem,
jak nuci w moim pokoju:
Wszystkie pięknie wystrojone,
chciałbym jedną mieć za żonę...
Wtargnąłem tam gwałtownie, żgnięty przeczuciem nieszczęścia. Zmartwiałem, zobaczywszy żonę kręcącą się
koło biurka. Z daleka, od progu widziałem, że
blat jest wytarty do czysta, aż świecił w blasku żarówki. A na nim... dwa talerze z kanapkami, kieliszki, szklanki,
cztery coca-cole, marmurowa popielniczka.
- Coś ty zrobiła? - wyszeptałem zbielałymi wargami.
- Sprzątnęłam - żona odwróciła się do mnie uśmiechnięta. Promieniała zadowoleniem. - Ty tu palcem nie
ruszyłeś, a ja sprzątnęłam. I przygotowałam kanapki.
Skoro ma przyjść wuj Stefan...
- Sprzątnęłaś ich - mamrotałem.
- Sprzątnęłam. Ładnie? Nie lubię tych waszych męskich popijawek byle jak i byle gdzie. Wszystko wam
przygotowałam.
- Sprzątnęłaś ich w innym znaczeniu tego słowa - jęknąłem.
- A jakie może być inne znaczenie? - popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. - I kogo sprzątnęłam?
- O Boże! - złapałem się za głowę. Podszedłem do biurka i wysunąwszy krzesło, opadłem na nie bezsilnie.
Ponuro wpatrzyłem się w przestrzeń.
- Ty i te twoje wieczne porządki. Nie możesz się od tego powstrzymać - jęczałem.
- Musi być porządek - była wyraźnie dumna z siebie i z pożytku, jaki mi przynosi.
- Nic nie jest w porządku - wybuchnąłem. - Czy ty sobie zdajesz sprawę, co uczyniłaś? Czym starłaś biurko?
- Denaturatem - odparła zaskoczona moim zachowaniem.
- Jak bo? - szarpnąłem się nagle. - To jest u nas denaturat? Nic mi nie mówiłaś?
- Nie pytałeś.
- Zaraz, zaraz - zbierałem rozbiegane myśli. - Opowiedz, jak to zrobiłaś.
- Zwyczajnie - była tak zdumiona, że odpowiadała niemal bezwiednie. - Najpierw nalałam trochę na szkło,
zakręciłam butelkę, odniosłam ją do kuchni, potem
wróciłam i starłam. Ścierką. O, tą - wskazała na szmatę leżącą na parapecie.
- Chwileczkę - wrzasnąłem. - Gdzie jest lupa? - Schowałam ją do szuflady.
Odstawiłem butlę ze spirytusem, którą do tej pory ściskałem, i wyciągnąłem szufladę. Wyjąłem z niej lupę i
zacząłem uważnie oglądać biurko, niecierpliwie
odsuwając na boki ustawione na nim specjały. Żona obserwowała mnie z przestrachem.
- Dobrze się czujesz? - spytała jękliwie.
- Jeszcze nie wiem - mruczałem szukając jakiegoś śladu po, małych gościach. Zakrawało to na cud, ale
znalazłem. Na samej krawędzi szkła, nieprawdopodobnym
przypadkiem ocalona przed ręką mej gospodarnej żony, widniała ostatnia wiadomość od kosmicznych
rozbitków. Może zawdzięczała przetrwanie swemu położeniu,
a może użyli odporniejszej farby, by została na pamiątkę - doprawdy nie wiem. Grunt, że była. Uspokajałem się
z wolna w miarę czytania, a myśl o mojej
kosmicznej kompromitacji oddalała się w regiony niepamięci.
NIEWYMOWNA WDZIFCZNOŚĆ. NIGDY TEGO NIE ZAPOMNIMY. TAKI ALKOHOL JUŻ NAM
ODPOWIADA,
CHOĆ MÓGŁBY BYĆ LEPSZY. NIE TRZEBA BYŁO AŻ TAK DUŻO. WKRÓTCE BLISKIE SPOTKANIE
IV STOPNIA. OCZEKUJCIE NAS. DO ZOBACZENIA
- Nic nie rozumiem - powiedziała żona. - To co, wuj Stefan nie przyjdzie? Mam to posprzątać?
Znów to sprzątanie. Westchnąłem ciężko, ale było to westchnienie po części radosne.
- Nie trzeba - odparłem. - Zaraz wpadnie Siewierski, z nim się napiję. Jest okazja. Wreszcie raz się przydałaś.
Odezwał się dzwonek do drzwi.