Aycliffe Jonathan - Szepty w ciemności
Szczegóły |
Tytuł |
Aycliffe Jonathan - Szepty w ciemności |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Aycliffe Jonathan - Szepty w ciemności PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Aycliffe Jonathan - Szepty w ciemności PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Aycliffe Jonathan - Szepty w ciemności - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
JONATHAN AYCLIFFE
SZEPTY W CIEMNOŚCI
Przekład
DANUTA GÓRSKA
Strona 3
Korekta
Elżbieta Steglińska
Anna Tenerowicz
Projekt graficzny okładki
Małgorzata Foniok
Ilustracja na okładce
Max Bertolini via Thomas Schlück Agency
Skład
Wydawnictwo Amber
Jacek Grzechulski
Druk
Opolgraf SA, Opole
Tytuł oryginału: Whispers in the Dark
Copyright © by Denis MacEoin/Daniel Easterman 1992
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-3427-4
Warszawa 2009.
Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
00-060 Warszawa,
ul. Królewska 27
tel. 620 40 13,620 8162
www.wydawnictwoamber.pl
Strona 4
Dla Beth,
która zawsze mnie nawiedzała
i zawsze będzie mnie nawiedzać
Strona 5
I posiadają na wieki.
Księga Wyjścia 32,13.
Strona 6
Kolegium św. Botulfa
Elvet Place
Uniwersytet Durham
Durham
4 września 1991
Wiel. Norman Savage
Plebania
Kirkharle, obok Kirkwhelpington
Northumberland
Drogi Normanie,
zgodnie z obietnicą wysyłam ci dokumenty, na których tak ci zale-
żało. Żałuję, że w ogóle o nich wspomniałem. Potraktuj je, jak chcesz,
ale nie miej do mnie pretensji, jeśli będziesz po nich źle sypiał. Chyba
dobrze robię, oddając je w twoje ręce: powinny cię szczególnie zainte-
resować jako pastora tej parafii. A może... może wy, duchowni, robicie
coś specjalnego w takich przypadkach? Chciałbym w to wierzyć.
Chciałbym się upewnić, że ona spoczywa w spokoju. Zrozumiesz. Kie-
dy przeczytasz jej dziennik do końca, zrozumiesz. Jeśli zdołasz doczy-
tać do końca.
Chciałeś, żebym ci powiedział wszystko, co wiem o dzienniku, jak
wszedłem w jego posiadanie i tak dalej. No cóż, niewiele mam do po-
wiedzenia. Będę z tobą szczery, Normanie. Zanim dojdziesz do końca -
jeśli w ogóle dojdziesz tak daleko - zaczniesz podejrzewać, że to jakiś
wymyślny szwindel. Oczywiście znasz mnie i wiesz, że nigdy nie zro-
biłbym czegoś takiego. Przede wszystkim taka mistyfikacja nie leży w
moim interesie. Dostatecznie krępujące jest to, że znalazłem dziennik.
7
Strona 7
Pomyślisz może: biedny Simpkins, połknął haczyk razem z przynę-
tą. Powinien częściej bywać w świecie, odetchnąć prawdziwym powie-
trzem. Może i powinienem, ale zapewniam cię, że to nie żadna mistyfi-
kacja. A jeśli nawet, to mistyfikacja tak piekielnie wiarygodna, tak
dopracowana w każdym przekonującym szczególe, że oszust jest ge-
niuszem. Oczywiście największy geniusz wykazał, ukrywając dziennik
tak dobrze, że znaleziono go tylko na skutek nieprawdopodobnego
przypadku.
Posłuchaj, powiem otwarcie: zależy mi, żebyś uwierzył w tę histo-
rię, żebyś ją potraktował z powagą i szacunkiem. Z tych stronic bije
prawda. Jeszcze ich nie czytałeś, jeszcze nie wiesz, o co mi chodzi, ale
zrozumiesz, jeśli masz w sobie chociaż szczyptę współczucia. Albo
bojaźni. Wiem, że ja uwierzyłem. Przeczytałem tylko kilka stron, zale-
dwie zacząłem, ale wiedziałem, wiedziałem na pewno, że ona pisała z
głębi serca. Tak właśnie, z głębi serca: przeżywała każde napisane sło-
wo, nie uprawiała ćwiczeń literackich. Jak mogło być inaczej w tych
okolicznościach? Po tym, co widziała. I słyszała.
Sprawdziłem to, Normanie, na ile mogłem: nazwiska, daty, adresy,
akta przytułku, spisy wyborców, rejestry cmentarne. Wszystko pasowa-
ło, Normanie. Nasza Charlotte miała dobrą pamięć i oko do szczegó-
łów. Rzecz w tym, że wszystkie fakty się zgadzają. To prawdziwy do-
kument i ja przynajmniej wierzę, że ona widziała i słyszała wszystko,
co opisała.
Znalazłem ten pamiętnik przed miesiącem wśród rzeczy ojca. Pa-
miętasz, jak zaraz po pogrzebie mówiłem ci, że zostały do uprzątnięcia
śmiecie z całego życia? Moja matka, świeć Panie nad jej duszą, nigdy
nie należała do porządnickich, a ojciec był jeszcze gorszy.
Większość papierów dotyczyła bezpośrednio jego praktyki, karty
pacjentów i tego rodzaju rzeczy, archiwum pracowitego lekarza rodzin-
nego. Przekazałem je facetowi, który przejął praktykę, młodemu leka-
rzowi nazwiskiem Calvert. Nie wątpię, że do tej pory wyrzucił z poło-
wę.
8
Strona 8
Niniejszy dokument znajdował się w teczce, którą ojciec trzymał w
sejfie, razem z obligacjami i polisą ubezpieczeniową. Oczywiście była
jego pacjentką; sprawdziłem to na miejscu w jego kartotece. Zgłosiła
się do niego w październiku 1968 roku. Cierpiała na nawracającą de-
presję. Przepisał jej zwykłe leki, ale niewiele pomogły. Ojciec był sta-
roświeckim lekarzem rodzinnym. Zamiast nafaszerować ją pigułkami
albo odesłać do tak zwanego „specjalisty”, rozmawiał z nią. Sądząc po
wpisach w jego notatkach, spędził z nią na rozmowach dużo czasu.
A potem, w 1970 roku, zaproponował jej, żeby dokładnie opisała, co
ją trapi. Przypuszczam, że to go wytrąciło z równowagi. W następnym
roku miał załamanie nerwowe.
No więc teraz oddaję to w twoje ręce, Normanie. Nie musisz nicze-
go komentować, jeśli nie chcesz. Ale jak cię znam, skomentujesz.
Pozdrowienia
John
Strona 9
1.
CZERWIEC 1970
Kiedy byłam małą dziewczynką, powiedzieli mi, że Bóg jest dobry,
że Bóg jest miłością. Szeptali mi to w zimowe noce, mówili, że Bóg
kocha dzieci. Kazali nam śpiewać hymn. Śpiewaliśmy go w przytułku.
Co rano, kiedy byłam mała, i dwa razy w niedzielę.
Promyczku, co nie chce zgasnąć,
Kto sprawił, że świecisz jasno?
Kwiatuszku zwany stokrotką,
Kto sprawił, że pachniesz słodko?
To nasz Ojciec, Bóg na niebie,
On nas kocha, mnie i ciebie.
To było sześćdziesiąt osiem lat temu. Całe życie. Teraz wiem lepiej,
wiedziałam, odkąd skończyłam czternaście lat. Bóg nie jest dobry. Bóg
nie jest nawet zły. Bóg jest po prostu obojętny. Pamiętam, jak modliłam
się do Niego przez całą zimę, tamtą mroźną zimę, która trwała bez koń-
ca, ale On nigdy nie odpowiedział. Ani wtedy, ani później. Straciłam
wiarę w Niego. Wiem, że On istnieje. Po prostu nie mogę na Nim pole-
gać w żadnych ważnych sprawach.
Doktor Simpkins mówi, że powinnam przelać moją historię na pa-
pier. Mówi, że dobrze mi zrobi, kiedy wyrzucę z siebie to wszystko. Co
on wie, co ktokolwiek może wiedzieć? Ale zrobię to, żeby spełnić jego
życzenie. I przynajmniej znajdę sobie zajęcie wieczorami, skoro noce
znowu się dłużą. Długie noce, kiedy leżę rozbudzona całymi godzinami
11
Strona 10
i nasłuchuję. Oddycham i słucham. Jak robiłam tyle lat temu. W innym
życiu.
Czego nasłuchuję? No cóż, to musi zaczekać, aż opowiem część
swojej historii. Nawet doktor Simpkins nie wie, prawda, doktorze? Ale
wkrótce się dowie; przeleję wszystko na papier zgodnie z jego zalece-
niem. Początek wszystkiego. Koniec wszystkiego.
Przyszłam na świat w grudniu 1887 roku. To był rok Królewskiej
Jubileuszowej Wystawy w Newcastle, na której mój ojciec miał stoi-
sko. Rok huraganów, zamieci śnieżnych i przedłużonego strajku górni-
ków w Northumberland. Mój brat Arthur urodził się osiemnaście mie-
sięcy później. Początkowo chorował i mało nie umarł. Matka też mało
nie umarła przy porodzie i lekarz powiedział, że nie powinna mieć wię-
cej dzieci. Rzecz dość niezwykła jak na tamte czasy; ludzie mieli duże
rodziny (nierzadko sporą część progenitury na cmentarzu). Kiedy by-
łam mała, zastanawiałam się, dlaczego jesteśmy tylko we dwoje z Ar-
thurem. Teraz to całkiem normalne, ale wtedy ludzie patrzyli dziwnie,
kiedy mówiłaś, że jest was tylko dwoje. Litowali się nad nami, chociaż
Arthur i ja wcale nie potrzebowaliśmy litości. Przynajmniej na począt-
ku, kiedy byliśmy mali.
Mój ojciec, Douglas Metcalf, był zamożnym człowiekiem, bystrym
przedsiębiorcą, który zbił majątek na fabryce chemicznej Tyneside.
Były to czasy wielkich zakładów alkalicznych wokół Haverton Hill.
Ojciec założył własne zakłady sody amoniakalnej pomiędzy zakładami
Tennant i Allhusen, cztery lata przez moim urodzeniem. Wykorzystał
nowy proces Solvaya i po kilku latach zarobił dość pieniędzy, żeby
kupić dom, w którym się urodziłam, Kenton Lodge. Mieszkaliśmy w
Gosforth, wówczas niemal wiejskiej okolicy na północ od Newcastle,
niezbyt daleko od miejsca, gdzie teraz mieszkam.
Co roku jeździliśmy do Bridlington na dwa tygodnie wakacji. Pa-
miętam tamte ciepłe wieczory. Orkiestra w szklanym pawilonie grała
popularne melodie. Co noc muzyka dolatywała do mojego okna, a w
oddali morskie fale uderzały o brzeg. Muzyka i szum fal kołysały mnie
12
Strona 11
do snu. Czasami budziłam się w środku nocy, kiedy orkiestra i publicz-
ność już dawno poszli spać i tylko fale szumiały w ciszy, i wiedziałam,
że morze rozciąga się bez końca, daleko w noc. I co roku, kiedy wraca-
liśmy do miasta, pozostawały we mnie nadmorskie odgłosy i zapachy.
Towarzyszą mi teraz, bardzo słabe, ale wyraźne.
Pamiętam perkalową koszulę nocną z szydełkowym wykończeniem
szyi i rękawów. I gazową lampę palącą się nad moim łóżkiem, płomień
jak złota aureola. Ale w naszym domu jako jednym z pierwszych zain-
stalowano elektryczność. Niewiele osób teraz pamięta, że pierwsze na
świecie elektryczne oświetlenie zapalono tutaj, w Newcastle. Stało się
to dokładnie dziewięć lat przed moim urodzeniem, co do dnia. Joseph
Swan zademonstrował prototyp swojej słynnej lampy na zebraniu To-
warzystwa Chemicznego Newcastle. Mój ojciec zasiadał wśród pu-
bliczności, w tamtym roku należał nawet do komitetu.
I pamiętam ogień na kominku w dziecięcej sypialni, zmieniający się
w popiół podczas długiej zimowej nocy. I jabłoń, która rosła tuż pod
oknem dziennego pokoju dziecinnego, gdzie Arthur i ja bawiliśmy się
pod opieką Hannah, naszej niani. Kiedy byłam starsza, Hannah zabiera-
ła mnie na spacer codziennie po południu, z Arthurem w wózku, a póź-
niej oboje dreptaliśmy obok niej, jedno z jednej, drugie z drugiej stro-
ny. Czasami pozwalano nam kupować słodycze w sklepie na High
Street, prowadzonym przez panią Clutch. Szepty Kupida i dropsy Tom-
cia Palucha, hiszpańskie wstążki, lukrowe pałeczki, cukrowe ciasto i
ciągutki toffi nazywane wigga wagga.
Wspomnienia nigdy mnie nie opuszczają, nigdy nawet nie blakną.
Dlaczego tak jest, skoro tyle innych rzeczy odeszło, tyle cennych czą-
stek przeszłości, które zapomniałam, chociaż myślałam, że nigdy ich
nie zapomnę? On codziennie pojawia się w moich myślach. Arthur.
Arthur i inni, nawet teraz stale obecni. Zestarzałam się, zanim się spo-
strzegłam. W tym roku skończę osiemdziesiąt trzy lata; umysł mam
całkiem jasny, ale ciało stało się ciężarem. Przez sześćdziesiąt dziewięć
lat żyję w strachu, poznałam codzienny, dręczący, bezrozumny strach.
13
Strona 12
Czego naprawdę się boję? Wspomnień? Twarzy, które wciąż widzę?
Głosów, które przychodzą do mnie wczesnym rankiem i szepczą tak,
jak szeptały przez te wszystkie lata?
Stwierdzenie, że tyle się zmieniło od tamtych czasów, że świat stał
się inny, jest banalne, niemniej jednak prawdziwe. Świat się zmienia,
ale my wciąż trwamy, z nietkniętymi wspomnieniami, wciąż myślimy,
że nic się właściwie nie zmieniło, że pozostaliśmy tymi samymi ludź-
mi. Czasami budzę się rano, głupia starucha, i spodziewam się, że zo-
baczę moją matkę stojącą nad łóżkiem, pilnującą mnie jak dawniej,
może uśmiechającą się do mnie. Albo Hannah, która nie żyje od ponad
sześćdziesięciu lat.
Albo nawet Arthura. Arthura, jakim go najpierw zapamiętałam, ma-
łego chłopczyka, który przychodził do mojego jasno oświetlonego po-
koju, żeby mi opowiadać swoje sny. Takie sny! Nie pamiętam już żad-
nego, ale wciąż widzę twarz mojego brata, na której maluje się strach,
niepewność pozostała po nocy, jak niewyraźna blizna.
Był takim słodkim dzieckiem. W dzisiejszych czasach to prawie
zniewaga. Moje córki nie rozumieją, dlaczego tak się martwię o wnuki.
Ale one zachowują się tak gwałtownie i oglądają tyle przemocy w te-
lewizji. Och, wiem, że to niemodne mówić takie rzeczy, ale kiedy one
krzyczą i wrzeszczą, nawet przeklinają, trudno mi uwierzyć, że to tylko
dzieci. Arthur był łagodny. Troszczył się o rzeczy. I o ludzi.
I był taki śliczny. To nie znaczy, że był jakimś pieszczoszkiem z
loczkami, chłopczykiem z pudełka czekoladek, w aksamitnym garni-
turku, z kółkiem do serso w ręku. Arthur nie miał w sobie cienia kokie-
terii; mój ojciec nie zniósłby tego. Żadne z nas nie było rozpieszczone
ani zepsute. Ale łagodność Arthura, liczenie się z cudzymi uczuciami,
to była wrodzona cecha, jakiej nie mogły mu wpoić żadne niańki czy
nauczyciele, i dlatego wszyscy go kochali. Czasami, jako mała dziew-
czynka, bywałam zazdrosna o Arthura, nad którym wszyscy się roz-
pływali w ten dość afektowany sposób, typowy dla tamtych czasów.
14
Strona 13
Ale moja zazdrość nigdy nie trwała długo, ponieważ kochałam Arthura
jak wszyscy i życzyłam mu jak najlepiej.
Oczywiście teraz on już nie żyje, od bardzo dawna. Ale czasami
mówię sobie w sekrecie, że to nieprawda, że Arthur wciąż żyje, że jest
tutaj, w tym domu, patrzy na mnie. Przygląda mi się cichutko, jak daw-
niej mi się przyglądał, zanim się obudziłam. Czasami myślę, że mogę z
nim rozmawiać, wystarczy odwrócić głowę i powiedzieć: „Cześć, Ar-
thur”, a on odpowie jak dawniej, tyle lat temu: „Cześć, Charlotte. Dużo
czasu minęło”.
Mieszkam teraz w innej części Newcastle, w Jesmond, wśród ob-
cych, mężczyzn i kobiet, którzy mijają mnie na ulicy i kiwają głowami,
ale nigdy nie mówią „Dzień dobry”. Kiedy byłam młoda, mężczyzna
uchylał kapelusza i kłaniał się, gdy spotykał znajomą; no, dżentelmen
zachowywał się tak w stosunku do damy, kiedy się mijali. Ale nie teraz.
To kolejna rzecz, która się zmieniła. Jednak nie powinnam narzekać.
Młody człowiek w urzędzie pocztowym na Clayton Road zawsze trak-
tuje mnie bardzo życzliwie.
Jesmond było dawniej lepszą częścią miasta, tak zwaną „elegancką”
dzielnicą. Tutaj mieszkali ludzie dobrze sytuowani, Żydzi i biznesmeni,
prawnicy, bankierzy, ludzie z wyższej klasy. Mieszkało tu wielu przy-
jaciół moich rodziców. Pamiętam mnóstwo dużych domów, wspania-
łych domów dwu- i trzypiętrowych, z pięknymi ogrodami od frontu, za
ogrodzeniami z kutego żelaza. Chociaż żaden nie mógł się równać z
Kenton Lodge. Oczywiście większość ogrodzeń przetopiono podczas
ostatniej wojny i nigdy nie odbudowano.
Teraz wszystko się zmieniło. Ludzie mają niniejsze rodziny i już nie
potrzebują takich dużych domów. Większość sprzedano i podzielono na
mieszkania, ale kilka pozostało. Ciągle mieszkam w tym domu naprze-
ciwko parku. John i ja kupiliśmy go po ślubie. Umarł tu, w tym pokoju.
Niewiele mam tutaj spokoju i niewiele cierpienia. Żyję z dnia na
dzień, nie spodziewam się niczego. John zostawił mnie dobrze zaopa-
trzoną; mam własne pieniądze, sporo pieniędzy, nie lękam się ubóstwa.
15
Strona 14
Czego mogę pragnąć w moim wieku? Żyję tylko po to, żeby pamiętać.
To najtrudniejsze. Nie sama pamięć. Łatwo jest pamiętać, ale trudno
znieść bolesne wspomnienia, uczucia z nimi związane.
Owdowiałam dwadzieścia trzy lata temu. Tak długo jestem sama.
Ale nie samotność mnie przeraża ani znużenie, ani brak nadziei. Śmierć
wkrótce położy temu kres. Nie samotność mnie przeraża, tylko zapach
wspomnień, ich smak, brzmienie i dotyk, i świadomość, że nikomu nie
mogę się zwierzyć. Stary Simpkins coś podejrzewa. Wspominałam
przy nim o pewnych rzeczach. Dlatego zaproponował tę terapię. Może
na coś się przyda.
2.
Wszystko zaczęło się od skręconej kostki. Przynajmniej dawniej tak
myślałam, szukając praprzyczyny. Kiedy moja matka miała siedemna-
ście lat, pośliznęła się na spękanym bruku elżbietańskich murów w
Berwick-upon-Tweed i skręciła nogę w kostce. Pojechała tam z całą
rodziną - matka, ojciec, dwie siostry, ciotka i wuj, i troje kuzynów - na
doroczne wakacje nad morzem. Nie odniosła poważnych obrażeń, ale
nie mogła chodzić przez dobry tydzień. Zastanawiano się nad powro-
tem do domu, ale dopiero co przyjechali, pogoda była wspaniała i mat-
ka nalegała, żeby zostali. Leżała w swoim pokoju w hotelu Pod Koro-
ną, otoczona wygodami i hojnie zaopatrzona w romansowe powieści, a
krewni odwiedzali ją od czasu do czasu w przerwach pomiędzy waka-
cyjnymi rozrywkami.
Te rozrywki obejmowały z dawna planowaną wycieczkę łodzią na
Lindisfarne, inaczej Świętą Wyspę, niedaleko od brzegu, kilka mil na
południe od Berwick. Był to bodajże trzeci dzień inwalidztwa mojej
matki, która miała już dosyć siedzenia w pokoju i przeniosła się na
16
Strona 15
antyczny szezlong w bawialni na dole. Coraz bardziej doskwierało jej
zamknięcie w czterech ścianach, znudziły jej się uwodzicielskie spoj-
rzenia i nikczemne zdrady bohaterów powieści. O mało nie zaczęła
nalegać, żeby ją zabrali ze sobą na wycieczkę, ale to nie wchodziło w
grę. Musiałaby schodzić i wchodzić po stromych stopniach, żeby
wsiąść i wysiąść z łodzi, nie mówiąc o energicznym marszu, kiedy już
dopłyną na miejsce. Matka niechętnie zgodziła się zostać.
Po lunchu przeniesiono ją do ogrodu, żeby skorzystała z morskiego
powietrza, chociaż trzymała się w cieniu, ponieważ w tamtych czasach
(i moich również) uważano, że opalenizna nie przystoi damie. Jednakże
w miarę jak mijało popołudnie, w jej altance robiło się coraz zimniej.
Słońce prażące przez cały poranek skryło się za ławicą chmur, które
późnym popołudniem przesłoniły grubą warstwą całe niebo. Morska
bryza, tak rozkoszna na początku, kiedy matka zeszła do ogrodu, teraz
zrobiła się nieprzyjemna i dokuczliwa. W końcu matka wróciła do ba-
wialni i ponuro obserwowała pogarszającą się pogodę przez okno, które
wkrótce zalały strumienie deszczu.
Ulewa szybko przeszła w prawdziwy sztorm, jak to się zdarza w
tych okolicach. W porze podwieczorku zapadła ciemność, na wiele
godzin przed zachodem słońca. Matka zaczęła się martwić, że jej ro-
dzina będzie zmuszona spędzić noc na Lindisfarne. Kierownik hotelu
uspokoił ją, że na wyspie jest wygodna gospoda, gdzie mogą przeno-
cować w razie konieczności. Matka próbowała się odprężyć, przekona-
na, że nie zrobią takiego głupstwa, żeby płynąć z powrotem przy złej
pogodzie.
I nie popłynęli. Ponieważ przewoźnik, widząc nadciągający sztorm,
przezornie postanowił zostać na wyspie. Nikt nie wiedział dokładnie,
co się później stało. Podobno wybuchła kłótnia i mój dziadek, człowiek
porywczy, zamienił parę przykrych słów z przewoźnikiem, co na nie-
wiele się zdało. Nawet nie zbliżyli się do gospody. Widocznie któreś z
nich zaproponowało, żeby wrócić na stały ląd piechotą. Jak wiadomo,
Świętą Wyspę łączy z wybrzeżem grobla długości około pięciu kilome-
trów. Ciągle się zdarza, że ludzie źle wyliczają czas, więc na nowej
17
Strona 16
grobli są „schroniska” dla pechowych kierowców zatrzymanych przez
przypływ, wtedy jednak ich nie było. Rodzina wyruszyła starym szla-
kiem pielgrzymek po dnie morza, pozornie bezpiecznym podczas od-
pływu, ale zdradliwym dla osób nieobznajomionych z kaprysami pogo-
dy.
Nikt nie wiedział, jak daleko doszli. Może zaledwie kilka metrów
dzieliło ich od brzegu, kiedy przypływ, który nadszedł wcześniej z
powodu sztormu, zmył ich do morza.
Łódź wróciła następnego ranka i podniesiono alarm. Poszukiwania
przy brzegu nic nie dały i nikt nie miał wątpliwości co do losu zaginio-
nych. Przed wieczorem pierwszego dnia wiadomo było, że wszyscy
utonęli. Pierwsze ciała znaleziono następnego popołudnia, wyrzucone
na Fenham Flats, nieco na południe od grobli.
Pozostała jeszcze jedna ciotka, stara panna imieniem Harriet, za-
mieszkała w Tynemouth, gdzie w lecie prowadziła pensjonat. Moja
matka, pogrążona w rozpaczy, pojechała do niej i mieszkała tam, dopó-
ki nie wyszła za mojego ojca, trzy lata później. Nadal pamiętam Har-
riet, niemądrą, dobroduszną kobiecinę w wysokim czepku obszytym
koronką z Nottingham, starającą się wszystkich zadowolić, częstego
gościa w naszym domu, dopóki nie zmarła, kiedy miałam osiem lat.
Moja matka miała innych dalekich krewnych, którzy już dawno po-
wyjeżdżali do Australii, Kanady albo Afryki Południowej. Zawiado-
miono ich o wypadku, zgodnie z formalnymi wymogami tamtych cza-
sów, i kilku odpowiedziało z obowiązku, równie formalnymi listami,
napisanymi w pośpiechu pomiędzy strzyżeniem owiec a obliczaniem
rachunków. Matka opowiedziała mi o tym po latach, jakie okropne jej
się wydawały te zdawkowe listy, jak nigdy nie mogła liczyć na więcej
niż napuszone słowa i niezręczne zdania, jak zawsze brakowało „kon-
taktu”. A jednak ileż bólu dałoby się zaoszczędzić, gdyby któryś z tych
wygnańców okazał nieco współczucia wtedy lub później.
Po śmierci dziadka moja matka stała się poniekąd dziedziczką. Z
czasem jej uroda jeszcze bardziej podkreśliła powaby majątku, co zao-
wocowało tuzinem propozycji małżeńskich, zanim ukończyła
18
Strona 17
dziewiętnaście lat. Wszystkie odrzuciła stanowczo, kierując się radami
Harriet i własnym rozsądkiem. Nigdy nie lubiła się bawić, nie chodziła
na bale, rzadko chodziła do kościoła; ale plotki o jej piękności i pienią-
dzach szybko się rozeszły, toteż wielu się za nią uganiało. Lecz żaden
jej nie schwytał.
Dopóki mój ojciec nie wkroczył na scenę. Jakże często opowiadała
mi o ich pierwszym spotkaniu, i następnym, i następnym. Podbił jej
serce; zawrócił jej w głowie. A kiedy się oświadczył, ani przez chwilę
się nie wahała. Opowiedziała mi to wszystko później, kiedy byłam dość
duża, żeby cokolwiek zrozumieć. Nawet wtedy, po latach, wciąż wy-
pełniał jej myśli i nie mogła się powstrzymać, żeby nie opowiadać o
nim każdemu, kto chciał słuchać, nawet mnie, jego córce, albo Arthu-
rowi. Darzyła go niemal bluźnierczym uwielbieniem.
Oczywiście my też go uwielbialiśmy, Arthur i ja, ponieważ ojciec
posiadał wszystkie zalety, jakie przypisywała mu matka, i podejrze-
wam, że znacznie więcej. W tamtych czasach ojcowie byli posępnymi,
niedostępnymi osobnikami, którzy pozostawiali wychowanie dzieci
żonom i niańkom. Ale nasz ojciec zawsze wyprzedzał swoje czasy.
Spędzał z nami całe godziny, bawił się, czytał nam historyjki, wysłu-
chiwał naszych zmartwień.
Oczywiście ojciec był zajętym człowiekiem, ale nie jak tylu nowo-
czesnych biznesmenów, zawsze w biurze, romansujących z sekretar-
kami, goniących za pieniędzmi, jakby dopiero je wynaleziono. Nie,
nasz ojciec pracował ciężko i prowadził bogate życie towarzyskie, ale
spędzał z nami czas, kiedy tylko mógł, czyli często. Szczególnie nie-
dziele były święte.
Jego wielką miłością, prawdziwą miłością były zebrania Towarzy-
stwa Literackiego i Filozoficznego na Westgate Road. Raz na tydzień,
od jesieni do lata, całował nas na pożegnanie i wychodził w wieczoro-
wym ubraniu na wykład o najnowszych naukowych odkryciach albo,
na przykład, o dziełach Homera. Był wszystkożerny; dla wszystkiego
znajdował zastosowanie w swoim otwartym umyśle. Uważałam, że jest
19
Strona 18
taki mądry, zwłaszcza przy dwóch okazjach, kiedy poproszono go o
wygłoszenie wykładu. Mój własny ojciec i ci wszyscy ważni ludzie w
muszkach i sztywnych białych koszulach, którzy go słuchali. Uważa-
łam, że jest najmądrzejszy i najprzystojniejszy z nich wszystkich, mło-
dy bóg. Matka nawróciła mnie na to bałwochwalstwo. No cóż, wtedy
był moim bogiem i od tamtej pory nie znalazłam innego.
Gdyby mnie usłyszeli w kościele, doktorze, jak by mnie ocenili pana
zdaniem? Hę? Staruszka zarażona bluźnierstwem. Zgięta pod ciężarem
bałwochwalstwa, oddająca cześć dawno zmarłym rodzicom, deifikująca
brata, do którego wkrótce dołączy w zaświatach.
Pewnie pan też myśli, że to haniebne z mojej strony, bardzo niesto-
sowne. Oczywiście nie znam pana myśli; pan nigdy nie mówi o sobie.
Może pan nie uważa, że to haniebne, najwyżej niemądre i „wiktoriań-
skie” - tym uniwersalnym epitetem pańskie pokolenie zwykło odsyłać
moje na śmietnik przesłodzonych sentymentów i hipokryzji.
To prawda, posiadaliśmy te wszystkie przywary. I gorsze, dużo gor-
sze. Nasza epoka obfitowała we właściwe sobie występki i modlę się,
żeby to się nigdy nie powtórzyło. A jednak... A jednak byłam wtedy
naprawdę szczęśliwa. Nie tylko w retrospekcji, w cieniu tego, co zda-
rzyło się później, ale naprawdę i szaleńczo szczęśliwa przez całe dzie-
ciństwo. Niczego mi nie brakowało, byłam zdrowa, kochająca i kocha-
na, lato zdawało się trwać bez końca, życie płynęło łagodnie do przodu
i ja płynęłam razem z nim bez wysiłku, jak na morzu bez fal. I miałam
Arthura.
I tak wspaniale się bawiliśmy. Nieważne, że Arthur był chłopcem, a
ja dziewczynką w czasach, kiedy chłopcy i dziewczynki dorastali w
oddzielnych światach. Nigdy nie rozstawaliśmy się na dłużej niż godzi-
nę. Sypialiśmy w osobnych pokojach, ale rzadko zdarzały się noce,
kiedy Arthur nie przekradał się do mojego pokoju na bajkę albo zaba-
wę. Niejeden raz nas przyłapano i ukarano klapsami, ale trzymaliśmy
się tego zwyczaju z uporem, który teraz mnie zdumiewa.
20
Strona 19
Widzę Arthura tak wyraźnie, doktorze. Boże, wybacz mi, jeśli wi-
dzenie zmarłych jest grzechem: jego oczy, jego dłonie, jego paznokcie.
Leży w łóżku chory na żółtaczkę i ja mam pilnować, żeby nie wstawał;
podpala kapelusz kucharki i dostaje za to lanie, i później przychodzi do
mnie wcale nie zapłakany, ale uradowany, ponieważ to był wyjątkowo
ohydny kapelusz i on go nie cierpiał; ssie cukierki w kościele z naboż-
nym, anielskim wyrazem twarzy; biegnie jak jelonek po brzegu morza,
z pasmem wodorostów w ręku, które za nim powiewają; toczy pisanki
ze wzgórza na wrzosowisku na Wielkanoc, jedną po drugiej, żeby się
rozbiły na dole.
Najbardziej kochał święta Bożego Narodzenia. Co roku na Gwiazd-
kę padał śnieg, przynajmniej tak zapamiętałam. Arthur i ja byliśmy
bardzo wierzący, jak wszystkie dzieci z naszej klasy społecznej i na-
szego wyznania, wszystko się nam mieszało w cudownym psychicz-
nym galimatiasie: Dzieciątko Jezus, Trzej Królowie niosący dary,
anielskie głosy, Święty Mikołaj i jego renifery, wróżka na czubku na-
szej choinki.
Teraz magia odeszła, nie tylko dlatego, że się zestarzałam. Boże Na-
rodzenie straciło swój czar. Staram się wypełnić tę pustkę wspomnienia-
mi, ale chyba nikt tego nie zauważa. Moje prawnuki żądają głośnych gier
i telewizji, mnóstwa zabawek, a Świętego Mikołaja uważają za żart. Pa-
miętam, jak siadywaliśmy z Arthurem w oknie ojcowskiego gabinetu
wychodzącym na ogród i patrzyliśmy, jak niebo jaśnieje tym dziwnym
perłowym blaskiem, kiedy zaczyna padać śnieg. W każdym pokoju na
kominku paliły się żywiczne szczapy, były zapalone świece i ostrokrzew,
który sami zbieraliśmy, i wstążki, które sami zawiązywaliśmy, i choinka
obwieszona światełkami, które migotały w ciemności. Wszystko odeszło,
przeminęło, zapakowane w kosze i kufry ze wspomnieniami.
Nigdy pana nie okłamałam, doktorze, nie potrafię kłamać, nigdy
świadomie nie mówię nieprawdy. Przyznaję, że kilka rzeczy przemil-
czałam, rzeczy, które wolałam zachować dla siebie; ale teraz nie ukry-
wam niczego. Nasze życie toczyło się szczęśliwie i spokojnie, właśnie
tak. Nie omijały nas zmartwienia, moi rodzice wycierpieli swoje. Ale
21
Strona 20
ja o niczym nie wiedziałam i cieszę się z tego. Miałam szczęśliwe dzie-
ciństwo, miałam najlepszego brata na świecie; nic mi tego nie odbierze,
nic. Nawet to, czego najbardziej się boję.
Nie chodzi mi o śmierć, doktorze, proszę mnie źle nie zrozumieć.
Myśli pan, że boję się umierania, ale pan się myli. Myśli pan, że lękam
się nadejścia ciemności, ale to nieprawda. Znam większą ciemność.
Znam rzeczy, które budzą większy strach. Zobaczy pan, doktorze; po-
każę panu, opowiem panu wszystko, sam się pan przekona.
3.
O co panu wczoraj chodziło, kiedy pan powiedział, że muszę „ogra-
niczyć się do faktów”? Myślał pan, że pana nabieram, snuję opowieści
o szczęśliwej rodzinie, ukrywam maltretowanie czy molestowanie sek-
sualne? Nigdy panu się nie podobało, że potrafię się odgryźć, prawda?
Że nie przypominam innych staruszek, z zadowoleniem wracających do
domu, żeby łykać pigułki czy nakładać gumowe reformy na nietrzyma-
nie moczu. Irytuje pana, że mam stopień naukowy, że pracowałam za-
wodowo, że potrafię mówić we własnym imieniu, prawda? Mam rację?
Wy, lekarze, wszyscy jesteście tacy sami, myślicie, że Bóg ulepił
was z innej gliny. Najmniejszy przejaw niezależności pacjentów i zaraz
się boicie, że stracicie władzę albo już straciliście. No, w tym przypad-
ku nie zamierzam pana pocieszać. Stracił pan władzę. Opowiem moją
historię tak, jak mi się podoba, i proszę się więcej nie wtrącać. Jeśli
zrzędzi pan już na tym etapie, Bóg jeden wie, co pan zacznie wypra-
wiać, kiedy przejdę do rzeczy. Więc od tej chwili zachowam te zapiski
dla siebie. Zobaczy pan całość, gdy skończę i dopiero wtedy o tym
porozmawiamy.
Ale proszę mi wierzyć, że mówię prawdę. O wszystkim. Miałam
22