Anterion - Oko Saitha
Szczegóły |
Tytuł |
Anterion - Oko Saitha |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Anterion - Oko Saitha PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Anterion - Oko Saitha PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Anterion - Oko Saitha - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Anterion
Oko Saitha
Lękając się ostatniego dnia, popełniamy błąd, bo jedynie ku śmierci wiodą
nas wszystkie poszczególne dni.
"Listy moralne do Lucyliusza", Seneka
'Kocham mój strach
bo jest ogniem dającym żar mojemu życiu
i sprawia, że pamiętam
Kocham mój strach
bo w chwilach sprawdzianu
był mym najlepszym przyjacielem
Kocham mój strach
bo w chwili obojętności
był mym najwierniejszym kochankiem
Kocham mój strach
bo jak każdy czujący byt
potrzebuje wzajemności
Kocham mój strach
bo gdyby nie jego potęga
bogowie nie stworzyli by tego świata'
Fragment wiersza anonimowego autora, inskrypcja przy wejściu do jaskiń
Przejścia.
Gdyby nie strach, gdyby nie jego oczyszczająca siła, nie mógłbym nawet
marzyć o zwycięstwie. Chwila największego triumfu była zarazem chwilą
największego przerażenia.
Tak już po prostu jest. Strach pozwala mi być nie bardziej ludzkim, ale
niezwyciężonym. Kocham mój strach i wiem, że on darzy mnie podobnym sentymentem.
Wspomnienia Herberta, Założyciela Rady Ośmiu.
Podniósł rękę. Zza jego pleców wystąpiły dwie postaci. Obie miały srebrne
stroje wojowników; obie takim samym, płynnym ruchem naciągnęły swe łuki. Dwie
płonące strzały z sykiem przecięły nocne niebo Dai Lam.
W tym samym momencie z niezliczonych punktów dookoła skalnego Labiryntu
posypała się lawina identycznych syczących ogni.
Ogień, musi być więcej ognia ! Niech bogowie wiedzą, że on, Sain, podjął
odwieczne wyzwanie, i wypełni zobowiązanie swojego rodu ;zabije demona, utopi
diamentowy sztylet w jego zielonej krwi.
Powolnym ruchem zrzucił haftowany złotem płaszcz wybrańca i stanął półnagi
patrząc zuchwale w nieruchomą jak głaz twarz siwego mężczyzny, który stał przy
wejściu do jaskini, w opuszczonej ręce trzymając ozdobny sztylet. Bez słowa
patrzyli sobie w oczy, w końcu starzec lekko się uśmiechnął. Sain odwzajemnił
uśmiech i wyciągnął rękę. Zacisnął wygłodniałe palce na rękojeści wspaniałej
broni. Poczuł dreszcz . Dreszcz dumy, tak, na pewno była to duma. Taka noc jak
ta wymaga błyszczącego w świetle pochodni metalu. I mężczyzny, który by go
trzymał. Dziś on jest tym mężczyzną, to takie proste.
Nieruchome oczy starca odbijały gwiazdy, ostrze rytualnego sztyletu,
pochodnie. Odbijały młodość, chęć mordu i strach . Widział to wszystko i teraz,
w godzinie testu Saina, obojętne zrozumienie zawierało się w ulotnym uśmiechu w
kącikach starczych ust.
On ma tylko czekać. Przyszedł tu, by czekać na Saina, po to go przysłano.
Sain ponownie poczuł dreszcz, ale tym razem nie była to chyba duma. Nie
wiedział co przeraża go bardziej; to, co czeka na niego w ciemnościach, czy
uśmiech tego starca.
Powietrze jaskini było zadziwiająco suche. Suche i chłodne, ale chłód
wzmagał tylko koncentrację, więc dziś przywitał go z prawdziwą ulgą. Spięty
zagłębiał się coraz bardziej w mroku.
Ci, którzy patrzyli z zewnątrz jaskini już dawno stracili z oczu poblask
jego pochodni.
Ci, którzy patrzyli z wewnątrz jego umysłu, nie uronili ani sekundy.
Czuł w głowie dziwny, zielony zamęt, próbował się wyciszyć głębokimi
oddechami. Migotliwy poblask pochodni wdrapywał się po ścianach jaskini,
zamieniał ją w teatr cieni.
Każdy cień mówił do niego. I każdy miał znajomą twarz. Twarze patrzyły na
niego oczami Saitha z ołtarzy w Emi, patrzyły z chłodną zawziętością ciosanego
kamienia, który użyczył im formy. Zamęt w głowie nawarstwiał się. Znów był
sześcioletnim chłopcem wpatrującym się w pełnym onieśmielenia podziwie w
szmaragdowe oczy kamiennego Boga Przejścia i Snów.
Tak jak wtedy nieśmiało podchodził do ołtarza, kładł na nim głowę zamykając
oczy. Wtedy, gdy nikt nie patrzył wziął sobie coś na pamiątkę.
Przytulił się do skały w jaskini. Mądrość kamienia.
Podniecenie sześciolatka znów zawładnęło jego wyobraźnią i myślami. Poczuł
szum krwi w skroniach i otworzył oczy. To nie krew tak szumiała. Sain stał nad
zielona rzeką.
W moim świecie, szepnął, nie ma zielonych rzek, tak samo jak nie ma
zielonego nieba. Ani zielonych kamieni zaciskanych do bólu w prawej dłoni. Więc
czyj jest ten świat?
Rozejrzał się bacznie dookoła siebie. Siedzę nad rzeką. Mam sześć lat i
turkusowe oczy.
Ale przecież to nie jestem ja. Ma moją twarz, ale jego oczy są z tego
świata. Nie może więc być mną.
Sain nieufnie podszedł bliżej, zatrzymał się sztywno kilka kroków od
dziwnego chłopca.
Patrzył na obraz samego siebie, a jednak zupełnie innego, na drobne dłonie
ściskające duże karty z dziwnymi, skomplikowanymi rysunkami i cyframi. Obok
niego, na pieńku, leżało duże zawiniątko. Chłopiec wpatrywał się w nie
błyszczącym wzrokiem. Błyskawicznie przeniósł wzrok na Saina.
Tacy sami, pomyślał Sain. Tylko te oczy.
-Usiądź, dźwięcznym głosem powiedział sześcioletni Sain. Ten
siedemnastoletni posłuchał rozkazu, bo bez wątpienia był to rozkaz.
Poczuł zawrót głowy i usiadł, nie był pewien na czym. Prawie zapomniał już o
jaskini, o Nocy Demona, oczach starca uosabiających chwilę sprawdzianu,
czekających gdzieś tam, na zewnątrz Labiryntu. Prawie zapomniał już o cieniach
spacerujących po sklepieniu jaskini.
Naiwnie pomyślał, że już po wszystkim, że leży w swojej komnacie wsłuchując
się w noc, dumny z tego czego dokonał. Bezwiednie wyciągnął dłoń przed siebie,
pod palcami poczuł lniane zawiniątko z miękką zawartością. Usłyszał syk, w tej
samej chwili olbrzymia kobra zatopiła zęby w jego prawej dłoni. Paroksyzm bólu
szarpnął nim do tyłu, z dala od zawiniątka i jego strażniczki. Krzyknął i
gorączkowo spojrzał na chłopca, ale ten siedział wciąż tasując swoje karty,
jakby zupełnie nic nie zaszło.
Ale przecież nic nie zaszło, nie było żadnej kobry, ani palącego bólu prawej
dłoni. Co dziwniejsze, wciąż trzymał w niej kamyk morskiego koloru. Mrugnął
oczami.
Tylko chłopiec o jego twarzy wyciągający w jego kierunku karty istniał na
pewno.
Wybierz, powiedział, i roześmiał się cudownym perlistym śmiechem, zadowolone
z siebie dziecko. 'Wyrywam mu wszystkie karty, układam je na murawie przed sobą.
Zdumiony podnoszę na niego wzrok każda karta jest taka sama. Przyczajona do
skoku kobra z intensywnie zielonymi oczami'
Chłopiec znów wybucha śmiechem. Śmiech jest ciężki, duszny. Drwiący. Wiem
kim jesteś myśli Sain. Po czym podnosi się powoli, lewą dłonią sięga po sztylet.
Już wie po co tu przyszedł. Już pamięta. Legenda o Nocy Demona. Przesilenie
letnie, jedyna chwila gdy świat bogów, snów i cieni jest dostępny dla
śmiertelników. Jedno z Czterech przykazań bogów; niech w dniu Damarath, dniu
przesilenia jeden śmiertelnik wejdzie do Labiryntu.
Krąg spokojnych, siwowłosych mężczyzn w kapturach;ich hipnotyczne słowa.
Sen utkany z cieni podnosi się, ustępuje miejsca zimnej determinacji.
Zabij Demona, to część rytuału, mówią słowa. Obmyj się w jego krwi jak każdy
z nas.
Sen podnosi się, ustępuje miejsca diamentowemu ostrzu.
Ale wzrok chłopca zatrzymuje Saina.
-A więc wybrałeś? Wybrałeś już swoją kartę? Zielonooka kobra jest twoim
znakiem.
Sain wstrzymuje oddech. Znów sztywnieje. Czego ode mnie chcesz, chce spytać.
Ale nie mówi nic, stoi tylko czekając na dalsze słowa.
-Wiem co sobie myślisz, uśmiecha się niewinnie chłopiec. Że nie ma wyjścia.
Że karta jest tylko jedna, i nic na to nie można poradzić. Ale przecież nie
wybrałeś jeszcze swojej maski...
Zawiniątko. Przez chwilę patrzą na nie obaj intensywnie, z namysłem. A więc
miękka, elastyczna zawartość to maski. Po co ma wybierać maskę? Sain pytająco
patrzy na samego siebie. Inny Sain kiwa głową.
-Kart w talii jest bardzo wiele. Dokładnie tyle ilu graczy. A co roku
przychodzi nowy, prawda? Jesteśmy już zmęczeni grą, powiedz Im, że zasady gry
wkrótce ulegną zmianie. Zresztą dostaną znak, którego nie sposób zignorować. Od
tej pory będziecie grać wieloma kartami. A teraz wybierz już swoją maskę, synu
kobry.
Duszący śmiech. Raz jeszcze.
* * *
Cichy, łagodny głos
-...Jest młody, może za młody. Boję się, że nie jest jeszcze gotowy na to,
co go spotka...i mam nadzieję, że w odpowiednim momencie zrobi użytek z
diamentowego sztyletu.
Głos pogrąża się stopniowo w skupionej ciszy. Tylko na chwilę:
-Wiem,że to nie tylko zobowiązanie, to źródło wiedzy o przeszłości...o
Apokalipsie, i szansa by z niego pić. Ale ten chłopiec nie był jeszcze gotowy.
Jeśli nie był- cisze połknął teraz chrapliwy głos- to straciliśmy kolejnego
kandydata. Tylko tyle. Wyznaczony przez wyrocznię musi wejść do jaskini. Czy
musi wyjść cały? Bogowie tego nie żądali.
Śmiech. Chwila ciszy i kolejne słowa. Tym samym głosem.
-Zresztą, poprowadzę go ja. Dużo wody upłynęło od kiedy ostatni raz
patronowałem Ceremonii Przejścia.. To ja wręczę mu sztylet. Ten sam, którym jako
pierwszy z nas zabiłem Demona. Teraz chce spojrzeć na zabójcę jego kolejnej
reinkarnacji..
-Nie rób tego...nie po tym co cię tam spotkało. Poza tym wiesz równie dobrze
jak ja, że źródło Camilli ostrzegało cię byś nie wracał do...
Camilla milczała zbyt długo by znów jej zaufać. Jestem Pierwszym z Rady
Ośmiu, i czas odwiedzić stare kąty. Miejsce w którym to wszystko się zaczęło.
Może robię się sentymentalny..?
Twoja wola, Herbercie. Mam nadzieję, że zobaczysz jak Sain wychodzi z
jaskini.
* * *
Zanurzył dłonie w lnianym worku; wyczuł coś chropowatego i miękkiego
zarazem. Zdecydowanie to wyszarpnął.
Znajomy, przykry śmiech eksplodował za jego plecami wtórując jego
oniemieniu.
W lewej dłoni trzymał maskę byka; koszmarne, ekspresyjnie podkreślone
czerwienią ślepia bestii uparcie się w niego wpatrywały. Potem poczuł przyjemne
mrowienie w trzymającej maskę dłoni. Mrowienie objęło całą rękę, potem lewą
część ciała, głowę. A potem całą resztę Poczuł, że w jakiś dziwny sposób maska
go pochłania, tonął w niej, spadał w jej otchłań niczym kamień strącony ze
zbocza góry przez nieostrożnego alpinistę.
Krzyknął desperacko, z ekstazą, ale jedyny dzwięk jaki wydobył był wściekłym
bawolim chrapnięciem. Zaczął się dusić, czuł jak ściany powoli, ale
konsekwentnie zamykały się wokół niego, zacieśniały niczym pętla na szyi
skazańca.
Przestań, usłyszał jak przez gruby mur jakiś chłopięcy głos. Przestań
walczyć i idź.
Przykucnął sprężony na podłodze i wsłuchał się w mrok. To było jak
narastające echo. Wzmagało się niczym burza, niczym zielony szum w jego
skroniach. Kroki. Ktoś tu idzie, ktoś śmie zakłócać spokój jego sanktuarium.
Poznaję was. Chodźcie, pomyślał zadziwiająco chłodno, chodźcie nieproszeni
goście. Witajcie w domu Saitha. Ryknął i popędził przez mrok w kierunku kroków.
* * *
-Co to było?, syknął najstarszy z oddziału Arathów.
Starzec nie odpowiedział. Jego dziwnie rozszerzone nieruchome szare oczy
objęły tylko wejście do jaskini. Powolnym ruchem wyciągnął z pochwy na plecach
zakrzywioną głownię miecza.
* * *
Mozaika cieni na suficie, jego chrapliwy, zawzięty oddech, chłodne powietrze
na rozognionej skórze twarzy. I kroki, gdzieś głęboko w głowie, szydercze głosy
rosnące od środka, żyjące własnym życiem, boleśnie szarpiące jego wnętrzności,
pragnące wydostać się na zewnątrz. A przy tym wszystkim nieludzka lekkość i
ekstaza.
Potem światło zwężające jego źrenice, zalewające twarz, krzyki i krew na
jego dłoniach, za pazurami, krew tych, którzy przyszli po niego, przyszli by dać
mu rozkosz i śmierć. Jeszcze więcej krzyków umierających, już został tylko
jeden, ten, który powinien umrzeć ostatni, by mógł wszystko sobie przypomnieć.
Powiewający szarym płaszczem starzec, a przecież tak niewiarygodnie
niebezpieczny, tak szybki. Prawie tak jak on sam. Ale przecież znał tę twarz,
płynne, kocie ruchy tez nie było mu obce. Przecież nie chciał go zabić,
instynktownie próbował panować nad wrzącą w jego trzewiach nienawiścią.
Wtedy zawył, cios klingi jego przeciwnika wyprowadzony pod dziwnym kątem
zaraz po uniku przeorał mu lewy policzek. Zabij. Rzucił się do przodu,
bezlitośnie zatopił pazury w piersi wroga, unicestwił go potężnymi ugryzieniami
w tętnice szyjną.
Zabij, cichnął chłopięcy głos w jego głowie. Nie! Przestań, opanuj się. Co
ty zrobiłeś?!
Potrząsnął głową i skupił się na biciu własnego serca. Ludzkiego serca.
Spojrzał na swe zakrwawione dłonie. Ludzkie.
Nad zielona rzeką siedział chłopiec. Promiennie uśmiechnięty chłopiec o jego
twarzy. Siedział tam i śmiał się do niego perliście, z dziecięcym zaufaniem.
Saith też uśmiechnął się lekko, ostatnich kilka kroków wykonał już zupełnie
spokojny, i z rozmachem wbił mu diamentowy sztylet w serce aż po rękojeść.
Usłyszał jeszcze potworny śmiech pośród migotania cieni. W następnej chwili
wstawał już ze śliskiej od krwi murawy wśród bestialsko poszarpanych ciał.
Z gardła wydobył mu się zdławiony krzyk. Podbiegał do każdego ze
zmaskarowanych przyjaciół,z trudnością rozpoznając ich twarze, powtarzając ich
imiona bez ustanku, żarliwie niczym mantrę .
Potem stał ciężko oddychając dłuższą chwilę. Sól jego łez przypomniała mu,że
jest ranny. Obtarł więc obficie broczącą krew z policzka.
Z dziwną obojetnością obserwował drobne ciało w szarym płaszczu. Jakimś
niesamowitym przypadkiem tylko twarz mężczyzny była nietknięta. Dziwny niepokój
przeniknął serce Saina. Bo z twarzy zamordowanego przez jakąś bestię mężczyzny
przebijał uroczysty spokój. Ni stąd ni zowąd przyszedł mu do głowy kawałek
zasłyszanego gdzieś wiersza. Wyszeptał go z bolesnym namysłem
Kocham mój strach
i w chwili gdy mnie zdradzi
udam,że w tym życiu nie bałem się niczego
Po chwili ujrzał coś na ziemi; leżał na splugawionej posoka świętej murawie
jakby nigdy nic odbijając pierwsze promienie poranka. Sain schylił się i ścisnął
mocno w dłoni zielony, opalizujący kamień znad szmaragdowej rzeki .
KONIEC