Aksjonow Wasilij - Nowy słodki styl
Szczegóły |
Tytuł |
Aksjonow Wasilij - Nowy słodki styl |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Aksjonow Wasilij - Nowy słodki styl PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Aksjonow Wasilij - Nowy słodki styl PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Aksjonow Wasilij - Nowy słodki styl - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Walerij Aksjonow
NOWY SŁODKI STYL
Strona 2
Raz dla zabawy czytaliśmy boje,
Gdzie wpadł Lancelot w miłosne więzienie.
Dante, Boska Komedia Część pierwsza I
Strona 3
Część pierwsza
Strona 4
I
Trzy stopnie
Dziesiątego sierpnia 1982 roku Aleksander Jakowlewicz Korbach po raz pierwszy stanął na
amerykańskiej ziemi. Data ta wciąż tłukła mu się po głowie, kiedy w terminalu PanAm stał
w kolejce do kontroli paszportowej: był w niej jakiś dodatkowy, ukryty sens. I dopiero po
zakończeniu kontroli, przy transporterze bagażowym, olśniło go: urodziny! Co roku tego dnia
„kończył” ileś tam, no i teraz też skończył: chyba czterdzieści dwa, nie, czterdzieści trzy. Czy rok
temu, na Krymie, przypuszczał, że kolejne urodziny będzie obchodzić na nowojorskim lotnisku?
10.08.82, czterdzieści trzy lata, głowa boli po wczorajszym, wiza N-l, w kieszeni półtora tysiąca
dolarów, trzy tysiące franków, niczego nie czuję prócz „wichru wrażeń”.
Pierwsze spotkanie na amerykańskim lądzie okazało się przyjemne, a nawet wzruszające.
Walizka przybyła jedna z pierwszych: wyskoczyła z otchłani, wykazując dziwną żwawość, by
nie powiedzieć nonszalancję. Skłonny do snucia nieadekwatnych refleksji na tematy nie
odnoszące się do sprawy, Aleksander patrzył na nią i myślał: niby to tylko zszargana po różnych
gościnnych występach walizka, a mimo to jakoś bliska sercu. Tak to leci: zabili gdzieś zwierzaka,
na Łotwie zrobili ze skóry walizkę i proszę - wszystko co zwierzęce się ulotniło, a walizka
zmieniła się w obiekt przywiązania.
Walizka przedefilowała przed nim, zderzyła się z hinduskim tobołem i upadła na płask. Przy
kolejnym obrocie transportera Korbach wyłapał swoje spomiędzy cudzego i stanął w kolejce do
kontroli celnej.
Z wysokiego krzesła popatrywał na niego funkcjonariusz celny Jim Corbett. Nie da się
sprawdzić całego tego barachła, które przybywa do Ameryki, ale istnieje metoda kontroli
wyrywkowej, znakomicie opanowana przez profesjonalistów. Wyspecjalizowany celnik patrzy
na wyraz twarzy, gest, każdy ruch ciała. Czasem z daleka widać potencjalnego przestępcę. O, na
przykład ten typ z łysą, pięknie zarysowaną czaszką. Trudny do sklasyfikowania. Jakoś tak
dziwnie wzrusza ramionami. Za bardzo. Przemytnik narkotyków tak nie podryguje. No dobra, nie
będę go sprawdzać, niech przechodzi ta pała razem ze swoimi uszami.
- Czy byłby pan uprzejmy otworzyć walizkę? - odezwał się grzecznie i dodał: - Sir.
Typ podsuwa papierek:
- Declaration! Declaratwn!
Strona 5
Nie rozumie po angielsku! Jim Corbett pokazuje: wyrazisty, okrągły ruch nadgarstków,
a następnie lekkie uniesienie dłoni: „Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, sir”.
Niczego ciekawego, ale też niczego szczególnie odstręczającego w walizce nie było. Wśród
przepoconych koszul książka w starej oprawie; niby złotą pieczęć wyciśnięto na niej wielkie D.
Nie ma podwójnego dna. Jim Corbett zagląda do paszportu. Gosh, ten facet to rzadki ptak,
Sowiet!
- Wódka jest? - pyta żartem oficer.
- Tylko tu - odpowiada również żartem przybysz, poklepując się po czole.
Fajny gość, uśmiecha się Corbett. Nieźle by było posiedzieć z nim w Tony’s.
Ciekawi ludzie ci Rosjanie, myślał jeszcze przez parę minut Corbett, przepuszczając
potencjalnych przestępców bez sprawdzenia. Kraj nienagannego porządku, wszystko pod
kontrolą, żadnego homoseksualizmu... Jak oni to zorganizowali?
Aleksander Korbach zmierzał tymczasem wraz z tłumem ku ziejącemu wylotowi tunelu, za
którym, co tu gadać, zaczynała się kraina wolności. Kto wie, może ciało, które dopiero co
przeleciało przez ocean, nie jest jeszcze w pełni skompletowane? Być może z powodu obcej
człowiekowi prędkości lotu jakieś astralne nici, wszystkie te czakry, idy, pingale, kundalini, nie
połączyły się jeszcze jak należy? - myślał nie bez smętnej ironii. Odgłos szurania podeszew
o niczym nie świadczy, zwykły mechaniczny ruch żywych automatów, rwących się do Ameryki.
Musi minąć jakiś czas, by na nowo ożywiła je pasja.
Z przodu wznosiły się przed tłumem trzy stopnie, które wydały się Aleksandrowi trzema
tarasami różnej barwy: jeden biały, marmurowy, drugi chropowaty, jak gdyby z osmalonego
kamienia, koloru purpury przechodzącej w czerń, i trzeci - ognistoczerwony porfir. Tłum
w milczeniu wsysał się w tunel.
Przed nimi, na drugim końcu tunelu, pojawił się inny, nieruchomy tłum - oczekujących. Nad
nim sterczały już telewizyjne reflektory. Tylko spokojnie, powiedział sobie Korbach. Mówić
tylko po rosyjsku. Żadnych poniżających prób dukania. Wybaczcie, panowie, sytuacja jest
niejasna. Teatr na razie istnieje. Moje kierownictwo artystyczne stoi pod znakiem zapytania. Cel
przyjazdu - kontakty z pokrewnymi duchem i stylem siłami twórczymi Stanów Zjednoczonych.
No cóż, w czasie gdy główny bohater - miłej powierzchowności, w typie Lermontowa, choć
z łysiną jak u Andrieja Biełego, wzrostu sto siedemdziesiąt pięć centymetrów - podchodzi do
kamer, my możemy się przelecieć z grubsza po jego curriculum vitae.
Strona 6
II
Curriculum vitae
W roku 1982 człowiek radziecki nie miał jeszcze pojęcia, czym się je te dwa trudne do
wymówienia słowa. Nie znał, rzecz jasna, również skrótu CV, który wymawia się „si-wi”, co za
każdym razem przywodzi na myśl niejaką Sybillę, jasnowidzkę. Jest w tym pewien sens, jako że
CV, mieszanka ankiety personalnej i życiorysu, odnosi się wprawdzie do przeszłości, ale zawiera
w sobie nadzieję na korzystne zmiany w przyszłości. W gruncie rzeczy to nic innego niż reklama
konkretnej osoby, sporządzona z myślą o tym, by ją sprzedać.
Reklama jednak nie powinna oszukiwać. Dlatego autor w roli kadrowca powinien od razu
ujawnić, że bohater miał w swoim CV pewne niejasności, jeśli wręcz nie dwuznaczności. Weźmy
na przykład wiecznie budzące trwogę pytanie kwestionariusza znane w sowieckim żargonie jako
„punkt piąty”.
We wszystkich dokumentach Aleksander Jakowlewicz Korbach występował jako Żyd,
a przecież, powiedzmy otwarcie, nie zawsze nim był. Nie zawsze też jego nazwisko miało
charakterystyczną żydowską końcówkę „ach”, a i patronimik brzmiał niegdyś nieco milej dla
czerwonego ucha.
W dzieciństwie i wczesnej młodości nasz przyjaciel chodził po świecie jako Sasza Iżmaiłow,
mały Rosjanin. Miał również odpowiedniego ojca, Nikołaja Iwanowicza Iżmaiłowa, lekko
utykającego, wspartego na solidnej lasce bohatera Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, z którego Sasza
był jak należy dumny. Ze swej strony Nikołaj Iwanowicz odnosił się do Saszy z powściągliwą
surowością, którą można było wziąć za powściągliwą czułość. Tylko kiedy sobie porządnie
podpił, określał chłopca dziwnym słowem „mieszaniec”, na co mama krzyczała przeraźliwie:
„Umieram! Umieram!”
Jako należący do nomenklatury Nikołaj Iwanowicz osiągał wyższy poziom życia i jego
rodzina, jak to się mówi, nie wiedziała, co to bieda. W latach powojennych Saszy przybył
braciszek, a potem siostrzyczka. Nikołaj Iwanowicz nierzadko figlował w swoim gabinecie na
dywanie z całą trójką i tylko czasem, objąwszy Walerkę i Katiuszkę, szeptał gorąco: „Moje
rodzone”, kładąc nacisk na każde słowo.
Ja i ty, czytelniku, możemy się domyślać, wówczas jednak chłopak nie rozumiał, dlaczego
z upływem lat jego zachwyt dla ojca ustępował miejsca jakiejś niejasnej rezerwie.
Strona 7
Na peryferiach tego nieprostego rodzinnego układu zawsze była obecna babcia Irina, którą
nazywano tak jakby z racji samego wieku, a jednak niezupełnie tylko z racji wieku. Starała się
pojawiać w te dni, kiedy Iżmaiłow wyjeżdżał w którąś ze swoich szalenie ważnych podróży
służbowych. Przywoziła Saszy najpierw zabawki, potem łyżwy i kije hokejowe, patrzyła na niego
z czułością, całymi godzinami rozmawiała a to o Indianach amerykańskich, a to o kapitanach
fregat, a to o światowej scenie politycznej...
Babka była nietypowa. Jako lekarz wojskowy całą wojnę spędziła w szpitalach polowych.
Twardy oficerski krok, nieodłączny kazbek w zębach, wielkie okulary sprowadzały całą postać
do wspólnego mianownika kobiety niepowszedniej. A na dodatek przez całe dzieciństwo Saszy
babka jeździła własnym samochodem, zdobycznym oplem kapitanem.
Chłopak nie rozumiał, z czyjej strony jest dla niego babką ta znakomita osoba, wyczuwał
jakąś rodzinną nieprawidłowość, nie chciał się jednak wdawać w szczegóły. Kiedyś usłyszał, jak
mama i babcia Irina zaczynają mówić tak zwanym podniesionym głosem. Babka jak gdyby
rościła sobie wobec niego jakieś prawa, a matka z właściwą jej egzaltacją prawa te
kwestionowała. Dopiero w pięćdziesiątym trzecim, to znaczy w czternastym roku życia Saszy,
wszystko się wyjaśniło.
Odwiedziwszy raz babcię Irinę w jej ogromnym mieszkaniu w Zaułku Starokoniuszennym,
zauważył na ścianie coś nowego: powiększoną fotografię młodego wojskowego z dystynkcjami
na kołnierzu. Kto to jest? Czuł, że zbliża się do jakiegoś gwałtownego życiowego zwrotu, od
którego zakręci mu się w głowie, mimo wszystko jednak zdecydował się spytać.
- To twój ojciec - twardo powiedziała babka i okryła się obłokiem błękitnego kazbekowego
dymu. - Widzisz, jaki podobny: sterczące uszy, usta od ucha do ucha, roześmiane oczy. A to
twoja metryka; to nieprawda, że zaginęła w czasie ewakuacji. To jest twój ojciec, Jaków
Rubinowicz Korbach, mój syn, a ty jesteś moim rodzonym wnukiem. To ja przekonałam wtedy
Lizę, żeby wpisać ojca do twojej metryki, nawet jeśli zgnił już w więzieniu.
Od tej chwili Sasza przestał nazywać Nikołaja Iwanowicza Iżmaiłowa tatą, chociaż matka,
jak gdyby przeczuwając zbliżający się rozpad rodziny, z uporem mówiła po dawnemu: idź do
ojca, spytaj ojca, poradź się ojca.
Zamiast wyjaśnienia zdarzył się pewnego razu w rodzinie niezwykły wypadek. Nikołaj
Iwanowicz był w podróży służbowej (w owych latach odwiedzał Donbas w ramach szerzenia
Strona 8
prawdy marksizmu), a matka poszła z młodszymi dziećmi na przedpołudniowy spektakl do teatru
młodego widza. Sasza siedział sam w stołowym, chyba nad podręcznikiem fizyki, i słuchał przez
radio uwertury do opery Kabalewskiego Colas Breugnon. Porywał go wicher muzycznego
powstania, chciało się gdzieś natychmiast gnać, do tych buntowników z arkebuzami... I w tym
momencie z wysokiego sufitu wprost na głowę spadł mu ciężki żyrandol w stylu stalinowskiego
empire. Stracił przytomność.
Później próbował przypomnieć sobie wrażenia w tej chwili, czy w mikroskopijnym ułamku
chwili, czy też w nieobjętej czasem pauzie. Świadomość się najwyraźniej wyłącza, zanim
wrażenie bólu dotrze do receptorów, bo bólu się nie czuje. Gdzie wówczas przebywa dusza?
Właśnie w tej pauzie? Pamiętał, że pauzę przerwał trwający mgnienie potworny skurcz
i eksplozja, po czym wszystko zostało przywrócone, otworzył oczy i zobaczył nad sobą oczy
Iżmaiłowa, które, gdy napotkały jego wzrok, zapłonęły szaloną radością. „Nikołaju Iwanowiczu”
- wyszeptał i Nikołaj Iwanowicz wybuchnął płaczem. Co to za niepohamowany egzystencjalizm,
indeterminizm jakiś idiotyczny? Siedzisz sobie przy stole, słuchasz Colas Breugnona i w którymś
momencie właśnie na ciebie, a nie na puste miejsce obok spada pierdolony żyrandol.
W ciągu następnych dziesięcioleci życia Aleksandrowi Jakowlewiczowi nie dane było się
dowiedzieć, że ten moment zwarcia-eksplozji mimo wszystko był zdeterminowany
wcześniejszym rozwojem akcji. Rzecz w tym, że żaden żyrandol na niego nie spadł. Korzystając
z przysługujących autorowi praw, moglibyśmy o tym nie wspominać, jednakże pamiętając
również o prawach czytelnika, nie uważamy za możliwe, by przemilczeć to z pełnym wyższości
uśmiechem.
Otóż w szczytowym punkcie uwertury do stołowego wszedł Nikołaj Iwanowicz, który
właśnie wrócił z podróży. Tego dnia strasznie doskwierała mu krótsza, wzmocniona gwoździem
noga. Niedawna śmierć Józefa Wissarionowicza pogrążyła cały aparat KC w niepewności,
a Nikołaj Iwanowicz nie był wyjątkiem. Nawet w Donbasie panowała duszna atmosfera. W takim
stanie ducha zobaczył przed sobą kark znienawidzonego chłopaka. Bękarta Jaszki Korbacha,
który miał Lizę, który uważał go za najlepszego przyjaciela i którego on wydał czekistom. Jak po
tym wszystkim mógł się uważać za rzetelnego członka partii, skoro natychmiast po aresztowaniu
Jaszki zaczął się ostro przystawiać do Lizy, osaczać ją swoją chucią? I jak mógł o tym
zapomnieć, skoro wciąż miał przed oczami nowego, doroślejącego Jaszkę? Wstrzymując oddech,
Nikołaj Iwanowicz uniósł laskę z bukszpanu i z całej siły walnął nią chłopaka w ciemię.
Strona 9
Na korzyść towarzysza Iżmaiłowa trzeba powiedzieć, że najpierw mimo wszystko wezwał
pogotowie, a dopiero potem zaczął wyłamywać żyrandol, żeby upozorować egzystencjalną
katastrofę.
Z jakiegoś powodu wypadek pogodził Saszę z fikcyjnym ojcem. Wszyscy w milczeniu
odłożyli wyjaśnienie na później, on zaś zaczął się zwracać do ojczyma: „Nikołaju Iwanowiczu”.
Mama kiedyś powiedziała do niego: „Nikołaj Iwanowicz to dobry człowiek. Przecież ożenił się
ze mną, chociaż miałam już dziecko, to znaczy ciebie”. I Aleksander, choć z każdym dniem
mężniał coraz bardziej, otarł oczy i pogłaskał ją po głowie.
Wyjaśnienie, chyba nie mniej dramatyczne niż tamto, niespełnione, nastąpiło trzy lata
później, w pięćdziesiątym szóstym, kiedy Aleksander był w dziesiątej klasie. Pewnego dnia
podczas kolacji Nikołaj Iwanowicz, czytając w gazecie artykuł na temat wypadków węgierskich,
zdenerwował się: „Łotry! Szubrawcy! Wieszali komunistów głową w dół!”
Można było, rzecz jasna, poczekać z rozwiązaniem, przetrwać nerwowy moment.
Aleksander jednak, pobladłszy, odsunął gwałtownie talerz i oznajmił:
- Mamo i Nikołaju Iwanowiczu, chciałem was powiadomić, że przyjmuję nazwisko mojego
ojca i... i jego narodowość.
- Zwariowałeś! - krzyknęła matka. - Przecież ty raptem w jednej czwartej...!
Zapadła męcząca cisza. Młodsze dzieci siedziały z otwartymi ustami. Katiusza swoim
zwyczajem mechanicznie przelewała jedzenie z łyżki z powrotem do talerza.
- Precz stąd! - powiedział w końcu Nikołaj Iwanowicz.
- To jest trzecia sprawa, o której chciałem was poinformować - odparł Aleksander. -
Przeprowadzam się do babci.
Mama zakryła twarz serwetką. Oczy Korbacha i Iżmaiłowa spotkały się. Ten ostatni
w milczeniu machnął ręką: won!
Rozszyfrowawszy w ten sposób formalne punkty hipotetycznego CV Korbacha, powinniśmy
sięgnąć do innych, może nie tak ważnych, ale istotnych. Na przykład w rubryce „wykształcenie”
można wpisać po prostu „wyższe”, ale można też sprecyzować to dokładniej. W takim wypadku
będziemy musieli wymienić nie jedną uczelnię, a całą ich listę: wydział filologii Uniwersytetu
Moskiewskiego, Wyższą Szkołę Teatralną imienia Puszkina, wydział reżyserii Państwowego
Instytutu Kinematografii, kurs scenopisarstwa. Lista ta jednak nie da nam nic prócz zamętu, jako
Strona 10
że na żadnej z wymienionych uczelni nasz bohater nie uzyskał dyplomu.
Z Uniwersytetu Moskiewskiego mieli chęć wyrzucić go już po pierwszym semestrze za
„poglądy rewizjonistyczne”, ostatecznie wyrzucili jednak dopiero po drugim i z inną motywacją:
„skreślony z listy studentów z powodu niezadowalającej frekwencji”. Do szkoły teatralnej rzucił
się niczym nurek z wysokości, w bryzgach, w chichocie świeżo odkrytego „błazeństwa”,
i szybko dobłaznował się adnotacji: „skreślony z powodu zerwania przedstawienia roku”.
Najsmutniejszym, a chyba też i najbardziej niebezpiecznym okresem edukacji Saszy okazała
się szkoła filmowa. Zafascynowany możliwościami ukrytej kamery, Korbach nakręcił
dwuczęściowy dokument o letnich obozach wojskowych. To, co uważał za łagodny humor,
doprowadziło pułkowników ze studium wojskowego do wściekłości. Taśmę zabrało KGB
i przepadła bez wieści. Liberalny dziekan poradził młodzieńcowi, by wyjechał gdzieś na rok.
Społeczeństwo może nie darować mu zamachu na to, co najświętsze - patriotyczny obowiązek
młodzieży... W rezultacie i z tej szkoły wyleciał bez dyplomu, a na kurs scenopisarstwa zaczepił
się dzięki pomocy kolegów od kieliszka, głównie po to, żeby nie zabrano go do wojska, nie
przypięto etykietki pasożyta i nie wysłano za sto pierwszy kilometr.
Do diabła z sowieckimi uczelniami, pomyślał wówczas Sasza. Prawdziwą wiedzą czerpie się
dziś nie ze szkół, a z podziemia: z zakazanych i zapomnianych książek, z zachodnich czasopism
kulturalnych, z podziemnych prezentacji sztuki, a przede wszystkim z kontaktu z żyjącymi
jeszcze luminarzami Srebrnego Wieku.
Przemyślawszy to, pojechał do Leningradu, gdzie zdołał zaprosić się do Achmatowej
i przeczytać jej co najmniej metr swoich wierszy. - O, to ma pan niezłe - powiedziała łaskawie
cesarzowa Srebrnego Wieku i z całego metra przytoczyła jedną frazę, którą niezbyt się pysznił
i którą ledwie wybąkał, czytając: Śmiałości trzmiel naszeptał Szamilowi.
- Jak u Chlebnikowa - dodała z uśmiechem.
Jeden z kolegów, kory tak jak on nie skończył filologii, skontaktował go z dwoma wielkimi
starcami, którzy mieszkali w spółdzielczym bloku koło stacji metra Aerofłot - Michaiłem
Bachtinem i Leonidem Pińskim. Staruszkowie, nie rozpieszczani nadmiernym zainteresowaniem
młodego pokolenia, przyjęli żądnego wiedzy młodzieńca z jawną satysfakcją. Sasza z zapałem
wielbił i czcił tych tytanów erudycji. Starał się nawet przejąć ich typowe dla dawnej inteligencji
maniery, nie zawsze zdając sobie sprawę, że na manierach tych wycisnęła swoje piętno i zsyłka,
i życie w łagrach - czego przykładem choćby dokładne oblizywanie łyżki.
Strona 11
Ważniejsze jednak, że przejął ich pasję do renesansu i zdał sobie sprawę, że często używa się
tego określenia nieprawidłowo, mając na myśli odrodzenie czegoś, co już kiedyś istniało,
a potem z jakichś powodów uwiędło na pięćset czy tysiąc lat. Patrząc w ten sposób, można by
pomyśleć, że w Rosji tworzyli niegdyś Arystoteles i Platon, skoro mówimy o renesansie filozofii
rosyjskiej na początku dwudziestego wieku... Nie, kiedy mowa o renesansie, trzeba przez to
rozumieć ogólny zryw twórczy narodu, grupy narodów czy całej cywilizacji.
Głęboko poruszony, młody człowiek słuchał, jak nieustannie odpalający od siebie nawzajem
starcy po prostu, bez ceremonii rozprawiają o literackiej scenie trzynastowiecznej Florencji,
o „nowym słodkim stylu”, zapoczątkowanym przez dwóch Guido - Guinizzellego
i Cavalcantiego, o tym, jak potężnie wszedł w ten styl młody Dante. Trzy stulecia przed
Szekspirem! Sześć stuleci przed Puszkinem! Siedem stuleci przed Saszą Korbachem! A zatem
przed tym „nowym” stylem istniał już stary? No jasne, oto oni: jedenastowieczni trubadurzy
Prowansji! Właśnie dlatego zaczęto nazywać ten styl nowym, że chciano odrodzić stary,
wszystkie te miłosne wynurzenia, kancony Bertranda de Borgue’a, Raimbauta de Vaquierasa
i innych dwornych włóczęgów z mieczami u pasa.
Defilował przed nim ludzki korowód karnawałowy, ze wszystkimi maskami śmiechu
i trwogi, wiedziony przez Michaiła i Leonida - „poetów i mędrców” OPOJAZ-u, którzy dopiero
pod koniec życia, po latach aresztów i łagrów, donieśli zapalone światło do swoich
spółdzielczych klitek. To byli ludzie drugiego rosyjskiego renesansu. Z nadejściem dwudziestego
wieku zrodził się u nas potężny nurt twórczości, któremu tamę postawiły dwa upiory „myślenia
pozytywistycznego” - Lenin i Stalin.
To doprawdy godny cel życia - zdecydował wczorajszy idol młodzieży radzieckiej:
pracować dla trzeciego renesansu! I cisnąwszy gitarę na szafę babki, dwudziestosześcioletni
Korbach, zakała uniwersyteckiego wydziału filologii i szkoły teatralnej imienia Puszkina,
odgrodził się od młodego życia traktatami filozoficznymi i tomami klasyków. Zaczął nawet po
długiej przerwie odwiedzać mamusię, która pracowała w dziale rękopisów Wszechzwiązkowej
Biblioteki imienia Lenina i miała dostęp do zbiorów specjalnych.
Jego przestrzeń życiową stanowił w owym czasie kącik obok potężnych, pełnych książek
szaf Iriny Stiepanowny Korbach, z domu Kropotkin - tak, tak, z tych Kropotkinów! Babka
nieustannie zachwycała się duchową ewolucją tego, jak mówiła, nie najgorszego przedstawiciela
swojego nieoczekiwanego pokolenia.
Strona 12
Na życie zarabiał dyżurami w kotłowni, nie wzdragał się również przed pośrednictwem
w sprzedaży deficytowych książek. Paradował w czarnym marynarskim płaszczu, który, rzecz
jasna, miał swoją historię. Oto ona w wersji skróconej.
Zachód Estonii, Keila-Joa. Strefa zakazana. Telegraficzny styl w rozkwicie. Zapuszczony
majątek Wołkońskich-Benkendorfów. Sztab brygady czołgistów. W parku resztki mostów na
resztkach łańcuchów. Resztki idylli. Wodospad. Roztrzaskane gąsienicami płyty nagrobne.
Czołgiści szukali złota.
Zejście do morza. Szmer sosen. Wolny powiew wiatru. Zielonawy, pienisty przypływ. Na
płyciźnie - czarny płaszcz niczym sylwetka olbrzyma. Pojawiają się czasowniki i przysłówki.
Złapałem. Ciągnę. Ciężko. Zmachałem się. Odwróciłem. Nie do wiary. Mignęły dwie klapy, nie
nasze, sztokholmskie!
Płaszcz, ciężki niczym lew morski, był nabity skamieniałym piaskiem. Sasza trzy dni
szufelką (!) wygarniał ten piasek z rękawów i kieszeni. Przywieziony do Moskwy płaszcz sechł
jeszcze trzy miesiące, aż wreszcie ożył i legł na ramionach niczym mocna, miękka druga skóra.
Szwedzki krój, drugiego takiego nie uświadczysz na Arbacie! I w tym właśnie dziwnym okryciu
potężnych szwedzkich ramion zwykł Sasza snuć się po mieście, tym bardziej że w bezdennych
kieszeniach płaszcza można było pomieścić kupę książek.
W tym hipotetycznym CV istniał jeszcze jeden mocno poplątany fragment, a mianowicie
„praca zawodowa”. Tutaj to już w ogóle były same zygzaki, spirale, zapadliska, wyrwy
i zaciemnienia. Weźmy na przykład główną działalność A. Korbacha: aktorstwo i kierownictwo
artystyczne w jednym z moskiewskich teatrów. Wszystkim niby był znany ten fakt, ale darmo
byście szukali owego teatru na liście moskiewskich przybytków kultury. Nie próbujcie też szukać
w gazetach czy w rozprawach naukowych tytułów głośnych niegdyś, a nawet skandalizujących
spektakli Korbacha. Nie znajdziecie ich tam. Pozostaje liczyć wyłącznie na gadanie
moskiewskiej publiczności i własne wspomnienia, co zresztą zamierzamy zrobić.
Najpierw jednak wróćmy, jeśli można, do tego, co przypadkiem ześliznęło się autorowi
z pióra czterdzieści wierszy temu - do wszechzwiązkowej estradowo-magnetofonowej chwały
Saszy. Przy całej swojej kuriozalności i ona stanowi przecież część jego zawodowego
doświadczenia.
Strona 13
Po raz pierwszy stanął przed publicznością ze swoją gitarą na konkursie pieśni
komsomolskiej. Z miejsca znalazł się w opozycji do „romantyzmu dalekich dróg”
i zdecydowanie wyodrębnił się jako niezależny bard lat sześćdziesiątych. Pieśń Saszy Korbacha
Czyściec masowo przegrywano jeszcze na starych, zgrzytających magnetofonach we wszystkich
dziesięciu strefach czasowych, a romans-blues Jazda figurowa zakręcił w głowach wszystkim
dziewczynom.
Na koncerty Saszy Korbacha nigdy nie było oficjalnego pozwolenia, niemniej się odbywały,
za każdym razem w dość nieoczekiwanym miejscu: w bazie turystycznej w Bałkarii,
w „czerwonym kąciku” fabryki lamp elektrycznych, w górniczym klubie, w internacie szkoły
handlowej, ale i w stylowej sali beethovenowskiej Teatru Wielkiego, w atelier Mosfilmu, a zaraz
potem na kutrze w sachalińskim porcie Chołmsk, i znów na zachodzie, w Politechnice
Lwowskiej czy w ryskim klubie filmowym. I wiecznie ciągnął się za nim smród donosów: robił
polityczne aluzje, był ubrany w sposób wyzywający, deprawował niewinne panienki, zwracamy
się do władz z prośbą o zastosowanie we właściwym czasie odpowiednich środków.
Oto wychodzi: młody chłopak, chudy, ale o barkach atlety, odrzuca z czoła beatlesowską
grzywkę (wtedy jeszcze istniała grzywka; jak to się stało, że ją stracił, czemu tak szybko rozwiała
się jak dym?), uderza w struny, wyciąga nutę z charakterystyczną chrypką - i zachwyt, i gęsia
skórka, i uciekamy stąd, z tego błota, jeszcze dalej w morze, jeszcze wyżej w góry!
I nagle - przepadł gdzieś ulubieniec publiczności. Krążyły słuchy, że wyrwał za granicę, że
w Jakucji zarżnęli go urkowie, że ukrywa się przed swoimi siedmioma żonami i tak dalej. Mało
komu przychodziło do głowy, że, być może, rozwala się na starym tapczanie u babki w Zaułku
Starokoniuszennym, a tymczasem, jak już wiemy, tak właśnie było.
Pewnego razu znowu zakręcił się wokół niego ludzki wir. Zszedł się w owym czasie z grupą
młodych ludzi, którzy zajmowali się sprawą swobód obywatelskich. Trzeba przekonać, że władza
gwałci stworzone przez siebie prawa. Bez praw człowieka żaden renesans nie jest możliwy, drogi
gitarzysto.
Zaczęli zbierać materiały do „białej księgi” w związku z procesem Ginsburga i Gałanskowa,
organizować dyżury obok sądów ludowych, w których władza gwałciła ustanowione przez siebie
prawa. Tam dopadła ich bojowa drużyna komsomolców i przywiozła do sztabu na przesłuchanie.
Kiedy się okazało, że wśród antyradzieckich wichrzycieli znajduje się Sasza Korbach,
komsomolcy zwarli szeregi. Jak to, Sasza, my śpiewamy twoje pieśni, Balladę Dombaju, Delfiny,
Strona 14
a ty zadajesz się z takim marginesem? To co, Żydzi są ci bliżsi niż młodzież epoki rewolucji
naukowo-technicznej? Dobra, spływaj, jesteś wolny, a co do pozostałych, zobaczymy.
Odmówił odejścia. Jacyś życzliwi zadzwonili jednak gdzie trzeba i w rezultacie w sztabie
pojawił się najbardziej znienawidzony przez niego człowiek - ojczym, Nikołaj Iwanowicz
Iżmaiłow, członek wysokiej nomenklatury.
Właściwie znienawidzony człowiek mógł bez trudu zakończyć całą tę głupotę
z zatrzymaniem garstki wałkoni. W ciągu następujących kolejno po sobie odwilży
i przymrozków Nikołaj Iwanowicz zmienił się w jednego z najbardziej zrównoważonych
pracowników placu Starego. Nie jest tajemnicą, że w jego oddziale panowały całkiem inne
poglądy na temat dokręcania śruby... Spotkawszy się jednak z odrzuceniem jego dobrej woli
przez dorosłego już pasierba, działacz państwowy oddalił się, pozostawiając sprawy ich
naturalnemu biegowi. Bieg ten doprowadził wszystkich zatrzymanych przed sąd, który wlepił im
po piętnaście dni, a potem do więzienia na Butyrkach w celu odbycia kary.
Siedząc w ogromnej cuchnącej celi, Aleksander poczuł nagle kolosalną nudę całej tej
działalności w obronie praw. Opłakany mój los, jeśli takie kretyńskie sądy i żałosne kary to
będzie mój gwiezdny czas... Niestety, jakoś nie widzę się w tym kontekście.
Mruczał sobie pod nosem jakiś motyw, wymrukiwał rym... I wyszła mu Ballada Butyrek,
ironiczna parafraza poematu Wilde’a. W ten sposób wymruczał sobie kolejny życiowy zakręt.
Gdyby nie ta śmiechu warta odsiadka, może nie zwróciłby uwagi na Anisję Pupuszczynę, a tak
zwrócił: panna szła mu na spotkanie, oślepiając wszystkimi swoimi wdziękami niczym wcielone
antywięzienie. Jej ojca, dawnego przyjaciela Iżmaiłowów, skazano na nomenklaturową banicję
i wysłano w charakterze ambasadora na „płonący kontynent”, Anis zaś została jedyną gospodynią
ogromnego mieszkania na Aleksego Tołstoja. Czemu nigdy się nie pokażesz, artysto? Pokazał się
i zobaczył u swojej przyszłej żony zbiegowisko młodej moskiewskiej bohemy, a wśród nich parę
gwiazd: Tarkowski, Wysocki, Konczałowski, zupełnie jakby to było spotkanie Polaków.
Pili ostro, gadali wartko, ale, niestety, wszyscy naraz, wszystko zlewało się w mieszaninę
dźwięków i nie od razu można było stwierdzić, że jest to na przykład spór egzystencjalny: czy
należy umrzeć jak Sokrates, czy też warto się trzymać, jak Arystoteles. Dochodziły też zdania
o festiwalu w Cannes, ktoś wygadywał na zastępcę członka KC Baskakowa, a ktoś inny
odpowiadał, że mimo wszystko to jest ktoś, umawiali się na zimowe spotkanie zimą w Jałcie
Strona 15
i wpadali w dziki zachwyt, jakby tam, zimą w Jałcie, miało się coś zdecydować.
Wszystkich ich znał już od dawna i oni go znali. No, chłopaki, ryknijmy jak kiedyś: „Gdzie
moje siedemnaście lat? Na Wielkiej Karetnej!”
- Pamiętam, jak próbowałeś Galileusza na uczelni - powiedział do niego Andriej. - Masz,
stary, jakiś niebanalny rys. Przyjedź jutro do szóstego atelier, zrobimy próbne zdjęcia.
Jakkolwiek Sasza Korbach starał się uciec od swojej popularności, znowu zaczęła do niego
wracać. Nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd, w ciągu paru lat stał się dość wybitnym aktorem
filmowym, by wkrótce wręcz olśnić rolą w pięcioczęściowym telewizyjnym serialu
kryminalnym. Zagrał też parę ról w teatrze, na umowę. Pojawiła się u niego zadziwiająca
plastyczność. Na Tagance kapitalnie demonstrował odnowioną biomechanikę Meyerholda.
W spektaklu Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem wykonywał jako Kiereński serię
przewrotów z końcowym podwójnym salto. I w ogóle ta niewielka rola urosła nieoczekiwanie do
rangi wydarzenia. Krytycy magazynu „Junost” napomykali, że Korbach zapowiada się na
wcielenie współczesnego młodego bohatera (w roli Kiereńskiego!). Ludzie poważniejsi, a nawet
zbliżeni do kół dysydenckich, pisali, że aktor ten „ma coś do powiedzenia”, przy czym mieli na
myśli, że w ekstrawaganckiej formie kieruje pod adresem swojego bohatera, który nie zdołał
ocalić młodej rosyjskiej demokracji, niemało goryczy.
Na początku lat siedemdziesiątych, „dekady żelazobetonu”, czasów niekończących się
uroczystych zebrań z obnoszeniem sztandarów i satanistycznymi chorałami, radykalnego
stłumienia ruchu obrony praw człowieka i rozkwitu hipnotyzującej jazdy figurowej na lodzie
w telewizji, Sasza Korbach znowu wszystkich zaskoczył: stworzył studio teatralne Błazny. Był
tam i reżyserem, i głównym aktorem, i autorem pierwszego tekstu, Spartak-Dynamo. Spektakl
w stylu burleski stanowił parafrazę Romea i Julii o podwójnym sensie, gdzie uliczna banda
Montecchich była kibicami Spartaka, a Capuletti bronili barw Dynamo. Innymi słowy, żywioł
Moskwy, a w każdym razie tragarze i sprzedawcy, przeciwstawiał się „klubowi organów”.
Rzecz jasna, natychmiast po premierze spektakl zdjęto, niemniej bezpańskie Błazny nadal
wystawiały swój musical w rozmaitych klubach na podwórkach, gdzie zbiegała się naturalnie
„cała Moskwa”. I wtedy zdarzył się cud: do Moskwy przyjechał pewien zachodni klasyk kultury,
którego całe życie upłynęło pod znakiem różnych odcieni czerwieni, od bladego różu do ciemnej
purpury. W owym momencie znajdował się w zupełnie bladym, by nie powiedzieć białym,
przedziale widma. Towarzysze z KC postanowili pokazać mu Błazny jako przykład istnienia
Strona 16
w ZSRR sztuki alternatywnej. Klasyk doznał natchnienia: takie właśnie teatry, towarzysze,
obalają całe tomy burżuazyjnej propagandy!
Nieoczekiwanie Błazny uzyskały status niemal oficjalny. Przydzielono im nawet piwnicę na
Presni, z salą na sto miejsc. Przysłano partyjnego dyrektora i kierowniczkę literacką - innymi
słowy, wprowadzono teatr Korbacha w normalny nurt radzieckiego życia. Spartak-Dynamo
otrzymał parę pozytywnych recenzji; zaszufladkowano go jako satyrę antymieszczańską.
Postępowcy z czuchrajowskiej grupy Mosfilmu zaproponowali, żeby nakręcić na podstawie
spektaklu pełnometrażowy film. Rezultat okazał się, jak na tamte czasy, wręcz niewiarygodny.
W mieście zaczęto mówić o „kinie Korbacha”, filmowi prorokowano Złotą Palmę, Złotego
Lwa... Co prawda, na tym się skończyło: nie puścili za granicę. Film otrzymał najniższą kategorię
i ugrzązł w dystrybucji, przypominającej tyle innych rosyjskich bezdroży.
Tak zaczęła się historia korbachowskiego studia Błazny, którego wzloty i upadki
przypominały wykres temperatury chorego na malarię: raz skok gorączki, artykuły, wyjazdy na
festiwal w Edynburgu czy Awinionie, kinowe wersje spektakli, kiedy indziej arktyczny chłód
dyrektywnego milczenia, odwołanie premier, zakazy wyjazdów na gościnne występy, zamknięcie
budynku ze względu na remont kapitalny, a nawet blokada konta bankowego.
Niemniej wszystko się jakoś ułożyło. Dyrektor Gudok okazał się człowiekiem skłonnym do
wesołej pogawędki, często kończącej się półlitrówką. Śliczną komsomołeczkę-literatkę
przeleciały wszystkie chłopaki z zespołu i z donosicielki zmieniła się w najbardziej zagorzałą
patriotkę Błaznów, gotową dla ich obrony dosłownie na wszystko. Do rady programowej teatru
weszło też paru marksistów, którzy, choć pisali przemówienia Breżniewowi, uważani byli za
liberałów, a także dwa filary sztuki rodzimej, które przekonano, że Błazny to bynajmniej nie
produkt rozkładającej się kultury zachodniej, a przeciwnie, czysty strumyk rdzennie rosyjskiego
skoromoszestwa.
No i wreszcie główna ostoja postępowej sztuki radzieckiej, światowa opinia publiczna
w osobach dziennikarzy zagranicznych akredytowanych w Moskwie. O tej również nie
zapomniano. Ani jeden spektakl nie odbył się bez uczestnictwa zamorskich gości, którzy
poczytywali sobie za honor możliwość osobistego kontaktu z czołowym „błaznem”,
niepowtarzalnym Aleksandrem Korbachem. Ze swoim stromym czołem i rozwianymi kudłami na
skroniach, z satyrycznymi (od słowa „satyr”) oczami i małpim uśmiechem, był symbolem
odradzającej się awangardy. Amerykańscy goście z Broadwayu i off-Broadwayu ściskali jego
Strona 17
mocną, zahartowaną przy gitarze dłoń: Oh, Alexander Korbach! Ifs a great name in the States!
Głupieli, gdy wśród marazmu „dojrzałego socjalizmu” znaleźli się nagle w otoczeniu żwawych,
wesołych chłopaków, współczesnych cabotins, ucieleśniających meyerholdowską ideę teatru
jarmarcznego.
Zespół liczył dwadzieścia pięć osób. Wszyscy znali sekretną strategię. Spektakl
przygotowywano w tajemnicy. Potem organizowano pokaz „dla tatusiów i mam” i od razu szły
słuchy o niesamowitym wzburzeniu na górze, o drakońskich środkach, jakie mają być
przedsięwzięte, niemal o rozwiązaniu zespołu. Leniwy minister kultury nie zdążył się jeszcze
uczesać, a tu już dzwonią z „Le Monde”, „Le Figaro” „La Stampa”, „Post”, „Timesa”, „Asachi”,
„Frankfurter Allgemeine”: czy ministerstwo może potwierdzić pogłoski o zdjęciu nowego
spektaklu Błaznów?
Zaczynały się telefony w całej kulturalnej biurokracji stolicy. Włączała się ciężka artyleria
aparatczyków-liberałów, a także rozmaitych wielkich nazwisk, filarów patriotyzmu, sekretarskich
córek, pojawiał się wyciągnięty przez panienki sam Kleofont Stiepanowicz Sitnyj, moskiewski
gourmand i generał tajnych służb. Przedpremierowa gorączka sięgała apogeum, gdy radio
zaczynało informować o kolejnym kryzysie w świecie teatralnym Moskwy, w ponownym
przekładzie z języków zagranicznych korespondentów. Sprawiało to wrażenie, że cały świat
z zapartym tchem śledzi rozwój tego niezwykłego wydarzenia. Pod zmasowanym naciskiem
znużony reżim zaczynał ustępować. Bierzcie już, bierzcie tego waszego Korbacha, te wasze
Błazny, wielkie rzeczy, nie rozleci się od tego nasze państwo. Grajcie sobie ten wasz, jak mu
tam, Zangezi-rock, tylko ujmijcie trochę anarchizmu, a dodajcie patriotyzmu, no i tytuł zmieńcie.
I tak w połowie lat siedemdziesiątych ustalił się repertuar Błaznów, obejmujący co najmniej
pół tuzina sztuk: Spartak-Dynamo na motywach Szekspira, Mineralne Wody na motywach
Lermontowa, A - Z na motywach książki telefonicznej, Babcia rosyjskiej ruletki na motywach
Puszkina i Dostojewskiego, wspomniany wyżej Zangezi-rock pod nowym, rdzennie rosyjskim
tytułem Będzianin, a także oryginalny ludowy utwór jednego z orędowników sztuki rodzimej,
pod tytułem Owso, co po poszechońsku oznaczało owies. To ostatnie dzieło, w którym autor
z trudem rozpoznawał swój tekst, tym bardziej że aktorzy grający kołchoźników co chwila
improwizowali po francusku, uważane było niejako za ideowy rdzeń Błaznów, wskaźnik
głębokiej więzi zespołu z narodem.
Pod koniec dekady jednak ta - zdawałoby się - ugruntowana stabilizacja zaczęła się chwiać.
Strona 18
Najpierw opuściły radę programową filary patriotyzmu, przy czym autor Owsa w liście otwartym
usunął swoje nazwisko ze spektaklu. „Mówiąc z ręką na sercu - pisał - zawsze były mi nie
w smak pańskie, Aleksandrze Jakowlewiczu, wycieczki na temat rzekomej umysłowej
i duchowej niższości naszego, tak obcego pańskiej jaźni, narodu”. Warto zauważyć, że list nie
zawierał ani jednego słowa pochodzenia łacińskiego.
Potem na posiedzenia rady programowej przestali przychodzić liberałowie z KC i z Instytutu
Filozofii przy KC KPZR. W końcu i Kleofont Stiepanowicz Sitnyj jakoś mocno spoważniał: cóż,
nie samymi tylko pasztetami i towarzystwem panienek żyje człowiek w dzisiejszych niełatwych
czasach... Wyglądało na to, że gdzieś na samej górze, niewykluczone, że wręcz na poziomie J.A.,
została podjęta decyzja o likwidacji Błaznów.
Pewnego razu dyrektor, tow. Gudok, poprosił do siebie kierownika artystycznego
i poinformował, że ministerstwo wyznaczyło komisję w celu zanalizowania sytuacji, jaka
wytworzyła się w studiu teatralno-estradowym Błazny. Między innymi, wybacz mi, Aleksandrze,
będzie rozpatrywana sprawa zbyt swobodnych obyczajów w dziedzinie seksu. Były także
sygnały na temat jakichś substancji chemicznych.
Korbach patrzył na dziwnie obco zmarszczone czoło Gudoka i zdawał sobie sprawę, że
z teatrem koniec. Teraz na pewno rozszyfrują i ten portret Marksa w dyrektorskim gabinecie. Na
jubileusz Gudoka aktorzy zrzucili się po rublu i podarowali mu portret twórcy komunizmu. Przez
cały rok ani Gudok, ani odwiedzający go goście nie zauważyli, że pierś Marksa zdobi order
Lenina.
- Ta komisja, Jeremieju Antonowiczu - nieoczekiwanie dla siebie samego powiedział
kierownik artystyczny - będzie mogła pracować tylko w pańskim gabinecie. Do pozostałych
pomieszczeń nie zostaną wpuszczeni.
Zaczęła się wymiana ognia. Przyszło pismo z godłem, zakazujące prób spektaklu Niebo
w diamentach (na motywach Czechowa i Becketta). W odpowiedzi Błazny na zebraniu całego
zespołu postanowiły, że będą kontynuować pracę. Nieoczekiwanie wyłączono prąd. Nagły
remont słupa wysokiego napięcia. Kontynuowano próby przy świecach. Inspekcja
przeciwpożarowa nałożyła niewyobrażalnej wysokości karę, ale światło się zapaliło. Przed próbą
generalną przylegające do studia uliczki były nabite zagranicznymi samochodami
korespondentów i dyplomatów. Gwiazdy bohemy i biurokracji tłoczyły się w przejściach. Sukces
był oszołamiający. Na konferencji prasowej, która odbyła się o wpół do czwartej nad ranem,
Strona 19
korespondenci zgotowali owację Korbachowi i jego trupie. Za trzy dni do dyrektora zadzwonił
minister Demiczew: „Dotarło do mnie, że studio przygotowało jakiś ciekawy spektakl. Chętnie
bym go zobaczył. Przestańmy może, towarzyszu, gardzić pieczonymi gołąbkami, postarajmy się
lepiej stworzyć sytuację konstruktywną”.
W końcu Diamenty dostały błogosławieństwo, ale „sytuację konstruktywną” najwyraźniej
każda ze stron rozumiała po swojemu. Błazny jako zespół twórczy tkwiły teraz dość mocno
w realiach stołecznej sceny. Wątpliwości budził jedynie założyciel, ten intrygant Sasza Korbach.
Poszła w ruch maszyna plotek bezpieki. Co dzień dowiadywał się o sobie czegoś nowego:
rozwodzi się z żoną, gdyż udowodniono mu homoseksualizm, bierze od cudzoziemców w obcej
walucie do własnej kieszeni, bije na próbach, wącha kokainę, jest antyradziecki, grywa na
umowę w centrach propagandowych, nieudolny, kradnie pomysły twórcze, no i najważniejsze -
antypatriota, Żyd w radzieckim teatrze zbiera kapitał na podróż do Izraela.
Przez okno na dziesiątym piętrze wpadła cegła z przyklejoną karteczką: „Im wcześniej, tym
lepiej”. Na moście Kuznieckim dwóch bladych pedałów zapraszało go do samochodu, wykonując
wymowne ruchy rękami i ustami. Na Puszkinskiej kosztownie ubrany cudzoziemiec ze Wschodu
spytał, czy nie zmieniłby mu tysiącdolarowego banknotu na drobne. Do domu przyniesiono
paczkę z zakazaną literaturą - rzekomo przesyłkę od niejakiego Karpowicza z Wirginii. Co
najmniej trzy razy dziennie pytano go przez telefon, z okropnym żydowskim akcentem, kiedy
zamierza wyjechać. W skrzynce pocztowej codziennie znajdował zaproszenia od krewnych z Tel
Awiwu, Jerozolimy, Haify, Kiriat-Szmony. Tuż pod oknami trzech osiłków zaczęło odkręcać
koła od niwy Korbacha. Wyleciał z gazowym straszakiem. Już odjeżdżali czarną wołgą
z kogutem. Śmiech: Pozdrowienia dla wujka Bena!
Wszystko to było wyjątkowo nie w porę. Zbliżający się do czterdziestki Korbach i bez
pomocy bezpieki miał wystarczająco dużo problemów. Rodzina się rozpadała. Anis nastawiała
przeciwko niemu dzieci, dziesięcioletnich bliźniaków Lowę i Stiopę. Śledziła jego przelotne
przyjaciółki, dzwoniła, wygadywała świństwa. Żądała coraz więcej pieniędzy. Nieustannie
dzieliła majątek: aparatura stereo, biblioteka, pół tuzina obrazów, wszystkie jego żałosne
doczesne dobra. I nagle oboje doznawali olśnienia, jeśli można tak nazwać ataki erotycznego
romantyzmu. Przychodziła do teatru, wciąż atrakcyjna młoda kobieta „z ikrą”, jak wówczas
z szacunkiem mawiano w Moskwie. Zamykał gabinet. Więź małżeńska na parę dni była
wskrzeszona, by następnie pęknąć z jeszcze większym trzaskiem i niemiłą wonią.
Strona 20
Ataki ze strony władz utrudniały również sprawę znacznie ważniejszą niż małżeńskie
kłopoty - przygotowanie najważniejszego w jego artystycznym życiu spektaklu. To, co zamyślił,
piętrzyło się i słało blaski na podobieństwo owego kiczowatego pałacu, który marzył się
Gogolowi jako druga część Martwych dusz. Już od paru lat Sasza mamrotał pod nosem dialogi
i palcem w powietrzu rysował dekoracje do wielkiego show na motywach z życia Dantego.
Zaczęło się to jeszcze u progu lat siedemdziesiątych, kiedy nieoczekiwanie włączono go
w skład radzieckiej delegacji na posiedzenie sekcji teatru Europa Civilta we Florencji. Pomysł
był taki jak zawsze: poślemy Korbacha, niech burżuje zobaczą, że ich wyobrażenia na temat
sztuki radzieckiej są pry-mi-ty-wne! A on sam, podekscytowany do niemożliwości, nie bardzo
zdawał sobie sprawę, dokąd jedzie. Najważniejsze, że jadę, najważniejsze - na tamtą stronę!
Zobaczę wszystkich tych Peterów Brooków, Peterów Steinów i całą resztę! I opowiem
o Błaznach!
Pierwszą osobą, jaką spotkał w hotelu, był stary znajomy, okrągły rusycysta z sumiastym
wąsem, Gianni Buttofava, który mówił po rosyjsku z petersburska, a la Brodski z Najmanem.
- Nie byłeś jeszcze w Toskanii, da? No to nie wiesz, co to znaczy dobrze zjeść - powiedział.
- Chodźmy, nauczę cię jeść po toskańsku!
Najedli się i napili w piwniczce na ulicy Gibelinów, po czym poszli w nocną dzielnicę.
Światło księżyca obficie kładło się na murach, podkreślając wiązanie ciosanych kamieni.
W niewielkiej niszy pod obrazem Madonny drżał w szkle malutki ogieniek - fiammetta.
- Wyobraź sobie, że siedemset lat temu tu było niemal dokładnie tak samo. Z drobnymi
uzupełnieniami, Ja?, masz wokół siebie Florencję Dantego.
Aleksandra zatkało ze wzruszenia. Zniknęły wszystkie podniszczone szyldy i znaki drogowe,
nawet epoka baroku zachwiała się i ustąpiła miejsca surowemu florenckiemu gotykowi trecento.
Poszli wzdłuż murów zamku Borgello z żelaznymi pierścieniami do przywiązywania koni,
wykorzystywanymi, zdaje się, również do przykuwania przestępców, z tkwiącymi wśród
kamiennych bloków umocnieniami w kształcie krzyża, z ogromnymi wrotami z poczerniałego
drewna i wysokimi okratowanymi oknami, za którymi można się było domyślać sklepionych
ludnych sal. Po drugiej stronie ulicy widniał mur kościoła Le Baggio, częściowo również
z kamienia, częściowo zaś pokryty warstwą żółtego tynku. Przeszli na tamtą stronę i zadarli
głowy, by zobaczyć zębate blanki zamku Borgello. Surowość tej architektury sprawiała, że lada