Komuda Jacek - Trzech do podziaóu

Szczegóły
Tytuł Komuda Jacek - Trzech do podziaóu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Komuda Jacek - Trzech do podziaóu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Komuda Jacek - Trzech do podziaóu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Komuda Jacek - Trzech do podziaóu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Komuda TRZECH DO PODZIAŁU Niebo, rano wypełnione jeszcze wiosennym błękitem, teraz, pod wieczór, zaczynało się chmurzyć. Potężne kłęby przesłoniły tarczę słońca. Blask zachodu kładł się czerwienią na ich grzbietach, dołem przydawał rudawego koloru rzadszym obłokom. Chmurzyska zbliżały się i choć nie było wiatru, gęstniały, przybierając ciemną, niepokojącą barwę. Starszy mężczyzna w białej peruce wysunął głowę przez okno karocy. Przywołał gestem dworzanina. Tamten - młody, o długich, zawiązanych z tyłu włosach, ponaglił konia i przybliżył się szybko. - Jean, daleko jeszcze do Tykocina? - Ze trzy mile, miłościwy panie. Nie zdążymy przed zmierzchem. - Nie zdążymy? - trudno stwierdzić, czy ta odpowiedź zasmuciła, czy też uradowała. Na zmęczonej, pooranej bruzdami twarzy wykwitł dziwny grymas. Wcisnął się głębiej w atłasowe poduszki. Wsparł głowę na rękach. Był zmęczony... Oczy miał przekrwione, a postać zgarbioną, jak pod brzemieniem zbyt ciężkim dla ramion. Ostrożnie dotknął stojącego obok, inkrustowanego złotem kufra. Przycisnął doń dłoń, jak gdyby w skrzyni znajdowały się skarby całego jego życia, skarby starego, zniszczonego człowieka o siwych kosmykach włosów wymykających się spod peruki. Karoca zwolniła i stanęła. Drzwi otwarły się, a dwaj forysie rozłożyli schodki. Do środka znów zajrzał Jean. - Co się dzieje... Jasiek? Gadaj, Jean! - Tu musimy stanąć, miłościwy panie. Teraz nocą strach jechać. Po drogach pełno moskiewskiego hultajstwa. Jeszcze człowieka obłuskają. - Źle się czuję. Dusi mnie. Jasiek. Powietrza! Powietrza, Jean! Dworzanin pośpiesznie wskoczył do karocy. Pomógł sługom wynieść starego na zewnątrz. Posadzili go na przygotowanym zawczasu krześle. Zbierało się na burzę. Było parno, gorąco. Dragoni z eskorty zsiadali z koni. Słudzy szybko podźwignęli krzesło ze swym panem i ponieśli je na ganek gospody. Karczmarz czekał, zgięty w pół. - Wszystko gotowe? - zapytał go Jean Winnicki. - W rzeczy samej - karczmarz odpowiadając patrzył na króla, nie na Winnickiego - w rzeczy samej, miłościwy panie... prosiemy, prosiemy w nasze progi. Wnet wieczerza będzie. Ostrożnie wnieśli starego do głównej izby. Była duża, mroczna. Oświetlały ja tylko świece w żelaznym świeczniku i ogień w palenisku. Na dworze błysnęło. Zielonkawa poświata pioruna zalśniła w brudnych, matowych szybkach okien. Dopiero po długiej chwili usłyszeli huk gromu. Król Stanisław odesłał pokojowych machnięciem ręki. Został sam z Winnickim. Dworzanin rozejrzał się dokoła. Nie widział wszystkich kątów przestronnej sali. Żółte płomienie świec oświetlały tylko posępną twarz starego mężczyzny i blat stołu. - To już jesteśmy... Na Litwie... - wydyszał - już tutaj... Tak szybko. Jean! - rzucił do dworzanina, który chciał ruszyć ku drzwiom. - Zostań. Nie chcę być sam. Nie dziś... Jeszcze znowu będziesz miał kłopoty... Zawsze ciągnie cię do kart i dziewek. Winnicki skłonił się, ukrywając skrzywienie warg. Że też ten stary piernik - nazywał tak swego pana tylko w myślach, choć reszta służby czasami nie wahała się mówić tego królowi Stanisławowi prosto w oczy - zawsze musi mu wypominać jego słabości. - Zaraz będzie wieczerza, miłościwy panie. Znowu błysnęło. Poświata na chwilę rozjarzyła mrok w kątach izby. Jasiek drgnął, kładąc dłoń na rękojeści szpady, bowiem w głębi coś się poruszyło. Z półmroku wyłoniła się wysoka postać i zbliżyła, stukając podkutymi obcasami wysokich butów. Jasiek omal nie przetarł oczu, nieznajomy odziany był tak dziwnie, że zdawało się przez chwilę, iż nie może pochodzić z tych czasów. Ale wrażenie minęło. To był tylko zwykły, staromodny szlachcic. Musiał mieć co najmniej piećdziesiąt lat, choć szerokie bary znamionowały wielką siłę, nie nadwątloną przez wiek. Przyodziany był w strój polski - skromny, szary żupan i narzucony nań kontusz, przewiązany pasem słuckim. - Dobry wieczór waszmościom - powiedział i skłonił się, ściągnąwszy z głowy kołpak ozdobiony czaplim piórem. - Co waćpan tutaj robisz?! - A tak, nocować mi przyszło - odparł tamten prosto. Winnicki przyjrzał się mu uważniej. Mężczyzna podgalał włosy wysoko, miał długie, sumiaste wąsy, opadające poza podbródek. Teraz wyglądał zwyczajnie... Wrażenie, że coś jest w jego postaci niezwykłe, było chyba złudzeniem. To tylko podlaski hołota - pomyślał leniwie Jasiek. - Założę się, że nie wie, kogo ma przed sobą... - Waszmościowie chyba nie wyprosicie mnie za próg?! - zapytał cicho i jakby żałośnie. - Jestem Mikołaj Borucki, herbu Nowina. Jasiek obejrzał się na króla. Stanisław August był blady, co młodzieniec przypisał duchocie panującej w izbie. Właściwie powinniśmy podać panu jeden z trzeźwiących olejków, ale te zostały w karocy, a za oknamideszcz. W końcu król był mu winien pensję za cały rok. I w dodatku nie robił nic, aby jakoś zaspokoić jego wierzycieli, tak jak to Janowi obiecał. Winnicki wiedział, że Stanisław jest na wykończeniu. Palce, którymi wskazywał krzesło, drżały. A jednak jeszcze miał siłę, żeby spróbować walczyć... Walczyć nawet w takiej sytuacji, w jakiej była teraz Rzeczpospolita... - Siadaj waćpan - powiedział król cichym głosem. Borucki nie usłuchał. Wpatrywał się w jego zmęczoną twarz. - Tak mi się widzi, że waszmości skądś znam - powiedział podejrzliwym tonem. Winnicki dosłuchał się w jego głosie urazy, ten stary szlachcic dobrze wie kogo ma przed sobą. - Dokąd was los prowadzi? Czasy niespokojne, a wy w podróży. Wszędzie pełno moskiewskiego ścierwa... Szlachta uchodzi z Litwy. Jedziecie wprost ku nieszczęściu. Zabolała Winnickiego ta obcesowość. - Nic waści do tego - mruknął. Nie usiedzi szaraczek spokojnie - pomyślał. Jego wzrok padł na broń intruza. Takiego oręża nie używano w Rzeczypospolitej od wielu lat. To nie była zwykła, paradna karabela, jaką nosili szlachcice starej daty, ani augustówka, lecz długa, ciężka husarska szablica w czarnej pochwie. Pewno spadek jeszcze po pradziadach. Winnicki widywał podobne w starych zbrojowniach, do jakich zaliczał się, niestety, arsenał koronny w Warszawie. Ale tamte szable bywały zardzewiałe. Zaś rękojeść oręża nieznajomego lśniła, jak gdyby używano jej dość często. - Skąd i dokąd jedziemy, nasza rzecz. - Pana się pytam, a nie sługi! - mruknął Borucki ostro, także w jego postawie zaszła zmiana. Tak nie zwykł mówić zaściankowy szlachetka. - Przybywamy z daleka - wymijająco odparł Stanisław. - A skąd wy? - Spod Łęczycy. Widzę, że przejechaliście kawał drogi z Warszawy. I nie wyglądacie na takich, co jadą na miody albo dziewki. A przecież na Podlasiu i jednego i drugiego dosyć. Tutaj w Tykocinie mieszka jedna taka hoża dziewucha. Gładka i diable broń, nie jakaś cnotliwa dziewica, co ma zrośnięte między nogami. Powiadam wam, cycki jako dwie limony. Królewska jabłoń nie urodzi takich owoców. Acan przecież lubisz dziewki - powiedział do króla, zmrużywszy jedno oko. - Co też byśmy bez nich czynili? Jak powiadają, białogłowa a ryba smak swój w środku nosi... - Nie po drodze nam do Tykocina. Podążamy innymi drogami niż ty, panie bracie - rzekł z wahaniem Stanisław August. - Jedziemy na Litwę. - Na Litwę? Przecież tam stoi cała potęga moskiewska! Żołdacy tej kurwy imperatorowej Katarzyny łupią szlachtę, grabią chłopstwo i łyków. A najgorsi są targowiczanie. Dorwali się do władzy i majątków. Kogo nawet puszczają żywym, tego obłuskują z majętności. I wy macie tam jakiś cel? - Tak nam wypada droga. - Droga! Widzicie waszmościowie, drogi mogą być różne - powiedział szlachcic gorączkowo. - Jedna wiedzie do karczmy, druga do zamtuza i z tychże szlaków powinien korzystać uczciwy człowiek. Jest i trzecia - na manowce. Jest i czwarta - ściszył głos - na szubienicę... Którą z nich wybraliście? - To nie twoja... - zaczął Winnicki, ale król uczynił niecierpliwy gest dłonią. Znaczyło to, że odsyłał go precz. Dworzanin cofnął się wolno. Nie, żeby drżał o bezpieczeństwo swojego pana... Ale z drugiej strony Jasiek wiedział, co zamierzał Stanisław August i mimo wszystko doceniał jego starania. Nie chciał, aby stało mu się coś złego. Przynajmniej nie teraz, kiedy król jeszcze coś znaczył i mógł coś zrobić dla Jaśka. Swoją drogą Winnicki czuł ciekawość. Kim był ów tajemniczy szlachcic? Co sprawiło, że król godził się rozmawiać z nim w cztery oczy? Tu toczyła się gra o wielką stawkę. Udał tylko, że wchodzi na schody, szybko i cicho skoczył w bok, po czym skrył się za wielkim, okopconym kominem. - No i co panie August? - głos Boruckiego rozbrzmiał teraz władczo, zdecydowanie. - Co z naszą umową? Jak zbierali kreski na sejmikach na waściny sejm, co potem wprowadził tę konstytucję i wszystko przewrócił na głowie i kiedy waści obierali, cała ziemia łęczycka stanęła za tobą jak jeden mąż. Wtedy to byłem waści potrzebny. Wtedy mnie szanowałeś. I dałeś słowo: żadnych zmian, żadnego uszczuplania Polski. Pal diabli tę ustawę sprzed dwóch lat. Ale co robisz teraz? Jedziesz do Grodna. Zwąchałeś się z Targowicą. I myślisz, że będzie tak łatwo plunąć mi w oczy po tym wszystkim? Zapadła cisza. Ukryty za kominem Jasiek słyszał tylko ciężki oddech Stanisława Augusta Poniatowskiego. Serce młodzieńca zabiło mocniej. A więc ów tajemniczy szlachcic był...? No właśnie - kim? O co tu mogło chodzić? Umowa sprzed lat? Nigdy o niej nie słyszał. - A co mam robić, według ciebie? - usłyszał zdenerwowany głos króla. - Nic już nie ocali Rzeczypospolitej. Nic... Nikt nam nie pomoże. Przegraliśmy wszystko. Pozostaje chronić resztki dawnej świetności. Ale bez ustępstw. Żadnego oddawania... Poczyniono mi pewne obietnice... Jasiek milczał. Zgadzał się z tym całkowicie. Należy ratować co zostało. W końcu taki był cel ich wyjazdu. - Obietnice poczyniła caryca Katarzyna. Najstarsza zajeżdżona dziwka jest przy niej niewiastą pełną uroku. I ty w to wierzysz? - Nic innego mi nie pozostaje... - Pozostaje honor! I szabla. I słowo. Obiecałeś, że nie ustąpisz ani o krok. - Nie mam wyboru! Muszę bronić Rzeczypospolitej. I będę to robił. Nie ustąpię! - Nie łżyj! Przecież ty chcesz... Jedziesz tam, żeby to podpisać! - Odejdź, proszę, odejdź - westchnął Poniatowski. - Błagam... - A umowa? Wrócę tu jeszcze... Na razie chciałem tylko przypomnieć ci o wszystkim... - Winnicki reszty nie dosłyszał. Tamci ściszyli głosy. A potem rozległ się trzask zamykanych drzwi i słabe wołanie: - Jean, Jean... Wypadł szybko zza komina. August miał trupiobladą twarz. - Widziałeś? - wycharczał. - Jeszcze jeden... O Boże, kiedyż będę miał spokój? Kiedy ...? - Miłościwy panie, kto to był? - Idź, idź, zobacz, dokąd poszedł - wydyszał król. - Szybko, Jean! Duszę się, zostaw mnie! Przed gospodą powitał Winnickiego chłód i drobny deszczyk kwietniowej nocy. Było ciemno. Nie wiedział, gdzie szukać aroganckiego szlachcica uzbrojonego w starą szablę. Czyżby ten Borucki zdołał oddalić się poza podwórze? Winnicki skręcił za róg karczmy. A potem... Dostrzegł ruch, błysk, szybki jak mgnienie. Rozpaczliwie rzucił się w bok, wyrywając szpadę z pochwy. W ostatniej chwili odbił rozpędzone ostrze. To był on... ten nieznajomy szlachcic. Borucki skoczył nań z dobytą szablą. Ciął na odlew, aż rękojeść szpady zadrżała w ręku Jana. Dworzanin cofnął się, pchnął, ale przeciwnik zszedł z linii. Wymierzył następne szybkie cięcie wręcz, potem wlew... Winnicki sparował uderzenia. Sam przyciął krzyżem. Borucki wywinął się zwinnie. Uderzył płazem w kosz osłaniający dłoń Winnickiego. Jasiek krzyknął. Broń wypadła mu z ręki... Tamten chwycił go lewą ręką za frak na piersi, rzucił na ścianę z taką siłą, że dworzanin krzyknął z bólu. Borucki przyłożył mu ostrze szabli do gardła. - I co, panie Winnicki? - zapytał bez śladu zmęczenia w głosie. - Król kazał ci mnie śledzić? I ty poszedłeś jak baran na rzeź? Ty, taki szelma i hultaj, patrzący tylko za własną korzyścią? - Ja... - Jasiek zająknął się. Czerwone oczy przeciwnika zdawały się płonąć. - Ja miałem tylko zobaczyć, dokąd idziesz... - I pewnoś ciekaw, kim jestem i czego chciałem od Augusta, co? - Od króla... - wydyszał Winnicki i kurczowo potrząsnąl głową. - Od króla... Pies mi królem, nie on. Rzekniesz, dokąd jedziecie? No, powiedz, nie bój się. Wtedy się dowiesz, czego chciałem od niego. - Do...do Grodna na sejm... - Do Grodna na sejm. Z polecenia carycy Katarzyny. A wiesz, co ma robić na tym sejmie? Winnicki milczał. Bał się... Ohydny, mdlący bezwład przeszywał go od żołądka aż do przełyku. Tylko serce łomotało jak szalone. - Służysz wiernie królowi? Skinął wolno głową, obawiając się, że tamten mógłby domyślić się wszystkiego. Przeklął w myślach swoje karciane długi, które sprawiły, że musiał szukać służby u takiego bankruta jak Stanisław August Poniatowski. Ale tylko pod jego opieką mógł drwić z wierzycieli. Choć teraz... Mówiąc szczerze, wolałby spotkanie z nimi wszystkimi niż z tym jednym szlachcicem. - Więc dowiedz się, jaki jest cel waszej podróży - wydyszał mu w twarz Borucki. - Stanisław August Poniatowski jedzie na sejm do Grodna, aby podpisać traktat rozbiorowy Rzeczypospolitej. Aby ją unicestwić na wieki! To było zupełnie niespodziewane. Winnicki drgnął. Nawet ktoś taki jak on nie mógł patrzeć spokojnie na to, co działo się ostatnimi czasy w Polsce. Przegrana wojna, wkroczenie wojsk rosyjskich i rządy Targowicy po obaleniu sławetnej Konstytucji Trzeciego Maja przejmowały gniewem każdego. Podziwiał energię Stanisława Augusta. Wyruszyli do Grodna, aby negocjować, ale bynajmniej nie po to, by poddawać się Rosji. Tak twierdził król. - To nie... To nie może być prawda - wyszeptał cicho. - My musimy tam jechać... Musimy paktować. Chociaż na pewno nie obejdzie się bez obalenia konstytucji... - Więc myślisz, że Katarzyna, ot, tak sobie wycofa wojska z Polski? Może jeszcze przywróci nam dawne swobody? Nie, pachołku. Twój król zdradził! Jedzie podpisać nowy rozbiór. Prusy wezmą sobie Wielkopolskę, Austria nic, w końcu ma teraz kłopoty z Francuzami. A Rosja - ta sięgnie po Litwę i całą resztę. Stanisław August to zdrajca! Zdradził mnie, bo obiecał, że nigdy nie podniesie ręki na całość Rzeczypospolitej, zdradził ciebie, bo nie powiedział ci całej prawdy. Zdradził wojsko, bo nakazał przerwać wojnę. Zdradził całą szlachtę, miejskich łyków, nawet chamów chłopskich, bo jedzie podpisać wyrok na nas wszystkich... - Nie! Nie! - wykrzyknął Winnicki. To... niemożliwe! Jak to?! - To idź! Sam się go spytaj, pachołku! To jest powód, dla którego tu przybyłem. On nie może dojechać do Grodna. Nie może dojechać... żywy. Nie pozwolę, jakem szlachcic polski! A ty... ty możesz mi się przysłużyć. Ty sprawisz, że on przestanie istnieć... - Ja nie chcę się w to mieszać - wydyszał Winnicki. - Nie mogę... - Możesz! Nawet powinieneś! - powiedział cicho Borucki. - A wcześniej idź i powtórz mu, że nie dopuszczę, aby złożył podpis na akcie rozbioru! Winnicki przymknął oczy. Silna ręka Boruckiego, dotąd przyciskająca go do ściany, nagle osłabła. Jasiek mógł odetchnąć swobodniej... Powoli rozwarł źrenice... Był sam... zimne krople ściekały z dachu za jego kołnierz. Napastnik odszedł. Odszedł? - Winnicki rozejrzał się z bijącym sercem. Nie widział nikogo i niczego. Tylko puste podwórze. Karoca kołysała się jednostajnie na wyboistej, podlaskiej drodze. Jechali wolno, oddalili się już od Tykocina zaledwie o dwie mile. Stanisław August wcisnął się w wyściełane atłasowymi poduszkami siedzenie. Był zmęczony. Ale nie na tyle, żeby raz jeszcze nie rozważyć swojej sytuacji. Borucki domyślił się wszystkiego. A on, Poniatowski, łudził się, że ukryje nawet swój wyjazd z Warszawy. Tymczasem "czarny" - tak nazywał w myślach szlachcica - miał nosa. Wywęszył, co się święci. August był przekonany, że teraz uczyni wszystko, co tylko możliwe, a mógł wiele, aby jego, króla, nie dopuścić do Grodna. Aby wszystko zostało po staremu... Ale co mógł uczynić królowi? Otwarty napad nie wchodził chyba w grę... Zagrodzić drogę? Kto wie, Stanisław drżał na samo wspomnienie ognistych oczu Boruckiego. Cóż więc winien w tej sytuacji uczynić król? Co? Zważywszy, że musi bezwarunkowo być w Grodnie najdalej za kilka dni... A może - przemknęło mu przez głowę - a może spróbować się z Boruckim ułożyć... Tylko jak? Przez kogo. Przez Winnickiego? Podświadomie czuł, że ten szelma i karciarz nadawałby się najlepiej. Tak, powinien, z nim można... Rozległ się głośny trzask. Karoca przechyliła się mocno w bok. Z zewnątrz doszło rżenie koni i przekleństwa woźniców. Uchwycił się mocniej siedzenia, przytrzymał zsuwającą się skrzynkę. Drzwiczki otwarły się wolno. Ostrożnie przysunął się do nich, pozwolił ująć za ramiona dwom pokojowym, aby wynieśli go z przekrzywionego pojazdu. - Wasza Królewska Mość, koło się urwało! - usłyszał głos Jaśka. Chłód przeszył serce Poniatowskiego. Spojrzał na karocę, przechyloną nienaturalnie na bok. Unurzani w błocie służący próbowali dźwignąć przednią oś. - Wasza miłość, nie ujedziemy dziś dalej - powiedział wachmistrz z eskorty. - Trzeba gdzieś nocować. Przez noc, da Bóg, naprawim. - Wasza mość - szepnął drugi z dworzan. - Jakoby złe jakieś nas obsiadło. Najpierw w Tykocinie padły nam konie... potem most zawalony. Teraz koło... Może dać na mszę w kościele. - Stul gębę, głupcze! - warknął groźnie August. Nie miał już sił na nich wszystkich. - Naprawcie to! Poślijcie po kołodzieja! - Miłościwy panie... - ten głos sprawił, że August odwrócił się. To powiedział Winnicki. W oczach miał dziwny błysk. Pewnie znowu pił przez całą noc. - Czego chcesz? - Po co w ogóle nam jechać do Grodna? Jeśli mamy stawić tam opór, to równie dobrze można i zwlekać z przyjazdem... - Myślisz, że Sievers nie przyśle po nas Kozaków? Zresztą, co cię to obchodzi, Jean? - A jeśli... Jeśli to, co chcesz uczynić, zgubi Rzeczpospolitą? - Coś ty się nagle zrobił patriotą, Jean? - zapytał chmurnie August. - Mądrzejsi od ciebie myśleli, jak ją uratować. Zresztą, posłuchaj, masz długi, nieprawdaż? Gdyby nie ja, zlicytowaliby cię już dawno. Więc milcz i rób, co każę. A Grodno... Grodno może być doskonałym sposobem dla nas... jesteś młody, obrotny. Może trafisz do samego Petersburga? Idźże już! Winnicki podjechał wolno do karczmy. Tego wieczora umknął na kilka godzin sprzed oczu Poniatowskiego. Musiał wszystko przemyśleć. Musiał zastanowić się, co czynić. Słowa Boruckiego, a potem króla, wywołały w nim falę niepokoju. Coś tu było nie tak. Królewskie obietnice rozmijały się z czynami. A Jasiek nie chciał służyć zdrajcy. Może dlatego, że, jak sam przyznawał, jego sumienie nie było jeszcze wypalone do cna... Rozbiory oznaczały rządy Targowicy. A kilku z targowiczan miało do niego pewne... żale, ot choćby pan Franciszek Ksawery Branicki, za to, co stało się... Wiadomo, kobiety, karty, pojedynki. Nie, raczej karty, pojedynki, kobiety... To mogło okazać się nieprzyjemne. Dlatego Winnicki musiał opić w sobie wszystko i pomyśleć. Chociaż przez chwilę. Nikt nie wybiegł mu na spotkanie. Karczma wydawała się opuszczona. Winnicki przywiązał wodze do barierki. Potem pchnął drzwi i wkroczył do ciemnego wnętrza. Uderzyła go cisza i pustka panująca we wnętrzu zajazdu. W kominie nie płonął ogień, stołki i ławy były poprzewracane, baryłki i dzbany puste, a po kątach kołysały się w przeciągu wiotkie przędze pajęczyn. Winnicki już miał wyjść na zewnątrz, gdy nagle dostrzegł wątłą smużkę światła w szparze kotary, którą przegrodzono jeden z alkierzy. Szybko skierował się w tamtą stronę. Potem jednym ruchem rozsunął obie połowy materii. - Jest!!! Jest! - zabrzmiało z kilkunastu gardeł. Alkierz, wielki, bo zajmujący niemal połowę całej karczmy, pełen był ludzi. W nozdrza Winnickiego uderzył odór wina i spoconych ciał, gwar i hałas, bo nagle, zupełnie niespodziewanie, jakby na komendę, wszyscy poczęli hałasować, prowadzić dysputy, wznosić szklanice. Winnicki widział wśród nich samą szlachtę - ubrani byli w stroje polskie, wszyscy mieli podgolone łby i szable, pili, kłócili się, słowem - bawili, jak dawniej, jak za przysłowiowego króla Sasa. Ale nikt nie czynił tego w Rzeczypospolitej w ostatnich czasach. Tak mogli weselić się tylko targowiczanie, ci, którzy przyszli do Litwy i Korony za moskiewskimi bagnetami. Ale wśród targowiczan nie mogło być szlachty takiej jak ta - rozparta wygodnie na ławach w karczmie. Winnicki nie widział wśród nich żadnego Moskala, żadnego carskiego oficera ani nawet jednego sprzedawczyka we fraczku i peruce. Ci tutaj, w kontuszach albo żupanach, w rogatych konfederatkach albo futrzanych kołpakach nie bardzo pasowali mu na nowych władców Polski i Litwy. Zabawa trwała w najlepsze. Dlaczego nie słyszał jej przed karczmą i wtedy, gdy wszedł do głównej izby? Winnickiemu zakręciło się w głowie... Ta karczma... To wszystko, co się tu działo, było takie jak gdyby wszedłszy tutaj przeniósł się z zapadłej, podlaskiej mordowni gdzieś daleko... Ale nie w sensie dalekich stron. Raczej stuleci - jednego a może dwa, wstecz... - Czołem, czołem waszmości! - Borucki szedł mu naprzeciw wraz z kilkoma podchmielonymi szlachcicami. - W końcu i ty tu trafiłeś! Pij z nami! - wcisnął mu w dłoń wielki, chyba półgarncowy kielich pełen wina. - Wszyscy tu traficie! Jasiek przyłożył naczynie do warg. Pił długo, wolno, nie czując cierpkiego smaku młodego wina. Zawrót głowy ogarnął go, ledwie tylko oderwał naczynie od ust. - Pozwólcie waszmościowie! - zakrzyknął Borucki. - Jan Winnicki, godny nas kawaler. Panie Janie, poznajże i ty moją kompanię. To - wskazał najbliższego ze swych towarzyszy - oto pan Samuel Łaszcz, hultaj, warchoł i pijanica, co się zowie! Dwieście sześćdziesiąt banicji i czterdzieści infamii swego czasu! A ile łbów w bójkach poszczerbił! - Dwieście sześćdziesiąt siedem banicji i czterdzieści siedem infamii, za pozwoleniem waszmości! - poprawił Boruckiego pan Łaszcz. - I dwieście sześćdziesiąt wystarczyło, byś tu się znalazł! - wykrzyknął drugi towarzysz Boruckiego, wysoki mężczyzna o wygolonej starannie głowie i poczciwych rysach twarzy. W ręku trzymał gruby, skórzany nahaj. - A to - wskazał go Borucki - pan Mikołaj Bazyli Potocki, ówże starosta kaniowski, co baby strzelał po drzewach, a Żydów piekł żywcem! Teraz ja jego piekę na gorzałce! Pij waćpan! - Pij! - wykrzyknął Potocki, potrząsajac nahajem, gdy Winnicki po raz wtóry oderwał naczynie od ust. - Pij do dna! - Jużeś nasz! - Jużeś swój! Winnicki znowu upił wina. Kręciło mu się w głowie. Kolejni szlachcice wykrzykiwali doń wśród śmiechu swoje nazwiska: Ligęza, Zborowski, Stadnicki, Radziwiłł... Gdzie on był? W karczmie? W niebie? Jasiek gotów był poniechać kart i dziewek, jeśli w zaświatach miód i gorzałka płynęłyby tak obfitymi strumieniami jak w tym zajeździe. A może... może to było piekło? - Siadaj waść! - Borucki klepnął go w ramię z taką siłą, że Winnicki omal nie rozciągnął się na ławie jak długi. Stary szlachcic przysiadł naprzeciwko. Spojrzał na młodzieńca spod przymrużonych oczu, szelmowsko, ale zarazem z dziwną pogardą. - Kim waćpan jesteś? - zapytał Jasiek odruchowo. - Gdziem ja trafił? - Może najpierw powiem ci, kim ty jesteś. Janie Winnicki... Ojciec zostawił ci spory majątek. Cztery wsie przegrałeś w karty, dwie przepiłeś, jedna poszła na długi. Czepiałeś się pańskich klamek, potem trafiłeś na gorszego szubrawca, niż sam jesteś - do Stanisława Poniatowskiego. Wozisz się przy jego karocy, sprowadzasz mu dziewki na noc, jeździsz z listami. Jesteś, mości Winnicki, łotr bez czci i sumienia, lokaj - sługus, szelma i tylko katu cię oddać. Dwóm niewinnym dziewkom spłodziłeś bękarta. Jedna spędziła płód, druga się utopiła, o czym nawet nie wiesz. Masz długi, wierzyciele za tobą chodzą. Jak pijesz, to nie za swoje. Jak grasz, to przegrywasz. Ale jednak trochę sumienia masz... Rzeczypospolitej za swoje długi w moskiewskie jarzmo byś nie zaprzedał, tak jak król. Czyli - witaj u mnie, panie bracie! - Wiele o mnie wiesz - mruknął Winnicki. Jeśli Borucki myślał, że on po tym wszystkich będzie choć trochę zmieszany, to nie doczekał się. - Skąd mnie tak dobrze znasz? - Jakżebym nie znał takiego hultaja! Jestem Boruta z Łęczycy. - Czart z zamku? Ten z bajek? To niemożliwe! - Pij, pij! - wykrzyknął siedzący obok Mikołaj Bazyli Potocki. Dolał wina Winnickiemu. - Nasz pan wie wszystko, prawda, mości Zborowski? - rzucił do siedzącego nie opodal szlachcica w futrzanym kołpaku na głowie. - Nawet to, gdzie się twoja głowa podziała... - No i nie jesteś takim szelmą jak Poniński czy Braniccy... W oczy nie dasz sobie plunąć - ciągnął Boruta. - A dzieciaki... Przecie nie to chłop dobry, co się drugiego nie boi, lecz ten co z kutasem, a kutas mu stoi. Tylkoś sługa zdrajcy!!! - Nieprawda! - zakrzyknął Winnicki. Wino usadowiło się mocno w jego głowie. - August nie ma wyboru. Musi jechać do Grodna. Tam będzie się opierał. Tam przeciwstawi się carycy! Będziemy rokowali! Nie wierzę, że Poniatowski zdradził kraj. - A ja ci mówię, że to szelma i łotr! Jedzie tam, żeby podpisać akt rozbioru Rzeczypospolitej. Musi zalegalizować bezprawie. Po to Katarzyna zrobiła zeń króla! - Więc... Więc, co mam robić? To przecież koniec... Ale caryca obiecała, że nie naruszy naszych granic... - I myślisz, że, ot - tak sobie wycofa wojska z granic Rzeczypospolitej?! Stanisław August to zdrajca! Katarzyna opłaciła go, żeby wydał nas w ręce Moskwy! - On będzie się opierał... Nie zrobi tego... Ale i tak... nie pozostaje nam nic innego... - Pozostaje! - powiedział Boruta. - Pozostaje duma i nasza siła. To - uderzył się po szabli. - Nigdy szlachta nie ugięła się przed Moskwą! Do szabel, panowie bracia, bij Moskwicina! - Do szabel! Do szabel - rozległy się okrzyki. - Wojnę przegraliśmy... Może Poniatowski nie ma innego wyjścia... - Ale czy musi oddawać Katarzynie klejnoty koronne?! Zajrzyj do tej skrzyni, którą wiezie ze sobą. Zobaczysz, co tam jest... - Jak to?! - wykrztusił Winnicki. Krew odpłynęła mu z twarzy. Nie może być... - Za Rzeczpospolitą, mości panowie! - wykrzyknął Boruta. - Za szlachtę polską! Zdrowie waszmościów! Zewsząd odpowiedziały mu okrzyki. Jeden z pijących - mający już nieźle w czubie, zatoczył się, po czym padł na stół. Wino z przewróconego dzbana popłynęło szeroką strugą w kierunku krawędzi. Inny, siedzący po przekątnej od Winnickiego, zajęczał żałośnie. Był tak pijany, że nie mógł chwycić ręką kielicha i donieść go do ust. Mimo tego twardo siedział na ławie. - Pan Badowski już gotów! - zakrzyknął Łaszcz. - Pomóżcie Konradowi! Rękami biedaczysko nie rusza! Nalejcie mu! Wnet jeden ze szlachciców uniósł puchar napełniony winem. Winnicki myślał, że da mu pić, ale tamten po prostu przechylił kielich i wlał całą jego zawartość prosto w rozdziawioną paszczękę Badowskiego. Ani jedna kropelka trunku nie została zmarnowana. Wino zabulgotało w gardzieli, chlupnęło i - było po wszystkim. Winnicki nie wiedział, nie przypuszczał nawet, że można pić w taki sposób. - To Konrad Badowski, pisarz ziemski lubelski... Największy pijanica z Lubelskiego! - zakrzyknął Potocki. - A zatem, co innego mamy robić? - zapytał Winnicki. - Walczyć! Opierać się jak najdłużej! Z Zachodu, z Francji nadejdzie pomoc. Musimy wytrwać! Nie narodziła się jeszcze taka siła, która pokonałaby szlachtę! Ale wcześniej nie możemy dopuścić do nowego rozbioru. Nie możemy dopuścić, aby Stanisław August dotarł do Grodna. I ty nam w tym pomożesz! - Nie rozumiem tylko, dlaczego tobie, diabłu, zależy na istnieniu Rzeczypospolitej? Dlaczego jej tak bronisz? Przecież dla ciebie jest chyba lepiej, jeśli zatryumfuje nad nią siła i przemoc. Po co ratować kraj, gdzie wszyscy wierzą w Boga, wszyscy chodzą do kościołów, tłuką łbami o podłogę, a księża mają się aż za dobrze i nawet im się nie śniło o kłopotach klechów z rewolucją we Francji. Po co ci to? Czy nie lepiej - uśmiechnął się chytrze - przyłożyć rękę do upadku? Z tego będziesz miał więcej korzyści niż z istnienia Rzeczypospolitej. - Ale ja jestem szlachcicem polskim! - wybuchnął Boruta. - Tu się urodziłem! Tu jest mój dom! Co do księży, to racja, wielu Polaków chodzi do kościołów, ale prędzej uwierzą w zbawczą moc gorzałki niż w cuda i żywoty świętych. Poza tym podobają mi się wasze obyczaje. Ja kocham wolność tak jak szlachta w Rzeczypospolitej. I chcę ją zachować. A przy tym - to moja dziedzina. My w piekle podzieliliśmy świat na części. Każdy czart ma swoją. Co uczynię, jeśli moskiewski Dytko i pruski Koffel podzielą się Polską i Litwą? Gdzie się obrócę? I dlatego zrobię wszystko, żeby nie dopuścić do rozbioru Polski, który zaplanował August! Winnicki zawahał się. - Ale ja, ja nie wierzę, żeby król podpisał.Mówił mi o sporze, o chytrości lisa... - Podpisze! To zdrajca! Mowisz, że chce stawiać opór, ale dlaczego w takim razie jedzie do Grodna? Przecież mógłby zostać w Warszawie, wymówić się chorobą. A on jeszcze popędza wszystkich służących. To zdrajca! - Zdrajca! Zdrajca! - rozległy się głosy innych pijących. - A tyś sługa zdrajcy i nie Polak, jeśli mi nie pomożesz! Kto ci bliższy - ja czy on? Winnicki poczuł się źle. Twarze i nazwiska mieszały mu się przed oczyma. Był pijany jak jeszcze nigdy. I czuł, że jednak będzie się musiał zdecydować. - Co chcesz, żebym zrobił dla ciebie! - wydyszał Borucie prosto w twarz. - Zabij zdrajcę! - szepnął mu tamten do ucha. - Zdrajców w Rzeczypospolitej zawsze wieszano. On nie jest już królem. Co to za władca, co gubi własny kraj? Winnicki zamarł. Spojrzał po twarzach kompanów Boruty, nawet nie nadstawili ucha. Byli weseli, pijani, roześmiani, ale ich oczy pozostawały dziwnie martwe, zupełnie jak gdyby gdzieś w głębi duszy tkwił w tych ludziach smutek i ból. I cierpienie - tak, cierpienie przechodzące ludzkie wyobrażenia... Ta wesołość, ta pijatyka była sztuczna. Nie udawali - oni po prostu musieli to robić... Musieli przez całą wieczność. - Chybaś oszalał, panie Boruta... Ja nie jestem królobójcą. - Pomyśl sam jeden - tylko od ciebie zależy los tego kraju... Tylko od ciebie... Więc chcesz zguby Rzeczypospolitej?! - Chytry jesteś, panie Boruta, ale ja jeszcze chytrzejszy. Co będę miał z tego dla siebie, jeśli zabiję króla? - Winnicki! Wiedziałem, żeś szelma, ale nie myślałem, że aż taka... Spłacę twoje długi, Jasiek. Zwrócę wsie, które przehulałeś. Winnicki zadrżał... Rodowe posiadłości. Ojciec prosił na łożu śmierci, żeby nigdy nikomu ich nie sprzedawać. A wszystko zmarnował, przetracił na karty i na dziewki. - Zbawisz Rzeczpospolitą i będziesz bogaty... - wyszeptał Boruta. - Nie bój się, nie zostaniesz królobójcą... Tylko katem... A to nie jest aż taka straszna hańba. - Kiedy dostanę pieniądze? - Dzień po śmierci króla. Spotkamy się w Tykocinie, w karczmie "Pod Szablami". Idź już. Zdążysz do pałacu. On śpi. - Pójdę! - wyszeptał cicho Winnicki. Zatoczył się. W jego gardle narastały mdłości. - Pójdę, psie syny! Pójdę! - Idź. Jasiek ruszył ku drzwiom. Rozstępowano się przed nim jak przed zadżumionym, wymieniano z tyłu ukradkowe spojrzenia. Ale on tego nie widział. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Biesiada trwała dalej. - Wszystko będzie dobrze - powiedział Boruta do Samuela Łaszcza. - On to zrobi. Dziś może nie, ale jutro. - Jak to, więc zamierzasz wynagrodzić potem królobójcę? I to szlachcica polskiego, który dopuścił się takiego czynu? - zapytał Łaszcz. - Żaden Polak nie porwał się nigdy na swojego pana. - Wynagrodzić królobójcę? Chyba kpisz. Czy ja nie jestem szlachcicem? Zapłacę mu, a jakże. A potem każę powiesić. Z worem złota na szyi. Jego dusza i tak należy do mnie. Nie żywię nigdy takich łotrów jak Winnicki. Zapadła cisza. Spojrzeli po sobie. - Wszystko będzie dobrze - mruknął Boruta. - Bylebyśmy tylko z tej Rzeczypospolitej, która ginie, wyrwali jakąś część dla siebie... A Winnicki. Winnicki nam w tym dopomoże. Okiennice podważone sztyletem puściły z lekkim trzaskiem. Rozchylił je ostrożnie. Okno było otwarte. Szybko i cicho wskoczył do ciemnego wnętrza. Rozejrzał się, zacisnąwszy broń w garści. Łoże stało pod ścianą. Ostrożnie zwrócił się w tamtą stronę. Szedł na palcach, ale w jego duszy nie było lęku. Nie czuł już także skutków wypitego niedawno wina. Trunek ulotnił mu się z głowy, pozostawiając pustkę i... rzeczywistość. Nie bał się tego, co miał zrobić. Nawet był tym nieco zauroczony. Ostrożnie rozchylił zasłony przy łożu. Stanisław August Poniatowski spał na boku. Wyglądał dziwnie staro teraz, gdy zdjęto mu perukę, z łysiną wyglądającą spod szlafmycy. Oddychał ciężko, niemal chrapliwie. Winnicki pochylił się i sprężył do krótkiego wyrzutu ramienia tak, aby szybko i pewnie zatopić sztylet w sercu króla. A wtedy August poruszył się leniwie. Winnicki zamarł. - No, czego nie uderzasz, Jean. Śmiało, pchnij! Poniatowski nie spał! Cały precyzyjne obmyślony plan runął w gruzy. Winnicki podejrzewał, że jego ofiara może być świadoma śmierci. A tego lękał się najbardziej... Nie potrafi z zimną krwią zabić kogoś znajomego, przytomnego i patrzącego mu w oczy. Po tysiąckroć powtarzał sobie, że dopadnie króla we śnie - pchnie - a rankiem będzie daleko. - Uderzaj, Jasiek. Nie bój się. Uwolnisz mnie od tego wszystkiego. Ja już nie mam siły. Swoją drogą nigdy nie pomyślałem, że będziesz gotów... Sądziłem, że szlachcic polski nigdy nie podniesie ręki na swego króla. - Na władcę - nie. Na zdrajcę - tak! - A więc jestem zdrajcą? - zapytał Stanisław August Poniatowski. - No, to śmiało - uderzaj. Zyskasz najbardziej przekonujące dowody mej zdrady. Winnicki cofnął się. Nie wiedział już, co robić. - Chcesz podpisać rozbiór Rzeczypospolitej - wydyszał cicho. - Myślałem, że jesteś mądrzejszy, Jean. Ale ty, widzę, należysz do tych głupców, którzy sądzą, że Katarzyna przestraszy się trzaskania szabelką. No, dalej! Zabij mnie! Zgub Rzeczpospolitą. Ja nie podniosę hałasu. Nikt się nie dowie, że to ty. Jasiek opuścił rękę ze sztyletem. - Dlaczego... Dlaczego chcesz podpisać rozbiór Polski? - zapytał. - A co mi innego pozostaje - mruknął August. - Widzisz, Jasiek, ten kraj potrzebuje zmian. Dużych zmian. Oświaty, edukacji... Ja chciałem go oświecić, chciałem, żeby zrozumiał, iż tak dalej nie można. I dlatego złożyłem podpis pod Konstytucją Trzeciego Maja. Ale przegraliśmy. Nie mamy szansy w walce z Rosją. Dlatego przerwałem wojnę w zeszłym roku. Przystąpiłem do Targowicy, żeby skończyć z tym niepotrzebnym rozlewem krwi. I dlatego teraz jadę do Grodna. Jadę, aby uchronić choć cząstkę tego, co ja i mnie podobni budowali przez całe życie. I żeby nic nie stracić, nie zaprzepaścić resztki Polski, muszę podpisać ten przeklęty traktat... Muszę! Oddam... Oddam Rosji i Prusom kawał kraju, ale w zamian za to kupię nam choć nadzieję na przetrwanie. I dokończę to, co zacząłem w roku koronacji, 1763... Odnowię Rzeczpospolitą. Kupię jej wolność za cenę ziemi. To chyba godziwa zapłata, nieprawdaż? - To zdrada, panie. Czy nie powinniśmy walczyć tak jak w dawnych latach? Chwycić za broń? Powołać armię? Uzbroić włościan? Może nacisnąć Francuzów? - I znowu przegrać? I jak zwykle samotnie. Tym razem przegrać wszystko, całą Rzeczpospolitą, podczas, gdy możemy uchronić jej część... Co za diabeł podszepnął ci te szaleńcze słowa? Nikt nie pokona Rosji. Konfederackie ruchawki, takie jak ta panów barskich, bijał, kto chciał i jak chciał. Nie tędy droga. Trzeba się nauczyć, jak korzystać z wolności, jak kierować się rozumem i rozwagą... a nie pustą dumą i szaleństwem. - Ale to zdrada - wyszeptał Jasiek. - Wiem, wiem, że wy młodzi weźmiecie mnie za zdrajcę... Ale cóż innego mogę uczynić? Nie pozostaje mi nic innego niż układać się z Katarzyną o tę pozostałą część Rzeczypospolitej... Przynajmniej tyle... Pomyśl sam - jeśli podejmiemy walkę, Rosja zabierze nam całą Polskę... Jeśli pójdziemy na ugodę - możemy uratować znaczne terytoria. Zwłaszcza, jeśli to ja, król, przyjadę do Grodna, jeśli to ja będę negocjował z Katarzyną. Podpiszę, zgoda, ale bynajmniej nie to, co mi dadzą do podpisu! Ale jeśli nie wierzysz, Jean, pchnij! Wbij mi sztylet w serce, jeśli nie mam racji. Ale wtedy sam postaw się na moim miejscu. Zostań królem i nie umieraj - tylko ratuj Polskę. Co ty byś uczynił? - Wezwałbym szlachtę do szabel... - Tak jak robiła już wiele razy i nic z tego nie wynikło. Za konfederacji barskiej, w obronie konstytucji, a wcześniej za króla Leszczyńskiego. Czasy się zmieniły, Jean. Szlachta może sobie trzaskać szablami, ale w otwartym polu nikogo nie zwycięży. - On mówił, że trzeba się bić. - Co za on?! - wykrzyknął król. - Kto taki? - Boruta. Poniatowski westchnął. Rozejrzał się jak gdyby obawiając się, że gdzieś w mroku dostrzeże nagle postać staromodnego szlachcica. - Kto to Boruta? Mówił, że jest diabłem, ale.. jak mu wierzyć? - Bo to jest diabeł - powiedział spokojnie August. - To Boruta z Łęczycy. Może jestem szalony, ale nigdy nie wierzyłem w nadprzyrodzone siły... Mój Boże. Wszyscy znajomi wyśmieliby mnie, gdybym powiedział, co mnie spotkało... Ale on naprawdę istnieje. Wiem, to przeczy zdrowemu rozsądkowi, niemniej tak właśnie jest. Gdy była elekcja, przyszedł do mnie. I powiedział, że poprze mój wybór, jeśli przysięgnę, że nigdy nie podniosę ręki na Rzeczpospolitą i nie doprowadzę kraju do zguby. Przysiągłem. I teraz, kiedy przyszła na nas taka godzina, on pojawił się znowu. - Ale ma rację, panie. A przy tym on po prostu miłuje Rzeczpospolitą. - To diabeł, Jean. Demon zawsze pozostanie demonem. - On twierdzi, że trzeba walczyć, wystąpić zbrojnie przeciwko Moskwie. Tylko on jeden tak twierdzi. Tylko on chce naprawdę ratować ojczyznę. - Porywając się na śmierć i zgubę? Ja wiem, dlaczego ten demon jest za tym, aby istniała dawna Rzeczpospolita! - król poderwał się nagle z łoża. - Przejrzałem jego myśli. Boruta chce istnienia Polski takiej, jaka była, bo w żadnym innym kraju nie miałby tylu dusz, które wpadają w jego sidła... W żadnym innym państwie tylu potępieńców. Polacy mają to we krwi, zawsze swawolą, zawsze buntują się przeciwko własnej władzy! Warcholą, piją, żyją w rozpuście, popełniają wielkie grzechy i brzydkie występki. To polska pycha i niezgoda i duma... O to mu chodzi! Bo Boruta wie dobrze, że jeśli ich ojczyzna upadnie, wtedy, gnębieni przez Moskwę, Prusy i Austrię, zwrócą się w nadziei ku Bogu. Będą modlić się, będą leżeć krzyżem w kościołach, żyć w zgodzie i spokoju. W niewoli wszyscy będą bogobojni i pokorni i diabeł nie będzie miał z nich żadnego pożytku. Temu narodowi uderza do głowy tylko wolność. A zatem jaki pożytek dla diabła z polskiej niewoli? Żaden! I dlatego on chce się bić, chce rzucić na śmierć tysiące. Boruta musi utrzymać Rzeczpospolitą taką, jaka była. Żeby w Polsce kwitła dalej anarchia i swawola, bo wtedy będzie mieć nas w ręku. To on kazał przyjść ci tutaj. A przedtem przekonywał, jakim jest patriotą! To łgarstwo! Wszystko dlatego, że miał z polskiej anarchii takie profity, o jakich nie śniło się żadnemu innemu biesowi. To Boruta kazał ci mnie zabić! Winnicki milczał. Serce uderzało mu powoli. - Zabij mnie... - wyszeptał król - ale pamiętaj, że właśnie Boruta jest sprawcą wszystkich nieszczęść, które spadły na Rzeczpospolitą. On podjudzał ludzi do grzechów, które stały się przyczyną naszego upadku. A teraz jeszcze sprzeciwia się moim planom. Zrobił cię królobójcą, Jean! - wykrzyknął i spojrzał w twarz Winnickiego przeszywającym spojrzeniem. - Jean! Wybierz sam... Nie jesteś jego niewolnikiem. I zabij tego, który wydaje ci się bardziej winny... - Nie wiem - powiedział głucho Winnicki. - Ja mam długi... długi. - Obiecał ci je spłacić? A skąd pewność, że dotrzyma słowa? Winnicki ukrył twarz w dłoniach. Miał dość. - Zabij go, Jean - wyszeptał cicho król. - Zabij diabła, sprawcę naszych nieszczęść. Zabij Borutę! Winnicki milczał. Schował sztylet za pas. Skulił się, zmalał. Poniatowski był pewien jednego. Tę partię rozegrał po mistrzowsku. Mdlący smród spalenizny sprawił, że Jean podniósł głowę. Zatrzymał konia, pozwolił, by karoca i eskorta przejechali obok. Sam stał i patrzył. Poznawał to miejsce. Rozstaje dróg, zarośnięte na poboczach kępami rokity były bardzo znajome. Tutaj stała karczma, owa gospoda, w której pił z Borutą i jego kompanami. Tylko że teraz w miejscu zajazdu znajdował się stos potrzaskanych, zwęglonych belek, kupa zgliszcz i popiołu. Czuł woń spalenizny. Pogorzelisko nie było stare. W wielu miejscach unosiły się lekkie dymki. Winnicki przetarł zmęczone oczy. Karczma musiała spalić się niedawno. Zapewne tej nocy. Usłyszał spokojny, głęboki ton... Dźwięk dzwonu. Ktoś w kościele bił na nabożeństwo poranne. Winnicki zawrócił konia i puścił się pędem traktem w tamtą stronę. Chwila jeszcze i spoza drzew wyłonił się niewielki, drewniany kościółek. Jasiek wstrzymał rozhukanego wierzchowca. Spuścił głowę. Prawie nigdy nie przestępował progów świątyń. Ale teraz odczuwał wielką chęć, aby choć przez chwilę pogrążyć się w modlitwie, aby poszukać wsparcia u Boga. Podjechał wolno do drewnianego płotu. Wokół kościoła dostrzegł tłum. Wszyscy modlili się, klęczeli w pyle i kurzu u stóp pańskiego majestatu... Jasiek drgnął. Coś mu się przypomniało. - Panie Winnicki! Zaskoczony, odwrócił głowę. Drogą od rozstajów jechał wolno młody szlachcic. Ubrany był w strój polski, jego twarz wydała się Jaśkowi znajoma. - Cóż to, nie poznajesz mnie wasze? W Warszawie się widzieliśmy... Przed tym wszystkim. - Słoński?! - wykrzyknął Winnicki. - Na Boga, co tutaj robisz? Czołem, czołem, panie kawalerze... - pośpiesznie uścisnął dłoń jeźdźca. Teraz przypomniał sobie wszystko. Widzieli się parę razy w stolicy, ot, przy zabawie. Słoński słynął przez jakiś czas jako pijanica i koster, a dopóki miał z czego płacić za nich obydwu, Winnicki uważał go za dobrego kompana. Potem tamtemu skończyła się gotowizna i pewnej nocy zniknął z oberży, nie płacąc za noc i dziewki. Winnicki miał się wtedy z pyszna, a teraz zaklął w duszy. Wszędzie miał znajomych. Tylko że do przyjaźni z nim przyznawali się sami hultaje i rozpustnicy. - Mieszkam tutaj - powiedział cicho Słoński. - Mam jedną małą wioszczynę. Ciężkie czasy nadeszły, panie Winnicki. Koniec chyba z Rzeczpospolitą... - Nie powiesz mi, że jedziesz do kościoła! - A jakżeby inaczej. Powiem ci - Słoński przechylił się do ucha Winnickiego - teraz już tylko w Bogu nadzieja. Modlić się musimy. Jedź waćpan ze mną na mszę. - Nie poznaję... Nie poznaję dawnego Słońskiego. - Ja widziałem - szept palił ucho Winnickiego jak płomień - ja widziałem cud... W Wilnie... A na Ukrainie śpiewają ponoć, że Polska powstanie. Odkryto jakąś przepowiednię... Powiadają, starego lirnika Wernyhory. Winnicki milczał. Patrzył błędnym wzrokiem na oblicze Słońskiego, za nim widział kościół, w nim rozmodlone zastępy. Nagle otrząsnął się i nie żegnając, ruszył z powrotem, wymijając wychodzącą z kościoła procesję. Stanisław August miał rację. Zaczęło się. - To za mało... Stanowczo za mało. - Drugie tyle dostaniesz, panie, w Petersburgu. Winnicki zamarł. Rozmowa toczyła się w komnacie z lewej. W pokoju sypialnym króla. Wyraźnie rozpoznawał zdenerwowany głos Augusta. - Tylko sto tysięcy dukatów?! To mało jak za rozbiór takiego kraju jak Polska! Tyle wzięli Szczęsny Potocki, Branicki i Poniński za Targowicę. Jestem przecież królem! - Dostaniecie więcej, panie... Jak tylko podpiszecie uchwałę sejmu. - Ale to nawet nie wystarczy na pokrycie długów! Sto tysięcy?! Czy ta kurwa Katarzyna myśli, że nie mam innych potrzeb? - Imperatorowa Katarzyna Wielka, panie, wsparła was w staraniach o tron w Polsce. Zapomnieliście już? - Starczyło dwa razy ją przeswadźbić... - Sto tysięcy. Połowa przed, połowa po sejmie. - Za mało. Szlag by to trafił! - wrzasnął histerycznie Poniatowski. - Powiedz Sieversowi, że mi na nic nie starczy. Długów mam na ponad pół miliona złotych. - Jeśli się szybko sprawicie, panie, dostaniecie nagrodę po sejmie. Od imperatorowej, w stolicy. Może nawet więcej niż drugie tyle. A poza tym przecież nie złoży cię, panie z urzędu. Nadal będziesz królem. - Jeśli mnie Polacy nie powieszą. - Szlachta będzie milczeć. A o tym, że czynisz to za pieniądze, nikt się nie dowie. Ręczę za dyskrecję. - Ale ja jeszcze się zastanowię, czy podpisać. - No, dobrze. Sto piećdziesiąt tysięcy. Piećdziesiąt w Grodnie - reszta w Petersburgu. I nagroda od imperatorowej. - Niech stracę - mruczał Stanisław Poniatowski - ale to i tak nie po mojej myśli. Muszę teraz udawać, że się trochę opieram. Tak pro forma... Będę w Grodnie dopiero za trzy dni. Przygotujcie, co potrzeba. Winnicki usłyszał zduszony śmiech. - Oczywiście, panie. Nie zapomnijcie pugilaresu z piórem. Podpis króla, najważniejsza rzecz. A klejnoty? Masz je, panie? - Są w skrzyni. O, tam. Dam je wam, kiedy dostanę drugą ratę. - Dobrze, panie. To mi się podoba. Tedy jadę do Grodna. Spotkamy się jeszcze przed sejmem. Wtedy dostaniesz złoto. A teraz czas na mnie. Winnicki usłyszał skrzyp podłogi. Pośpiesznie cofnął się, ukrył za uchylonymi drzwiami prowadzącymi do sąsiedniej komnaty. Zerknął przez nie dyskretnie. Z pokoju królewskiego wyszedł mężczyzna w mundurze pułkownika jegrów. Poprawił pieróg na głowie, wolno nałożył jedwabne rękawiczki. Winnicki poczuł, że serce wprost chce uciec mu z piersi. Nie wiedział, co czynić. Otworzył drzwiczki. Czekała, jak kazał. Rozejrzał się dokoła, czy nikt nie widział, jak wprowadza ją do pałacyku, po czym skinął ręką. Szybko prześliznęła się obok. Zamknął przejście. - Miałam dostać dukata... Obiecałeś - przypomniała sz