Komuda Jacek - Trzech do podziaóu
Szczegóły |
Tytuł |
Komuda Jacek - Trzech do podziaóu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Komuda Jacek - Trzech do podziaóu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Komuda Jacek - Trzech do podziaóu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Komuda Jacek - Trzech do podziaóu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Komuda
TRZECH DO PODZIAŁU
Niebo, rano wypełnione jeszcze wiosennym błękitem, teraz,
pod wieczór, zaczynało się chmurzyć. Potężne kłęby
przesłoniły tarczę słońca. Blask zachodu kładł się
czerwienią na ich grzbietach, dołem przydawał rudawego
koloru rzadszym obłokom. Chmurzyska zbliżały się i choć nie
było wiatru, gęstniały, przybierając ciemną, niepokojącą
barwę.
Starszy mężczyzna w białej peruce wysunął głowę przez
okno karocy. Przywołał gestem dworzanina. Tamten - młody, o
długich, zawiązanych z tyłu włosach, ponaglił konia i
przybliżył się szybko.
- Jean, daleko jeszcze do Tykocina?
- Ze trzy mile, miłościwy panie. Nie zdążymy przed
zmierzchem.
- Nie zdążymy? - trudno stwierdzić, czy ta odpowiedź
zasmuciła, czy też uradowała. Na zmęczonej, pooranej
bruzdami twarzy wykwitł dziwny grymas. Wcisnął się głębiej w
atłasowe poduszki. Wsparł głowę na rękach. Był zmęczony...
Oczy miał przekrwione, a postać zgarbioną, jak pod
brzemieniem zbyt ciężkim dla ramion. Ostrożnie dotknął
stojącego obok, inkrustowanego złotem kufra. Przycisnął doń
dłoń, jak gdyby w skrzyni znajdowały się skarby całego jego
życia, skarby starego, zniszczonego człowieka o siwych
kosmykach włosów wymykających się spod peruki.
Karoca zwolniła i stanęła. Drzwi otwarły się, a dwaj
forysie rozłożyli schodki. Do środka znów zajrzał Jean.
- Co się dzieje... Jasiek? Gadaj, Jean!
- Tu musimy stanąć, miłościwy panie. Teraz nocą strach
jechać. Po drogach pełno moskiewskiego hultajstwa. Jeszcze
człowieka obłuskają.
- Źle się czuję. Dusi mnie. Jasiek. Powietrza!
Powietrza, Jean!
Dworzanin pośpiesznie wskoczył do karocy. Pomógł
sługom wynieść starego na zewnątrz. Posadzili go na
przygotowanym zawczasu krześle. Zbierało się na burzę. Było
parno, gorąco. Dragoni z eskorty zsiadali z koni. Słudzy
szybko podźwignęli krzesło ze swym panem i ponieśli je na
ganek gospody. Karczmarz czekał, zgięty w pół.
- Wszystko gotowe? - zapytał go Jean Winnicki.
- W rzeczy samej - karczmarz odpowiadając patrzył na
króla, nie na Winnickiego - w rzeczy samej, miłościwy
panie... prosiemy, prosiemy w nasze progi. Wnet wieczerza
będzie.
Ostrożnie wnieśli starego do głównej izby. Była duża,
mroczna. Oświetlały ja tylko świece w żelaznym świeczniku i
ogień w palenisku. Na dworze błysnęło. Zielonkawa poświata
pioruna zalśniła w brudnych, matowych szybkach okien.
Dopiero po długiej chwili usłyszeli huk gromu.
Król Stanisław odesłał pokojowych machnięciem ręki.
Został sam z Winnickim. Dworzanin rozejrzał się dokoła. Nie
widział wszystkich kątów przestronnej sali. Żółte płomienie
świec oświetlały tylko posępną twarz starego mężczyzny i
blat stołu.
- To już jesteśmy... Na Litwie... - wydyszał - już
tutaj... Tak szybko. Jean! - rzucił do dworzanina, który
chciał ruszyć ku drzwiom. - Zostań. Nie chcę być sam. Nie
dziś... Jeszcze znowu będziesz miał kłopoty... Zawsze
ciągnie cię do kart i dziewek.
Winnicki skłonił się, ukrywając skrzywienie warg. Że też
ten stary piernik - nazywał tak swego pana tylko w myślach,
choć reszta służby czasami nie wahała się mówić tego
królowi Stanisławowi prosto w oczy - zawsze musi mu wypominać
jego słabości.
- Zaraz będzie wieczerza, miłościwy panie.
Znowu błysnęło. Poświata na chwilę rozjarzyła mrok w
kątach izby. Jasiek drgnął, kładąc dłoń na rękojeści szpady,
bowiem w głębi coś się poruszyło. Z półmroku wyłoniła
się wysoka postać i zbliżyła, stukając podkutymi obcasami
wysokich butów. Jasiek omal nie przetarł oczu, nieznajomy
odziany był tak dziwnie, że zdawało się przez
chwilę, iż nie może pochodzić z tych czasów. Ale wrażenie
minęło. To był tylko zwykły, staromodny szlachcic. Musiał
mieć co najmniej piećdziesiąt lat, choć szerokie bary
znamionowały wielką siłę, nie nadwątloną przez wiek.
Przyodziany był w strój polski - skromny, szary żupan i
narzucony nań kontusz, przewiązany pasem słuckim.
- Dobry wieczór waszmościom - powiedział i skłonił się,
ściągnąwszy z głowy kołpak ozdobiony czaplim piórem.
- Co waćpan tutaj robisz?!
- A tak, nocować mi przyszło - odparł tamten prosto.
Winnicki przyjrzał się mu uważniej. Mężczyzna podgalał włosy
wysoko, miał długie, sumiaste wąsy, opadające poza
podbródek. Teraz wyglądał zwyczajnie... Wrażenie, że coś
jest w jego postaci niezwykłe, było chyba złudzeniem. To
tylko podlaski hołota - pomyślał leniwie Jasiek. - Założę
się, że nie wie, kogo ma przed sobą...
- Waszmościowie chyba nie wyprosicie mnie za próg?! -
zapytał cicho i jakby żałośnie. - Jestem Mikołaj
Borucki, herbu Nowina.
Jasiek obejrzał się na króla. Stanisław August był blady,
co młodzieniec przypisał duchocie panującej w izbie.
Właściwie powinniśmy podać panu jeden z trzeźwiących
olejków, ale te zostały w karocy, a za oknamideszcz. W końcu
król był mu winien pensję za cały rok. I w dodatku nie robił
nic, aby jakoś zaspokoić jego wierzycieli, tak jak to Janowi
obiecał. Winnicki wiedział, że Stanisław jest na
wykończeniu. Palce, którymi wskazywał krzesło, drżały. A
jednak jeszcze miał siłę, żeby spróbować walczyć... Walczyć
nawet w takiej sytuacji, w jakiej była teraz
Rzeczpospolita...
- Siadaj waćpan - powiedział król cichym głosem.
Borucki nie usłuchał. Wpatrywał się w jego zmęczoną
twarz.
- Tak mi się widzi, że waszmości skądś znam - powiedział
podejrzliwym tonem. Winnicki dosłuchał się w jego głosie
urazy, ten stary szlachcic dobrze wie kogo ma przed sobą. -
Dokąd was los prowadzi? Czasy niespokojne, a wy w podróży.
Wszędzie pełno moskiewskiego ścierwa... Szlachta uchodzi z
Litwy. Jedziecie wprost ku nieszczęściu.
Zabolała Winnickiego ta obcesowość.
- Nic waści do tego - mruknął. Nie usiedzi szaraczek
spokojnie - pomyślał. Jego wzrok padł na broń intruza.
Takiego oręża nie używano w Rzeczypospolitej od wielu lat.
To nie była zwykła, paradna karabela, jaką nosili szlachcice
starej daty, ani augustówka, lecz długa, ciężka husarska
szablica w czarnej pochwie. Pewno spadek jeszcze po
pradziadach. Winnicki widywał podobne w starych
zbrojowniach, do jakich zaliczał się, niestety, arsenał
koronny w Warszawie. Ale tamte szable bywały zardzewiałe.
Zaś rękojeść oręża nieznajomego lśniła, jak gdyby używano
jej dość często. - Skąd i dokąd jedziemy, nasza rzecz.
- Pana się pytam, a nie sługi! - mruknął Borucki ostro,
także w jego postawie zaszła zmiana. Tak nie
zwykł mówić zaściankowy szlachetka.
- Przybywamy z daleka - wymijająco odparł Stanisław. - A
skąd wy?
- Spod Łęczycy. Widzę, że przejechaliście kawał drogi z
Warszawy. I nie wyglądacie na takich, co jadą na miody albo
dziewki. A przecież na Podlasiu i jednego i drugiego dosyć.
Tutaj w Tykocinie mieszka jedna taka hoża dziewucha. Gładka
i diable broń, nie jakaś cnotliwa dziewica, co ma zrośnięte
między nogami. Powiadam wam, cycki jako dwie limony.
Królewska jabłoń nie urodzi takich owoców. Acan przecież
lubisz dziewki - powiedział do króla, zmrużywszy jedno
oko. - Co też byśmy bez nich czynili? Jak powiadają,
białogłowa a ryba smak swój w środku nosi...
- Nie po drodze nam do Tykocina. Podążamy innymi drogami
niż ty, panie bracie - rzekł z wahaniem Stanisław August. -
Jedziemy na Litwę.
- Na Litwę? Przecież tam stoi cała potęga moskiewska!
Żołdacy tej kurwy imperatorowej Katarzyny łupią szlachtę,
grabią chłopstwo i łyków. A najgorsi są targowiczanie.
Dorwali się do władzy i majątków. Kogo nawet puszczają
żywym, tego obłuskują z majętności. I wy macie tam jakiś
cel?
- Tak nam wypada droga.
- Droga! Widzicie waszmościowie, drogi mogą być różne -
powiedział szlachcic gorączkowo. - Jedna wiedzie do
karczmy, druga do zamtuza i z tychże szlaków powinien
korzystać uczciwy człowiek. Jest i trzecia - na manowce.
Jest i czwarta - ściszył głos - na szubienicę... Którą z
nich wybraliście?
- To nie twoja... - zaczął Winnicki, ale król uczynił
niecierpliwy gest dłonią. Znaczyło to, że odsyłał go precz.
Dworzanin cofnął się wolno. Nie, żeby drżał o bezpieczeństwo
swojego pana... Ale z drugiej strony Jasiek wiedział, co
zamierzał Stanisław August i mimo wszystko doceniał jego
starania. Nie chciał, aby stało mu się coś złego.
Przynajmniej nie teraz, kiedy król jeszcze coś znaczył i
mógł coś zrobić dla Jaśka. Swoją drogą Winnicki czuł
ciekawość. Kim był ów tajemniczy szlachcic? Co sprawiło, że
król godził się rozmawiać z nim w cztery oczy? Tu toczyła
się gra o wielką stawkę. Udał tylko, że wchodzi na schody,
szybko i cicho skoczył w bok, po czym skrył się za wielkim,
okopconym kominem.
- No i co panie August? - głos Boruckiego rozbrzmiał
teraz władczo, zdecydowanie. - Co z naszą umową? Jak
zbierali kreski na sejmikach na waściny sejm, co potem
wprowadził tę konstytucję i wszystko przewrócił na głowie i
kiedy waści obierali, cała ziemia łęczycka stanęła za tobą
jak jeden mąż. Wtedy to byłem waści potrzebny. Wtedy mnie
szanowałeś. I dałeś słowo: żadnych zmian, żadnego
uszczuplania Polski. Pal diabli tę ustawę sprzed dwóch lat.
Ale co robisz teraz? Jedziesz do Grodna. Zwąchałeś się z
Targowicą. I myślisz, że będzie tak łatwo plunąć mi w oczy
po tym wszystkim?
Zapadła cisza. Ukryty za kominem Jasiek słyszał tylko
ciężki oddech Stanisława Augusta Poniatowskiego. Serce
młodzieńca zabiło mocniej. A więc ów tajemniczy szlachcic
był...? No właśnie - kim? O co tu mogło chodzić? Umowa
sprzed lat? Nigdy o niej nie słyszał.
- A co mam robić, według ciebie? - usłyszał zdenerwowany
głos króla. - Nic już nie ocali Rzeczypospolitej. Nic...
Nikt nam nie pomoże. Przegraliśmy wszystko. Pozostaje
chronić resztki dawnej świetności. Ale bez ustępstw.
Żadnego oddawania... Poczyniono mi pewne obietnice...
Jasiek milczał. Zgadzał się z tym całkowicie. Należy
ratować co zostało. W końcu taki był cel ich wyjazdu.
- Obietnice poczyniła caryca Katarzyna. Najstarsza
zajeżdżona dziwka jest przy niej niewiastą pełną uroku. I ty
w to wierzysz?
- Nic innego mi nie pozostaje...
- Pozostaje honor! I szabla. I słowo. Obiecałeś, że nie
ustąpisz ani o krok.
- Nie mam wyboru! Muszę bronić Rzeczypospolitej. I będę
to robił. Nie ustąpię!
- Nie łżyj! Przecież ty chcesz... Jedziesz tam, żeby to
podpisać!
- Odejdź, proszę, odejdź - westchnął Poniatowski. -
Błagam...
- A umowa? Wrócę tu jeszcze... Na razie chciałem tylko
przypomnieć ci o wszystkim... - Winnicki reszty nie
dosłyszał. Tamci ściszyli głosy. A potem rozległ się trzask
zamykanych drzwi i słabe wołanie:
- Jean, Jean...
Wypadł szybko zza komina. August miał trupiobladą twarz.
- Widziałeś? - wycharczał. - Jeszcze jeden... O Boże,
kiedyż będę miał spokój? Kiedy ...?
- Miłościwy panie, kto to był?
- Idź, idź, zobacz, dokąd poszedł - wydyszał król. -
Szybko, Jean! Duszę się, zostaw mnie!
Przed gospodą powitał Winnickiego chłód i drobny deszczyk
kwietniowej nocy. Było ciemno. Nie wiedział, gdzie szukać
aroganckiego szlachcica uzbrojonego w starą szablę. Czyżby
ten Borucki zdołał oddalić się poza podwórze? Winnicki
skręcił za róg karczmy. A potem... Dostrzegł ruch, błysk,
szybki jak mgnienie. Rozpaczliwie rzucił się w bok,
wyrywając szpadę z pochwy. W ostatniej chwili odbił
rozpędzone ostrze. To był on... ten nieznajomy szlachcic.
Borucki skoczył nań z dobytą szablą. Ciął na odlew, aż
rękojeść szpady zadrżała w ręku Jana. Dworzanin cofnął się,
pchnął, ale przeciwnik zszedł z linii. Wymierzył następne
szybkie cięcie wręcz, potem wlew... Winnicki sparował
uderzenia. Sam przyciął krzyżem. Borucki wywinął się
zwinnie. Uderzył płazem w kosz osłaniający dłoń Winnickiego.
Jasiek krzyknął. Broń wypadła mu z ręki... Tamten chwycił
go lewą ręką za frak na piersi, rzucił na ścianę z taką
siłą, że dworzanin krzyknął z bólu. Borucki przyłożył mu ostrze
szabli do gardła.
- I co, panie Winnicki? - zapytał bez śladu zmęczenia w
głosie. - Król kazał ci mnie śledzić? I ty poszedłeś jak
baran na rzeź? Ty, taki szelma i hultaj, patrzący tylko za
własną korzyścią?
- Ja... - Jasiek zająknął się. Czerwone oczy przeciwnika
zdawały się płonąć. - Ja miałem tylko zobaczyć, dokąd
idziesz...
- I pewnoś ciekaw, kim jestem i czego chciałem od
Augusta, co?
- Od króla... - wydyszał Winnicki i kurczowo potrząsnąl
głową.
- Od króla... Pies mi królem, nie on. Rzekniesz, dokąd
jedziecie? No, powiedz, nie bój się. Wtedy się dowiesz,
czego chciałem od niego.
- Do...do Grodna na sejm...
- Do Grodna na sejm. Z polecenia carycy Katarzyny. A
wiesz, co ma robić na tym sejmie?
Winnicki milczał. Bał się... Ohydny, mdlący bezwład
przeszywał go od żołądka aż do przełyku. Tylko serce
łomotało jak szalone.
- Służysz wiernie królowi?
Skinął wolno głową, obawiając się, że tamten mógłby
domyślić się wszystkiego. Przeklął w myślach swoje karciane
długi, które sprawiły, że musiał szukać służby u takiego
bankruta jak Stanisław August Poniatowski. Ale tylko pod
jego opieką mógł drwić z wierzycieli. Choć teraz... Mówiąc
szczerze, wolałby spotkanie z nimi wszystkimi niż z tym
jednym szlachcicem.
- Więc dowiedz się, jaki jest cel waszej podróży -
wydyszał mu w twarz Borucki. - Stanisław August Poniatowski
jedzie na sejm do Grodna, aby podpisać traktat rozbiorowy
Rzeczypospolitej. Aby ją unicestwić na wieki!
To było zupełnie niespodziewane. Winnicki drgnął. Nawet
ktoś taki jak on nie mógł patrzeć spokojnie na to, co działo
się ostatnimi czasy w Polsce. Przegrana wojna, wkroczenie
wojsk rosyjskich i rządy Targowicy po obaleniu sławetnej
Konstytucji Trzeciego Maja przejmowały gniewem każdego.
Podziwiał energię Stanisława Augusta. Wyruszyli do Grodna,
aby negocjować, ale bynajmniej nie po to, by poddawać się
Rosji. Tak twierdził król.
- To nie... To nie może być prawda - wyszeptał cicho. -
My musimy tam jechać... Musimy paktować. Chociaż na pewno
nie obejdzie się bez obalenia konstytucji...
- Więc myślisz, że Katarzyna, ot, tak sobie wycofa wojska
z Polski? Może jeszcze przywróci nam dawne swobody? Nie,
pachołku. Twój król zdradził! Jedzie podpisać nowy rozbiór.
Prusy wezmą sobie Wielkopolskę, Austria nic, w końcu ma
teraz kłopoty z Francuzami. A Rosja - ta sięgnie po Litwę i
całą resztę. Stanisław August to zdrajca! Zdradził mnie, bo
obiecał, że nigdy nie podniesie ręki na całość
Rzeczypospolitej, zdradził ciebie, bo nie powiedział ci
całej prawdy. Zdradził wojsko, bo nakazał przerwać wojnę.
Zdradził całą szlachtę, miejskich łyków, nawet chamów
chłopskich, bo jedzie podpisać wyrok na nas wszystkich...
- Nie! Nie! - wykrzyknął Winnicki. To... niemożliwe! Jak
to?!
- To idź! Sam się go spytaj, pachołku! To jest powód, dla
którego tu przybyłem. On nie może dojechać do Grodna. Nie
może dojechać... żywy. Nie pozwolę, jakem szlachcic polski!
A ty... ty możesz mi się przysłużyć. Ty sprawisz, że on
przestanie istnieć...
- Ja nie chcę się w to mieszać - wydyszał Winnicki. - Nie
mogę...
- Możesz! Nawet powinieneś! - powiedział cicho
Borucki. - A wcześniej idź i powtórz mu, że nie dopuszczę,
aby złożył podpis na akcie rozbioru!
Winnicki przymknął oczy. Silna ręka Boruckiego, dotąd
przyciskająca go do ściany, nagle osłabła. Jasiek mógł
odetchnąć swobodniej... Powoli rozwarł źrenice... Był sam...
zimne krople ściekały z dachu za jego kołnierz. Napastnik
odszedł. Odszedł? - Winnicki rozejrzał się z bijącym sercem.
Nie widział nikogo i niczego. Tylko puste podwórze.
Karoca kołysała się jednostajnie na wyboistej, podlaskiej
drodze. Jechali wolno, oddalili się już od Tykocina zaledwie
o dwie mile. Stanisław August wcisnął się w wyściełane atłasowymi
poduszkami siedzenie. Był zmęczony. Ale nie na tyle, żeby
raz jeszcze nie rozważyć swojej sytuacji.
Borucki domyślił się wszystkiego. A on, Poniatowski,
łudził się, że ukryje nawet swój wyjazd z Warszawy.
Tymczasem "czarny" - tak nazywał w myślach szlachcica - miał
nosa. Wywęszył, co się święci. August był przekonany, że
teraz uczyni wszystko, co tylko możliwe, a mógł wiele, aby
jego, króla, nie dopuścić do Grodna. Aby wszystko zostało po
staremu... Ale co mógł uczynić królowi? Otwarty napad nie
wchodził chyba w grę... Zagrodzić drogę? Kto wie, Stanisław
drżał na samo wspomnienie ognistych oczu Boruckiego. Cóż
więc winien w tej sytuacji uczynić król? Co? Zważywszy, że
musi bezwarunkowo być w Grodnie najdalej za kilka dni...
A może - przemknęło mu przez głowę - a może spróbować się
z Boruckim ułożyć... Tylko jak? Przez kogo. Przez
Winnickiego? Podświadomie czuł, że ten szelma i karciarz
nadawałby się najlepiej. Tak, powinien, z nim można...
Rozległ się głośny trzask. Karoca przechyliła się mocno w
bok. Z zewnątrz doszło rżenie koni i przekleństwa woźniców.
Uchwycił się mocniej siedzenia, przytrzymał zsuwającą się
skrzynkę. Drzwiczki otwarły się wolno. Ostrożnie przysunął
się do nich, pozwolił ująć za ramiona dwom pokojowym, aby
wynieśli go z przekrzywionego pojazdu.
- Wasza Królewska Mość, koło się urwało! - usłyszał głos
Jaśka.
Chłód przeszył serce Poniatowskiego. Spojrzał na karocę,
przechyloną nienaturalnie na bok. Unurzani w błocie służący
próbowali dźwignąć przednią oś.
- Wasza miłość, nie ujedziemy dziś dalej - powiedział
wachmistrz z eskorty. - Trzeba gdzieś nocować. Przez noc, da
Bóg, naprawim.
- Wasza mość - szepnął drugi z dworzan. - Jakoby złe
jakieś nas obsiadło. Najpierw w Tykocinie padły nam konie...
potem most zawalony. Teraz koło... Może dać na mszę w
kościele.
- Stul gębę, głupcze! - warknął groźnie August. Nie miał
już sił na nich wszystkich. - Naprawcie to! Poślijcie po
kołodzieja!
- Miłościwy panie... - ten głos sprawił, że August
odwrócił się. To powiedział Winnicki. W oczach miał dziwny
błysk. Pewnie znowu pił przez całą noc.
- Czego chcesz?
- Po co w ogóle nam jechać do Grodna? Jeśli mamy stawić
tam opór, to równie dobrze można i zwlekać z przyjazdem...
- Myślisz, że Sievers nie przyśle po nas Kozaków?
Zresztą, co cię to obchodzi, Jean?
- A jeśli... Jeśli to, co chcesz uczynić, zgubi
Rzeczpospolitą?
- Coś ty się nagle zrobił patriotą, Jean? - zapytał
chmurnie August. - Mądrzejsi od ciebie myśleli, jak ją
uratować. Zresztą, posłuchaj, masz długi, nieprawdaż? Gdyby
nie ja, zlicytowaliby cię już dawno. Więc milcz i rób, co
każę. A Grodno... Grodno może być doskonałym sposobem dla
nas... jesteś młody, obrotny. Może trafisz do samego
Petersburga? Idźże już!
Winnicki podjechał wolno do karczmy. Tego wieczora
umknął na kilka godzin sprzed oczu Poniatowskiego. Musiał
wszystko przemyśleć. Musiał zastanowić się, co czynić. Słowa
Boruckiego, a potem króla, wywołały w nim falę niepokoju.
Coś tu było nie tak. Królewskie obietnice rozmijały się z
czynami. A Jasiek nie chciał służyć zdrajcy. Może dlatego,
że, jak sam przyznawał, jego sumienie nie było jeszcze
wypalone do cna... Rozbiory oznaczały rządy Targowicy. A
kilku z targowiczan miało do niego pewne... żale, ot choćby
pan Franciszek Ksawery Branicki, za to, co stało się...
Wiadomo, kobiety, karty, pojedynki. Nie, raczej karty,
pojedynki, kobiety... To mogło okazać się nieprzyjemne.
Dlatego Winnicki musiał opić w sobie wszystko i pomyśleć.
Chociaż przez chwilę.
Nikt nie wybiegł mu na spotkanie. Karczma wydawała się
opuszczona. Winnicki przywiązał wodze do barierki. Potem
pchnął drzwi i wkroczył do ciemnego wnętrza. Uderzyła go
cisza i pustka panująca we wnętrzu zajazdu. W kominie nie
płonął ogień, stołki i ławy były poprzewracane, baryłki i
dzbany puste, a po kątach kołysały się w przeciągu wiotkie
przędze pajęczyn. Winnicki już miał wyjść na zewnątrz, gdy
nagle dostrzegł wątłą smużkę światła w szparze kotary, którą
przegrodzono jeden z alkierzy. Szybko skierował się w tamtą
stronę. Potem jednym ruchem rozsunął obie połowy materii.
- Jest!!! Jest! - zabrzmiało z kilkunastu gardeł.
Alkierz, wielki, bo zajmujący niemal połowę całej
karczmy, pełen był ludzi. W nozdrza Winnickiego uderzył odór
wina i spoconych ciał, gwar i hałas, bo nagle, zupełnie
niespodziewanie, jakby na komendę, wszyscy poczęli
hałasować, prowadzić dysputy, wznosić szklanice. Winnicki
widział wśród nich samą szlachtę - ubrani byli w stroje
polskie, wszyscy mieli podgolone łby i szable, pili, kłócili
się, słowem - bawili, jak dawniej, jak za przysłowiowego
króla Sasa. Ale nikt nie czynił tego w Rzeczypospolitej w
ostatnich czasach. Tak mogli weselić się tylko
targowiczanie, ci, którzy przyszli do Litwy i Korony za
moskiewskimi bagnetami. Ale wśród targowiczan nie mogło być
szlachty takiej jak ta - rozparta wygodnie na ławach w
karczmie. Winnicki nie widział wśród nich żadnego Moskala,
żadnego carskiego oficera ani nawet jednego sprzedawczyka we
fraczku i peruce. Ci tutaj, w kontuszach albo żupanach, w
rogatych konfederatkach albo futrzanych kołpakach nie bardzo
pasowali mu na nowych władców Polski i Litwy. Zabawa trwała
w najlepsze. Dlaczego nie słyszał jej przed karczmą i wtedy,
gdy wszedł do głównej izby? Winnickiemu zakręciło się w
głowie... Ta karczma... To wszystko, co się tu działo, było
takie jak gdyby wszedłszy tutaj przeniósł się z zapadłej,
podlaskiej mordowni gdzieś daleko... Ale nie w sensie
dalekich stron. Raczej stuleci - jednego a może dwa,
wstecz...
- Czołem, czołem waszmości! - Borucki szedł mu naprzeciw
wraz z kilkoma podchmielonymi szlachcicami. - W końcu i ty
tu trafiłeś! Pij z nami! - wcisnął mu w dłoń wielki, chyba
półgarncowy kielich pełen wina. - Wszyscy tu traficie!
Jasiek przyłożył naczynie do warg. Pił długo, wolno, nie
czując cierpkiego smaku młodego wina. Zawrót głowy ogarnął
go, ledwie tylko oderwał naczynie od ust.
- Pozwólcie waszmościowie! - zakrzyknął Borucki. - Jan
Winnicki, godny nas kawaler. Panie Janie, poznajże i ty moją
kompanię. To - wskazał najbliższego ze swych towarzyszy -
oto pan Samuel Łaszcz, hultaj, warchoł i pijanica, co się
zowie! Dwieście sześćdziesiąt banicji i czterdzieści infamii
swego czasu! A ile łbów w bójkach poszczerbił!
- Dwieście sześćdziesiąt siedem banicji i czterdzieści
siedem infamii, za pozwoleniem waszmości! - poprawił
Boruckiego pan Łaszcz.
- I dwieście sześćdziesiąt wystarczyło, byś tu się
znalazł! - wykrzyknął drugi towarzysz Boruckiego, wysoki
mężczyzna o wygolonej starannie głowie i poczciwych rysach
twarzy. W ręku trzymał gruby, skórzany nahaj.
- A to - wskazał go Borucki - pan Mikołaj Bazyli Potocki,
ówże starosta kaniowski, co baby strzelał po drzewach, a
Żydów piekł żywcem! Teraz ja jego piekę na gorzałce! Pij
waćpan!
- Pij! - wykrzyknął Potocki, potrząsajac nahajem, gdy
Winnicki po raz wtóry oderwał naczynie od ust. - Pij do dna!
- Jużeś nasz!
- Jużeś swój!
Winnicki znowu upił wina. Kręciło mu się w głowie. Kolejni
szlachcice wykrzykiwali doń wśród śmiechu swoje nazwiska:
Ligęza, Zborowski, Stadnicki, Radziwiłł... Gdzie on był? W
karczmie? W niebie? Jasiek gotów był poniechać kart i
dziewek, jeśli w zaświatach miód i gorzałka płynęłyby tak
obfitymi strumieniami jak w tym zajeździe. A może... może
to było piekło?
- Siadaj waść! - Borucki klepnął go w ramię z taką siłą,
że Winnicki omal nie rozciągnął się na ławie jak długi.
Stary szlachcic przysiadł naprzeciwko. Spojrzał na
młodzieńca spod przymrużonych oczu, szelmowsko, ale zarazem
z dziwną pogardą.
- Kim waćpan jesteś? - zapytał Jasiek odruchowo. - Gdziem
ja trafił?
- Może najpierw powiem ci, kim ty jesteś. Janie
Winnicki... Ojciec zostawił ci spory majątek. Cztery wsie
przegrałeś w karty, dwie przepiłeś, jedna poszła na długi.
Czepiałeś się pańskich klamek, potem trafiłeś na gorszego
szubrawca, niż sam jesteś - do Stanisława Poniatowskiego.
Wozisz się przy jego karocy, sprowadzasz mu dziewki na noc,
jeździsz z listami. Jesteś, mości Winnicki, łotr bez czci i
sumienia, lokaj - sługus, szelma i tylko katu cię oddać.
Dwóm niewinnym dziewkom spłodziłeś bękarta. Jedna spędziła
płód, druga się utopiła, o czym nawet nie wiesz. Masz długi,
wierzyciele za tobą chodzą. Jak pijesz, to nie za swoje. Jak
grasz, to przegrywasz. Ale jednak trochę sumienia masz...
Rzeczypospolitej za swoje długi w moskiewskie jarzmo byś nie
zaprzedał, tak jak król. Czyli - witaj u mnie, panie bracie!
- Wiele o mnie wiesz - mruknął Winnicki. Jeśli Borucki
myślał, że on po tym wszystkich będzie choć trochę
zmieszany, to nie doczekał się. - Skąd mnie tak dobrze
znasz?
- Jakżebym nie znał takiego hultaja! Jestem Boruta z
Łęczycy.
- Czart z zamku? Ten z bajek? To niemożliwe!
- Pij, pij! - wykrzyknął siedzący obok Mikołaj Bazyli
Potocki. Dolał wina Winnickiemu. - Nasz pan wie wszystko,
prawda, mości Zborowski? - rzucił do siedzącego nie opodal
szlachcica w futrzanym kołpaku na głowie. - Nawet to, gdzie
się twoja głowa podziała...
- No i nie jesteś takim szelmą jak Poniński czy
Braniccy... W oczy nie dasz sobie plunąć - ciągnął Boruta.
- A dzieciaki... Przecie nie to chłop dobry, co się drugiego
nie boi, lecz ten co z kutasem, a kutas mu stoi. Tylkoś
sługa zdrajcy!!!
- Nieprawda! - zakrzyknął Winnicki. Wino usadowiło się
mocno w jego głowie. - August nie ma wyboru. Musi jechać do
Grodna. Tam będzie się opierał. Tam przeciwstawi się
carycy! Będziemy rokowali! Nie wierzę, że Poniatowski
zdradził kraj.
- A ja ci mówię, że to szelma i łotr! Jedzie tam, żeby
podpisać akt rozbioru Rzeczypospolitej. Musi zalegalizować
bezprawie. Po to Katarzyna zrobiła zeń króla!
- Więc... Więc, co mam robić? To przecież koniec... Ale
caryca obiecała, że nie naruszy naszych granic...
- I myślisz, że, ot - tak sobie wycofa wojska z granic
Rzeczypospolitej?! Stanisław August to zdrajca! Katarzyna
opłaciła go, żeby wydał nas w ręce Moskwy!
- On będzie się opierał... Nie zrobi tego... Ale i tak...
nie pozostaje nam nic innego...
- Pozostaje! - powiedział Boruta. - Pozostaje duma i
nasza siła. To - uderzył się po szabli. - Nigdy szlachta nie
ugięła się przed Moskwą! Do szabel, panowie bracia, bij
Moskwicina!
- Do szabel! Do szabel - rozległy się okrzyki.
- Wojnę przegraliśmy... Może Poniatowski nie ma innego
wyjścia...
- Ale czy musi oddawać Katarzynie klejnoty koronne?!
Zajrzyj do tej skrzyni, którą wiezie ze sobą. Zobaczysz, co
tam jest...
- Jak to?! - wykrztusił Winnicki. Krew odpłynęła mu z
twarzy. Nie może być...
- Za Rzeczpospolitą, mości panowie! - wykrzyknął Boruta.
- Za szlachtę polską! Zdrowie waszmościów!
Zewsząd odpowiedziały mu okrzyki. Jeden z pijących -
mający już nieźle w czubie, zatoczył się, po czym padł na
stół. Wino z przewróconego dzbana popłynęło szeroką strugą w
kierunku krawędzi. Inny, siedzący po przekątnej od
Winnickiego, zajęczał żałośnie. Był tak pijany, że nie mógł
chwycić ręką kielicha i donieść go do ust. Mimo tego twardo
siedział na ławie.
- Pan Badowski już gotów! - zakrzyknął Łaszcz. - Pomóżcie
Konradowi! Rękami biedaczysko nie rusza! Nalejcie mu!
Wnet jeden ze szlachciców uniósł puchar napełniony winem.
Winnicki myślał, że da mu pić, ale tamten po prostu
przechylił kielich i wlał całą jego zawartość prosto w
rozdziawioną paszczękę Badowskiego. Ani jedna kropelka
trunku nie została zmarnowana. Wino zabulgotało w gardzieli,
chlupnęło i - było po wszystkim. Winnicki nie wiedział, nie
przypuszczał nawet, że można pić w taki sposób.
- To Konrad Badowski, pisarz ziemski lubelski...
Największy pijanica z Lubelskiego! - zakrzyknął Potocki.
- A zatem, co innego mamy robić? - zapytał Winnicki.
- Walczyć! Opierać się jak najdłużej! Z Zachodu, z
Francji nadejdzie pomoc. Musimy wytrwać! Nie narodziła się
jeszcze taka siła, która pokonałaby szlachtę! Ale wcześniej
nie możemy dopuścić do nowego rozbioru. Nie możemy dopuścić,
aby Stanisław August dotarł do Grodna. I ty nam w tym
pomożesz!
- Nie rozumiem tylko, dlaczego tobie, diabłu, zależy na
istnieniu Rzeczypospolitej? Dlaczego jej tak bronisz?
Przecież dla ciebie jest chyba lepiej, jeśli zatryumfuje nad
nią siła i przemoc. Po co ratować kraj, gdzie wszyscy wierzą
w Boga, wszyscy chodzą do kościołów, tłuką łbami o podłogę,
a księża mają się aż za dobrze i nawet im się nie śniło o
kłopotach klechów z rewolucją we Francji. Po co ci to? Czy
nie lepiej - uśmiechnął się chytrze - przyłożyć rękę do
upadku? Z tego będziesz miał więcej korzyści niż z istnienia
Rzeczypospolitej.
- Ale ja jestem szlachcicem polskim! - wybuchnął Boruta.
- Tu się urodziłem! Tu jest mój dom! Co do księży, to racja,
wielu Polaków chodzi do kościołów, ale prędzej uwierzą w
zbawczą moc gorzałki niż w cuda i żywoty świętych. Poza tym
podobają mi się wasze obyczaje. Ja kocham wolność tak jak
szlachta w Rzeczypospolitej. I chcę ją zachować. A przy tym
- to moja dziedzina. My w piekle podzieliliśmy świat na
części. Każdy czart ma swoją. Co uczynię, jeśli moskiewski
Dytko i pruski Koffel podzielą się Polską i Litwą? Gdzie się
obrócę? I dlatego zrobię wszystko, żeby nie dopuścić do
rozbioru Polski, który zaplanował August!
Winnicki zawahał się.
- Ale ja, ja nie wierzę, żeby król podpisał.Mówił mi o
sporze, o chytrości lisa...
- Podpisze! To zdrajca! Mowisz, że chce stawiać opór, ale
dlaczego w takim razie jedzie do Grodna? Przecież mógłby
zostać w Warszawie, wymówić się chorobą. A on jeszcze
popędza wszystkich służących. To zdrajca!
- Zdrajca! Zdrajca! - rozległy się głosy innych pijących.
- A tyś sługa zdrajcy i nie Polak, jeśli mi nie pomożesz!
Kto ci bliższy - ja czy on?
Winnicki poczuł się źle. Twarze i nazwiska mieszały mu
się przed oczyma. Był pijany jak jeszcze nigdy. I czuł, że
jednak będzie się musiał zdecydować.
- Co chcesz, żebym zrobił dla ciebie! - wydyszał Borucie
prosto w twarz.
- Zabij zdrajcę! - szepnął mu tamten do ucha. -
Zdrajców w Rzeczypospolitej zawsze wieszano. On nie jest już
królem. Co to za władca, co gubi własny kraj?
Winnicki zamarł. Spojrzał po twarzach kompanów Boruty,
nawet nie nadstawili ucha. Byli weseli, pijani, roześmiani,
ale ich oczy pozostawały dziwnie martwe, zupełnie jak gdyby
gdzieś w głębi duszy tkwił w tych ludziach smutek i ból. I
cierpienie - tak, cierpienie przechodzące ludzkie
wyobrażenia... Ta wesołość, ta pijatyka była sztuczna. Nie
udawali - oni po prostu musieli to robić... Musieli przez
całą wieczność.
- Chybaś oszalał, panie Boruta... Ja nie jestem królobójcą.
- Pomyśl sam jeden - tylko od ciebie zależy los tego
kraju... Tylko od ciebie... Więc chcesz zguby
Rzeczypospolitej?!
- Chytry jesteś, panie Boruta, ale ja jeszcze
chytrzejszy. Co będę miał z tego dla siebie, jeśli zabiję
króla?
- Winnicki! Wiedziałem, żeś szelma, ale nie myślałem, że
aż taka... Spłacę twoje długi, Jasiek. Zwrócę wsie, które
przehulałeś.
Winnicki zadrżał... Rodowe posiadłości. Ojciec prosił na
łożu śmierci, żeby nigdy nikomu ich nie sprzedawać. A
wszystko zmarnował, przetracił na karty i na dziewki.
- Zbawisz Rzeczpospolitą i będziesz bogaty... - wyszeptał
Boruta. - Nie bój się, nie zostaniesz królobójcą... Tylko
katem... A to nie jest aż taka straszna hańba.
- Kiedy dostanę pieniądze?
- Dzień po śmierci króla. Spotkamy się w Tykocinie, w
karczmie "Pod Szablami". Idź już. Zdążysz do pałacu. On śpi.
- Pójdę! - wyszeptał cicho Winnicki. Zatoczył się. W jego
gardle narastały mdłości. - Pójdę, psie syny! Pójdę!
- Idź.
Jasiek ruszył ku drzwiom. Rozstępowano się przed nim jak
przed zadżumionym, wymieniano z tyłu ukradkowe spojrzenia.
Ale on tego nie widział. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Biesiada trwała dalej.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział Boruta do Samuela
Łaszcza. - On to zrobi. Dziś może nie, ale jutro.
- Jak to, więc zamierzasz wynagrodzić potem królobójcę? I
to szlachcica polskiego, który dopuścił się takiego czynu? -
zapytał Łaszcz. - Żaden Polak nie porwał się nigdy na
swojego pana.
- Wynagrodzić królobójcę? Chyba kpisz. Czy ja nie jestem
szlachcicem? Zapłacę mu, a jakże. A potem każę powiesić. Z
worem złota na szyi. Jego dusza i tak należy do mnie. Nie
żywię nigdy takich łotrów jak Winnicki.
Zapadła cisza. Spojrzeli po sobie.
- Wszystko będzie dobrze - mruknął Boruta. - Bylebyśmy
tylko z tej Rzeczypospolitej, która ginie, wyrwali jakąś
część dla siebie... A Winnicki. Winnicki nam w tym dopomoże.
Okiennice podważone sztyletem puściły z lekkim trzaskiem.
Rozchylił je ostrożnie. Okno było otwarte. Szybko i cicho
wskoczył do ciemnego wnętrza. Rozejrzał się, zacisnąwszy
broń w garści. Łoże stało pod ścianą. Ostrożnie zwrócił się
w tamtą stronę. Szedł na palcach, ale w jego duszy nie
było lęku. Nie czuł już także skutków wypitego niedawno
wina. Trunek ulotnił mu się z głowy, pozostawiając pustkę
i... rzeczywistość. Nie bał się tego, co miał zrobić. Nawet
był tym nieco zauroczony.
Ostrożnie rozchylił zasłony przy łożu. Stanisław August
Poniatowski spał na boku. Wyglądał dziwnie staro teraz, gdy
zdjęto mu perukę, z łysiną wyglądającą spod szlafmycy.
Oddychał ciężko, niemal chrapliwie. Winnicki pochylił się i
sprężył do krótkiego wyrzutu ramienia tak, aby szybko i
pewnie zatopić sztylet w sercu króla. A wtedy August
poruszył się leniwie. Winnicki zamarł.
- No, czego nie uderzasz, Jean. Śmiało, pchnij!
Poniatowski nie spał! Cały precyzyjne obmyślony plan
runął w gruzy. Winnicki podejrzewał, że jego ofiara może być
świadoma śmierci. A tego lękał się najbardziej... Nie
potrafi z zimną krwią zabić kogoś znajomego, przytomnego i
patrzącego mu w oczy. Po tysiąckroć powtarzał sobie, że
dopadnie króla we śnie - pchnie - a rankiem będzie daleko.
- Uderzaj, Jasiek. Nie bój się. Uwolnisz mnie od tego
wszystkiego. Ja już nie mam siły. Swoją drogą nigdy nie
pomyślałem, że będziesz gotów... Sądziłem, że
szlachcic polski nigdy nie podniesie ręki na swego króla.
- Na władcę - nie. Na zdrajcę - tak!
- A więc jestem zdrajcą? - zapytał Stanisław August
Poniatowski. - No, to śmiało - uderzaj. Zyskasz najbardziej
przekonujące dowody mej zdrady.
Winnicki cofnął się. Nie wiedział już, co robić.
- Chcesz podpisać rozbiór Rzeczypospolitej - wydyszał cicho.
- Myślałem, że jesteś mądrzejszy, Jean. Ale ty, widzę,
należysz do tych głupców, którzy sądzą, że Katarzyna
przestraszy się trzaskania szabelką. No, dalej! Zabij mnie!
Zgub Rzeczpospolitą. Ja nie podniosę hałasu. Nikt się nie
dowie, że to ty.
Jasiek opuścił rękę ze sztyletem.
- Dlaczego... Dlaczego chcesz podpisać rozbiór Polski? -
zapytał.
- A co mi innego pozostaje - mruknął August. - Widzisz,
Jasiek, ten kraj potrzebuje zmian. Dużych zmian. Oświaty,
edukacji... Ja chciałem go oświecić, chciałem, żeby
zrozumiał, iż tak dalej nie można. I dlatego złożyłem podpis
pod Konstytucją Trzeciego Maja. Ale przegraliśmy. Nie mamy
szansy w walce z Rosją. Dlatego przerwałem wojnę w zeszłym
roku. Przystąpiłem do Targowicy, żeby skończyć z tym
niepotrzebnym rozlewem krwi. I dlatego teraz jadę do Grodna.
Jadę, aby uchronić choć cząstkę tego, co ja i mnie podobni
budowali przez całe życie. I żeby nic nie stracić, nie
zaprzepaścić resztki Polski, muszę podpisać ten przeklęty
traktat... Muszę! Oddam... Oddam Rosji i Prusom kawał kraju,
ale w zamian za to kupię nam choć nadzieję na przetrwanie. I
dokończę to, co zacząłem w roku koronacji, 1763... Odnowię
Rzeczpospolitą. Kupię jej wolność za cenę ziemi. To chyba
godziwa zapłata, nieprawdaż?
- To zdrada, panie. Czy nie powinniśmy walczyć tak jak w
dawnych latach? Chwycić za broń? Powołać armię? Uzbroić
włościan? Może nacisnąć Francuzów?
- I znowu przegrać? I jak zwykle samotnie. Tym razem
przegrać wszystko, całą Rzeczpospolitą, podczas, gdy możemy
uchronić jej część... Co za diabeł podszepnął ci te
szaleńcze słowa? Nikt nie pokona Rosji. Konfederackie
ruchawki, takie jak ta panów barskich, bijał, kto chciał i
jak chciał. Nie tędy droga. Trzeba się nauczyć, jak
korzystać z wolności, jak kierować się rozumem i rozwagą...
a nie pustą dumą i szaleństwem.
- Ale to zdrada - wyszeptał Jasiek.
- Wiem, wiem, że wy młodzi weźmiecie mnie za zdrajcę...
Ale cóż innego mogę uczynić? Nie pozostaje mi nic innego niż
układać się z Katarzyną o tę pozostałą część
Rzeczypospolitej... Przynajmniej tyle... Pomyśl sam - jeśli
podejmiemy walkę, Rosja zabierze nam całą Polskę... Jeśli
pójdziemy na ugodę - możemy uratować znaczne terytoria.
Zwłaszcza, jeśli to ja, król, przyjadę do Grodna, jeśli to
ja będę negocjował z Katarzyną. Podpiszę, zgoda, ale
bynajmniej nie to, co mi dadzą do podpisu! Ale jeśli nie
wierzysz, Jean, pchnij! Wbij mi sztylet w serce, jeśli nie
mam racji. Ale wtedy sam postaw się na moim miejscu. Zostań
królem i nie umieraj - tylko ratuj Polskę. Co ty byś
uczynił?
- Wezwałbym szlachtę do szabel...
- Tak jak robiła już wiele razy i nic z tego nie wynikło.
Za konfederacji barskiej, w obronie konstytucji, a wcześniej
za króla Leszczyńskiego. Czasy się zmieniły, Jean. Szlachta może
sobie trzaskać szablami, ale w otwartym polu nikogo nie
zwycięży.
- On mówił, że trzeba się bić.
- Co za on?! - wykrzyknął król. - Kto taki?
- Boruta.
Poniatowski westchnął. Rozejrzał się jak gdyby
obawiając się, że gdzieś w mroku dostrzeże nagle postać
staromodnego szlachcica.
- Kto to Boruta? Mówił, że jest diabłem, ale.. jak mu
wierzyć?
- Bo to jest diabeł - powiedział spokojnie August. - To
Boruta z Łęczycy. Może jestem szalony, ale nigdy nie
wierzyłem w nadprzyrodzone siły... Mój Boże. Wszyscy
znajomi wyśmieliby mnie, gdybym powiedział, co mnie
spotkało... Ale on naprawdę istnieje. Wiem, to przeczy
zdrowemu rozsądkowi, niemniej tak właśnie jest. Gdy była
elekcja, przyszedł do mnie. I powiedział, że poprze mój
wybór, jeśli przysięgnę, że nigdy nie podniosę ręki na
Rzeczpospolitą i nie doprowadzę kraju do zguby. Przysiągłem.
I teraz, kiedy przyszła na nas taka godzina, on pojawił się
znowu.
- Ale ma rację, panie. A przy tym on po prostu miłuje
Rzeczpospolitą.
- To diabeł, Jean. Demon zawsze pozostanie demonem.
- On twierdzi, że trzeba walczyć, wystąpić zbrojnie
przeciwko Moskwie. Tylko on jeden tak twierdzi. Tylko on
chce naprawdę ratować ojczyznę.
- Porywając się na śmierć i zgubę? Ja wiem, dlaczego ten
demon jest za tym, aby istniała dawna Rzeczpospolita! - król
poderwał się nagle z łoża. - Przejrzałem jego myśli. Boruta
chce istnienia Polski takiej, jaka była, bo w żadnym innym
kraju nie miałby tylu dusz, które wpadają w jego sidła... W
żadnym innym państwie tylu potępieńców. Polacy mają to we
krwi, zawsze swawolą, zawsze buntują się przeciwko własnej
władzy! Warcholą, piją, żyją w rozpuście, popełniają wielkie
grzechy i brzydkie występki. To polska pycha i niezgoda i
duma... O to mu chodzi! Bo Boruta wie dobrze, że jeśli ich
ojczyzna upadnie, wtedy, gnębieni przez Moskwę, Prusy i
Austrię, zwrócą się w nadziei ku Bogu. Będą modlić się, będą
leżeć krzyżem w kościołach, żyć w zgodzie i spokoju. W
niewoli wszyscy będą bogobojni i pokorni i diabeł nie będzie
miał z nich żadnego pożytku. Temu narodowi uderza do głowy
tylko wolność. A zatem jaki pożytek dla diabła z polskiej
niewoli? Żaden! I dlatego on chce się bić, chce rzucić na
śmierć tysiące. Boruta musi utrzymać Rzeczpospolitą taką,
jaka była. Żeby w Polsce kwitła dalej anarchia i swawola, bo
wtedy będzie mieć nas w ręku. To on kazał przyjść ci tutaj.
A przedtem przekonywał, jakim jest patriotą! To łgarstwo!
Wszystko dlatego, że miał z polskiej anarchii takie profity,
o jakich nie śniło się żadnemu innemu biesowi. To Boruta
kazał ci mnie zabić!
Winnicki milczał. Serce uderzało mu powoli.
- Zabij mnie... - wyszeptał król - ale pamiętaj, że
właśnie Boruta jest sprawcą wszystkich nieszczęść, które
spadły na Rzeczpospolitą. On podjudzał ludzi do
grzechów, które stały się przyczyną naszego upadku. A teraz
jeszcze sprzeciwia się moim planom. Zrobił cię królobójcą,
Jean! - wykrzyknął i spojrzał w twarz Winnickiego
przeszywającym spojrzeniem. - Jean! Wybierz sam... Nie
jesteś jego niewolnikiem. I zabij tego, który wydaje ci się
bardziej winny...
- Nie wiem - powiedział głucho Winnicki. - Ja mam długi...
długi.
- Obiecał ci je spłacić? A skąd pewność, że dotrzyma słowa?
Winnicki ukrył twarz w dłoniach. Miał dość.
- Zabij go, Jean - wyszeptał cicho król. - Zabij diabła,
sprawcę naszych nieszczęść. Zabij Borutę!
Winnicki milczał. Schował sztylet za pas. Skulił się,
zmalał. Poniatowski był pewien jednego. Tę partię rozegrał
po mistrzowsku.
Mdlący smród spalenizny sprawił, że Jean podniósł głowę.
Zatrzymał konia, pozwolił, by karoca i eskorta przejechali
obok. Sam stał i patrzył. Poznawał to miejsce. Rozstaje
dróg, zarośnięte na poboczach kępami rokity były bardzo
znajome. Tutaj stała karczma, owa gospoda, w której pił z
Borutą i jego kompanami. Tylko że teraz w miejscu zajazdu
znajdował się stos potrzaskanych, zwęglonych belek, kupa
zgliszcz i popiołu. Czuł woń spalenizny. Pogorzelisko nie
było stare. W wielu miejscach unosiły się lekkie dymki.
Winnicki przetarł zmęczone oczy. Karczma musiała spalić się
niedawno. Zapewne tej nocy.
Usłyszał spokojny, głęboki ton... Dźwięk dzwonu. Ktoś w
kościele bił na nabożeństwo poranne. Winnicki zawrócił konia
i puścił się pędem traktem w tamtą stronę. Chwila jeszcze i
spoza drzew wyłonił się niewielki, drewniany kościółek.
Jasiek wstrzymał rozhukanego wierzchowca. Spuścił głowę.
Prawie nigdy nie przestępował progów świątyń. Ale teraz
odczuwał wielką chęć, aby choć przez chwilę pogrążyć się w
modlitwie, aby poszukać wsparcia u Boga. Podjechał wolno do
drewnianego płotu. Wokół kościoła dostrzegł tłum. Wszyscy
modlili się, klęczeli w pyle i kurzu u stóp pańskiego
majestatu... Jasiek drgnął. Coś mu się przypomniało.
- Panie Winnicki!
Zaskoczony, odwrócił głowę. Drogą od rozstajów jechał
wolno młody szlachcic. Ubrany był w strój polski, jego twarz
wydała się Jaśkowi znajoma.
- Cóż to, nie poznajesz mnie wasze? W Warszawie się
widzieliśmy... Przed tym wszystkim.
- Słoński?! - wykrzyknął Winnicki. - Na Boga, co tutaj
robisz? Czołem, czołem, panie kawalerze... - pośpiesznie
uścisnął dłoń jeźdźca. Teraz przypomniał sobie wszystko.
Widzieli się parę razy w stolicy, ot, przy zabawie.
Słoński słynął przez jakiś czas jako pijanica i koster, a
dopóki miał z czego płacić za nich obydwu, Winnicki uważał
go za dobrego kompana. Potem tamtemu skończyła się gotowizna i
pewnej nocy zniknął z oberży, nie płacąc za noc i dziewki.
Winnicki miał się wtedy z pyszna, a teraz zaklął w duszy.
Wszędzie miał znajomych. Tylko że do przyjaźni z nim
przyznawali się sami hultaje i rozpustnicy.
- Mieszkam tutaj - powiedział cicho Słoński. - Mam jedną
małą wioszczynę. Ciężkie czasy nadeszły, panie Winnicki.
Koniec chyba z Rzeczpospolitą...
- Nie powiesz mi, że jedziesz do kościoła!
- A jakżeby inaczej. Powiem ci - Słoński przechylił się
do ucha Winnickiego - teraz już tylko w Bogu nadzieja.
Modlić się musimy. Jedź waćpan ze mną na mszę.
- Nie poznaję... Nie poznaję dawnego Słońskiego.
- Ja widziałem - szept palił ucho Winnickiego jak
płomień - ja widziałem cud... W Wilnie... A na Ukrainie
śpiewają ponoć, że Polska powstanie. Odkryto jakąś
przepowiednię... Powiadają, starego lirnika Wernyhory.
Winnicki milczał. Patrzył błędnym wzrokiem na oblicze
Słońskiego, za nim widział kościół, w nim rozmodlone
zastępy. Nagle otrząsnął się i nie żegnając, ruszył z powrotem,
wymijając wychodzącą z kościoła procesję. Stanisław August
miał rację. Zaczęło się.
- To za mało... Stanowczo za mało.
- Drugie tyle dostaniesz, panie, w Petersburgu.
Winnicki zamarł. Rozmowa toczyła się w komnacie z lewej.
W pokoju sypialnym króla. Wyraźnie rozpoznawał zdenerwowany
głos Augusta.
- Tylko sto tysięcy dukatów?! To mało jak za rozbiór
takiego kraju jak Polska! Tyle wzięli Szczęsny Potocki,
Branicki i Poniński za Targowicę. Jestem przecież królem!
- Dostaniecie więcej, panie... Jak tylko podpiszecie
uchwałę sejmu.
- Ale to nawet nie wystarczy na pokrycie długów! Sto
tysięcy?! Czy ta kurwa Katarzyna myśli, że nie mam innych
potrzeb?
- Imperatorowa Katarzyna Wielka, panie, wsparła was w
staraniach o tron w Polsce. Zapomnieliście już?
- Starczyło dwa razy ją przeswadźbić...
- Sto tysięcy. Połowa przed, połowa po sejmie.
- Za mało. Szlag by to trafił! - wrzasnął histerycznie
Poniatowski. - Powiedz Sieversowi, że mi na nic nie starczy.
Długów mam na ponad pół miliona złotych.
- Jeśli się szybko sprawicie, panie, dostaniecie nagrodę
po sejmie. Od imperatorowej, w stolicy. Może nawet więcej
niż drugie tyle. A poza tym przecież nie złoży cię, panie z
urzędu. Nadal będziesz królem.
- Jeśli mnie Polacy nie powieszą.
- Szlachta będzie milczeć. A o tym, że czynisz to za
pieniądze, nikt się nie dowie. Ręczę za dyskrecję.
- Ale ja jeszcze się zastanowię, czy podpisać.
- No, dobrze. Sto piećdziesiąt tysięcy. Piećdziesiąt w
Grodnie - reszta w Petersburgu. I nagroda od imperatorowej.
- Niech stracę - mruczał Stanisław Poniatowski - ale to i
tak nie po mojej myśli. Muszę teraz udawać, że się trochę
opieram. Tak pro forma... Będę w Grodnie dopiero za trzy
dni. Przygotujcie, co potrzeba.
Winnicki usłyszał zduszony śmiech.
- Oczywiście, panie. Nie zapomnijcie pugilaresu z piórem.
Podpis króla, najważniejsza rzecz. A klejnoty? Masz je,
panie?
- Są w skrzyni. O, tam. Dam je wam, kiedy dostanę drugą ratę.
- Dobrze, panie. To mi się podoba. Tedy jadę do Grodna.
Spotkamy się jeszcze przed sejmem. Wtedy dostaniesz złoto. A
teraz czas na mnie.
Winnicki usłyszał skrzyp podłogi. Pośpiesznie cofnął się,
ukrył za uchylonymi drzwiami prowadzącymi do sąsiedniej
komnaty. Zerknął przez nie dyskretnie. Z pokoju królewskiego
wyszedł mężczyzna w mundurze pułkownika jegrów. Poprawił
pieróg na głowie, wolno nałożył jedwabne rękawiczki.
Winnicki poczuł, że serce wprost chce uciec mu z piersi.
Nie wiedział, co czynić.
Otworzył drzwiczki. Czekała, jak kazał. Rozejrzał się
dokoła, czy nikt nie widział, jak wprowadza ją do pałacyku,
po czym skinął ręką. Szybko prześliznęła się obok. Zamknął
przejście.
- Miałam dostać dukata... Obiecałeś - przypomniała
sz