Kosiński Jerzy - Gra

Szczegóły
Tytuł Kosiński Jerzy - Gra
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kosiński Jerzy - Gra PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kosiński Jerzy - Gra PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kosiński Jerzy - Gra - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JERZY KOSIŃSKI GRA Katherine v. F. z wyrazami miłości, która nie ma sobie równej, oraz pamięci Goddarda Liebersona i Borysa Pregela Ktoś, kto muzyki w samym sobie nie ma, Kogo nie wzrusza slodycz zgodnych dźwięków, To czlowiek zdolny do zdrad, spisków, gwałtu; Jego wewnętrzne porywy są mroczne Jak noc, bezdenne jak ciemność Erebu. Takiemu nigdy nie ufaj. Sluchajmy! Wilham Szekspir Kupiec wenecki (tłum Stanisław Baranczak) Bo kto raz musiał słuchać, będzie słuchał już zawsze, niezależnie od tego, czy by wiedział czy nie, że nie dane mu jest już słyszeć... Cisza raz zakłócona nie będzie już absolutna. Samuel Beckett The Unnamable (Nienazywalne, tłum Antoni Libera) I Kiedy Patrick Domostroy przekręcił kluczyk w stacyjce samochodu, silnik nie drgnął i na desce rozdzielczej nie zapaliło się żadne ze świateł. Próbował raz po raz, bez skutku, nie działał akumulator. Wiedział, ze w jego okolicy znalezienie mechanika, który zgodziłby się naprawić samochód, zajmie co najmniej godzinę, a ponieważ nie chciał tracić czasu, odkręcił śruby, wyjął akumulator i włożył go do starej brezentowej torby, którą przechowywał w bagażniku. Następnie przeciągnął ostrożnie torbę przez całą długość parkingu, a kiedy znalazł się na jezdni, przywołał taksówkę. Po kilku minutach był już w warsztatach naprawczych National KnowHow, największej stacji obsługi samochodów w południowym Bronksie. Nad głównym wejściem widniał wielki napis: "Grunt to KnowHow!" Trzymając w ręce brezentową torbę, Domostroy podszedł do kierownika, brzuchatego faceta w niebieskiej roboczej koszuli z przyszytymi do białego kombinezonu literami JIM. - Naładuje mi pan akumulator? - zapytał. - Czemu nie - odparł Jim. - Niech go pan tylko dostarczy. - Proszę - powiedział Domostroy, kładąc na podłodze torbę. Jim spojrzał na torbę, potem znad okularów na Do-mostroya. - Samochód - powiedział, akcentując wyraźnie każde słowo. - Niech pan dostarczy samochód. - Nie mogę - odparł Domostroy. - Nie ruszy bez akumulatora. - Nie może pan zapalić na kabel? - zapytał Jim. - To nic nie da, akumulator wymaga pełnego ładowania. Przed chwilą go wyjąłem, złapałem taksówkę i proszę... Domostroy otworzył torbę szturchnięciem koniuszka buta. Jim przeniósł powoli wzrok na Domostroya. - Gdzie jest samochód? - zapytał. - Na parkingu w Old Glory. - Przywiózł pan to - wskazał na akumulator - taksówką? - A czym? Jest zbyt ciężki, żeby taszczyć go na piechotę. Wyraz twarzy Jima zmienił się. Zdjął okulary i zamknął kopniakiem torbę. - Pete, chodź no tu na chwilę! - przywołał drugiego mechanika. Pete, młody, szczupły mężczyzna, spojrzał w górę, zobaczył Jima i Domostroya i odłożył narzędzia. - Już idę - odkrzyknął. Wskazując brezentową torbę, Jim zwrócił się do Pete'a: - Zgadnij, co w niej jest? - zapytał pogodnym tonem konferansjera prowadzącego telewizyjny quiz. Spojrzenie Pete'a przesunęło się z torby na klienta i znowu na torbę, a następnie na Jima. - Nie wiem - odrzekł, wzruszając ramionami. - Zgadnij - namawiał Jim, klepiąc go po plecach. Pete przyjrzał się uważnie Domostroyowi, a następnie przeniósł wzrok na torbę. - Brudna bielizna. - Zimno - odparł Jim z triumfem. - Kula do kręgli? - Znowu zimno. Spróbuj jeszcze raz - nalegał Jim. Pete namyślał się. - Zdechły pies - zaryzykował. - Zdechły - ciepło. Pies - zimno - oznajmił Jim, otwierając kopniakiem torbę. - To zdechły akumulator. A ten facet - dodał, wskazując Domostroya - przywiózł go tutaj. - Przerwał na chwilę dla osiągnięcia większego efektu, po czym dorzucił - taksówką! - A gdzie samochód? - zapytał Pete. - Ponieważ nie mógł przyjechać na wyładowanym akumulatorze - wtrącił Domostroy - akumulator musiał przyjechać sam. - Taksówką? - Taksówką. Żeby nie tracić czasu. Pete odszedł, kręcąc w zdziwieniu głową. Jim zaczął wypełniać formularz zlecenia. - Naprawiam wozy od dwudziestu lat. Setki ludzi przyholowują samochody z wyładowanymi akumulatorami, ale pan jest pierwszym, który przyholował akumulator bez samochodu - przerwał. - Co pan robi? - Jestem muzykiem. - Ma pan akcent. Skąd pan jest? - Z południowego Bronksu. - A przedtem? Skąd ten akcent? - Z Nowej Atlantydy. Ale w muzyce nie słychać akcentu. Jim roześmiał się. - W jakiej muzyce? - Poważnej. Śmiertelnie poważnej. - Skoro pana muzyka jest śmiertelnie poważna, to może dobrze by jej zrobiło, gdybyśmy ją też naładowali? - Jim śmiał się, patrząc na formularz zlecenia. - Wie pan co, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek słyszał o Nowej Atlantydzie. Gdzie to jest? - W Krainie Dźwięków. Francis Bacon napisał o niej książkę. Podczas gdy ładowano akumulator, Domostroy przeglądał korespondencję, którą wrzucił do torby z akumulatorem. Włożył do kieszeni rachunki i zawiadomienia bankowe, po czym przerzucił stertę folderów reklamowych. Amerykański Klub Zwolenników Wazektomii pytał w swoim liście dużymi drukowanymi literami: "Czy poddałeś się wazektomii?", a dalej sugerował: "Daj przykład innym. Jeśli jesteś jednym z tysięcy mężczyzn, którzy poddali się tej operacji, wstąp do Amerykańskiego Klubu Zwolenników Wazektomii i namów innych, by poszli Twoim śladem, włączając się w działania na rzecz kontroli przyrostu naturalnego". Za kilkudolarową opłatę klub oferował znaczek z prawdziwego srebra do klapy lub krawata, legitymację członkowską i nalepkę na zderzak samochodu. Domostroy zamyślił się. Jeśli kiedykolwiek poddałby się wazektomii - chociaż nie mógł wyobrazić sobie czegoś bardziej nieprawdopodobnego - jakie miałby prawo namawiać do tego innych? Co więcej, jeśli odczuwałby potrzebę szukania tożsamości zewnętrznej - możliwość w jego przypadku równie hipotetyczna jak poddanie się wazektomii - i postanowiłby ją odnaleźć, definiując się jako amerykański popularyzator wazektomii, gdzie czułby się pewnie nosząc klubowy znaczek? Na przyjęciach? Kolacji z dziewczyną? W kościele? A co z legitymacją członkowską? Kiedy i gdzie byłaby mu potrzebna? Komu miałby ją pokazywać? Wyobraził sobie scenę, w której zatrzymany przez patrol drogowy za przekroczenie prędkości okazuje policji, oprócz prawa jazdy, legitymację członkowską Amerykańskiego Klubu Zwolenników Wazektomii. "Panie władzo, chodzi o to, że muszę dotrzeć do tych wszystkich facetów, którzy nie robią nic, żeby zmniejszyć przyrost naturalny, i muszę się spieszyć, bo zostało nam niewiele czasu!" W innym liście ilustrowana ulotka reklamowała cukrowe majtki - w stu procentach jadalną bieliznę damską. "Dostępne w smaku toffi, czereśni, bananów, pomarańczy i limony. Rozmiar uniwersalny". Domostroy zobaczył siebie zjadającego takie majtki z pośladków Andrei. Dlaczego, zastanawiał się, podniecony przez Andreę, miałby tracić czas na zjadanie jej majtek? Czy jedzenie bielizny nie jest samo w sobie stratą czasu? I co robiłaby Andrea, podczas gdy on napychałby się jej bananowymi, czereśniowymi lub cytrynowymi majtkami? Patrzyła, jak przeżuwa? Pytała, czy mu smakują? Przez chwilę wyobraził sobie posiedzenie sądu w sprawie o zatrucie jadalnymi majtkami oraz pytania, jakie postawiono by ich producentowi: Czy jadalne majtki bardziej zagrażają życiu niż, powiedzmy, cukierki? Czy wpływają na poprawę stosunków rodzinnych? Przyspieszają zaloty? Pobudzają lub ostudzają zdrowy popęd seksualny? Czy studentom organizującym naloty majtkowe w miasteczkach studenckich należy zabronić zdzierania z koleżanek większej ilości majtek niż ta, którą mogą skonsumować? A w końcu, jaka jest rola producenta jako dyktatora smaku w przemyśle majtkowym? Po naładowaniu akumulatora Domostroy pojechał taksówką z powrotem do Old Glory, niegdyś największej sali balowej i bankietowej w południowym Bronksie. Teraz sala stała pusta. Wzrost przestępczości i wojna gangów w okolicy wystraszyły większość przeważnie żydowskiej klienteli, która urządzała tu kiedyś huczne przyjęcia z okazji wesel i bar miewa. Właściciel sali, starzejący się kamienicznik z dzielnicy slumsów, zamknął w końcu budę, wystawił ją na sprzedaż i wyjechał na Florydę. Dziesięć lat temu, kiedy był u szczytu sławy, Domostroy dał w Old Glory kilka darmowych koncertów na pomoc dla bezdomnych dzieci z południowego Bronksu. Właściciel lokalu nie zapomniał jego dobroczynności i przez ostatnie dwa lata pozwolił mu mieszkać w garderobie na tyłach sali balowej. W nadziei, że potencjalny nabywca zechce przejąć Old Glory taką, jaką była w latach swojej świetności, właściciel zostawił w niej całe oryginalne wyposażenie i umeblowanie. Przestronna kuchnia dostosowana była do wydawania dwustu kolacji, a niską scenę obok parkietu okupował staromodny fortepian otoczony imponującą procesją innych instrumentów muzycznych, rozstrojonych i wymagających naprawy: od harfy i wiolonczeli począwszy po elektryczne gitary, akordeony oraz najnowsze osiągnięcie techniki: elektroniczną konsolę imitującą dźwięki kilku instrumentów. Ciągle nie było kupca na salę. Do czasu jego pojawienia się, w rewanżu za dobroczynność właściciela, Domostroy zobowiązał się być strażnikiem i kustoszem Old Glory oraz tego wszystkiego, co zawierała wielka muszla. Poprosił taksówkarza, żeby zatrzymał się koło jego samochodu, stojącego samotnie na ogromnej płycie parkingu. Kiedy w półmroku wysiadał z taksówki, sala balowa wydała mu się olbrzymim gwiezdnym statkiem spoczywającym na tymczasowym lądowisku. Już wcześniej ulegał podobnym złudzeniom. Siedząc w swoim pokoju, niczym na mostku kapitańskim, miał poczucie, że jest jedynym pasażerem pojazdu, który za chwilę wyruszy w swoją najnowszą podróż kosmiczną. W nocy odgłosy dalekiej strzelaniny gangów lub wycie syren samochodu policyjnego, karetki pogotowia czy wozu strażackiego były niczym wołające do niego znaki życia, a kiedy wsłuchiwał się w nie, czuł, że egzystuje zarówno obok tego życia jak i w nim. Domostroy włożył akumulator i zapalił motor. Rozkoszował się cichą pracą silnika, siedzeniami z miękkiej skóry, zrywnością i przyspieszeniem wozu reagującego na najlżejsze naciśnięcie gazu. Zawsze lubił prowadzić, a ze wszystkich samochodów, jakie kiedykolwiek posiadał, do tego czuł największą słabość. Był to stary, szacowny pojazd, największy kabriolet, jaki wyprodukowano w Detroit w szczytowym okresie potęgi przemysłu samochodowego. Kiedy, jakieś piętnaście lat temu, Domostroy kupował go w salonie wystawowym, widział w nim symbol swojego sukcesu i bogactwa. W czasach gdy występował z koncertami, jego samochód, niczym małą paczuszkę, wysyłano za nim dokądkolwiek jechał: do Kalifornii, na Karaiby, nawet do Szwajcarii. Lecz dziś, kabriolet Domostroya był jedyną własnością, jaka mu pozostała z czasów świetlanej przeszłości, a także jednym z ostatnich ogniw, które go z nią łączyły. Mimo to gdziekolwiek pracował, brał go ze sobą - swój jedyny przedmiot zbytku. Stara limuzyna była dla Patricka Domostroya tym, czym dla gwiazdy rocka jest prywatny, zrobiony na zamówienie samolot odrzutowy - latający salon kosmicznego wieku. Drugim ogniwem łączącym go z przeszłością był jego talent muzyczny. Od dawna nie tworząc, przy znikomym dochodzie ze sprzedaży starych płyt, Domostroy utrzymywał się przez ostatnie dziesięć lat muzykując w małych ustronnych nocnych knajpach. Grał na różnych instrumentach: fortepianie, akordeonie, klawikordzie, nawet na elektronicznym syntezatorze, tak popularnym wśród o połowę młodszych od niego instrumentalistów rocka i muzyki pop. Pracował jako sideman w zespole albo akompaniował innym wykonawcom: piosenkarzom, tancerzom, żonglerom lub sztukmistrzom. Jeśli bardzo potrzebował gotówki, wynajmował się nawet na prywatne przyjęcia, tańce lub do salonów gry w bingo. Przez ostatni rok pracował u Kreutzera. Przychodziła tu zwykle ta sama klientela: pary pod sześćdziesiątkę, głównie z okolicy, choć niektórzy przyjeżdżali aż z Queens, Brooklynu czy nawet z New Jersey, skuszeni reklamami w prasie obiecującymi darmowy parking, orkiestrę, dwa drinki w cenie jednego, bar sałatkowy i nieograniczoną ilość domowego czosnkowego chleba, wszystko włączone w cenę kolacji. Bywali tam również szukający przygód przyjezdni komiwojażerowie w średnim wieku, sami lub z jaskrawo ubranymi partnerkami poderwanymi w pobliskim barze dla samotnych; młode pary z sąsiedztwa, które wpadały głównie na tańce; ośmio-, dwunasto- lub szesnastoosobowe grupy gości urządzające tu, zazwyczaj w gronie rodzinnym, urodzinowe i jubileuszowe przyjęcia. Przy barze przesiadywało zwykle kilkunastu samotnych mężczyzn w różnym wieku, oglądali telewizję, słuchali muzyki z szafy grającej, od czasu do czasu grali na automatach i rzucali ukradkowe spojrzenia w kierunku trzech lub czterech cór nocy, którym, jeśli wyglądały przyzwoicie i nie posuwały się za daleko, pozwalano siedzieć przy barze i polować na klienta w zamian za świadczenie usług szefowi lokalu i dzielenie się zarobkiem z wykidajłą. Co wieczór, zanim zebrał się tłum, Domostroy zjadał kolację przy jednym z narożnych stolików, zwykle sam, niekiedy w towarzystwie któregoś z kelnerów lub szefa, potem szedł do męskiej toalety i przebierał się w smoking, a następnie sprawdzał uważnie swój wygląd w lustrze. Cieszyło go, że jego praca polega na akompaniowaniu piosenkarzom i innym muzykom, nigdy zaś na graniu solo, ponieważ dzięki temu jego zerwanie z przeszłością wykonawcy solowego było wyraźne i całkowite, pozbawione elementu sprzeniewierzenia się samemu sobie. W związku z tym, że przestał komponować, mógł poświęcić się wyłącznie własnej egzystencji, a ponieważ stosunkowo łatwo potrafił przewidzieć, jak w nadchodzących latach będzie ona wyglądać - nie mógł tego, niestety, powiedzieć o swojej muzyce - jego życie stało się całkiem proste i wolne od udręki. Pielęgnował je trochę tak jak samochód: mała naprawa tu, trochę połysku tam, i cieszył się, kiedy toczyło się gładko. Gdyby żył w epoce wiktoriańskiej czy w czasach prohibicji lub gdyby został w totalitarnej Europie Wschodniej, w której spędził młodość, na pewno uznałby narzucenie jakichkolwiek zasad moralnych za arbitralne i zbyt ograniczające. I pewien był, że w świecie przyszłości zdominowanym przez skomputeryzowaną technologię i jednolite formy zachowań; w świecie o uszczuplonych zasobach naturalnych i ludzkich, nie znajdzie nic, z czym chciałby się zmierzyć lub co mogłoby go zainteresować. Uwolniony dzięki paraliżowi twórczemu od złudnego poczucia bezpieczeństwa, jakie dają nagromadzone bogactwo i miraż sukcesu, cieszył się, że w tym czasie i miejscu, w którym się właśnie znajdował, może żyć tak, jak mu się podoba, postępować zgodnie z własnym kodeksem odpowiedzialności moralnej, z nikim nie konkurując, nie krzywdząc nikogo, nawet samego siebie; kierując się kodeksem, w którym wolny wybór był zawsze nie podlegającym dyskusji aksjomatem. Był jednak samotny. Nie miał przyjaciół. Większość ludzi, z którymi się przyjaźnił, kiedy był u szczytu sławy, uważała, że sukces i niepowodzenie biegną równolegle do siebie, zatem ich drogi nie powinny się krzyżować. A ponieważ on sam kiedyś też tak uważał, nie mógł teraz obciążać ich wyjaśnieniami powodów swojej klęski, wzbudzając w nich poczucie winy za ich własny sukces czy niepewność co do ich talentu i miejsca w społeczeństwie. W ich oczach, wiedział o tym doskonale, jego obecny styl życia, zwłaszcza jego sposób zarabiania pieniędzy, oznaczał nie tylko klęskę, ale klęskę połączoną z czymś godnym pogardy, śmiesznym, groteskowym. Nie potrafiłby nigdy przekazać im prawdy, przekonać ich, że chociaż znalazł się na dnie z winy przypadku, to już z własnego wyboru wygodnie na nim siedział. Często, długo po tym jak wszyscy od Kreutzera poszli do domu, wsiadał do samochodu i jechał Trzecią Aleją przez most na Manhattan. O świcie długie aleje otwierały się przed nim niczym odarte z nut muzyczne pięciolinie. Parkował na opustoszałej ulicy, gdzie żaden dźwięk nie zakłócał ciszy, i siedząc w samochodzie wyobrażał sobie, że pewnego dnia studnia jego muzyki, teraz pusta i bezgłośna jak aleje tego wielkiego miasta, napełni się znowu. Wiedział, że dopóki to nie nastąpi, każdą chwilę będzie musiał przeżywać tak, by mieć pewność, że nie umyka mu jej znaczenie. Tak więc nie tylko z powodu załamania się jego kariery, ale także z własnego wyboru, Domostroy zaczai stylizować swoje życie tak, jakby zawsze żył jedynie w teraźniejszości. Na swoich znajomych wybierał ludzi, którym z racji wieku, wychowania lub smaku nie znane było jego nazwisko, i których nie obchodziło to, że kiedyś zrobił coś, co przyniosło mu sławę. Ich sąd o nim, podobnie jak jego o nich, opierał się jedynie na wrażeniu, jakie wynosili z różnych przypadkowych spotkań, nigdy na wiedzy o jego przeszłości. Unikał towarzystwa tych, którzy znali jego karierę kompozytorską i którzy mogli próbować go przekonywać, że zanikająca popularność, ostatnia bezpłodność twórcza, nieumiejętność odniesienia trwałego sukcesu finansowego czy obecne zapomnienie nie usuną w cień jego dawnych osiągnięć. Stopniowo udało mu się przekształcić swój prywatny wszechświat w dobrze strzeżoną twierdzę i aż do tej pory nie dopuszczał do siebie nikogo, kto mógłby zakłócić spokój, jaki w niej odnalazł. Po drodze do Andrei słuchał w samochodzie na magnetofonie stereofonicznym swojej ulubionej taśmy. Jego nastrój często kształtowała muzyka, jak gdyby sprężające i rozprężające się dookoła fale powietrza oddziaływały na barwę jego uczuć. Domostroy postrzegał siebie nie tylko w kategorii "kim jestem", lecz także w kategorii "jak się czuję". W nowej erze wideo często czuł się anachronizmem, istotą zmysłu słuchu, nie wzroku, reagującą na świat raczej muszlą uszną niż siatkówką oka. Nieraz myślał o tym, że w miarę pogłębiania się niepewności człowieka wobec napierającej na niego zewsząd fizyczności świata, wzrasta również jego zależność od konkretnej, dającej się zobaczyć i wymierzyć przestrzeni, a stąd i od sztuk wizualnych, które ją opisują, począwszy od telewizji, skończywszy na fotografii. Domostroya natomiast prowadził słuch, jego sztuką była muzyka, która wzbogacała jego świat duchowy, obalając granice czasu i przestrzeni, zastępując miriady odrębnych spotkań i kolizji ludzi i przedmiotów mistycznym zlaniem się w jedno dźwięku, miejsca, odległości, nastroju i doznania. Do swych duchowych antenatów zaliczał poetów, pisarzy i muzyków, zwłaszcza tych, którzy podobnie jak para szekspirowskich kochanków, potrafili "słuchać oczyma". Dwugodzinna taśma, której teraz słuchał, składała się z około tuzina muzycznych utworów, czy też ich fragmentów, niekiedy zaledwie kilkuminutowych. Utwory te, wybierane latami, pomagały mu wprowadzić się w pożądany stan emocjonalny. Dzięki umiejętności ulegania nastrojowi odpowiedniej muzyki Domostroy stał się mistrzem w procesie samopobudzania się do refleksji. Potrafił wprowadzać się w różne stany psychiczne: wyczekiwania, spokoju, entuzjazmu, głodu seksualnego, a w okresie kiedy jeszcze komponował, potrafił nawet obudzić w sobie potrzebę tworzenia muzyki. W "Partyturach życia", ostatnim opublikowanym wywiadzie, powiedział: "Komponowanie jest treścią mojej egzystencji. Cokolwiek innego robię, towarzyszy mi jedno pytanie: Czy mogę... czy chciałbym... czy powinienem... wykorzystać to w mojej następnej kompozycji? Kiedy słyszę moją muzykę, czuję się tak, jakby chodziło o całe moje życie, i jakby mogła je zepsuć jedna fałszywa nuta. Nie mam dzieci, rodziny, krewnych, nie posiadam żadnego biznesu czy majątku; moja muzyka jest moim jedynym osiągnięciem, moim jedynym duchowym bogactwem". Tylko raz na jakiś czas, wspominając swoją przeszłość artystyczną, Domostroy zastanawiał się, co stało się z treścią jego życia. Czy miał rację pewien krytyk muzyczny z wpływowego pisma "Musical Commentary", oskarżając go kiedyś o "wkomponowanie się w skrajną izolację"? Czy naprawdę jego muzyka jest tak przygnębiająca i naga, że pewnego dnia, jak sugerował inny krytyk, pchnie jej twórcę do poderżnięcia sobie gardła? Domostroy pamiętał, jak mniej więcej dziesięć lat wcześniej, wystąpił w telewizyjnym programie "Być na fali". Drugim gościem programu był zagraniczny przywódca wojskowy, który przebywał na wygnaniu na Florydzie. Chociaż do chwili wygnania Stany Zjednoczone popierały go w trwającej latami wojnie, jego kraj - i jego sprawa - poniosły w końcu klęskę. Pod koniec audycji gospodarz programu oznajmił radośnie: "Panowie, została nam jeszcze minuta". Po czym zwrócił się do przywódcy wojskowego: "Proszę nam powiedzieć, generale, po tak wspaniałej karierze... co się stało"? Gdyby jemu zadano to pytanie, Domostroy wpadłby w panikę i nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Nie zdradzając żadnych emocji, przywódca wojskowy spojrzał na wysadzany brylantami zegarek, następnie na uśmiechniętego gospodarza programu i zaciekawioną publiczność. "Co się stało? - powtórzył pytanie. Najpierw zdradzili mnie sojusznicy. Potem przegrałem wojnę. Oto, co się stało". Dla wojskowego przegrana wojna była wystarczającym, oczywistym wyjaśnieniem życiowej klęski. Ale jaka fałszywa nuta mogła zniszczyć życie kompozytora i sprawić, że w kwiecie wieku stracił wolę tworzenia? Domostroy zaparkował wóz przed odnowioną szeregową kamienicą z brązowego piaskowca. Wszedł na klatkę schodową i ruszył biegiem na górę. Kiedy dotarł do apartamentu na czwartym piętrze, brakowało mu tchu. Odczekał minutę, zęby wyrównać puls i oddech, i zapukał do drzwi. Otworzyła mu Andrea. Wpuściła go do środka, powiesiła jego kurtkę w szafie pełnej swoich sukien i płaszczy, po czym posadziła go na niskiej, ogromnej, przykrytej wielobarwną kapą sofie, z jednej strony której stał stolik z radiem, z drugiej telewizor. Pokój był wygodny, choć skąpo umeblowany, a w tych kilku sprzętach, jakie się w nim znajdowały, Domostroy rozpoznał wspaniałe okazy antyków. Uzupełnienie wystroju stanowiło parę znakomitych reprodukcji malarstwa prerafaelitów oraz, na osobnym stoliku, duża kolekcja starodawnych flakoników do perfum. Kuchnia i łazienka usytuowane w tym samym końcu pokoju zdawały się kraść sobie nawzajem przestrzeń. Domostroy patrzył, jak Andrea porusza się po starannie urządzonym mieszkaniu, przygotowując mu drinka. Ubrana była prosto, ale szykownie: w jedwabną bluzkę i suto marszczoną spódnicę z dobrej wełny. Dzień wcześniej, kiedy po raz pierwszy zobaczył ją u Kreutzera, zwrócił uwagę na jej młodość, jej wspaniałą urodę: wyraziste oczy, pełne usta, miękkie falujące włosy, ładnie ukształtowana klatka piersiowa, długie nogi. Uświadomił sobie natychmiast, że obudziła w nim pragnienie, może nie tyle jej samej, przynajmniej jeszcze nie wtedy, ale kogoś, kto by podobnie wyglądał. Może, niczym dźwięk akordu z przeszłości, obudziła w nim po prostu tęsknotę za uczuciem pożądania kobiety. - Nie wierzyłam, że przyjdziesz - powiedziała, podając mu drinka i siadając na krawędzi stołu przy sofie. - Wczorajszej nocy u Kreutzera, kiedy wręczałam ci tę kartkę, czułam się jak gipsiara. - Gipsiara? - powtórzył niepewnie. - No wiesz, dupa kapeli. Grupiska! - wyjaśniła ze śmiechem. Trzymając w ręce szklankę z drinkiem, ześlizgnęła się na sofę i oparta o stół, z twarzą zwróconą do niego, wyciągnęła przed siebie nogi tak, że jej buty prawie dotykały jego uda. - W Juilliard, gdzie studiuję dramat i muzykę, wielu studentów przepada za twoimi kawałkami. Mówią, że jesteś zawodowcem. - Zawodowiec, który od lat nie wydał żadnej nowej płyty, a stare pogrzebał w dziale Alei Pamięci. - Wcale nie! - zaprotestowała Andrea. - W zeszłym miesiącu Etiuda Klasyków podarowała bibliotece w Juilliard zbiór swoich najlepszych nagrań, w tym wszystkie twoje płyty. - To ładnie ze strony Etiudy, że wciąż wydaje moje dzieła i pozbywa się ich, rozdając za darmo. Andrea wstała i podeszła do półek z książkami i płytami. Powoli, jedna po drugiej, wyciągnęła wszystkie osiem płyt Domostroya i ułożyła je na adapterze. Następnie włączyła aparat, zapowiadając konfidencjonalnym tonem disc-jokeya: - Dzisiejszy program, panie i panowie, poświęcony będzie dziełom zebranym Patricka Domostroya, wybitnego kompozytora amerykańskiego, zdobywcy Państwowej Nagrody Muzycznej. Siadając z powrotem na sofie, otarła się o niego i Domostroy poczuł zapach jej włosów. Muzyka docierała do nich z dwóch wielkich głośników ustawionych na konsolach w przeciwległych kątach pokoju. Jak zawsze kiedy słuchał swoich płyt, tak i teraz zaskoczony był tym, co stworzył; dźwiękami, które kiedyś słyszeć mógł tylko uchem wewnętrznym. I znów nie był pewny własnego odbioru: nigdy nie potrafił zdecydować, czyjego muzyka mu się podoba czy nie. Raczej się z nią identyfikował, znał każdą nutę, każdą frazę. Przypomniał sobie, jak długo - i gdzie - nad nią pracował. Pamiętał nawet swoją reakcję na każdy utwór, kiedy słuchał go po raz pierwszy w sali koncertowej, potem w radiu i od czasu do czasu w telewizji. Pamiętał również udrękę wyczekiwania na ukazanie się każdej płyty, niewypowiadaną nadzieję na jej sukces oraz męczarnie oczekiwania na recenzje. - Nie cieszy cię, że jesteś kompozytorem? - zapytała, przyglądając mu się uważnie. - Już nie komponuję - odparł. - Czy dasz kiedyś znowu duży koncert? - Na pewno nie - powiedział stanowczo. - Dlaczego? , - Straciłem wielbicieli. - Ale dlaczego? Kiedyś za tobą przepadali. i - Oni: krytycy, publiczność, zmienili się. Ja nie. A może na odwrót. - Wciąż jesteś gwiazdą płytową. Twoje płyty wzruszają więcej ludzi, niż mógłby to zrobić jakikolwiek koncert. Poczuł na sobie jej proszący wzrok, tak miękki i zapraszający, jakby była dzieckiem. Kusiło go, żeby ją pocałować. - Skoro wzruszają cię moje płyty... czy mogę? - A chcesz? - zapytała Andrea. Oparła się na łokciu i zwróciła twarz do niego. Kiedy to robiła, jej piersi otarły się o jego rękę. - Tylko jeśli ty tego chcesz. - Dlaczego wydaje ci się, że nie chcę? - zapytała, przysuwając się bliżej z rozchylonymi ustami. Patrząc na Andreę, Domostroy zastanawiał się, co robić. Przypomniał sobie, jak kiedyś w Oslo podczas jednego ze swoich europejskich tournee umówił się z pewną młodą reporterką na wywiad przy kolacji, po której pojechali razem do hotelu. Dziewczyna zapytała go, czy zamiast jechać kawał drogi do domu, może spędzić resztę nocy w jego pokoju. Zaskoczyła go, bo chociaż mu się podobała, przez cały wieczór nic w jej zachowaniu nie wskazywało, żeby była nim zainteresowana. W jak najbardziej bezpośredni sposób oznajmił jej, że w swoim pokoju ma tylko jedno łóżko, na co ona powiedziała, że absolutnie jej to nie przeszkadza, ponieważ jako dziecko często sypiała w jednym łóżku z przyjaciółmi. Wobec tego dobrowolnego wyznania, a także pamiętając o słynnej z otwartości seksualnej reputacji Skandynawów, Domostroy poczuł się na tyle pewnie, by powiedzieć młodej kobiecie, że cały czas przy kolacji wyobrażał sobie, jak kocha się z nią na różne sposoby, i dlatego cieszy się i jest szczęśliwy, że będzie mógł dzielić z nią łóżko i wszystkie swoje fantazje. Kobieta była oburzona. - Chyba mnie nie zrozumiałeś - powiedziała. - Pytałam jedynie, czy mogę dzielić z tobą łóżko, a nie uprawiać z tobą seks. Dla mnie spanie z tobą w jednym łóżku jest jak wspólne pływanie. Kiedy pływasz, nie mówisz o tym. Nikt cię nie pyta, czy to lubisz, czy wolisz pływać na plecach, czy na brzuchu. Po prostu pływasz. Tak samo z kochaniem się. Dlaczego nie spróbujesz myśleć o tym w ten sposób! Powiedziawszy to, zostawiła go samego wyraźnie rozeźlona. Jeśli chodzi o jej nauczkę, to nie zrobiła na Domostroyu najmniejszego wrażenia, gdyż w dzieciństwie mało brakowało, aby się utopił i od tamtego czasu zawsze bał się wody. - Dlaczego myślisz, ze nie chcę, żebyś mnie dotknął? - powtórzyła Andrea. - Przecież przyszłam do Kreutzera po to, żeby cię posłuchać i wsunęłam ci kartkę, że bardzo mi się podobasz. Znowu zmieniła pozycję. Teraz czuł jej oddech na karku, a biust dotykał jego klatki piersiowej. W jednej chwili mógł przykryć ją swoim ciałem, nie poruszył się jednak. - Bywałaś z innymi muzykami? Spojrzała na niego pytająco. - Czy bywałam? - To znaczy... - Chcesz powiedzieć, czy sypiałam. Oczywiście. Nie zapominaj, że jestem studentką muzyki. A ty? Nie posuwałeś dziewczyn, które wysiadują u Kreutzera? Wyprostował się i odsunął od niej. - Ty nie jesteś jedną z nich. Ty przyszłaś tam w określonym celu. - Tak - zgodziła się. - Żeby cię poznać. - Przecież znałaś już moją muzykę, czy to ci nie wystarczało? Muzyka nie stawia żądań. W przeciwieństwie do kompozytorów. - Nie obawiam się twoich żądań. - Nie znasz mnie! - Znam siebie. - Czy przyszłabyś do mnie, gdybym był, powiedzmy stroicielem pianin, a nie tym, kim jestem? - Stroiciele mnie nie interesują. Interesuje mnie Patrick Domostroy. Przysunęła się bliżej. Jej ręka spoczęła na jego udzie, przyciągnęła go do siebie i delikatnie pocałowała w koniuszek ucha. Kiedy nie odpowiedział, naparła na niego piersiami i pocałowała go w szyję. Zadrżał lekko i sięgnął po nią, posłuszny wzbierającej w nim fali podniecenia. Nagle Andrea przerwała i odsunęła się od niego. Podniecenie Domostroya zgasło. - Nie będę udawać, że chodzi mi tylko o seks z tobą - powiedziała, szukając oczami jego oczu. - Jest pewna rzecz, którą ty, i tylko ty, możesz dla mnie zrobić. Między nich wkradł się lekki dysonans. - Co to takiego? - Bał się, że poprosi go o pieniądze. - Chcę, żebyś przedstawił mnie Goddardowi! - Goddardowi? Któremu Goddardowi? - Temu Goddardowi. Temu jedynemu. - Goddardowi, gwieździe rocka? - Nic z tego nie rozumiał. Nie widział żadnego związku między sobą a światem nagłówków prasowych, sukcesu, pieniędzy i muzyki popularnej, z którym kojarzyło się nazwisko Goddarda. - Tak jest - odparła Andrea. - Chcę poznać Goddarda. Osobiście. To wszystko, o co proszę. Domostroy musiał się uśmiechnąć. Czy to żart? Czy też za atrakcyjną powierzchownością dziewczyny kryło się szaleństwo? - To wszystko? - zapytał sarkastycznie. - Tak, to wszystko. Dowiedz się, kim jest. A jeszcze lepiej: znajdź go. Chcę go poznać. Przez chwilę czuł się rozczarowany. Jej dziewczęca pewność siebie irytowała go. To po to był jej potrzebny. Starszy mężczyzna pomagający młodej kobiecie w zrealizowaniu jej młodzieńczych marzeń. - Dlaczego, na Boga, wydaje ci się, że mogę odnaleźć Goddarda? - warknął. - A dlaczegóż by nie? - spytała, patrząc na niego. - Przecież ty też jesteś znany. Zaczai tracić cierpliwość. - Słuchaj, od pięciu, a może sześciu lat, Goddard jest największą gwiazdą płytową w kraju. Mimo to ciągle jest tylko głosem i nazwiskiem... nieprzeniknioną tajemnicą. Nikt nigdy go nie widział, nikomu nie udało się zdobyć choćby okruchu informacji na jego temat. Niko mu! A przecież od dnia, kiedy ukazała się jego pierwsza duża płyta, wszyscy próbowali: każdy magazyn, gazeta, stacja telewizyjna i radiowa, każdy zawodowiec, a nawet każdy dyletant w biznesie znakomitości. Ale nikt nie wie dziś nic więcej o Goddardzie, niż w chwili kiedy zaczynał. I ty chcesz, żebym dowiedział się, kim jest? - Roześmiał się. - Czy jesteś pewna, że wiesz, kim ja jestem? - Oczywiście, że wiem! - odparła również poirytowana. - Wiem także, że mógłbyś go odnaleźć. Mógłbyś, ale tylko gdybyś tego bardzo chciał. Gdybyś uznał, że ci się to opłaca, potrafiłbyś wyśledzić Goddarda - podkreśliła z naciskiem. - Musisz jedynie tego chcieć. Czytałam dużo na twój temat i wiele się dowiedziałam. Wiem, że dostałeś Państwową Nagrodę Muzyczną za Oktawy i że Amerykański Związek Kompozytorów oraz Brytyjska Akademia Sztuki Filmowej i Telewizyjnej uznały twoją kompozycję do Przypadku za najlepszą muzykę filmową roku. - Co jeszcze? - zapytał Domostroy, mile połechtany jej dziecinną wiarą w jego możliwości. - Również to, że przez jakieś dwadzieścia lat byłeś sławny na całym świecie i znałeś każdą grubą rybę ze środowiska muzycznego i artystycznego. Widziałam twoje fotografie z piosenkarzami muzyki pop, ludźmi biznesu, gwiazdami i prezenterami telewizyjnymi, projektantami mody. Czytałam rezolucję, jaką uczcili cię kompozytorzy, tekściarze i wykonawcy z MUSE International, kiedy twoja druga kadencja prezesowania temu stowarzyszeniu dobiegła końca. Napisali w niej, że twoje działania cechowała wyobraźnia, opiekuńczość oraz poczucie odpowiedzialności w stosunku do muzyków na całym świecie i że efekty twojej pracy widoczne będą przez wiele następnych lat. A więc skoro wtedy tyle dla nich zrobiłeś, nie uważasz, że teraz oni mogą wyświadczyć ci przysługę? Jedyne, co musisz zrobić, to zadzwonić, zadać kilka pytań i podążyć tropem, który zaprowadzi cię do Goddarda. Czy tego nie rozumiesz? Szybkie wyliczenie jego dawnych sukcesów oraz delikatne przemilczenie przerwanej obecnie kariery nie pozostały na nim bez wrażenia. - To nie takie proste zadzwonić do ludzi, których znałem dawno temu i powiedzieć, że chciałbym ich teraz użyć! - powiedział miękko, starając się jej nie zniechęcić. - Czy nie wydaje ci się, że wszyscy reporterzy, disc-jockeye, felietoniści, komentatorzy i muzycy w tym kraju tak samo jak ty chcieliby dowiedzieć się, kim jest Goddard? Dlaczego uważasz, że wystarczy, gdy zadzwonię do kilku starych znajomych i powiem: "Tu Patrick Domostroy. Powiedzcie mi, kim jest Goddard"? Nie jestem aż tak naiwna - uspokoiła go szybko Andrea - ale z pewnością są jacyś ludzie, którzy wiedzą naprawdę, kim jest Goddard, gdzie jest, jak wygląda, co je, z kim się pieprzy, co ćpa, pali czy wpuszcza sobie w żyłę, żeby mieć odjazd. Musi być ich całkiem sporo: jego rodzina, krewni, przyjaciele, kochankowie lub kochanki, grube ryby z firm płytowych, agenci podatkowi, pracownicy urzędów skarbowych, prawnicy, sekretarki, lekarze, pielęgniarki, technicy muzyczni. Bez względu na to, jak wielki, lub też przebiegły, sprytny czy bogaty jest Goddard, nie mógł sam tego wszystkiego dokonać! Czy nie rozumiesz, że muszą istnieć ludzie, którzy mu pomogli? I którzy z nim teraz pracują? Wszystko, co musisz zrobić, to odnaleźć jednego z nich. Tylko jednego! - Nawet gdybym natknął się na któregoś z nich, to czy wyobrażasz sobie, że ktoś, kto do tej pory milczał jak zaklęty, przerwie swoje milczenie... dla mnie? - Potrząsnął przecząco głową. Andrea nie ustępowała. - Znajdź jednego z nich, zanim powiesz "nie"! I namów go... albo ją - przerwała, czekając na jego reakcję, a kiedy się nie odezwał, ciągnęła dalej. - Jeśli powiesz, że spróbujesz go znaleźć, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc. Wszystko, Patricku. Wypłacę ci teraz gotówką tyle, ile zarobiłbyś przez pół roku u Kreutzera. Mam dość pieniędzy, żeby utrzymać nas oboje. Dostaję je od rodziny. Perspektywa życia z Andrea, w dodatku przy stałym dopływie gotówki - jego samochód wymagał naprawy - była nieodparcie kusząca. Wstał i przeszedł się po pokoju. - Jak długo o tym wszystkim myślałaś? - zapytał. - O tym, zęby się z tobą spotkać? - Nie. O odnalezieniu Goddarda. - Koło roku. - Czy rozmawiałaś z kimś o tym? - Nie. - Dlaczego? - Nie miałam dobrych kontaktów. Do niedawna bałam się do ciebie podejść, ponieważ wydawało mi się, że nie mogę zaoferować ci nic takiego, co by cię zainteresowało. - Przerwała, a na jej usta wypłynął przebiegły uśmiech. - Przeczytałam prawie cały ten chłam, jaki napisano na twój temat od momentu, gdy po raz pierwszy wystąpiłeś publicznie, na długo przed moimi narodzinami. Po czyni, kiedy już miałam rzucić zbieranie wiadomości o tobie, natknęłam się na bardzo interesujący artykuł. Ukazał się wiele lat temu, ale opisywał twoje prawdziwe upodobania i rozbudził we mnie nadzieję, że może, mimo wszystko, nie pozostaniesz wobec mnie obojętny. - Czy to był artykuł o mnie w "The New York Times Magazine"? - zapytał. - Nie - roześmiała się szelmowsko. - To był artykuł w "Hetero", "magazynie moralnie wyzwolonych", choć nie nazwałabym go ulubionym pismem moralnej większości naszego społeczeństwa. Czytałeś go? - Swego czasu mogłem go czytać - odparł. - Tak wiele głupstw opublikowano... - Napisała go jakaś pani Ample Bodice - przerwała mu Andrea - jednoręka gwiazdka porno, która dorabia na boku artykulikami ze świata seksu. Opisała w nim weekend w Uczniu Czarnoksiężnika, prywatnym klubie dla "poszukiwaczy seksu" w Catskills, w którym natknęła się na Patricka Domostroya. Twierdziła, że byłeś tam w towarzystwie młodej dupeczki o wspaniałych kształtach, która zachowywała się jak twoja seksualna niewolnica. Podczas weekendu, a także w trakcie różnych czynności, mających rzekomo wyzwalać "wyobraźnię seksualną", twoja mała towarzyszka sadomasochistycznych fantazji przebierała się w różne kostiumy: a to dziewczynki w wieku dojrzewania, a to kurwy, a to uczennicy college'u, przy czym każde z jej przebrań było doskonale dopracowane, aż do najmniejszego szczegółu ubioru i makijażu. I ani razu się nie powtórzyła. Przerwała, czekając na jego reakcję. Przesunęła się i usiadła dokładnie naprzeciw niego, skrzyżowała łydki i szeroko rozłożyła uda, ostentacyjnie odsłaniając swoje ciało. Patrzyła na niego w milczeniu, jakby on tez był wystawiony na pokaz i nie mógł ukryć niczego przed jej badawczym wzrokiem. - Przeszedłeś długą drogę od komponowania wielkiej muzyki i koncertowania w wypełnionej po brzegi sali Carnegie Hali do przemieszkiwania w Old Glory i zarabiania na życie jako klezmer u Kreutzera, w tej spelunce z grami zręcznościowymi, która próbuje uchodzić za klub nocny! Długą drogę! Nie chciałbyś tego zmienić? - Tak się składa, że ta "długa droga" to moje życie i nie narzekam na nie - odparł Domostroy, próbując odwrócić ostrze jej argumentu. - I nie potępiaj pochopnie spelunek z grami zręcznościowymi! - dorzucił lżejszym tonem. - Mimo wszystko Earle Henry, człowiek, który wynalazł mechaniczny bilard, wynalazł również szafę grającą. A gdzie byłby bez niej twój cenny Goddard? Andrea nie zwracała uwagi na jego słowa. - Wszystko, co mówię, sprowadza się do jednego: bądź tak pomysłowy pracując dla mnie, jak kiedyś byłeś w muzyce i, zdaje się, w seksie. Pomóż mi odnaleźć Goddarda. Nie będziesz żałował: ja też potrafię grać rolę seksualnej niewolnicy i przebierać się w perwer syjne kostiumy. - Nie wątpię, że potrafisz... ale ja nie nadaję się do roli władcy - poderwał się nagle, żeby zabrać swoją kurtkę i wyjść z jej mieszkania. Andrea podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu, drugą ręką rozpięła i zsunęła mu z ramion koszulę, zrzucając ją na podłogę. Następnie wyprostowała się jak struna i zajrzała mu w twarz, zmuszając go, by spojrzał jej w oczy. Czuła, że z nim wygrała. - Pieniądze będą tylko połową twojej zapłaty. A to - dotknęła go udami i skinęła w kierunku łóżka - drugą połową. Przynajmniej nie będziesz już więcej tracił czasu na grę w spelunkach z mechanicznym bilardem. - Ale będę go tracił na Goddarda! - zaprotestował Domostroy. - Nie będziesz go tracił! - Roześmiała się i zrzuciła z nóg buty. Włożyła ręce za pasek, zdjęła spódnicę i rajstopy, rozpięła bluzkę, pozwalając jej zsunąć się na ziemię. Kiedy położyła się na łóżku, kolejna płyta Domostroya spadła na krążek adapteru. Czekając na jego ruch lub odpowiedź, zaczęła gładzić i okrążać opuszkami palców swoje piersi, po czym przesunąwszy powoli dłonie w kierunku brzucha i łona, pieściła i masowała uda. Stojąc naprzeciw niej uwięziony jej spojrzeniem, Domostroy zdawał sobie sprawę z własnej niezdarności i skrępowania: oto próbował ratować swoją godność, sprzedając mądrość i doświadczenie dojrzałego wieku za usługi seksualne młodej kobiety. Wolałby ją rozebrać. Tymczasem to ona obserwowała go teraz jakby przez szkło powiększające. Zanim skończyła się jego ostatnia płyta, Domostroy włączył radio nastawione wcześniej na ulubioną stację Andrei. Operacja rozbierania się jeszcze bardziej go zdeprymowała i przez chwilę czuł, że opuszcza go podniecenie. Bojąc się, że Andrea to zauważy, udał, że musi usiąść, żeby ściągnąć spodnie. Pozostałe części ubrania zdejmował w pozycji siedzącej zwrócony do niej plecami. Następnie, wciąż zasłaniając swoją sflaczałą męskość, przyczołgał się do niej i zaczai pieścić jej ramiona i całować szyję. Schyliwszy głowę do jej piersi, całował, lizał i dotykał jej sutek wargami i językiem. Wróciło podniecenie. Kiedy poczuł, że go pobudza i ponagla, miał ochotę ją powstrzymać. To on przejmował zawsze inicjatywę i próbował zdominować kobiety, które w gorączce aktu miłosnego uporczywie usiłowały doprowadzić go do orgazmu, jak gdyby znajdowały w tym dowód jego podniecenia i swojej nad nim kontroli. Dla niego szczytowanie kładło ostateczny kres podnieceniu i hamowało, przynajmniej na jakiś czas, strumień namiętności. Andrea wyciągnęła rękę i zgasiła lampkę przy łóżku. W ciemności, otoczony wylewającą się z głośników muzyką, Domostroy pogrążył się w fantazjach na temat Andrei. Czuł ją każdą częścią swojego ciała, aż... Z tego transu niespodziewanie wytrąciło go coś, co wydawało mu się nierównym w tonie szeptem, prawie kaszlem. Wytężył słuch, by zidentyfikować dźwięk, który zdawał się dochodzić z dziury w suficie, czy też gdzieś wysoko ze ściany. Kiedy zorientował się, że hałas wybił go ze stanu koncentracji, podjął energiczny, świadomy wysiłek, by ją odzyskać i oddać się całkowicie uprawianiu miłości. Andrea zaczęła pieścić go bardziej natarczywie, dotykała, gładziła, gniotła i masowała jego ciało, i kiedy już miał się jej poddać, sprawić, by zaczęła krzyczeć, rzucać się i walczyć, jakby ją rozpoławiał i rozrywał, znowu usłyszał ten dźwięk, tym razem nie szept, ale niski głos z hiszpańskim akcentem. - Hej, Jose, co powiedziałeś, stary? Powtórz jeszcze raz... Po czym głos zanikł i wróciła muzyka. Przestraszony, rozpalony i mokry, z łomoczącym sercem Domostroy wyślizgnął się z dziewczyny. - Kto to był? - zapytał, chwytając kapę i przykrywając nią siebie i Andreę. - Co? Ach, to! Wyskoczyła spod niego i zapaliła światło. Patrzył, jak odgarnia do tyłu włosy i studiuje zdziwiony wyraz jego twarzy. - To... - powiedziała ze śmiechem, nadając temu słowu posmak tajemniczości. - Prawdopodobnie taksówkarze lub kierowcy ciężarówek. Co jakiś czas, zwykle w środku nocy, dzięki jakiemuś cudowi elektronicznemu, mój odbiornik wyłapuje ich głosy, kiedy rozmawiają ze sobą przez CB radio. Przerwały jej głosy kierowców. Rozmawiali o niczym, jakby mówili dla samej przyjemności mówienia i dlatego, że znaleźli słuchacza. - Naprawdę, mówię ci, stary... - Daj spokój, Jose, wiesz, o co mi chodzi... Po chwili ich głosy ponownie rozpłynęły się w muzyce. - Drżysz - powiedziała Andrea. Roześmiała się znowu. - Przestraszyli cię, prawda? - Chyba tak. To niesamowite. A poza tym jest tu zimno jak diabli. Mogę podkręcić ogrzewanie? - Spróbuj, ale zawór się zaciął. Nie mogę doczekać się, żeby przysłali kogoś do naprawy. Wstał z łóżka i podszedł do kaloryfera pod oknem. Zwrócony do niej plecami kucnął, odsunął metalową klapkę i spróbował odkręcić zawór. Bezskutecznie, zakręcony był tak mocno, że choć próbował go kilkakrotnie zaatakować, ani drgnął. Kiedy tak kucał na zimnej podłodze w strumieniu mroźnego powietrza spod okna, dostał dreszczy. Świadomy własnej niezdarności i zażenowany całą sytuacją, zebrał wszystkie swoje siły i naparł oboma rękami na zawór. Poczuł, jak ustępuje, a następnie usłyszał, jak puszcza pod naciskiem jego ciężaru. Kiedy rzuciło go do przodu, strumień wrzącej pary wystrzelił z otworu, cudem omijając jego przedramię i udo. Odskoczył do tyłu, żeby przed nim uciec, przekoziołkował przez krzesło i jak długi rozciągnął się pod stołem. Ulatniająca się para zaczęła wypełniać pokój, zamazując jego kontury. Słyszał gdzieś obok śmiech Andrei, ale ledwo odróżnił jej nagi kształt, kiedy stanęła przed nim, niczym duch, w jarzącym się snopie światła z lampki przy łóżku. Potem w ogóle już jej nie widział. Wstał i po omacku, w wypełnionym białą parą pokoju, posuwał się w kierunku syczącego zaworu i znajdującego się nad nim okna. Przez chwilę nawoływali się z Andreą, po czym cali mokrzy, pokryci cienkimi, ciepłymi strużkami wody, zderzyli się i natychmiast przywarli do siebie. W końcu Domostroy znalazł okno i otworzył je. Fala zimnego powietrza wtargnęła do środka, wpędzając ich z powrotem do łóżka. Dygocząc i śmiejąc się, tulili się do siebie pod kocem. Kilka minut potem, kiedy para z kaloryfera wydostała się na zewnątrz, powietrze w pokoju oziębiło się, a mgła ustąpiła. Z sufitu, ścian i mebli, niczym w ogrodzie po deszczu, kapała woda. - Już po burzy - powiedziała Andreą. - Obwiążę ręcznikiem kaloryfer. - Po czym natychmiast dodała: - Jak myślisz, dlaczego poszłam z tobą do łóżka? Dlatego że jestem w tobie zakochana, czy dlatego że chcę się tobą posłużyć? - Mam nadzieję, że dlatego, że jestem ci potrzebny - odparł Domostroy. - Naprawdę? Chcesz powiedzieć, że nie masz nic przeciwko temu, żeby ktoś się tobą posłużył? - Potrafię to znieść. Przynajmniej stoi za tym jasna motywacja. - A w miłości? - W miłości nie. Poza tym miłość nie pasuje do moje go stylu życia. Usytuowany w południowym Bronksie, dwadzieścia minut jazdy samochodem z Manhattanu, lokal u Kreutzera przyciągał w dawnych czasach całkiem elegancką klientelę, która przychodziła tu posłuchać kilku najlepszych piosenkarzy w kraju. Domostroy pamiętał, jak dwadzieścia lat temu - było to mniej więcej w tym czasie, kiedy ukończył studia i jego pierwszy utwór, Zawody z kurem, wykonywany był przez ważniejsze amerykańskie orkiestry - zabierał swoje dziewczyny na randkę do Kreutzera, na wieczór wspaniałej muzyki, eleganckiego tańca i dobrego włoskiego jedzenia serwowanego w słynnej Sali Borgii. W ówczesnych latach Kreutzer, podobnie jak wiele innych dobrych lokali, dyskryminował czarnych. Nie mogąc legalnie zabronić Murzynom odwiedzania klubu, kierownik sadzał ich przy najgorszych stolikach, z dala od sceny, i polecał kelnerom nie obsługiwać ich tak długo, aż albo z własnej woli opuszczą lokal, albo zbyt głośnymi protestami wywołają awanturę. Wtedy kierownik wzywał policję, pozostającą niezmiennie w przyjacielskich stosunkach z kierownictwem zakładu, a ta usuwała ich siłą. Pewnego wieczoru, wystrojony we frak oraz futro z wigonii na jedwabnej podszewce, w towarzystwie wspaniale ubranej dziewczyny, Domostroy przybył do Kreutzera na długo przed występami. Ponaglającym tonem, swoim ciężkim wschodnioeuropejskim akcentem poprosił