9780
Szczegóły |
Tytuł |
9780 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9780 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9780 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9780 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eugeniusz D�bski
W�ADCY NOCY Z�ODZIEJE SN�W
Mamie
- Czy pan pije, panie Marlowe?
- No, skoro ju� pani o tym wspomnia�a...
- Nie s�dz�, �ebym mog�a zatrudni� detektywa u�ywaj�cego alkoholu pod
jak�kolwiek postaci�. Nie pochwalam, nawet palenia papieros�w.
- A mog� sobie obra� pomara�czk�?
Raymond Chandler, Siostrzyczka
Iwonie Chudzikiewicz
Specjalne podzi�kowania za redakcj� tekstu
CZʌ� PIERWSZA
�NADAWCY SN�W�
�Helmut sam po�egna� si� z �yciem�
Wszed�em do biura i od razu wiedzia�em, �e co� jest nie tak. Od progu
rozejrza�em si�.
Potem zrobi�em ostro�ny krok naprz�d, �ladem �mierci. No tak...
Wzi��em z biurka lup�, kt�r� chyba pod�wiadomie tam umie�ci�em w oczekiwaniu
takiego zastosowania i przyjrza�em si� Helmutowi. Denat le�a� na plecach, g�ow�
mia�
owini�t� swoj� w�asn� lin�. Zadzierzgni�cie albo zatrucie pokarmowe,
zdiagnozowa�em i
musia�em mie� racj� - ni�, zazwyczaj wysnuwana sk�d� z tylnej cz�ci odw�oka,
tym razem
wychodzi�a jakby z pyszczka. Paj�czyna, ostatnie �o�e Helmuta, zadr�a�a od
mojego oddechu,
odwr�ci�em si� na chwil� i po kilku sekundach wr�ci�em do ogl�dzin. Nic nie
wskazywa�o na
u�ycie si�y, Helmut sam po�egna� si� z �yciem - SPZ�. Oto zdech� by� ostatni
paj�k w moim
sm�tnym biurze!
Smutne jest �ycie takiego paj�ka. Musia� by� g�upi - przeszed� szpar� pod
drzwiami,
by przekona� si�, �e nie znajdzie tu nie tylko muchy, ale nawet muszego truch�a.
To
zrozumia�e, muchy pos�uguj� si� w�chem, natomiast w moich dwu pokojach nie by�o
niczego
do jedzenia, a zapach tu panuj�cy by� niezniszczaln� mieszanin� woni kurzu,
oszcz�dnie
stosowanego �J&J Do Mycia Pod��g i Innych Takich� i susz�cych si� w popielniczce
niedopa�k�w dw�ch cygar. Cygara, jak pami�tam, wypalili�my z moim ostatnim
klientem,
ostatnim, kt�rego by�o sta� nie tylko na wynaj�cie prywatnego �apsa, ale nawet
na dwa
cygara. By�o to do�� dawno temu, dok�adnie: dziewi��dziesi�t cztery dni temu.
Wiem, bo
w�a�nie dzisiaj, w niespodziewanym przyp�ywie werwy przespacerowawszy si� od
drzwi do
biurka, zatrzyma�em si� przy kalendarzu i skrupulatnie przerzuciwszy karty,
obliczy�em to -
trzy miesi�ce i dwa dni. Kalendarz przesun�� si� z brudnego bobasa, kt�rego
umorusane
cia�ko, zamierza�a w�a�nie wymoczy� w rewelacyjnym myde�ku, fa�szywie
u�miechni�ta,
biu�ciasta mamusia. Potem zerkn��em na zgrabn� - czerwiec - mechaniczk�
samochodow�,
przybrudzon� fachowo i w odpowiednich miejscach olejem; popatrzy�em na lipiec -
staruszk�,
kt�ra wyla�a na m�a ketchup i uroczy�cie odgrywa�a rozpacz. P�niej, dok�adniej
przyjrza�em si� sierpniowi, uosabianemu przez ogrodnika i jego poplamion� sokiem
z
pomidor�w �onk�, i w ko�cu dotar�em do wrze�nia, siwego Murzyna w bia�ej,
zachlapanej
czekoladowymi lodami koszuli. Wszystkie te personifikacje miesi�cy mia�y by� za
chwil�
oczyszczone i wyprane za pomoc� jakiego� proszku. O, przypomnia�em sobie, �e
powinienem
odwiedzi� pralni�. I to by�o wszystko, co zaplanowa�em sobie na dzisiejszy
dzie�. Reszt� z tych
kilku godzin mia�a mi zaj�� sprawa.
Gdyby jaka� by�a.
Ale nie zanosi�o si� na to.
Nie zanosi�o si� na nic.
Odepchn��em si� od biurka, ostro�nie odchyli�em do ty�u i prawie od razu
z�apawszy
r�wnowag�, zacz��em si� kiwa� na tylnych nogach krzes�a. Pod tym k�tem
popatrzy�em na
okna. To bli�sze wychodzi�o na ty�y meksyka�skiej knajpy i sp�ywa�o od zewn�trz
nier�wnymi
zaciekami t�uszczu w r�nych odcieniach; gdyby zapach m�g� si� osadza�, mia�bym
za friko
witra�, ale mia�em te� �wiadomo��, �e gdybym otworzy� okno, zapach papryki i
cebuli
rzuci�by mn� o pod�og�. Drugie okno otwiera�o prostok�tne �lepie na walijsk�
��k�.
Podszed�em bli�ej, bo wyda�o mi si�, �e w perspektywie widz� c�tk� wisz�cego
nieruchomo
nad wzg�rzem skrzydlatego drapie�nika. Ale nie. Zdrapa�em muszy pomiot z plakatu
i
wr�ci�em na krzes�o. Zapowiada�o si� kolejne d�ugie, nudne, beznadziejne
warowanie.
By�o cicho. Jeszcze wczoraj powiedzia�bym, �e cisza panowa�a tak g��boka, �e
s�ysza�em, jak w rogu, na styku dwu �cian i sufitu, sika paj�k. Dzi� ten
dyskretny ha�as
musia�em zakwalifikowa� jako kurczenie si� p�atka farby.
- Byle do pi�tku - powiedzia�em na g�os.
Mia�em w kieszeni co� oko�o trzydziestu sze�ciu dolar�w. Ma�o ludzi w Stanach
mo�e
o sobie powiedzie�, �e ca�y ich maj�tek, naprawd� wszy�ciusie�ko, co maj�, to
trzydzie�ci
sze�� dolar�w. Mo�e jeszcze jakie� czterdzie�ci cent�w. Jednocze�nie jeszcze
mniej mog�oby
powiedzie�, �e zwisa im ta sytuacja suchym glutem, bo w pi�tek maj� dosta�
cztery miliony
sze��set pi��dziesi�t trzy tysi�ce siedemset siedemdziesi�t pi�� baks�w. Tyle,
ile przewiduje
si� na pi�tkowe losowanie. Tyle nale�y mi si� za wykupione, dwa kupony totka, od
wtorku...
Cenne papierki mi�o zaszele�ci�y w kieszeni koszuli.
Wsta�em. Podszed�em do lustra i popatrzy�em na siebie.
- Kiedy w ko�cu przestaniesz si� bawi� w Marlowe�a, za trzy centy? - zagadn��em
swoje odbicie. Facet w lustrze delikatnie uni�s� jedn� brew, lew�, tylko t�
lew�, z tego by�em
najbardziej dumny, i mrukn�� g�osem Bogarta: - Wymi�kaj, kole�. I nie zapomnij
zabra� ze
sob� tego swojego worka skrupu��w. Nisko s� cenione, bo nawet Negry si� ich
pozby�y.
Westchn��em i wr�ci�em do biurka. Wyg�upy czy nie - dzisiaj do roboty
rzeczywi�cie
nic nie by�o. Skierowa�em pilota na wie�� i z za�adowanego rano zasobnika
wybra�em po raz
trzeci �P�askowy� deszczu� Marka Knopflera, kompakt zastartowa� od czwartego
nagrania,
�ebym m�g� posmakowa� metalicznego, a jednocze�nie mi�kkiego jak puch, d�wi�ku
gitary...
...Chwil� przygl�da�em si� tym s�owom, a potem jednym ruchem palca odes�a�em je
w
hibernacyjn� otch�a� dziewi�ciuset gigabajt�w dzier�awionej pojemno�ci
archiwizuj�cego
memorexu mojego domowego spinacza. Albo kiedy� stamt�d wyp�yn�, albo zostan� a�
do
wirtualno-kompaktowego ko�ca �wiata.
Boziu, jakie �ycie by�o kiedy� fajne. Pisa�o si�: �Chandra niczym suche,
szeleszcz�ce
skrzyd�o �my zagarn�a mnie...� albo: �Ocean maszerowa� na pla��, jak
sprz�taczka po pracy
do domu...�. I ju�! I jeszcze pi�kna melancholijna dzieweczka, kt�ra albo oka�e
si� zdzir�,
zadr� i morderczyni�, albo ukochan�.
Wczoraj pisa�em opowiadanie, kt�re mia�o sko�czy� si� �le, ale gdy doszed�em do
fina�u, nijak nie potrafi�em u�mierci� bohatera. Zapar�em si� wi�c i przesta�em
pisa�.
Siedzia�em do po�udnia, patrzy�em w okno i zbiera�em si�y. W pole widzenia
wpe�z�y moje
d�onie i chy�kiem skrada�y si� do klawiatury, �eby doda�, jak facet si�
uratowa�, napisa� co�
w rodzaju: �Szcz�liwym trafem uda�o mu si� wyskoczy�...�, �Przypomnia�em sobie
nagle, �e
ma...� Musia�em si�� wyprowadzi� sam siebie z pokoju.
Dzisiaj mia�em w sobie wi�cej hartu ducha. Popatrzy�em na klawiatur� spinacza i
-
nawet nie sprawdzaj�c poczty - zdecydowanymi klikni�ciami zablokowa�em j� na
dwadzie�cia godzin, a potem, zanikn�wszy oczy, wystuka�em sze�cioznakowe has�o.
Nast�pnie, tak z ciekawo�ci, sprawdzi�em, czy specjalnie zainstalowany program
zapami�ta�
has�o i poda mi je na ka�de �yczenie. Poda�. Siedzia�em i patrzy�em przez okno.
Niewiele
by�o wida� - jaki� zaciek�y wr�bel wali� dziobem w orzech, ci�ka kulka
odskakiwa�a i wali�a
chyba jeszcze mocniej we wr�bla, ale ten otrz�sa� si� i wali� ponownie. Och,
jak�e go
rozumia�em.
K�tem oka zobaczy�em, �e moje palce zn�w pe�zn� ku klawiaturze.
Odczeka�em chwil�, ale nic si� nie zmieni�o. Musia�em wsta� i wyj�� z pokoju z
kompem.
W zamy�leniu zszed�em na parter. By� to taki gatunek zamy�lenia, �e gdybym
mieszka� w latarni morskiej, to zszed�bym na sam d�, albo i do piwnicy, ale tu
musia�em
wyhamowa� w salonie.
Przeczyta�em na czczo poranne wydanie lokalnej gazety, co pog��bi�o m�j splin.
By�em w mieszkaniu sam, Phil na obozie, Pyma w swoim biurze projektu i promocji.
Moja
suka Teba, �eby doko�czy� prezentacji stanu osobowego, chyba pojecha�a z Pym�, a
syn
Teby, Monty Python, trwa� w ulubionej pozycji - u�o�y� si� w salonie, z czubkiem
nosa
dok�adnie wycelowanym w swoj� ch�odziark�. I czeka�. Ciekawe, swoj� drog�, �e
gdziekolwiek le�a� (sprawdzi�em to kilka razy z kompasem w r�ku, a nawet
zamocowa�em
mu kiedy� na g�owie kierunkowy namiernik), zawsze mia� ciemne otwory czarnego
nosa
wymierzone w �y�� �arcia. Przynajmniej nie miewa� egzystencjalnych rozterek.
�aden z niego
kumpel w cierpieniu, zrozumie, co to jest egzystencja, dopiero gdy zatn� si�
drzwi do jego
karmnika.
Zrozpaczony, przymierzy�em si� nawet do w��czenia klawiatury, ale co� mi
powiedzia�o: �To nie jest dzie� na dobre s�owa!� Dok�adniej - to by� �smy
niedobry dzie�.
To by� dzie� albo na co� niespodziewanie mi�ego, albo przynajmniej na
wy�adowanie
si� za swoje krzywdy na kim�, kto akurat podejdzie pod but. M�g�bym wyj�� na
spacer z
Montypytem, mo�e spotka�bym jak�� m�od� ekshibicjonistk�. To by by�o mi�e. A
gdyby nie
okaza�a si� m�oda, albo niespecjalnie ekshibicjonistyczna, m�g�bym j� skatowa�
werbalnie,
m�wi�c: �Ale masz ma�e te piersi. Fe! Wstyd! Przecie� jest ju� masa krem�w na
wypryski!?
Ona by si� zesroma�a i uciek�a, a ja mia�bym lepszy humor.
Chocia� - niby dlaczego?
Ziewn��em. Doprowadzony do desperacji, si�gn��em z nud�w po przys�an� mi cztery
dni temu ksi��k�. Bestseller. Mog�em j� sobie �ci�gn�� z Netu dwa miesi�ce temu,
i kto wie,
czy nawet tego nie zrobi�em, a mo�e to agent autora sam mi j� podes�a�; w ko�cu
znajdowa�em si� na li�cie gratis�w, na kt�rej umieszczano ka�dego, kto w
jakikolwiek spos�b
styka� si� z literatur�. Ale owo og�lnie dost�pne konto sprawdza�em tylko, b�d�c
w jeszcze
wi�kszej desperacji. Tyle tam by�o ch�amu... Dopiero, kiedy autora by�o na to
sta�, kiedy
maniacy z booknotami zassali kilkana�cie tysi�cy egzemplarzy z Netu, pojawia�y
si� wersje
papierowe, ju� z dopiskiem: ��ci�gni�to 18 tysi�cy egzemplarzy w ci�gu dw�ch
pierwszych
tygodni!�. Osiem dziewi��dziesi�t dziewi��. Cztery warianty ok�adki, co jedna to
pi�kniejsza.
Otworzy�em gdzie� w �rodku i poczyta�em chwil�. Wysz�o mi, �e to historia
pewnego
owdowia�ego plantatora, kt�ry mia� doros�ego syna i o�eni� si�, z posiadaj�c�
c�rk�,
rozw�dk�. Po jakim� czasie syn i c�rka zacz�li si� mie� ku sobie i po�enili si�.
Pasierbica
sta�a si� jednocze�nie synow�. Fajnie. Potem synowi urodzi� si� syn, a
plantatorowi c�rka.
Wtedy syn syna, czyli wnuk... Aha, wcze�niej syn plantatora mia� po �lubie ojca
macoch�, a
po swoim �lubie - r�wnocze�nie te�ciow�. Teraz przyjrzyjmy si� wnukowi
plantatora: jako
syn syna by� wnukiem, jako syn synowej... A tak - te� wnuk. Dobra. Czyta�em
dalej. Co do
c�rki-rozw�dki - proste: mia�a ojca i te�cia jednocze�nie. Potem jednak zrobi�o
si� naprawd�
ciekawie, musia�em kilka razy wraca� do poprzedniego akapitu. Na dobr� spraw�
wszystko
mia�o si� ku temu, by plantator zosta� jednocze�nie swoim dziadkiem i wnuczk�.
Od�o�y�em rodzinn� sag�. By�o mi smutno. Przewidywa�em, �e nied�ugo us�ysz� od
Samuelsa, swojego agenta: �Nie m�g�by�, Owen, napisa� kiedy� czego� r�wnie
prostego i
chwytaj�cego za serce, co? Zamiast si� w�cieka�, �e robi� to jacy� durnie, a
jeszcze inni
g�upcy kupuj��. Brz�czyk telefonu wyrwa� mnie z mozolnego splatania ewentualnej
odpowiedzi na warkot Samuelsa. Ucieszy�em si�, ale nie rzuci�em do urz�dzenia,
podszed�em
do niego dostojnie i wolno.
Kghm! Khm! - S�ucham?
- Detektyw Owen Yeates? - g�os by� wyra�ny, mocny, to znaczy mocno przenoszony,
ale wyra�nie starczy, nieco skrzypi�cy, lekko dr��cy. W�adczy i niezbywalny.
Kobiecy albo
m�ski. - Czy tak?
- Tak, ale...
- Mam dla pana zaj�cie, ch�opcze.
U�miechn��em si� z wdzi�czno�ci�. Montypyt zastrzyg� uchem, wyczuwaj�c
zbli�aj�ce si� pasmo dobrego humoru.
- Nie jestem ch�opcem, od mniej wi�cej dwudzies...
- Niewa�ne. Mam k�opoty ze z�odziejami i chc� ci� wynaj��!
- Nie prowadz� spraw, kt�re...
- W ksi��ce telefonicznej jest twoje og�oszenie! - w g�osie rozm�wcy?
rozm�wczyni?
pojawi�a si� gro�ba. - Czy mam si� zg�osi� do odpowiednich w�adz z ��daniem
cofni�cia ci
licencji? - Ksi��ka telefoniczna! M�j Bo�e... Rozczuli�em si�. Nie wydawano ich
od
kilkunastu lat.
- Prosz�... - cholera: pana?, pani? - ... pos�ucha�. Ta ksi��ka, kt�r� ma... -
strzela�;
pani czy pan? - ... w kt�rej jest moje og�oszenie, ma ju�...
- Czy ja m�wi� niewyra�nie? Chc� ci� wynaj�� i basta! Mam tak� zasad�, zawsze
si�gam do ostatnich nazwisk, denerwuj� mnie ci wszyscy cwaniacy, kt�rzy
pozmieniali
nazwiska na Aaron czy jakie� inne na �Aaa�. Bior� wi�c tych z ty�u, niech te�
zarobi�.
Ojej, jaki to dobry cz�owiek do mnie dzwoni!
- Pomy�la�am wi�c...
Jest! Ona! Pani! Dobra pani z...
- ...�e wezm� jakiego� honorowego detektywa, kt�ry nie wpycha si� na pierwsze
miejsce w dziale �Agencje detektywistyczne�. - Staruszka wzi�a d�ugi oddech.
Mo�e czeka�a
na okazanie wdzi�czno�ci? Wzruszony odchrz�kn��em i zapyta�em:
- Czy mo�e pani poda� sw�j adres? Postaram si�...
- Bo niby dlaczego wszystko zawsze maj� zgarnia� ci �ar�oczni na �Aa� albo
�A�...
S�ucham?
- Powiedzia�em, �e przyjad� do pani dzisiaj po po�udniu i...
- Dlaczego po po�udniu? Joseph ju� po pana jedzie. Powinien lada chwila zapuka�
do
drzwi. Czekam.
Di-du-di-du-di-du!
Od�o�y�em s�uchawk�. Potrz�sn��em g�ow�. Wierzy�em, �e takie ma�e wstrz��nienia
m�zgu pomagaj� oddzieli� imaginacje od rzeczywisto�ci. Poniewa� nadal mia�em w
uszach
przenikliwy g�os, musia�em przyj��, �e to si� wydarzy�o. Wpad�em w pop�och.
Notes? Notes -
tak, to zawsze maj� detektywi. Pisak. Bro�? Nie, to tylko kradzie�. Mo�e ukradli
jej... Co si�,
na Boga, krad�o p� wieku temu? Po�ciel z ogrodu? Psa? Sadzonki r� i
wycieraczki spod
drzwi?
Kto� uruchomi� taster przy furtce. Odetchn��em jak przed biciem rekordu w
swobodnym nurkowaniu i otworzy�em drzwi. Przy furtce sta� obci�gni�ty sk�r�
szkielet w
kaszkiecie z wytw�rni film�w. Joseph, ani chybi.
- Tak?
- Szanowny pan Owen Yeates? - zasalutowa� dystyngowanie. Zacz��em si�
gor�czkowo zastanawia�, czy du�ym nietaktem b�dzie, je�li przeprosz� go, wpadn�
do
mieszkania i przez chwil� po�wicz�, przy lustrze to dystyngowane oddawanie
honor�w.
Gdybym tak zasalutowa� Ezrze M.P.?! Powstrzyma�em si� najwy�szym wysi�kiem woli.
- Pani Groddehaar prosi o zaj�cie si� jej spraw�. - Szurn�� podeszw� i wykona�
�wiczony od setek lat zwrot z jednoczesnym usuni�ciem si� z drogi.
Dopiero teraz zobaczy�em, �e przed moj� bram� stoi RR, chyba... Matko jedyna!
Chyba Silver Shadow?! Na mi�kkich nogach dotar�em do furtki i wpi�em si�
wzrokiem w
samoch�d. Nie pojazd, nie bryk�, nie fur� ani taczk�. SA-MO-CH�D!
Dobrze. Ju� wiedzia�em, �e dla samej przeja�d�ki tym cudem wezm� zlecenie pani
Groddehaar. Zw�aszcza, �e chyba nie chodzi�o o wycieraczk� sprzed drzwi ani
krzak r�. Za
mn� rozjazgota�y si� drzwi do domu, kt�re zapomnia�em zamkn��. Machn��em r�k�,
zamkn�
si� same, Montypyt dostanie za kwadrans swoj� wo�owin�. Wyszed�em na ulic�, ale
nie
zd��y�em si�gn�� klamki auta - szkielet Josepha ju� tam by�. Zupe�nie bez sensu
przypomnia�
mi si�, przyniesiony przez Phila ze szko�y, dowcip: �To jest szkielet Einsteina,
a ten ma�y, to
szkielet ma�ego Einsteina�. Wsiad�em.
Mmm! Zapach! Sk�ra, pracowicie piel�gnowana sk�ra. Drewno, drewno tak
szlachetne, �e zas�uguj�ce na miano Drewna: maho�, palisander i heban... Z�oto i
troch�
kamieni p�szlachetnych. Ruszyli�my. Ale jak! M�g�bym oddziela� w tym momencie
��tko
od bia�ka i nie rozla�bym jednego ani drugiego.
- Czy �yczy pan sobie drinka? - zapyta� Joseph.
Mia�em ochot�, szczeg�lnie �e w barku takiego wiekowego rolls royce�a musia�a
by�
czterdziestoletnia brandy, ale przechwyci�em w lusterku spojrzenie szofera.
- Nie, dzi�kuj�.
Wydawa�o mi si�, �e z ko�cistej klatki piersiowej wydoby�o si� na zewn�trz
bardzo
dyskretne westchnienie ulgi. Rozpar�em si� na kanapie.
- Dok�d jedziemy?
- Do posiad�o�ci pani. Hodden Park.
Zastanawia�em si� chwil�.
- Nie znam.
- Nie ma jej na planie. Ju� pani o to zadba�a.
Aha!
To by� przeciwleg�y skraj miasta. P�yn�li�my tam dostojnie, a wszystkie te
g�wniane
wyt�oczki na trzech, czterech i wi�cej ko�ach czmycha�y nam z drogi. �wiat�a
zapala�y si�
niemal na zam�wienie, a policjanci wci�gali brzuchy i wbijali swoje rozlaz�e
podbr�dki we
w�asne jab�ka Adama. Si�gn��em do barku, a k�tem oka obserwowa�em Josepha. Nie
wiem
czemu, ale by�em przekonany, �e widzi m�j ruch, a jednocze�nie udaje mu si�
powstrzyma�
od zerkni�cia w lusterko.
Wspania�y szofer.
Idea�.
Nie mog�em takiego zawie��; nala�em sobie do szklaneczki oryginalnej mineralnej
�Mont Sourville�, idealnie sch�odzonej i z tyloma b�belkami, ile powinna mie�.
Co do sztuki,
zar�czam.
Min�li�my Snow Hill, �Majestic�, przeci�li�my Autostrad� Wschodni�, rzek� i
wjechali�my w Union Square, ale nagle skr�cili�my stamt�d na po�udniowy zach�d,
a
przysi�g�bym, �e nie by�o tam wcze�niej �adnej widocznej odnogi. Jakby na
um�wiony
sygna�, szpaler drzew na rolkach odsun�� si� i niewidoczna, i nieosi�galna w
inny spos�b
brama wpu�ci�a nasz� limuzyn�. Odruchowo stara�em si� zapami�ta� drog�, wyda�o
mi si�, �e
Joseph napi�� w jaki� szczeg�lny spos�b mi�nie karku, w ka�dym razie na cienkim
ko�cianym trzpieniu zaznaczy�y si� jakie� �y�y czy mi�nie. Rozlu�ni�em si� i
opad�em z
powrotem na poduszki, a szofer odetchn��.
Podjechali�my pod klasycystyczne wej�cie do pa�acu. Gdybym jakim� cudem
sforsowa� ukryt� bram� i zajecha� tu w�asnym samochodem, to nawet gdyby by� to
bastaad,
skromnie zaparkowa�bym z boczku, gdzie g�sta winoro�l, pewnie sze��setletnia,
pi�a si� po
murze i jednocze�nie odbija�a nieco w bok na pergol�. Tam w�a�nie ukry�bym swoj�
bryk� i
na palcach, staraj�c si� nie skrzypie� na �wirze, podszed�bym do drzwi.
Na szcz�cie zajecha�em RR i nie musia�em si� kry�. Wysiad�em i butnie
rozejrza�em
si� dooko�a; szkoda �e nie mia�em w z�bach wyka�aczki, wygl�da�bym na kogo�, kto
zamierza kupi� t� posiad�o�� wraz z jej dwustu pokojami. Drzwi wysoko�ci trzech
pi�ter
otworzy�y si�, za nimi sta�a ju� pokoj�wka w fartuszku i czepeczku. Omal nie
rozszlocha�em
si� w duchu - nikt mi nie uwierzy, a nie wzi��em ze sob� ani jednego ze swych
licznych
filmuj�cych gad�et�w. Idiota.
U�miechn��em si� i na trzyman� przez ni� tac� po�o�y�em wizyt�wk�. Przynajmniej
tyle.
- Prosz� do salonu.
Dziewczyna posz�a przodem. Doprowadzi�a mnie do salonu, gdzie zr�cznie przej�a
mnie inna, o wiele starsza i grubsza.
- Napije si� pan czego�? - zapyta�a.
Niedbale machn��em r�k�. Rozejrza�em si�. Kilka obraz�w na �cianach, brak
tabliczek
z autorami, ale kto by nie pozna� Dalego, Gauguina, Theilessena, nie m�wi�c o
Van Goghu,
kt�rego jeden z wariant�w �S�onecznik�w� powieszono nieco z boku, �eby - jak
zrozumia�em
- nie pcha�y si� w oczy i nie zdominowa�y salonu.
- Pani prosi - us�ysza�em z ty�u.
�Pani prosi, a pan - szczeni�, tak brzmia� jeden z g�upszych tekst�w ulubionego
komika Sarkissiana, Buddy�ego Zbira. Tym razem nie wyda�o mi si� to �mieszne.
Korytarzem
obwieszonym trofeami my�liwskimi, niemal muskaj�c czubkiem g�owy nozdrza
olbrzymich
�osi i ko�ce tr�b s�oni, dotarli�my pod drzwi, przy kt�rych pokoj�wka chwyci�a
za ga�k�
klamki i, przywieraj�c jednocze�nie plecami do �ciany, obrzuci�a mnie szybkim,
kontrolnym
spojrzeniem. Niemal otworzy�a usta, �eby za��da� okazania paznokci, ale
powstrzyma�a si�.
Przez my�l przelecia�o mi kilkana�cie wariant�w dowcipnego i agresywnego
zachowania, ale
- starzej� si� - wycofa�em przekor� w g��b ducha. Pos�a�em dziewczynie lekki
u�miech, a ona
leciute�ko westchn�a. Czy mi si� wyda�o, czy by�o to westchnienie wsp�czucia?
Wszed�em.
Pani Groddehaar siedzia�a na kanapie w pi�knym odcieniu butelkowej zieleni,
pokrytej pluszem grubym i g�stym jak futro merynosa. Dodatkowo oparcie i boki
zdobi�y
�nie�nobia�e koronki. Pewnie szwajcarskie albo polskie. Z boku stolik,
niew�tpliwie z
pracowni Jeansona, mi�kkie �wiat�o snuj�ce si� z lamp Hornicla. I - m�j Bo�e -
ca�a ta reszta,
ca�a bez wyj�tku! Gabinet by� tak pi�kny, �e z trudem oderwa�em si� od
kontemplowania
scenografii.
I zwr�ci�em uwag� na pani� Groddehaar. Mimo, i� siedzia�a, zauwa�y�em, �e by�a
wysoka, szczup�a i wiotka, upstrzone brunatnymi plamami d�onie opiera�a na ga�ce
laski.
Pewnie mo�na by za ni�, za lask�, nie za pani� Groddehaar, kupi� kawa�
amazo�skiego lasu z
Indianami i rzek�. Mia�a g�ste siwe w�osy, porz�dnie wyszczotkowane i - je�li
si� na tym
znam - tylko szczotkowane, bez �adnych k�pieli od�ywczych, utrwalaczy,
nas�czaczy,
uk�adaczy. Gospodyni mia�a na sobie bia��, tak bia��, �e a� b��kitnaw�, bluzk� z
koronkowymi mankietami i ko�nierzykiem, na niej granatow� kamizelk� z
cieniutkiej irchy i z
takiej samej irchy sp�dnic�.
Jakby zniecierpliwiona moim niezdecydowaniem pani Groddehaar wyci�gn�a r�k�.
U�wiadomi�em sobie, �e nie pami�tam jak si� ca�uje d�o� damy - trzymaj�c j� w
prawej czy
lewej r�ce. U�cisn��em j� wi�c tylko ostro�nie.
- Mo�e powinnam jednak zafundowa� sobie fryzjera? - zapyta�a, - Ale w moim wieku
to ewidentne marnowanie cennych chwil, szkoda mi ka�dej minuty zu�ytej na g�upie
zaj�cia.
- Wskaza�a r�k� fotel. - Siadaj, ch�opcze.
Pog�aska�em si� po czubku g�owy; powinna, szczeg�lnie gdy usiad�em, zobaczy�
tonsurk�. Takiej nie miewaj� ch�opcy.
- Tak. - Stukn�a lask� w pod�og�. - Kto� mnie okrada - powiedzia�a. - Jak ja
tego nie
znosz� - oznajmi�a tonem zwierzenia. Zacisn�a na chwil� nieumalowane wargi. -
Nigdy nie
znosi�am z�odziei i nie b�d� tego tolerowa�a teraz.
- Tylko... - usi�owa�em, ot tak, dla w�asnego komfortu psychicznego, sprzeciwi�
si� jej
jako� - ... �e ja...
Ze zdziwieniem us�ysza�em dr�enie we w�asnym g�osie.
- Ma pani star� ksi��k� telefoniczn�! - wypali�em.
- No to co? - opu�ci�a jedn� brew i odwr�ci�a g�ow� nieco w bok. - Skoro od ilu�
tam
lat firma si� trzyma, to nie�le chyba o niej �wiadczy.
Da�a mi, czas na przyswojenie lekcji i jeszcze raz stukn�a lask� o pod�og�. Nie
wiem,
czym si� r�ni�y owe oba stukni�cia, ale po drugim otworzy�y si� drzwi i dygn�a
w nich
moja przewodniczka.
- Kawy? - zapyta�a pani Groddehaar.
- Poprosz�.
Ha! Owen Yeates, postrach morderc�w! �Poprosz�. Jak u cioci na imieni...
- S�uchasz mnie, m�ody cz�owieku?
- Tak, oczywi�cie.
- Wygl�dasz na rozkojarzonego... - powiedzia�a z trosk� w g�osie.
- Otoczenie, przyznam, nieco deprymuje... - us�ysza�em sw�j g�os.
- Mo�e ma�y koniaczek?
- Nie.
To ja powiedzia�em?!
- A palisz ty?
- Tak, prosz� pani.
- A co?
- Golden gate�y.
- Ca�e szcz�cie, dawaj! - za��da�a.
Pocz�stowa�em j� i poda�em ogie�. Zaci�gn�a si� ze smakiem. Wypu�ci�a d�ug�
smug� dymu.
- Jakby co, to on jest tw�j, ch�opcze - pokaza�a trzymanego w r�ku papierosa.
Skin��em g�ow�, zapali�em r�wnie�.
- Chod�my. - Wsta�a, opieraj�c si� na lasce, ale gdy usi�owa�em poda� jej r�k�,
machn�a przecz�co g�ow�. - Jak si� przemieszczam, trudniej mnie zlokalizowa�.
Poprowadzi�a mnie do innych drzwi, wyprzedzi�em j� na palcach i otworzy�em.
Znajdowa�a si� za nimi olbrzymia sala, co� jak p� boiska do pi�ki no�nej pod
dachem, z
witra�owymi oknami i parkietem, w kt�ry mo�na by�o si� wpatrywa� godzinami. Pod
�cianami sta�y dziesi�tki gablot, w kt�rych, jak odnotowa�em bez trudu,
znajdowa�o si�
marzenie ka�dego niemal, z wyj�tkiem mnie, Amerykanina: czapki, r�kawice, buty,
koszulki i
spodnie, wszystko do bejsbolu. I karty, setki, tysi�ce, a mo�e dziesi�tki
tysi�cy kart.
- Kto� opr�ni� mi dwie gabloty - powiedzia�a pani Groddehaar. Wskaza�a jedn� ze
�cian, mniej wi�cej w po�owie jej d�ugo�ci. Z papierosa spad� s�upek popio�u.
Nabra�em
powietrza:
- Skoro to ja pal�, to prosz� nie strz�sa� popio�u na pod�og�, bo mnie s�u�ba
ustrzeli -
mrukn��em p�g�osem.
- Zajmij si� eksponatami - odpali�a gospodyni, wcale nie zdetonowana.
- Nie znam si� na tym - wzruszy�em ramionami. - Wyczuwam, �e to co�
imponuj�cego, ale jestem wyj�tkiem - bejsbol kompletnie mnie nie rusza.
- To tak jak mnie - powiedzia�a, wcale nie zdziwiona. Nie mia�a te� zamiaru mnie
zwalnia�. - Chod�. - Chwyci�a mnie pod rami� i poci�gn�a do najbli�szej
gabloty. Na
szcz�cie znajdowa�y si� w niej nie gacie i skarpety, tylko karty. - Mog� ci
has�owo
powiedzie�, �e s� tu karty-Mauritiusy, a to Di Maggio, a to Senivola, a to Stan
Cuzinsky czy
Volac, Milo Drivac, O�Hara i tak dalej. Poza tym jest obszerna kolekcja
autograf�w: Bud
�wir, Lanny Zuckermann, Huerly, Bromberg...
Rozejrza�em si� po okolicy i trafi�em wzrokiem na waz�; nie wygl�da�a
imponuj�co,
poza tym by�a wolno stoj�ca, na postumencie, nie w gablocie. Pokaza�em pani
Groddehaar, �e
jej uwa�nie s�ucham, a sam skoczy�em szybko w bok i porwa�em waz�. Podsun��em j�
gospodyni, potem sam strzepn��em. Podzi�kowa�a mi zmru�eniem powiek tudzie�
ruchem
g�owy i kontynuowa�a:
- ...Liceck, Saturday, Pioggi, Carneval, White, White Arnie, a nie ten t�uk Joe
-
sprecyzowa�a.
- To jasne - kiwn��em g�ow�.
Przesta�a m�wi� i chwil� mi si� przygl�da�a.
- Nie kpisz sobie aby?
- Nie, ale ja naprawd� nie przyswajam...
- Dobra - przerwa�a mi. Nie po raz pierwszy. Szczeg�lnie je�li mia�em
�wiadomo��,
ile musia�bym zu�y� wielokropk�w, �eby odda� na papierze nasz� wcze�niejsz�
rozmow�
telefoniczn�. - Kt�ra godzina?
- Za dwana�cie jedenasta.
Skrzypn�y drzwi, pani Groddehaar zr�cznie cisn�a papierosem w waz� i odwr�ci�a
si�.
- Telefon, prosz� pani - pokoj�wka dygn�a i ruszy�a w naszym kierunku, nios�c
s�uchawk� w wyci�gni�tej r�ce. Poda�a j� chlebodawczyni, a ta oddali�a si� o
trzy kroki i
sykn�a: - S�ucham?
Pokoj�wka odwr�ci�a lekko g�ow� i tchn�a w moim kierunku:
- Ta waza jest warta prawie sze��set tysi�cy, niech pan jej nie rozbije.
Zanim zd��y�em jakkolwiek zareagowa�, pani Groddehaar warkn�a: - Nie!
Wyci�gn�a r�k� z polemizuj�c� s�uchawk�, wcisn�a j� w d�o� dziewczyny i
trzepotaniem obu d�oni, motylimi ruchami wyp�oszy�a j� z sali.
- Jak m�wi�am - zwr�ci�a si� do mnie - s� tu... Przepraszam - i do odwracaj�cej
si�
dziewczyny: - Tu wypijemy kaw�, stolik i krzes�a! - Wr�ci�a spojrzeniem do mnie.
- Co
pi�tek po jedenastej, mniej wi�cej w p� do dwunastej, kto� co� kradnie -
r�kawice, pi�ki z
autografami, czapki ze �ladami potu jakiego� Matthewsa.
- Nie rozumiem. Wie pani, o kt�rej nast�pi kradzie� i nie mo�e przeciwdzia�a�?
- W�a�nie tak - przytakn�a z pewnym jakby zdziwieniem. - Sam za chwil�
zobaczysz,
m�odzie�cze.
Zrobi�a min� obiecuj�c� mn�stwo uciechy.
- Jak m�wi� - te eksponaty mnie zupe�nie nie podniecaj�, ale - nie znosz�...
Ach, ju� to
m�wi�am!
Drzwi otworzy�y si� i pojawi�a si� zgrabna procesja: dwaj leciwi kamerdynerzy i
trzy
dziewczyny. Migiem ustawili we wskazanym przez gospodyni� miejscu stolik i dwa
foteliki,
rozstawili serwis do kawy, pewnie z... Gdzie i kiedy robili najlepsze serwisy?
Usiedli�my. Widz�c popielniczk�, poda�em waz� jednej z dziewczyn i z ulg�
zapali�em nowego papierosa. S�u�ba znikn�a z pola widzenia. Nala�em kawy pani
Groddehaar i sobie. Skosztowa�em, ale ju� po aromacie wiedzia�em, �e pokocham to
miejsce.
- Poza tym - doda�a pani Groddehaar - strasz� mi s�u�b�.
By� mo�e pomy�la�a sobie, �e skoro nie jestem w stanie doceni� jej kolekcji, to
niespecjalnie usilnie zabior� si� do sprawy, dlatego wtr�ci�a ten czynnik
ludzki. Nie, g�upio
my�l� - pani Groddehaar nie by�a w stanie wyobrazi� sobie, �e kto� mo�e nie
przej�� si�
na�o�onym przez ni� obowi�zkiem. Po prostu do kr�tkiej listy grzech�w z�odziei
doda�a
jeszcze jeden.
- Jak to si� odbywa? - zapyta�em, odstawiaj�c na chwil� fili�ank�, w ko�cu nikt
mi jej
nie ukradnie.
- Zaraz zobaczysz - obieca�a mi.
Zastanowi�o mnie, �e nie pyta: �Masz bro�, kochaniutki?� Przecie� za chwil� maj�
j�
okra��, a wynaj�ty detektyw co ma robi� - gapi� si� na to? �art? Oszustwo
ubezpieczeniowe?
Wy�lizganie spadkobierc�w?
Co� pod �cian� za�omota�o, jakby �piesz�cy si� dzieciak zbieg� po schodach na
parter,
potem us�ysza�em ponury, ale do�� melodyjny ton jakiego� rogu. Od�o�y�em
papierosa i
wolno, nie ha�asuj�c, wsta�em. Byli�my sami w sali. Ja milcza�em i wstrzyma�em
oddech,
pani Groddehaar zamar�a z fili�ank� podniesion� do ust. Na pewno nie potrafi�a
tak warkn��,
imitowa� d�wi�ku, jaki wydaje naci�gni�ta gruba lina, zahaczona, a potem
puszczona. Nad
gablot� w odleg�ym k�cie powietrze zafalowa�o jak w upalny dzie� na pustynnej
szosie.
Odruchowo si�gn��em za pasek z ty�u, ale tam mia�em dzisiaj tylko metk� krawca.
Na
palcach ruszy�em w kierunku migoc�cej gabloty. By�a tak daleko, �e w po�owie
drogi
zacz��em na palcach biec, inaczej dotar�bym tam w przysz�ym tygodniu. Chocia�, z
drugiej
strony, nie by�o si� do czego �pieszy� - gablota sta�a, nie by�o przy niej
nikogo, trwa�a g�sta,
dostojna cisza. Jeszcze raz odezwa�o si� skrzypni�cie, potem tr�bka czy r�g i
naraz szklane
drzwi gabloty jakby sp�yn�y na ziemi�, a w jej wn�trzu zacz�y podskakiwa� i
znika� z oczu
jakie� karty, karty, karty...
Run��em biegiem w stron� odbywaj�cego si� na moich oczach pl�drowania, ale nie
zd��y�em. Mo�e i dobrze, bo nie mia�em kogo i za co chwyta�. Kiedy mia�em do
przebycia
jeszcze kilka krok�w, szk�o drzwiczek �wp�yn�o� do g�ry, na swoje miejsce, a
migotanie
powietrza usta�o.
Koniec.
Gdy wyhamowa�em, by nie wpa�� na gablot�, by�a ju� zwyczajn� stylow� gablot� i
niczym wi�cej. Tyle, �e mia�a wybebeszone wn�trze. Z kilkudziesi�ciu kart
zosta�o cztery czy
sze��. Wpatrywa�em si� t�pawo w szklane p�ki. �e t�pawo - widzia�em w odbiciu.
Odwr�ci�em si� i pomaszerowa�em z powrotem. Przysz�o mi do g�owy, �e je�li si�
nie
po�piesz�, wystygnie mi znakomita, wy�mienita, genialna kawa. Ale tu� przed
stolikiem
stan��em jak wryty. Co� nie�mia�o pukn�o w m�j umys�. I znik�o. Ale zosta�
zapach
pomys�u, leciutki posmak. Niemal nie s�ysza�...
TAK!!!!
D�wi�k! Sygna� rogu. Ro�ek pasterski! Przypomnia�em sobie, �e gdy z przysz�o�ci
pojawia� si� Guylord, tu� przedtem s�ysza�em d�wi�k ro�ka pasterskiego. Potem
co� beka�o,
czka�o, czy te� warcza�o skrzypliwie. Niemal identycznie, jak tu i przed chwil�.
Strzeli�em palcami. Zrobi�em dwa kroki.
- Czy�by� ju� co� wiedzia�, m�ody cz�owieku? - dobieg�o mnie pytanie gospodyni.
I
zanim zd��y�em si� pochwali�, doda�a: - Je�li tak, to jeste� wart tych
dwudziestu dolar�w. -
Musia�a zobaczy� co� w moim spojrzeniu, bo zapyta�a: - Co� nie tak? Pyta�am
swojego
prawnika, powiedzia� mi, �e takie s� stawki za dzie�. Plus zwyczajowa premia, za
sprawne
wykonanie zlecenia.
- Przepraszam, kto jest pani prawnikiem?
- Berhardt & Berhardt. - Zmarszczy�a lekko brwi: - Co� z nimi nie tak?
- Kancelaria przesz�a w r�ce Oldemanna czterna�cie lat temu - b�kn��em. - Kiedy
wi�c
pani go pyta�a? - wykrztusi�em po chwili.
- Och... - oblicza�a chwil�. - Osiemna�cie do dwudziestu lat temu, ale przecie�
dolar
raczej dobrze stoi?
- Tak - zdo�a�em wychrypie�.
Potem mia�em du�e k�opoty z utrzymaniem powagi. Najbardziej si� ba�em, �e j�
obra�� i zabierze mi niedoko�czon� kaw�. Szybko usiad�em i upi�em �yk.
- No? - ponagli�a mnie pani Groddehaar.
- Nie mam ca�kowitej pewno�ci - przyzna�em. - Ale mam pewien domys�. Mocne
podejrzenie. Co do sposobu dokonywania kradzie�y. Gorzej b�dzie ze sprawcami. -
Postawi�em spraw� jasno: - Mog� by� poza moim zasi�giem. S� poza moim zasi�giem
-
sprecyzowa�em.
- Dlaczego? - zapyta�a tak ostro, �e nie mog�em jej zby� byle czym.
- Tu ich nie ma - odpowiedzia�em wymijaj�co.
- Ba! - parskn�a. - Wiadomo. Przecie� to nie ja i nie moi ludzie. Nikogo innego
tu nie
ma.
- Wpadaj� na chwil�, porywaj� co� i zwiewaj�.
- Sprowadzi� psy? - pochyli�a si� ku mnie, zatroskana. Pokr�ci�em g�ow�.
Doko�czy�em kaw�. Wyj��em papierosy i pocz�stowa�em rozm�wczyni� i
chlebodawczyni�.
Zapalili�my. Bufiaste ob�oki dymu pow�drowa�y do g�ry, roz�wietlone smugami
promieni rachitycznego dzi� s�o�ca.
- Nie mam jeszcze pomys�u - przyzna�em. - Ale, bez fa�szywej skromno�ci, to u
mnie
stan przej�ciowy. Zawsze potem pojawia si� jaka� idea. Najcz�ciej skuteczna.
- Masz tydzie� czasu - powiedzia�a pani Groddehaar. U�wiadomi�a sobie, �e
zabrzmia�o to jak ultimatum. - Chodzi mi o to, �e dotychczas kradzie�e zdarza�y
si� tylko w
pi�tki - doda�a gwoli wyja�nienia.
- Tak, rozumiem. - Rozwa�y�em za i przeciw, i si�gn��em po dzbanek; gospodyni
podzi�kowa�a gestem, nala�em wi�c sobie i �ykn��em.
- Mo�esz mnie, z�otko, wprowadzi�?
- Yyymm... - zam�cza�em, zastanawiaj�c si�, jak uciec od odpowiedzi. - To nie
jest...
- Nie my�l, �e si� boj�...
- Nie, to nie to. Nie chodzi o �adne potwory...
Zachichota�a. Przerwa�em i patrzy�em na ni�.
- Co si� tyczy potwor�w... - parskn�a i przes�oni�a usta d�oni�. - Niekt�rzy z
pracuj�cych tu powiedzieliby, �e je�li nie chc� ogl�da� potwor�w, to powinnam
pot�uc lustra.
Spr�bowa�em uda�, �e nic mnie nie �mieszy i napi� si� kawy, ale mog�em prychn��
i
opryska� kaw� gospodyni�. Po�miali�my si� wi�c kulturalnie i niezbyt d�ugo.
- No dobrze. Wytrzymam do przysz�ego tygodnia - powiedzia�a.
Nie o�mieli�em si� jej chwali�. Po prostu skin��em g�ow�.
- Czy chcesz ju� dzisiaj honorarium, m�odzie�cze? Mo�e zaliczk�?
�Co ja by� zrobi� z tak� kup� forsy, psze pani?!�, cisn�o mi si� na usta.
Wytrzyma�em.
Pokr�ci�em g�ow�.
- Nie, poczekajmy z tym. - Wsta�em. - Aha! Ile by�o tych kradzie�y?
- Cztery. Dzisiejsza czwarta.
- Czy zauwa�y�a pani jakie� prawid�owo�ci?
- Tak. Proste i jasne: za pierwszym razem zgin�y pi�ki, najcenniejsze. Za
drugim -
r�kawice, te� te najwarto�ciowsze z kolekcji m�a. Trzeci raz to by�y plakaty, i
dzisiaj karty.
Rozejrza�em si�. Co jeszcze mamy tu do zabrania? Koszulki. Kaski. Buty. Bilety.
Listy. Puchary. Kije. Kii-jeee!
Tak, to b�dzie to.
U�miechn��em si� ra�nie. Pani Groddehaar wsta�a i zrobi�a krok w moj� stron�.
- Czy ju� co� masz, m�odzie�cze?
- Mam... - prawie czterdzie�ci jeden lat, chcia�em powiedzie�, ale wyemitowa�em
co
innego: - ... pewien pomys�.
- �wietnie - pochwali�a mnie. Obj�a si� r�kami i potar�a ramiona.
- Gdyby cokolwiek si� dzia�o, prosz� o telefon. Ja te� b�d� pani� trzyma� w
tempie.
Pochyli�em si� nad jej d�oni� i uca�owa�em j�. Nie wiadomo sk�d i jak pokoj�wka
wiedzia�a, �e b�d� wychodzi� - sta�a ju� w drzwiach i po chwili wyprowadzi�a
mnie na
zewn�trz. Joseph powita� mnie swoim niezwyk�ym salutem. Wsiad�em. Gdy tylko
samoch�d
ruszy�, si�gn��em do barku i nala�em sobie na trzy palce.
To, co serwowa� mi barek domowy, by�o znacznie, znacznie gorsze.
***
Combo Brakewooda odjecha�o akurat w chwili, kiedy zza zakr�tu wy�oni� si� prz�d
RR pan i Groddehaar. Sta�em nad starannie opakowan� w szczelne worki wi�zk�
atrap
bejsbolowych gad�et�w.
- Co w nie wpakowa�e�? - zapyta�em Brakewooda kilka minut wcze�niej.
- Lepiej �eby�... - Rozwa�a� chwil�. - Nie mo�e ci� ta informacja przerazi�, bo
si� na
tym nie znasz.
- W�a�nie - przytakn��em po�piesznie, cho� nie lubi� przyznawa� si� do
jakiejkolwiek
ignorancji.
- No wi�c masz tam mieszank� pochodnych selsen-mercaptanu butylowego i
mercaptanu etylowego, do tego inne r�no�ci, ale... Co?
- To zgni�a kapusta w zupie ze �cieku?
- No!
- No to chyba o to mi chodzi�o. Dzi�ki.
U�cisn�li�my sobie d�onie. Potem Brakewood wsiad� i odjecha�.
Joseph po�pieszy� mi na spotkanie.
- Pozwoli szanowny pan - wyci�gn�� ko�cist� r�k�, chc�c wyrwa� mi z r�ki p�k
kij�w.
- E-e! - zrezygnowa�em z pomocy i ostrzeg�em jednocze�nie. - Nie, dzi�kuj�, ale
sam
sobie poradz�.
Wtedy Joseph drobnymi kroczkami pobieg� przede mn� do RR, otworzy� drzwi i
zasalutowa� z werw� jeszcze wi�ksz� ni� w ubieg�ym tygodniu. Ostro�nie wsiad�em,
delikatnie u�o�y�em postukuj�cy jak ksylofon pakunek i sam si� rozsiad�em.
Sprawdzi�em,
czy trzyma szczelne zamkni�cie worka i poruszy�em brwiami przyzwalaj�co; Joseph
najwyra�niej czeka� na taki sygna�. Ruszyli�my.
Dwa dni temu wywlok�em z gara�u bastaada i przejecha�em tras� od swojego domu
do... No, do miejsca, gdzie powinno si� skr�ca� w... jak�� tam uliczk�,
prowadz�c� do
Hodden Park. W tamt� stron� jecha�em czterdzie�ci trzy minuty, i to do miejsca,
kt�re nie
by�o ko�cem trasy. Wraca�em podminowany i z�y, �ama�em wiele przepis�w i
dojecha�em do
domu w trzydzie�ci sze�� minut. Dlaczego w takim razie na pierwsz� i jedyn�, jak
na razie,
wizyt� jecha�em z Josephem dwadzie�cia kilka minut? Widzia�em zegar RR, ten
s�ynny, co to
swoim cykaniem zag�usza szmer silnika. By�a dziewi�ta czterdzie�ci, tyle samo co
i na moim
casaverasie. Nieznacznie wci�gn��em powietrze nosem, lecz w cichym wn�trzu
samochodu
zabrzmia�o to jak japo�ski gong.
- �yczy pan sobie apteczk�? - zapyta� Joseph.
Zanim zd��y�em do niego strzeli�, �cianka obok drzwi barku p�k�a i wysun�a si�
stamt�d ma�a, ale bogato zaopatrzona apteczka. Pokr�ci�em g�ow�. Nie zauwa�y�em,
co
Joseph zrobi�, ale apteczka wsi�k�a w panel. Si�gn��em do radia, gdy
przypomnia�em sobie
co�.
- Ile os�b pracuje u pani Groddehaar?
- W domu trzydzie�ci sze��, w posiad�o�ci jeszcze osiemna�cie.
- My jedziemy do posiad�o�ci? - precyzowa�em dane.
- Nie, do domu, szanowny panie.
- Dobrze. Trzydzie�ci sze��. Czy s� w�r�d nich jakie� nowe osoby? Od niedawna
pracuj�ce?
- �artuje pan? - Na d�ug� chwil� oderwa� spojrzenie od szyby i gapi� si� na
mnie,
jakbym zaproponowa� mu spacer z rozpi�tym rozporkiem.
- Przecie� sam widzia�em - upiera�em si� - m�ode dziewczyny...
- To s� pracownicy w drugim pokoleniu - powiedzia� tonem pasuj�cym do jakiego�
oczywistego, stwierdzenia typu �S�o�ce �wieci w dzie�, a Ksi�yc - w nocy!�.
- Dostawcy? - indagowa�em dalej.
- Sami przywozimy wszystko - uci��.
Na pewno nie on wozi szynki i karczochy, on wozi tylko pani�. I jej go�ci.
- A ekipy konserwatorskie? Remonty? Naprawy?
- Pa�stwo p�acili za nauk� ka�dego, kto chcia� zdoby� jaki� zaw�d. Jeste�my
samowystarczalni.
�a�owa�em, �e nie wzi��em ze sob� Pymy, w charakterze pomocnicy detektywa. Nie
uwierzy�a w po�ow� tego, co jej opowiedzia�em o wizycie u pani Groddehaar. Nie
uwierzy�a
nawet w po�ow� po�owy. Szkoda, �e nie by�o Phila. On by uwierzy�.
�agodnie weszli�my w zakr�t. No tak - tu by�em wczoraj i nie by�o �adnej przerwy
w
�ywop�ocie, starym, wysokim i g�stym.
- Jak to si� dzieje, �e nagle jeste�my na tej ulicy? - nie wytrzyma�em.
- Zwyczajnie, trzeba skr�ci� w lewo - powiedzia� zdziwionym tonem, jakbym nie
rozumia� wcze�niejszego �S�o�ce �wieci w dzie�...� Dobrze mi tak, nie trzeba
otwiera� ust.
Kt�ra godzina?! Jedenasta sze��! Cholera, jechali�my dwadzie�cia sze�� minut,
niech
b�dzie - dwadzie�cia siedem, bo jeszcze nie stoimy na podje�dzie. Ale i tak...
Zacisn��em z�by i nie zada�em kolejnego krety�skiego pytania.
- Roberta we�mie baga�e - o�wiadczy�, nie znosz�cym sprzeciwu tonem Joseph, gdy
wysiad�em z wozu, a pokoj�wka w rysach kt�rej zacz��em odkrywa� podobie�stwo do
Josepha, podbieg�a, dygn�a i wyci�gn�a r�ce.
- Gramy w kosi-kosi-�apci? - zapyta�em.
- Wezm� pana baga�. - Nawet si� nie u�miechn�a. Prawie na bank c�rka Josepha.
- Na pewno nie!
Omin��em j� i skierowa�em si� do drzwi. Dogoni�a mnie, wyprzedzi�a i
pomaszerowa�a pierwsza. W kolejnych drzwiach czeka�a ju� ta starsza, kt�ra
poprzednim
razem czyha�a w salonie, czy nie spr�buj� zwin�� Matisse�a. Skin��em jej g�ow�,
przekroczy�em pr�g i skierowa�em si� w znanym mi ju� kierunku. W salonie
uk�oni�em si�
grzecznie, z�o�y�em pakunek na fotelu i pochyli�em nad d�oni� pani Groddehaar.
- I co? - zapyta�a wskazuj�c mi inny fotel.
Przycupn��em na brze�ku, zerkn��em na zegarek.
- Powinni�my p�j�� do gablot - powiedzia�em. - Je�li si� nie myl�, okrada pani�
kto�
nieobecny tu cia�em.
- Z za�wiat�w? - Nie dziwi�a si�, upewnia�a tylko.
- Mnie wi�cej. Z innego czasu. - Poczeka�em chwil�, ale nie roze�mia�a si�, nie
postuka�a czubkiem ko�cistego paluszka w skro�. - Tak mi si� wydaje: kto�
opracowa�
metod� si�gania do innego czasu, by� mo�e ten tunel nie jest du�y, z�odziej nie
potrafi
przedosta� si� sam, a mo�e zwyczajnie nie chce. Mo�e si� boi...
- S�usznie si� boi! - wpad�a mi w s�owo gospodyni.
- Tak... No, w�a�nie. Wi�c ten kto� podkrada, co mu wejdzie w �apy, mo�e
sprzedaje,
�eby op�aci� dalsze badania nad tym, co tam sobie bada. Niewa�ne. Kradnie i to
musimy
ukr�ci�. Dlatego - wskaza�em kciukiem za siebie, cho� to mo�e prostacki gest -
musimy uda�
si� do eksponat�w i dokona� kilku manipulacji.
- Zawo�am kogo� do pomocy? - zaproponowa�a.
- Nie, to nie wymaga pomocy.
Wsta�a.
- No to chod�my.
Podnios�em brzemi� i pomaszerowali�my. W sali balowo-muzealnej podszed�em do
gablot z kijami bejsbolowymi, po�o�y�em na pod�odze sw�j baga� i odwr�ci�em si�
do
gospodyni.
- Alarmy? Klucze?
Pokr�ci�a g�ow�. No tak - kto by si� o�mieli�?!
Otworzy�em gablot� i zacz��em wy�adowywa� tamte muzealne okazy. Poobijane, z
wy�lizganymi r�koje�ciami, w lepszym i gorszym stanie. Melodyjnie ko�ata�y, gdy
uk�ada�em
je do�� beztrosko na pod�odze. Potem wyj��em, o wiele delikatniej, swoje �kije�
i zacz��em
uk�ada�, mniej wi�cej w muzealnym porz�dku, w gablocie.
- M�g�by� mnie wtajemniczy� w sw�j plan, m�ody cz�owieku?
- Tak. Wi�c kto�... - poustawia�em kije, odsun��em si� i krytycznie przyjrza�em
ca�o�ci
- ...si�gnie tu poprzez czas, jak po swoje i we�mie kije, ale to nie s�
w�a�ciwie kije, tylko do��
okrutna kara.
- Takie kije-samobije? - zapyta�a domy�lnie.
- Niemal�e, w ka�dym razie wi�cej tu nie si�gnie. - Wyj��em z worka jeszcze
kilka
rzeczy: r�kawic�, czapk�, puszk� na wazelin�, pasek do spodni. Powk�ada�em to
wszystko do
odpowiednich gablot. - To na wypadek, gdybym si� pomyli� i z�odziej nie dobra�
si� do tej
gablotki, ale do innej - wyja�ni�em.
- Ale dok�adniej - co tam jest?
- Mieszanka najstraszliwszego smrodu, jaki sobie mo�na wyobrazi� i wyprodukowa�
w aktualnym stanie wiedzy o chemii.
- To znaczy?
- Och, jakie� tam dwuco�, metaco�, butaco� i libytyna.
Pani Groddehaar przygl�da�a mi si� uwa�nie przez p� minuty, potem skin�a
g�ow�.
Popatrzy�em na zegarek.
- Jest jedenasta - powiedzia�em.
Zrozumia�a aluzj�.
- Mo�emy zatem napi� si� kawy i zapali�. - Pu�ci�a do mnie oko. Pocz�stowa�em j�
golden gate�em. Zapali�a i zaci�gn�a si�. - Po twojej wizycie, m�odzie�cze -
oznajmi�a -
przysz�a do mnie delegacja, moje kochane pokoj�wki, i poprosi�y, �ebym wi�cej
ci� nie
wpuszcza�a do domu. Podobno nie masz krzty szacunku do tego - zatoczy�a r�k�
ko�o.
- Nie uleg�a im pani?
Pochyli�a si� do mnie.
- Ja te� nie mam specjalnego szacunku - zwierzy�a si�. - Te rzeczy s� na og�
niewiele
starsze ode mnie, maj� tylko po dwa, trzy czy osiem stuleci. W moim wieku to nie
imponuje.
- Zaci�gn�a si� zadzierzy�cie.
Wypada�o zaoponowa�, ale zobaczy�em, �e zamy�li�a si�, zmru�y�a szarozielone
oczy
i o czym� intensywnie my�li. Nie przeszkadza�em jej. Tym razem na stoliku sta�a
r�wnie�
popielniczka, chyba dzie�o Damnaia, niewiele mniej warta ni� waza z dynastii
Ming.
- Co z t� kaw�? - mrukn�a rozz�oszczona. - Zaraz ich pogoni�!
Wsta�a i pomaszerowa�a ra�no do drzwi. Znikn�a za nimi. Mog�em sobie wyobrazi�,
co si� tam teraz dzieje. Pali�em i my�la�em. Potem przymierzy�em si� -
siedzieli�my w
centrum sali, do najbli�szych gablot mieli�my mniej wi�cej dwadzie�cia st�p,
klepn��em si�
w kabur� pod ramieniem. Gdyby tym razem kto� chcia� wyle�� z tunelu - b�d�
gotowy. Ale
pani Groddehaar powinna opu�ci� scen�. Tylko, �e nie zgodzi si� na to.
Szcz�kn�a klamka i gospodyni wr�ci�a na fotel. Sekund� potem drzwi otworzy�y
si�
ponownie i pojawi�a si� procesja ze stolikiem i serwisem. Wypili�my w milczeniu
po p�
fili�anki, kiedy nagle pani Groddehaar sykn�a zniecierpliwiona. Zrobi�em
wyczekuj�c� min�.
- Zapomnia�am �ykn�� swoje tabletki! - Postuka�a palcami w blat stolika.
Zerkn��em na zegarek, by�a jedenasta pi��. Cholera, nie chcia�o mi si�, ale
musia�em.
Poderwa�em si�.
- Zawo�a� kogo�?
- Gdyby� by� tak uprzejmy...
Pop�dzi�em do drzwi, przemierzy�em korytarz, wpad�em do salonu, potem do
pierwszego salonu z obrazami. Pusto i cicho.
- Jest tu kto? - krzykn��em.
Odpowiedzia�a mi cisza, ale po sekundzie, gdy ju� kierowa�em si� do najbli�szego
obrazu, by uruchomi� alarm, pojawi�a si� wynios�a pokoj�wka.
- Pani Groddehaar �yczy sobie swoje zi�ka - wypali�em i pogna�em z powrotem.
W sali nic si� nie dzia�o. Pani Groddehaar s�czy�a kaw�, �ykn��em i ja. Zaraz za
mn�
pojawi�a si� pokoj�wka i poda�a pani tack� z tabletkami. Wszystko odbywa�o si�
jak w
niemym filmie, z ca�ym nale�nym scenie ceremonia�em. Gdy pokoj�wka wysz�a,
si�gn��em
do kieszeni i wyj��em p�aski sterownik, zaktywowa�em wszystkie sze�� zapalnik�w
i
od�o�y�em go na st�. Przechwyci�em pytaj�ce spojrzenie klientki.
- Kiedy zobacz�, �e kradn� to lub to, lub to - uruchomi� odpowiedni zapalnik -
wyja�ni�em. - Z�odziejowi zaszkodzi zdobycz, gdy ju� si� ni� nacieszy.
Pocz�stowa�em pani� Groddehaar, ale odm�wi�a ruchem r�ki, potem przesun�a sw�j
fotel tak, by widzie� gablot� z kijami. Siedzieli�my obok siebie, jak dwuosobowa
widownia w
ma�ym prywatnym kinie.
- No, ciekawam! - sykn�a m�ciwie, jak mi si� wyda�o - Bardzom cie-ka-wa!
Przemkn�o mi przez my�l, �e je�li si� poszkapi�, jej zemsta dosi�gnie mnie poza
czasem i przestrzeni�. Po co ja si� w to pcham? Po co mi...
Powietrze warkn�o. Poczu�em skurcz przepony i szybsze bicie serca. Rozleg� si�
sm�tny przeci�g�y d�wi�k. Migotanie powietrza pojawi�o si� mi�dzy szafkami z
kijami i
butami. Cholera, buty!? Zacisn��em pi�ci. Poczu�em, �e pani Groddehaar chwyta
mnie za
biceps i zaciska na nim ko�ciste palce. Do diab�a, pasma mi�ni podda�y si� i
rozdzieli�y na
pojedyncze w��kna. Ob�ok faluj�cego powietrza przesun�� si� i otoczy� szafk� z
butami.
J�kn��em. Cz�ciowo ze z�o�ci, cz�ciowo z b�lu - szpony gospodyni wpi�y si� w
ko�� i
si�gn�y szpiku. Ob�ok wisia� chwil� i nagle, ku mojej podw�jnej uldze,
przesun�� si� na kije.
KIJE! Zacz�y znika�.
Wolniutko si�gn��em do stolika, i po�o�y�em palce na sterowniku. Opuszka
wskazuj�cego dr�a�a na jedynce. Kije postukiwa�y i znika�y, znika�y, znika�y...
Ostatni.
OK. Teraz ja. Wdusi�em �1�.
Drugie warkni�cie i syki.
Koniec wizyty. Wykona�em kilka ruch�w, kt�re mia�y znaczy�, �e zamierzam wsta�,
i
pani Groddehaar zrozumia�a, �e musi pu�ci� moje rami�. Pu�ci�a. Gdy wsta�em,
zwis�o mi
bezw�adnie, jak sparali�owane. Ale m�nie nie skar�y�em si�. Najpierw
zdezaktywowa�em
sterownik, potem odszuka�em swoje trefne eksponaty, w tym czasie odzyska�em
cz�ciowo
w�adz� w r�ce. Za�adowa�em je do wora. Gospodyni pocz�stowa�a si�, papierosem i
pali�a,
wypuszczaj�c d�ugie smugi aromatycznego dymu. Usiad�em i r�wnie� zapali�em.
- Czy to b�dzie koniec? - zapyta�a.
- Tak s�dz� - odpowiedzia�em. - By�bym zdziwiony. Ale, na wszelki wypadek,
chcia�bym tu by� w przysz�ym tygodniu.
- Dlaczego to si� odbywa raz w tygodniu?
- Mo�emy si� tylko domy�la�. - Przypomnia�em sobie do�wiadczenia z b�on�
interwymiarow�. - Mo�e z�odziei musi przez kilkadziesi�t godzin �adowa�
specjalne
akumulatory, mo�e za ka�dym razem kalibruje aparatur�, mo�e co� si� zu�ywa lub
niszczy. -
Zastanawia�em si� chwil�. - Postawi�bym na �adowanie.
- A nie ma metody, by si� dowiedzie�, jak skuteczna by�a twoja bro�,
m�odzie�cze?
- Pewnie jest - wzruszy�em ramionami. Szczerze m�wi�c, chcia�em sam w zaciszu
domowych pieleszy sprawdzi� skuteczno�� swojego pomys�u, ale skoro zosta�em
wywo�any...
- To znaczy - s�dz�, �e mo�na by, ale... - zawaha�em si�.
- Prosz� o jasn� i wyczerpuj�c� odpowied� - za��da�a klientka. - W ko�cu p�ac�
ci!
Wzruszy�em si�. Dwudziestka dziennie, to wystarczy na benzyn� i parkowanie,
przeci�tny rozwodowy cz�ap bierze od usi�uj�cego wywin�� si� z w�z��w
ma��e�skich m�a
sto pi��dziesi�t do dwustu, w porywach do trzech setek. Plus koszty. Koszt�w
niemal nie
mia�em, trzeba przyzna�. Co mi tam te siedem setek za bomby?!
- Gdyby pani mia�a komputer z GlobNetem... - powiedzia�em bez wiary w tak�
mo�liwo��.
Pani Groddehaar odstawi�a fili�ank� i my�la�a chwil�. Potem postuka�a kostk�
palca w
stolik. W drzwiach pojawi�a si� �c�rka Josepha�.
- Czy my mamy jaki� taki... komputer? - zapyta�a pani Groddehaar.
- Tak, prosz� pani. Przynie��?
Gospodyni zerkn�a na mnie, skin��em g�ow�.
- Tak, Elisabeth. Prosz�.
Elisabeth znikn�a za drzwiami. Dola�em nam kawy. Pani Groddehaar postuka�a
znowu w stolik, pojawi�a si� starsza ze znanych mi pokoj�wek.
- Czy mo�na ju� powk�ada� kije na miejsce? - zwr�ci�a si� do mnie z pytaniem
klientka.
- Tak. Oczywi�cie - poderwa�em si�. - Przepraszam, powinienem by� sam...
- Siadaj, m�odzie�cze - przerwa�a mi pani Groddehaar. - Mam pytanie: czy
zabili�my
wynalazc�?
- Eee... Mam nadziej�, �e nie. Nie uwa�am, �eby �mier� by�a w�a�ciw� kar� za
kradzie�.
- S�usznie.
Zapad�a chwila ciszy. Dlaczego, pomy�la�em, pani Groddehaar nie zastuka�a
palcem,
kiedy chcia�a, �eby jej przynie�� lekarstwa? Dlaczego posz�a sama zadysponowa�
kaw�,
skoro jaki� czujnik przenosi jej postukiwania do odpowiedn...
Przerwa�a mi Elisabeth, pojawiaj�c si� z p�askim jak nale�nik nettopem.
Ustawi�em go
na stole, z kt�rego pokoj�wka sprz�tn�a serwis. Otworzy�em, klawiatura si�
nad�a, ekran
rozjarzy�. Wystuka�em kilka s��w kluczowych, koordynaty graniczne, czasowe i
geograficzne. Start.
Pani Groddehaar, jakby nie zainteresowana procedur�, wsta�a, podesz�a do
zamykaj�cej ostatni� gablot� pokoj�wki i c