9401
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 9401 |
Rozszerzenie: |
9401 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 9401 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 9401 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
9401 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ALASTAIR
MACNEILL
��dza zemsty
Prze�o�y�a IWONA CHAMSKA
LAGUNA
WARSZAWA 2000
Tytu� orygina�u: COUNTERPLOT
Copyright (c) Alastair MacNeill 1999
Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo Laguna 2000 Copyright (c) for Ihe Polish translation by Iwona Chamska 2000
ISBN 83-87736-06-6
Wydanie przygotowa� o we wsp�pracy z PRIMA Oficyn� Wydawnicz� Sp. zo.o. Logo Primy wykorzystano za jej zgod�
Indywidualna sprzeda� wysy�kowa: VIK, Kalinowej ��ki 45, 01-934 Warszawa
Sprzeda� hurtowa i wysy�kowa: Internovator, Zwrotnicza 1/3, 01-219 Warszawa tel. (22)-632-23-81, (22)-862-70-l 1, 0-501-060-891
Wydawnictwo Laguna
Warszawa 2000. Wydanie I
Druk: Abedik, Pozna�
Prolog
Chicago
Skradziony samoch�d zatrzyma� si� przed sklepem jubilerskim. Frankie Genno wyci�gn�� spod siedzenia pasa�era obrzyn kaliber 12 i wsun�� go luf� do do�u w d�ug� kiesze� wewn�trzn� mocno wy�wiechtanego, br�zowego p�aszcza sk�rzanego. Potem, zdejmuj�c okulary przeciws�oneczne i ods�aniaj�c oczy o niezwyk�ym, kobaltowoniebieskim odcieniu, rzuci� ukradkowe spojrzenie na dw�ch m�czyzn siedz�cych z ty�u. Obaj skin�li, nic nie m�wi�c. Nadszed� czas.
- B�d� ostro�ny, Frankie.
Genno u�miechn�� si� pocieszaj�co do kobiety za kierownic�.
- Annie, przecie� wiesz, �e zawsze jestem ostro�ny. -
Pog�adzi� j� palcem po ch�odnym policzku koloru wosku.
Jej zapad�e oczy nie zdradza�y �adnych uczu�, a wyn�dznia�a twarz by�a bardzo blada. Jasne w�osy pozbawione blasku sp�ywa�y na wychud�e ramiona. Annie Stratton by�a �punk� uzale�nion� od kokainy i ca�kowicie oddan� Genno.
Wiedzia�, �e jego koledzy mieli powa�ne w�tpliwo�ci, czy s�usznie zrobi�, bior�c j� ze sob� jako kierowc�. Henry Drummond wspomnia� mu o tym na osobno�ci. By� jego jedynym prawdziwym przyjacielem. Wychowywali si� w tym samym, obdrapanym bloku, w biednej dzielnicy Chicago. Zwykle
5
s�ucha� rad przyjaciela, ale tym razem postanowi� go zlekcewa�y�, zw�aszcza �e Annie nalega�a, by wzi�� udzia� w napadzie. Jej zaanga�owanie w ten skok wiele dla Genno znaczy�o. Dwa miesi�ce przygotowa� bardzo ich zbli�y�y. Mia� wra�enie, �e m�g�by jej zaufa�. Prawie zupe�nie. Z drugiej strony, Julian Merill, czy Jules, jak wola� by� nazywany, do�� bezpo�rednio wyra�a� swoje zaniepokojenie jej obecno�ci�. Julian. Jules. Tak czy siak, Frankie nie przepada� za tym go�ciem. Henry zaproponowa� wci�gni�cie go do sp�ki na kr�tko przed skokiem, po tym jak ich poprzedni wsp�lnik zosta� aresztowany w Nowym Jorku za inne przest�pstwo. Rekomendacja Henry'ego by�a dla niego wystarczaj�ca.
- Zaczekam tu na ciebie - powiedzia�a cicho Annie,
przerywaj�c jego my�li.
Genno spojrza� na ni� podejrzliwie. Dlaczego tak powiedzia�a? Przecie� to oczywiste. Czy to nerwy? Pewnie tak. Dziewczyna utkwi�a oczy w medaliku z podobizn� �wi�tego Krzysztofa, przyczepionym do deski rozdzielczej. Poci�a si� mocno. Dr�a�y jej r�ce. Najwyra�niej potrzebowa�a dzia�ki, i to bardzo. Mia� w kieszeni kok� i czyst� rurk�. Da jej troch�, kiedy dotr� do drugiego samochodu zaparkowanego kilka ulic dalej od sklepu jubilerskiego. B�dzie mog�a strzeli� dzia�k� ju� po wszystkim, ale nie wcze�niej. Musia�a go s�ucha�. Schwyci� j� pod brod� i odwr�ci� do siebie twarz Annie.
- Tylko odpal samoch�d, jak b�dziemy wychodzili ze
sklepu - powiedzia� i �cisn�� dziewczyn� za brod�, kiedy
pr�bowa�a si� uwolni�. - Nie zawied� mnie.
- Wiem, co robi�, Frankie - zapewni�a go po�piesznie,
staraj�c si� z ca�ych si� doda� troch� pewno�ci swemu dr��cemu
g�osowi, a potem obliza�a wyschni�te, sp�kane usta w bezskutecznej
pr�bie ich zwil�enia.
- Tyle razy to powtarzali�my.
- Tylko nie nawal - sykn�� Merill z tylnego siedzenia.
Genno odwr�ci� si� do ty�u i spojrza� na niego.
- Gdybym chcia�, �eby� si� wtr�ca�, Jules, tobym ci�,
kurwa, poprosi�.
6
- Ja tylko...
- Zamknij si�! - przerwa� szybko jego protesty Drummond.
Patrzy� na Genno. - Ruszajmy si�, Frankie. Im szybciej
zaczniemy, tym szybciej odjedziemy.
Annie po�o�y�a delikatnie d�o� na ramieniu Genno.
- Frankie, kocham ci�.
Genno skin�� w odpowiedzi, w�o�y� czarne r�kawiczki i otworzy� drzwi. Kiedy wysiad� z samochodu, przez chwil� zab�ys�y w s�o�cu kajdanki przyczepione do jego paska. Potem marynarka opad�a na swoje miejsce, przykrywaj�c je. Nigdzie nie chodzi� bez tych kajdanek. Niekt�rzy uwa�ali, �e to jego znak rozpoznawczy, ale on twierdzi�, �e mog� si� przyda�. Tylko tyle.
Mia� ponad dwa metry wzrostu i cho� sko�czy� dopiero dwadzie�cia lat, z g�st� brod�, d�ugimi, nieuczesanymi, kasztanowymi w�osami niemytymi od wielu tygodni, wydawa� si� znacznie starszy. Drummond i Merill, kt�rzy wysiedli z ty�u, mieli pod marynarkami karabiny. Drummond ni�s� torb�. Genno zmierzy� wzrokiem ulic�. Nikt nie zwraca� na nich uwagi. Frankie podszed� do drzwi sklepu jubilerskiego. Nim je otworzy�, w�o�y� na g�ow� czarn� po�czoch� i p�ynnym ruchem wyj�� strzelb�, po czym pewnym siebie krokiem wszed� do �rodka. Drummond i Merill trzymali si� tu� za nim. Oni te� zakryli twarze czarnymi po�czochami.
Za lad� sta�a jedna sprzedawczyni, kobieta dobrze po sze��dziesi�tce, �ona w�a�ciciela, pani Yablonsky. Naprzeciwko niej znajdowa�o si� dwoje klient�w, para czterdziestolatk�w. Genno nie by� w nastroju na heroiczne czyny i szybko wycelowa� w ich stron� strzelb�, by odwie�� ich od podobnych zamiar�w.
- Na pod�og�, obydwoje. Ju�!
Poczeka�, a� wykonaj� pos�usznie polecenie, a potem warkn�� do Merilla, kt�ry zamkn�� drzwi i zaci�gn�� rolet�.
- Pilnuj ich. Jak si� rusz�, strzelaj.
Drummond znikn�� na zapleczu sklepu, by znale�� w�a�-
7
ciciela. Za chwil� wr�ci� z panem Yablonsky, trzymaj�c karabin przy jego szyi.
- Ten pieprzony g�upek zd��y� w��czy� cichy alarm w swoim
biurze, zanim go dopad�em - powiedzia� do Genno.
- Za�atwi�e� to? - zapyta� Frankie.
- Tak, kaza�em mu zadzwoni� na policj� i powiedzie�,
�e to fa�szywy alarm. Nie przyjad�.
- To dobrze. Zabierz co si� da z wystawy, a ja porozmawiam
z naszym gospodarzem na zapleczu.
Genno wszed� za lad� i sku� kajdankami r�ce pani Yablonsky, a jej m�owi kaza� wr�ci� do biura i szed� za nim, ci�gn�c przera�on� Hannah Yablonsky jako zak�adnika.
- Zabierzcie, co chcecie, tylko nie r�bcie krzywdy mojej
�onie - b�aga� Yablonsky, b�d�c ju� w biurze.
Skrzywi� si� odruchowo na d�wi�k rozbijanej szyby w gablocie.
- I tak zabierzemy, co chcemy - odpar� ch�odno Genno -
r�wnie� dostaw� diament�w, kt�r� dzi� rano przywi�z�
kurier. Z zaufanego �r�d�a wiem, �e s� warte przynajmniej
dwie�cie kawa�k�w.
- Ja... ja... nie wiem, o czym pan m�wi - pl�ta� si�
Yablonsky, ale bezwiednie rzuci� okiem w stron� sejfu, stoj�cego
w k�cie pokoju.
- Tak my�la�em. Tam s� - powiedzia� Genno z triumfaln�
min�. - Otwieraj sejf i dawaj diamenty, a zaraz sobie
p�jdziemy.
- Ja... ja... ju� m�wi�em...
- Nie pr�buj kr�ci�, staruchu! - przerwa� mu z w�ciek�o�ci� Genno.
Hannah Yablonsky krzykn�a z przera�enia, kiedy zacisn�� jej d�o� na gardle i przystawi� obci�t� luf� strzelby do szyi. Ostry koniec odpi�owanej lufy przeci�� jej sk�r� i na ko�nierzyk bia�ej bluzki polecia�a stru�ka krwi.
- Nie r�b krzywdy mojej �onie, prosz� - wo�a� Yablonsky,
sk�adaj�c r�ce w b�agalnym ge�cie. - Prosz�!
8
- Masz pi�� sekund na otwarcie sejfu albo zostaniesz
wdowcem - powiedzia� pogardliwie Genno. - Jeden... dwa...
- Otworz�, otworz� - wymamrota� przera�ony Yablonsky
i pobieg� w stron� sejfu.
Dr��cymi palcami naciska� guziki, wybieraj�c szyfr. Westchn�� z ulg�, kiedy uda�o mu si� otworzy� drzwi. Potem wyj�� ze �rodka aksamitny woreczek i poda� go rabusiowi. Nie m�g� powstrzyma� dr�enia r�k. Genno odepchn�� �on� jubilera na bok z tak� si��, �e zachwia�a si� i o ma�o nie upad�a na pod�og�. Chwyci� woreczek i zajrza� do �rodka. W blasku fluorescencyjnej �ar�wki, wisz�cej nad jego g�ow�, diamenty zamigota�y kusz�co. U�miechn�� si� do siebie i wepchn�� woreczek do kieszeni p�aszcza. Potem zdj�� kajdanki z r�k kobiety, przymocowa� je z powrotem do swojego paska i uderzy� oboje kolb� strzelby. Nieprzytomnie upadli na pod�og�, ale �yli jeszcze. Po�piesznie wyszed� z zaplecza.
- Mam diamenty, chod�my st�d - powiedzia� do Drummonda,
kt�ry w�a�nie mia� zamiar rozbi� nast�pn� gablot�.
- Jeszcze tylko ta jedna - podekscytowany Drummond
uderzy� w szyb� i chciwym gestem wpycha� pe�ne gar�cie
bi�uterii do torby.
- Zostaw - zawo�a� b�agalnie Genno i z�apa� go za rami�,
odci�gaj�c od gabloty ze �wiecide�kami. - To co wzi�li�my,
ju� nam wystarczy. Chod�my!
Drummond zerkn�� do torby, wyszed� zza lady i ruszy� w stron� drzwi. W tej chwili Merill pozwoli� sobie na moment nieuwagi i odwr�ci� si� plecami do klient�w, le��cych wci�� na pod�odze. Rozleg� si� strza�. Drummond zachwia� si� i zrobi� jeszcze krok w stron� Genno. W jego oczach pojawi�o si� zdziwienie, nogi ugi�y si� pod nim i upad� na kolana. Genno zobaczy� w d�oni m�czyzny bro�. Odruchowo strzeli� i trafi� go w rami�. Pistolet wypad� m�czy�nie z r�ki i wyl�dowa� tu� obok Drummonda, kt�ry le�a� teraz na brzuchu z twarz� wykrzywion� agoni�. Bardzo krwawi�. Kula trafi�a w kr�gos�up. Z ca�ych si� pr�bowa� podnie�� g�ow� i spojrze� na Genno,
9
ale kiedy chcia� co� powiedzie�, z jego ust pola�a si� krew. Dreszcz agonii wstrz�sn�� ca�ym jego cia�em i upad� na dywan. Ju� si� nie rusza�. Twarz Genno wykrzywi�a w�ciek�o��. Podni�s� strzelb� i spojrza� prosto w nienawistne oczy nieznajomego, kt�ry kl�cza� na pod�odze, �ciskaj�c zakrwawion� d�oni� roztrzaskany obojczyk. Frankie by� w�ciek�y sam na siebie za to, �e nie kaza� Merillowi przeszuka� klient�w zaraz po wej�ciu do sklepu. Nie przysz�o mu nawet do g�owy, �e kto� m�g�by by� uzbrojony. Jego umys� poch�on�a my�l
o diamentach. A teraz jego najlepszy przyjaciel nie �y�. Zn�w
nacisn�� spust. Nieznajomy dosta� w klatk� piersiow� i przewr�ci�
si� na jedn� z pot�uczonych gablot. Znajduj�ca si� tu�
obok kobieta zacz�a krzycze� na widok postrzelonego m�czyzny
u�o�onego w groteskowej pozie na gablocie z bi�uteri�.
Wyci�gn�a d�o� w stron� jego twarzy i zn�w krzykn�a, kiedy
poj�a, �e m�czyzna jest martwy.
Genno spokojnie wyj�� �uski i w�o�y� dwa nowe naboje do strzelby. Podszed� do kobiety i zapyta�:
- Kto to jest? Tw�j m��?
- Gerry - szepn�a ledwie s�yszalnie. - O Bo�e, Gerry,
nie. Prosz�, nie - m�wi�a dalej, p�acz�c i g�adz�c w�osy
martwego m�czyzny.
- Zapyta�em, czy to tw�j pieprzony m��? - warkn��
Genno.
- Tak - potwierdzi�a, szlochaj�c g�o�no.
- W chorobie i zdrowiu, p�ki was �mier� nie roz��czy -
powiedzia� Genno, skierowa� strzelb� w stron� g�owy kobiety
i nacisn�� spust.
- Jezu Chryste, nie! - krzykn�� Merill i podbieg� do
Genno, kt�ry patrzy� beznami�tnie na dwa cia�a. Strzelb�
opu�ci� swobodnie na d�. - M�wi�e�, �e nie b�dzie strzelaniny.
Tylko dlatego zgodzi�em si� w to wej��. Co si� z tob�, kurwa,
dzieje, Genno?
- I ty mi to m�wisz? Mia�e� ich pilnowa�. Gdyby� si�
przy�o�y� do roboty, Henry by �y�.
10
- Nie musia�e� ich zabija� z zimn� krwi�- odpar� Merill.
W jego g�osie s�ycha� by�o wyrzuty sumienia. Przecie� to on
nawali�. Wiedzia� o tym.
- Chcesz by� trzeci? - Genno przytkn�� luf� strzelby do
brzucha wsp�lnika.
- Drummond mia� racj�. Jeste� psychol. Nie ma co z tob�
dyskutowa�.
Genno spojrza� na cia�o Drummonda i przez chwil� w jego oczach pojawi� si� �al, ale za moment znikn��.
- Otw�rz te pieprzone drzwi, Julian, czy jak wolisz
Jules. We� torb�. Jeste� za niego odpowiedzialny. Poradzisz
sobie z tym?
Merill ugryz� si� w j�zyk, cho� sarkazm w g�osie Genno bardzo go dra�ni�. Przewiesi� sobie torb� przez rami� i przekr�ci� klucz w zamku, ale jeszcze nie otworzy� drzwi. Genno przystan�� przy zw�okach Drummonda i ju� mia� kucn��, by zamkn�� martwe oczy przyjaciela, kiedy us�ysza� syreny nadje�d�aj�cych samochod�w policyjnych.
- To pieprzone gliny. Spadajmy st�d! - krzykn�� i zwinnym
ruchem przeskoczy� przez cia�o Drummonda, po czym
wybieg� na ulic� tu� za Merillem. Na zewn�trz zderzy� si� ze
wsp�lnikiem, bo ten sta� jak wryty na �rodku ulicy. - Wsiadaj do samochodu, do cholery - wrzasn�� i rozejrza� si�
dooko�a, terroryzuj�c widokiem strzelby przera�onych przechodni�w.
- Jakiego, kurwa, samochodu? - pisn�� Merill.
Genno dopiero teraz odwr�ci� g�ow� w stron� miejsca, gdzie
wcze�niej sta� ich pojazd. Zaparkowali dok�adnie naprzeciwko sklepu. Nie by�o go tam. Syreny policyjne by�y coraz lepiej s�yszalne z obu stron.
- Suka! - wyrzuci� z siebie ze z�o�ci� Merill, rozgl�daj�c
si� desperacko na wszystkie strony w poszukiwaniu samochodu.
Nie by�o go nigdzie.
- M�wi�em ci, �e na niej nie mo�na polega�. M�wi�em
ci, ale nie, ty my�la�e� kutasem.
11
- Zamknij si� i szukaj czego�, �eby st�d zwia� - warkn�� Genno.
- Przez t� twoj� suk� dostaniemy do�ywocie bez mo�liwo�ci
apelacji - ci�gn�� Merill, nie zwa�aj�c na zniecierpliwienie
Genno. - W najgorszym wypadku, nast�pne dziesi��
lat przesiedzimy w celi �mierci.
- Tobie to nie grozi.
Genno strzeli� Merillowi w plecy z bliskiej odleg�o�ci. Z�apa� spadaj�c� torb�, podni�s� karabin martwego wsp�lnika i przebieg� przez jezdni� w stron� zaparkowanego samochodu. Wydawa� mu si� pusty, ale po chwili zauwa�y� siedz�c� za kierownic� kobiet�. Pewnie schowa�a si� jak wszyscy, kiedy zobaczy�a uzbrojonych rabusi�w. Genno pomy�la�, �e je�li we�mie zak�adniczk�, to ma jeszcze jakie� szanse ucieczki.
- Rzu� bro�! - krzykn�� przez megafon zdecydowany
g�os.
Genno rozejrza� si�, nie przestaj�c biec. Zobaczy� dwa samochody policyjne zaparkowane po obu stronach ulicy, blokuj�ce wyjazd. Za otwartymi drzwiami kuca�o kilku policjant�w. Pistolety wycelowali w niego.
- Rzu� bro�! - rozkaza� zn�w g�os.
Genno by� ju� niedaleko samochodu. Zobaczy� le��c� na przednim siedzeniu przera�on� kobiet�. Otworzy�a szeroko oczy i nie wiedzia�a, co robi�. Na tylnym siedzeniu siedzia�o zapi�te w pasy dziecko. Doskonale. Mia� teraz dwoje zak�adnik�w. Gliny nie odwa�� si� do niego strzela� w obawie, �e mog� trafi� dziecko. Podni�s� strzelb�, by kolb� rozbi� szyb� od strony kierowcy. Wtedy kula przeszy�a jego rami�. Przechyli� si� na bok, a strzelba wypad�a mu z r�ki, uderzaj�c z �oskotem o ziemi�. Na zwykle ruchliwej ulicy zapanowa�a zupe�na cisza. Krzycz�c z w�ciek�o�ci, z�apa� si� za strzaskane rami� i zacz�� strzela� z karabinu Merilla do obu radiowoz�w. Policjanci otworzyli ogie�. Druga kula przeszy�a mu �ebra i sprawi�a, �e ukl�k� na jednym kolanie. Twarz wykrzywi� mu b�l. Karabin
12
wy�lizgn�� mu si� z r�ki i wpad� pod samoch�d. Jeszcze pr�bowa� go odzyska�, ale poczu� gwa�towne uderzenie mi�dzy �opatkami i upad�.
Funkcjonariusz, kt�ry kuca� schowany w pobli�u samochodu, wyskoczy�, kiedy tylko zobaczy�, �e przest�pca straci� bro�. Uderzeniem pa�ki przewr�ci� go na ziemi�, przydusi� kolanem i wykr�ci� mu r�ce do ty�u. Po chwili by�o ju� przy nich p� tuzina jego koleg�w. Mimo desperackiej walki, Genno przywalony ich ci�arem, nie m�g� si� broni�. Poczu� na r�kach kajdanki. Wrzasn�� z b�lu, kiedy czubek buta jednego z policjant�w dotkn�� jego rannego �ebra. Po chwili nast�pi�o drugie kopni�cie w to samo miejsce. I jeszcze jedno. B�l by� nie do zniesienia. Nie m�g� si� poruszy�. Policzek mia� przyci�ni�ty do asfaltu. Czu� w ustach krew z rozci�tej wargi. Jaka� pi�� miarowo ok�ada�a jego plecy i boki. By� bezradny. Ledwie oddycha�. Ca�y ten czas my�la� o Annie...
- Wystarczy! - rozleg� si� gdzie� nad nim g�os. - Postawcie go na nogi.
Genno �apczywie chwyta� powietrze w p�uca, kiedy z jego plec�w i szyi zdj�to ci�ar. Podniesiono go z ziemi i znalaz� si� twarz� w twarz z m�czyzn� w �rednim wieku ubranym w bladoszary garnitur. Krawat mia� poluzowany. Wyci�gn�� odznak�.
- Jestem detektyw Haggerty. Jeste� Francis Genno, prawda? -
Zauwa�y� zdziwienie w oczach pojmanego. - Twoja
dziewczyna dok�adnie ci� opisa�a.
- Gdzie jest Annie? - mamrota� Genno. - Co jej zrobili�cie?
- Siedzi w radiowozie - Haggerty wskaza� kciukiem za
siebie. - Wsp�pracowa�a z nami od pocz�tku, ale s�dzili�my,
�e b�dziesz chcia� zrobi� jubilera dopiero jutro. Taki by�
przecie� pierwotny plan, nie? Dlaczego w�a�ciwie przy�pieszy�e�
napad o dwadzie�cia cztery godziny? Przez ciebie panna
Stratton nie mia�a czasu nas uprzedzi�. Tylko dlatego nie
czekali�my na ciebie.
13
- O czym pan m�wi? - wo�a� Genno, powoli wyrzucaj�c
z siebie s�owa.
- Panna Stratton informowa�a nas o wszystkim od samego
pocz�tku - odpar� zadowolony z siebie Haggerty. - Ty j�
pieprzy�e�, a ona ci� wpieprzy�a. Tak to ju� jest w �yciu, Genno.
- Nie wierz�! - prychn�� Genno, pr�buj�c wyszarpn��
si� z u�cisku dw�ch policjant�w. - Annie by mnie nie
zdradzi�a. Nigdy. K�amiesz, gnoju. Pieprzony k�amca!
- Mo�esz w to nie wierzy�, skoro to rani twoj� pr�no��.
Ona ju� ci� nie potrzebuje. Zrozumiesz, jak b�dzie przeciwko
tobie zeznawa�a w s�dzie. Taka by�a umowa. Zdaje si�, �e
dziewczyna ma o tobie sporo do powiedzenia.
- Prosz� pana - wo�a� biegn�cy w ich stron�, ubrany po
cywilnemu policjant. Zanim zacz�� dalej m�wi�, pos�a� Genno
spojrzenie, jakby mia� ochot� go zabi�. - Drummond nie
�yje. Zastrzeli� go policjant, przypadkowo znalaz� si� w sklepie.
Oboje z �on� r�wnie� nie �yj�. Ona nie mia�a broni.
- Przeczytaj temu �cierwu jego pieprzone prawa - sykn��
z pogard� w g�osie Haggerty do jednego z policjant�w i poszed�
za koleg� do sklepu.
Genno nie s�ucha�, kiedy odczytywano mu jego prawa i prowadzono go w stron� dw�ch radiowoz�w, zaparkowanych na ko�cu ulicy. My�la� tylko o tym, co powiedzia� Haggerty. Nie wiedzia�, co o tym s�dzi�. Gdzie� w �rodku nie m�g� uwierzy�, �e Annie mog�aby zrobi� co� przeciw niemu. Kocha�a go. To nie mia�o sensu. Z drugiej strony, po co Haggerty mia�by k�ama�? Nie musia� przecie� udowadnia� jego winy. By�a wystarczaj�ca liczba �wiadk�w, kt�rzy potwierdz�, �e strzeli� Merillowi w plecy. A jednak nie m�g� uwierzy�, �e Annie mog�a zwr�ci� si� przeciw niemu. Nie jego Annie.
- Tam jest twoja �punka, Genno. Co teraz o niej my�lisz?
Wrobi�a ci� w to - szydzi� jeden z policjant�w, szarpi�c go
za rami�.
Genno odwr�ci� si�, by spojrze� na Ann� Stratton, skulon� na tylnym siedzeniu samochodu policyjnego. Odwr�ci�a g�ow�,
14
nim ich wzrok si� spotka�. Zrozumia� wtedy, �e go zdradzi�a. Poczu� w�ciek�o��, jakiej jeszcze nigdy w �yciu nie do�wiadczy�. Z�o�� doda�a mu nadludzkich si�. Uwolni� rami� z u�cisku i rzuci� si� w kierunku samochodu, kiwaj�c si� niezdarnie na boki ze skutymi na plecach r�koma. Kiedy przycisn�� twarz do szyby, dziewczyna jeszcze mocniej skuli�a si� ze strachu.
- Sprzeda�a� mnie, Annie. Kurwa, sprzeda�a� mnie! -
krzycza�, pluj�c na okno �lin� pomieszan� z krwi�.
Jakie� r�ce szarpn�y go brutalnie do ty�u. Szamota� si� jak wariat, podczas gdy dwaj policjanci odci�gali go od samochodu. Jeszcze jeden funkcjonariusz ruszy� im na pomoc, ale mimo �e schwyci� go mocno za gard�o, Frankie zdo�a� jeszcze krzykn��:
- Nie �yjesz, Annie. S�yszysz? Ju� nie �yjesz...
Rozdzia� 1
- Widzia�a� gdzie� moj� ksi��k� do matmy, mamo?
- Mo�e poszukaj w swoim pokoju? Tam jest jak po wybuchu
bomby - zawo�a�a Sarah Johnson do swojej pi�tnastoletniej
c�rki, siedz�c przy stole w kuchni i nie odrywaj�c
nawet wzroku od porannej gazety.
- Bardzo �mieszne - odpar�a Lea Johnson, pojawiaj�c
si� na chwil� w otwartych drzwiach i znikaj�c zaraz na schodach,
prowadz�cych na g�r�.
Sarah nala�a sobie drug� fili�ank� kawy i jak zawsze rano przegl�da�a informacje gie�dowe. Niewielkie zyski. Zno�ne straty. P�niej, w biurze przejrzy dok�adnie wszystkie dane. W wieku trzydziestu sze�ciu lat by�a najnowszym, najm�odszym wsp�lnikiem w Morgan Beech, niezale�nej firmie zajmuj�cej si� doradztwem finansowym. Morgan Beech mia�o luksusowe biura przy Ixyola Avenue, w centrum biznesu Nowego Orleanu. W przeciwie�stwie do swoich koleg�w z pracy nie by�a absolwentk� znanego uniwersytetu, nie mia�a �adnych tytu��w przed nazwiskiem. Zaczyna�a jako sekretarka. Po trzech latach awansowa�a na osobist� asystentk� jednego z najstarszych wsp�lnik�w. Jej szef wiedzia�, �e jest ambitna i chce zrobi� karier� w firmie, wi�c widz�c jej talent do finans�w, poradzi�
17
jej, by sko�czy�a zaocznie studia. Po pi�ciu latach zaproponowano jej stanowisko m�odszego udzia�owca i miejsce jej by�ego szefa. Ironi� losu by� fakt, �e to w�a�nie on nam�wi� j�, �eby si� dokszta�ca�a, i cho� ze smutkiem patrzy�a, jak ten cz�owiek odchodzi z firmy, wiedzia�a, �e nie mo�e sobie pozwoli� na sentymentalizm.
- Sarah, nie widzia�a� moich kluczy od samochodu?
- Co to jest, biuro rzeczy znalezionych? - zapyta�a rzeczowym
tonem, spogl�daj�c surowo na m�a znad gazety.
Bob sta� w drzwiach i podnosi� r�k� w ge�cie obrony.
- Tylko pytam. Widzia�a�? - ponowi� pytanie, kiedy �ona
wr�ci�a do lektury gazety.
- Nie!
- Dobrze. Dobrze. Sam sobie znajd� - powiedzia� i przyjrza�
jej si� uwa�nie. - Dobrze si� czujesz? Jeste� jaka�...
zdenerwowana. Nie b�dziesz przypadkiem mia�a nied�ugo...?
- Nie, nie spodziewam si� teraz miesi�czki - przerwa�a
mu ze z�o�ci�. - Wiesz, Bob, czasem potrafisz by� strasznym
gnojkiem.
- Przepraszam, �e martwi� si� o �on� - rzuci� zjadliwie.
- Jeste�my ma��e�stwem od szesnastu lat, a ty ci�gle nie
masz poj�cia, kiedy mam miesi�czk�, prawda?
- Je�li jeste� wtedy taka jak dzi�, to raczej wol� nie
wiedzie� - odpar� pogardliwie i oddali� si�.
Sarah zamkn�a gazet�, ostro�nie z�o�y�a na p� i ze z�o�ci� trzasn�a ni� o st�. Nie da�o si� ukry�, �e w jej ma��e�stwie nie najlepiej si� dzia�o. Problemy zacz�y si�, kiedy Sarah zgodzi�a si� przejrze� ksi�gowo�� jego podupadaj�cej firmy, zajmuj�cej si� po�rednictwem w sprzeda�y nieruchomo�ci. Mia�a uporz�dkowa� finanse sp�ki, a znalaz�a kilka dziwnych operacji finansowych, kt�re podpisa� wsp�lnik Boba. Wszystkie dokumenty podpisa� te� ich ksi�gowy, wi�c albo nie zna� si� na swojej pracy, albo wsp�lnie postanowili roz�o�y� firm�. Poradzi�a m�owi odda� ksi�gi rachunkowe w r�ce policji. Pod koniec tygodnia wsp�lnik Boba i ksi�gowy zostali aresz-
18
towani i przedstawiono im ponad tuzin powa�nych zarzut�w. Rozprawa wykaza�a, �e Bob jest naiwnym, �atwowiernym cz�owiekiem. Chocia� to jego wsp�lnik i ksi�gowy otrzymali wyroki, jednak dobra opinia Boba w �wiecie interes�w Nowego Orleanu leg�a w gruzach. Bob zmieni� si� zupe�nie i cho� nigdy nie wyrazi� tego s�owami, wiedzia�a, �e to j� obarcza� odpowiedzialno�ci� za swoje obecne po�o�enie. Gdyby nie znalaz�a w rachunkach firmy tylu niezgodno�ci, nie by�by publicznie poni�ony.
Najgorsze jednak by�o przed ni�. Pozna�a Renee Mercier, now� sekretark� Boba. Wspomina� jej wcze�niej, �e musia� kogo� zatrudni� napr�dce, bo jego poprzednia pracownica zwolni�a si�, nie mog�c znie�� atmosfery skandalu, jaka panowa�a w firmie. Renee Mercier nie nosi�a mini, kt�ra ods�ania nogi, ale tak�, kt�ra nic nie zakrywa. Mia�a nogi, jakie mo�na zobaczy� tylko na plakatach reklamuj�cych drogie po�czochy, wysokie obcasy, kt�re przeczy�y prawu grawitacji, i wielk� fryzur�, utrzyman� w g�rze dzi�ki ilo�ci lakieru, kt�ra mog�aby zrobi� jeszcze jedn� dziur� w pow�oce ozonowej. Najbardziej utkwi�y Sarah w pami�ci utlenione w�osy. Po co kobieta dwudziestoparoletnia mia�a tak� nastroszon� fryzur�? Przecie� to ju� niemodne. Wygl�da�a przez to jak tania prostytutka.
Ukradkowe niech�tne spojrzenia, jakie Renee posy�a�a jej
podczas ich spotkania w biurze, przekona�y Sarah, �e Bob ma
romans z sekretark�. Nie mia�a �adnego dowodu. Podpowiada�
jej to instynkt. Intuicja, kt�ra rozwia�a wszelkie w�tpliwo�ci
co do powod�w p�nych powrot�w m�a z pracy. Twierdzi�
oczywi�cie, �e ma mn�stwo papierkowej pracy w biurze. Przez
te wszystkie lata ich ma��e�stwa na palcach mog�aby policzy�
wieczory, kiedy Bob musia� zosta� d�u�ej w biurze. Kilka
miesi�cy temu powiedzia� jej, �e b�dzie z klientem w Brennen's,
najdro�szej restauracji w mie�cie, i tam w�a�nie mo�na go
z�apa� w razie potrzeby. Gdy zadzwoni�a, okaza�o si�, �e Boba
tam nie ma. Nawet nie zarezerwowa� stolika. Nigdy mu o tym
nie wspomnia�a, ale jej podejrzenia ros�y.
19
Na drugi dzie� po poznaniu Renee wynaj�a prywatnego detektywa, by �ledzi� Boba i zdawa� jej spraw� z tego, co m�� robi. Tylko tak mog�a uspokoi� zszargane nerwy. Wczoraj detektyw zadzwoni� i o�wiadczy�, �e zako�czy� �ledztwo. Um�wi�a si� z nim w jego biurze dzi� po po�udniu...
- Mamo, gdzie jest tata? - zapyta�a rozz�oszczona Lea,
staj�c w drzwiach kuchni. - Sp�ni� si� do szko�y.
- Zdaje si�, �e szuka kluczy od samochodu - odpar�a
Sarah, wyrwana z zamy�lenia.
- Jak m�g� zgubi� kluczyki?
- A ty znalaz�a� ksi��k� do matematyki? - Sarah unios�a
brwi i u�miechn�a si� nieznacznie.
Lea odpowiedzia�a nie�mia�ym u�miechem, odsun�a krzes�o stoj�ce naprzeciwko matki i usiad�a. Sarah widzia�a w c�rce sam� siebie w tym wieku: k��tliwego, niezale�nego chudzielca upartego jak osio�. Nawet wygl�da�a podobnie, by�a r�wnie pi�kna jak matka. Mia�a wystaj�ce ko�ci policzkowe, pe�ne usta, szczup��, drobn� figur� i przepi�kne, l�ni�ce blond w�osy, kt�re delikatnie sp�ywa�y na w�skie ramiona. Sarah ju� nie by�a blondynk�. Przez wi�kszo�� swego doros�ego �ycia by�a brunetk�. Oko�o trzydziestki postanowi�a �ci�� d�ugie w�osy, by wygl�da� bardziej profesjonalnie. Teraz nie wyobra�a�a sobie ju� nosi� d�ugich w�os�w, mimo �e Lea wci�� pr�bowa�a j� nam�wi� na zapuszczanie.
- Tato, po�piesz si�! - zawo�a�a przez rami� poirytowana Lea.
- B�dzie szybciej, je�li pomo�esz mi szuka� kluczyk�w
od samochodu - krzykn�� do niej z s�siedniego pokoju.
- No jasne - mrukn�a pogardliwie, jakby pomoc ojcu
by�a czym� ubli�aj�cym jej godno�ci. - Co si� dzieje z tat�? -
zapyta�a z powa�n� min�. - Ci�gle co� gubi. Ja owszem,
zgubi�am ksi��k�, ale j� znalaz�am, a on codziennie co� gubi.
- Kiedy m�j ojciec co� zapodzia� w domu, mama mawia�a,
�e to tylko m�czyzna, a oni zawsze tak robi� - powiedzia�a
Sarah ze z�o�liwym u�miechem.
20
- No tak, ale tata nie jest m�czyzn�... - powiedzia�a
Lea i wzruszy�a ramionami, kiedy zobaczy�a rozbawiony i zaskoczony
wyraz twarzy matki. - To znaczy, wiesz, o co mi chodzi.
- Nie. Wiesz co�, czego ja nie wiem?
- To m�j tata. Dla mnie nie jest... no, wiesz...
- Chyba wiem, o co ci chodzi - powiedzia�a Sarah
z udan� powag�. - Tw�j tata to tw�j tata, ale Johnny Depp
to dopiero m�czyzna.
- Och, mamo - zaprotestowa�a Lea i zaczerwieni�a si�.
Sara u�miechn�a si�, wiedz�c, �e Lea podkochuje si�
w tym aktorze. Opar�a si� o krzes�o i splot�a d�onie na piersiach.
- Je�li tw�j tata nie jest m�czyzn�, to ja pewnie nie
jestem kobiet�?
- Och, przesta�, mamo. Nie to mia�am na my�li. Oczywi�cie,
�e tata jest m�czyzn�...
- Mi�o mi to s�ysze� - obwie�ci� stoj�cy w progu Bob
Johnson i podni�s� d�o�, machaj�c kluczykami. - Znalaz�em.
- Gdzie by�y? - zapyta�a Sarah.
- W kieszeni garnituru, kt�ry mia�em wczoraj na sobie -
powiedzia� potulnie.
- Mo�e jednak babcia mia�a racj�. - Lea u�miechn�a
si� porozumiewawczo do matki. Zawsze m�wi�a o rodzicach
mamy "babcia" i "dziadek", cho� nigdy ich nie pozna�a. Oboje
umarli, zanim si� urodzi�a.
- Czy mi si� wydaje, czy to przytyk do mnie? - Bob
poklepa� c�rk� lekko po ramieniu. - Chod�, ma�a, odwioz�
ci� do szko�y.
- Cze��, mamo.
Lea poca�owa�a matk� w policzek, nim wysz�a z kuchni.
- Dzi� wieczorem pracuj� do p�na - obwie�ci� Bob, wychodz�c do przedpokoju. Wydawa�o si�, �e po prostu g�o�no my�la�.
- Aha - mrukn�a oboj�tnie Sarah.
21
- Przepraszam, Sarah, ale teraz mam wi�cej roboty. W ko�cu prowadz� sam ca�� firm�.
Nowa wym�wka, pomy�la�a z pogard�.
- Wiesz, �e od tego procesu firma nie radzi sobie zbyt
dobrze - ci�gn�� - ale mam zamiar j� zn�w rozkr�ci�.
A ja wiem, �e szkody finansowe s� nie do odrobienia. Jeszcze jakie� sze�� miesi�cy, a potem zajmie j� komornik. Powiedzia�a mu o tym, kiedy przejrza�a ksi�gi rachunkowe po procesie. Wtedy wydawa�o jej si�, �e ju� si� z tym faktem pogodzi�. Nagle upar� si�, �eby walczy� o przetrwanie firmy. Nie wierzy�a w ani jedno s�owo. Gdyby w�o�y� tyle wysi�ku w ratowanie ich ma��e�stwa... Czu�a, �e jest na przegranej pozycji. Mimo wszystkich jego wad wci�� go kocha�a. Jak to o niej �wiadczy�o? Nie chcia�a odpowiada� na to pytanie.
- Nie musisz dzi� nic dla mnie gotowa� - powiedzia�
Bob. - Wezm� co� na wynos i zjem w pracy.
- Wi�c o kt�rej b�dziesz w domu? - zapyta�a, nienawidz�c
samej siebie za udawanie, �e nie wie, co si� dzieje mi�dzy
nim a... t� kobiet�. To by�o idiotyczne, bezsensowne, ale i tak
nie mog�a si� powstrzyma�. Za ka�dym razem udawa�a, �e
nic nie wie. Postanowi�a nie my�le�, jak si� z tym czuje.
- Naprawd� nie wiem. Zale�y, ile b�d� mia� pracy. Najlepiej
zadzwoni� po po�udniu. Mo�e wtedy b�d� wiedzia�,
o kt�rej wr�c�. - Poca�owa� j� w policzek. - Dobrego dnia,
s�yszysz?
- Tak, dzi�kuj� - mrukn�a, ale Bob ju� wyszed� z kuchni.
Kiedy Sarah postanowi�a wynaj�� prywatnego detektywa, zda�a sobie spraw�, �e nie ma bladego poj�cia, co to za ludzie i jak pracuj�. Zdrowy rozs�dek podpowiada� jej, �eby wzi�� adres z ksi��ki telefonicznej, ale sk�d mia�a wiedzie�, kt�ry z nich pracuje rzetelnie i dyskretnie? Zastanawia�a si� nad tym i postanowi�a poprosi� o rad� szefa ochrony ze swojej firmy. Za�atwia�a ju� z nim kiedy� kilka spraw. Postanowi�a
22
wypyta� go o szczeg�y, nie m�wi�c po co jej takie us�ugi. M�czyzna okaza� si� bardzo pomocny. Zaproponowa� kilka nazwisk. Wszyscy ci ludzie to byli policjanci, z kt�rymi pracowa� swego czasu w policji Nowego Orleanu. Wybra�a pierwsze nazwisko z listy: Derek Farlowe.
Przed spotkaniem nie wiedzia�a, czego si� spodziewa�. Przyjecha�a do biura Farlowe'a na Canal Street z stereotypowym wyobra�eniem w g�owie, �e detektyw b�dzie wygl�da� jak Humphrey Bogart albo Robert Mitchum. Wszystkie te wyobra�enia natychmiast leg�y w gruzach, bo Farlowe okaza� si� korpulentnym, �ysym m�czyzn� w znoszonym, lnianym garniturze, kt�ry od dawna nie widzia� �elazka. Na jego biurku le�a� kartonik po p�czkach z cukierni. Mimo pocz�tkowej obawy, okaza�o si�, �e ten cz�owiek nie tylko potrafi si� odpowiednio zachowa�, to jeszcze jego spos�b bycia powoduje, �e mog�a si� przed nim otworzy�. Wspomnia�, �e im wi�cej wie o Bobie, tym szybciej zako�czy �ledztwo...
- Och, dzie� dobry, pani Johnson - powiedzia� weso�o
Farlowe, kiedy jego sekretarka wprowadzi�a Sarah do biura.
Podni�s� si� z mi�kkiego fotela i u�cisn�� jej d�o�. - Napije
si� pani kawy?
- Nie, dzi�kuj� - odpar�a Sarah; zauwa�y�a, �e detektyw
ma na sobie ten sam pognieciony garnitur, kt�ry widzia�a przy
ich pierwszym spotkaniu.
Czy to jego jedyny garnitur? To nie ma znaczenia, odsun�a od siebie t� my�l.
- Dla mnie jak zwykle - zwr�ci� si� do sekretarki, kt�ra
wychodzi�a z pokoju, zamykaj�c za sob� drzwi.
M�czyzna wytar� mokr� chustk� t�usty podbr�dek, a potem spocone czo�o.
- Co za upa�. Od urodzenia mieszkam w Nowym Orleanie,
a nigdy nie uda�o mi si� przyzwyczai� do tych upa��w. - Jak
wielu miejscowych wymawia� nazw� miasta: Nu Awrlins.
Poklepa� si� po brzuchu. - Ale noszenie takiego ci�aru
raczej mi w tym nie pomaga. Prosz� usi���.
23
- Co pan ma dla mnie?
- Chce pani przej�� od razu do rzeczy? - zapyta�, siadaj�c
w fotelu, kt�ry j�kn�� pod jego ci�arem. - By�aby pani
zdziwiona, ilu moich klient�w woli rozmawia� o byle czym,
ni� wys�ucha� tego, co mam im do powiedzenia. A cz�sto
zdarza si�, �e ich obawy s� zupe�nie nieuzasadnione. Psychiatra
mia�by tu sporo roboty.
- Pana czas to moje pieni�dze, a nie chc� traci� ani
jednego, ani drugiego.
- Powiedzia�a to pani jak prawdziwy doradca finansowy -
zachichota� Farlowe. Klasn�� w d�onie, kiedy wesz�a sekretarka
z tac�, na kt�rej sta� kubek gor�cej kawy i dwa p�czki na
talerzyku. - Jest pani pewna, �e nie chce si� do mnie przy��czy�,
pani Johnson? - zapyta�, gdy sekretarka postawi�a
tac� na stole.
- Ca�kowicie - odpar�a Sarah z nutk� irytacji w g�osie.
Chcia�a tylko dowiedzie� si� prawdy. Obserwowa�a sekretark�, kt�ra wychodzi�a z pokoju, zamykaj�c za sob� drzwi, a potem odwr�ci�a si� do Farlowe'a.
- Wi�c, mia�am racj�? Czy m�j m�� pieprzy si� z t�...
suk�?
Farlow zamar� z p�czkiem w p� drogi do ust i spojrza� na Sarah. Przez chwil� nie poruszy� si�, zbity z tropu nie tyle jej wulgarnym s�ownictwem, co w�ciek�o�ci� w g�osie. Wr�ci� do p�czka, ugryz� kawa�ek, otworzy� g�rn� szuflad� biurka i wyj�� teczk�, kt�r� po�o�y� przed sob� na biurku.
- Niestety, obawiam si�, �e ma pani racj� - obwie�ci�,
prze�kn�wszy k�s. - Pani m�� ma romans z pann� Mercier.
Przykro mi.
- Dlaczego panu jest przykro? - zapyta�a z gorycz�,
pr�buj�c poradzi� sobie z ogarniaj�cymi j� �alem i z�o�ci�. -
Pan tylko wykonywa� swoj� prac�. - Wskaza�a le��c� przed
nim teczk�. - Czy to s� dowody?
- Tak.
- Zdj�cia? ,
24
- Zdj�cia i sprawozdanie z dzia�a� pani m�a w ci�gu
ostatniego tygodnia.
- Mog� zobaczy�?
Farlowe pchn�� teczk� w jej stron�. Otworzy�a j�, pomijaj�c strony maszynopisu, si�gn�a po kopert� ze zdj�ciami. Wi�kszo�� z nich by�a zrobiona przed jakim� mieszkaniem, kt�rego nie zna�a. Mi�dzy jej m�em a Renee Mercier wida� by�o intymn� wi�. Spojrzenia. Gesty. Dotyk.
- Gdzie je zrobiono? - zapyta�a.
- Przed mieszkaniem panny Mercier.
- Gdzie to jest?
- Wszystko jest w dokumentach - Farlowe wskaza� na
teczk� na jej kolanach. - Na pewno to pani nie pocieszy,
ale wiem, jak si� pani czuje.
- Nie, nie pociesza mnie to - odpar�a szorstko Sarah i ze
z�o�ci� rzuci�a teczk� na biurko. - Jest pan podgl�daczem,
panie Farlowe. Obserwuje pan kl�sk� innych ludzi, ale to nie
czyni z pana eksperta od uczu� ani moich, ani kogokolwiek
innego, kto przychodzi tu po pomoc. Prosz� wi�c mnie nie
traktowa� jak dziecko.
- Nie traktuj� pani w ten spos�b. Odda�em odznak�, kiedy
odkry�em, �e moja �ona ma romans z moim partnerem. Zna�em
go od pi�tnastu lat. S�dzi�em, �e jest moim najlepszym przyjacielem.
A potem jeszcze, �eby mnie poni�y�, wyprowadzi�a
si� do niego. S� wci�� razem. Niech mi pani wierzy, �e znam
to uczucie, i to zbyt dobrze.
- Przepraszam, nie wiedzia�am - powiedzia�a �agodnie,
z�a sama na siebie, �e pozwoli�a ponie�� si� emocjom. Powinna
panowa� nad swymi uczuciami, zw�aszcza w towarzystwie
obcych. - Mam zap�aci� teraz?
- To zale�y od pani. Mog� wys�a� pani rachunek do biura
i zap�aci pani po przeczytaniu akt.
- Nie, wol� teraz.
- Jak pani sobie �yczy - odpar� Farlowe.
Poda� jej kopert�. Otworzy�a, pocieszy�a si�, �e przynaj-
25
mniej rachunek opiewa na tyle, ile wspomnia� przy pierwszym spotkaniu, wyj�a ksi��eczk� czekow� i wypisa�a czek na ca�� sum�.
- Dzi�kuj� - powiedzia�, bior�c czek. - Szkoda, �e nie
mog�em przekaza� pani milszych wiadomo�ci. Przykro mi.
Sarah wzi�a teczk� i wsta�a.
- Wiem ju� wszystko, panie Farlowe. Nie czuj� si� winna.
To nie ja by�am niewierna.
Farlowe patrzy�, jak wychodzi, potem wepchn�� reszt� p�czka do ust i spojrza� na kalendarz, by sprawdzi�, kiedy ma nast�pne spotkanie.
Sarah opanowa�a si�, wychodz�c na korytarz. Na zewn�trz chwyci�y j� torsje. Musia�a z�apa� si� por�czy, �eby nie upa��, bo czu�a, �e nogi si� pod ni� uginaj�. Obla� j� pot. Czu�a md�o�ci. W ustach mia�a gorzki smak �liny. Przez chwil� my�la�a, �e zwymiotuje na korytarzu. Potem md�o�ci przesz�y r�wnie szybko, jak si� pojawi�y. Usiad�a na �awce, upu�ci�a teczk� na pod�og�, tu� obok swoich st�p. Pochyli�a si� i schowa�a g�ow� w ramionach. Pr�bowa�a si� opanowa�. Pogodzi�a si� z faktem, �e Bob pieprzy inn�, jeszcze zanim potwierdzi� to Farlowe. Dlaczego wi�c ta wiadomo�� zrobi�a na niej takie wra�enie? Mo�e dlatego, �e wcze�niej to by�y tylko podejrzenia. Teraz nie mia�a ju� w�tpliwo�ci. Dzi�ki tym dowodom zdrada Boba by�a oczywista. Powiedzia�a detektywowi, �e nie czuje si� winna, ale to nie by�a prawda. Dopiero teraz w jej g�owie powstawa�y niezliczone pytania. Od jak dawna j� pieprzy? Czy ona jest pierwsza? A je�li nie, to ile ich by�o wcze�niej? Potem zacz�a si� zastanawia�, jaka by�a w tym jej rola. Czy�by mia� poczucie winy i szuka� pocieszenia w ramionach innej? A mo�e za bardzo by�a zaanga�owana we w�asn� karier�, by dostrzec jego potrzeby? Mo�e by�a kiepska w ��ku? Czy�by si� nie sprawdzi�a jako �ona? Czy jeszcze j� kocha? Czy to ju� koniec ich ma��e�stwa?
26
- Przepraszam, dobrze si� pani czuje?
Spojrza�a w g�r� i zobaczy�a starszego m�czyzn� z zatroskan� twarz�, stoj�cego nad ni�. Sk�d on si� wzi��? Nie s�ysza�a, jak szed�.
- Nic mi nie jest, dzi�kuj� za trosk� - powiedzia�a
szorstko, a potem szybko podnios�a teczk� z pod�ogi.
- Jest pani pewna?
- Chce pan to dosta� na pi�mie? - odpar�a cierpko.
Potrz�sn�� g�ow� i odszed�. Natychmiast po�a�owa�a swego
wybuchu i ju� chcia�a zawo�a� m�czyzn�, przeprosi� za niegrzeczne zachowanie, ale jej my�li zn�w skupi�y si� na niej samej. Nie by�o sensu go wo�a�. I tak by nie zrozumia�. By� m�czyzn�.
Zjecha�a wind� na d�. Nim wysz�a na zewn�trz, w�o�y�a okulary przeciws�oneczne. Farlowe mia� racj�. Upa� tego lata by� nie do wytrzymania. Czterdzie�ci stopni. Jej to nie przeszkadza�o. Wi�kszo�� dnia sp�dza�a za biurkiem w biurze z klimatyzacj�, z oknami zas�oni�tymi roletami, by s�o�ce nie odbija�o si� od monitora komputera. W czasie weekendu by�a zwykle zbyt zaj�ta prac� papierkow�, by anga�owa� si� w hedonistyczne obrz�dy wielbicieli s�o�ca. Pami�ta�a jeszcze, jak kiedy� mia�a opalenizn�, kt�ra by�a przedmiotem zazdro�ci ca�ego biura. To by�o, zanim zosta�a m�odszym wsp�lnikiem w firmie. Wtedy mia�a te� czas, by korzysta� z przyjemno�ci, jakie niesie �ycie rodzinne. Kiedy� sp�dza�a czas z c�rk� i m�em.
Wsiad�a do samochodu, w��czy�a silnik i ruszy�a. Kiedy dotar�a do skrzy�owania ulic Canal i St. Charles, zmieni�y si� �wiat�a. Zwolni�a i patrzy�a, jak zielony tramwaj wyje�d�a z St. Charles i skr�ca w Canal, zmierzaj�c w kierunku pi�knej dzielnicy Garden. W takim w�a�nie tramwaju pozna�a Boba. By�a godzina szczytu, pe�no ludzi. Tramwaj ruszy�, zanim zd��y�a wsi���. Jeszcze pami�ta�a, jak goni�a go, z desperacj� pr�buj�c z�apa� si� por�czy. Nagle z t�umu pasa�er�w st�oczonych przy wej�ciu wysun�a si� wyci�gni�ta d�o�. Macha�a,
27
by j� z�apa�, nim tramwaj nabierze szybko�ci i zostawi j� na ulicy. Chwyci�a za podan� d�o�, kt�ra �cisn�a j� mocno i wci�gn�a do �rodka, mimo �e st�oczeni pasa�erowie mruczeli niezadowoleni. Wtedy go zobaczy�a po raz pierwszy. Rycerz w l�ni�cej zbroi. Jej rycerz. U�miechn�� si�. Powiedzia�a kilka s��w podzi�kowania. Rozpocz�a si� rozmowa. Dat� spotkania ustalili, nim tramwaj zatrzyma� si� na jej przystanku. To by�y dobre dni. Niewinne. Od tej pory l�ni�ca zbroja pokry�a si� patyn�...
D�wi�k klaksonu samochodu stoj�cego z ty�u przestraszy� j� i wyrwa� z zamy�lenia. Zauwa�y�a, �e �wiat�o zmieni�o si� zn�w na zielone. Zjecha�a w stron� �r�dmie�cia, do centrum biznesu. Zerkn�a na teczk�, le��c� na siedzeniu obok. Mia�a ju� dowody, ale nie wiedzia�a, co z nimi zrobi�. Pokaza� m�owi? To wydawa�o si� najbardziej logiczne. Ale co potem? Mia�a go poprosi�, �eby ju� si� nie widywa� z t� suk�? Poprosi�. Akurat. Musia�a go zaatakowa�. Ka�e mu to zrobi�, rozka�e. B�dzie si� tego g�o�no domaga�. Je�li trzeba, nawet mu zagrozi. B�dzie musia� wybra�. A je�li Bob zorientuje si�, �e blefuje? Co wtedy robi�? Co z dzieckiem? Ponad wszystko to w�a�nie c�rk� chcia�a obroni� przed konsekwencjami. Nie mia�a zamiaru napuszcza� dziewczyny przeciwko ojcu. To by�a ich c�rka. Mimo innych wad, zawsze by� na miejscu, kiedy Lea go potrzebowa�a. By� dobrym ojcem, ale kiepskim m�em. A je�li zgodzi si� nie widywa� ju� z Renee Mercier? Co si� sta�o, to ju� si� nie odstanie. Czy b�dzie mu mog�a jeszcze zaufa�? Je�li nie, na czym odbuduje swoje ma��e�stwo? Zaufanie to mocne s�owo, zwa�ywszy na jej w�asn� przesz�o��. Odepchn�a t� my�l. Zbacza�a z tematu. Tu chodzi�o o Boba, a nie o ni�. Czy w�a�ciwie jeszcze chcia�a naprawia� swoje ma��e�stwo? Pozostawi�a to pytanie bez odpowiedzi. Tak b�dzie lepiej. Da sobie czas do zastanowienia. W obecnym stanie ducha nie wzruszy�aby si�, nawet gdyby ten cholerny parszywiec zdech�, a jego suka razem z nim...
28
Zaparkowa�a, jak zwykle, na przeznaczonym dla niej miejscu w gara�u podziemnym. Wzi�a torb� i teczk� z siedzenia. Wysiad�a z samochodu i bezwiednie pomacha�a witaj�cemu j� ochroniarzowi, po czym szybko posz�a w stron� windy. Wjecha�a na dwunaste pi�tro, gdzie mie�ci�y si� biura Morgan Beech. Pastelowym korytarzem posz�a w stron� swojego biura. Prze�lizgn�a si� niezauwa�ona i wesz�a do �rodka. Usiad�a za biurkiem, w��czy�a komputer. Zadzwoni�a do sekretarki, �eby j� powiadomi�, �e ju� przysz�a. Lubi�a dwudziestokilkuletni� Louise Atchison. By�a �ywa, rozgadana i �wietnie pracowa�a. Niedawno z Bobem byli na jej �lubie. Jej m�� wydawa� si� do�� mi�y, ale w duchu Sarah pomy�la�a, �e Louise mog�a z�apa� lepsz� parti�. Roze�mia�a si� g�o�no, lecz zabrzmia�o to jak ironiczne prychni�cie. I ty o�mielasz si� m�wi� o wyborze m�a, pomy�la�a o sobie z gorycz�.
- Zdaje si�, �e nie podoba ci si� sukienka - powiedzia�a
Louise, stoj�c w progu z wyci�gni�tymi na boki r�koma.
- Nie rozumiem - odpar�a zaskoczona Sarah, dopiero
teraz zwracaj�c uwag� na Louise.
- Za�mia�a� si�, kiedy wesz�am. Pomy�la�am, �e nie
podoba ci si� moja sukienka. Jest troch� za kr�tka, przy
znaj�...
- Wygl�dasz w niej �wietnie - wtr�ci�a Sarah. - W ka�dym
razie, twoje nogi zosta�y do niej stworzone. Nie �mia�am
si� z ciebie. Co� mi si� przypomnia�o.
- Aha - odpar�a Louise niepewnie, jakby chcia�a podkre�li�,
�e ona nigdy jeszcze nie �mia�a si� sama do siebie.
Oczywi�cie, znaj�c jej wylewno��, na pewno musia�aby to opowiedzie� wszystkim w biurze, by �miali si� razem z ni�.
- Kto� na ciebie czeka, chce si� z tob� zobaczy�. -
Louise wskaza�a drzwi naprzeciwko. - Siedzi tam ju� od
godziny.
- Zdawa�o mi si�, �e nie mam na dzi� um�wionych �adnych
spotka� - powiedzia�a Sarah, marszcz�c brwi.
29
- Tak w�a�ciwie... nie by� um�wiony, ale nalega�, by si� z tob� zobaczy�, jak tylko przyjdziesz do biura.
- Och, co� takiego. A co on w�a�ciwie sprzedaje? -
zapyta�a podejrzliwie Sarah.
- Nie wiem, ale sama bym kupi�a - rzuci�a Louise z porozumiewawczym
u�miechem. - Jest uroczy.
- Ju� ci si� znudzi�o �ycie ma��e�skie?
Louise zachichota�a i zarumieni�a si�.
- Ja tylko ogl�dam, nie kupuj�.
- Szkoda, �e niekt�rzy nie potrafi� na tym poprzesta� - powiedzia�a z gorycz� Sarah.
- Pewnie tak - odpar�a z wahaniem, zauwa�ywszy jej
nag�� zmian� nastroju.
- Jak si� nazywa? - zapyta�a w�ciek�a na siebie, �e
pozwoli�a ponie�� si� z�o�ci.
- Jack Taylor.
- Chyba go nie znam.
- Powiedzia�, �e go nie znasz, ale powie ci co� nazwisko
jego kolegi: Ted Lomax.
- O m�j Bo�e! - krzykn�a z przera�eniem i przykry�a
d�oni� usta. Poblad�a w jednej chwili.
- Sarah, �le si� czujesz? - Louise podesz�a niepewnie
w jej stron�.
Sarah powoli opu�ci�a d�o�. Potem z�o�y�a razem r�ce i po�o�y�a je na biurku, by opanowa� dr�enie.
- Ted Lomax to nazwisko cz�owieka, kt�rego kiedy� zna�am -
powiedzia�a dr��cym g�osem. - Nie spodziewa�am
si� jeszcze o nim us�ysze�.
- Je�li nie chcesz przyj�� tego faceta, ka�� ochroniarzom
go wyrzuci�. Nie ma sprawy.
- Dzi�kuj� za dobre ch�ci, ale to nie takie proste - odpar�a
ze s�abym u�miechem. - Przyprowad� go.
- Jeste� pewna?
- Tak.
Louise patrzy�a z trosk� na szefow�, potem z oci�ganiem
30
otworzy�a drzwi i poprosi�a m�czyzn� do �rodka. Troska zmieni�a si� w podejrzliwo��, kiedy przepu�ci�a go w drzwiach i nie spuszcza�a z niego oczu.
- Dzi�kuj�, Louise - powiedzia�a Sarah. - Nie ��cz
rozm�w. Niewa�ne, kto dzwoni. Nie chc�, by nam przerywano.
.- Oczywi�cie. - Louise wysz�a, zamykaj�c za sob� drzwi.
- Pani Johnson, nazywam si� Jack Taylor. Jestem z biura
szeryfa.
Sarah spojrza�a na legitymacj� w czarnej oprawie wyci�gni�t� w jej kierunku. By�a przy niej odznaka. Oceni�a go na oko�o czterdziestk�. Louise mia�a racj�, by�... no c�, Sarah wola�a okre�lenie przystojny. Szczeniaki mog� by� urocze, a nie m�czy�ni. Ale nie jego wygl�d, tylko sama obecno�� by�a przedmiotem jej zainteresowania.
- Zast�pca szeryfa, pan Lomax zapewnia� mnie po przyje�dzie
do Nowego Orleanu, �e b�dziecie si� ze mn� kontaktowa�
tylko wtedy, je�li b�dzie to konieczne. Taka by�a umowa. Od
tego czasu nikt si� do mnie nie odezwa�. Lomax zapewni�
mnie jednak, �e je�li kto� przyjedzie i spr�buje nawi�za� ze
mn� kontakt, b�dzie mia� list polecaj�cy od niego, w kt�rym
b�dzie napisane, �e dzia�a na jego polecenie.
- Mog�? - zapyta� Taylor, wskazuj�c na krzes�o stoj�ce
przed nim. Sarah skin�a bez zastanowienia. Taylor usiad�
i postawi� obok krzes�a teczk�. - Lomax zosta� zamordowany.
Sarah nabra�a w p�uca powietrza, ale nie spuszcza�a wzroku z Taylora.
- Czy pan jest moim nowym opiekunem? - zapyta�a
z nadziej�.
Nawet je�li nim by�, wiedzia�a, �e nie kontaktowa�by si� z ni� bez naprawd� wa�nego powodu. Musia�o sta� si� co� niepokoj�cego, co bezpo�rednio jej zagra�a�o.
- Na razie tak - powiedzia�, k�ad�c teczk� na kolanach.
Wyj�� z niej grube akta. Zamkn�� teczk� i zn�w postawi� obok
krzes�a. - Jednak ja nie jestem zwi�zany z programem ochrony
�wiadk�w - ci�gn�� -ju� nie. Od kilku lat jestem w wydziale
31
wewn�trznym. Prowadz� �ledztwo w sprawie morderstwa Lomaxa. W toku naszych dzia�a� stwierdzili�my, �e pani �ycie jest obecnie zagro�one. Dlatego tu jestem.
Dopiero teraz Sarah z oporami przenios�a wzrok z twarzy Taylora na akta le��ce na jego kolanach. Rozpozna�a je od razu. Nie by�o w tym nic dziwnego. Widzia�a je wiele razy od momentu, kiedy Lomax zosta� jej przydzielony jako opiekun. S�owa �CI�LE TAJNE - TYLKO DO WGL�DU OS�B UPOWA�NIONYCH napisano t�ustym drukiem na ok�adce. Na �rodku by� napis: NAZWISKO, a obok odr�czne pismo Lomaxa: Annie Stratton.
W tej chwili instynkt podpowiada� jej, �e pod nazwiskiem Johnson jej bezpieczne �ycie jako matki i �ony nigdy ju� nie wr�ci do normy...
Rozdzia� 2
- Mamo, co robisz w domu tak wcze�nie? - zapyta�a ze
zdziwieniem Lea, stoj�c w drzwiach salonu. Mia�a jeszcze
w r�ku szkoln� torb�. Jej wzrok pow�drowa� w kierunku
Taylora, siedz�cego w fotelu przy oknie. Nie zapyta�a jednak
o niego.
- Musz� o czym� porozmawia� z tob� i tat�.
- P�aczesz? - zapyta�a zaniepokojona Lea, zauwa�ywszy
czerwone, podkr��one oczy matki. Wesz�a do pokoju i kucn�a
przy niej. Chwyci�a j� za r�k�. - Mamo, co si� dzieje? Kto
to jest?
- To jest pan Taylor. M�j... partner w interesach - powiedzia�a
Sarah nieprzekonywaj�cym tonem.
- Chyba ci� nie wylali z pracy?
Sarah za�mia�a si� kr�tko, pochyli�a si� i poca�owa�a c�rk� w czo�o.
- Nie, kochanie, nie wylali mnie. To co� znacznie gorszego.
- Nie rozumiem - Lea by�a zdezorientowana.
- Poczekajmy na tat�. Wtedy wszystko wyja�ni�. Nied�ugo
przyjedzie - Sarah u�cisn�a d�o� c�rki. - Cierpliwo�ci,
kochanie. Prosz�.
33
Lea usiad�a na kanapie i zaplot�a r�ce na piersiach. Siedzia�a tak, wpatruj�c si� w dywan, p�ki nie przyjecha� ojciec. Bob zatrzyma� si� w drzwiach, zauwa�ywszy pozycj� obronn�, jak� przybra�a c�rka, a potem wszed� do �rodka, obrzuci� wzrokiem Taylora i zwr�ci� si� do Sarah:
- Zadzwoni�a� rano do biura i prosi�a�, �ebym spotka�
si� z tob� w domu, kiedy Lea wr�ci ze szko�y. Zapyta�em
dlaczego, ale nie chcia�a� m�wi� przez telefon. Pr�bowa�em
dodzwoni� si� do twojego biura, lecz ci� tam nie by�o.
Zadzwoni�em do domu, a nawet do szko�y, �eby si� upewni�,
czy u ma�ej wszystko w porz�dku. Okropnie mnie
wystraszy�a�, wiesz? Chyba nale�� mi si� jakie� wyja�nienia.
- Niech pan si� nie z�o�ci na �on�, panie Johnson - wtr�ci�
si� Taylor. - Dla niej to te� nie jest �atwe.
- Przepraszam - odpar� z oburzeniem w g�osie Bob -
ale kim pan w�a�ciwie jest?
- Nazywa si� Jack Taylor - powiedzia�a Sarah �agodnie
i cicho. - Jest z biura szeryfa.
- Gliniarz? - zapyta�a Lea ze zdziwieniem i obaw� w g�osie.
- Jestem troch� jak Arnold Schwarzenegger w "Egzekutorze".
Brak mi tylko takich mi�ni i popularno�ci - powiedzia�
Taylor z u�miechem. To by�a formu�ka, kt�ra mia�a za
zadanie prze�ama� pierwsze lody. Czasem pomaga�o, ale nie
teraz.
- Nie lubi� film�w z tym aktorem - odpar�a szorstko Lea.
- Widzia�em ten film. To o programie ochrony �wiadk�w, tak?
- Aha. W�a�ciwie nie jestem ju� w tym wydziale. Dzi�
jednak moja obecno�� jest �ci�le zwi�zana z programem.
- Jakim programem? - zapyta�a Lea.
- Ochrony �wiadk�w.
- Dobrze, ale ci�gle nam pan nie powiedzia�, co ma
34
program ochrony �wiadk�w do nas - rzuci� zniecierpliwiony Bob.
- Chodzi o mnie - powiedzia�a ledwie s�yszalnie Sarah.
- O ciebie? - zdumia� si� Bob. - O czym ty m�wisz?
Nie rozumiem.
.- Jestem pod opiek� programu ochrony �wiadk�w, Bob. Zawsze my�la�am... mia�am nadziej�... �e uda mi si� to utrzyma� w tajemnicy przed wami. Myli�am si�.
Bob usiad� powoli na brzegu fotela.
- O czym ty... o czym w�a�ciwie m�wisz? - zapyta�
z wahaniem, z trudem pr�buj�c zrozumie�, o co chodzi. To
nie mia�o sensu.
- Nie jestem t� osob�, za kt�r� mnie bierzesz - odpar�a.
- Mamo, przera�asz mnie - powiedzia�a niepewnie Lea.
- Kotku, chyba powinna� i�� do swojego pokoju - zwr�ci�
si� do c�rki Bob.
- Chc�, �eby zosta�a - o�wiadczy�a stanowczo Sarah. -
Ma takie samo prawo jak ty zna� ca�� prawd�.
- A jaka w�a�ciwie jest ta prawda? - dopytywa� si� Bob.
- Nie mam na imi� Sarah. Moje panie�skie nazwisko nie
brzmi wcale Wendell. Nie pochodz� z Ohio. Tak naprawd�,
nigdy w �yciu nie by�am w Ohio. Wszystko, co ci opowiedzia�am
o swojej przesz�o�ci przed przyjazdem do Nowego
Orleanu, by�o przygotowane dla mnie przez biuro szeryfa,
kiedy w��czono mnie do programu.
- Wi�c ty... - urwa�, nie mog�c nic powiedzie�.
- �y�am w k�amstwie przez szesna�cie lat - sko�czy�a
za niego zdanie. - Gdzie� w g��bi obawia�am si�, �e
moja przesz�o�� mo�e wyj�� na jaw. Mia�am jednak nadziej�,
�e do tego nie dojdzie. Modli�am si� o to codziennie.
Tylko �e nie poskutkowa�o. Niestety, modlitwa nie
wystarczy.
35
- Wi�c... w takim razie... kim ty w�a�ciwie jeste�? -
wydusi� powoli pierwsze logiczne pytanie, kt�re mu przysz�o
do g�owy.
- Naprawd� nazywam si� Annie Stratton. Wyros�am w slumsach
Chicago. To by�a okropna dzielnica.