Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8584 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
ANDREAS ESCHBACH
GOBELINIARZE
NAK�ADAM �SULAKli
UKAZA�Y SI� M.IN.:
Frederik Pohl �Gateway" tomy 1-5
Antologia polskiej SF �Wizje alternatywne 4"
Kir Bu�yczow �Pieriestrojka w Wielkim Guslarze"
Brian W. Aldiss �Siwobrody"
Brian W. Aldiss �Mroczne lata �wietlne"
Harlan Ellison �Niebezpieczne wizje"
Harlan Ellison �Ptak �mierci"
Robert Silverberg �Po�egiowa� do Bizancjum"
C.J. Cherryh �Cyteen" tomy 1-3 HUGO
Ben Bova �Wojna o Ksi�yc"
Ben Bova �Mars"
Marina & Siergiej Diaczenko �Dolina sumienia"
W PRZYGOTOWANIU:
Thomas R.P. Mielke �Sakrwersum"
Elizabeth Lynn �Dziewczyna z p�nocy"
Kir Bu�yczow �Zamach na Tezeusza"
Kir Bu�yczow �Nowi Guslarczycy"
Pat Cadigan �W-grzesz-nicy" Clarke Award
Paul Levinson �Plaga �wiadomo�ci"
Marina & Siergiej Diaczenko �Ka��"
Marcin Wolski �Enklawa. Wolski w shortach 2"
antologia polskiej SF �Wizje alternatywne 5"
Ben Bova �Wenus"
Henri Lion Oldi �Rubie�"
Jewgienij �ukin �Strefa sprawiedliwo�ci"
ANDREAf E/CHBACH
GOBELINIARZE
Prze�o�y�a
Joanna Filipek
SOLARIS
Olsztyn 2004
�Gobeliniarze"
tytu� oryg. �Die Haarteppichknupfer"
Copyright � 1995 by Andreas Eschbach
Ali Rights Reserved
Copyright � 2003 for Polish translation by
Joanna Filipek
3-88431-85-4
Miejska Biblioteka Publiczna
WROC�AW
sz4.M2.Z-b
4 000192658
�3 bulwar Ikara 29-31
Projekt graficzny serii Tomasz Wencek
Projekt i opracowanie graficzne ok�adki
Tomasz � tirex" Rybak
Korekta Bo�ena Mo�doch
Sk�ad Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja �Solaris"
Ma�gorzata Piasecka
ul. Genera�a Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn
tel/fax. (0-89) 541-31-17
e-mail:
[email protected]
www.solaris.net.pl
Dies ist die Geschichte der Haarteppichknupfer. Ich
kann Ihnen nicht versprechen, dafi Sie sie m�gen wer-
den. Ich kann Ihnen nicht einmal versprechen, daS sie
Ihnen gefallen wird.
Versprechen kann ich Ihnen nur eines: Sie werden
sie niemals wieder vergessen.
Andreas Eschbach
Oto historia tkaczy w�osianych kobierc�w. Nie mog�
obieca� Warn, �e j� polubicie. Nie mog� nawet obieca�,
�e si� Warn spodoba.
Obieca� mog� tyikojedno: nie zapomnicie jej ju� nigdy.
Gobeliniarze
Supe� po suple, dzie� po dniu, przez ca�e �ycie, ci�-
g�e te same ruchy d�oni, stale takie same sup�y na deli-
katnych w�osach, tak cieniutkie i drobniutkie, �e z cza-
sem palce pocz�y dr�e�, a oczy od sta�ego wyt�ania wzroku
utraci�y dawn� ostro�� widzenia - mimo to post�py by�y
prawie niezauwa�alne; nawet, je�eli mia� dobry dzie�
i tak od �witu do zmierzchu udawa�o mu si� wyd�u�y�
w�osiany kobierzec najwy�ej o kawa�ek d�ugo�ci jedne-
go paznokcia. �l�cza� wi�c nad skrzypi�c� ram�, przy
kt�rej siedzia� jeszcze jego ojciec, a wcze�niej ojciec jego
ojca, tak samo pochylony, przy oku stary, na po�y zm�t-
nia�y okular, ramiona wsparte na wytartym pulpicie,
prowadzi� ig�� samymi tylko koniuszkami palc�w. I tak
wi�za� supe� za sup�em, metod� przekazywan� od poko-
le�, a� wchodzi� w trans, w kt�rym nareszcie by�o mu
dobrze; znika� b�l plec�w i nie czu� ju� w ko�ciach staro-
�ci. Nas�uchiwa� r�norodnych odg�os�w domu zbudo-
wanego przez dziadka jego pradziadka - wiatru, zawsze
tak samo �wiszcz�cego nad dachem i wpadaj �cego w otwarte
okna, brz�ku naczy� oraz rozm�w jego �on i c�rek na
dole w kuchni. Zna� dobrze ka�dy z tych d�wi�k�w. Roz-
r�nia� g�os akuszerki, od kilku dni mieszkaj�cej w ich
domu, gdy� Garliada, jego druga �ona, czeka�a na roz-
wi�zanie. S�ysza�, jak zabrz�cza� cicho dzwonek, potem
drzwi otwar�y si� i szmer rozm�w zabarwi� si� podniece-
niem. Prawdopodobnie zjawi�a si� oczekiwana dzi� han-
dlarka, maj�ca przynie�� artyku�y spo�ywcze, tkaniny
i r�ne inne rzeczy.
Potem schody zaskrzypia�y pod ci�kimi krokami.
To z pewno�ci� jedna z �on, przynosi mu obiad. Na dole
zaprosz� teraz handlark� do sto�u, by dowiedzie� si�
najnowszych plotek i pozwoli� wcisn�� sobie jak�� tan-
det�. Westchn��, doci�gn�� supe�, nad kt�rym akurat
pracowa�, od�o�y� soczewk� powi�kszaj�c� i odwr�ci� si�.
To by�a Garliada, sta�a tam ze swoim olbrzymim brzu-
chem, trzyma�a w d�oniach paruj�cy talerz i czeka�a, a�
on niecierpliwym ruchem r�ki przywo�aj� bli�ej.
- Co te� sobie my�l� te kobiety, �eby� ty, w twoim
stanie, musia�a pracowa�? - burkn��. - Chcesz urodzi�
moj� c�rk� na schodach?
- Czuj� si� dzi� zupe�nie dobrze, Ostvanie - odpo-
wiedzia�a Garliada.
- Gdzie jest m�j syn?
Oci�ga�a si�.
- Nie wiem.
- Sam si� mog� domy�li�! - parskn�� Ostvan.
- W mie�cie! W tej szkole! �eby czyta� ksi��ki, a� oczy go
rozbol� i �eby nabija� sobie g�ow� bzdurami.
- Chcia� naprawi� ogrzewanie i powiedzia�, �e musi
wyj�� kupi� jak�� cz��.
Ostvan podni�s� si� ze swojego sto�ka i wyj�� z jej
r�k talerz.
- Przeklinam dzie�, w kt�rym zgodzi�em si�, �eby
chodzi� do tej szko�y w mie�cie. Czy przedtem B�g mi nie
sprzyja�? Czy� nie podarowa� mi pi�ciu c�rek i dopiero
potem syna, bym nie musia� u�mierci� �adnego dziec-
ka? A czy w�osy moich �on i c�rek nie maj� tylu barw, �e
nie potrzebuj� ich farbowa� i mog� tka� kobierzec go-
dzien samego cesarza? Dlaczego co� musi przeszkadza�,
bym wychowa� syna na dobrego gobeliniarza i zaj�� kie-
dy� swe miejsce przy Bogu, bym m�g� pomaga� mu
w tkaniu wielkiego kobierca �ycia?
- Nie pr�buj wadzi� si� z losem, Ostvanie.
- Jak nie spiera� si� z takim synem? Dobrze wiem,
dlaczego to nie jego matka przynosi mi jedzenie.
- Mam poprosi� ci� o pieni�dze dla handlarki - po-
wiedzia�a Garliada.
- Pieni�dze! Ci�gle tylko pieni�dze! - Ostvan posta-
wi� talerz na okiennym parapecie i pocz�apa� do skrzyni
ze stalowymi okuciami, ozdobionej zdj�ciem kobierca
utkanego przez jego ojca. Le�a�y w niej pieni�dze, kt�re
pozosta�y jeszcze po sprzeda�y tamtego dywanu, popa-
kowane w oddzielne pude�eczka, oznaczone numerami
kolejnych lat. Wyj�� jedn� monet�. - We�. Ale nie zapo-
minaj, �e to w skrzyni musi nam starczy� do ko�ca �ycia.
- Tak, Ostvanie.
- A kiedy wr�ci Abron, przy�lijcie go zaraz do mnie.
- Tak, Ostvanie - odesz�a.
C� to by�o za �ycie, nic, tylko troski i zmartwienia!
Ostvan przyci�gn�� krzes�o do okna i zasiad� do jedze-
nia. Jego spojrzenie zagubi�o si� w skalistym, nieuro-
dzajnym pustkowiu. Dawniej zdarza�o si� czasem, �e
wychodzi� poszuka� pewnych minera��w potrzebnych
do tajemnych receptur. Kilka razy by� te� w mie�cie, by
kupi� chemikalia albo narz�dzia. Ale pewnie ju� nigdy
wi�cej nie wyjdzie. Nie by� m�ody; nied�ugo uko�czy sw�j
dywan, wtedy b�dzie ju� pora pomy�le� o umieraniu.
P�niej, po po�udniu, jego prac� przerwa� d�wi�k
po�piesznych krok�w na schodach. To by� Abron.
- Chcia�e� ze mn� rozmawia�, ojcze?
- By�e� w mie�cie?
- Kupi�em wk�ad do pieca.
- W piwnicy s� przecie� wk�ady, starczy jeszcze dla
kilku pokole�.
- Nie wiedzia�em.
- Mog�e� mnie zapyta�. Ale dla ciebie dobry jest ka�-
dy pretekst, �eby wyj�� do miasta.
Abron podszed� bli�ej, nie wzywany.
- Wiem, nie podoba ci si�, �e jestem tak cz�sto
w mie�cie i czytam ksi��ki. Ale nie potrafi� inaczej, oj-
cze, to jest takie interesuj�ce... jest tyle rzeczy wartych
poznania - ludzie �yj� na tyle sposob�w...
- Nie chc� tego s�ucha�. Dla ciebie istnieje tylko jeden
spos�b na �ycie. Nauczy�em ci� tego, co musi wiedzie�
gobeliniarz, i to ma ci wystarczy�. Umiesz wi�za� wszyst-
kie rodzaje sup��w, jeste� wtajemniczony w impregnacj�
i techniki farbowania, znasz wzory przekazane nam przez
tradycj�. Kiedy zaprojektujesz sw�j kobierzec, we�miesz
sobie �on� i b�dziecie mie� wiele c�rek, a ka�da o w�osach
innej barwy- W dzie� twego �lubu odetn� m�j dywan od
ramy, zapakuj� i podaruj� ci, a ty sprzedasz go w mie�cie
cesarskiemu handlarzowi. Tak uczyni�em z dywanem mego
ojca i tak on post�pi� wcze�niej z dywanem swego, a ten
przedtem z dywanem swojego ojca, mojego pradziadka; tak
dzieje si� z pokolenia na pokolenie, od tysi�cy lat. I jak ja
zaci�gni�ty przeze mnie d�ug sp�acam tobie, tak ty sw�j
sp�acisz synowi, a on zn�w swojemu, i tak dalej. Tak by�o
zawsze i nie zmieni si� nigdy.
Abron westchn�� ci�ko.
- Tak, z pewno�ci�, ojcze, ale to wszystko mnie nie
cieszy. Wcale nie mam ochoty zosta� gobeliniarzem.
- Ja jestem gobeliniarzem i dlatego ty te� nim b�-
dziesz! - Ostvan podenerwowanym gestem wskaza� na
niedoko�czony dywan na ramie. - Przez ca�e �ycie tkam
ten kobierzec, ca�e moje �ycie, i z pieni�dzy, kt�re za
niego dostaniesz, b�dziesz korzysta� przez ca�e twoje �ycie.
Masz wzgl�dem mnie d�ug, Abronie, i ��dam, �eby� sp�aci�
go swemu synowi. Daj B�g, �eby nie przysparza� ci tylu
trosk, co ty mnie!
Abron nie odwa�y� si� spojrze� na ojca, gdy odpo-
wiada�:
- W mie�cie s�ycha� plotki o rebelii i rych�ej abdyka-
cji cesarza... Kto b�dzie p�aci� za kobierce, gdy ju� nie
b�dzie cesarza?
- Szybciej zga�nie ostatnia z gwiazd, ni� przyblaknie
s�awa cesarza! - zagrzmia� Ostvan. - Czy nie uczy�em ci�
tego przys�owia ju� wtedy, gdy jeszcze ledwo potrafi�e�
siedzie� obok mnie przy ramie tkackiej? Czy s�dzisz, �e
kto� mo�e po prostu zjawi� si� i obali� porz�dek, usta-
nowiony przez Boga?
- Nie, ojcze - wyb�ka� Abron. - Oczywi�cie, �e nie.
Ostvan przyjrza� mu si�.
- Id� teraz i pracuj nad projektem twojego kobierca.
- Tak, ojcze.
P�nym wieczorem Garliada poczu�a pierwsze b�le.
Kobiety towarzyszy�y jej do przygotowanego wcze�niej
pokoju porodowego; Ostvan i Abron zostali w kuchni.
Ostvan przyni�s� dwa kubki i butelk� wina, pili
w milczeniu. Czasem s�yszeli dobiegaj�ce z pokoju poro-
dowego j�ki albo krzyki Garliady, rozdzielane przeci�ga-
j�cymi si� okresami, w kt�rych nic si� nie dzia�o. To mia�a
by� d�uga noc.
Gdy ojciec przyni�s� drug� butelk� wina, Abron spyta�:
- A co b�dzie, je�li to ch�opiec?
- Wiesz tak samo dobrze, jak ja - odpar� Ostvan st�u-
mionym g�osem.
- Co wtedy zrobisz?
- Od niepami�tnych czas�w obowi�zuje prawo, �e
gobeliniarz mo�e mie� tylko jednego syna, gdy� jeden
kobierzec starczy na wy�ywienie tylko jednej rodziny.
- Ostvan wskaza� na stary, pokryty plamami miecz, wi-
sz�cy na �cianie. - Tym mieczem tw�j dziadek u�mierci�
dwu moich braci w dniu ich narodzin.
Abron milcza�.
- Powiedzia�e�, �e to B�g ustanowi� ten porz�dek,
wybuchn�� w ko�cu. - To musi by� bardzo okrutny B�g,
nie s�dzisz?
- Abronie! - zagrzmia� Ostvan.
-Nie chc� mie� do czynienia z twoim Bogiem! -krzykn��
Abron i wypad� z kuchni.
- Abronie! Zosta� tutaj!
Ale Abron wbieg� po schodach do sypialni i ju� nie
wr�ci�.
I tak Ostvan czeka� w samotno�ci, nie pi� jednak
wi�cej. Godziny mija�y, a jego my�li coraz bardziej po-
s�pnia�y. W ko�cu w krzyki rodz�cej wmiesza� si� pierwszy
p�acz dziecka, Ostvan us�ysza�, jak kobiety rozpaczaj�
i szlochaj�. Wsta� oci�ale, jakby ka�dy ruch sprawia�
mu b�l, zdj�� ze �ciany miecz i po�o�y� go na stole. Po-
tem sta� i przygn�biony czeka� cierpliwie, a� akuszerka
wysz�a z pokoju porodowego, nios�c w ramionach no-
worodka.
- To ch�opiec - powiedzia�a opanowanym g�osem.
- Czy zabijecie go, panie?
Ostvan spojrza� na r�owaw�, pomarszczon� twa-
rzyczk� dziecka.
- Nie - odrzek�. - B�dzie �y�. Chc�, by na imi� mu
by�o Ostvan. Tak jak mi. Naucz� go rzemios�a gobelinia-
rza, a je�li nie b�d� �y� dostatecznie d�ugo, kto inny do-
ko�czy jego wykszta�cenia. Zanie� go z powrotem do matki
i powt�rz jej, co ci powiedzia�em.
-Tak, panie - powiedzia�a akuszerka i wynios�a dziecko.
A Ostvan wzi�� ze sto�u miecz, poszed� z nim do sy-
pialni i zabi� Abrona.
Handlarze kobierc�w
Yahannochia przygotowywa�a si� do dorocznej wi-
zyty handlarza w�osianych kobierc�w. By�a ona jak prze-
budzenie dla miasta, przez pozosta�� cz�� roku drze-
mi�cego w bezruchu pod pal�cymi promieniami s�o�ca.
Pierwszymi zwiastunami odmiany by�y girlandy, tu i �wdzie
pojawiaj�ce si� pod niskimi stropami oraz ubogie wi�-
zanki kwiat�w, kt�rymi pr�bowano zakry� plamy na �cianach
dom�w. Z dnia na dzie� przybywa�o coraz wi�cej koloro-
wych chor�giewek �opocz�cych na wietrze, jak zwykle
wiej�cym nad dachami, a zapachy, dobywaj�ce si� z garnk�w
w ciemnych kuchniach, zalega�y ci�ko w w�skich uliczkach.
Wszystko po to, by przygotowa� si� do Wielkiego �wi�ta.
Kobiety godzinami szczotkowa�y w�osy swoje i swych
dorastaj�cych c�rek. M�czy�ni nareszcie po�atali buty.
Fa�szywie brzmi�ce tony �wicz�cych fanfary tr�baczy
miesza�y si� z wszechobecnym szmerem podnieconych
g�os�w. Dzieci, zwykle bawi�ce si� cicho i sm�tnie po
zau�kach, dzi� z krzykiem biega�y wok�, ubrane w swe
najlepsze ubrania. Panowa�o barwne o�ywienie, �wi�to
zmys��w, gor�czkowe oczekiwanie Wielkiego Dnia.
A� wreszcie nadszed� czas. Je�d�cy, wys�ani na zwiady,
powr�cili, tr�bi�c pomykali uliczkami i og�aszali:
- Handlarz nadje�d�a!
- Kt�ry? - wyrwa�o si� z tysi�cy krtani.
- Na wozach s� barwy handlarza Moarkana - odpo-
wiadali zwiadowcy, ci�li ostrogami i galopowali dalej.
A imi� handlarza podawano dalej, kr��y�o ono po do-
mach i chatach, i ka�dy mia� o nim co� do powiedzenia.
- Moarkan! - Przypominano sobie, kiedy by� ostatnio
w Yahannochii i jakie w�wczas mo�na by�o u niego ku-
pi� towary z dalekich miast. - Moarkan! - Dociekano,
sk�d handlarz przyje�d�a, z jakich miast przywozi wie-
�ci lub mo�e nawet listy. - Nadje�d�a Moarkan...!
Lecz musia�y min�� jeszcze ca�e dwa dni, nim pot�-
ny orszak handlarza dotar� do miasta.
Najpierw pojawi�a si� piechota, �o�nierze maszeruj�-
cy przed karawan� woz�w. Z daleka wygl�dali jak jedna
ogromna g�sienic� poro�ni�t� b�yszcz�cymi kolcami, pe�zn�ca
wzd�u� drogi do Yah�nnochii. Gdy zbli�yli si�, mo�na by�o
rozr�ni� m�czyzn w sk�rzanym rynsztunku, dzier��-
cych skierowane ku niebu oszczepy, kt�rych nagie ostrza
po�yskiwa�y, odbijaj�c s�oneczny blask. Kroczyli ci�ko,
na twarzach skorupa zmieszanego z potem kurzu, spoj-
rzenie nieobecne i ot�pia�e z wyczerpania. Na plecach wszyscy
nosili barwy handlarza, jak wypalone znaki.
Za nimi post�powali jezdni. Na prychaj�cych, z tru-
dem kie�znanych koniach, nadje�d�ali drog�, uzbrojeni
w miecze, topory, ci�kie bicze i no�e. Niekt�rzy z dum�
przypasali stare, okopcone miotacze promieni, a wszyscy
butnie spogl�dali w d� na mieszka�c�w miasta, stoj�-
cych szpalerem wzd�u� drogi. Uchowaj Bo�e, by kto� za-
nadto zbli�y� si� do orszaku! Natychmiast spada�y na nie-
go bicze; je�d�cy z trzaskiem torowali szerok� alej� w�r�d
gapi�w, by zapewni� przejazd sun�cym za nimi wozom.
Wozy by�y ci�gni�te przez wielkie, kud�ate bawo�y
rasy bara�, kt�rych spl�tana sier�� cuchn�a tak, jak
mog� cuchn�� tylko te bawo�y. Nadje�d�a�y skrzypi�c,
trzeszcz�c i ko�ysz�c si�; ich kanciaste, okute �elazem
ko�a mozolnie me��y suche koleiny. Wiadomo by�o wszystkim,
�e wozy wy�adowane s� kosztowno�ciami pochodz�cymi
z odleg�ych ziem, �� po dach upchni�to w nich worki
pe�ne rzadkich przypraw, zwoje delikatnych tkanin, beczki
drogich smako�yk�w, �adunki szlachetnych gatunk�w
drewna i szkatu�y, wype�nione po brzegi niezliczonymi
szlachetnymi kamieniami. Na koz�ach nieruchomo sie-
dzieli tocz�cy wok� w�ciek�ym wzrokiem furmani, po-
p�dzali krocz�ce oboj�tnie i ci�ko bawo�y, aby te, nie-
nawyk�e do panuj�cego wok� zam�tu, nie zatrzyma�y
si�.
Nadje�d�a� wspaniale zdobiony, ci�gni�ty przez szes-
na�cie bawo��w wielki w�z mieszkalny handlarza i jego
rodziny. Ka�dy wyci�ga� szyj� w nadziei, �e cho� na moment
ujrzy samego Moarkana, lecz ten si� nie pokaza�. Okna
by�y zas�oni�te i tylko na ko�le siedzia�o dw�ch osowia-
�ych furman�w.
Wreszcie na ko�cu jecha� w�z z kobiercami. Przez
zgromadzony na poboczu t�um przelecia� szmer. Nali-
czono nie mniej ni� osiemdziesi�t dwa bawo�y zaprz�-
gni�te do tego stalowego kolosa. Jego pancerna skrzy-
nia nie mia�a nawet najmniejszego okienka, ni szczeli-
ny, zaledwie jedne jedyne w�skie drzwi, do kt�rych klucz
mia� tylko i wy��cznie handlarz. Pot�nie trzeszcz�c, osiem
szerokich k� wa��cego ton� giganta grz�z�o g��boko
w pod�o�u, a furman musia� stale spuszcza� bat na futro
bawo��w, by te posuwa�y si� naprz�d. W�z jecha� w eskorcie
jezdnych, �o�nierzy, nieufnie tocz�cych wok� badaw-
czym spojrzeniem, jakby obawiali si�, �e w ka�dej chwili
mog� zosta� napadni�ci i obrabowani. Powszechnie wiadomo
by�o, �e w tym wozie wieziono kobierce z kobiecych w�o-
s�w, zakupione przez handlarza podczas tej wyprawy
kupieckiej oraz pieni�dze na kupno nast�pnych, nie-
zmiernie du�o pieni�dzy.
Dalej sun�y inne wozy: wozy mieszkalne wy�szego
personelu handlarza, wozy z zaopatrzeniem dla �o�nie-
rzy i wozy do transportu namiot�w i innego sprz�tu, nie-
zb�dnego w tak wielkiej karawanie. Za orszakiem bieg�y
dzieci z miasta, krzycza�y, gwizda�y i wo�a�y pe�ne za-
chwytu nad podniecaj�cym widowiskiem.
W�r�d d�wi�k�w fanfar karawana wtoczy�a si� na
wielki plac targowy. Flagi i sztandary �opota�y na wyso-
kich masztach, a miejscy rzemie�lnicy dogl�dali swych
stoisk ustawionych w k�cie wielkiego rynku. Wystawili
na nich na sprzeda� swe wyroby w nadziei na dobry in-
teres z przekupniami z orszaku handlarza. Gdy wozy
karawany handlarza zatrzyma�y si�, kupcy z jego orsza-
ku bez zw�oki rozpocz�li budow� swoich stoisk i straga-
n�w. Plac ponownie rozbrzmia� mieszanin� g�os�w, s�y-
cha� by�o okrzyki i �miechy, stuk narz�dzi i pobrz�kiwa-
nie rurek rusztowa�. Mieszka�cy Yahannochii t�oczyli
si� nie�mia�o na uboczu, za� jezdni handlarza przeci-
skali si� na swoich dumnych rumakach przez o�ywiony
rozgardiasz na placu - gdy kto� z miejscowych wyda� im
si� nadto w�cibski, grozili mu, k�ad�c d�o� na przypasa-
nym biczu.
Pojawi�a si� miejska starszyzna, nadeszli odziani
w swe najlepsze stroje, eskortowani przez gwardi� miej sk�.
Ludzie ze �wity handlarza rozsun�li si�, tworz�c �cie�-
k�, kt�r� starsi miasta kroczyli w kierunku wozu Moar-
kana. Tam cierpliwie czekali, a� otwarto od �rodka ma�e
okienko, przez kt�re wyjrza� handlarz. Zamieni� kilka s��w
z dostojnikami, po czym skin�� na jednego ze swych
podw�adnych.
Herold handlarza zwinnie jak jaszczurka wspi�� si�
na dach wozu handlarza, stan�� tam na szeroko rozsta-
wionych nogach i rozrzucaj�c szeroko ramiona, zawo�a�:
- Yahannochio! Og�aszam otwarcie targowiska!
- Od pewnego czasu dochodz� nas zadziwiaj�ce pog�oski
o cesarzu - powiedzia� jeden ze starszyzny do Moarkana,
gdy wok� trwa�a ha�a�liwa ceremonia otwarcia targowi-
ska. - Czy mo�e wiadomo wam co� bli�szego na ten te-
mat?
Chytre oczy Moarkana zw�zi�y si�.
- O jakich pog�oskach m�wicie, panie?
- Chodzi mi o pog�osk�, �e cesarz abdykowa�.
- Cesarz? Czy cesarz mo�e abdykowa�? Czy s�o�ce
mog�oby bez niego �wieci�? Czy� nie zgas�yby gwiazdy
na nocnym niebie, gdyby zabrak�o cesarza? - Handlarz
potrz�sn�� sw� obros�� sad�em g�ow�. - I dlaczego ce-
sarscy przewo�nicy kupuj� ode mnie w�osiane kobierce,
jak od niepami�tnych czas�w? Ja tak�e s�ysza�em te pog�oski,
ale nic o tym wszystkim nie wiem.
Na du�ej, przystrojonej scenie poczyniono tymcza-
sem ostatnie przygotowania do rytua�u b�d�cego w�a-
�ciwym celem przyjazdu handlarza: rytua�u przekaza-
nia w�osianych kobierc�w.
- Obywatele Yahannochii, przyb�d�cie i zobaczcie!
- wo�a� mistrz ceremonii, bia�obrody cz�owiek pot�nej
postury, odziany w br�z, czer�, czerwie� i z�oto, barwy
cechu tkaczy w�osianych kobierc�w. A ludzie przerwali
swoje zaj�cia i rozmowy, zwr�cili wzrok na scen� i powo-
li zbli�yli si�.
Tego roku trzynastu tkaczy uko�czy�o kobierce i teraz
mia�o podarowa� je swoim synom. Dywany zamocowa-
no na wielkich statywach, wisia�y tam przys�oni�te sza-
rymi chustami. Dwunastu tkaczy stawi�o si� osobi�cie,
starzy, przygarbieni m�czy�ni, z trudem trzymaj�cy si�
na nogach i mrugaj�cy wok� swymi na p� o�lep�ymi
oczami. Ostatni z tkaczy ju� nie �y�, reprezentowa� go
m�odszy cz�onek cechu. Po drugiej stronie sceny stali
synowie starych rzemie�lnik�w, trzynastu m�odych
m�czyzn.
- Obywatele Yahannochii, skierujcie swoje spojrze-
nie na te kobierce z kobiecych w�os�w, kt�re stan� si�
ozdob� cesarskiego pa�acu! - Jak co roku, gdy na te s�o-
wa tkacze odkryli dywany, dzie�a ca�ego swego �ycia, przez
t�um przebieg� pe�en podziwu szmer.
Lecz tym razem w zgodny akord g�os�w wmiesza�a
si� nuta pow�tpiewania.
- Czy� nie m�wiono, �e cesarz abdykowa�? - pyta� co
poniekt�ry.
Fotograf, przyby�y w orszaku handlarza, wszed� na
scen� i oferowa� swoje us�ugi. Jak ka�e tradycja, sfoto-
grafowano osobno ka�dy kobierzec, ka�dy ze starych tkaczy
wzi�� dr��cymi palcami zdj�cie, wykonane przez foto-
grafa jego wiekowym, odrapanym aparatem.
Potem mistrz ceremonii rozpostar� r�ce szerokim,
uciszaj�cym gestem, zamkn�� oczy i czeka�, a� cisza za-
panuje na wielkim placu. Wszyscy zamarli i jak urzecze-
ni �ledzili wydarzenia na scenie. Zamilk�y wszystkie rozmowy,
rzemie�lnicy przy stoiskach od�o�yli narz�dzia i przyrz�-
dy, ka�dy zatrzyma� si� tam, gdzie akurat sta�, zapano-
wa� taki spok�j, �e s�ycha� by�o nawet szelest ubra�
i szum wiatru wiej�cego nad dachami wysokich dom�w.
- Sk�adamy dzi�ki cesarzowi za wszystko, co posia-
damy i za wszystko, czym jeste�my - mistrz ceremonii
uroczy�cie wyrecytowa� tradycyjn� formu��. - Niesiemy
dzie�o naszego �ycia w dzi�kczynnym darze temu, kt�ry
darowa� nam �ycie, bez kt�rego byliby�my niczym. Ka�-
dy �wiat imperium sk�ada danin� dla przyozdobienia
cesarskiego pa�acu, tak i nas uszcz�liwiono tym zaszczytem,
pozwalaj�c uradowa� oko cesarza nasz� sztuk�. Ten, kt�ry
stworzy� najja�niejsze gwiazdy na niebie i ciemno�� mi�dzy
nimi, wy�wiadcza nam �ask�, stawiaj�c sw� stop� na dzie�ach
naszych r�k. Niech b�dzie uwielbiony teraz i po wszyst-
kie czasy.
- Niech b�dzie uwielbiony - zaszemrali ludzie zgro-
madzeni na wielkim placu i sk�onili g�owy. Na znak mi-
strza ceremonii uderzono w gong.
- Nasta�a godzina - zawo�a�, zwr�cony do m�odych
m�czyzn. - Godzina odnowy wiecznego testamentu tkaczy
w�osianych kobierc�w. Ka�de pokolenie ma d�ug wzgl�-
dem poprzedniego i sp�aca go w�asnym dzieciom. Czy
pragniecie dotrzyma� zobowi�za� tego testamentu?
- Pragniemy - odpowiedzieli ch�rem synowie.
- Otrzymacie wi�c dzie�o r�k waszych ojc�w i zaci�-
gniecie wobec nich d�ug - mistrz ceremonii doko�czy�
formu�y i da� sygna� do drugiego uderzenia w gong.
Starzy gobeliniarze wyci�gn�li przed siebie no�e, by
ostro�nie przeci�� ta�my mocuj�ce ich kobierce do ram.
Odci�cie dywanu od ramy by�o aktem symbolicznym -
oznacza�o doko�czenie �yciowego dzie�a. Jeden po dru-
gim synowie podchodzili do ojc�w, kt�rzy ostro�nie zwi-
jali swoje gobeliny i wk�adali je w r�ce syn�w, niejeden
ze �zami w oczach.
Gdy zosta� przekazany ostatni kobierzec, rozleg�y si�
oklaski, zacz�a gra� muzyka i jakby p�k�a tama, na nowo
rozbrzmia� g�o�ny rwetes targowiska, na kt�rym zapa-
nowa� teraz prawdziwie �wi�teczny nastr�j.
Dirilja, pi�kna c�rka handlarza, ze swego okna przy-
gl�da�a si� rytua�owi przekazania kobierc�w i gdy roz-
brzmia�a muzyka, w jej oczach tak�e pojawi�y si� �zy, lecz
by�y to �zy b�lu. Szlochaj�c, opar�a g�ow� o szyb� i kur-
czowo wczepi�a palce w d�ugie, jasne, rudawe w�osy.
Moarkan, zaj�ty przed lustrem uk�adaniem fa�d swojej
wspania�ej b�yszcz�cej peleryny, parskn�� ze z�o�ci�.
- Min�y ju� ponad trzy lata, Diriljo! Znalaz� pewnie
inn� i nic tu nie pomog� nawet wszystkie �zy �wiata.
- Ale obieca�, �e b�dzie na mnie czeka�! - szlocha�a
dziewczyna.
- Ba, �atwo si� to m�wi, gdy jest si� zakochanym
- odpowiedzia� handlarz. -1 �atwo si� o tym zapomina. M�ody
m�czyzna o gor�cej krwi obiecuje to co trzy dni innej.
- Nieprawda. Nigdy w to nie uwierz�. Przysi�gli�my
sobie wieczn� mi�o�� a� do �mierci i by�a to �wi�ta przy-
si�ga. Tak �wi�ta, jak przymierze unii �wiat�w.
Moarkan przez chwil� w milczeniu przygl�da� si� c�rce,
po czym z westchnieniem potrz�sn�� g�ow�.
- Przecie� prawie go nie zna�a�, Diriljo. Uwierz mi,
jeszcze b�dziesz zadowolona, �e tak si� to sko�czy�o. Co
by ci� czeka�o jako �on� tkacza w�osianych kobierc�w?
Zawsze, gdy chcia�aby� si� uczesa�, sta�byzatob�izdejmowa�
ze szczotki ka�dy tw�j w�os. Musia�aby� dzieli� go z dwo-
ma albo trzema kobietami, a mo�e by�oby ich jeszcze wi�cej.
Je�li urodzi�aby� mu dziecko, zawsze obawia�aby� si�,
�e ci je zabior�. Je�eli wyjdziesz za Buratiego...
-Nie zostan� �on� grubego, t�ustego handlarza, nawet,
gdyby mia� zap�aci� za mnie kobiercami wa��cymi tyle,
co ja sama! - krzykn�a ze z�o�ci� Dirilja.
- Jak chcesz - odpowiedzia� Moarkan. Obr�ci� si�
z powrotem do lustra i za�o�y� ci�ki, srebrny �a�cuch,
symbol swego stanu. - Teraz musz� i��. - Otwar� drzwi,
do �rodka wdar� si� gwar targowiska. - Zreszt� - doda�,
wychodz�c - wygl�da na to, �e los jest po mojej stronie
- cesarzowi niech b�d� dzi�ki!
W towarzystwie starszego cechu gobeliniarzy, han-
dlarz wkroczy� na scen�, by oszacowa� warto�� kobier-
c�w i dokona� zakupu. Moarkan dostojnie zbli�y� si� do
pierwszego dziedzica i kaza� pokaza� sobie dywan, mi�-
sistymi palcami sprawdzi� grubo�� sup��w i dok�adnie
obejrza� wz�r, nim zaproponowa� cen�. Muzyka nieprze-
rwanie gra�a dalej; ewentualni gapie mogli tylko obser-
wowa� czynno�ci handlarza i reakcje tkaczy najego ofert�.
Wszystko, co m�wili, gin�o bezpowrotnie w�r�d panu-
j�cego na targowisku tumultu.
M�odzi m�czy�ni przewa�nie przytakiwali tylko
z opanowanym wyrazem poblad�ych twarzy. Wtedy han-
dlarz kiwni�ciem d�oni przywo�ywa� czekaj�cego w odle-
g�o�ci kilku krok�w pracownika i udziela� mu kr�tkich
wskaz�wek. Ten z pomoc� kilku �o�nierzy troszczy� si�
0 dalszy przebieg transakcji - dostarczenie i przeliczenie
pieni�dzy, transport w�osianego kobierca do wozu pan-
cernego - Moarkan tymczasem przechodzi� do nast�p-
nego dywanu.
Mistrz cechu interweniowa�, gdy cena wymienio-
na przez handlarza wydawa�a mu si� bezzasadnie ni-
ska. Czasem dochodzi�o z tego powodu do o�ywionych
dyskusji, jednak Moarkan by� na mocniejszej pozycji.
Tkacze kobierc�w mogli tylko wybiera� mi�dzy przyj�-
ciem jego warunk�w lub czekaniem ca�y kolejny rok,
z nadziej�, �e nast�pny handlarz zaproponuje im lepsz�
cen�.
Jeden ze starych gobeliniarzy upad� nagle, gdy Moarkan
wymieni� cen� i umar� kilka chwil p�niej. Handlarz poczeka�,
a� cia�o zostanie zabrane ze sceny i niewzruszony kon-
tynuowa� wyceny. T�um niemal nie zauwa�y� tego zaj-
�cia. Podobne wypadki zdarza�y si� prawie ka�dego roku,
a w�r�d tkaczy uwa�ano tak� �mier� za szczeg�lnie za-
szczytn�. Nawet muzyka nie przesta�a gra�.
Dirilja otwar�a jedno z okien po stronie wozu prze-
ciwnej ni� scena i wystawi�a przez nie g�ow�. Jej pi�kne
d�ugie w�osy zwraca�y uwag� i za ka�dym razem, gdy
zauwa�y�a, �e kto� zerka w jej stron�, kiwa�a na niego
1 pyta�a:
- Czy znacie Abrona?
Wi�kszo�ci imi� to z niczym si� nie kojarzy�o, ale
niekt�rzy go znali.
- Abron? Syn tkacza kobierc�w, czy� nie?
- Tak, znacie go?
- Kiedy� bywa� tu cz�sto w szkole, ale m�wiono, �e
jego ojciec by� temu przeciwny.
- A teraz? Co robi teraz?
- Nie wiem. Ju� od dawna nikt go nie widzia�, od
bardzo dawna...
To by�o dla Dirilji jak cios w samo serce, lecz gdy
nareszcie trafi�a na star� kobiet�, kt�ra zna�a Abrona,
przemog�a si� i zapyta�a:
- Czy nie m�wiono, �e o�eni� si�?
- O�eni�? Abron? Nie... - powiedzia�a stara kobieta.
- To musia�oby odby� si� przecie� podczas �wi�ta w ze-
sz�ym roku albo w jeszcze poprzednim, a o tym wiedzia-
�abym na pewno, bo trzeba wam wiedzie�, �e mieszkam
tutaj, zaraz przy rynku, w ma�ym pokoju na strychu tego
domu, tam po drugiej stronie...
Tymczasem rozpocz�y si� przygotowania do zalo-
t�w. Gdy sko�czono sprzedawa� ostatnie kobierce, zbli-
�yli si� ojcowie, prowadz�c swe c�rki doros�e do wieku
odpowiedniego do zam�cia i stan�li z nimi na skraju
sceny, kiedy za� handlarz ze starszym cechu opu�cili
scen�, kapela zmieni�a nut� na skoczne taneczne melo-
die. Dziewcz�ta wykonuj�c wabi�ce ruchy, powoli zbli-
�a�y si� w ta�cu do m�odych tkaczy, stoj�cych po�rodku
sceny ze szkatu�ami pe�nymi pieni�dzy i z zak�opotaniem
obserwuj�cych odgrywane przed nimi widowisko.
Teraz mieszczanie st�oczyli si� cia�niej wok� sceny
i klaskali zach�caj�co. Sp�dnice dziewcz�t wirowa�y
w ta�cu, a one same kr�ci�y g�owami, a� ich w�osy fruwa�y
w powietrzu i w �wietle zachodz�cego s�o�ca wygl�da�y
jak kolorowe p�omienie b��dnych ognik�w. Ta�cz�c, zbli-
�a�y si� do upatrzonych m�odych m�czyzn, przelotnie dotyka�y
ich piersi lub policzk�w i odskakiwa�y z powrotem, wabi�y
i podnieca�y, �mia�y si� i przewraca�y oczyma, czasem nawet
unosi�y sp�dnic� nad kolano lub szybkim ruchem prze-
suwa�y d�onie po kr�g�o�ciach cia�a.
T�um krzykn�� z rado�ci, gdy z kr�gu m�odych ludzi
oderwa� si� pierwszy i poszed� za jedn� z dziewcz�t. Ta
rzuca�a mu obiecuj�ce spojrzenia, cofa�a si� jednak, niby
nie�mia�o i czubkiem j�zyka przesuwa�a po p�otwar-
tych ustach, by zniech�ci� pozosta�e, kt�re mia�yby ochot�
spr�bowa� szcz�cia u tego samego m�czyzny; wabi�a
go i przyci�ga�a tak a� do swego ojca, gdzie m�odzieniec
m�g� tradycyjn� formu�� poprosi� o jej r�k�. Jak by�o
wzwyczaju, oj ciec ��da� wtedy pokazania zawarto�ci skrzyni
m�odego tkacza i razem, przez zgie�kliwe zamieszanie,
szli do kr�gu na �rodku sceny, z kt�rego odrywali si�
teraz pojedynczo tak�e inni m�odzi m�czy�ni, by wy-
bra� sobie pierwsz� �on�. Tam m�ody gobeliniarz otwie-
ra� pokryw� szkatu�y i ojciec, je�li by� zadowolony z tego,
co zobaczy� we wn�trzu, udziela� zgody. Teraz przycho-
dzi�a kolej na starszego cechu, by sprawdzi� w�osy ko-
biety. Je�li on tak�e nie mia� �adnych zastrze�e�, doko-
nywa� za�lubin i wpisywa� je do ksi�gi cechu.
Dirilja wpatrywa�a si� w scen�, nie widz�c w�a�ci-
wie, co si� na niej dzieje. Wabienie m�odych tkaczy wy-
da�o jej si� bardziej niedorzeczne i pozbawione znacze-
nia ni� dzieci�ce zabawy. Ponownie prze�ywa�a godziny
sp�dzone z Abronem, wtedy, przed trzema laty, gdy po-
ch�d handlowy jej ojca ostatni raz zatrzyma� si� w Yahan-
nochii. Widzia�a przed sob� jego twarz, pami�ta�a poca-
�unki, czu�a na ciele dotyk delikatnych d�oni i prze�ywa-
�a na nowo strach, �e zostan� przy�apani na schadzce,
kt�ra dawno przekroczy�a granice, jakich wypada�o prze-
strzega� niezam�nej m�odzie�y. S�ysza�a jego g�os i do-
zna�a jeszcze raz tej samej co w�wczas pewno�ci, �e to
by�o bardzo powa�ne.
Nagle zrozumia�a, �e nie b�dzie umia�a �y� dalej, je�li
nie wyja�ni, co sta�o si� z Abronem. Mog�aby pr�bowa�
o nim zapomnie�, ale cen�,jak�musia�aby zap�aci�, by�aby
utrata wewn�trznej pewno�ci siebie. Nigdy nie wiedzia-
�aby, czy mo�e sobie zaufa�. Nie by�a to sprawa ura�onej
dumy czy zazdro�ci. Je�li �wiat by� tak urz�dzony, �e
pewno��, kt�r� czu�a, okaza�aby si� u�ud�, to nie warto
by�o na nim �y�.
Wyj r�a�a przez wszystkie okna wozu, nigdzie nie mog�a
dojrze� ojca. Prawdopodobnie siedzia� teraz ze starszy-
mi miasta, wymienia� si� nowinkami i prowadzi� swe
tajemnicze interesy.
Na rynku zapalono pierwsze pochodnie, gdy Diriljazacz�a
pakowa� ubrania i inne drobiazgi do niewielkiej torby.
Muzyka przesta�a gra�. Niekt�re stoiska ju� rozmon-
towano, towary za�adowano z powrotem na wozy i liczo-
no pieni�dze. Wielu mieszczan rozesz�o si� do dom�w.
Po zako�czonych za�lubinach m�odych gobelinia-
rzy z ich pierwszymi �onami, teraz, w migotliwym �wie-
tle pochodni, na scenie odbywa� si� targ drugich �on.
Stali tam wyczekuj�co m�czy�ni ze swoimi m�odymi,
lub ju� nie tak bardzo m�odymi, c�rkami. Niekt�rzy starsi
tkacze, cz�sto w towarzystwie �on, cz�apali powoli od
jednej dziewczyny do drugiej, taksuj�c je spojrzenia-
mi. Wprawnymi palcami sprawdzali przydatno�� w�o-
s�w, tu i �wdzie rozpoczyna�y si� ju� targi. Wzi�cie dru-
giej �ony nie wymaga�o specjalnych ceremonii; wystar-
cza�o, by ojciec wyrazi� zgod�, mog�a odej�� z tkaczem
od zaraz.
Nast�pnego ranka odjazd karawany op�nia� si�. Wozy
sta�y gotowe do jazdy, bawo�y niespokojnie parska�y
i grzeba�y kopytami, piesi �o�nierze czekali ustawieni ko�em
wok� orszaku. S�o�ce wznosi�o si� coraz wy�ej, a ci�gle
nie odtr�biono odjazdu. Plotka g�osi�a, �e zagin�a Diril-
ja, c�rka handlarza kobierc�w. Ale oczywi�cie nikt nie
mia� odwagi zapyta�.
Wreszcie us�yszano je�d�c�w, galopuj�cych ulicz-
kami miasta. Zaufany s�uga handlarza pospieszy� do jego
wozu i zapuka� w szyb�. Moarkan otwar� drzwi i wyszed�,
odziany w najlepsze szaty i przyozdobiony we wszystkie
insygnia swej godno�ci. Z kamienn� twarz� wys�ucha�
sprawozdania szpieg�w.
- Szukali�my wsz�dzie, w mie�cie i na drogach z miasta
ku wzg�rzom - opowiada� przyw�dca jazdy - lecz nigdzie
nie trafili�my na �lad waszej c�rki.
- Ona nie jest ju� moj� c�rk�. - powiedzia� Moarkan
pos�pnie i rozkaza�: - Dajcie sygna� do odjazdu! I za-
znaczcie na mapach, �e nie chcemy ju� nigdy przyby� do
Yahannochii.
Orszak handlarza zosta� wprawiony w ruch powoli,
ale niepowstrzymanie, jak kamienna lawina. Tym razem,
podczas wyjazdu z miasta, na poboczach sta�o ju� tylko
kilkoro dzieci. W chmurze kurzu toczy� si� monstrualny
poch�d woz�w, zwierz�t i ludzi, zostawiaj�c �lad k�
i odcisk�w kopyt tak g��boki, �e potrzeba by�o kilku ty-
godni, by zawia� go py�.
Dirilja czeka�a w ukryciu na skraju miasta, a� kara-
wana handlarza zniknie za horyzontem, potem jeszcze
jeden dzie�, nim odwa�y�a si� wyj��. Wi�kszo�� ludzi
nie rozpoznawa�a jej, a ci nieliczni, kt�rzy j� poznali,
zadowalali si� pogardliwym spojrzeniem.
Uda�o jej si� dowiedzie�, jak dotrze� do domu tkacza
w�osianych kobierc�w, Ostvana. Wyposa�ona w troch�
prowiantu, butelk� wody i szar� chust� dla ochrony przed
s�o�cem i kurzem, ruszy�a w drog�.
Bez konia podr� by�a d�uga i uci��liwa. Z zazdro-
�ci� patrzy�a na handlark� zbli�aj�c� si� z naprzeciwka,
ma��, stare�k� kobiet�, jad�c� na jucznym o�le i prowa-
dz�c� za sob� dwa inne, wysoko za�adowane belami tka-
nin, koszami i sk�rzanymi workami. Cho� Dirilja mia�a
przy sobie do�� pieni�dzy, by kupi� ka�de zwierz� w mie�cie,
przecie� nikt nie sprzeda�by jej nawet kulawego os�a, jej,
m�odej kobiecie podr�uj�cej samotnie.
Kamienista �cie�ka wspina�a si� pod g�r�, coraz cz�ciej
musia�a zatrzymywa� si� dla z�apania oddechu, a kiedy
s�o�ce stan�o wysoko na niebie, wczo�ga�a si� w cie�
pod nawisem skalnym i wypoczywa�a, a� poczu�a, �e wracaj�
jej si�y. Tak min�� prawie ca�y dzie�, nim dotar�a do celu.
Dom chyli� si�, wyblak�y i zwietrza�y, jak czaszka starego
zwierz�cego szkieletu. Czarne otwory okien zdawa�y si�
wpatrywa� badawczo w m�od� kobiet�, wyczerpan�, sto-
j�c� na czysto zamiecionym podw�rku i rozgl�daj�c� si�
niezdec3'dowanie.
Niespodziewanie otwar�y si� drzwi i niepewnym krokiem,
kiwaj�c si� na s�abych n�kach, wysz�o z nich ma�e dziecko,
a za nim szczup�a kobieta o opadaj�cych d�ugimi lokami
w�osach.
Serce Dirilji skurczy�o si� z trwogi, gdy pozna�a, �e
ma�e dziecko to ch�opiec.
- Przepraszam, czy to dom Ostvana? - spyta�a z tru-
dem.
- Tak - powiedzia�a kobieta i z ciekawo�ci� przyjrza-
�a jej si� od st�p do g��w. - A kim wy jeste�cie?
- Na imi� mam Dirilja. Szukam Abrona.
Twarz kobiety spos�pnia�a, jakby pad� na ni� cie�.
- A czemu go szukasz?
- On by�... To znaczy, my... Jestem c�rk� handlarza
w�osianych kobierc�w Moarkana. Abron i ja zar�czyli-
�my si�... ale on nie przyszed� i... - Urwa�a, gdy po tych
s�owach kobieta podesz�a do niej i j� obj�a.
- Mam na imi� Garliada - powiedzia�a. - Dirilja, Abron
nie �yje.
Wprowadzi�y j� do �rodka, Garliada i Mera, pierw-
sza �ona Ostvana. Usadzi�y na krze�le i poda�y szklank�
wody. Dirilja opowiedzia�a swoj� histori�, a Mera, matka
Abrona, swoj�.
Gdy wszystko zosta�o ju� powiedziane, milcza�y.
- Co mam teraz zrobi�? - spyta�a po cichu Dirilja.
- Opu�ci�am ojca bez jego zgody; musi si� mnie wyrzec,
a je�li go jeszcze kiedy� spotkam, b�dzie musia� mnie
zabi�. Nie mog� wr�ci�.
Garliada wzi�a jej r�k�.
- Mo�esz zosta� tutaj. Ostvan we�mie ci� na drug�
�on�, gdy z nim porozmawiamy i wszystko mu opowie-
my.
- Tu b�dziesz przynajmniej bezpieczna - powiedzia-
�a Mera i doda�a: - Ostvan jest stary. Nie b�dzie ci� bra�
do swego �o�a, Dirilja.
Dirilja powoli skin�a g�ow�. Jej spojrzenie spocz�o
na ma�ym ch�opcu, siedz�cym na pod�odze i bawi�cym
si� ma�� ram� tkack�, pow�drowa�o potem do szeroko
otwartych drzwi, popatrzy�a w dal, poprzez niezliczone
�a�cuchy skalistych szczyt�w i dolin, na zakurzone, nie-
urodzajne pustkowie, znaj�ce tylko wiej�cy bez ko�ca
wiatr i bezlitosne s�o�ce. Potem rozwi�za�a w�ze�ek i zacz�a
rozpakowywa� rzeczy.
Kaznodzieja
Nag�y podmuch wiatru potarga� mu w�osy, spl�tane
pasma opad�y na twarz. Nerwowym ruchem d�oni od-
garn�� je i markotnie przyjrza� si� bia�ym kosmykom,
kt�re zosta�y mu w palcach. Ka�de przypomnienie fak-
tu, �e nieub�aganie stawa� si� coraz starszy, nape�nia�o
go wstr�tem. Otrz�sn�� d�onie, jakby chcia� r�wnocze-
�nie otrz�sn�� si� z tych my�li.
Za d�ugo zasiedzia� si� w tych wszystkich domach,
zbyt wiele razy pr�bowa� przekonywa� upartych ojc�w.
Do�wiadczenie d�ugiego �ycia powinno by�o nauczy� go,
�e to tylko strata czasu. Teraz wieczorny wiatr szarpa�
wytart� szar� peleryn� i robi�o si� coraz ch�odniej. W�-
dr�wka samotnymi �cie�kami do odleg�ych dom�w tka-
czy w�osianych kobierc�w z ka�dym rokiem zdawa�a mu
si� coraz trudniejsza. Postanowi� z�o�y� jeszcze tylko jedn�
wizyt�, potem ruszy� ju� w drog� powrotn�. Dom Ostva-
na i tak le�a� po drodze.
B�d� co b�d� staro�� mia�a jedn� zalet�, co niekiedy
nastraja�o go nieco �agodniej: zapewnia�amu onawoczach
ludzi autorytet i szacunek, jakich nigdy nie przynios�o
mu niezbyt powa�ane stanowisko nauczyciela. Coraz rzadziej
zdarza�o si�, �e musia� d�ugo dyskutowa� o tym, czy dzieci
maj� ucz�szcza� na zaj�cia szkolne lub �e ojciec wzbra-
nia� si� przed zap�aceniem czesnego za nast�pny rok.
I coraz cz�ciej wystarcza�o ostre spojrzenie, by zdusi�
tego rodzaju opory w zarodku.
Ale to wszystko stanowi�o mizerny argument za sta-
ro�ci�. Je�li tylko mia�bym wyb�r, my�la� zadyszany, cz�api�c
pod g�r� po stromej �cie�ce. Mia� w zwyczaju wyprze-
dza� troch� kalendarz i zbiera� czesne nieco wcze�niej,
dzi�ki czemu odbywa� swoje w�dr�wki jeszcze w ch�odnej
porze roku. Przede wszystkim by�y to odwiedziny u tkaczy
w�osianych kobierc�w, bo wszyscy mieszkali daleko za miastem,
a z racji ich godno�ci wypada�o i�� do nich osobi�cie - te
dni za ka�dym razem by�y m�cz�ce. Nie chcia� odbywa�
tych w�dr�wek w s�onecznym �arze ko�ca roku.
Dotar� wreszcie do tarasu przed domem. Na z�apa-
nie oddechu potrzebowa� kilku minut, przygl�da� si� wi�c
domowi Ostvana. Budynek by� do�� stary, jak wi�kszo��
dom�w gobeliniarzy. Bystre oko nauczyciela pozna�o po
u�o�eniu kamieni technik� murowania rozpowszechnion�
w poprzednim stuleciu. Po niekt�rych przybud�wkach
poznawa�, �e pochodz� z nowszych czas�w, cho� na pierwszy
rzut oka te� wydawa�y si� stare.
Kogo dzi� jeszcze interesuj� takie rzeczy? - pomy�la�
markotnie. To tak�e by�a wiedza, kt�ra zaginie wraz z nim.
Zapuka� do drzwi, spogl�daj�c przy tym szybko w d�,
sprawdzaj�c u�o�enie fa�d nauczycielskiej togi. Schludny
wygl�d by� bardzo wa�ny, szczeg�lnie w tym domu.
Drzwi otwar�a stara kobieta. Pozna� j�. By�a to mat-
ka Ostvana.
- Garliado, b�d� pozdrowiona - powiedzia�. - Przy-
chodz� po czesne za Taro�, twoj� wnuczk�.
- Parnagu - odpowiedzia�a po prostu. - Wejd�.
Opar� lask� o �cian� domu i wszed�, zbieraj�c fa�dy
togi. Zaprosi�a go, by usiad� i poda�a mu kubek wody,
potem posz�a na ty�y domu, by przywo�a� syna. Przez
uchylone drzwi dobiega�y Parnaga odg�osy jej cz�apania,
gdy wspina�a si� po schodach do pracowni tkackiej.
Wypi� �yk wody. Dobrze mu zrobi�o, �e m�g� chwil�
posiedzie�. Rozgl�da� si� po pomieszczeniu znanym ju�
z poprzednich wizyt, widzia� bia�e, surowe �ciany, pe�en
plam miecz wisz�cy na haku, rz�d butelek z winem na
p�ce wysokiego rega�u. Zza uchylonych drzwi pochwy-
ci� spojrzenie jednej z �on tkacza, zaj�tej w pokoju obok
sk�adaniem bielizny. Potem ponownie us�ysza� kroki, tym
razem m�ode, spr�yste.
Przez drzwi wszed� m�ody m�czyzna o szczup�ej, zaci�tej
twarzy. Ostvan m�odszy. M�wiono o nim, �� odnosi� si�
do bliskich bardzo szorstko i grubia�sko. W jego obec-
no�ci mia�o si� wra�enie, �e stale pr�buje co� udowad-
nia�. Parnag nie darzy� go sympati�, cho� jednocze�nie
wiedzia�, �e Ostvan w stosunku do niego odczuwa� g��-
boki szacunek. Pewnie przeczuwa, �e to mi zawdzi�cza
�ycie, pomy�la� Parnag gorzko.
Pozdrowili si� sztywno i Parnag zda� Ostvanowi spraw�
z post�p�w, jakie w poprzednim roku poczyni�a w nauce
jego c�rka Taroa. Ostvan wszystkiemu przytakiwa�, ale
nie zdawa�o si� go to zbytnio interesowa�.
-Wychowujeciej�wpos�usze�stwie i mi�o�ci do cesarza,
prawda? - upewni� si�.
- Oczywi�cie - powiedzia� Parnag.
- Dobrze - skin�� g�ow� Ostvan, wyj�� kilka monet
i odliczy� ilo�� potrzebn� na czesne.
Parnag odszed�, pogr��ony g��boko w my�lach. Ka�-
da wizyta w tym domu budzi�a w nim na nowo wspo-
mnienie dawno minionych czas�w, kiedy by� jeszcze m�ody,
silny i wierzy�, �e mo�e zmierzy� si� z ca�ym kosmosem,
gdy czu� si� dostatecznie mocny, by w�asnymi si�ami
wydziera� �wiatu jego prawdy i tajemnice.
Parnag prychn�� rozdra�niony. To wszystko dzia�o
si� dawno temu. Dzi� by� starym, zdziwacza�ym cz�o-
wiekiem, cierpi�cym od nadmiaru wspomnie�, nic po-
nadto. Poza tym pochmurnie - czerwone s�o�ce sta�o
ju� nisko nad horyzontem, a jego promienie, zbyt s�a-
be, by ogrza� w�drowca, rzuca�y d�ugie cienie. Powi-
nien si� pospieszy�, je�li chce dotrze� do domu przed
zmrokiem.
Uwag� Parnaga zwr�ci� poruszaj�cy si� cie�. Gdy
pod��y� za nim wzrokiem, rozpozna� na horyzoncie syl-
wetk� je�d�ca. Wielka posta� siedzia�a pochylona, jakby
�pi�ca, na n�dznym ma�ym wierzchowcu, kt�ry z tru-
dem przest�powa� z nogi na nog�.
Nie potrafi� powiedzie� dlaczego, lecz ten widok wzbudzi�
w nim przeczucie zbli�aj�cego si� nieszcz�cia. Zatrzy-
ma� si� i zmru�y� oczy, nie uda�o mu si� jednak nic wi�-
cej zobaczy�. �pi�cy je�dziec, wieczorem, nie by�o to
absolutnie nic niezwyk�ego.
Gdy dotar� do domu, stwierdzi� ku swemu niezado-
woleniu, �e zapomnia� zamkn�� okno izby szkolnej. Nie-
strudzony p�nocny wiatr mia� ca�y dzie�, by nawia�
przyniesionego z pustyni, lekkiego jak kurz piasku
i r�wnomiernie przypr�szy� nim ca�e pomieszczenie. Roz-
dra�niony Parnag wyj�� wystrz�pion� miot�� z szafy,
w kt�rej trzyma� tak�e swoje nieliczne pomoce nauko-
we. Musia� wymie�� piach nawet z framugi okna, nim
uda�o mu sieje zamkn��. Zapali� glinian� lampk� olejn�,
w jej ciep�ym, migoc�cym �wietle zabra� si� do wyciera-
nia sto��w i krzese�, potem oczy�ci� p�ki na �cianie
i sczytane ksi��ki, w ko�cu zmi�t� piasek z pod�ogi.
Usiad� potem zm�czony na jednym z krzese� i zapa-
trzy� si� przed siebie. Niespokojne �wiat�o, ta izba noc�
- to tak�e przywo�ywa�o wspomnienia, rozbudzone wi-
zyt� w domu Ostvana. Kiedy� cz�sto tutaj siedzieli, czy-
tali fragmenty ksi��ek i dyskutowali na ich temat, zda-
nie po zdaniu omawiali z wielk� nami�tno�ci� i niejeden
raz zasta� ich przy tym poranek. Potem nagle rozwi�za�
t� ma�� grup�, z dnia na dzie�. P�niej zawsze unika�
przebywania tutaj wieczorem.
Mia� jeszcze tamte ksi��ki. Le�a�y w ciemnym k�cie
na strychu, upchni�te w stary, dziurawy worek ukryty
pod opa�em. Postanowi� stanowczo nie rozpakowywa�
ich ju� nigdy w �yciu i da� swemu nast�pcy mo�liwo��
znalezienia ich albo nie.
Nieszcz�sny ten, kto zw�tpi w cesarza.
Dziwne - przypomnia� sobie nagle, �e ju� gdy by�
dzieckiem, w�a�nie to ze wszystkich przykaza� intrygo-
wa�o go najbardziej. Mo�e w�tpienie by�o chorob�, z kt�r�
przyszed� na �wiat ijego �yciowym zadaniem by�oj� zwalczy�.
Wiara! Jak�e daleko mu by�o do uwierzenia. W rzeczywi-
sto�ci, pomy�la� gorzko, poprzesta�em na unikaniu tego
tematu.
Nieszcz�sny ten, kto zw�tpi w cesarza. Sprowadzi
nieszcz�cie na wszystkich, kt�rzy z nim przestaj�.
W�wczas zwyci�stwem by�o zdobycie tych wszyst-
kich ksi��ek. Na ich przywiezienie uda�o mu si� nam�-
wi� przyjaciela, wyruszaj�cego w podr� do miasta por-
towego i rok p�niej dosta� je, doznaj�c przy tym niepo-
r�wnywalnego z niczym innym uczucia tryumfu. Zap�a-
ci� za nie ogromn� kwot� pieni�dzy, ale dla niego by�y
tyle warte. Da�by sobie nawet odj�� prawe rami�, �eby
tylko mie� te ksi��ki, pochodz�ce z innych planet impe-
rium.
W ten spos�b, nie zdaj�c sobie z tego sprawy, posia�
ziarno zw�tpienia na urodzajnym pod�o�u.
Ku swemu bezgranicznemu zdumieniu odkry�, �e
w ksi��kach, pochodz�cych z trzech r�nych �wiat�w,
wspominano tkaczy w�osianych kobierc�w. Nie wszyst-
kie s�owa rozumia�, jednak opis tej najwy�szej z wszyst-
kich kast by� jednoznaczny: m�czy�ni, po�wi�caj�cy cale
�ycie na utkanie z w�os�w swoich �on i c�rek jednego je-
dynego kobierca, przeznaczonego do cesarskiego pa�acu.
Pami�ta� dobrze chwil�, gdy podczas czytania zatrzyma�
si�, podni�s� przera�ony wzrok i nieruchomo wpatrywa�
w kopc�cy p�omie� lampy olejnej -jednocze�nie formu-
�owa�y si� w nim pytania, nie maj�ce od tej chwili opu-
�ci� go ju� nigdy.
Zacz�� oblicza�. Wi�kszo�� jego uczni�w nie osi�ga-
�a nigdy wartej wzmianki bieg�o�ci w pos�ugiwaniu si�
wielkimi liczbami, lecz nawet on, cho� zalicza� rachunki
do swych najmocniejszych stron, pr�dko popad� w trud-
no�ci. W samej Yahannochii mieszka�o oko�o trzystu tkaczy.
Ile mog�o by� miast podobnej wielko�ci? Nie wiedzia�,
ale nawet przy bardzo ostro�nych szacunkach docho-
dzi� do zapieraj�cych dech w piersiach ilo�ci w�osianych
kobierc�w, zwo�onych corocznie przez handlarzy do miasta
portowego, by przekaza� je cesarskim przewo�nikom.
A jeden dywan wcale nie by� ma�y -jego wysoko�� i sze-
roko�� r�wna�y si� wzrostowi cz�owieka, do takich wy-
miar�w d��ono.
Jak brzmia� statut cechu tkaczy w�osianych kobier-
c�w? Ka�da prowincja imperium przyczynia si� do ozdo-
bienia cesarskiego pa�acu, a naszym zaszczytnym udzia�em
jest tkanie najkosztowniejszych kobierc�w wszech�wiata.
Jak wielki jest ten pa�ac, �e produkcja ca�ej planety nie
starcza�a, by wy�o�y� go dywanami?
I
Zdawa�o mu si�, �e �ni. Te obliczenia m�g� zrobi� ju�
dawno, ale nigdy nie przysz�o mu to do g�owy; do tej pory
takie rachunkowe zabawy wyda�yby mu si� blu�nier-
stwem. Ale odk�d mia� ksi��ki, opowiadaj�ce o tkaczach
w�osianych kobierc�w na trzech innych planetach...
A kto wie, ilu ich jeszcze mo�e by�.
Nie pami�ta� ju� dobrze, dlaczego wtedy w�a�nie tak
post�pi�: utworzy� niewielki kr�g, spotykaj�cy si� regu-
larnie wieczorami; kilku m�czyzn, jego r�wie�nik�w,
kt�rzy uznali, �e warto jeszcze si� czego� nauczy�. By�
mi�dzy nimi znachor, kilku rzemie�lnik�w i jeden z bo-
gatych w�a�cicieli stad.
To by�o �mudne i m�cz�ce zaj�cie. Chcia� wychowa�
sobie takich partner�w do rozmowy, jakich potrzebowa�.
Tylu rzeczy musieli si� najpierw nauczy�, nim b�dzie
sens dyskutowa� z nimi o sprawach, kt�re zajmowa�y go
naprawd�. Jak wi�kszo�� ludzi, mieli zaledwie mgliste
wyobra�enie o �wiecie, w kt�rym �yli. Cesarz mieszka�
w �pa�acu mi�dzy gwiazdami", tyle wiedzieli - ale nie ro-
zumieli, co to znaczy. Musia� wi�c najpierw przekaza�
im wszystko, co sam wiedzia� o gwiazdach i planetach,
�e gwiazdy na nocnym niebie nie by�y niczym innym, jak
bardzo odleg�ymi s�o�cami, z kt�rych wiele otoczonych
by�o planetami, na kt�rych tak�e mieszkali ludzie; �e
wszystkie te planety oczywi�cie nale�a�y do cesarskiego
imperium i �e na jednej z nich, niezmiernie oddalonej od
serca monarchii, sta� pot�ny cesarski pa�ac. Musia� pokaza�
im, jak oblicza si� powierzchni�, nauczy� rachowania
na wielkich liczbach. Dopiero potem m�g� ostro�nie spr�-
bowa� wprowadzi� ich w swe heretyckie przemy�lenia.
A jednak nieszcz�sny b�dzie ten, kto zw�tpi w cesa-
rza i sprowadzi nieszcz�cie na wszystkich, z kt�rymi
przestaje. To ma pocz�tek w jednym punkcie i rozprze-
strzenia si� potem jak poch�aniaj�cy wszystko ogie�...
Tak�e nast�pnego dnia, podczas lekcji, nie opu�ci�y
go wspomnienia. Ma�e pomieszczenie wype�nione by�o
jak zwykle do ostatniego krzes�a i ostatniego wolnego
miejsca na pod�odze, na kt�rym da�o si� usi���. Dzi�
musia� w�o�y� wiele wysi�ku w poskromienie zgrai ru-
chliwych dzieci. Klasa czyta�a ch�rem, Parnag, nieobec-
ny duchem, �ledzi� tekstwswojej ksi��ce, pr�bowa� wy�owi�
g�osy czytaj�ce �le lub zbyt wolno. Zwykle mu si� to udawa�o,
lecz dzi� s�ysza� g�osy ludzi, kt�rych tu wcale nie by�o.
- Na rynku przemawia kaznodzieja - zawo�a� jeden
ze starszych ch�opc�w, syn handlarza chustami. - Oj-
ciec kaza� mi po lekcjach p�j�� go pos�ucha�.
- Mo�emy p�j�� tam wszyscy - odpar� Parnag.
W sprawach religijnych stara� si� wykazywa� szczeg�ln�
gorliwo��.
Nie zawsze tak by�o. W m�odo�ci by� bardziej otwar-
ty, bez zastanowienia m�wi� o sobie i swoich uczuciach.
Gdy nie czu� si� dobrze, usprawiedliwia� si� przed uczniami,
a gdy zajmowa� go jaki� problem, w�wczas tak�e pozwa-
la� sobie na rzucenie takiej czy innej uwagi podczas lek-
cji. Nawet wtedy, gdy sprowadzone ksi��ki wprawi�y go
w g��bokie zw�tpienie i poczyni�y zam�t w jego my�lach,
pr�bowa� opowiedzie� o tym uczniom.
Spojrza� w�wczas w patrz�ce na niego bez zrozumie-
nia dzieci�ce oczy i zmieni� temat. Tylko jeden ucze�,
bystry, niezwykle inteligentny ch�opiec imieniem Abron,
zareagowa� inaczej.
Ku swemu zdumieniu w tym ma�ym, chudym ch�op-
cu Parnag znalaz� partnera do rozmowy, jakiego bezsku-
tecznie poszukiwa� w�r�d doros�ych. Abron nie wiedzia�
wiele, lecz wiedza, kt�r� posiada�, s�u�y�a mu za podsta-
w� do zdumiewaj�co samodzielnych przemy�le�. Patrz�c
na kogo� swymi ciemnymi, niezg��bionymi oczyma, po-
trafi� z niewyszukan�, prostolinijn� inteligencj� dziecka
podwa�a� kruche twierdzenia i zadawa� pytania trafia-
j�ce w samo sedno problemu. Parnag by� zafascynowa-
ny, tote� bez zastanowienia zaprosi� ch�opca do udzia�u
w wieczornych spotkaniach swego k�ka.
Abron przyszed� i siedzia� z szeroko otwartymi ocza-
mi, nie m�wi�c ani s�owa. Skutek by� taki, �e jego ojciec,
Ostvan starszy, tkacz w�osianych kobierc�w, ca�kowicie
zabroni� mu chodzenia do szko�y.
Nauczyciel zaproponowa� Abronowi, by t