8584

Szczegóły
Tytuł 8584
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8584 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8584 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8584 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDREAS ESCHBACH GOBELINIARZE NAK�ADAM �SULAKli UKAZA�Y SI� M.IN.: Frederik Pohl �Gateway" tomy 1-5 Antologia polskiej SF �Wizje alternatywne 4" Kir Bu�yczow �Pieriestrojka w Wielkim Guslarze" Brian W. Aldiss �Siwobrody" Brian W. Aldiss �Mroczne lata �wietlne" Harlan Ellison �Niebezpieczne wizje" Harlan Ellison �Ptak �mierci" Robert Silverberg �Po�egiowa� do Bizancjum" C.J. Cherryh �Cyteen" tomy 1-3 HUGO Ben Bova �Wojna o Ksi�yc" Ben Bova �Mars" Marina & Siergiej Diaczenko �Dolina sumienia" W PRZYGOTOWANIU: Thomas R.P. Mielke �Sakrwersum" Elizabeth Lynn �Dziewczyna z p�nocy" Kir Bu�yczow �Zamach na Tezeusza" Kir Bu�yczow �Nowi Guslarczycy" Pat Cadigan �W-grzesz-nicy" Clarke Award Paul Levinson �Plaga �wiadomo�ci" Marina & Siergiej Diaczenko �Ka��" Marcin Wolski �Enklawa. Wolski w shortach 2" antologia polskiej SF �Wizje alternatywne 5" Ben Bova �Wenus" Henri Lion Oldi �Rubie�" Jewgienij �ukin �Strefa sprawiedliwo�ci" ANDREAf E/CHBACH GOBELINIARZE Prze�o�y�a Joanna Filipek SOLARIS Olsztyn 2004 �Gobeliniarze" tytu� oryg. �Die Haarteppichknupfer" Copyright � 1995 by Andreas Eschbach Ali Rights Reserved Copyright � 2003 for Polish translation by Joanna Filipek 3-88431-85-4 Miejska Biblioteka Publiczna WROC�AW sz4.M2.Z-b 4 000192658 �3 bulwar Ikara 29-31 Projekt graficzny serii Tomasz Wencek Projekt i opracowanie graficzne ok�adki Tomasz � tirex" Rybak Korekta Bo�ena Mo�doch Sk�ad Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja �Solaris" Ma�gorzata Piasecka ul. Genera�a Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn tel/fax. (0-89) 541-31-17 e-mail: [email protected] www.solaris.net.pl Dies ist die Geschichte der Haarteppichknupfer. Ich kann Ihnen nicht versprechen, dafi Sie sie m�gen wer- den. Ich kann Ihnen nicht einmal versprechen, daS sie Ihnen gefallen wird. Versprechen kann ich Ihnen nur eines: Sie werden sie niemals wieder vergessen. Andreas Eschbach Oto historia tkaczy w�osianych kobierc�w. Nie mog� obieca� Warn, �e j� polubicie. Nie mog� nawet obieca�, �e si� Warn spodoba. Obieca� mog� tyikojedno: nie zapomnicie jej ju� nigdy. Gobeliniarze Supe� po suple, dzie� po dniu, przez ca�e �ycie, ci�- g�e te same ruchy d�oni, stale takie same sup�y na deli- katnych w�osach, tak cieniutkie i drobniutkie, �e z cza- sem palce pocz�y dr�e�, a oczy od sta�ego wyt�ania wzroku utraci�y dawn� ostro�� widzenia - mimo to post�py by�y prawie niezauwa�alne; nawet, je�eli mia� dobry dzie� i tak od �witu do zmierzchu udawa�o mu si� wyd�u�y� w�osiany kobierzec najwy�ej o kawa�ek d�ugo�ci jedne- go paznokcia. �l�cza� wi�c nad skrzypi�c� ram�, przy kt�rej siedzia� jeszcze jego ojciec, a wcze�niej ojciec jego ojca, tak samo pochylony, przy oku stary, na po�y zm�t- nia�y okular, ramiona wsparte na wytartym pulpicie, prowadzi� ig�� samymi tylko koniuszkami palc�w. I tak wi�za� supe� za sup�em, metod� przekazywan� od poko- le�, a� wchodzi� w trans, w kt�rym nareszcie by�o mu dobrze; znika� b�l plec�w i nie czu� ju� w ko�ciach staro- �ci. Nas�uchiwa� r�norodnych odg�os�w domu zbudo- wanego przez dziadka jego pradziadka - wiatru, zawsze tak samo �wiszcz�cego nad dachem i wpadaj �cego w otwarte okna, brz�ku naczy� oraz rozm�w jego �on i c�rek na dole w kuchni. Zna� dobrze ka�dy z tych d�wi�k�w. Roz- r�nia� g�os akuszerki, od kilku dni mieszkaj�cej w ich domu, gdy� Garliada, jego druga �ona, czeka�a na roz- wi�zanie. S�ysza�, jak zabrz�cza� cicho dzwonek, potem drzwi otwar�y si� i szmer rozm�w zabarwi� si� podniece- niem. Prawdopodobnie zjawi�a si� oczekiwana dzi� han- dlarka, maj�ca przynie�� artyku�y spo�ywcze, tkaniny i r�ne inne rzeczy. Potem schody zaskrzypia�y pod ci�kimi krokami. To z pewno�ci� jedna z �on, przynosi mu obiad. Na dole zaprosz� teraz handlark� do sto�u, by dowiedzie� si� najnowszych plotek i pozwoli� wcisn�� sobie jak�� tan- det�. Westchn��, doci�gn�� supe�, nad kt�rym akurat pracowa�, od�o�y� soczewk� powi�kszaj�c� i odwr�ci� si�. To by�a Garliada, sta�a tam ze swoim olbrzymim brzu- chem, trzyma�a w d�oniach paruj�cy talerz i czeka�a, a� on niecierpliwym ruchem r�ki przywo�aj� bli�ej. - Co te� sobie my�l� te kobiety, �eby� ty, w twoim stanie, musia�a pracowa�? - burkn��. - Chcesz urodzi� moj� c�rk� na schodach? - Czuj� si� dzi� zupe�nie dobrze, Ostvanie - odpo- wiedzia�a Garliada. - Gdzie jest m�j syn? Oci�ga�a si�. - Nie wiem. - Sam si� mog� domy�li�! - parskn�� Ostvan. - W mie�cie! W tej szkole! �eby czyta� ksi��ki, a� oczy go rozbol� i �eby nabija� sobie g�ow� bzdurami. - Chcia� naprawi� ogrzewanie i powiedzia�, �e musi wyj�� kupi� jak�� cz��. Ostvan podni�s� si� ze swojego sto�ka i wyj�� z jej r�k talerz. - Przeklinam dzie�, w kt�rym zgodzi�em si�, �eby chodzi� do tej szko�y w mie�cie. Czy przedtem B�g mi nie sprzyja�? Czy� nie podarowa� mi pi�ciu c�rek i dopiero potem syna, bym nie musia� u�mierci� �adnego dziec- ka? A czy w�osy moich �on i c�rek nie maj� tylu barw, �e nie potrzebuj� ich farbowa� i mog� tka� kobierzec go- dzien samego cesarza? Dlaczego co� musi przeszkadza�, bym wychowa� syna na dobrego gobeliniarza i zaj�� kie- dy� swe miejsce przy Bogu, bym m�g� pomaga� mu w tkaniu wielkiego kobierca �ycia? - Nie pr�buj wadzi� si� z losem, Ostvanie. - Jak nie spiera� si� z takim synem? Dobrze wiem, dlaczego to nie jego matka przynosi mi jedzenie. - Mam poprosi� ci� o pieni�dze dla handlarki - po- wiedzia�a Garliada. - Pieni�dze! Ci�gle tylko pieni�dze! - Ostvan posta- wi� talerz na okiennym parapecie i pocz�apa� do skrzyni ze stalowymi okuciami, ozdobionej zdj�ciem kobierca utkanego przez jego ojca. Le�a�y w niej pieni�dze, kt�re pozosta�y jeszcze po sprzeda�y tamtego dywanu, popa- kowane w oddzielne pude�eczka, oznaczone numerami kolejnych lat. Wyj�� jedn� monet�. - We�. Ale nie zapo- minaj, �e to w skrzyni musi nam starczy� do ko�ca �ycia. - Tak, Ostvanie. - A kiedy wr�ci Abron, przy�lijcie go zaraz do mnie. - Tak, Ostvanie - odesz�a. C� to by�o za �ycie, nic, tylko troski i zmartwienia! Ostvan przyci�gn�� krzes�o do okna i zasiad� do jedze- nia. Jego spojrzenie zagubi�o si� w skalistym, nieuro- dzajnym pustkowiu. Dawniej zdarza�o si� czasem, �e wychodzi� poszuka� pewnych minera��w potrzebnych do tajemnych receptur. Kilka razy by� te� w mie�cie, by kupi� chemikalia albo narz�dzia. Ale pewnie ju� nigdy wi�cej nie wyjdzie. Nie by� m�ody; nied�ugo uko�czy sw�j dywan, wtedy b�dzie ju� pora pomy�le� o umieraniu. P�niej, po po�udniu, jego prac� przerwa� d�wi�k po�piesznych krok�w na schodach. To by� Abron. - Chcia�e� ze mn� rozmawia�, ojcze? - By�e� w mie�cie? - Kupi�em wk�ad do pieca. - W piwnicy s� przecie� wk�ady, starczy jeszcze dla kilku pokole�. - Nie wiedzia�em. - Mog�e� mnie zapyta�. Ale dla ciebie dobry jest ka�- dy pretekst, �eby wyj�� do miasta. Abron podszed� bli�ej, nie wzywany. - Wiem, nie podoba ci si�, �e jestem tak cz�sto w mie�cie i czytam ksi��ki. Ale nie potrafi� inaczej, oj- cze, to jest takie interesuj�ce... jest tyle rzeczy wartych poznania - ludzie �yj� na tyle sposob�w... - Nie chc� tego s�ucha�. Dla ciebie istnieje tylko jeden spos�b na �ycie. Nauczy�em ci� tego, co musi wiedzie� gobeliniarz, i to ma ci wystarczy�. Umiesz wi�za� wszyst- kie rodzaje sup��w, jeste� wtajemniczony w impregnacj� i techniki farbowania, znasz wzory przekazane nam przez tradycj�. Kiedy zaprojektujesz sw�j kobierzec, we�miesz sobie �on� i b�dziecie mie� wiele c�rek, a ka�da o w�osach innej barwy- W dzie� twego �lubu odetn� m�j dywan od ramy, zapakuj� i podaruj� ci, a ty sprzedasz go w mie�cie cesarskiemu handlarzowi. Tak uczyni�em z dywanem mego ojca i tak on post�pi� wcze�niej z dywanem swego, a ten przedtem z dywanem swojego ojca, mojego pradziadka; tak dzieje si� z pokolenia na pokolenie, od tysi�cy lat. I jak ja zaci�gni�ty przeze mnie d�ug sp�acam tobie, tak ty sw�j sp�acisz synowi, a on zn�w swojemu, i tak dalej. Tak by�o zawsze i nie zmieni si� nigdy. Abron westchn�� ci�ko. - Tak, z pewno�ci�, ojcze, ale to wszystko mnie nie cieszy. Wcale nie mam ochoty zosta� gobeliniarzem. - Ja jestem gobeliniarzem i dlatego ty te� nim b�- dziesz! - Ostvan podenerwowanym gestem wskaza� na niedoko�czony dywan na ramie. - Przez ca�e �ycie tkam ten kobierzec, ca�e moje �ycie, i z pieni�dzy, kt�re za niego dostaniesz, b�dziesz korzysta� przez ca�e twoje �ycie. Masz wzgl�dem mnie d�ug, Abronie, i ��dam, �eby� sp�aci� go swemu synowi. Daj B�g, �eby nie przysparza� ci tylu trosk, co ty mnie! Abron nie odwa�y� si� spojrze� na ojca, gdy odpo- wiada�: - W mie�cie s�ycha� plotki o rebelii i rych�ej abdyka- cji cesarza... Kto b�dzie p�aci� za kobierce, gdy ju� nie b�dzie cesarza? - Szybciej zga�nie ostatnia z gwiazd, ni� przyblaknie s�awa cesarza! - zagrzmia� Ostvan. - Czy nie uczy�em ci� tego przys�owia ju� wtedy, gdy jeszcze ledwo potrafi�e� siedzie� obok mnie przy ramie tkackiej? Czy s�dzisz, �e kto� mo�e po prostu zjawi� si� i obali� porz�dek, usta- nowiony przez Boga? - Nie, ojcze - wyb�ka� Abron. - Oczywi�cie, �e nie. Ostvan przyjrza� mu si�. - Id� teraz i pracuj nad projektem twojego kobierca. - Tak, ojcze. P�nym wieczorem Garliada poczu�a pierwsze b�le. Kobiety towarzyszy�y jej do przygotowanego wcze�niej pokoju porodowego; Ostvan i Abron zostali w kuchni. Ostvan przyni�s� dwa kubki i butelk� wina, pili w milczeniu. Czasem s�yszeli dobiegaj�ce z pokoju poro- dowego j�ki albo krzyki Garliady, rozdzielane przeci�ga- j�cymi si� okresami, w kt�rych nic si� nie dzia�o. To mia�a by� d�uga noc. Gdy ojciec przyni�s� drug� butelk� wina, Abron spyta�: - A co b�dzie, je�li to ch�opiec? - Wiesz tak samo dobrze, jak ja - odpar� Ostvan st�u- mionym g�osem. - Co wtedy zrobisz? - Od niepami�tnych czas�w obowi�zuje prawo, �e gobeliniarz mo�e mie� tylko jednego syna, gdy� jeden kobierzec starczy na wy�ywienie tylko jednej rodziny. - Ostvan wskaza� na stary, pokryty plamami miecz, wi- sz�cy na �cianie. - Tym mieczem tw�j dziadek u�mierci� dwu moich braci w dniu ich narodzin. Abron milcza�. - Powiedzia�e�, �e to B�g ustanowi� ten porz�dek, wybuchn�� w ko�cu. - To musi by� bardzo okrutny B�g, nie s�dzisz? - Abronie! - zagrzmia� Ostvan. -Nie chc� mie� do czynienia z twoim Bogiem! -krzykn�� Abron i wypad� z kuchni. - Abronie! Zosta� tutaj! Ale Abron wbieg� po schodach do sypialni i ju� nie wr�ci�. I tak Ostvan czeka� w samotno�ci, nie pi� jednak wi�cej. Godziny mija�y, a jego my�li coraz bardziej po- s�pnia�y. W ko�cu w krzyki rodz�cej wmiesza� si� pierwszy p�acz dziecka, Ostvan us�ysza�, jak kobiety rozpaczaj� i szlochaj�. Wsta� oci�ale, jakby ka�dy ruch sprawia� mu b�l, zdj�� ze �ciany miecz i po�o�y� go na stole. Po- tem sta� i przygn�biony czeka� cierpliwie, a� akuszerka wysz�a z pokoju porodowego, nios�c w ramionach no- worodka. - To ch�opiec - powiedzia�a opanowanym g�osem. - Czy zabijecie go, panie? Ostvan spojrza� na r�owaw�, pomarszczon� twa- rzyczk� dziecka. - Nie - odrzek�. - B�dzie �y�. Chc�, by na imi� mu by�o Ostvan. Tak jak mi. Naucz� go rzemios�a gobelinia- rza, a je�li nie b�d� �y� dostatecznie d�ugo, kto inny do- ko�czy jego wykszta�cenia. Zanie� go z powrotem do matki i powt�rz jej, co ci powiedzia�em. -Tak, panie - powiedzia�a akuszerka i wynios�a dziecko. A Ostvan wzi�� ze sto�u miecz, poszed� z nim do sy- pialni i zabi� Abrona. Handlarze kobierc�w Yahannochia przygotowywa�a si� do dorocznej wi- zyty handlarza w�osianych kobierc�w. By�a ona jak prze- budzenie dla miasta, przez pozosta�� cz�� roku drze- mi�cego w bezruchu pod pal�cymi promieniami s�o�ca. Pierwszymi zwiastunami odmiany by�y girlandy, tu i �wdzie pojawiaj�ce si� pod niskimi stropami oraz ubogie wi�- zanki kwiat�w, kt�rymi pr�bowano zakry� plamy na �cianach dom�w. Z dnia na dzie� przybywa�o coraz wi�cej koloro- wych chor�giewek �opocz�cych na wietrze, jak zwykle wiej�cym nad dachami, a zapachy, dobywaj�ce si� z garnk�w w ciemnych kuchniach, zalega�y ci�ko w w�skich uliczkach. Wszystko po to, by przygotowa� si� do Wielkiego �wi�ta. Kobiety godzinami szczotkowa�y w�osy swoje i swych dorastaj�cych c�rek. M�czy�ni nareszcie po�atali buty. Fa�szywie brzmi�ce tony �wicz�cych fanfary tr�baczy miesza�y si� z wszechobecnym szmerem podnieconych g�os�w. Dzieci, zwykle bawi�ce si� cicho i sm�tnie po zau�kach, dzi� z krzykiem biega�y wok�, ubrane w swe najlepsze ubrania. Panowa�o barwne o�ywienie, �wi�to zmys��w, gor�czkowe oczekiwanie Wielkiego Dnia. A� wreszcie nadszed� czas. Je�d�cy, wys�ani na zwiady, powr�cili, tr�bi�c pomykali uliczkami i og�aszali: - Handlarz nadje�d�a! - Kt�ry? - wyrwa�o si� z tysi�cy krtani. - Na wozach s� barwy handlarza Moarkana - odpo- wiadali zwiadowcy, ci�li ostrogami i galopowali dalej. A imi� handlarza podawano dalej, kr��y�o ono po do- mach i chatach, i ka�dy mia� o nim co� do powiedzenia. - Moarkan! - Przypominano sobie, kiedy by� ostatnio w Yahannochii i jakie w�wczas mo�na by�o u niego ku- pi� towary z dalekich miast. - Moarkan! - Dociekano, sk�d handlarz przyje�d�a, z jakich miast przywozi wie- �ci lub mo�e nawet listy. - Nadje�d�a Moarkan...! Lecz musia�y min�� jeszcze ca�e dwa dni, nim pot�- ny orszak handlarza dotar� do miasta. Najpierw pojawi�a si� piechota, �o�nierze maszeruj�- cy przed karawan� woz�w. Z daleka wygl�dali jak jedna ogromna g�sienic� poro�ni�t� b�yszcz�cymi kolcami, pe�zn�ca wzd�u� drogi do Yah�nnochii. Gdy zbli�yli si�, mo�na by�o rozr�ni� m�czyzn w sk�rzanym rynsztunku, dzier��- cych skierowane ku niebu oszczepy, kt�rych nagie ostrza po�yskiwa�y, odbijaj�c s�oneczny blask. Kroczyli ci�ko, na twarzach skorupa zmieszanego z potem kurzu, spoj- rzenie nieobecne i ot�pia�e z wyczerpania. Na plecach wszyscy nosili barwy handlarza, jak wypalone znaki. Za nimi post�powali jezdni. Na prychaj�cych, z tru- dem kie�znanych koniach, nadje�d�ali drog�, uzbrojeni w miecze, topory, ci�kie bicze i no�e. Niekt�rzy z dum� przypasali stare, okopcone miotacze promieni, a wszyscy butnie spogl�dali w d� na mieszka�c�w miasta, stoj�- cych szpalerem wzd�u� drogi. Uchowaj Bo�e, by kto� za- nadto zbli�y� si� do orszaku! Natychmiast spada�y na nie- go bicze; je�d�cy z trzaskiem torowali szerok� alej� w�r�d gapi�w, by zapewni� przejazd sun�cym za nimi wozom. Wozy by�y ci�gni�te przez wielkie, kud�ate bawo�y rasy bara�, kt�rych spl�tana sier�� cuchn�a tak, jak mog� cuchn�� tylko te bawo�y. Nadje�d�a�y skrzypi�c, trzeszcz�c i ko�ysz�c si�; ich kanciaste, okute �elazem ko�a mozolnie me��y suche koleiny. Wiadomo by�o wszystkim, �e wozy wy�adowane s� kosztowno�ciami pochodz�cymi z odleg�ych ziem, �� po dach upchni�to w nich worki pe�ne rzadkich przypraw, zwoje delikatnych tkanin, beczki drogich smako�yk�w, �adunki szlachetnych gatunk�w drewna i szkatu�y, wype�nione po brzegi niezliczonymi szlachetnymi kamieniami. Na koz�ach nieruchomo sie- dzieli tocz�cy wok� w�ciek�ym wzrokiem furmani, po- p�dzali krocz�ce oboj�tnie i ci�ko bawo�y, aby te, nie- nawyk�e do panuj�cego wok� zam�tu, nie zatrzyma�y si�. Nadje�d�a� wspaniale zdobiony, ci�gni�ty przez szes- na�cie bawo��w wielki w�z mieszkalny handlarza i jego rodziny. Ka�dy wyci�ga� szyj� w nadziei, �e cho� na moment ujrzy samego Moarkana, lecz ten si� nie pokaza�. Okna by�y zas�oni�te i tylko na ko�le siedzia�o dw�ch osowia- �ych furman�w. Wreszcie na ko�cu jecha� w�z z kobiercami. Przez zgromadzony na poboczu t�um przelecia� szmer. Nali- czono nie mniej ni� osiemdziesi�t dwa bawo�y zaprz�- gni�te do tego stalowego kolosa. Jego pancerna skrzy- nia nie mia�a nawet najmniejszego okienka, ni szczeli- ny, zaledwie jedne jedyne w�skie drzwi, do kt�rych klucz mia� tylko i wy��cznie handlarz. Pot�nie trzeszcz�c, osiem szerokich k� wa��cego ton� giganta grz�z�o g��boko w pod�o�u, a furman musia� stale spuszcza� bat na futro bawo��w, by te posuwa�y si� naprz�d. W�z jecha� w eskorcie jezdnych, �o�nierzy, nieufnie tocz�cych wok� badaw- czym spojrzeniem, jakby obawiali si�, �e w ka�dej chwili mog� zosta� napadni�ci i obrabowani. Powszechnie wiadomo by�o, �e w tym wozie wieziono kobierce z kobiecych w�o- s�w, zakupione przez handlarza podczas tej wyprawy kupieckiej oraz pieni�dze na kupno nast�pnych, nie- zmiernie du�o pieni�dzy. Dalej sun�y inne wozy: wozy mieszkalne wy�szego personelu handlarza, wozy z zaopatrzeniem dla �o�nie- rzy i wozy do transportu namiot�w i innego sprz�tu, nie- zb�dnego w tak wielkiej karawanie. Za orszakiem bieg�y dzieci z miasta, krzycza�y, gwizda�y i wo�a�y pe�ne za- chwytu nad podniecaj�cym widowiskiem. W�r�d d�wi�k�w fanfar karawana wtoczy�a si� na wielki plac targowy. Flagi i sztandary �opota�y na wyso- kich masztach, a miejscy rzemie�lnicy dogl�dali swych stoisk ustawionych w k�cie wielkiego rynku. Wystawili na nich na sprzeda� swe wyroby w nadziei na dobry in- teres z przekupniami z orszaku handlarza. Gdy wozy karawany handlarza zatrzyma�y si�, kupcy z jego orsza- ku bez zw�oki rozpocz�li budow� swoich stoisk i straga- n�w. Plac ponownie rozbrzmia� mieszanin� g�os�w, s�y- cha� by�o okrzyki i �miechy, stuk narz�dzi i pobrz�kiwa- nie rurek rusztowa�. Mieszka�cy Yahannochii t�oczyli si� nie�mia�o na uboczu, za� jezdni handlarza przeci- skali si� na swoich dumnych rumakach przez o�ywiony rozgardiasz na placu - gdy kto� z miejscowych wyda� im si� nadto w�cibski, grozili mu, k�ad�c d�o� na przypasa- nym biczu. Pojawi�a si� miejska starszyzna, nadeszli odziani w swe najlepsze stroje, eskortowani przez gwardi� miej sk�. Ludzie ze �wity handlarza rozsun�li si�, tworz�c �cie�- k�, kt�r� starsi miasta kroczyli w kierunku wozu Moar- kana. Tam cierpliwie czekali, a� otwarto od �rodka ma�e okienko, przez kt�re wyjrza� handlarz. Zamieni� kilka s��w z dostojnikami, po czym skin�� na jednego ze swych podw�adnych. Herold handlarza zwinnie jak jaszczurka wspi�� si� na dach wozu handlarza, stan�� tam na szeroko rozsta- wionych nogach i rozrzucaj�c szeroko ramiona, zawo�a�: - Yahannochio! Og�aszam otwarcie targowiska! - Od pewnego czasu dochodz� nas zadziwiaj�ce pog�oski o cesarzu - powiedzia� jeden ze starszyzny do Moarkana, gdy wok� trwa�a ha�a�liwa ceremonia otwarcia targowi- ska. - Czy mo�e wiadomo wam co� bli�szego na ten te- mat? Chytre oczy Moarkana zw�zi�y si�. - O jakich pog�oskach m�wicie, panie? - Chodzi mi o pog�osk�, �e cesarz abdykowa�. - Cesarz? Czy cesarz mo�e abdykowa�? Czy s�o�ce mog�oby bez niego �wieci�? Czy� nie zgas�yby gwiazdy na nocnym niebie, gdyby zabrak�o cesarza? - Handlarz potrz�sn�� sw� obros�� sad�em g�ow�. - I dlaczego ce- sarscy przewo�nicy kupuj� ode mnie w�osiane kobierce, jak od niepami�tnych czas�w? Ja tak�e s�ysza�em te pog�oski, ale nic o tym wszystkim nie wiem. Na du�ej, przystrojonej scenie poczyniono tymcza- sem ostatnie przygotowania do rytua�u b�d�cego w�a- �ciwym celem przyjazdu handlarza: rytua�u przekaza- nia w�osianych kobierc�w. - Obywatele Yahannochii, przyb�d�cie i zobaczcie! - wo�a� mistrz ceremonii, bia�obrody cz�owiek pot�nej postury, odziany w br�z, czer�, czerwie� i z�oto, barwy cechu tkaczy w�osianych kobierc�w. A ludzie przerwali swoje zaj�cia i rozmowy, zwr�cili wzrok na scen� i powo- li zbli�yli si�. Tego roku trzynastu tkaczy uko�czy�o kobierce i teraz mia�o podarowa� je swoim synom. Dywany zamocowa- no na wielkich statywach, wisia�y tam przys�oni�te sza- rymi chustami. Dwunastu tkaczy stawi�o si� osobi�cie, starzy, przygarbieni m�czy�ni, z trudem trzymaj�cy si� na nogach i mrugaj�cy wok� swymi na p� o�lep�ymi oczami. Ostatni z tkaczy ju� nie �y�, reprezentowa� go m�odszy cz�onek cechu. Po drugiej stronie sceny stali synowie starych rzemie�lnik�w, trzynastu m�odych m�czyzn. - Obywatele Yahannochii, skierujcie swoje spojrze- nie na te kobierce z kobiecych w�os�w, kt�re stan� si� ozdob� cesarskiego pa�acu! - Jak co roku, gdy na te s�o- wa tkacze odkryli dywany, dzie�a ca�ego swego �ycia, przez t�um przebieg� pe�en podziwu szmer. Lecz tym razem w zgodny akord g�os�w wmiesza�a si� nuta pow�tpiewania. - Czy� nie m�wiono, �e cesarz abdykowa�? - pyta� co poniekt�ry. Fotograf, przyby�y w orszaku handlarza, wszed� na scen� i oferowa� swoje us�ugi. Jak ka�e tradycja, sfoto- grafowano osobno ka�dy kobierzec, ka�dy ze starych tkaczy wzi�� dr��cymi palcami zdj�cie, wykonane przez foto- grafa jego wiekowym, odrapanym aparatem. Potem mistrz ceremonii rozpostar� r�ce szerokim, uciszaj�cym gestem, zamkn�� oczy i czeka�, a� cisza za- panuje na wielkim placu. Wszyscy zamarli i jak urzecze- ni �ledzili wydarzenia na scenie. Zamilk�y wszystkie rozmowy, rzemie�lnicy przy stoiskach od�o�yli narz�dzia i przyrz�- dy, ka�dy zatrzyma� si� tam, gdzie akurat sta�, zapano- wa� taki spok�j, �e s�ycha� by�o nawet szelest ubra� i szum wiatru wiej�cego nad dachami wysokich dom�w. - Sk�adamy dzi�ki cesarzowi za wszystko, co posia- damy i za wszystko, czym jeste�my - mistrz ceremonii uroczy�cie wyrecytowa� tradycyjn� formu��. - Niesiemy dzie�o naszego �ycia w dzi�kczynnym darze temu, kt�ry darowa� nam �ycie, bez kt�rego byliby�my niczym. Ka�- dy �wiat imperium sk�ada danin� dla przyozdobienia cesarskiego pa�acu, tak i nas uszcz�liwiono tym zaszczytem, pozwalaj�c uradowa� oko cesarza nasz� sztuk�. Ten, kt�ry stworzy� najja�niejsze gwiazdy na niebie i ciemno�� mi�dzy nimi, wy�wiadcza nam �ask�, stawiaj�c sw� stop� na dzie�ach naszych r�k. Niech b�dzie uwielbiony teraz i po wszyst- kie czasy. - Niech b�dzie uwielbiony - zaszemrali ludzie zgro- madzeni na wielkim placu i sk�onili g�owy. Na znak mi- strza ceremonii uderzono w gong. - Nasta�a godzina - zawo�a�, zwr�cony do m�odych m�czyzn. - Godzina odnowy wiecznego testamentu tkaczy w�osianych kobierc�w. Ka�de pokolenie ma d�ug wzgl�- dem poprzedniego i sp�aca go w�asnym dzieciom. Czy pragniecie dotrzyma� zobowi�za� tego testamentu? - Pragniemy - odpowiedzieli ch�rem synowie. - Otrzymacie wi�c dzie�o r�k waszych ojc�w i zaci�- gniecie wobec nich d�ug - mistrz ceremonii doko�czy� formu�y i da� sygna� do drugiego uderzenia w gong. Starzy gobeliniarze wyci�gn�li przed siebie no�e, by ostro�nie przeci�� ta�my mocuj�ce ich kobierce do ram. Odci�cie dywanu od ramy by�o aktem symbolicznym - oznacza�o doko�czenie �yciowego dzie�a. Jeden po dru- gim synowie podchodzili do ojc�w, kt�rzy ostro�nie zwi- jali swoje gobeliny i wk�adali je w r�ce syn�w, niejeden ze �zami w oczach. Gdy zosta� przekazany ostatni kobierzec, rozleg�y si� oklaski, zacz�a gra� muzyka i jakby p�k�a tama, na nowo rozbrzmia� g�o�ny rwetes targowiska, na kt�rym zapa- nowa� teraz prawdziwie �wi�teczny nastr�j. Dirilja, pi�kna c�rka handlarza, ze swego okna przy- gl�da�a si� rytua�owi przekazania kobierc�w i gdy roz- brzmia�a muzyka, w jej oczach tak�e pojawi�y si� �zy, lecz by�y to �zy b�lu. Szlochaj�c, opar�a g�ow� o szyb� i kur- czowo wczepi�a palce w d�ugie, jasne, rudawe w�osy. Moarkan, zaj�ty przed lustrem uk�adaniem fa�d swojej wspania�ej b�yszcz�cej peleryny, parskn�� ze z�o�ci�. - Min�y ju� ponad trzy lata, Diriljo! Znalaz� pewnie inn� i nic tu nie pomog� nawet wszystkie �zy �wiata. - Ale obieca�, �e b�dzie na mnie czeka�! - szlocha�a dziewczyna. - Ba, �atwo si� to m�wi, gdy jest si� zakochanym - odpowiedzia� handlarz. -1 �atwo si� o tym zapomina. M�ody m�czyzna o gor�cej krwi obiecuje to co trzy dni innej. - Nieprawda. Nigdy w to nie uwierz�. Przysi�gli�my sobie wieczn� mi�o�� a� do �mierci i by�a to �wi�ta przy- si�ga. Tak �wi�ta, jak przymierze unii �wiat�w. Moarkan przez chwil� w milczeniu przygl�da� si� c�rce, po czym z westchnieniem potrz�sn�� g�ow�. - Przecie� prawie go nie zna�a�, Diriljo. Uwierz mi, jeszcze b�dziesz zadowolona, �e tak si� to sko�czy�o. Co by ci� czeka�o jako �on� tkacza w�osianych kobierc�w? Zawsze, gdy chcia�aby� si� uczesa�, sta�byzatob�izdejmowa� ze szczotki ka�dy tw�j w�os. Musia�aby� dzieli� go z dwo- ma albo trzema kobietami, a mo�e by�oby ich jeszcze wi�cej. Je�li urodzi�aby� mu dziecko, zawsze obawia�aby� si�, �e ci je zabior�. Je�eli wyjdziesz za Buratiego... -Nie zostan� �on� grubego, t�ustego handlarza, nawet, gdyby mia� zap�aci� za mnie kobiercami wa��cymi tyle, co ja sama! - krzykn�a ze z�o�ci� Dirilja. - Jak chcesz - odpowiedzia� Moarkan. Obr�ci� si� z powrotem do lustra i za�o�y� ci�ki, srebrny �a�cuch, symbol swego stanu. - Teraz musz� i��. - Otwar� drzwi, do �rodka wdar� si� gwar targowiska. - Zreszt� - doda�, wychodz�c - wygl�da na to, �e los jest po mojej stronie - cesarzowi niech b�d� dzi�ki! W towarzystwie starszego cechu gobeliniarzy, han- dlarz wkroczy� na scen�, by oszacowa� warto�� kobier- c�w i dokona� zakupu. Moarkan dostojnie zbli�y� si� do pierwszego dziedzica i kaza� pokaza� sobie dywan, mi�- sistymi palcami sprawdzi� grubo�� sup��w i dok�adnie obejrza� wz�r, nim zaproponowa� cen�. Muzyka nieprze- rwanie gra�a dalej; ewentualni gapie mogli tylko obser- wowa� czynno�ci handlarza i reakcje tkaczy najego ofert�. Wszystko, co m�wili, gin�o bezpowrotnie w�r�d panu- j�cego na targowisku tumultu. M�odzi m�czy�ni przewa�nie przytakiwali tylko z opanowanym wyrazem poblad�ych twarzy. Wtedy han- dlarz kiwni�ciem d�oni przywo�ywa� czekaj�cego w odle- g�o�ci kilku krok�w pracownika i udziela� mu kr�tkich wskaz�wek. Ten z pomoc� kilku �o�nierzy troszczy� si� 0 dalszy przebieg transakcji - dostarczenie i przeliczenie pieni�dzy, transport w�osianego kobierca do wozu pan- cernego - Moarkan tymczasem przechodzi� do nast�p- nego dywanu. Mistrz cechu interweniowa�, gdy cena wymienio- na przez handlarza wydawa�a mu si� bezzasadnie ni- ska. Czasem dochodzi�o z tego powodu do o�ywionych dyskusji, jednak Moarkan by� na mocniejszej pozycji. Tkacze kobierc�w mogli tylko wybiera� mi�dzy przyj�- ciem jego warunk�w lub czekaniem ca�y kolejny rok, z nadziej�, �e nast�pny handlarz zaproponuje im lepsz� cen�. Jeden ze starych gobeliniarzy upad� nagle, gdy Moarkan wymieni� cen� i umar� kilka chwil p�niej. Handlarz poczeka�, a� cia�o zostanie zabrane ze sceny i niewzruszony kon- tynuowa� wyceny. T�um niemal nie zauwa�y� tego zaj- �cia. Podobne wypadki zdarza�y si� prawie ka�dego roku, a w�r�d tkaczy uwa�ano tak� �mier� za szczeg�lnie za- szczytn�. Nawet muzyka nie przesta�a gra�. Dirilja otwar�a jedno z okien po stronie wozu prze- ciwnej ni� scena i wystawi�a przez nie g�ow�. Jej pi�kne d�ugie w�osy zwraca�y uwag� i za ka�dym razem, gdy zauwa�y�a, �e kto� zerka w jej stron�, kiwa�a na niego 1 pyta�a: - Czy znacie Abrona? Wi�kszo�ci imi� to z niczym si� nie kojarzy�o, ale niekt�rzy go znali. - Abron? Syn tkacza kobierc�w, czy� nie? - Tak, znacie go? - Kiedy� bywa� tu cz�sto w szkole, ale m�wiono, �e jego ojciec by� temu przeciwny. - A teraz? Co robi teraz? - Nie wiem. Ju� od dawna nikt go nie widzia�, od bardzo dawna... To by�o dla Dirilji jak cios w samo serce, lecz gdy nareszcie trafi�a na star� kobiet�, kt�ra zna�a Abrona, przemog�a si� i zapyta�a: - Czy nie m�wiono, �e o�eni� si�? - O�eni�? Abron? Nie... - powiedzia�a stara kobieta. - To musia�oby odby� si� przecie� podczas �wi�ta w ze- sz�ym roku albo w jeszcze poprzednim, a o tym wiedzia- �abym na pewno, bo trzeba wam wiedzie�, �e mieszkam tutaj, zaraz przy rynku, w ma�ym pokoju na strychu tego domu, tam po drugiej stronie... Tymczasem rozpocz�y si� przygotowania do zalo- t�w. Gdy sko�czono sprzedawa� ostatnie kobierce, zbli- �yli si� ojcowie, prowadz�c swe c�rki doros�e do wieku odpowiedniego do zam�cia i stan�li z nimi na skraju sceny, kiedy za� handlarz ze starszym cechu opu�cili scen�, kapela zmieni�a nut� na skoczne taneczne melo- die. Dziewcz�ta wykonuj�c wabi�ce ruchy, powoli zbli- �a�y si� w ta�cu do m�odych tkaczy, stoj�cych po�rodku sceny ze szkatu�ami pe�nymi pieni�dzy i z zak�opotaniem obserwuj�cych odgrywane przed nimi widowisko. Teraz mieszczanie st�oczyli si� cia�niej wok� sceny i klaskali zach�caj�co. Sp�dnice dziewcz�t wirowa�y w ta�cu, a one same kr�ci�y g�owami, a� ich w�osy fruwa�y w powietrzu i w �wietle zachodz�cego s�o�ca wygl�da�y jak kolorowe p�omienie b��dnych ognik�w. Ta�cz�c, zbli- �a�y si� do upatrzonych m�odych m�czyzn, przelotnie dotyka�y ich piersi lub policzk�w i odskakiwa�y z powrotem, wabi�y i podnieca�y, �mia�y si� i przewraca�y oczyma, czasem nawet unosi�y sp�dnic� nad kolano lub szybkim ruchem prze- suwa�y d�onie po kr�g�o�ciach cia�a. T�um krzykn�� z rado�ci, gdy z kr�gu m�odych ludzi oderwa� si� pierwszy i poszed� za jedn� z dziewcz�t. Ta rzuca�a mu obiecuj�ce spojrzenia, cofa�a si� jednak, niby nie�mia�o i czubkiem j�zyka przesuwa�a po p�otwar- tych ustach, by zniech�ci� pozosta�e, kt�re mia�yby ochot� spr�bowa� szcz�cia u tego samego m�czyzny; wabi�a go i przyci�ga�a tak a� do swego ojca, gdzie m�odzieniec m�g� tradycyjn� formu�� poprosi� o jej r�k�. Jak by�o wzwyczaju, oj ciec ��da� wtedy pokazania zawarto�ci skrzyni m�odego tkacza i razem, przez zgie�kliwe zamieszanie, szli do kr�gu na �rodku sceny, z kt�rego odrywali si� teraz pojedynczo tak�e inni m�odzi m�czy�ni, by wy- bra� sobie pierwsz� �on�. Tam m�ody gobeliniarz otwie- ra� pokryw� szkatu�y i ojciec, je�li by� zadowolony z tego, co zobaczy� we wn�trzu, udziela� zgody. Teraz przycho- dzi�a kolej na starszego cechu, by sprawdzi� w�osy ko- biety. Je�li on tak�e nie mia� �adnych zastrze�e�, doko- nywa� za�lubin i wpisywa� je do ksi�gi cechu. Dirilja wpatrywa�a si� w scen�, nie widz�c w�a�ci- wie, co si� na niej dzieje. Wabienie m�odych tkaczy wy- da�o jej si� bardziej niedorzeczne i pozbawione znacze- nia ni� dzieci�ce zabawy. Ponownie prze�ywa�a godziny sp�dzone z Abronem, wtedy, przed trzema laty, gdy po- ch�d handlowy jej ojca ostatni raz zatrzyma� si� w Yahan- nochii. Widzia�a przed sob� jego twarz, pami�ta�a poca- �unki, czu�a na ciele dotyk delikatnych d�oni i prze�ywa- �a na nowo strach, �e zostan� przy�apani na schadzce, kt�ra dawno przekroczy�a granice, jakich wypada�o prze- strzega� niezam�nej m�odzie�y. S�ysza�a jego g�os i do- zna�a jeszcze raz tej samej co w�wczas pewno�ci, �e to by�o bardzo powa�ne. Nagle zrozumia�a, �e nie b�dzie umia�a �y� dalej, je�li nie wyja�ni, co sta�o si� z Abronem. Mog�aby pr�bowa� o nim zapomnie�, ale cen�,jak�musia�aby zap�aci�, by�aby utrata wewn�trznej pewno�ci siebie. Nigdy nie wiedzia- �aby, czy mo�e sobie zaufa�. Nie by�a to sprawa ura�onej dumy czy zazdro�ci. Je�li �wiat by� tak urz�dzony, �e pewno��, kt�r� czu�a, okaza�aby si� u�ud�, to nie warto by�o na nim �y�. Wyj r�a�a przez wszystkie okna wozu, nigdzie nie mog�a dojrze� ojca. Prawdopodobnie siedzia� teraz ze starszy- mi miasta, wymienia� si� nowinkami i prowadzi� swe tajemnicze interesy. Na rynku zapalono pierwsze pochodnie, gdy Diriljazacz�a pakowa� ubrania i inne drobiazgi do niewielkiej torby. Muzyka przesta�a gra�. Niekt�re stoiska ju� rozmon- towano, towary za�adowano z powrotem na wozy i liczo- no pieni�dze. Wielu mieszczan rozesz�o si� do dom�w. Po zako�czonych za�lubinach m�odych gobelinia- rzy z ich pierwszymi �onami, teraz, w migotliwym �wie- tle pochodni, na scenie odbywa� si� targ drugich �on. Stali tam wyczekuj�co m�czy�ni ze swoimi m�odymi, lub ju� nie tak bardzo m�odymi, c�rkami. Niekt�rzy starsi tkacze, cz�sto w towarzystwie �on, cz�apali powoli od jednej dziewczyny do drugiej, taksuj�c je spojrzenia- mi. Wprawnymi palcami sprawdzali przydatno�� w�o- s�w, tu i �wdzie rozpoczyna�y si� ju� targi. Wzi�cie dru- giej �ony nie wymaga�o specjalnych ceremonii; wystar- cza�o, by ojciec wyrazi� zgod�, mog�a odej�� z tkaczem od zaraz. Nast�pnego ranka odjazd karawany op�nia� si�. Wozy sta�y gotowe do jazdy, bawo�y niespokojnie parska�y i grzeba�y kopytami, piesi �o�nierze czekali ustawieni ko�em wok� orszaku. S�o�ce wznosi�o si� coraz wy�ej, a ci�gle nie odtr�biono odjazdu. Plotka g�osi�a, �e zagin�a Diril- ja, c�rka handlarza kobierc�w. Ale oczywi�cie nikt nie mia� odwagi zapyta�. Wreszcie us�yszano je�d�c�w, galopuj�cych ulicz- kami miasta. Zaufany s�uga handlarza pospieszy� do jego wozu i zapuka� w szyb�. Moarkan otwar� drzwi i wyszed�, odziany w najlepsze szaty i przyozdobiony we wszystkie insygnia swej godno�ci. Z kamienn� twarz� wys�ucha� sprawozdania szpieg�w. - Szukali�my wsz�dzie, w mie�cie i na drogach z miasta ku wzg�rzom - opowiada� przyw�dca jazdy - lecz nigdzie nie trafili�my na �lad waszej c�rki. - Ona nie jest ju� moj� c�rk�. - powiedzia� Moarkan pos�pnie i rozkaza�: - Dajcie sygna� do odjazdu! I za- znaczcie na mapach, �e nie chcemy ju� nigdy przyby� do Yahannochii. Orszak handlarza zosta� wprawiony w ruch powoli, ale niepowstrzymanie, jak kamienna lawina. Tym razem, podczas wyjazdu z miasta, na poboczach sta�o ju� tylko kilkoro dzieci. W chmurze kurzu toczy� si� monstrualny poch�d woz�w, zwierz�t i ludzi, zostawiaj�c �lad k� i odcisk�w kopyt tak g��boki, �e potrzeba by�o kilku ty- godni, by zawia� go py�. Dirilja czeka�a w ukryciu na skraju miasta, a� kara- wana handlarza zniknie za horyzontem, potem jeszcze jeden dzie�, nim odwa�y�a si� wyj��. Wi�kszo�� ludzi nie rozpoznawa�a jej, a ci nieliczni, kt�rzy j� poznali, zadowalali si� pogardliwym spojrzeniem. Uda�o jej si� dowiedzie�, jak dotrze� do domu tkacza w�osianych kobierc�w, Ostvana. Wyposa�ona w troch� prowiantu, butelk� wody i szar� chust� dla ochrony przed s�o�cem i kurzem, ruszy�a w drog�. Bez konia podr� by�a d�uga i uci��liwa. Z zazdro- �ci� patrzy�a na handlark� zbli�aj�c� si� z naprzeciwka, ma��, stare�k� kobiet�, jad�c� na jucznym o�le i prowa- dz�c� za sob� dwa inne, wysoko za�adowane belami tka- nin, koszami i sk�rzanymi workami. Cho� Dirilja mia�a przy sobie do�� pieni�dzy, by kupi� ka�de zwierz� w mie�cie, przecie� nikt nie sprzeda�by jej nawet kulawego os�a, jej, m�odej kobiecie podr�uj�cej samotnie. Kamienista �cie�ka wspina�a si� pod g�r�, coraz cz�ciej musia�a zatrzymywa� si� dla z�apania oddechu, a kiedy s�o�ce stan�o wysoko na niebie, wczo�ga�a si� w cie� pod nawisem skalnym i wypoczywa�a, a� poczu�a, �e wracaj� jej si�y. Tak min�� prawie ca�y dzie�, nim dotar�a do celu. Dom chyli� si�, wyblak�y i zwietrza�y, jak czaszka starego zwierz�cego szkieletu. Czarne otwory okien zdawa�y si� wpatrywa� badawczo w m�od� kobiet�, wyczerpan�, sto- j�c� na czysto zamiecionym podw�rku i rozgl�daj�c� si� niezdec3'dowanie. Niespodziewanie otwar�y si� drzwi i niepewnym krokiem, kiwaj�c si� na s�abych n�kach, wysz�o z nich ma�e dziecko, a za nim szczup�a kobieta o opadaj�cych d�ugimi lokami w�osach. Serce Dirilji skurczy�o si� z trwogi, gdy pozna�a, �e ma�e dziecko to ch�opiec. - Przepraszam, czy to dom Ostvana? - spyta�a z tru- dem. - Tak - powiedzia�a kobieta i z ciekawo�ci� przyjrza- �a jej si� od st�p do g��w. - A kim wy jeste�cie? - Na imi� mam Dirilja. Szukam Abrona. Twarz kobiety spos�pnia�a, jakby pad� na ni� cie�. - A czemu go szukasz? - On by�... To znaczy, my... Jestem c�rk� handlarza w�osianych kobierc�w Moarkana. Abron i ja zar�czyli- �my si�... ale on nie przyszed� i... - Urwa�a, gdy po tych s�owach kobieta podesz�a do niej i j� obj�a. - Mam na imi� Garliada - powiedzia�a. - Dirilja, Abron nie �yje. Wprowadzi�y j� do �rodka, Garliada i Mera, pierw- sza �ona Ostvana. Usadzi�y na krze�le i poda�y szklank� wody. Dirilja opowiedzia�a swoj� histori�, a Mera, matka Abrona, swoj�. Gdy wszystko zosta�o ju� powiedziane, milcza�y. - Co mam teraz zrobi�? - spyta�a po cichu Dirilja. - Opu�ci�am ojca bez jego zgody; musi si� mnie wyrzec, a je�li go jeszcze kiedy� spotkam, b�dzie musia� mnie zabi�. Nie mog� wr�ci�. Garliada wzi�a jej r�k�. - Mo�esz zosta� tutaj. Ostvan we�mie ci� na drug� �on�, gdy z nim porozmawiamy i wszystko mu opowie- my. - Tu b�dziesz przynajmniej bezpieczna - powiedzia- �a Mera i doda�a: - Ostvan jest stary. Nie b�dzie ci� bra� do swego �o�a, Dirilja. Dirilja powoli skin�a g�ow�. Jej spojrzenie spocz�o na ma�ym ch�opcu, siedz�cym na pod�odze i bawi�cym si� ma�� ram� tkack�, pow�drowa�o potem do szeroko otwartych drzwi, popatrzy�a w dal, poprzez niezliczone �a�cuchy skalistych szczyt�w i dolin, na zakurzone, nie- urodzajne pustkowie, znaj�ce tylko wiej�cy bez ko�ca wiatr i bezlitosne s�o�ce. Potem rozwi�za�a w�ze�ek i zacz�a rozpakowywa� rzeczy. Kaznodzieja Nag�y podmuch wiatru potarga� mu w�osy, spl�tane pasma opad�y na twarz. Nerwowym ruchem d�oni od- garn�� je i markotnie przyjrza� si� bia�ym kosmykom, kt�re zosta�y mu w palcach. Ka�de przypomnienie fak- tu, �e nieub�aganie stawa� si� coraz starszy, nape�nia�o go wstr�tem. Otrz�sn�� d�onie, jakby chcia� r�wnocze- �nie otrz�sn�� si� z tych my�li. Za d�ugo zasiedzia� si� w tych wszystkich domach, zbyt wiele razy pr�bowa� przekonywa� upartych ojc�w. Do�wiadczenie d�ugiego �ycia powinno by�o nauczy� go, �e to tylko strata czasu. Teraz wieczorny wiatr szarpa� wytart� szar� peleryn� i robi�o si� coraz ch�odniej. W�- dr�wka samotnymi �cie�kami do odleg�ych dom�w tka- czy w�osianych kobierc�w z ka�dym rokiem zdawa�a mu si� coraz trudniejsza. Postanowi� z�o�y� jeszcze tylko jedn� wizyt�, potem ruszy� ju� w drog� powrotn�. Dom Ostva- na i tak le�a� po drodze. B�d� co b�d� staro�� mia�a jedn� zalet�, co niekiedy nastraja�o go nieco �agodniej: zapewnia�amu onawoczach ludzi autorytet i szacunek, jakich nigdy nie przynios�o mu niezbyt powa�ane stanowisko nauczyciela. Coraz rzadziej zdarza�o si�, �e musia� d�ugo dyskutowa� o tym, czy dzieci maj� ucz�szcza� na zaj�cia szkolne lub �e ojciec wzbra- nia� si� przed zap�aceniem czesnego za nast�pny rok. I coraz cz�ciej wystarcza�o ostre spojrzenie, by zdusi� tego rodzaju opory w zarodku. Ale to wszystko stanowi�o mizerny argument za sta- ro�ci�. Je�li tylko mia�bym wyb�r, my�la� zadyszany, cz�api�c pod g�r� po stromej �cie�ce. Mia� w zwyczaju wyprze- dza� troch� kalendarz i zbiera� czesne nieco wcze�niej, dzi�ki czemu odbywa� swoje w�dr�wki jeszcze w ch�odnej porze roku. Przede wszystkim by�y to odwiedziny u tkaczy w�osianych kobierc�w, bo wszyscy mieszkali daleko za miastem, a z racji ich godno�ci wypada�o i�� do nich osobi�cie - te dni za ka�dym razem by�y m�cz�ce. Nie chcia� odbywa� tych w�dr�wek w s�onecznym �arze ko�ca roku. Dotar� wreszcie do tarasu przed domem. Na z�apa- nie oddechu potrzebowa� kilku minut, przygl�da� si� wi�c domowi Ostvana. Budynek by� do�� stary, jak wi�kszo�� dom�w gobeliniarzy. Bystre oko nauczyciela pozna�o po u�o�eniu kamieni technik� murowania rozpowszechnion� w poprzednim stuleciu. Po niekt�rych przybud�wkach poznawa�, �e pochodz� z nowszych czas�w, cho� na pierwszy rzut oka te� wydawa�y si� stare. Kogo dzi� jeszcze interesuj� takie rzeczy? - pomy�la� markotnie. To tak�e by�a wiedza, kt�ra zaginie wraz z nim. Zapuka� do drzwi, spogl�daj�c przy tym szybko w d�, sprawdzaj�c u�o�enie fa�d nauczycielskiej togi. Schludny wygl�d by� bardzo wa�ny, szczeg�lnie w tym domu. Drzwi otwar�a stara kobieta. Pozna� j�. By�a to mat- ka Ostvana. - Garliado, b�d� pozdrowiona - powiedzia�. - Przy- chodz� po czesne za Taro�, twoj� wnuczk�. - Parnagu - odpowiedzia�a po prostu. - Wejd�. Opar� lask� o �cian� domu i wszed�, zbieraj�c fa�dy togi. Zaprosi�a go, by usiad� i poda�a mu kubek wody, potem posz�a na ty�y domu, by przywo�a� syna. Przez uchylone drzwi dobiega�y Parnaga odg�osy jej cz�apania, gdy wspina�a si� po schodach do pracowni tkackiej. Wypi� �yk wody. Dobrze mu zrobi�o, �e m�g� chwil� posiedzie�. Rozgl�da� si� po pomieszczeniu znanym ju� z poprzednich wizyt, widzia� bia�e, surowe �ciany, pe�en plam miecz wisz�cy na haku, rz�d butelek z winem na p�ce wysokiego rega�u. Zza uchylonych drzwi pochwy- ci� spojrzenie jednej z �on tkacza, zaj�tej w pokoju obok sk�adaniem bielizny. Potem ponownie us�ysza� kroki, tym razem m�ode, spr�yste. Przez drzwi wszed� m�ody m�czyzna o szczup�ej, zaci�tej twarzy. Ostvan m�odszy. M�wiono o nim, �� odnosi� si� do bliskich bardzo szorstko i grubia�sko. W jego obec- no�ci mia�o si� wra�enie, �e stale pr�buje co� udowad- nia�. Parnag nie darzy� go sympati�, cho� jednocze�nie wiedzia�, �e Ostvan w stosunku do niego odczuwa� g��- boki szacunek. Pewnie przeczuwa, �e to mi zawdzi�cza �ycie, pomy�la� Parnag gorzko. Pozdrowili si� sztywno i Parnag zda� Ostvanowi spraw� z post�p�w, jakie w poprzednim roku poczyni�a w nauce jego c�rka Taroa. Ostvan wszystkiemu przytakiwa�, ale nie zdawa�o si� go to zbytnio interesowa�. -Wychowujeciej�wpos�usze�stwie i mi�o�ci do cesarza, prawda? - upewni� si�. - Oczywi�cie - powiedzia� Parnag. - Dobrze - skin�� g�ow� Ostvan, wyj�� kilka monet i odliczy� ilo�� potrzebn� na czesne. Parnag odszed�, pogr��ony g��boko w my�lach. Ka�- da wizyta w tym domu budzi�a w nim na nowo wspo- mnienie dawno minionych czas�w, kiedy by� jeszcze m�ody, silny i wierzy�, �e mo�e zmierzy� si� z ca�ym kosmosem, gdy czu� si� dostatecznie mocny, by w�asnymi si�ami wydziera� �wiatu jego prawdy i tajemnice. Parnag prychn�� rozdra�niony. To wszystko dzia�o si� dawno temu. Dzi� by� starym, zdziwacza�ym cz�o- wiekiem, cierpi�cym od nadmiaru wspomnie�, nic po- nadto. Poza tym pochmurnie - czerwone s�o�ce sta�o ju� nisko nad horyzontem, a jego promienie, zbyt s�a- be, by ogrza� w�drowca, rzuca�y d�ugie cienie. Powi- nien si� pospieszy�, je�li chce dotrze� do domu przed zmrokiem. Uwag� Parnaga zwr�ci� poruszaj�cy si� cie�. Gdy pod��y� za nim wzrokiem, rozpozna� na horyzoncie syl- wetk� je�d�ca. Wielka posta� siedzia�a pochylona, jakby �pi�ca, na n�dznym ma�ym wierzchowcu, kt�ry z tru- dem przest�powa� z nogi na nog�. Nie potrafi� powiedzie� dlaczego, lecz ten widok wzbudzi� w nim przeczucie zbli�aj�cego si� nieszcz�cia. Zatrzy- ma� si� i zmru�y� oczy, nie uda�o mu si� jednak nic wi�- cej zobaczy�. �pi�cy je�dziec, wieczorem, nie by�o to absolutnie nic niezwyk�ego. Gdy dotar� do domu, stwierdzi� ku swemu niezado- woleniu, �e zapomnia� zamkn�� okno izby szkolnej. Nie- strudzony p�nocny wiatr mia� ca�y dzie�, by nawia� przyniesionego z pustyni, lekkiego jak kurz piasku i r�wnomiernie przypr�szy� nim ca�e pomieszczenie. Roz- dra�niony Parnag wyj�� wystrz�pion� miot�� z szafy, w kt�rej trzyma� tak�e swoje nieliczne pomoce nauko- we. Musia� wymie�� piach nawet z framugi okna, nim uda�o mu sieje zamkn��. Zapali� glinian� lampk� olejn�, w jej ciep�ym, migoc�cym �wietle zabra� si� do wyciera- nia sto��w i krzese�, potem oczy�ci� p�ki na �cianie i sczytane ksi��ki, w ko�cu zmi�t� piasek z pod�ogi. Usiad� potem zm�czony na jednym z krzese� i zapa- trzy� si� przed siebie. Niespokojne �wiat�o, ta izba noc� - to tak�e przywo�ywa�o wspomnienia, rozbudzone wi- zyt� w domu Ostvana. Kiedy� cz�sto tutaj siedzieli, czy- tali fragmenty ksi��ek i dyskutowali na ich temat, zda- nie po zdaniu omawiali z wielk� nami�tno�ci� i niejeden raz zasta� ich przy tym poranek. Potem nagle rozwi�za� t� ma�� grup�, z dnia na dzie�. P�niej zawsze unika� przebywania tutaj wieczorem. Mia� jeszcze tamte ksi��ki. Le�a�y w ciemnym k�cie na strychu, upchni�te w stary, dziurawy worek ukryty pod opa�em. Postanowi� stanowczo nie rozpakowywa� ich ju� nigdy w �yciu i da� swemu nast�pcy mo�liwo�� znalezienia ich albo nie. Nieszcz�sny ten, kto zw�tpi w cesarza. Dziwne - przypomnia� sobie nagle, �e ju� gdy by� dzieckiem, w�a�nie to ze wszystkich przykaza� intrygo- wa�o go najbardziej. Mo�e w�tpienie by�o chorob�, z kt�r� przyszed� na �wiat ijego �yciowym zadaniem by�oj� zwalczy�. Wiara! Jak�e daleko mu by�o do uwierzenia. W rzeczywi- sto�ci, pomy�la� gorzko, poprzesta�em na unikaniu tego tematu. Nieszcz�sny ten, kto zw�tpi w cesarza. Sprowadzi nieszcz�cie na wszystkich, kt�rzy z nim przestaj�. W�wczas zwyci�stwem by�o zdobycie tych wszyst- kich ksi��ek. Na ich przywiezienie uda�o mu si� nam�- wi� przyjaciela, wyruszaj�cego w podr� do miasta por- towego i rok p�niej dosta� je, doznaj�c przy tym niepo- r�wnywalnego z niczym innym uczucia tryumfu. Zap�a- ci� za nie ogromn� kwot� pieni�dzy, ale dla niego by�y tyle warte. Da�by sobie nawet odj�� prawe rami�, �eby tylko mie� te ksi��ki, pochodz�ce z innych planet impe- rium. W ten spos�b, nie zdaj�c sobie z tego sprawy, posia� ziarno zw�tpienia na urodzajnym pod�o�u. Ku swemu bezgranicznemu zdumieniu odkry�, �e w ksi��kach, pochodz�cych z trzech r�nych �wiat�w, wspominano tkaczy w�osianych kobierc�w. Nie wszyst- kie s�owa rozumia�, jednak opis tej najwy�szej z wszyst- kich kast by� jednoznaczny: m�czy�ni, po�wi�caj�cy cale �ycie na utkanie z w�os�w swoich �on i c�rek jednego je- dynego kobierca, przeznaczonego do cesarskiego pa�acu. Pami�ta� dobrze chwil�, gdy podczas czytania zatrzyma� si�, podni�s� przera�ony wzrok i nieruchomo wpatrywa� w kopc�cy p�omie� lampy olejnej -jednocze�nie formu- �owa�y si� w nim pytania, nie maj�ce od tej chwili opu- �ci� go ju� nigdy. Zacz�� oblicza�. Wi�kszo�� jego uczni�w nie osi�ga- �a nigdy wartej wzmianki bieg�o�ci w pos�ugiwaniu si� wielkimi liczbami, lecz nawet on, cho� zalicza� rachunki do swych najmocniejszych stron, pr�dko popad� w trud- no�ci. W samej Yahannochii mieszka�o oko�o trzystu tkaczy. Ile mog�o by� miast podobnej wielko�ci? Nie wiedzia�, ale nawet przy bardzo ostro�nych szacunkach docho- dzi� do zapieraj�cych dech w piersiach ilo�ci w�osianych kobierc�w, zwo�onych corocznie przez handlarzy do miasta portowego, by przekaza� je cesarskim przewo�nikom. A jeden dywan wcale nie by� ma�y -jego wysoko�� i sze- roko�� r�wna�y si� wzrostowi cz�owieka, do takich wy- miar�w d��ono. Jak brzmia� statut cechu tkaczy w�osianych kobier- c�w? Ka�da prowincja imperium przyczynia si� do ozdo- bienia cesarskiego pa�acu, a naszym zaszczytnym udzia�em jest tkanie najkosztowniejszych kobierc�w wszech�wiata. Jak wielki jest ten pa�ac, �e produkcja ca�ej planety nie starcza�a, by wy�o�y� go dywanami? I Zdawa�o mu si�, �e �ni. Te obliczenia m�g� zrobi� ju� dawno, ale nigdy nie przysz�o mu to do g�owy; do tej pory takie rachunkowe zabawy wyda�yby mu si� blu�nier- stwem. Ale odk�d mia� ksi��ki, opowiadaj�ce o tkaczach w�osianych kobierc�w na trzech innych planetach... A kto wie, ilu ich jeszcze mo�e by�. Nie pami�ta� ju� dobrze, dlaczego wtedy w�a�nie tak post�pi�: utworzy� niewielki kr�g, spotykaj�cy si� regu- larnie wieczorami; kilku m�czyzn, jego r�wie�nik�w, kt�rzy uznali, �e warto jeszcze si� czego� nauczy�. By� mi�dzy nimi znachor, kilku rzemie�lnik�w i jeden z bo- gatych w�a�cicieli stad. To by�o �mudne i m�cz�ce zaj�cie. Chcia� wychowa� sobie takich partner�w do rozmowy, jakich potrzebowa�. Tylu rzeczy musieli si� najpierw nauczy�, nim b�dzie sens dyskutowa� z nimi o sprawach, kt�re zajmowa�y go naprawd�. Jak wi�kszo�� ludzi, mieli zaledwie mgliste wyobra�enie o �wiecie, w kt�rym �yli. Cesarz mieszka� w �pa�acu mi�dzy gwiazdami", tyle wiedzieli - ale nie ro- zumieli, co to znaczy. Musia� wi�c najpierw przekaza� im wszystko, co sam wiedzia� o gwiazdach i planetach, �e gwiazdy na nocnym niebie nie by�y niczym innym, jak bardzo odleg�ymi s�o�cami, z kt�rych wiele otoczonych by�o planetami, na kt�rych tak�e mieszkali ludzie; �e wszystkie te planety oczywi�cie nale�a�y do cesarskiego imperium i �e na jednej z nich, niezmiernie oddalonej od serca monarchii, sta� pot�ny cesarski pa�ac. Musia� pokaza� im, jak oblicza si� powierzchni�, nauczy� rachowania na wielkich liczbach. Dopiero potem m�g� ostro�nie spr�- bowa� wprowadzi� ich w swe heretyckie przemy�lenia. A jednak nieszcz�sny b�dzie ten, kto zw�tpi w cesa- rza i sprowadzi nieszcz�cie na wszystkich, z kt�rymi przestaje. To ma pocz�tek w jednym punkcie i rozprze- strzenia si� potem jak poch�aniaj�cy wszystko ogie�... Tak�e nast�pnego dnia, podczas lekcji, nie opu�ci�y go wspomnienia. Ma�e pomieszczenie wype�nione by�o jak zwykle do ostatniego krzes�a i ostatniego wolnego miejsca na pod�odze, na kt�rym da�o si� usi���. Dzi� musia� w�o�y� wiele wysi�ku w poskromienie zgrai ru- chliwych dzieci. Klasa czyta�a ch�rem, Parnag, nieobec- ny duchem, �ledzi� tekstwswojej ksi��ce, pr�bowa� wy�owi� g�osy czytaj�ce �le lub zbyt wolno. Zwykle mu si� to udawa�o, lecz dzi� s�ysza� g�osy ludzi, kt�rych tu wcale nie by�o. - Na rynku przemawia kaznodzieja - zawo�a� jeden ze starszych ch�opc�w, syn handlarza chustami. - Oj- ciec kaza� mi po lekcjach p�j�� go pos�ucha�. - Mo�emy p�j�� tam wszyscy - odpar� Parnag. W sprawach religijnych stara� si� wykazywa� szczeg�ln� gorliwo��. Nie zawsze tak by�o. W m�odo�ci by� bardziej otwar- ty, bez zastanowienia m�wi� o sobie i swoich uczuciach. Gdy nie czu� si� dobrze, usprawiedliwia� si� przed uczniami, a gdy zajmowa� go jaki� problem, w�wczas tak�e pozwa- la� sobie na rzucenie takiej czy innej uwagi podczas lek- cji. Nawet wtedy, gdy sprowadzone ksi��ki wprawi�y go w g��bokie zw�tpienie i poczyni�y zam�t w jego my�lach, pr�bowa� opowiedzie� o tym uczniom. Spojrza� w�wczas w patrz�ce na niego bez zrozumie- nia dzieci�ce oczy i zmieni� temat. Tylko jeden ucze�, bystry, niezwykle inteligentny ch�opiec imieniem Abron, zareagowa� inaczej. Ku swemu zdumieniu w tym ma�ym, chudym ch�op- cu Parnag znalaz� partnera do rozmowy, jakiego bezsku- tecznie poszukiwa� w�r�d doros�ych. Abron nie wiedzia� wiele, lecz wiedza, kt�r� posiada�, s�u�y�a mu za podsta- w� do zdumiewaj�co samodzielnych przemy�le�. Patrz�c na kogo� swymi ciemnymi, niezg��bionymi oczyma, po- trafi� z niewyszukan�, prostolinijn� inteligencj� dziecka podwa�a� kruche twierdzenia i zadawa� pytania trafia- j�ce w samo sedno problemu. Parnag by� zafascynowa- ny, tote� bez zastanowienia zaprosi� ch�opca do udzia�u w wieczornych spotkaniach swego k�ka. Abron przyszed� i siedzia� z szeroko otwartymi ocza- mi, nie m�wi�c ani s�owa. Skutek by� taki, �e jego ojciec, Ostvan starszy, tkacz w�osianych kobierc�w, ca�kowicie zabroni� mu chodzenia do szko�y. Nauczyciel zaproponowa� Abronowi, by t