Wiechecki Stefan - Wiech na 102
Szczegóły |
Tytuł |
Wiechecki Stefan - Wiech na 102 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wiechecki Stefan - Wiech na 102 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wiechecki Stefan - Wiech na 102 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wiechecki Stefan - Wiech na 102 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STEFAN WIECHECKI
Wiechna 102!
WSTĘP
HENRYKA KOROTYŃSKIEGO
WYDAWNICTWO POLSKIEGO TOWARZYSTWA WYDAWCÓW KSIĄŻEK
Opracowanie graficzne: Jerzy Treutler Redaktor: Zofla Ooboszyńska Redaktor
techniczny: Małgorzata Szumna
SPIS TREŚCI
Przedmowa- Henryk Korotyński. ................. 5
1936-1939
1. Bić świadków. ......................... 9
2. Pomniki Warszawy ....................... 11
3. Parasol w śmietanie ...................... 12
4. Ondulowana władza ...................... 14
5. Wysoka Eksmisjo! ....................... 15
6. Groźny fant........................... 17
7. Rozmowa z zegarem ...................... 18
8. Następca Kusego. ....................... 20
9. Leda z łabędziem ........................ 21
10. "Mlimiuś". ........................... 22
11. Małżeństwo gwiazdy . ..................... 23
12. Kopelman szaleje. ....................... 25
13. Złośliwa wiewiórka. ...................... 26
14. Stój, cipuchna ......................... 27
15. GaryCoopersztein ....................... 28
16. Krytyka literacka ........................ 29
17. Jak Kiliński uszył buty Moskalom . . . - . . ......... 31
18. W dzielnicy dyplomatycznej .................. 33
19. Frak Bogusławskiego ..................... 34
20. Pomyłka wyroczni ....................... 36
21. Umączona władza ....................... 37
22. Maj w komisariacie. ...................... 38
23. Martena i patelnia. ........................ 40
24. System prof.Pigalini ...................... 41
25. Szczyt roztargnienia ...................... 43
26. Sardynki tańsze. ........................ 44
27. Rozmowa prywatna ...................... 46
28. Zawodowy świadek.. ..................... 47
29. Dwie kasjerki .......................... 49
30. Hipopotam czy boża krówka? . ................ 50
31. Niech żyją zasady. ....................... 52
32. Pan Boczkowski ........................ 53
33. Starozakonny gajowy ..................... 55
Powrót Wiecha . ........................ 57
1945-1946
34. Zezowaty baranek ....................... 58
35. Dziecinny podatek ....................... 59
36. Wielbiciel policji ..........
37. 140baniek ....... . ;'. . . .
38. Małżeństwo koleżeńskie......
39. Wiadomo-Stolica! ........
40. Na własną rękę ...........
41. Okazyjna jazda ...........
42. Powitanie Kiercelaka .......
43. Książę w prześcieradle.......
44. Spacerkiem przez Poniatoszczaka
45. Kto mnie bije ............
46. To pan-nie Hitler. .........
47. Pych na wodę! ...........
48. Goering i banany ..........
49. Opera w kuchni. ..........
50. Wigilia tułaczy ...........
1948-1955
51. Mąż oczka łapie. ........................ 84
52. Gaf a św. Mikołaja. ....................... 87
53. Diabeł pod gazem ........................ 88
54. Trzy Ewy ............................ 91
55. Tego nie lubię. ......................... 92
56. Dlaczego metro? ........................ 93
57. Popiel miał gorzej ....................... 95
58. Motocykliści, uwagah ...... ...... .......... 96
59. Fatalne spotkanie ....... ..;.'. ........... 98
60. Koza w kagańcu ........................ 99
61. Nowa numeracja ........................ 101
62. Najwięcej literatów. ...................... 102
63. Z dwoma uszami ........................ 104
64. Zaskórniak ........................... 105
65. Sztorcowanie. ....................... . . 107
66. PGR Śródmieście. ....................... 108
67. My się nakryć nie damy! .................... 110
68. Ogólne chrzciny ........................ 111
69. Za ciasna korona ........................ 113
70. Leszek popraw koronę .................... 115
71. Rudy biber pod Grunwaldem ................. 118
72. Jagiellonka trzepie arrasy ................... 120
73. Jak Sobieski "przerobił" cesarza .............. . ; 122
74. Sejm w karafce ........................ 124
1957-1959
75. Nie ma takiej kobiety... .................... 125
76. Kudy mu do Kiercelaka! .................... 126
77. PutramentczyChatisow? ................... 128
78. Oczkiem wyżej .......
79. Znajomy słoń ........
80. Przyjajeczku ........
1962-1967
81. Przerabiamy Warszawę. . .
82. Trrr...wrrr...prrrr. ......
83. Jak za Dąbrówki. ......
84. duchowy liść ........
85. Byłem na,.Krzyżakach". . .
86. Zaduma nad Matejką ....
87. Żona mu podobnież pomaga
88. Tajemnica rodzinna. ....
89. Teściowa mnie odgania. . .
90. Na plaży... ..........
91. Szpagatowa inteligencja . .
92. Żelazne ciuchy .......
93. Ameryka przez szybę ....
94. Naszmamuciak . ......
95. Windą na Halkę ......
96. Carmen i kołdra puchowa.
97. Hotello ..........
98. Fanfan "Dryblas" ......
99. Plotki królowej Bony ....
100. Na grypę-Medea ......
101. Bez szwagra leżem... . . . .102. A może by tak manto?. .. .
Wydanie II. Nakład 19.800+200 egz.
Objętość: ark. wyd. 11,4 ark. druk. 11
Fotoskład: Zakłady Wklęsłodrukowe RSW "Prasa", Warszawa
Druk i oprawa: Z.G. "Tamka", Warszawa. Żarn. 389-1100/89.
PRZEDMOWA
Zapewne nie tylko starsi wiekiem czytelnicy, ale i ci z młodszego pokolenia
znają takie oto powiedzonka: znakiem tego - śmiej się pan z tego - przypuszczam,
że wątpię - skoro jeżeli -a to ci polka - niech ja skonam - w ząbek czesany itd.
itd. Mówimy tak czasem dla żartu, nieraz słowa te niepostrzeżenie rzucamy w toku
rozmowy, kiedy indziej słyszymy je na bazarach i targowiskach, a to wszystko
Wiech albo przeniósł z warszawskiej gwary do swoich felietonów, albo sam te
słowa stworzył.
Najwybitniejszy znawca tego kręgu problemów, prof. Bronisław Wieczorkiewicz,
pisał o Wiechu: "Stał się on twórcą pisanej gwary stołecznej, potrafił z mowy
mówionej uczynić mowę pisaną".*'Sam Wiech skromnie siebie oceniając, orzekł, że
twórca to za duże słowo, bo on tylko "starał się wiernie ją (tę gwarę - przyp.
HK) odtworzyć" czasem, ale bardzo rzadko, ,,na kanwie istniejących zwrotów
wyprodukować coś nowego". Zazwyczaj ograniczał się do szlifowania warszawskiej
gwary. Kto wie, czy nie największym świadectwem popularności Wiecha w
najszerszych kręgach naszego społeczeństwa, "od dorożkarza do ministra", przed
wojną i po wojnie, było to właśnie, iż niejedno z powiedzonek, stworzonych przez
felietonistę, trafiło do języka, który się potem słyszało naTargówku i na Woli,
w Hali Mirowskiej i na Polnej.
Skąd tak wyjątkowa znajomość i tak znakomite wyczucie gwary warszawskiej u
dzienni karza-felietonisty? Urodził się na Woli, w tej to dzielnicy przy ul.
Wolskiej założył i prowadził w latach 1924-1926 Teatr Popularny, przez długi
okres mieszkał w pobliżu Kercelaka na rogu Chłodnej i Przyokopowej, a właśnie na
Kercelaku (sam o tym wspomina) nasłuchał się warszawskiej gwary i tam podpatrzył
przeróżne typy, z których zrodzili się potem pan Piecyk i Walery Wątróbka z żoną
Gienią.
Drugim chronologicznie, ale chyba najbogatszym, źródłem były dla Wiecha
przedwojenne sądy grodzkie, a on właśnie po krótkim stażu reporterskim w
"Kurierze Warszawskim" i ,,Kurierze Czerwonym" został tej gazety sprawozdawcą
sądowym. Ponieważ w sądach grodzkich klientełąbył najczęściej zwykły ludek
warszawski, przeważały zaś pyskówki, tu Wiech znalazł i sytuacje życiowe, i
słownictwo najbardziej smakowite. A że na szczęście redakcja nie żądała od
Stefana Wiecheckiego zwyczajnych kronikarskich sprawozdań sądowych, pisał więc w
stylu humoreski, a czasem, "żeby było zabawniej" (to są słowa Wiecha), zmieniał
co nieco faktyczny przebieg procesu...
ISBN8345000-30-5
*) Bronisław Wieczorkiewicz "Gwara warszawska dawniej i dziś". Warszawa 1966. 5
Wiech wiernie notował, że jego bohaterowie mówili "musiem", "zamiaruje", ,,u
nasz", "Źalibosz" i tym podobnie, ale już dla pysznej zabawy czytelników sam
określał ZUS słowami ,,Chora Ubezpieczal-nia", o Urzędzie Stanu Cywilnego
Wątróbka i Piecyk mówili ,,magistracki kościół", posterunkowego nazywali
"postronkowym", fata morgana przerabiali na ,,fatamrugana", a przepity głos
któregośz ich kolegów był ,,sznaps-barytonem".
*
Język Wiecha to skarbiec obyczajowy i ozdoba jego pisarstwa, ale, rzecz jasna,
nie tylko to stanowi o trwałej wartości i niepowtarzalnej swoistości dorobku
literackiego Stefana Wiecheckiego.
Był bystrym obserwatorem codziennego życia warszawskiego ludu, znał świetnie
jego obyczaje i nawyki, widział i wiedział, jak pracują handel i gastronomia,
jak działa komunikacja miejska, znał warszawskie kamienice i mieszkania, obracał
się swobodnie wśród różnych profesji - głównie tych na niższych szczeblach
drabiny społecznej. Czasami prowadził Walerego z Gienią do kina lub teatru,
nawet zaglądał z nimi na kiermasz książek czy Warszawską Jesień, jedynie
polityka nie interesowała Wiecha-felietonistę i odnajdujemy u niego rzadkie
tylko jej echa. Można więc rzec, iż był on kronikarzem spraw zwykłych,
codziennych, na które patrzył z pogodnym uśmiechem lub przymrużeniem oka. Takim
spojrzeniem obejmował także Żydów warszawskich. Stanowili w przedwojennej
stolicy jedną czwartą ludności, mieli swoje obyczaje, mówili sobie właściwą
polszczyzną, a ich utrwalenie w felietonach Wiecha stanowi dziś dokument
przeszłości. Nie mam tu, oczywiście, na myśli tysięcy Polaków pochodzenia
żydowskiego, dawno całkowicie zasymilowanych.
Że niezwykłe musiało być (i jest po dziś dzień) pisarstwo Wiecha, niech
zaświadczy i to, że zarówno w latach przedwojennych, jak i w naszych już
czasach, wybitni twórcy literatury polskiej pisali o nim z zachwytem. Juliusz
Kaden-Bandrowski, recenzując w ,,Gazecie Polskiej" (z dn. 6.111.1938 r.) nowy
wówczas zbiór felietonów Wiecha ,,Ja panu pokażę", tak rzekł: "Może zadrżą w
posadach nasi znawcy greki i łaciny, gdy powiem, gdy "orzeknę", że "ten cały"
Wiech to po prostu Plaut**'naszej współczesnej Warszawy. Tom Wiecha "Syrena w
sztywniaku" kandydował do nagrody,,Wiadomości Literackich" na najlepszą książkę
polską roku 1938. Chociaż zwyciężyli Jerzy Andrze-jewski i Maria Czapska, to
przecież opinię jednego z członków jury, wybitnej poetki Marii Jasnorzewskiej-
Pawlikowskiej, warto tu przyto-^ czyć: ,,Obstaję przy Wiechu. Jest to gentelman
szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający. Jego felietony stanowią
pociechę w smutnych chwilach..." A Julian Tuwim w tworzonych podczas
") Titus Plaut - najwybitniejszykomediopisarz starożytnego Rzymu. 6
wojny na obczyźnie "Kwiatach polskich", wspominając tęsknie daleką Warszawę, o
Wiechu te słowa nakreślił:
Potem to ślicznie Wiech uwieczniał, z daleka więc do pana Wiecha pełen
wdzięczności się uśmiecham... l cóż pan teraz uskutecznia?
Również zza Atlantyku w kilka lat później pisał z wielkim podziwem o Wiechu inny
znakomity skamandryta, Jan Lechoń, w swoich prowadzonych w Nowym Jorku
"Dziennikach".
Tu przerwę cytowanie tych dawnych opinii i odnotuję, że w naszej epoce wysoko
cenili pisarstwo Wiecha Paweł Hertz i Melchior Wańko-wicz, Stefan Kisielewski i
Jan Koprowski, a jakże trafnie Ryszard Kosiński na łamach "Świata" nazwał
felietony wiechowskie "dokumentem artystycznym, utrwalającym wiecznie Warszawę
niczym obrazy Canaletta czy rysunki Kostrzewskiego".
Oczywiście, Wiech miał także swoich - i to ostrych - krytyków. W pierwszych
latach pięćdziesiątych młodzi wówczas poloniści, Jan Błoński i Zygmunt Lichniak,
potępiali wprowadzenie do mowy polskiej wiechowskiej gwary z warszawskich
przedmieść, a w 1959 roku na łamach "Życia Warszawy" Jacek Bocheński pisał,
żeWiech "od lat systematycznie paskudzi język polski". Z kompetentną obroną
Wiecha wystąpił wtedy wspomniany tu już prof. Bronisław Wieczorkie-wicz,
natomiast dowcipna i cięta odpowiedź samego autora,,Znakiem tego" ukazała się w
"Expressie Wieczornym". W "Szpilkach" całą stronę zajął rysunek Jerzego Zaruby,
na którym Wiech trzyma w ręku esej Bocheńskiego, a stojący obok Walery Wątróbka
wskazuje ten esej.palcem ze słowami: ,,Śmiej się pan z fego!"
* . • '
Pora na kilka słów o niniejszym tomiku felietonów Wiecha. Wwybo-rze tym zmieścić
się mogła zaledwie mała cząstka jego dorobku pisarskiego, wybór był więc
niełatwy. Przeczytałem na nowo osiemnaście tomów felietonów, wydanych za życia
Wiecha - sześć, które ukazały się przed wojną, i dwanaście spośród ogłoszonych
już w Polsce Ludowej. Z blisko dwóch tysięcy felietonów wybierałem te, które-nie
tylko w moim przekonaniu - czyta się i dzisiaj smakowicie, z uśmiechem, ale i z
łezką, starałem się też, aby tematyka stu dwóch wybranych felietonów była
różnorodna. W przedwojennych przeważają obrazki satyryczne, które zrodziły się z
przysłuchiwania się rozprawom w sądach grodzkich, w powojennych rozmaitość jest
bogatsza, tematem są tu liczne sprawy życia codziennego, a także budowa metra,
ślub księcia Monaco czy przyjazd Kiepury do Warszawy...
Nawet w tak szczupłym wyborze niepodobna było pominąć teatralnych felietonów
Wiecha, zawartych w tomie "Ksiuty z Melpomeną", . ani nie znaleźć miejsca dla
kilku choćby fragmentów "Heleny w stroju
niedbałem", to jest opowieści pana Piecyka o królach polskich, poczynając od
"Mietka Piastuszczaka", który ,,przygruchał sobie jedną Czeszkie, niejaką
Dąbrowszczankę".
Mam nadzieję, że mimo szybkiego upływu czasu niejeden z czytelników uśmiechnie
się do ducha pana Wiecha, pełen dlań wdzięczności, }ak czynił to Tuwim przed 40
z górą laty.
HENRYK KOROTYŃSKI
BIĆ ŚWIADKÓW
W małym kinie na Woli, Pradze czy Ochocie publiczność nie składa się ze
znudzonych malkontentów, którzy wszystko już widzieli, których nic nie może
rozruszać.
Tu się żyje treścią oglądanego filmu, tu się bierze żywy udział w przeżyciach
jego bohaterów.
Głośne komentarze przeradzają się w dyskusję nierzadko nie pozbawioną
psychologicznej głębi i znawstwa ludzkiej duszy.
Obejrzyjmy wraz z nimi film pt.,,Hrabina podrzutek" czyli,,Straszna zbrodnia w
sześciu pokojach z kuchnią" - krew mrożący w żyłach obraz z życia rodowitej
arystokracji salonowej. Dwie serie - 12 aktów razem.
Film nie jest nowy, ale zręczny scenariusz, bogata fabuła i ciekawe ujęcie
fotograficzne zyskują ogólny poklask i najżywsze zainteresowanie.
- Patrz pan, panie Piecyk, co się robi, jak pragnę wolności. Hrabia na gorącem
uczynku małżonkie złapał z kochankiem i nie grzeje go czem popadło, ale kartkie
z adresem od niego bierze, po jaką cholerę?
- Przecież było napisane - żeby wyciągnąć konsekwencję.
- Co, proszę?
- Świadków, czyli sekondantów mu do domu pośle.
- A... i dopiero te dadzą mu wycisk, że niech ręka Boska broni. Właściwie ma
rację, zamożny człowiek, po co się ma sam fatygować. Świadkom butelkie postawi i
wszystko będzie załatwione po formie.
- Nie znasz się pan na honorowem kodeksie karnem. Świadki same nikogo nie
grzeją. Przychodzą tylko i mówi ą:-Panie szanowny, obraziłeś pan naszego kolegie
i albo się pan z niem bijesz, albo jesteś •pan u nas osobnikiem nie honorowem i
każden może panu szanownemu na ulicy, czyli też w restauracji, a nawet na
zaproszonem obiedzie prosto w ślipie napluć i pan nie masz prawa się na niem
odegrać.
- Panie Piecyk, co pan mówisz, i on nie łapie kija i nie wyjeżdża na tych
łachudrach z mieszkania?
- Paragraf mu nie pozwala. Może się tylko ładnie ukłonić i powiedzieć: - Owszem
faktycznie tak jest. Moje świadkowie zobaczą się z panamy!
- A, tu cię boli! Znaczy się, że świadki będą się łoić między sobą.
- Znowuż pan nic nie rozumiesz. Patrz pan, co się właśnie odstawia.
Wlej pierwszej karecie jedzie hrabiazeswojąferajną, a w tej drugiej kochanek ze
swojemy znowuż poniteramy.
- A ten lebiega z bródką i sakwojażem, kto to będzie taki? Portier z pałacu,
wałówkie dla wszystkich wiezie?
- A idźże pan, to jest doktor z lekarstwamy.
- Znakiem tego krew się poleje.
- To jeszcze dobrze, bo i trup być może albo kalectwo na całe życie.
- Co pan mówisz, to nie dosyć, że ten kochanek hrabiemu żonę wypotrzebował,
jeszcze życia go pozbawić może albo kaleką uczynić, żeby na stare lata po
prośbie z harmonią chodził. To niemożliwość.
- Zaraz się pan przekonasz. O, właśnie świadkowie wręczają hrabiemu broń.
- Te dwóch?
- Owszem.
- A dlaczego w rury się poubierali, na wesele za drużbów prosto stąd jedą?
- Paragraf taki! Świadek musi być przy cylindrze i w rękawiczkach.
- l patrz pan, jakiego gnata mu dają. To nagan na dwadzieścia osób, jak pragnę
zdrowia. Marne tego kochanka widoki.
- To jeszcze nie wiadomo. On ma takiego samego.
- Swojem porządkiem hrabia ma cykorie jak cholera, w górę się patrzy, jakby
chciał prysnąć na drzewo.
- Daj pan spokój, o tem wcale nie myśli. Hrabinie sobie przypomina. \
- Tak, możliwe, i mówi chłopina do siebie: Ach ty cholero, za wieczne ondulacje
szarpana, przez ciebie mam tu teraz takiego mojra i życie pod kulamy narażam.
Ale poczekaj, jak szczęśliwie przyjede do domu, to ja cię wykształcę... A co te
świadki mówią do niego?
- Buntują go, żeby się pogodzić nie chciał. Strzelaj hrabia mu prosto w czoło,
mówią, my go drania znamy, on hrabiemu jutro to "* samo uskuteczni, chociaż
dzisiaj przeprosi.
- Widzisz pan, jakie kozaki. Chcę, żeby insi się bili, a oni same zza drzew będą
kapować. Bywszy na miejscu tego hrabiego, jak bym wziął tego gnata za lufę, jak
bym się odwinął, jak bym przejechał po zębach jednemu i drugiemu świadkowi, to
by się jem napuszczania człowieka na człowieka odechciało. Doktorowi sakwojaż
bym odebrał, wypapro-szył z narzędzi, kopniaka w bródkie i szoruj do domu.
Przecież to bez tych drani wszystko. Jak to, jeżeli o wiele moja żona zdradę
małżeńskie uskuteczniła, to ja mam się zrywać dlatego o czwartej rano, bez
czapki w lesie pod gołem niebem stoić, a kto wie, czy nie być uszkodzonem z
palnej broni.
Dlaczego? Żeby się dwom łachudrom w celindrach podobać? Żeby doktor dwadzieścia
złotych zarobił? Niech ja skonam! Niech ja skonam, tak bym te sprawę załatwił.
- Panie starszy, przymknij no się pan trochę, za głośno się pan wyszczególniasz.
Każdy chce trochę porozmawiać, a pan pyskujesz, że do słowa z narzeczoną dojść
nie mogie - przerwał ktoś przemówienie przeciwnikowi pojedynków.
A szkoda, byłoby bardzo ciekawe usłyszeć ciąg dalszy, zwłaszcza, że cnota
zwyciężyła, mąż ciężko zranił kochanka, pogodził się z żoną
i wyjechał w podróż do krajów podzwrotnikowych.
Przy wyjściu raz jeszcze spotykamy pana Piecyka i jego towarzysza, który mówi:
- A ja panu szanownemu raz jeszcze zaznaczam: świadków grzać, 'to nie będzie
pojedynków!y
POMNIKI WARSZAWY
Pan Stanisław Stępień, stolarz meblowy, kocha swoje miasto stołeczne bardzo. Z
dumą pokazuje je obcokrajowcom z Radomia czy Kalisza, jeśli zetknie się z nimi
na pomoście tramwaju. Tak też było pewnego jesiennego ranka.
Pan Stanisław jechał sobie 18-tką z Pragi do domu na ulicę Puławską, kiedy
rozpoczął z nim rozmowę jakiś pan o wyglądzie zdecydowanie prowincjonalnym:
- A co to, panie, takiego? - zapytał nieznajomy na widok kolumny Zygmunta.
- Ten słup i figura z majchrem w ręce na wierzchu, to nieboszczyk król Zygmont.
Morowy był chłop, chojrak, jakich mało. Jak wojna była, grzał się z kiem popadło
i wszystkich na obie łopatki rozkładał. A znowuż w spokoju to ten most, cośmy go
przejechali, zbudował, wiadomo, że nie sam, remiechy robili, kowale, a także
samo ślusarze, ale król forsę dał i roboty doglądał.
Most był dobry ładne parę lat, aż go wziął pod opiekie magistrat i cały się
rozłazi, że strach jechać.
- A ten facet w pereł i nie z ręko na portfelu, kto to będzie?
- Drukarz jeden. Mickiewicz się nazywał, na imię miał Tadeusz. Ładne książki
drukował i niedrogie.
Potem żydowskie wojsko chciał robić, ale nie mógł się z temy beduinamy dogadać,
każden chciał w kancelarii albo prowianturze służyć, aż ze zmartwienia umarł.
Ten drugi na lewo, to Kupernik, z koszykiem w ręcach. Właściwie nie wiadomo, co
to jest. Jedne mówią, że to koszyk, drugie, że arbuz, w każdem bądź razie coś
trzyma i jak pan widzisz, siedzi. Co to za jeden był, z jakiego fachu, tego nikt
w całej Warszawie nie wie. Podobnież w gwiazdy, jak ciepła noc była, patrzeć
lubił. To dobre na ksiutach w Młocinach na trawie się położyć i w górę kapować,
ale z tego nikt nie wyżyje. Toteż ja nie wierzę, żeby mu rząd za to forsę
płacił.
Jakoś to musiało być inaczej... Jak pan chcesz, możemy się spotkać n
po południu, to pokażę panu jeszcze króla Sobieskiego, co to zTurka drania pod
Wiedniem jajecznicę zrobił i...
Pan Stanisław nie dokończył swej historycznej opowieści, gdyż spostrzegł, że
jego wdzięczny słuchacz wyskoczył przed chwilą z tramwaju i ucieka uiicą
Świętokrzyską.
Coś tknęło p. Stępnia. Sięgnął do kieszeni i z przerażeniem skonstatował brak
woreczka z 38 złotemi.
Puścił się w pogoń i na rogu Jasnej nieuczciwego prowincjonała przychwycił.
Okazał się nim p. Wiktor Kołacz, który miasto znał nie mniej dobrze od swego
cicerone, gdyż tu się urodził, tu wychował, tu odsiedział 6 wyroków za
doliniarstwo.
Pan Stanisław najbardziej był rozżalony, że się na próżno ,,napy-skował" i że
takiwzęby kopany oprycha,, na dziedzica z prowincji" go nabrał.
Toteż z całą satysfakcją wysłuchał wyroku sądu grodzkiego, skazującego p.
Kołacza na 3 miesiące aresztu.
PARASOL W ŚMIETANIE
Pan Motel Parasol jest wzorowym gospodarzem. Sam osobiście co piątek udaje się
za Żelazną Bramę, kupuje garnek śmietany i uzupełnia w ten sposób zapasy swej
spiżarni, umieszczonej w korytarzu obok mieszkania. Tego rodzaju postępowanie
teoretycznie chroni pana Parasola przed wyzyskiem sklepików i koszykowym panny
Marcysi Piekutkówny, zarządzającej u niego departamentem kuchennym.
Okazało się jednak, że nie każda teoria wytrzymuje próbę życia. O
zapobiegliwości p. Motla dowiedział się jakiś specjalista od ,,robót
spiżarnianych" i pewnego niedzielnego wieczoru, otworzywszy wytrychem skrytkę w
korytarzu, zabrał stamtąd garnek ze śmietaną.
Tak się niefortunnie złożyło, że na zakręcie między 3 a 2 piętrem specjalista
spotkał pana Parasola, któ,ry, poznawszy swój garnek, zawołał do żony:
- Reguchna, co widzę ja? To nasza śmietana jest! Usłyszawszy to, włamywacz
potroił krok i wkrótce znalazł się na ulicy. Za nim cwałował p. Parasol, wołając
rozdzierającym głosem:
- Trzymaj śmietanę!
Sytuacja złodzieja była wręcz tragiczna. Rozhuśtany płyn zalepił mu twarz i oczy
i bryzgał wesoło w górę, co wpływało bardzo na osłabienie tempa biegu. Nic więc
dziwnego, że p. Parasol wkrótce
zrównał się z przestępcą, który po chwili namysłu wręczył mu garnek ze śmietaną
i uciekał dalej.
Zacietrzewiony p. Parasol, zamiast przystanąć, biegł dalej, ochlapując śmietaną
przechodnia p. Nuchyma Krakowiaka, który przyłączył się do pogoni.
Wskutek tego między ścigającymi panami zawiązała się następująca rozmowa:
- Co pan się chlapasz, co?
- Co znaczy się chlapam, złodzieja muszę ganiać.
- To rzuć pan garnka.
- Nie mogie, się rozbije.
- To stój pan!
- Nie chce, to mój złodziej jest.
- Uprzedzam się z panem, że jak pan jeszcze raz chlapniesz mnie na rymanarkie ze
śmietaną, pójdę pana dać w pysk.
- Kogo pan dasz w pysk?
- Panu.
- Mi?
- Ci, cholera jedna! - zawołał pan Krakowiak, na którego bryznął właśnie nowy
strumień śmietany.
W chwilę potem obaj goniący poczęli się okładać garnkiem, z którego zostały
tylko skorupy.
Nadbiegł posterunkowy Michalak i rozbroił walczących. Złodziej uciekł... Resztę
śmietany zjadł jakiś starozakonny.
Sprawa oparła się o sąd, przed który p. Krakowiak pociągnął p. Parasola, żądając
odszkodowania za uszkodzony garnitur i domagając się kary za pobicie.
Sędzia grodzki, rozważywszy jednak całokształt zajścia, sprawę umorzył ku
zadowoleniu obecnej na rozprawie p. Marcysi Piekutek, która wychodząc rzekła do
swego chlebodawcy:
- No, widzi pan, chytremu zawsze tak wychodzi. Żałował pan te parę groszy na
koszykowe dla mnie i co? Śmietanę ktoś zeżarł, po mordzie pan dostał i o mały
figiel byliby pana w kozie zamkii!
Trudno odmówić pannie Marcysi pewnej racji.
ONDULOWANA WŁADZA
- Krewa z naszem bratem, panie szanowny. Mało było konnej, rowerowej i wodnej
gliny, jeszcze teraz damską wynaleźli i jak tu wyżyć z pracy rąk?
- Glina w gorsecie z fiszbinamy i w wiecznej ondolacji nic ważnego!
- Nie mów pan takich rzeczy, w gorsecie nie w gorsecie jeszcze prędzej za mordę
pana szanownego weźmie i do młyna zataszczy.
- Jakiem prawem?
- Takiem prawem, że jako człowiek z wyższem wykształceniem salonowem nie
będziesz pan chciał za żłoba z prowincji się pokazać i sam pan pójdziesz
dobrowolnie jak baranek, gdzie pana kobieta zaprosi.
- Jeżeli o wiele dobrowolnie to faktycznie. Ale na siłę nic nie zrobi. Zawsze
mężczyzna kobiecie pryśnie, jak chce. Co spodnie i wygodny kamasz, to nie
pantofelek na francuskiem obcasie i wąska spódnica.
- Tyżpan nie masz racji. Damska policja jest szemrana i spódniczki ma zapinane
na guziki od góry do dołu. W razie jeżeli dany osobnik robi chodu, panna
glinszczanka rozpina spódniczkie i gania za niem jak maszyna.
- Owszem, sukienka zapinana na guziki poręczna jest co pod względem wsiadania do
tramwaju i wolnej miłości naświeżem powietrzu, ale dla policji się nie nadaje.
- W jaki sposób?
- W taki sposób, że policjant, któremu na służbie łososiowy desus spod kapoty
się miga, swojej powagi mieć nie będzie.
- Przede wszystkiem mondurowa galanteria wewnętrzna damskiej policji musi
posiadać kolor granatowy z niebieską wypustką, to jest raz, a po drugie, jeżeli
nawet nie, to nie wiem, czy znalazłby się ktoś, co by chciał na humorystyczne
drakie się narazić, żeby go rozpięty od dołu władzuchna po ulicy ganiał.
Ze wstydu byś się pan przed znajomemi spalił, no nie?
- Poniekąd tak jest.
- No, widzisz pan, znakiem tego nie wyrażaj się pan o damskiej policji, bo
niewiadome jeszcze, ile wyroków przez nią pan odsiedzisz.
- A swojem porządkiem jest sposób na żeńskie władze.
- Któren? Powiedz pan.
- Myszą.
- To znaczy detalicznie jak?
- Żywe mysze władzy na pończochy wypuścić, krzyku narobi jak wielkie
nieszczęście, po stołach i krzesłach będzie skakać, a my sobie temczasem
spokojnie chodu.
- Chyba że w ten deseń.
Dialog powyższy toczył się dziś rano w sądzie grodzkim przy ul. Długiej między
dwoma panami w aresztanckich garniturach, skracającymi sobie oczekiwanie na
sprawę czytaniem gazety ze szczegółowym opisem uroczystej inauguracji brygady
mundurowej policji kobiecej.
Rozmawialiby może dalej, gdyby uwagi ich nie zajął rozpoczęty właśnie proces
pani Rozalii Koralik, teściowej, oskarżonej o pobicie zięcia, pana Euzebiusza
Kwaśniewskiego, za pomocą klatki z żywą wiewiórką.
Jak wynikało z przewodu, nieszczęsny zięć, zaatakowany portretem w mahoniowych
ramach, usiłował postraszyć teściową wiewiórką, ale odebrano mu ją i zadano
osiem ran cięto-tłuczonych. Teściowa dostała tydzień aresztu.
A entuzjasta policji kobiecej spojrzał na swego towarzysza i rzekł:
- No, widzisz pan, a mówiłeś pan, że kobieta myszy się boi.
- Taka stara makolągiew samej cholery się nie zlęknie, ale w żeńskiej władzy
takie wydry nie służą, tylko kobietki palce lizać, z serco-wem uczuciem.
A
WYSOKA EKSMISJO!
Im bardziej poznaję ludzi, tym więcej kocham psy, a zwłaszcza cwajnosy -
powiedział sobie p. Antoni Moczulski, otrzymawszy potężny ,,okład" od swych
sąsiadów, braci Walendów.
To rzekłszy, nabył na Kercelaku wspaniałego buldoga i przyprowadził do domu,
pewny, że bracia Walendowie nie zaryzykują już drugiego najścia.
Istotnie buldog, siedzący na słomiance przed drzwiami p. Moczul-skiego, budził
ogólny szacunek i zaczepni bracia poniechali dalszego prześladowania pana
Antoniego.
Niestety jednak, obecność wiernego zwierzęcia nie tylko broniła nietykalności
jego pana, ale tamowała wszelki ruch na klatce schodowej.
Lokatorzy wyższych pięter, przeważnie poważni handlowcy, nie wychodzili na
ulicę, nie upewniwszy się uprzednio, czy ,,un, ten pies, jest w mieszkaniu".
Tak się złożyło, że sąsiadem p. Moczulskiego drzwi w drzwi był sam właściciel
domu, p. Mordka Szwarcman. Jako człowiek zamożny, p. Szwarcman był bardzo
przywiązany do życia i nie znosił żadnego
gwałtu fizycznego, toteż jemu wierny pies lokatora najwięcej dawał się we znaki.
Nieszczęśliwy gospodarz, sprawdziwszy przez dziurkę od klucza, że buldog jest
nieobecny, wyskakiwał jak marionetka ze swych drzwi, w kilku susach przebywał
schody i odzyskiwał przytomność dopiero na ulicy.
Rzecz jasna, że tego rodzaju wzruszenia, przeżywane cztery razy dziennie, mogły
poważnie podkopać zdrowie.
Toteż p. Szwarcman z początku osobiście, a później za pomocą pisma rejentalnego,
wezwał p. Moczulskiego do usunięcia psa z domu. Ale ponieważ apele te
pozostawały bez skutku, zwrócił się wreszcie do sądu o uwolnienie go od
uciążliwego lokatora.
Na rozprawie p. Szwarcman wielkim głosem domagał się usunięcia niebezpiecznej
przeszkody z sieni.
- Trzy miesiące, jak ten pies idzie leżyć na słomiance, ja zupełnie nie żyję. l
nie wiem, czy ten dom jest mój, czy temu psa. On się rozbija po sieni jak sam
gospodarz, a ja przy niego jestem po prostu, można powiedzieć, mały kotek. Ja
wyglądam przez dziurkie, ja skakam jak wariat po schodach, ja się cieszę, że on
akurat ji i że ma apetytu. Ale z powodu ja też chcę trochę żyć, proszę bardzo,
żeby on się wyprowadził.
- Wysoka Eksmisjo! - zaczął swoje przemówienie p. Moczulski -konstytucja jest od
tego, żeby każden jeden obywatel miał prawo trzymać w domu takie stworzenie,
jakie lubi. Jeden chowa złote rybki, drugi ma życzenie, żeby cholera wiewiórka
cały dzień mu w klatce skikała. Inszy znowuż zadowolniony jest, kiedy kanarek
drze się jak powietrze. Ja obóstwiam psy. Piesek mój to łagodniak jest jakich
mało. Mordę ma faktycznie wredne, ale serce dobre i taką smykałkie, że uszkodzić
może tylko drania, co się do moich drzwi podsuwa. Pana gospodarza szanuje i
nigdy nie zaczepi, a że czasem jakiego staroza-konnego postraszy i trochę po
schodach przegoni, to tylko z nudów i przez samopoczucie humoru.
Sąd wysłuchawszy tego wywodu orzekł, że ponieważ tego rodzaju żarty nie znajdują
uznania wśród współlokatorów, p. Moczulski winien się zobowiązać, że będzie
trzymał psa w mieszkaniu. W przeciwnym razie zostanie wraz z nim wyeksmitowany.
P. Moczulski ze łzą w oku zobowiązanie podpisał, obiecując poskarżyć się
Towarzystwu Opieki nad Zwierzętami.
e
GROŹNY FANT
Najgorszemu wrogowi nie należy życzyć takiego interesu, jaki zrobił znany
dyskonter prywatny, pan Salomon Kapelan, licytując swego długoletniego dłużnika,
b. ziemianina, p. W.R., zamieszkałego przy ul. Marszałkowskiej. No bo proszę
pomyśleć, gdy licytanci, wyłącznie starozakonni, byli już obecni w ciasnym
pokoju, okazało się, że pierwszym przedmiotem, podlegającym sprzedaży, jest
dubeltówka. Gdy komornik zawołał:
- Dubeltówka firmy National Liege, w dobrym stanie, złotych 75 po raz pierwszy,
kto daje więcej? - najbliżej stołu stojący kupcy drgnęli i cofnęli się z
szacunkiem o dwa kroki.
- Może panowie zechcą obejrzeć, proszę. -Tu egzekutor wziął do ręki
śmiercionośne narzędzie.
- Panie komisarzu, zostaw pan takich żartów! Może być nieszczęście!
- Broń nie jest nabita!
- Kto może wiedzieć?! Ja pana proszę, trzymaj pan wintowkie wyżej!
- Co znaczy wyżej? Trzymaj pan niżej! Troszkie na lewo! - krzyczeli licytanci,
zależnie od wzrostu i zajmowanych miejsc. A w końcu oświadczyli, że nie przyszli
tu się bać, tylko kupować, i jeśli dubeltówka nie zostanie wyniesiona do
drugiego pokoju, odstąpią od licytacji.
Uratował sytuację pan Zaicman dzięki swojej wypróbowanej odwadze znany pod
przezwiskiem,,Zaicman chojrak". Bohaterski człowiek kupił flintę i obiecał
przysłać po nią dozorcę domu.
Przystąpiono do dalszego ciągu.
- Proszę sprowadzić następny przedmiot!
- Rasowy doberman, złotych pięćdziesiąt!
- Co jest doberman? Czy broń Boże nie rewolwer?
- Chciałembym, żeby to był rewolwer, to jest pies!
- Co pan mnie nie mówisz? Żywy pies? Ja odchodzę.
Ale było już za późno, ,,następny przedmiot" wpadł do pokoju ze straszliwym
szczekaniem, rwał się na smyczy, wpadał w podskokach na licytantów, którzy, nie
czekając, co będzie dalej, ruszyli po schodach na dół, koziołkując i
przewracając się wzajemnie. Niektórzy z nich zatrzymali się dopiero w Saskim
Ogrodzie.
Chcąc za wszelką cenę dokończyć licytacji, p. Kapelan został, kupił dobermana i
wraz z dwoma synami postanowił przewieźć go na Wołówkę i tam niezwłocznie
sprzedać.
Ale jak go przewieźć? Przyjęto następujący plan strategiczny. Przodem miał
postępować starszy Kapelan trzymając w ręku kawałek prawdziwej otwockiej
kiełbasy z czosnkiem. Za nim, dzierżąc dobermana na smyczy, zgodził się iść
nieszczęsny dłużnik. W tym porządku
pochód posuwał się do wynajętej taksówki. Według umowy, gdy zły pies znajdzie
się wewnątrz taksówki, p. Kapelan rzuca kiełbasę i wyskakuje, synowie
zatrzaskują drzwi i wehikuł rusza na Wotówkę.
Plan był dobry, ale widocznie wykonanie szwankowało, gdyż w pewnej chwili p.
Salomon znalazł się w zamkniętej taksówce sam na sam z dobermanem. Co się tam
działo, dokładnie nie wiadomo. Szofer słyszał tylko jakieś warczenie i
kotłowaninę, po której nastąpił brzęk wybijanych szyb i krzyki rozpaczy. Po
zatrzymaniu samochodu na jedną stronę wyskoczył blady Jak świeca" p. Kapelan, na
drugą doberman, aportując w zębach fragmenty jego spodni.
Kupiec przeleżał tydzień na oddziale dla nerwowo wyczerpanych w szpitalu na
Czystem, po czym, pozwany przez szofera, musiał stawić się w sądzie grodzkim.
Zapłacił grubszy grosz za wybite szyby.
ROZMOWA Z ZEGAREM
Nie wszyscy wiedzą, dlaczego zmieniono numer sympatycznej "Zega-rynki"
telefonicznej, informującej stolicę, tak chętnie i tak niewyraźnie, o stanie
czasu. Prawdopodobnie na wieki pozostałoby to tajemnicą dyrekcji ,,PASTY", gdyby
nie przypadek, który pozwolił nam odkryć właściwą przyczynę tej reformy.
Ale zacznijmy od początku. Pan Teof ii Ciuchna, człowiek zasłużony na polu
masowej konsumpcji wyrobów monopolowych, zasiedział się pewnego razu ze swym
przyjacielem, p. Feliksem Ziorkiem, w jednym z popularnych barów. Ponieważ p.
Teofil przyrzekł żonie, iż stawi się w domu punktualnie o godzinie 11 wieczorem,
natychmiast po ukończeniu czwartej butelki, wzorowy mąż, sięgnął po zegarek,
zadrżał i rzekł do przyjaciela:
- Feluś... czy mnie oko nie myli... bo zdaje się, że jest... trzecia... w nocy.
- To niemożliwe, Teoś, twój zegarek wyraźnie nawala...
- Feluchna, nie obrażaj zegarka... To najdroższa moja pamiątka, od żony, klejnot
rodzinnny... Ale jeżeli już nie masz względów dla moich uczuć familijnych, to
szanuj przynajmniej... wynalazek... czyli tak zwany cud techniki dwudziestego
wieku...
- A ja chromolę taką technikę.
- A dlaczego?
- A dlatego, że źle chodzi... W ogóle zegarek to ananachronizm.
- Feluś, nie wyrażaj się... o naukowej zdobyczy.
- To guzik nie zdobycz. O, proszę cię, tu wisi... prawdziwy cud
techniki... z kółkiem... Nakręcasz, bracie, numer i automat cię informuje, która
jest godzina, co do minuty... bez grandy...
- Co ty mówisz... Ano to spróbujmy... a który numer trzeba nakręcić?
- Pięćset pięćdziesiąt trzy i dwa... zera...
- Ano dobra.
Pan Teofil wstał, podszedł chwiejnym krokiem do telefonu i, długo celując do
każdej dziurki, wykręcił wreszcie wskazany numer. Słuchał chwilę, a w końcu
rzekł do przyjaciela:
- Feluś... wynalazek mówi ,,hallo".
- Nie ma prawa, to jest automat, płyta gramofonowa, tylko podaje godzinę, nic
więcej, rozumiesz!
- Ja rozumiem, ale on mówi ,,hallo".
- Tak? Widocznie ulepszyli... No to się spytaj, która godzina.
- Feluś, automat mówi, żebym się odczepił.
- To niemożliwe, nie zrozumiałeś, spytaj się jeszcze raz.
- Która godzina? Co? Słuchaj, zdaje się, że płyta mnie sztorcuje.
- No to się nie daj.
- Wynalazek, cicho! Co jest do cholery, zdobycz naukowa z pyskiem do abonenta?
Cud techniki na mamusie interesantowi wjeżdża?! Wynalazek, zamknąć mordę, bo jak
sztuknę w tubkie, to wskazówki pogubisz-krzyknął p. Teof ii i rzucił słuchawkę
na widełki.
- Teoś, co on ci mówił? - zagadnął p. Feliks.
- Mówił, żebym złamał rękę i nogę... i po nocy go nie budził... w ogóle kłócił
się ze mną ząb za ząb.
- No, no... a to ulepszyli! Żeby się płyta sprzeczała z żyjącym człowiekiem,
tego jeszcze nie było. Ale w każdym razie musimy się dowiedzieć, która godzina.
Dzwoń jeszcze raz.
Pan Teofil zadzwonił raz jeszcze, a usłyszawszy jakiś niepochlebny epitet, sklął
automat od ostatnich i poszedł z przyjacielem do domu. Jakież było jego
zdziwienie, gdy po kilku tygodniach otrzymał wezwanie do sądu grodzkiego, w
charakterze oskarżonego o obrazę jakiegoś p. Eugeniusza Kupczyka.
Okazało się, że p. Teofil fałszywie sią łączył i zamiast do zegara dzwonił do p.
Kupczyka, którego dwukrotnie zerwał z łóżka i w dodatku bardzo obraził. P.
Kupczyk, dowiedziawszy się, spod którego numeru do niego dzwoniono,
przeprowadził śledztwo w barze i dotarł do p. Teofila.
W sądzie p. Ciuchna oświadczył, iż z powodu zdenerwowania palec mu się obsuwał
po krążku, co powodowało omyłkę o kilka numerów. Teraz uznaje swój błąd i prosi
o przebaczenie, zresztą nieprzyjemne słowa dotyczyły tylko automatu, nie zaś p.
Kupczyka. P. Kupczyk zgodził się na to wyjaśnienie i sprawa została umorzona.
Dodać należy, że nie tylko p. K. był zbudzony po nocy w sprawie godziny. Oto
dlaczego numer "Zegarynki" uproszczono na ,,05".
NASTĘPCA KUSEGO
Pan Konstanty ChudeK, lakiernik, jest z zamiłowania sportowcem i marzy o
zastąpieniu Kusocińskiego na bieżni. Dowiedziawszy się, że może go ubiec w tym
nowoodkryty talent, długodystansowy Noji, pan Chudek zmartwił się bardzo i
powiedział sobie: ,,Jak to, stolarz akordowy ma dać w kuchnię galanteryjnemu
lakiernikowi? Nigdy do tego nie dopuszczę. Dla całego naszego cechu byłaby to
choleryczna hańba! Trzeba zacząć trening!"
Ponieważ podczas dnia p. Chudek nie rozporządzał ani czasem, ani odpowiednim
terenem, postanowił prowadzić zaprawę nocami na podwórku domu, w którym
mieszkał.
Sporządził sobie odpowiedni strój sportowy, obcinając połowę nogawek od ciepłych
trykotów. Górną część ciała ozdobił sztuczkową kamizelką.
Kostium był świetny, dawał bowiem dużą swobodę ruchów i nie pociągał prawie
żadnych kosztów. A jednak on to stał się przyczyną klęski p.Chudka, i to nie
podczas walki, w oczach dziesiątków tysięcy rozentuzjazmowanych widzów, ale już
w czasie pierwszych treningów.
Pewnej nocy, gdy szybkobiegacz po raz siódmy okrążał śmietnik na podwórzu,
wybiegł ze swego mieszkania inny lokator tego domu, p. Karol Szypulski, i
tapicerskim młotkiem zadał sportowcowi kilka trwałych obrażeń, opisanych
następnie przez urzędowego lekarza. Wkrótce dokument ten znalazł się na stole
sędziowskim w sądzie grodzkim, tworząc w towarzystwie innych urzędowych papierów
akta sprawy ,,Chudek contra Szypulski".
Zainterpelowany przez sędziego, p.Szypulski w sposób następujący usiłował
usprawiedliwić swoje postępowanie:
- Nie miałem innej rady, proszę Najwyższego Sądu. Muszę zaznaczyć, że jestem
człowiekiem nerwowem, a łóżko mam poniekąd przy oknie. Znakiem tego, ile razy
pan Chudek koło moich okien przeleciał, blask szedł do pokoju od jego białych
jegerów i, ma się rozumieć, faktycznie mnie budził. Zwróciłem panu Chudkowi
delikatnom uwa-gie raz i drugi: ,,Nie lataj mnie pan w gaciach pod oknamy, bo
mnie pan sen z oczów płoszysz. A ten nic, tylko gania dalej. Czy Najwyższy Sąd
byłby w taki sposób lepszy?"
- Więc przyznaje się pan, że uderzył poszkodowanego kilkakrotnie jakimś twardym
przedmiotem, przecinając mu śluzówkę na przestrzeni półtora centymetra?
- Przepraszam Wysoki Sąd - przerywa sędziemu pobity sportowiec. - Uderzyć mnie,
owszem, uderzył, ale nie w żadne ślazówkie, tylko w mordę.
- A czy pan tak spokojnie znosił te uderzenia? Całkiem spokojnie?
On pana bił, a pan się zachowywał jak baranek? - zapytuje z kolei pana Chudka
obrońca oskarżonego, adwokat G.
- Proszę Sądu Wysokiego, skoro jeżeli pan mecenas będzie mnie ubliżał i sobaczył
od baranków, zmuszony będę odroczyć sprawę. Ja dla pana szanownego nie żaden
baranek i nie zaczynaj pan ze mną, żebym panu nie powiedział, kto pan jesteś.
Nie wiadomo jak by się ten niemiły incydent skończył, gdyby nie interwencja
sędziego, który, uznawszy przewód za skończony, ogłosił wyrok skazujący pogromcę
sportowego asa na jeden tydzień aresztu.
Pan Chudek obiecał trenować w smokingowych spodniach.
LEDA Z ŁABĘDZIEM
Pan Hipolit Rączko jest właścicielem salonu sztuki, rozumie się wędrownego. Pod
ścianami domów ustawia on szeregiem tzw. ,,lan-szafty", czyli oleodruki różnej
treści, oprawne w suto złocone ramy. ,,Lanszafty" te tworzą jak gdyby ruchomą
wystawę dzieł sztuki, trwającą w danym miejscu aż do zjawienia się policjanta. W
razie interwencji nieczułego na prawdziwe piękno przedstawiciela władzy, wystawa
przenosi się o kilka przecznic dalej.
W dniu 2 października r.ub., na rogu ul. Wileńskiej i Konopackiej, pan Rączko,
łypiąc okiem na boki, w taki mniej więcej sposób zachęcał przechodniów do kupna
wystawionych obrazów.
- To jest ,,Roneo i Julia". Jedne bogate państwo mieli córkie ślicznom jak
marzenie. Wiadomo, że za byle łachudrę wydać nie chcieli, ale głupia dziewczyna
zakochała się w jednem łatku, muzykant to, zdaje się, był. Stary Julci nie
chciał słyszeć o romansach i wystawaniu po bramach. Ale kto młodziaków upilnuje.
Po nocy łaził do niej bez balkony. Co państwo widzą na tem lanszafcie.
Ten drugi widoczek jest z tej samej serii. Widzą tu szanowne koncmany Julcie w
tromnie w dolnem kościele przed samem wyprowadzeniem, bo struła się biedaczka
esencjom octowom z miłości. Ten ów Roneo łaził po cmentarzu tam i nazad, aż się
frajer zaziębił i umarł
na grypę.
Drugi lanszaft na lewo jest pod tytułem: ,,Loda z łabędziem". To obraz dla
dzieci niedozwolony! Chłopaki wont!
Jeden kanciarz zakochał się w pannie, co bardzo lubiła drób, a już co łabędzie,
to można po prostu powiedzieć szalenie. Cwaniak ten, jak szedł do niej, za
łabędzia się przebierał i co wyprawiał, widać na
lanszafcie. Tu pan Rączko mrugnął szelmowsko okiem do młodej pary, przy-
giądającej się obrazowi. Panienka zarumieniła się jak wiśnia, a jej towarzysz,
jak się potem okazało p.Konstanty Słaby, rzekł:
- Panie artysta, żebym ja pana już nie w łabędzia, ale w bite i kopane kaczkie
nie zamienił!
- Przepraszam, panie szanowny, o co się rozchodzi? O tę "Lode z łabędziem"?
Panienka zarumieniła się po raz drugi i szepnęła towarzyszowi:
- Panie Kostuś, w szyję go!
Pan Konstanty chwycił "Sąd Parysa" ze szkłem i wsadził p.Rączce na głowę. Pan
Rączko nie pozostał mu dłużny i rozbił o pana Słabego "Bitwę pod Grunwaldem"
oraz kilka pomniejszych zwycięstw polskiego oręża. Kres walce położył policjant.
W sądzie grodzkim wyjaśniło się, że ukochana P.Konstantego nazywa się p.Loda
Majewska i niepochlebną opinię mitycznej ,,Ledy" potraktowała jako przytyk do
siebie.
Ponieważ p.Rączko oświadczył, że o niczym nie wiedział, darowano sobie wzajem
urazy i sprawa została umorzona.
"MLIMLUŚ'
1€
- Jest pan oskarżony o przywłaszczenie sobie psa, stanowiącego własność
Waleriana Sosińskiego. Czy przyznaje się pan do winy? -Z takim pytaniem zwrócił
się sędzia grodzki do p.Berka Fajersztajna, człowieka o minie przygnębionej i
jak gdyby zmęczonego ciężkim jakimś przeżyciem.
- Przede wszystkiem, proszę pana, to było nie tak...
- Mówi się: ,, proszę sądu".
- To było całkiem inaczej, proszę pana sądu.
- A mianowicie?
- A mianowicie, to nie ja przywłaszczałem sobie temu psu, ale on, ten pies
przywłaszczał sobie mnie, moją żonę, wszystkie moje dzieci i całe moje
mieszkanie.
- Jakżeż to możliwe?
- Pan sędzia nie zna temu psu. On nie jest pies, to jest cały byk. Raz ja
siedziałem przy kolacji, to drzwi się otwierają i wchodzi, można powiedzieć,
dzikie zwierze, z oczami, z nogami i z wielką mordą. On wszedł i się patrzy. To
my wszyscy pochowaliśmy się, gdzie kto zdążył. A on zjadł naszą kolację i pomimo
że ja wołałem z drugiego pokoju: ,,A psik! a psik!", on się położył na moje
łóżko i spał jak ten hrabia całą
noc.
Co go chciał kto doruszyć, to on pokazał zęby i zaczął ryczyć. To my
zastawiliśmy drzwi kredensem i spaliśmy na dywanie. Ja myślałem, że on się wyśpi
i na drugi dzień pójdzie. Nieprawda, on sobie zaczął żyć u mnie, jak u siebie.
Ja musiałem kupować go mięso, moja żona i dzieci musieli chodzić na palcach,
żeby broń Boże,,Mlimiuś" się nie zdenerwował. My go tak nazywaliśmy przez
delikatność, bo to był wariat nie pies. Jak się go dało mało jeść, to on skakał
w górę i szczekał. Przez te trzy dni, jak on mieszkał u nas, myśmy nie żyli, nie
jedliśmy i nie spaliśmy też.
Raz on wyszedł na ulicę, to my zamknęliśmy drzwi, żeby mu więcej nie wpuścić. To
za godzinę ktoś się drapie.
- Kto się drapie, kto? - się pytam, l jak pan sędzia myśli? -
,,Mlimiuś" się drapał.
On przyszedł z panem Sosińskim. Ten pan też się rzucił, zabrał psa i krzyczał,
że mnie zrobi sprawę, za co, ja nie wiem.
Poszkodowany p. Walerian Sosiński, z zawodu rzeźnik, oznajmił sądowi, że kupił
na placu Kercelego psa buldoga, który po trzech dniach przepadł jak kamień w
wodzie. Dopiero wypadkiem przechodząc ulicą Pawią, p. Sosiński spotkał swego
psa, który na widok właściciela począł uciekać i drapać się do mieszkania p.
Fajersztajna. Rzeźnik wysnuł stąd wniosek, że p. F. przywabił sobie jego
własność.
Ponieważ świadkowie potwierdzili słowa p. Berka, gdyż cały dom wiedział o tym
niezwykłym najściu, sąd wydał wyrok uniewinniający.
Dlaczego ,,Mlimiuś", którego właściwe imię brzmiało zresztą,.Rozbój", tak sobie
upodobał gościnę u pp. Fajersztajnów, pozostanie tajemnicą psiego serca.
MAŁŻEŃSTWO GWIAZDY
Panna Cienia Kowalska, urocza kelnerka kawiarni "Pod Zegarem", nazywana przez
gości "Messalką" z racji posiadania pięknego głosu i takiegoż biustu, od
kilkunastu dni chodziła jak przetrącona. Wzdychała tak potężnie, że firanki w
oknach wyglądały jak żagle podczas
orkanu.
Właściciel patrzył na to zgorszony i mówił:
- Panna Cienia, co jest, jak pragnę zdrowia? Dmuchasz pani, że galaretki z
półmiska pozlatali.
- To wszystko z miłości, panie gospodarzu, w hrabiem jednem się zakochałam na
amen.
- W każdem bądź razie możesz się panna Cienia odwracać do
ściany i towaru nie niszczyć. A cóż to za jeden ten ów hrabia?
- Gość. Zna go pan. Ten, co to do wieprzowego marchiewki nie lubi.
- A kartofelki muszą być przysmażani, piwo z fałszem?
- Ten sam. Poznał pan.
- Wybredna cholera, ale na menusie znający się jest, nie można powiedzieć.
- Wiadomo, hrabia... domowe wykształcenie u niego już takie.
- Tylko przypuszczam, że wątpię, żeby się z panną Gienią ochaj-tnął.
- A to dlaczego? U hrabiów teraz taka moda, że się z artystkami żenią.
- Poniekąd czytałem w gazetach, ale nie rozumie okoliczności. Odkąd to panna
Cienia do artystycznej branży się zalicza.
- Jak to, nie wie pan, że goście za Messalkie mnie nazywają?
- Rozumie się. Comberek u panny Gieni odpowiedzialny, pierwsza krzyżowa i
polędwiczka na swojem miejscu, w ogóle kobieta przy kości!
- Nie o to się rozchodzi. Tylko o głos. Śpiewam podobnież jak słowiczek.
- Idźże panna Gienią do ciężkiej wątroby..