Valente Catherynne M. - Opowieści sieroty (2) - W miastach monet i korzeni

Szczegóły
Tytuł Valente Catherynne M. - Opowieści sieroty (2) - W miastach monet i korzeni
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Valente Catherynne M. - Opowieści sieroty (2) - W miastach monet i korzeni PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Valente Catherynne M. - Opowieści sieroty (2) - W miastach monet i korzeni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Valente Catherynne M. - Opowieści sieroty (2) - W miastach monet i korzeni - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2   CATHERYNNE M. VALENTE   OPOWIEŚCI SIEROTY W MIASTACH MONET I KORZENI (THE ORPHAN'S TALES. IN THE CITIES OF COIN AND SPICE)   TOM II   Przełożyła: Maria Gębicka-Frąc   WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2009     Strona 3 Tytuł oryginału: The Orphan’s Tales: In the Cities of Coin and Spice Copyright ©2006 by Catherynne M. Valente Copyright for the Polish translation © 2009 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Maria Rawska Korekta: Magdalena Górnicka Projekt graficzny serii: Piotr Chyliński Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Damian Bajowski Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-133-1 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: [email protected] Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: [email protected] Strona 4   Strona 5 Dla Sarah, która, kiedy była starsza, chciała mieć cały Świat Strona 6   Strona 7   Spis treści   Strona tytułowa Księga burzy W ogrodzie W ogrodzie W ogrodzie W ogrodzie W ogrodzie Poza ogrodem W ogrodzie W ogrodzie Księga popiołu W ogrodzie W ogrodzie W ogrodzie W ogrodzie W ogrodzie W ogrodzie Poza ogrodem Podziękowania     Strona 8 Księga burzy   Strona 9 W ogrodzie Ścieżki ogrodu były mokre od spadłych jabłek i czerwone od ich spękanych skórek. Trawa barwy wyblakłej zieleni falowała w podmuchach wiatru obszarpańca; szkarłat wybuchał na stojących w długich rzędach rozkołysanych drzewach, aż wszystkie upodobniły się do bukietów krwawych kwiatów o wysokich czarnych łodygach. Tę porę roku dziewczynka lubiła najbardziej – jedzenie znajdowała bez trudu, w powietrzu dniami i nocami rozbrzmiewał łopot i szum skrzydeł, gdy wrony zataczały kręgi przed odlotem na południe, a gęsi szykowały się do jeszcze dalszej podróży ku ciepłemu brzuchowi świata. Jesienią podołek jej sukienki zawsze pęczniał od granatów i jaj gwarków, a choć powietrze stało się zimniejsze, kolor liści nie kłamał i ogrzewał ją niczym ogień pod przysadzistym żelaznym garnkiem. Z płonących gałęzi cynamonowca zaglądała przez wysokie okna do kobiecych komnat w pałacu. Dłonie miała oprószone drobinami aromatycznej kory i gdy zlizywała z palców resztki porannego złotego żółtka, czuła smak przyprawy. Schowana za kiściami liści, patrzyła przez łukowe okno na siedzącą wewnątrz kobietę, z plecami prostymi niczym stylisko siekiery, nadzwyczaj nieruchomą, choć wokół niej pomykały liczne dłonie, a głosy szemrały i trajkotały w jej ślicznych uszach. Strona 10 Służki podnosiły jej długie czarne włosy i powoli, z bezgraniczną cierpliwością nizały maleńkie białe perły na atramentowe pasma, jedną po drugiej, jakby była naszyjnikiem w pracowni złotnika. Dinarzad wychodziła za mąż. Co roku kilka córek sułtana brało ślub i dziewczynka poświęcała im mniej uwagi niż rodzinie gołębi, które co wiosnę wracały na tę samą gałąź – ale o tych zaślubinach nie mogła nie wiedzieć. Ogrodnik i jego pomocnicy nie mówili o niczym innym, zajęci pielęgnowaniem kwiatów długo po porze kwitnienia, naginaniem gałęzi drzew w baldachimy, układaniem owoców w stosy wielkie jak wielobarwne zaspy i wysyłaniem ich, wóz za wozem, do kuchni, skąd wracały na dziedziniec w postaci ciast i placków, konfitur i ciastek – Dinarzad bowiem zapragnęła wziąć ślub w ogrodzie. Zaślubiny bez dachu nad głową były rzeczą niesłychaną, ale się uparła, nawet płakała, i w końcu zadecydowano, że dach drzew w swej naturze nie odbiega od dachu z drewna, i gałęzie młodych kasztanowców przed wielkim dziedzińcem miały zostać związane, splecione i naciągnięte, by nadać kępie kształt małej, wąskiej kaplicy. Z drabin, nakłaniając i przycinając drzewa do stanu świętości, ogrodnicy szeptali do dziewczynki, że powinna zachować wyjątkową ostrożność, by nikt jej nie zobaczył, bo pałac wyciekał z murów dla kaprysu rozpieszczonej amiry. Siedząc na pulchnych niebieskich poduszkach, Dinarzad patrzyła w lustro uparcie, wzrokiem pustym jak płótno, gdy służki obwieszały ją perłami na ucztę zaręczynową – a dziewczynka patrzyła na księżniczkę. Nieruchoma niczym sowa, przyglądała się kobietom z rękami pełnymi białych pereł, Strona 11 przyglądała się Dinarzad przyozdobionej jak wysokie lustro, aż służki poprowadziły po kamiennych schodach swoją podopieczną, której włosy wyglądały niczym skrawek nieba usiany gwiazdami. Mimo woli dziewczynka dotknęła własnych włosów, nie mniej czarnych niż włosy amiry, ale splątanych i przybranych łupinkami orzechów laskowych. Drzewo pod nią nagle się zatrzęsło, co przerwało jej rozmyślania o nieporuszonej twarzy Dinarzad. Spojrzała na zasłaną jabłkami ścieżkę i zobaczyła, że patrzy na nią chłopiec. Uśmiechał się do niej nieśmiało, ale ze zmęczeniem przyczajonym w kącikach ust, które przez to przywodziły na myśl brązowiejącą cząstkę pomarańczy. Dziewczynka zwinnie zsunęła się z pnia i obdarzyła go uśmiechem małym jak dziecięcy sekret. Chłopiec, wystrojony na ucztę, wyraźnie czuł się nieswojo w sztywnym złotogłowiu i zielonych jedwabiach, zakłopotany zwłaszcza cienką opaską porfiru na ręce. Bransoletka oznajmiała wszystkim, którzy dbają o takie znaki, że nosi ją dziedzic sułtanatu. Dziewczynka o to nie dbała, choć musiała przyznać, że kamień ma ładny odcień fioletu. – Jak się wydostałeś? – zapytała cicho. – Z pewnością wszyscy będą chcieli cię uścisnąć i powiedzieć, jaki piękny mężczyzna pewnego dnia obejmie rządy. Chłopiec parsknął jak dorastający byczek. – W czasie zaślubin dziewczyna na podium jest jedyną osobą, którą wszyscy chcą obściskiwać. Tak samo jest na każdej wieczerzy do ślubu. –  Kto ją poślubi? – Dziewczynka nie chciała okazywać zainteresowania. Mówiła sobie, że to jej nie interesuje. Strona 12 –  Skąd mam wiedzieć? – Chłopiec kopnął noskiem pantofla zgniłe jabłko. – Jakiś książę albo żołnierz, albo książę, który był żołnierzem, albo żołnierz, który został księciem. Nawet nie pamiętam ich imion. Wszyscy przychodzą ze skrzyniami opali, z koszami szkolonych ptaków śpiewających, związanych wstążkami w jej ulubionym kolorze, i z mechanicznymi złotymi kogutkami, które pieją, gdy nakręci się je za ogony – to mi się nawet podoba. Ktoś wybrał jednego z nich, być może ona sama. Wiem, że nie będzie jego pierwszą żoną; już ma dwie, ale bez dzieci. Musiał przywieźć w beczkach coś bardzo ładnego, nie mam pojęcia co, wiem tylko, że to nie ten z kogutkami. – Chłopiec ściągnął brwi i szarpnął kołnierzyk. – Musiałem wystroić się jak lalka po to tylko, by patrzeć, jak Dinarzad spożywa wieczerzę – burknął. – Na domiar złego ten strój nie ma kieszeni, nie będę mógł nic ci przynieść. –  To nigdy nie było konieczne, przecież wiesz – powiedziała dziewczynka. – Mam dość, zawsze miałam dość, jeśli nawet moje dość i twoje dość tak się różnią, jak słoń i minaret. Spojrzała ku ziemi i z powrotem na chłopca. Delikatnie ujęła go za rękę i poprowadziła z dala od otwartych ścieżek w głąb ogrodu, za marmurowe ławy i fontanny, za sady ogołocone z owoców i za winnice, z których zebrano i wyciśnięto ostatnie grono, do skupiska kamieni tak gęsto omszałych, że wyglądały jak truchła martwych od dawna tygrysów albo lampartów, wciąż porośniętych futrem, choć z nich samych już nic nie zostało. Dzieci odetchnęły w długich cieniach głazów. Dziewczynka chuchała w dłonie, żeby ogrzać bezkrwiste palce, a rosa i stary deszcz moczyły rąbki szat chłopca. Nie zwracał na to uwagi – skubał strojną kamizelkę i z zaciekawieniem patrzył na swoją towarzyszkę. Strona 13 –  Wiesz – zaczął nieśmiało – chyba mógłbym przynieść ci suknię. Dziewczynka parsknęła śmiechem. – Mam tuziny sióstr z setkami sukien – dodał. – Nie zauważą, gdy jedna zaginie. Będzie cieplejsza i delikatniejsza niż te stare łachmany. Dziewczynka spojrzała na wystrzępioną płachtę, która udawała jej spódnicę, i pokręciła głową. –  Co zrobiłabym z taką strojną suknią? Równie dobrze możesz wpleść perły w moje włosy. Nie, jeśli zmarznę, mam koce liści i moje ptaki. Nie jestem jedną z nich, głupio byłoby stroić wielbłąda w koronki, dzwonki i klejnoty. Zrobiłbyś to tylko, żeby śmiać się z biednego stworzenia. Milczeli przez chwilę i chłopiec się zawstydził. Widział wprawdzie gęsią skórkę na jej ramionach i siny kolor zmarzniętych palców stóp, lecz wiedział o dumie młodych dziewcząt wystarczająco dużo, żeby nie kłócić się o sukienkę. Niebo ciemniało ku wieczorowi, szare i żółte nad feerią barw ogrodu, światło powoli uciekało z chmur. –  Czy... czy jest więcej? – zapytał w końcu, bawiąc się bransoletką. –  O tak. – Dziewczynka się roześmiała. – Zawsze jest więcej. Oparła głowę o wilgotny mech i zamknęła oczy, ukazując barwiące je plamy, pełne i ciemne jak zawsze. Zaczęła mówić półszeptem jak tchnienie szklanego fletu. – Opowiem ci historię ze zmarszczki prawego oka. Dawno temu był długi, samotny brzeg, szary, jak tylko może marzyć szarość, i ów samotny brzeg okalał samotne jezioro, którego wody były tak czarne, że ich czerń nie mogłaby wzbudzić większego strachu u bieli. A na tym jeziorze daleko Strona 14 od brzegu leżała mroczna, lesista wyspa. Był tam rozklekotany pomost, który wychodził na płyciznę, i prom, nie lepszy od jesionowej tratwy, pchany długą tyczką po srebrnej wodzie przez wysokiego mężczyznę w szorstkim brązowym płaszczu – a raczej mężczyznę, który mógłby być wysoki, gdyby nie garb skryty pod płaszczem. Do tego promu, do tego pomostu, do tego jeziora, do tej wyspy i do tego drugiego, samotnego brzegu przybył zatroskany młodzieniec, który miał tylko jedną rękę, chudą i ziemistą, i który był siódmym synem siódmego syna, więc naturalnie miał na imię Siódemka...   Strona 15 Opowieść o przeprawie Kamienista plaża była mokra i zimna, szare kamienie lśniły od deszczu, jeziora i mgły. Nic tam nie rosło z wyjątkiem zielonej pleśni na skraju wody, brodźce nie szukały na brzegu larw ani robaków, pałki wodne nie stukały na przejmującym, bezwonnym wietrze. Dwie postacie czerniały na tle ciężkiego wełnistego nieba, z którego przygaszone, ponure światło ciekło jak pot wyżymany z odzienia. Niczym się nie wyróżniały, wyjąwszy wygięte w łuk grzbiety – jedna garbata, z pokrzywionymi kośćmi, a druga zgięta pod ciężarem worka. Powoli jedna zbliżała się do drugiej, aż w końcu z dali wyglądały jak jeden duży czarny kształt. Dwaj mężczyźni spotkali się i jęli rozmawiać. Młodszy mężczyzna patrzył na przewoźnika, którego twarz była pocięta liniami jak mapa konstelacji, choć oczy i włosy miał czarne, jakby się urodził ledwie zeszłej zimy. Mimo skrzywionego kręgosłupa budził respekt, gdy wspierał się na mocnej tyczce i spod ściągniętych brwi patrzył na cienie sunące po słonawej wodzie. –  Jeśli chcesz się przeprawić, trzeba zrobić to teraz, synu. Burza nadciąga trzy razy dziennie, a ostatnia wieczorna wichura zacznie się prędzej, niż chciałbyś to wiedzieć. Młodzieniec sięgnął prawą ręką w rękaw – bo lewy rękaw był pusty. Palcami wyciągnął z niego połataną sakiewkę i Strona 16 niezdarnie wyłuskał monetę. Przytrzymał ją na dłoni stwardniałym kciukiem, trzymał ją, jakby ważyła więcej niż żelazo: mała, wyblakła moneta, pożółkła od obracania, z wybitą pieczęcią, jakby siedmioramienną gwiazdą skręconą z pająkami. Potarł ją kciukiem i wciągnął nosem zimną mgłę. Podsunął monetę przewoźnikowi z wyzywającym spojrzeniem, jakby go prowokował, żeby odmówił przyjęcia. Przewoźnik nie wyciągnął ręki po pieniążek. Spojrzał na jego pusty rękaw i proponowaną przez niego zapłatę. Wreszcie westchnął, a był to lekki, zgrzytliwy dźwięk, jakby tarły się ptasie skrzydła. – Wiem, chłopcze, co to takiego. Siódemka parsknął. – Wystarczy, starcze? –  O świat więcej niż dość i o niebo za mało. Ale przyjmę zapłatę. Siódemka niechętnie rozstawał się z monetą, jeszcze raz potarł ją kciukiem, zanim ją oddał. Wsiadł na prom, balansując na deskach, które dostosowywały się do jego ciężaru. Gdy się usadowił, spojrzał na zgarbionego przewoźnika, który sięgał po tyczkę. Wyświechtany płaszcz poruszył się wraz z nim i Siódemka pomyślał, że widzi – tylko przez chwilę, rzecz jasna – zielono-czarny błysk szponu pod wystrzępionym płótnem, które z ledwością okrywało pierś starca. Siódemka pokręcił głową i nazwał się głupcem z mgły. Oparł plecy o prowizoryczny maszt z żaglem tak podartym i zniszczonym, bezużytecznym jak koń o dwóch nogach, że przewoźnik najwyraźniej go nie używał i przywiązał do drzewca. Starzec gładko pchał tratwę przez rozległe jezioro, choć toń wydawała się zbyt wielka, a tyczka za krótka, by sprostać temu Strona 17 zadaniu. Przez jakiś czas płynęli w milczeniu, przewoźnik i pasażer. W końcu starzec głośno spytał: – Skąd masz tę monetę? Nie powinieneś mieć czegoś takiego, nie w twoim wieku. Woda ślizgała się wokół tyczki niczym stary olej. Siódemka zaśmiał się, jego chichot przypominał zgrzytliwe kasłanie. Oczy miał puste, zmęczone. – Nie jestem taki młody. – Jezioro jest szersze, niż myślisz – rzekł przewoźnik. – Woda zakrzywia odległość jak złożone lustro. Mamy czas, a ja nie jestem ani niemy, ani głuchy. Zwą mnie Idyllą, ci, którzy weszli w nawyk zwracania się do mnie po imieniu. Chciałbym wiedzieć, skąd chłopak ani nie szlachetniejszy, ani nie wyższy od hodowcy przepiórek ma dhheibę. – Ostatnie słowo, wyplute jak złamany ząb, zawisło między nimi, lśniące i jaskrawe. –  Skąd człowiek bierze pieniądze? – Siódemka westchnął, patrząc na szarą wodę i czuby nagich drzew w oddali. – Zapytaj, skąd pochodzą adżańskie trojaki. Odpowiedź jest oczywista. Zapytaj, gdzie zostało wybite szadukiańskie srebro – odpowiedź masz w pytaniu. Zapytaj o moją dhheibę – musi być jasne, co odpowiem. Byłem w mieście Szpiku i wyszedłem żywy...   Strona 18 Opowieść o dwunastu monetach Wszyscy moi bracia byli dorośli, potężni jak byki i gorliwi jak trawa, gdy się urodziłem. Ledwo ich znałem, ale matka tuliła mnie, jakby nigdy nie miała innego syna, jakby sześcioro innych ust nie szukało jej piersi, jakby dwanaście innych czerwonych rączek nie ciągnęło jej za włosy. Ojciec nadał mi liczbę zamiast imienia i wrócił do swoich kielichów. Oczywiście, jako chłopiec nie rozumiałem niczego poza tym, że matka mnie kocha, a ojciec nie – moje małe serce nie mogło pojąć, że jej uściski i jego topione w winie milczenie zrodziły się jednego dnia, tego dnia, który zapadł się pod nimi niczym dół w miękkiej ziemi. Nie mogłem wiedzieć, że przez dziewięć miesięcy modlili się o dziewczynkę, że jedli tłuczone trzewia węża i myli brzuch mojej matki w ukrytych źródłach. Ale łono wydało na świat kolejnego syna, choć oboje zawsze byli pobożni i uczciwi jak mrówki. Wśród mego ludu siódmy syn siódmego syna jest znakiem łaski, a za łaskę trzeba podziękować, za łaskę trzeba zapłacić. W siódme urodziny chłopiec jest kładziony na zboczu wzgórza, przywiązywany do pięciu kołków z białego drewna i zostawiany na łasce Gwiazd. Siódmy syn płaci za ósmego i dziewiątego syna, i za pierwszego wnuka, i za piątą wnuczkę. Strona 19 Uczciwy układ, nie sądzisz? Jedno dziecko za tuziny, za całe tuziny, wszyscy oni w kolejce czekają na narodziny, podczas gdy mały chłopiec leży na pagórku, trzęsąc się w deszczu. Zawsze tak było i jeśli jakaś chata pełna ubogich rolników odmówiła wypełnienia należnego niebu obowiązku, to nie moja. Ojciec nie chciał na mnie spojrzeć, więc matka musiała sama przywiązać mnie do ziemi, daleko od naszych pól. Ręce jej drżały, gdy wbijała kołki w miękką ziemię i wiązała sznury, a ja jej mówiłem, że nie musi tego robić, że możemy powiedzieć wszystkim, iż przede mną był inny syn, urodzony martwy, że wystarczy Gwiazdom, jedno szare, martwe dziecko jest dla nich dość dobre, że wcale nie jestem siódmym synem, jestem ósmym, dobrym chłopcem, że nie musi mnie zostawiać w miejscu, gdzie jest tak ciemno, tak ciemno i zimno. Płakała, gdy po raz ostatni pocałowała mnie w czoło, niezdarnie kładąc się przy moim rozpostartym ciele, próbując mnie objąć. Jej łzy toczyły się po mojej twarzy, wpływały do ust i były jedyną wodą, jaką miałem. Powiedziała mi, że nikt nie wie, co się dzieje z siódmymi synami – może coś cudownego, coś wyjątkowego. Ale jej oczy były martwe i nie mogłem na nią patrzeć, gdy kłamała. Po jakimś czasie odeszła, a ja spojrzałem w Gwiazdy, które, jak wierzyłem, wcale nie są żywe – czy mógłbym myśleć inaczej? Niedorzeczny pomysł. Czy Gwiazdy mogły potrzebować chłopców do jedzenia? Albo, jeśli nie na kolację, do ciągnięcia wozów, zrywania wiśni lub innych obowiązków, jakie mają Gwiazdy? Gwiazdy, żywe Gwiazdy występowały tylko w bajkach dla dzieci, a ja nie byłem dzieckiem. Nikt nie zostawiłby dziecka na pustkowiu, musiałem więc być Strona 20 mężczyzną. A mężczyźni są dzielni, nawet w ciemności i na zimnie. Chyba zasnąłem – musiałem zasnąć, bo pamiętam, że się zbudziłem. Otaczał mnie zapach płonących lamp i płonącej trawy, i było tam światło, światło już gasnące we wspomnienie srebra, a obok mnie na trawie leżały rozwiązane moje pęta. Usiadłem i tarłem zdrętwiałe, mokre od deszczu ręce i nogi, aż wróciło do nich życie i mogłem się podnieść. Nie utrzymałem się na nogach. Potężny wicher dmuchnął przez dolinę i przewrócił mnie na ziemię, wicher tak silny i szybki, że zamknął mi oczy jak oblepione śniegiem okna, aż zwilgotniały pod powiekami, i smagał moją skórę, wysysając pot co do kropli, dopóki nie wyschłem na wiór. Nie mogłem otworzyć oczu, nic nie widziałem, ale zdawało mi się, że ręce chwytają mnie w ciemności, drą moje ubranie, podnoszą mnie w ramionach, jakich nawet nie próbowałem sobie wyobrazić. Ciemność wędrowała przez ciemność i czas upływał w milczeniu. I choć nikt nie chciałby zasnąć w takim czasie, zbudziłem się z suchym gardłem i z ręką innego dziecka na twarzy. Była chuda i koścista, sam łokieć. Gdy wróciłem do zmysłów, zrozumiałem, że leżę na innym ciele, nie mniej wychudłym niż pierwsze. Spojrzałem w górę przez sieć kończyn i dostrzegłem nad nimi grube kraty ze szkła pokrytego lodem. Wiatr nieco osłabł, jak huragan przechodzący w burzę piaskową, nie stając się mniej dokuczliwy. Przemykał przez klatkę i warczał wśród splecionych kończyn. Gdy z trudem przedzierałem się w górę, niektóre śpiące dzieci pojękiwały przez sen i przewracały się na drugi bok, inne, zbudzone, usuwały się z drogi – wszystkie były prawie