8438

Szczegóły
Tytuł 8438
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8438 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8438 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8438 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maria Konopnicka Jeszcze jeden numer - A to? - zapyta�am, kiedy�my doszli do ko�ca wi�ziennego korytarza, gdzie w g��bi wida� by�o drzwi na klucz zamkni�te. - To - odrzek� zako�ysawszy si� lekko nadzorca - to jest jeszcze jeden numer. Rozmowa mia�a miejsce za pierwszej bytno�ci mojej w wiezieniu, kiedym jeszcze nie wiedzia�a, �e si� tu o nic pyta� nie nale�y Co zobaczysz, us�yszysz, zauwa�ysz, w powietrzu chwycisz - to twoje, ale daremnie by� pyta� o cokolwiek. Nie dlatego, �eby ci kto w odpowiedzi mia� pozosta� d�u�nym. Bro� Bo�e. Ale da ci tak� odpowied�, �e z niej nic wycisn�� nie potrafisz. Mury tu za to m�wi�, zwierzaj� si� �ciany, w d�ugich korytarzach s�ycha� szept st�umiony. Kto za tym g�osem i�� mo�e, dochodzi czasem bardzo ciekawych rzeczy. Nie znaczy to bynajmniej, aby z lud�mi tutejszymi m�wi� nie by�o warto. Owszem. Ale w rozmowie takiej trzeba uwa�a� bacznie na dwie rzeczy. Na to, czego ci nie m�wi�, i na to, o czym za du�o m�wi�. Gadatliwo�� bowiem s�u�y tu cz�sto ku tym samym celom, co i milczenie, a kancelaryjna wrzawa jest jak gdyby obliczon� na zatarcie jakich� cichych g�os�w, o kt�rych nie wiedzie�, czy s� s�owem, czy westchnieniem. Tote� przy zwiedzaniu wi�zienia szczeg�lniej z�udze� s�uchowych wystrzega� si� nale�y. To, co tu jest do zobaczenia, kr�tkowidz dojrze� mo�e, ale tylko subtelne ucho dos�yszy to, co dos�ysze� trzeba. Najwa�niejsz� ku temu przeszkod� jest uprzejmo�� samego zarz�du. Gdy wejdziesz, a raczej, gdy si� przekonaj�, �e wej�cia twego unikn�� niepodobna, stajesz si� natychmiast przedmiotem nies�ychanej, ojcowskiej niemal pieczo�owito�ci i prawdziwie rycerskich wzgl�d�w. Sam ,,wielmo�ny" wybiega do przedsionka ci� wita�, sam ci� do kancelarii wprowadz�, sadowi, u�miecha si�, zaciera d�onie i zapewnia, �e jest z przybycia twego najszcz�liwszy. We wszystkim tym, co m�wi, zna� pewne roztargnienie. Przewraca papiery, szuka kluczy od biurka, skinieniem r�ki odprawia stra�nika, zaledwie stan�� we drzwiach i usta otworzy�, przy czym oczy jego odbywaj� szybki, sumaryczny przegl�d kancelarii- Zapytuje si� wreszcie, czy ca�e wi�zienie chcesz zwiedzi�. Odpowiadasz skromnie, �e zastosujesz si� do woli i czasu pana nadzorcy. W tej chwili oczy jego uspokajaj� si� nieco, wolniej oddycha, glos ma r�wniejszy, ruchy nie tak nerwowe. Naturalnie, kt� by si� trudzi� zwiedzaniem wszystkiego! On sam ci poka�e, co jest najciekawsze. Wyda tylko pewne dyspozycje. Od chwili, gdy zacz�� m�wi�, s�yszysz oci�a�e kroki w korytarzu. Odg�os ten irytuje "wielmo�nego" widocznie. Marszczy czo�o u�miechaj�c si� do ciebie i rzuca w stron� korytarza sko�ne, urwane spojrzenia, m�wi�c g�o�niej, ni� tego wymaga potrzeba. Wybiega wreszcie, nie przerywaj�c rozmowy a� do chwili naci�ni�cia klamki, przy czym �mieje si� kr�tkim, przymuszonym �miechem. Na progu ogl�da si� jeszcze. Zna�, �e rad by si� rozdwoi�, i tu zosta�, i tam by� koniecznie. Wychodzi nareszcie, a ty zostajesz sam. Je�li jeste� nowincjuszem w obserwacji, przygl�dasz si� wielkim ksi�gom roz�o�onym na zielonym suknie d�ugiego sto�u, szafom zape�nionym papierami, plikom akt�w po k�tach rzuconym i wspania�emu przyciskowi, kt�ry le�y na najwidoczniejszym miejscu. Zatrzymujesz wreszcie wzrok na czarnym krucyfiksie i Chrystusie z ko�ci s�oniowej i jakie� b�ogie ciep�o nape�nia ci piersi. Je�li za� nowicjuszem nie jeste� lub je�li oczy twoje instynktem widz�, gdzie w takich biurach i�� i czego szuka�, to przede wszystkim patrzysz na wytart� i jakby wy��obion� licznymi stopami pod�og� w progu, na szczup�e oszalowanie tworz�ce nie opodal od wej�cia rodzaj wp�przy�mionego i ciasnego kojca, gdzie si� daj� "widzenia", wreszcie spogl�dasz na pokryte grub� warstw� kurzu ksi��czyny, kt�re le�� kupkami na oknie, widocznie rzadko bardzo poruszane. W tej chwili wraca "wielmo�ny". Jednym rzutem oka obejmuje sytuacj� i kierunek twego spojrzenia. - Ach, to? - m�wi u�miechaj�c si� skromnie. - To biblioteczka nasza... Pocz�tek, zar�d biblioteczki... Zniszczone to, bo ci�gle w ruchu - dodaje bior�c w r�k� tomik, z kt�rego si� sypie kurz i wr�cz s�owom jego zaprzecza- Zbli�asz si�, przygl�dasz, wreszcie, chc�c mie� wyobra�enie o ca�o�ci, zapytujesz, jakie te� w tej chwili ksi��ki s� w czytaniu. Okazuje si�, �e w tej chwili, w�a�ciwie m�wi�c, �adnych ksi��ek w czytaniu nie ma. Ca�y "zar�d" na oknie le�y pod warstw� py�u. Dowiadujesz si� przy tym, �e te "szelmy" strasznie wszystko niszcz� i �e gdyby im tylko ksi��ek da� do r�ki, to "oho!" Dowiadujesz si� tak�e, �e z wi�niami w �adne rozmowy wdawa� si� nie warto, bo wszyscy k�ami�; �e on sam, "wielmo�ny", cud�w tu dokaza�, �e go aresztanci jak ojca kochaj�, �e wydatki s� ogromne, �e roboty r�czne post�puj� wzorowo, �e wreszcie co do moralno�ci wi�ni�w to si� tu nic zrobi� nie da, bo to zatwardzia�e dusze, z kt�rymi czego on sam nie zrobi�, tego ju� nikt nie zrobi! Ale mo�e by� chcia� najpierw zobaczy� ogr�dek? Nie? Wolisz gmach ogl�da�? Naturalnie, ka�dy ma sw�j gust. Chocia� ogr�dek jest ciekawy, bardzo ciekawy. W inspektach s� ju� nawet rzodkiewki. A gdy to "wielmo�ny" m�wi, oczy jego biegaj� po twojej twarzy z niezmiern� szybko�ci�. Gdyby m�g�, przebi�by ci� na wylot spojrzeniem. Wchodzi wreszcie stra�nik i w milczeniu staje w progu. "Wielmo�ny" rzuca na niego wzrok pytaj�cy. Stra�nik sk�ania g�ow�. W tej chwili pan nadzorca zaczyna rozmow� o pogodzie wypowiedziawszy kilka zupe�nie uzasadnionych pogl�d�w na jej stan obecny i nagle przerywa sobie od niechcenia pytaniem, czy �yczysz ju� zacz�� swoje ogl�dziny. Pytanie to postawione jest z mistrzowsk� oboj�tno�ci�. Naturalnie okazujesz zupe�n� gotowo��. Stra�nik drzwi otwiera, wychodzisz, a za tob� wychodzi "wielmo�ny". Okaza�by� si� zupe�nym gburem, gdyby� nie pochwali� czysto�ci schod�w i korytarzy w tej samej chwili, w kt�rej uderzy ci� na nich wo� st�ch�a i o md�o�ci przyprawi� mog�ca. Nie sk�amiesz. Pod�ogi s� istotnie czyste. Na schodach spotykasz wi�nia czo�gaj�cego si� na czworakach ze skorup� w r�ku, kt�r� skrobie stopnie. Zobaczywszy "wielmo�nego" wi�zie� zrywa si�, opuszcza r�ce, staje pod �cian� przylepiaj�c si� do niej, sp�aszcza, maleje, w mur wsi�ka niemal. Nie przychodzi mu to z trudno�ci�. Jego ogolona g�owa, twarz szara i siwy kubrak odbijaj� od muru ledwo s�abym tonem. Wy�ej spotykasz dw�ch jeszcze. Nios� oni do�� du�y ceber, przez kt�rego uszy przechodzi dr��ek. Ta sama md�a wo�, silniejsza tylko, bucha na ciebie z cebra. To obiad. Stajesz wreszcie na g�rnym korytarzu w oddziale, przypu��my, kobiecym. Tu stra�nik zatrzymuje si� i wysun�wszy wielki klucz spogl�da na "wielmo�nego". "Wielmo�ny" macha r�k� na znak, �e mu wszystko jedno. Po czym ka�e otwiera� nr 9. Wchodzisz wzruszony, co� �ciska ci� w gardle, co� ci mg�� oczy zas�ania. W pierwszej chwili nie czujesz nawet charakterystycznej md�ej woni, kt�ra tu jeszcze si� wzmaga. Aresztantki otaczaj� "wielmo�nego" ca�uj�c go w r�ce. Starsze wytaczaj� przed nim r�ne sprawy, m�odsze u�miechaj� si�. mizdrz�, nastawiaj�, stroj� dziwaczne miny. "Wielmo�ny" klepie je po ramieniu, grozi im palcem na nosie, zapytuje to o t�, to o ow�, Wywo�ane po imieniu wychodz� z k�t�w; kilka z nich ma g�ow� g��boko spuszczon�. Tymczasem zjawiaj� si� inne, spod dalszych numer�w, kt�re stra�nik otworzy� tak�e. Te s� �mielsze jeszcze. Na ciebie patrz� z ciekawo�ci�, szydercz� niemal, i tr�caj� si� �okciami. Wreszcie jedna z nich ca�uje ci� w r�k�. Natychmiast czyni� to samo wszystkie inne, pchaj� si�, poci�gaj�c nosami i wzdychaj�c g�o�no. Je�li kt�rej zapytasz o co, odpowiada za ni� sam "wielmo�ny", kt�ry te� z w�a�ciwym sobie pi�knym, okr�g�ym gestem przedstawia ci niekt�re "bardzo porz�dne aresztantki". tudzie� t�umaczy urz�dzenia izby, widoczne zreszt� i bez tych obja�nie�. - Ot, tu maj� okno - m�wi na przyk�ad - tu piec. tam tapczany... Kieruje twoj� uwag�, m�wi bardzo g�o�no i bardzo obficie. Gdy wzrok tw�j zatrzyma si� d�u�ej na jakiej� twarzy lub na jakim� k�cie, "wielmo�ny" niepokoi si� natychmiast, mruga oczyma, podchodzi i pokazuje ci szyde�kow� robot�, wyj�t� z r�ki jednej z aresztantek. Jest przy tym psychologiem. - To nic ciekawego - szepce krzywi�c wzgardliwie usta, skoro dojrzy �ywszy b�ysk w twoim spojrzeniu - zwyczajna z�odziejka!... Niewiele nawet skrad�a, nie op�aci�o jej si�... Macha r�k� i u�miecha si� gorzko. Po dziesi�ciu minutach spogl�da ku drzwiom. Ma ju� tego dosy�. Ale nie by�by sob�, gdyby pomin�� tak wyborn� sposobno�� do buduj�cego przem�wienia. Podnosi tedy g�ow�, podaje pier� naprz�d i zatrudniwszy bia�e palce pi�knej swej r�ki brelokami: - No - m�wi - b�d�cie zdrowe! Widzicie oto, �e s� osoby lito�ciwe, kt�re was odwiedzaj�, kt�re chc� widzie�, co tu robicie, jak si� sprawujecie. Dla takich os�b powinny�cie czu� wdzi�czno��... Tu przerywa mu g��bokie, z kilkudziesi�ciu piersi jednym przeci�g�ym j�kiem id�ce westchnienie, bardzo zreszt� podobne do tego "a!!!", kt�re w ko�ci�kach wiejskich s�ycha� podczas Podniesienia. Aresztantki rzucaj� si� do ciebie, ca�uj� twoje r�ce, twoje suknie, twoje nogi. - ... wdzi�czno�� - ko�czy "wielmo�ny" - kt�r� najlepiej mo�ecie okaza� przez dobre sprawowanie si�. No jak�e? B�dziecie si� dobrze sprawowa�y? Powt�rne, g�o�niejsze jeszcze "a!!!" nape�nia izb�, przy czym aresztantki rzucaj� si� do ,,wielmo�nego", ca�uj�c jego r�ce, po�y jego surduta, jego buty, jego kolana - i audiencja sko�czona. Ta� sama ceremonia odbywa si� jeszcze pod dwoma lub trzema numerami, po czym idziesz ogl�da� lazaret, przez kt�ry przeprowadzaj� ci� z niezmiern� szybko�ci� do warsztat�w, gdzie z progu rzuca si� okiem na szewc�w i krawc�w, do kuchni, gdzie "wielmo�ny" bierze od kucharza warz�chew i proponuje ci skosztowanie -porcji dla chorych - zdrowi ju� jedli, wreszcie wychodzisz do ogr�dka, w kt�rym wolno ci zabawi� d�u�ej nieco, gdzie dostajesz par� kwiatk�w albo pr�bujesz obran� uprzejmie przez pana nadzorc� rzodkiewk� i sk�d powracasz do kancelarii. Tu "wielmo�ny" okazuje ci �ywe zainteresowanie si� twoim zm�czeniem. Proponuje ci tedy z ca�� uprzejmo�ci�, �e je�li zechcesz jeszcze kiedy ponowi� swoje odwiedziny - przeczuwa, niestety, �e mo�esz to zrobi�! - to on nie b�dzie ju� ci� trudzi� chodzeniem po schodach, tylko tu, do kancelarii, ka�e sprowadzi� par� z "ciekawszych" aresztantek, a ty b�dziesz m�g� z nimi pogada� i ,,wp�yn�� na nie". Spodziewam si�, i� masz tyle sprytu, �e nie odrzucasz wr�cz tej pro- pozycji. Ju� si� do odej�cia zabierasz, kiedy pan nadzorca, kt�ry na chwil� by� wybieg�, powraca i prosi ci� na wszystko, aby� do mieszkania jego wst�pi� raczy�, aby� nie gardzi�... Wymawiasz si� zrazu, potem idziesz. Na wst�pie spotykasz stoi nakryty do �niadania. Obok kredensu aresztant z podros�ymi nieco w�osami i w cywilnym ubraniu przeciera talerze. Z g��bokiego p�miska kurz� si� flaki, obok stoi wyborne mas�o, rzodkiewka, bu�eczki, sery, piwo i wino. Na pr�no si� upierasz, na pr�no zapewniasz, �e� niegodny. Pan nadzorca sam ci na talerz nak�ada, a nape�niwszy kieliszki pije twoje zdrowie. Po �niadaniu prowadzi ci� gospodarz do salonu. Tu przede wszystkim dano ci jest podziwia� stoliczek zrobiony na imieniny przez wi�ni�w, na stoliczku bukiet z chleba tej�e fabryki, nad stoliczkiem laurka w ramkach, za szk�em, a na niej powinszowanie od aresztantek, zaczynaj�ce si� s�owami: "Jako to s�o�ce, co �wieci na niebie..." Na drugiej �cianie druga laurka, przesz�oroczna, nad fortepianem trzecia. "Wielmo�ny" ma ca�� galeri� tych interesuj�cych pami�tek. Ogl�dasz ich pi��, sze��, dziesi��, ale nie mo�esz obejrze� wszystkich. �egnasz si� wreszcie, gospodarz �ciska twoje r�ce, wyprowadza ci� do sieni, do schodk�w, do powozu, kt�rego drzwiczki sam zamyka za tob�. Je�li w drodze konie ci� nie ponios� i karku nie skr�cisz, znaczy to, �e nie wszystkie, cho�by te� najszczersze, �yczenia ludzkie Opatrzno�� spe�ni� po�piesza. �atwo poj��, �e cho�by� zrobi� sto podobnych wizyt, po�ytek z nich b�dzie taki w�a�nie, jak gdyby� na ulicy przed wi�ziennym gmachem stan�wszy murom si� jego przygl�da�. Na szcz�cie masz wi�cej cierpliwo�ci ni�li pan nadzorca, a tak�e wi�cej czasu. D�ugo wszak�e trzyma si� to w mierze. Za drugiej, za trzeciej bytno�ci twojej taka sama scena w kancelarii, tak samo "wielmo�ny" prowadzi ci� na schody i pod numery, takie same miewa z powodu przyj�cia twojego kazania i tak samo zaprasza ci� na flaki. A� zdarzy si� wreszcie, �e go odwo�aj na drugi koniec korytarza, gdzie si� pierzarki pobi�y, a ty zostajesz sam na pi��, na dziesi�� minut. Innym zn�w razem zatrzymuje si� "wielmo�ny" lub wybiega dla rozprawy z dostawc� grochu i sad�a. Jeszcze innym wypadaj� w�a�nie "widzenia". Co w takich razach jest najpocieszniejsze, to usilne przeprosiny jego, �e ci� musi "na chwilk� samego zostawi�". Tak, na chwilk� tylko. Ale by�by� bardzo niezr�cznym, gdyby� z chwilek takich skorzysta� nie potrafi�. Drog�, na kt�rej tu wszystko zrobi� mo�na, jest droga pow�ci�gliwo�ci i umiarkowania. Przede wszystkim nie nale�y niczym i nigdy wzbudza� nieufno�ci w stra�niku. Zosta�e� sam, ale ani g�os tw�j ani spojrzenie, ani ruch nie powinny by� na jot� inne ni� przy panu nadzorcy- Po wt�re nie nale�y stra�nikowi nigdy ofiarowa� �adnych datk�w. On powinien wiedzie�, �e masz prawo tu przychodzi� i �e otwieranie ci numer�w nie zale�y wcale od jego grzeczno�ci i �aski, kt�r� by� potrzebowa� op�aca�. Jedynym gruntem, na kt�rym tu silnie stan�� mo�na, jest grunt naj�ci�lejszej legalno�ci. �adnych szept�w, �adnych intryg, �adnych konszacht�w! Tym tylko sposobem doj�� mo�esz do tego, �e pan nadzorca przestanie za tob� biega�, a stra�nik spostrzeg�szy ci� pochyli g�ow� siw� i p�jdzie wprost na schody otwiera� ci numery. Skoro� to zdoby�, wygra�e�. Najpilniejsz� teraz spraw� twoj� b�dzie wyr�wnanie tego sztucznie wzniesionego poziomu, na jakim stosunek tw�j do wi�ni�w postawi�y przemowy pana nadzorcy- Wchodzisz tedy cicho, spokojnie, jakby do miejsca wsp�lnego pobytu. Zdejmujesz kapelusz, r�kawiczki, a pozdrowiwszy aresztantki siadasz pomi�dzy nimi na �awce, nie pozwalaj�c, aby przerywa�y swoje zaj�cia, i zaczynasz z nimi najpotoczniejsz� rozmow�. W rozmowie tej unikasz jak ognia wszelkich og�lnik�w moralizatorskich, wszelkich wzdycha� na temat zepsucia, obrazy boskiej, �miertelnych i powszednich grzech�w. Nigdy te� nie wypytujesz o samo wi�zienie, o jego urz�dzenia, zarz�d itp., ale zwracasz si� do kt�rej z m�odszych kobiet, dowiadujesz si�, jak� robot� wykonywa najwprawniej, ogl�dasz wyplatanie krzese�, szycie, haft, dzierganie, przychylaj�c si� do robotnicy i nie odbieraj�c jej roboty z r�ki, przez co okazujesz szacunek dla jej czasu. Przy tej sposobno�ci pytasz o imi�, nigdy za� o nazwisko, kt�re i tak ci sama aresztantka powie, pytasz o wiek. o rodzic�w, o rodze�stwo; wyra�asz przy tym skromnie domys�, �e pewno t�skni� do niej, przez co podnosisz j� we w�asnych oczach, czyha� komu� drog�, s�owem, zachowujesz si� z aresztantka w taki w�a�nie spos�b jak gdyby� zgo�a nie w wi�zieniu j� pozna�, ale w domu lub w warsztacie. Nie zwracasz nigdy uwagi na rzeczy wstydz�ce m�od� dziewczyn�, jak np. obci�cie w�os�w i brzydki czepiec wi�zienny. Przy zadzierzgiwaniu tych pierwszych, tak subtelnych, a tak silnych w�z��w wzajemnej ufno�ci pomijasz prawie zupe�nie chwil� obecn�, zajmuj�c si� przewa�nie przesz�o�ci� aresztantki i jej nadziejami na przysz�o��, kt�re musisz zatli� tam, gdzie ich nie ma, a podtrzymywa� i kierowa� nimi tam, gdzie chwiej� si� i gasn�. Nie pos�ugujesz si� nigdy w tej pierwszej chwili takimi pytaniami i odpowiedziami, kt�re by zar�wno do niej, jak i do dziesi�ciu innych stosowa� si� mog�y; m�wi�c z ni�, o jej tylko los si� troskasz, ni� tylko jeste� zaj�ty, jej tylko oddany. Z szarej, bezbarwnej masy og�lnego przest�pstwa i og�lnej kary wydobywasz zainteresowaniem si� swoim indywidualno�� ludzk�. A to jest twoim najwy�szym zadaniem. Na us�ugi swoje musisz mie� wyborn� pami��, wielk� delikatno�� uczu� i �atwo�� stawiania si� w r�norodnych, psychicznych stanach. Zwykle w numerze znajduje si� ma�e dziecko. Czasem bywa tego po dwoje, po troje. Bierzesz je od matki na r�ce, dajesz mu jaki� przyniesiony z sob� kawa�ek bu�ki, trzymasz je na kolanach lub ko�yszesz, je�li jest senne. Matka, kt�ra nieraz przeklina�a jego istnienie, u�miecha si� widz�c to i jest wzruszon�. Je�li dziecko by�o tym razem brudne i zaniedbane, niech ci� to nie zra�a. Za drug� bytno�ci� twoj� znajdziesz je z pewno�ci� wymytym i w czystej koszulce. Poruszasz si�, m�wisz i czynisz to wszystko z zupe�nym spokojem. Owszem, g�os tw�j jest raczej cichy ni� dono�ny. Ci, co si� zrazu skupiaj� doko�a, aby ci� s�ysze�, garn� si� p�niej do ciebie, aby ci� s�ucha�! Innym razem zapytujesz aresztantek, ile ich jest ze wsi. Bywa ich zwykle po�owa w ka�dym numerze. Pytasz tedy o okolice, o nazwy wiosek, o byt gospodarzy, o warunki dawnego �ycia. Korzystasz przy tym z bie��cej pory roku, aby m�wi� o siewach, o grabieniu siana, o �niwach, o kopaniu kartofli, o obr�bce lnu, o tkaniu i bieleniu p��tna, o pie�niach �piewanych przy wsp�lnej pracy na polu i w chacie. Je�li to jest niedziela, m�wisz -ko�ciele wiejskim, o dzwonach, co zwo�uj� na Anio� Pa�ski, o suplikacjach, kt�re lud ca�y �piewa, o krzy�u przydro�nym, kt�ry dziewcz�ta ubieraj� w kwiaty, o �wi�ceniu zi�, o pasterce, o rezurekcji... Zrazu ka�da aresztantka ma co� do powiedzenia. Wkr�tce wszak�e g�osy milkn�, a po k�tach s�ycha� szlochanie i wycieranie nos�w w grube wi�zienne fartuchy. Zapytujesz wtedy, czyby one nie chcia�y - poniewa� tam w�a�nie wszyscy si� modl� - odm�wi� z tob� pacierza? Zamiast odpowiedzi wi�ksza cz�� kl�ka, wzdycha i bije si� w piersi. Nie zwracasz uwagi na te. kt�re stoj�, i odmawiasz g�o�no, z wolna: "Ojcze nasz", "Kto si� w opiek�" albo "�wi�ty Bo�e". Gdy sko�czysz, spostrzegasz, �e kl�cz� wszystkie, pr�cz �yd�wek, a i na tych zna� powag� chwili. Wzajemnych skarg, plotek, opowiada� o cudzych przest�pstwach nie dopuszczasz nigdy. Nigdy te�, nawet w najpoufniejszej rozmowie, nie do- pytujesz si� o rodzaj i stopie� winy. Twoim tryumfem b�dzie dowiedzie� si� o tym od p�acz�cej u kolan twoich lub na piersiach twoich aresztantki, a to w takiej rozci�g�o�ci i z takimi szczeg�ami, jakich �adne �ledztwo doby� by z niej nic zdo�a�o nigdy. Gdy si� to stanie, mo�esz i�� na flaki, pi� zdrowie i ogl�da� laurki "wielmo�nego". Zrobi�a� swoje. Z miesi�c co� mo�e po owej pierwszej mojej bytno�ci w wi�zieniu zn�w mi wypad�o przechodzi� przez korytarz, w kt�rego g��bi by�... "jeszcze jeden numer". Stary Jakub, id�cy tym razem przede mn�, zatrzyma� si� nieco, obejrza�, za�y� tabaki i zmru�ywszy lewe oko, jak to mia� w zwyczaju, zapyta� znienacka: - A widzia�a te� pani "Dzik�"? - Nie, nie widzia�am-odrzek�am spokojnie.-A c� to za Dzika ?' - A licho j� wie, prosz� �aski pani. Dzika i Dzika. Tak tu na ni� wo�aj�. - C� to aresztantka? - Iii - odrzek� Jakub machn�wszy r�k� - taka niby dokumentna aresztantka to ona nie jest. Ale �e j� tu trzymaj� wedle papier�w... Poruszy� si� i szed� dalej, to drepc�c par� krok�w, to przystaj�c i bior�c tabak�. Naraz odwr�ci� si� znowu. - Bo to, prosz� �aski pani - m�wi� zni�ywszy g�os nieco -jak by�a ta wojna, niby turecka, to insze panowie oficery nawie�li r�no�ci z tamtych tam kraj�w. Psy nie psy, konie nie konie, fuzje nie fuzje, Murzyny nie Murzyny, a� jeden sobie i pann� przywi�z�. Od rodzic�w j�, powiadali, nam�wi� czy co�. Tak mieszka� on tu z t� pann� w mie�cie jakie� czasy, a� potem musia� z wojskiem na traw� ci�gn��, na wie�. A ju� mu si� ta panna uprzykrzy�a. Jak mu si� te� uprzykrzy�a, to on co robi�cy, do w�jta na onej wsi melduje tak a tak, co tu si� taka a taka znajduje bez papier�w. Ano dobrze. Jak on j� do w�jta melduje, tak w�jt j� �apa�. Pobi� j� ta on w�jt, poturbowa�, bo si� nie da�a bra� i strasznie do ocz�w skaka�a- a� j� do nas przywie�li. Jak j� do nas przywie�li, tak my j� zamkn�li pod czternasty... Tam gdzie Walera, prosz� �aski pani... - Wiem, wiem. - Jak my j� pod czternasty zamkn�li, tak jej si� zara w g�owie zacz�o psu�, �e ino ci�gle chodzi�a, r�kami wymachiwa�a i co�ci gada�a a gada�a, ale po jakiemu, to nikt nie m�g� wiedzie�. Bez to myj� i Dzik� przezwali, �e to i takiej czarniawej urody by�a przy tym... To zn�w jak na ni� przypad�o, to si� ci�giem �mia�a. Cha, cha, cha! i cha. cha. cha! A� si�, bywa�o, tak zmorduje, �e si� o ziemi� jak drewno ci�nie i targa si� za w�osy i p�acze tak, �e a� si� cz�owiekowi co� dzieje s�uchaj�c. A w�osy, prosz� �aski pani, to ma takie, �e cho� z nich bicze kr�� na cztery konie... To jak ona tak �mieje si� i p�acze, to jedna i druga do mej z pi�ci�... A nic b�dziesz ty cicho, ty taka, ty owaka! Buch j� raz w kark, buch j� drugi raz. Ano dobrze! To taki nieraz, prosz� �aski pani. wrzask by� w korytarzu, �e zwyci�y� nie by�o mo�na... A� te� j� wielmo�ny tu przesadzi�, i tak tera siedzi. - Tu, pod tym numerem? -- A tu... Tera j� fotegrafowali, co jej fotegrafij� maj� posy�a� do tamtych tam kraj�w, coby si� kto do niej nie przyzna�, rodzice albo kto... Bo to m�ode, z osiemna�cie lat temu, nie wi�cej. -- I wy tam do niej chodzicie? - A chodz�. Co nie mam chodzi�? Ino �e si� z ni� nijakiego rozm�wienia nie ma- Jak tam nieraz cz�owiek wejdzie, a odezwie si� ot tak, po dobroci, to si� namarszczy. a� jej si� te brwie zejd�... W tej chwili doszli�my do drzwi. Jakub klucz przekr�ci� w zamku i pu�ci� mnie przed sob�. Izdebka by�a niewielka, o jednym zakratowanym oknie, bielona jak wszystkie numery. Pod oknem sta� czarny stolik, na nim cynowa miseczka wi�zienna z nie tkni�tym jeszcze krupnikiem. Pod �cian� na lewo od wej�cia ,tapczan taki, jakie tu w lazarecie s� w u�yciu. Na tapczanie twarz� do �ciany le�a�a Dzika. Ogromne czarne w�osy rozsypane by�y na wypchanej s�om� poduszce, ma�e n�ki w podartych, niegdy� wykwintnych, trzewiczkach wida� by�o spod jasnej, lekkiej sukni, kt�rej weso�e barwy dziwnie odbija�y i od tego dnia zimowego, i od brunatnej wi�ziennej ko�dry. Chocia� drzwi skrzypn�y do�� g�o�no. Dzika nie poruszy�a si� z miejsca, tylko d�oni� twarz zas�oniwszy, g��biej si� w poduszk� wcisn�a. Dopiero kiedy Jakub do stolika podszed� i zapyta�, czemu obiadu nie je, ponios�a si� nieco na �okciach i odwr�ciwszy g�ow�, pa�aj�cymi oczyma na niego spojrza�a. Oryginalnie pi�kn� by�a jej twarz �niada i niezmiernie wyn�dznia�a, ale szlachetnie skrojona. Brwie - jak m�wi� Jakub - silnie �ci�gni�te, schodzi�y si� niemal czarn�, w�sk� lini�, usta jej drga�y. Chwil� patrzy�a tak na stra�nika z wielk� jak�� wzgard�, mru��c ogniste oczy, a� zd�awionym, hamowanym widocznie g�osem wyrzuci�a z piersi kilka gniewnych i szorstko brzmi�cych wyraz�w w nie znanym mi j�zyku... Nagle wzrok jej pad� na mnie i odbi� ogromne zdumienie. Powolnym, jakby zawstydzonym ruchem odgarn�a z twarzy w�osy, spu�ci�a nogi, poprawi�a sukni� i podnios�a si� nie zdejmuj�c ze mnie coraz g��bszym cieniem zachodz�cych oczu. Posta� jej by�a gibka, szczup�a i sk�adna. Patrzy�am na ni� z niezmiernym wsp�czuciem. Co do Jakuba, ten wyni�s� si� dyskretnie i drzwi za sob� przymkn��. - Au nom de Dieu, Madame - wyszepta�a wtedy Dzika, przyciskaj�c do piersi obie r�ce kurczowym jakim� ruchem - au nom de Dieu... Chcia�a co� m�wi�, ale nagle dr�e� zacz�a, przymkn�a oczy i szukaj�c r�k� oparcia pad�a w ty� na tapczan, uderzy�a w �cian� g�ow� i zanios�a si� wielkim p�aczem... - De Dieu... de Dieu... de Dieu... - �ka�a nie mog�c wym�wi� nic wi�cej. A tu� zaraz chwyci� j� spazmatyczny i niepowstrzymany �miech, przy kt�rym te powracaj�ce na usta jej wyrazy mia�y jakie� okropne, tragiczne znaczenie. Trwa�o to mo�e kwadrans, a mo�e i d�u�ej, w kt�rym to czasie na pr�no usi�owa�am uspokoi� Dzik�. Rozpi�am jej stanik i zmaczawszy chustk� w dzbanku po�o�y�am j� na drgaj�cym sercu biednej dziewczyny. Siad�am potem przy niej, obj�am j� i przycisn�am g�ow� jej do piersi. Po �miechu przysz�o �kanie, rozdzieraj�ce zrazu i rozpaczliwe, potem coraz cichsze, coraz cichsze, a� si� rozp�yn�o w westchnienia. Zmrok zapad� ju� zupe�nie, kiedy Dzika g��boko zasn�a. Wtedy jej g�ow� z�o�y�am na poduszce, otuli�am j� ko�dr� i wysz�am cicho na palcach. Nie opodal ode drzwi sta� Jakub. Spojrza� na mnie, pokiwa� g�ow� i zmru�ywszy lewe oko za�y� niuch tabaki. KONIEC KSI��KI