7911
Szczegóły |
Tytuł |
7911 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7911 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7911 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7911 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Philip K. Dick
Impostor - Test na cz�owiecze�stwo
Prze�o�y�a Magdalena Gawlik
We Can Remember It For You Wholesale
En-1987
Pl-2002
S�dz�, �e paranoja pod pewnymi wzgl�dami stanowi wsp�czesne rozwini�cie pierwotnego wra�enia trwale zakodowanego u niekt�rych - zw�aszcza drobnych - typ�w zwierzyny, mianowicie poczucia, �e jeste�my nieustannie obserwowani... Wed�ug mnie paranoja to atawizm. Jest to przewlek�e zjawisko, kt�re wyst�powa�o w nas dawno temu, kiedy my - czy te� nasi przodkowie - byli�my bezbronni wobec drapie�nik�w, co wywo�ywa�o wra�enie ci�g�ego i bliskiego zagro�enia...
Owo wra�enie cz�sto towarzyszy moim bohaterom.
Czyli po prostu zatawizowa�em ich spo�ecze�stwo. Pomimo faktu, i� rzecz dzieje si� w przysz�o�ci, �ycie bohater�w zawiera w sobie pewn� cz�stk� retrospektywn�. Ich �ycie nie odbiega od�ycia naszych przodk�w. Wprawdzie sprz�t, kt�rym si� pos�uguj�, oraz miejsce akcji nale�� do przysz�o�ci, lecz ich losy stanowi� ni mniej, ni wi�cej tylko odzwierciedlenie przesz�o�ci.
- Philip K. Dick w wywiadzie udzielonym w 1974 roku
WST�P
Norman Spinrad Debiutanckie opowiadanie Philipa K. Dicka, Reszta Jest �abem (Beyond Lies the Wub), zosta�o pierwszy raz opublikowane w 1952 roku. Niniejszy tom zawiera 27 opowiada� pochodz�cych z lat 1952-1955, kiedy to ukaza�a si� jego pierwsza powie�� S�oneczna Loteria (Solar Lottery). Co wi�cej, nie s� to wszystkie opowiadania opublikowane w ci�gu pocz�tkowych czterech lat jego kariery.
To zjawisko samo w sobie zas�uguje na uwag�. Niewielu pisarzy mog�oby poszczyci� si� tak licznymi publikacjami w pocz�tkowych fazach swoich karier, nawet w owym czasie, kiedy istnia�o stosunkowo du�e zapotrzebowanie na kr�tkie formy SF i wydawcy mieli wiele luk do wype�nienia. I chocia� nale�y przyzna�, �e niekt�re zawarte w tym tomie opowiadania s� do�� banalne, wi�kszo�� wykazuje cechy obecne w bardziej dojrza�ych utworach Dicka, ale nawet te mniej udane nosz� w sobie �atwy do rozpoznania styl pisarza.
Bior�c pod uwag� fakt, i� wysz�y spod pi�ra m�odego autora w pierwszej fazie jego kariery oraz �e Dick musia� pisa� je jedno po drugim celem zyskania s�awy i pieni�dzy, owe 27 opowiada� zas�uguje na uznanie r�wnie� dzi�ki temu, czym nie s�.
Z pewno�ci� nie mo�na ich zaliczy� do przygodowych opowiada� akcji. Nie s� te� typu space opera. �adnych wyk�ad�w z teorii SF w pigu�ce. �adnej w pe�ni rozwini�tej obcej cywilizacji. �adnych jednowymiarowych postaci, czarnych charakter�w, szalonych naukowc�w czy te� odwiecznej walki dobrych bohater�w ze z�ymi. Dick na samym wst�pie odrzuci� komercyjne konwencje gatunku. Nawet banalne opowiadania s� jego opowiadaniami. Od samego pocz�tku nadawa� SF nowe oblicze, przekszta�caj�c jaw literackie narz�dzie maj�ce s�u�y� jego celom oraz obsesjom.
Mamy przed sob� fascynuj�ce zjawisko, 27 opowiada� opublikowanych przed pierwsz� powie�ci� Philipa K. Dicka, uj�t� zwi�le praktyk� pisarsk� tw�rcy, kt�ry mia� wkr�tce zosta� jednym z najwybitniejszych pisarzy dwudziestego wieku oraz - co wci�� pozostaje kwesti� sporn� - najwi�kszym pisarzem metafizycznym wszech czas�w.
Dick rozpocz�� karier� w okresie, na kt�ry - przynajmniej w sensie wydawniczym - przypada�a najwi�ksza transformacja SF, jaka kiedykolwiek si� zdarzy�a. We wczesnych latach pi��dziesi�tych g��wnym sposobem rozpowszechniania SF by�y czasopisma, w zwi�zku z czym kr�tkie formy dominowa�y. Po roku 1955, kiedy opublikowa� S�oneczn� Loteri�, ksi��ki w papierowych ok�adkach mia�y sta� si� najpopularniejsz� form� wydawnicz� i w konsekwencji powie�� - najpopularniejszym gatunkiem.
W latach pi��dziesi�tych, kiedy standardowa zaliczka za powie�� SF wynosi�a 1500 dolar�w, ka�dy pisarz, przed kt�rym widnia�a konieczno�� zwi�zania ko�ca z ko�cem, musia� pisa� opowiadania dla czasopism. Poza tym w zwi�zku z ograniczonymi mo�liwo�ciami rynku wydawniczego, przed uzyskaniem kontraktu na powie��, musia� r�wnie� najpierw ws�awi� si� jako tw�rca opowiada�. Patrz�c wstecz, czego dowodem jest tak�e niniejszy zbi�r opowiada�, nie by�o to takie z�e, nawet dla tw�rcy pokroju Dicka, kt�rego domen� by�a powie��. Te 27 opowiada�, razem z pozosta�ymi, kt�re ukaza�y si� przed S�oneczn� Loteri�, stanowi�y dobr� wprawk� w najlepszym tego s�owa znaczeniu.
Kiedy te opowiadania czyta si� po kolei, uwag� z pewno�ci� przykuwa pewna niezmienno��, powtarzalno��, seria wielokrotnie powielanych motyw�w, jak gdyby autor bada� terytorium swojego przysz�ego dzia�ania. Podobne zjawisko mo�emy zaobserwowa� w opowiadaniach innych tw�rc�w tego okresu, np. Johna Varleya, Williama Gibsona, Luciusa Sheparda czy Kim Stanley Robinson. Jednak�e tutaj mamy do czynienia z wyj�tkow� niezmienno�ci� Dicka. Wi�kszo�� pisarzy SF, kt�rzy w swojej wczesnej tw�rczo�ci badaj� terytorium maj�ce p�niej zosta� spenetrowane na szersz� skal�, sk�ania si� ku tworzeniu logicznego wszech�wiata, jak cho�by Larry Niven w Known Space, b�d� powtarzaj�cych si� bohater�w, jak u Retiefa Keitha Laumera, czy te� odwo�ywaniu si� do konkretnych wydarze� historycznych, jak w Future History Roberta A. Heinleina. Nierzadko wszystkie wy�ej wspomniane elementy wyst�puj� jednocze�nie.
Po cz�ci jest to strategia handlowa. M�ody pisarz, na tyle szalony lub naiwny, by marzy� o karierze pe�noetatowego tw�rcy opowiada� SF, musi pisa� raczej do�� szybko, �eby wyj�� z tego przedsi�wzi�cia z tarcz�. O wiele �atwiej jest powiela� pewne w�tki, miejsce akcji czy bohater�w, ni� zaczyna� za ka�dym razem od zera. Poza tym, jak dawno temu zosta�o udowodnione przez telewizj�, seriale najskuteczniej przyci�gaj� widz�w.
Lecz Philip K. Dick nie obra� takiego sposobu post�powania. W jego opowiadaniach nie wyst�puj� kilkakrotnie ci sami bohaterowie. Nie zamieszkuj� oni r�wnie� �ci�le okre�lonego wszech�wiata. Pomijaj�c mgliste powi�zania mi�dzy Drug� odmian� (Second Variety), �wiatem Jona (Jon�s World) oraz James P. Crow (James P. Crow), nie powzi�to �adnej pr�by utworzenia logicznego ci�gu przysz�ych wydarze�. Z pewno�ci� jednak wyst�puje tu powtarzalno�� temat�w, sposobu obrazowania czy zagadnie� metafizycznych, kt�re napotkamy powt�rnie w kolejnych powie�ciach Dicka w znacznie bardziej rozwini�tej postaci.
Ziemia jako garstka nuklearnego py�u. Mechaniczne uk�ady obronne urastaj�ce do rangi z�owrogich form pseudo�ycia. Wolno�� jednostki przekre�lona kosztem obrony wojskowej, dobrobytu gospodarczego b�d� porz�dku samego w sobie. Przenikaj�ce si� rzeczywisto�ci. Ironiczne p�tle czasowe i paradoksy. Zwykli ludzie na zwyk�ych posadach, usi�uj�cy wyj�� poza kr�puj�cy ich schemat �ycia.
Te opowiadania powsta�y w gor�czkowym okresie zimnej wojny i antykomunistycznej histerii wznieconej przez senatora Josepha McCarthy�ego oraz senack� komisj� do spraw badania dzia�alno�ci anty ameryka�skiej, w pocz�tkowej fazie paranoi antynuklearnej, kiedy to na d�wi�k syreny alarmowej kazano dzieciom chowa� si� pod szkolnymi �awkami. I odzwierciedlaj� �w czas w spos�b oczywisty. Pokazuj�, �e od samego pocz�tku Dick by� pisarzem o g��bokich zainteresowaniach politycznych.
Pokazuj� jednak co� jeszcze. W czasie kiedy podobne pogl�dy nara�a�y ich g�osiciela na ryzyko, Dick stanowczo wypowiada� si� przeciwko militaryzacji, chorobliwej asekuracji, ksenofobii oraz szowinizmowi.
Co wi�cej, owe z�a polityczne nie s� ukazane na tle politycznych cn�t o podobnie du�ej skali, lecz na tle niepozornych w zestawieniu z nimi ludzkich i duchowych warto�ci drobnego bohaterstwa, mi�osierdzia, i przede wszystkim empatii, kt�ra w ostatecznym rozrachunku odr�nia cz�owieka od maszyny, duchowe od materialnego, autentyczne od najsprytniej zamaskowanego falsyfikatu.
I je�eli ju� potrafimy wyodr�bni� temat wiod�cy oraz duchowe sedno ca�ej kariery Philipa K. Dicka, w tych opowiadaniach dostrzegamy r�wnie� genez� charakterystycznej techniki literackiej - kt�ra sprowadza j� do osobistego i czysto cz�owieczego wymiaru - polegaj�cej na ukazywaniu r�nych punkt�w widzenia w obr�bie jednej historii.
To prawda, �e we wczesnych opowiadaniach owa technika niekiedy pozostawia wiele do �yczenia. Czasami autor dla �atwiejszego poprowadzenia narracji bezceremonialnie przenosi punkt widzenia z jednej postaci na drug� w czasie jednego epizodu. Kiedy indziej wprowadza nowy punkt widzenia in media res, aby ukaza� scen� trudn� do przedstawienia za pomoc� ju� obecnych bohater�w. Innym zn�w razem posta�, dzi�ki kt�rej poznajemy wydarzenia, pojawia si�, by zaistnie� w opowie�ci przez kilka akapit�w, a nast�pnie znikn��.
Dzi�ki opowiadaniom Dick uczy si� techniki ukazywania r�nych punkt�w widzenia. W rzeczy samej mo�na by nawet stwierdzi�, �e wymy�laj�, gdy� niewielu, je�eli w og�le, pisarzy korzysta�o z niej wcze�niej, wszyscy za� ci, kt�rzy przej�li j� p�niej, wiele mu zawdzi�czaj�, cho�by nawet nie byli tego �wiadomi.
Owa metoda pozwala pisarzowi zaczerpn�� dan� histori� ze �wiadomo�ci, ducha i serca kilku bohater�w, nie tylko jednego. Wielostronno�� ludzkiego umys�u ukazana w ramach jednej opowie�ci przybli�a czytelnika do bohater�w i u�atwia mu zrozumienie ich sytuacji, a w r�kach mistrza, jakim jest Philip K. Dick, staje si� oknami wiod�cymi do metafizycznej wielostronno�ci rzeczywisto�ci, idealnej kombinacji formy i tre�ci.
Niniejszym 27 opowiadaniom daleko do doskona�o�ci. Twierdzenie, �e reprezentuj� one szczyt osi�gni�� literackich Philipa K. Dicka, by�oby sprzeczne z prawd� i godzi�oby w reputacj� pisarza. Lecz one tak�e s� oknami, zar�wno w przesz�o��, jak i w przysz�o��, na dojrza�� wizj� mistrza, kt�rym mia� sta� si� pisz�cy je m�ody, utalentowany czeladnik.
Norman Spinrad pa�dziernik, 1986
PANI OD CIASTECZEK
Dok�d idziesz, Bubber? - krzykn�� z drugiej strony ulicy Ernie Mili, szykuj�c papiery na drog�.
- Donik�d - odpar� Bubber Surle.
- Kolejna wizyta u starej znajomej? - Ernie za�miewa� si� do �ez. - Po co ty odwiedzasz t� staruszk�? Zdrad� nam ten sekret!
Bubber poszed� przed siebie. Skr�ci� w ulic� Wi�z�w. Widzia� ju� znajduj�c� si� na skraju ulicy dzia�k� ze stoj�cym nieco w g��bi domem. Jego frontow� cz�� porasta�o stare, wyschni�te zielsko, kt�re szele�ci�o i szepta�o na wietrze. Sam dom mia� kszta�t niedu�ego, szarego pude�ka. Znajdowa� si� w op�akanym stanie, prowadz�ce na ganek schody by�y zapadni�te i przekrzywione. Na werandzie sta�o wysmagane przez deszcz i wiatr krzes�o bujane z powiewaj�cym nad nim podartym kawa�kiem tkaniny.
Bubber wszed� na �cie�k�. Id�c po rozchwianych schodach, g��boko zaczerpn�� tchu. Ju� j� czu�, rozkoszn� ciep�� wo�, kt�ra sprawi�a, �e do ust nap�yn�a mu �lina. Pe�en oczekiwania, z bij�cym sercem nacisn�� przycisk dzwonka. Po drugiej stronie drzwi rozbrzmia� jego zgrzytliwy odg�os. Przez chwil� panowa�a cisza, wreszcie us�ysza� szmer czyich� krok�w.
Pani Drew otworzy�a drzwi. By�a stara, bardzo stara; drobna, zasuszona staruszka podobna do porastaj�cych obej�cie chwast�w. U�miechn�a si� do Bubbera i otworzy�a szeroko drzwi, pozwalaj�c mu wej�� do �rodka.
- W sam� por� - powiedzia�a. - Wejd�, Bernardzie. Przyszed�e� w sam� por� - akurat s� gotowe.
Bubber podszed� do drzwi kuchennych i zajrza� do �rodka. Zobaczy�, jak u�o�one na wielkim, niebieskim talerzu spoczywaj� na g�rze pieca. Ciasteczka, ca�y talerz ciep�ych, �wie�ych ciasteczek prosto z piekarnika. Ciasteczek z orzechami i rodzynkami.
- No i jak? - zapyta�a pani Drew. Wymin�wszy go, wesz�a do kuchni. - I mo�e odrobina zimnego mleka do popicia. Lubisz je z zimnym mlekiem. - Z wn�ki okiennej na tylnym ganku wyj�a pojemnik z mlekiem. Nast�pnie nape�ni�a szklank� i u�o�y�a na talerzyku kilka ciastek. - Chod�my do du�ego pokoju - zaproponowa�a.
Bubber skin�� g�ow�. Pani Drew zanios�a mleko i ciastka, po czym ustawi�a je na por�czy tapczanu. Nast�pnie usadowi�a si� na swoim krze�le i obserwowa�a, jak Bubber opada na tapczan tu� obok ciastek i zabiera si� do jedzenia.
W milczeniu, je�li nie liczy� odg�os�w �ucia, �apczywie poch�ania� zawarto�� talerza. Pani Drew czeka�a cierpliwie, a� ch�opiec sko�czy i jego ju� zaokr�glone boki wybrzusz� si� jeszcze bardziej. Kiedy talerz za�wieci� pustk�, Bubber rzuci� ponowne spojrzenie w kierunku kuchni na spoczywaj�c� na piecu reszt� ciasteczek.
- Mo�e wola�by� odczeka� chwil�? - zapyta�a pani Drew.
- Dobrze - zgodzi� si� Bubber.
- Smakowa�y?
- Jeszcze jak.
- To �wietnie. - Odchyli�a si� na krze�le. - C� takiego robi�e� dzisiaj w szkole? Jak ci posz�o?
- W porz�dku.
Staruszka patrzy�a, jak ch�opiec niespokojnie rozgl�da si� po pokoju.
- Bernardzie - powiedzia�a - czy nie zosta�by� i nie porozmawia� ze mn� chwil�? - Na jego kolanach le�a�o kilka ksi��ek, jakie� podr�czniki. - Mo�e co� mi poczytasz? Widzisz, m�j wzrok nie jest ju� taki jak kiedy� i to ogromna ulga, je�li kto� mo�e mi poczyta�.
- Czy p�niej dostan� reszt� ciasteczek?
- Naturalnie.
Bubber przysun�� si� bli�ej niej, na skraj tapczanu. Otworzy� ksi��ki, atlas geograficzny �wiata, Zasady arytmetyki, Pisowni� Hoyte�a.
- Kt�r� pani chce? Zawaha�a si�.
- Geografi�.
Bubber na chybi� trafi� otworzy� du�� niebiesk� ksi��k�. PERU.
�Peru graniczy na p�nocy z Ekwadorem i Kolumbi�, na po�udniu z Chile, a na wschodzie z Brazyli� i Boliwi�. Kraj podzielony jest na trzy g��wne terytoria. Nale�y do nich...�
Staruszka obj�a wzrokiem czytaj�cego, wodz�cego palcem po linii ch�opca i jego t�uste, trz�s�ce si� policzki. Obserwowa�a go w milczeniu, uwa�nie �ledz�c jego ruchy i najdrobniejszy grymas skupionej twarzy. Odpr�ona, wygodnie rozpar�a si� na krze�le. Siedzia� blisko niej, nieznacznie tylko oddalony. Dzieli�y ich zaledwie stolik i lampa. Jak mi�o, �e przychodzi�; trwa�o to ju� od miesi�ca, pocz�wszy od dnia, kiedy siedz�c na werandzie, tkni�ta nag�� my�l� zawo�a�a go i pokaza�a le��ce obok fotela ciasteczka.
Dlaczego to zrobi�a? Nie mia�a poj�cia. Od tak dawna mieszka�a sama, �e �apa�a si� na tym, i� m�wi i robi dziwne rzeczy. Styka�a si� z garstk� ludzi tylko wtedy, kiedy sz�a do sklepu lub gdy zjawia� si� listonosz z rent�. Albo �mieciarze.
W pokoju rozbrzmiewa� monotonny g�os ch�opca. Czu�a, jak ogarnia j� spok�j i b�ogo��. Zamkn�a oczy i splot�a d�onie na podo�ku. Kiedy tak siedzia�a, na p� drzemi�c, na p� nas�uchuj�c, zacz�o si� dzia� co� dziwnego. Staruszka zacz�a si� zmienia�, a jej zszarza�e zmarszczki i ��obi�ce twarz bruzdy - stopniowo zanika�. Tkwi�ce nieruchomo na krze�le cia�o ulega�o odm�odzeniu; w chud�, kruch� posta� wst�powa� dawny wigor. Siwe w�osy nabra�y spr�ysto�ci i �ciemnia�y, rzadkie kosmyki odzyska�y niegdysiejszy kolor. Zaokr�gli�y si� te� ramiona, a ich pokryta plamami sk�ra przybra�a pi�kny odcie�, zupe�nie jak za dawnych czas�w.
Nie otwieraj�c oczu, pani Drew oddycha�a g��boko. Czu�a, �e co� si� dzieje, ale nie wiedzia�a co. Przebiega� jaki� proces, by�a jego �wiadoma i to uczucie przypad�o jej do gustu. Nie potrafi�a jednak powiedzie�, o co chodzi. Odbywa�o si� to niemal za ka�dym razem, kiedy ch�opiec przychodzi� i siada� obok niej. A zw�aszcza ostatnio, odk�d przysun�a swoje krzes�o bli�ej tapczanu. Wzi�a g��boki oddech. Ale� to by�o przyjemne, to ciep�e tchnienie rozgrzewaj�ce jej wyzi�bione cia�o po raz pierwszy od lat!
Siedz�ca na krze�le staruszka przybra�a posta� ciemnow�osej, mniej wi�cej trzydziestoletniej kobiety o kr�g�ej twarzy i pulchnych ko�czynach. Jej usta mia�y barw� soczystej czerwieni, a szyj� cechowa�a odrobin� zbytnia mi�sisto��, zupe�nie jak dawno, dawno temu.
Naraz czytanie dobieg�o ko�ca. Bubber od�o�y� ksi��k� i wsta�.
- Musz� ju� i�� - oznajmi�. - Czy mog� zabra� reszt� ciasteczek?
Sp�oszona, zamruga�a oczami. Ch�opiec zd��y� przej�� do kuchni i napycha� sobie kieszenie ciastkami. Skin�a g�ow�, nie mog�c otrz�sn�� si� z wra�enia minionej chwili. Ch�opiec zabra� ostatnie ciastka. Przeszed� przez du�y pok�j i skierowa� si� ku drzwiom. Pani Drew wsta�a. Ciep�o opu�ci�o j� bezpowrotnie. Ogarn�o j� ogromne znu�enie i poczu�a nag�� sucho�� w gardle. Oddychaj�c pospiesznie, zaczerpn�a tchu. Popatrzy�a na swoje r�ce. By�y chude i pomarszczone.
- Och! - mrukn�a. �zy przy�mi�y jej wzrok. Wszystko znikn�o, jak zawsze kiedy wychodzi�. Poku�tyka�a do wisz�cego nad kominkiem lustra i przejrza�a si� w nim. Dostrzeg�a wyblak�e oczy, g��boko osadzone w zasuszonej twarzy. Znika�o, wszystko znika�o, jak tylko ch�opiec j� opuszcza�.
- Do widzenia - powiedzia� Bubber.
- Prosz� - wyszepta�a. - Prosz�, przyjd� znowu. Przyjdziesz?
- Jasne - odrzek� apatycznie Bubber. Otworzy� drzwi. - Do zobaczenia. - Zszed� po schodach. Po chwili dobieg� j� odg�os but�w szuraj�cych po chodniku. I ju� go nie by�o.
- Bubber, chod� no tutaj! - May Surle gniewnie stan�a na werandzie. - Natychmiast prosz� tu przyj�� i usi��� przy stole.
- Dobrze. - Bubber powoli wspi�� si� na ganek i wszed� do domu.
- Co ci jest? - Z�apa�a go za rami�. - Gdzie� ty si� podziewa�? Niedobrze ci?
- Jestem zm�czony. - Bubber potar� czo�o.
Z pokoju nadszed� odziany w podkoszulek ojciec, ni�s� gazety.
- Co si� dzieje?
- Sp�jrz tylko na niego - rzek�a May Surle. - Jaki wyko�czony. Co ty robi�e�, Bubber?
- Ci�gle odwiedza t� staruszk� - powiedzia� Ralf Surle. - Nie widzisz? Po ka�dej wizycie u niej pada na nos. Po co ty tam �azisz, Bubber? O co tutaj chodzi?
- Ona cz�stuje go ciastkami - o�wiadczy�a May. - Wiesz, jaki jest �asy na s�odycze. Zrobi�by wszystko za talerz ciasteczek.
- Bub - powiedzia� ojciec - pos�uchaj mnie. Nie �ycz� sobie, aby� kr�ci� si� w pobli�u tej starej wariatki. S�ysza�e�? Nie obchodzi mnie, ile dostajesz od niej ciastek. Popatrz na siebie! Koniec z tym. Zrozumiano?
Oparty o drzwi Bubber wlepi� wzrok w pod�og�. Jego zm�czone serce bi�o z wysi�kiem.
- Obieca�em jej, �e wr�c� - wymamrota�.
- Mo�esz i�� jeszcze raz - pozwoli�a May, kieruj�c si� do jadalni. - Jeden, jedyny raz. Ale powiesz jej, �e nie b�dziesz ju� m�g� przychodzi�. Tylko b�d� grzeczny. A teraz marsz na g�r� i do �azienki.
- Niech lepiej po kolacji od razu p�jdzie spa� - rzek� Ralf, odprowadzaj�c spojrzeniem wlok�cego si� po schodach z r�k� na por�czy Bubbera. Potrz�sn�� g�ow�. - Nie podoba mi si� to - mrukn��. - Nie chc�, aby dalej tam chodzi�. Ta staruszka jest jaka� dziwna. - To b�dzie ostatni raz - powiedzia�a May.
W �rod� by�o ciep�o i s�onecznie. Bubber pod��a� przed siebie z r�kami w kieszeniach. Na chwil� przystan�� przed sklepem Mc Vane�a, spogl�da� w zamy�leniu na komiksy. W pobliskiej kawiarni kobieta popija�a wielki nap�j czekoladowy. Na ten widok �lina nabieg�a Bubberowi do ust. To wystarczy�o. Odwr�ciwszy si�, ruszy� dalej nieznacznie przyspieszonym krokiem.
Kilka minut p�niej sta� na szarej, zrujnowanej werandzie i dzwoni� do drzwi. Rosn�ce poni�ej chwasty szele�ci�y na wietrze. Dochodzi�a czwarta po po�udniu; nie mia� wiele czasu. Ale w ko�cu to i tak mia� by� ostami raz.
Otwarto drzwi. Pomarszczona twarz pani Drew rozp�yn�a si� w u�miechu.
- Wejd�, Bernardzie. Jak dobrze ci� widzie�. Dzi�ki temu zn�w czuj� si� taka m�oda.
Wszed� do �rodka i rozejrza� si� doko�a.
- Ju� zabieram si� do pieczenia. Nie wiedzia�am, �e przyjdziesz. - Potruchta�a do kuchni. - Lada moment b�d�. A ty usi�d� na tapczanie.
Bubber przeszed� do pokoju i usiad�. Jego uwag� przyku� brak stolika i lampy; krzes�o sta�o bezpo�rednio obok tapczanu. Spogl�da� na nie zbity z tropu, kiedy w progu stan�a o�ywiona pani Drew.
- Ju� s� w piecu. Ciasto mia�am gotowe. No dobrze. - Z westchnieniem opad�a na krzes�o. - Dobrze, wi�c jak ci dzisiaj posz�o? Jak tam szko�a?
- W porz�dku.
Pokiwa�a g�ow�. Ale� ten ch�opiec by� t�u�ciutki, siedzia� tak blisko niej, jakie mia� pe�ne i czerwone policzki! By� tak blisko, �e mog�a go dotkn��. Jej stare serce bi�o jak szalone. Och, zn�w by� m�odym! M�odo�� tyle znaczy�a. By�a wszystkim. Czym�e by� �wiat dla starych? Kiedy ca�y �wiat si� zestarzeje, ch�opcze...
- Nie zechcia�by� mi poczyta�, Bernardzie? - zapyta�a po chwili.
- Nie przynios�em �adnych ksi��ek.
- Ach tak. - Kiwn�a g�ow�. - C�, ja je mam - dorzuci�a pospiesznie. - Zaraz przynios�.
Wsta�a i podesz�a do biblioteczki. Kiedy j� otworzy�a, Bubber powiedzia�:
- Pani Drew, m�j tato m�wi, �e nie mog� tu wi�cej przychodzi�. Powiedzia�, �e to ostatni raz. Pomy�la�em sobie, �e pani powiem.
Zamar�a, sztywniej�c na ca�ym ciele. Pok�j zawirowa� jej przed oczami jak w jakim� dzikim ta�cu. Chrapliwie zaczerpn�a tchu.
- Bernardzie, ty... ty wi�cej nie przyjdziesz?
- Nie, ojciec mi zabrania.
Cisza. Staruszka wzi�a pierwszy z brzegu tom i powoli wr�ci�a na krzes�o. Po chwili dr��cymi r�kami poda�a mu go. Ch�opiec wzi�� ksi��k� bez s�owa i zerkn�� na ok�adk�.
- Czytaj, Bernardzie. Prosz�.
- Dobrze. Od kt�rego miejsca mam zacz��?
- Wszystko jedno. Wszystko jedno, Bernardzie.
Zacz�� czyta�. By�a to ksi��ka Trollope�a; s�ysza�a zaledwie urywki zda�. Unios�a d�o� do czo�a i dotkn�a suchej sk�ry, cienkiej i wiotkiej jak stary papier. Dr�a�a przepe�niona l�kiem. Ostatni raz?
Bubber czyta�, powoli i monotonnie. Ko�o okna brz�cza�a mucha. Na zewn�trz s�o�ce mia�o si� ku zachodowi, powietrze stawa�o si� coraz ch�odniejsze. Niebo zasnu�o kilka chmur, a wiatr ze z�o�ci� szele�ci� w�r�d ga��zi.
Staruszka siedzia�a blisko ch�opca, bli�ej ni� zazwyczaj, ws�uchana w d�wi�k jego g�osu, �wiadoma jego blisko�ci. Czy to naprawd� ostatni raz? Serce w niej struchla�o i czym pr�dzej odepchn�a to uczucie. Ostatni raz! Obj�a spojrzeniem siedz�cego na wyci�gni�cie r�ki ch�opca. Chwyci�a oddech. Ju� nigdy nie wr�ci. Ani razu, nigdy wi�cej. Siedzi tu po raz ostatni.
Dotkn�a jego ramienia.
Bubber podni�s� g�ow�.
- Co si� sta�o? - mrukn��.
- Nie masz nic przeciwko temu, abym dotkn�a twojej r�ki, prawda?
- Nie, chyba nie. - Powr�ci� do lektury. Staruszka czu�a, jak jego m�odo�� przep�ywa pomi�dzy jej palcami i sunie przez rami�. Pulsuj�ca, wibruj�ca m�odo��, tak blisko niej. Nigdy nie znajdowa�a si� a� tak blisko, aby mog�a jej dotkn��. To uczucie przyprawi�o j� o zawr�t g�owy.
I wkr�tce wszystko zacz�o dzia� si� dok�adnie tak jak przedtem. Przymkn�wszy oczy, pozwoli�a, aby osnu�o j� to i wype�ni�o bez reszty, niesione d�wi�kiem g�osu i dotykiem r�ki. Dokonywa�a si� w niej przemiana, ciep�e, narastaj�ce uczucie. Ponownie kwit�a, czerpi�c z niego �ycie i odzyskuj�c pe�ni�, kt�r� utraci�a dawno, dawno temu.
Zerkn�a na swoje ramiona. By�y zaokr�glone, a paznokcie jakby zdrowsze. W�osy. Ci�ko zwisa�y nad karkiem, czarne jak niegdy�. Dotkn�a swojego policzka. Zmarszczki znikn�y, sk�ra by�a j�drna i mi�kka.
Ogarn�a j� niepohamowana rado��. Rozejrza�a si� po pokoju. U�miechn�a si�, wiedz�c, �e ma mocne bia�e z�by i zdrowe dzi�s�a oraz czerwone wargi. Pewnym i �wawym ruchem poderwa�a si� z miejsca. Wykona�a nieznaczny, zwinny obr�t.
Bubber przesta� czyta�.
- Czy ciasteczka s� ju� gotowe? - zapyta�.
- Zaraz sprawdz�. - W jej g�osie da�a si� s�ysze� g��boka nuta, kt�ra pobrzmia�a wiele lat temu. Teraz zn�w tam by�a, nadaj�c g�osowi gard�ow� i zmys�ow� tonacj�. Szybkim krokiem przesz�a do kuchni i uchyli�a piekarnik. Wyj�a ciasteczka i po�o�y�a je na piecu.
- Gotowe - zakomunikowa�a weso�o. - Chod� i we� sobie.
Bubber wymin�� j�, nie m�g� oderwa� wzroku od ciastek. Nawet nie zauwa�y� stoj�cej przy drzwiach kobiety.
Pani Drew pospiesznie opu�ci�a kuchni�. Wesz�a do sypialni i zamkn�a za sob� drzwi. Nast�pnie odwr�ci�a si�, spogl�daj�c w zawieszone na nich du�e lustro. M�oda - zn�w by�a m�oda, pe�na o�ywczej wibruj�cej si�y. Odetchn�a pe�n� piersi�. Jej oczy rozb�ys�y, na ustach pojawi� si� u�miech. Zakr�ci�a si� w miejscu, powiew uni�s� sukni�. M�oda, m�oda i pi�kna.
I tym razem wra�enie nie znik�o.
Otworzy�a drzwi. Napchawszy sobie usta i kieszenie, Bubber stan�� na �rodku du�ego pokoju. Jego t�p�, nalan� twarz pokrywa�a trupia blado��.
- Co si� sta�o? - zapyta�a pani Drew.
- Id�.
- Dobrze, Bernardzie. I dzi�ki, �e przyszed�e� mi poczyta�. - Po�o�y�a d�o� na jego ramieniu. - Mo�e jeszcze si� kiedy� spotkamy.
- M�j ojciec...
- Wiem. - Wybuchn�a radosnym �miechem i otworzy�a mu drzwi. - Do widzenia, Bernardzie. Do widzenia.
Patrzy�a, jak po jednym schodku zst�puje na d�. Potem zamkn�a drzwi i z powrotem pomkn�a do sypialni. Rozpi�a sukienk� i zsun�a j� z siebie, nagle niech�tna dotykowi szarej, sfatygowanej tkaniny. Z opartymi na biodrach r�kami, przez kr�tk� chwil� mierzy�a wzrokiem swoje kr�g�e cia�o.
Roze�mia�a si� w podnieceniu i z rozja�nionym spojrzeniem wykona�a lekki obr�t. Co za cudowne, kipi�ce �yciem cia�o. Pe�ne piersi - musn�a je d�oni�. Cia�o zachwyca�o j�drno�ci�. Mia�a przed sob� tyle rzeczy do zrobienia! Oddychaj�c pospiesznie, potoczy�a doko�a wzrokiem. Tyle do zrobienia! Odkr�ci�a kran nad wann� i przyst�pi�a do upinania w�os�w.
Kiedy �mudnym krokiem posuwa� si� naprz�d, wiatr smaga� go ze wszystkich stron. By�o p�no, s�o�ce dawno ju� zasz�o, a niebo pociemnia�o i zasnu�o si� chmurami. Nie daj�cy mu spokoju wiatr by� zimny i przenika� go na wskro�. Czaszk� rozsadza� dotkliwy b�l. Ch�opiec czu� nieodparte znu�enie, przystawa� wi�c co chwil�, by odpocz��, i tar� czo�o, a serce z wysi�kiem t�uk�o mu si� w piersi. Dotar� do ko�ca ulicy Wi�z�w i ruszy� dalej Sosnow�. Dokuczliwy wiatr targa� nim na wszystkie strony. Potrz�sn�� g�ow�, usi�uj�c pozby� si� przykrego wra�enia. Jak�e by� zm�czony, jak bardzo ci��y�y mu nogi i r�ce. Czu�, jak wiatr ch�oszcze go, popycha i szarpie.
Zaczerpn�� tchu i ze spuszczon� g�ow� ruszy� naprz�d. Na rogu przystan��, przytrzymuj�c si� latarni. Zapad� zmierzch, wok� zaczyna�y rozb�yskiwa� �wiat�a uliczne. Wreszcie ostatnim wysi�kiem podj�� w�dr�wk�.
- Gdzie� ten ch�opak si� podziewa? - powiedzia�a May Surle, po raz dziesi�ty wychodz�c na ganek. Ralf pstrykn�� �wiat�o i stan�� obok niej. - Co za paskudny wiatr.
Wiatr gwizda� i trz�s� werand�. Oboje spogl�dali w g��b ciemnej ulicy, lecz nie dostrzegali nic z wyj�tkiem niesionych wiatrem �mieci i gazet.
- Wejd�my do �rodka - zadecydowa� Ralf. - Jak nic dostanie w sk�r�, kiedy tylko wr�ci.
Usiedli do kolacji. Naraz May od�o�y�a widelec.
- S�uchaj! S�yszysz co�? Ralf sta� w milczeniu.
Na zewn�trz, przy frontowych drzwiach rozleg� si� cichy stukot. Ralf wsta�. Wiatr wy�, �omocz�c storami w pokoju na pi�trze.
- Sprawdz�, co to jest - powiedzia�.
Podszed� do drzwi i otworzy� je. Co� szarego i wyschni�tego wtoczy�o si� na ganek niesione wiatrem. Obrzuci� to pytaj�cym wzrokiem. Pewnie gar�� chwast�w, chwast�w i �mieci, nic innego.
Przedmiot obi� si� o jego nogi. Patrzy�, jak wymija go i toczy si� w kierunku �ciany. Powoli zamkn�� drzwi.
- I co to by�o? - zawo�a�a May.
- To tylko wiatr - odpar� Ralf Surle.
ZA DRZWIAMI
Tego wieczora, kiedy jedli kolacj�, przyni�s� go i postawi� obok jej talerza. Doris wlepi�a we� spojrzenie, przyciskaj�c r�k� do ust.
- Bo�e, a c� to takiego? - Podnios�a na niego roziskrzony wzrok.
- Sama zobacz.
Oddychaj�c pospiesznie, Doris zdar�a ostrymi paznokciami wst��k� i papier z kwadratowego opakowania. Larry obserwowa�, jak podnosi wieczko. Zapali� papierosa i opar� si� o �cian�.
- Zegar z kuku�k�! - wykrzykn�a. - Prawdziwy zegar z kuku�k�, zupe�nie taki jak ten, kt�ry nale�a� do mojej matki. - Ogl�da�a zegar ze wszystkich stron. - Zupe�nie jak mojej matki, kiedy Pete jeszcze �y�. - W jej oczach zal�ni�y �zy.
- Niemiecka produkcja - o�wiadczy� Larry. Po chwili doda�: - Carl za�atwi� mi go po cenie hurtowej. Ma znajomo�ci u zegarmistrza. W przeciwnym razie wcale bym go nie... - Urwa�.
Doris wyda�a z siebie kr�tki, nieartyku�owany odg�os.
- To znaczy, w przeciwnym razie wcale nie by�oby mnie na niego sta�. - Spochmurnia�. - O co ci chodzi? Masz sw�j zegar czy nie? Czy nie tego chcia�a�?
Doris siedzia�a, trzymaj�c zegar, i przyciska�a palce do br�zowego drewna.
- No - ponagli� Larry. - Co jest?
Zdumiony ujrza�, jak zrywa si� z krzes�a i wybiega z zegarem z pokoju.
Potrz�sn�� g�ow�.
- Nijak nie dogodzisz. One wszystkie takie. Nigdy nie maj� dosy�.
Usiad� przy stole i doko�czy� posi�ek.
Zegar z kuku�k� nie by� du�y. Jego r�cznie rze�bion� powierzchni� zdobi�y niezliczone naci�cia oraz drobne ornamenty wyryte w mi�kkim drewnie. Usiad�szy na ��ku, Doris osuszy�a oczy i przyst�pi�a do nakr�cania zegara. Ustawi�a wskaz�wki wed�ug swojego zegarka. I zaraz przesun�a je na za dwie dziesi�ta. Zanios�a zegar na toaletk� i opar�a o �cian�.
Nast�pnie usiad�a i z�o�y�a r�ce na podo�ku - czeka�a, a� wraz z wybiciem godziny kuku�ka opu�ci swoj� kryj�wk�.
W tym czasie my�la�a o Larrym i o tym, co powiedzia�. I o tym, co sama powiedzia�a - cho� wcale nie czu�a si� niczemu winna. Ostatecznie nie mog�a wys�uchiwa� go bez s�owa sprzeciwu; niby dlaczego mia�a dawa� sobie dmucha� w kasz�.
Naraz podnios�a do oczu chustk�. Dlaczego musia� to powiedzie�, to o cenie hurtowej? Dlaczego musia� wszystko zepsu�? Skoro tak uwa�a�, to w og�le nie powinien by� kupowa� zegara. Zacisn�a pi�ci. Jego ma�ostkowo�� przekracza�a wszelkie granice.
Jednak widok tykaj�cego miarowo zegara i karbowanych kraw�dzi jego drzwiczek napawa� j� bezmiern� rado�ci�. Wewn�trz siedzia�a kuku�ka, czekaj�c na moment, kiedy b�dzie mog�a wyj�� na zewn�trz. Czy nas�uchiwa�a, z przechylon� na bok g��wk�, a� bicie zegara da jej znak?
A mo�e pomi�dzy jedn� godzin� a drug� zapada w sen? Tak czy inaczej, zaraz j� zobaczy: wtedy b�dzie mog�a zapyta�. I poka�e zegar Bobowi. Spodoba mu si�; Bob uwielbia� starocie, nawet stare znaczki czy guziki. Oczywi�cie to by�o odrobin� niezr�czne, ale na szcz�cie Larry sp�dza� mas� czasu w swoim biurze. Gdyby tylko Larry nie dzwoni� czasami, aby...
Rozleg� si� szum. Zegar zadr�a� i drzwiczki raptownie odskoczy�y. Ze �rodka p�ynnie wysun�a si� kuku�ka. Zamar�a w bezruchu, obrzucaj�c powa�nym spojrzeniem kobiet�, pok�j oraz meble.
Widzia�y si� po raz pierwszy, skonstatowa�a Doris z pe�nym zadowolenia u�miechem. Wsta�a i podesz�a do niej nie�mia�o.
- No dalej - poprosi�a. - Czekam.
Kuku�ka otworzy�a dzi�b. Zaszumia�a, po czym kilkakrotnie szybko zakuka�a. Po chwili namys�u wycofa�a si� do wn�trza zegara. Drzwiczki zatrzasn�y si� za ni�.
Doris nie posiada�a si� z zachwytu. Klasn�a w d�onie i zakr�ci�a si� dooko�a. Kuku�ka by�a cudowna, wspania�a! A spos�b, w jaki rozejrza�a - si� po pokoju, taksuj�c j� spojrzeniem. Zyska�a jej aprobat�; tego by�a pewna. Naturalnie z wzajemno�ci�, pokocha�a ptaka od razu. Najzupe�niej odpowiada� jej oczekiwaniom.
Doris podesz�a do zegara. Pochyli�a si� nad ma�ymi drzwiami, przysuwaj�c usta do drewna.
- S�yszysz mnie? - szepn�a. - Uwa�am, �e jeste� najcudowniejsz� kuku�k� na �wiecie. - Umilk�a zak�opotana. - Mam nadziej�, �e ci si� tu spodoba.
Nast�pnie z podniesion� g�ow� zesz�a powoli po schodach.
Larry nie m�g� doj�� do �adu z zegarem od samego pocz�tku. Doris twierdzi�a, i� dzia�o si� tak dlatego, �e nie nakr�ca� go jak nale�y, zegar za� nie lubi� by� przez ca�y czas nakr�cony zaledwie do po�owy. Larry pozostawi� wi�c jej to zadanie; co kwadrans kuku�ka wyskakiwa�a na zewn�trz, bezlito�nie rozci�gaj�c spr�yn�, przez co stale musia� by� w pobli�u kto�, kto powt�rnie by j� nakr�ci�.
Mimo najlepszych stara� Doris wielokrotnie o tym zapomina�a. W�wczas Larry ostentacyjnie rzuca� gazet� i podnosi� si� z miejsca. Nast�pnie szed� do jadalni, gdzie na �cianie nad kominkiem wisia� zegar. Zdejmowa� go i skrz�tnie przyciskaj�c kciukiem drzwiczki, przyst�powa� do nakr�cania.
- Dlaczego przyciskasz kciukiem drzwi? - zapyta�a kiedy� Doris.
- Bo tak trzeba.
Unios�a brwi.
- Na pewno? Zastanawiam si�, czy nie chodzi o to, �e nie chcesz, aby wysz�a, kiedy stoisz tak blisko.
- Niby dlaczego?
- Mo�e si� jej boisz.
Larry wybuchn�� �miechem. Umie�ci� zegar z powrotem na �cianie i ostro�nie oderwa� kciuk od drzwiczek. Kiedy Doris odwr�ci�a wzrok, zbada� go uwa�nie.
Po wewn�trznej stronie wci�� widnia�o na nim zadrapanie. Za czyj� spraw� si� tam znalaz�o?
Pewnego sobotniego ranka, kiedy Larry znajdowa� si� w biurze poch�oni�ty jakimi� niezmiernie wa�nymi rachunkami, na ganek wkroczy� Bob Chambers i nacisn�� przycisk dzwonka.
Doris w�a�nie bra�a szybki prysznic. Wytar�a si� i narzuci�a szlafrok. Otworzy�a drzwi i Bob z u�miechem wszed� do �rodka.
- Cze�� - powiedzia�, tocz�c wok� spojrzeniem.
- Nie ma obawy. Larry jest w biurze.
- To �wietnie. - Bob zerkn�� na widoczne pod szlafrokiem szczup�e nogi Doris. - Jak �adnie dzisiaj wygl�dasz.
Roze�mia�a si�.
- Uwa�aj! Mo�e wcale nie powinnam ci� wpuszcza�.
Popatrzyli na siebie z mieszanin� l�ku i rozbawienia. Bob rzuci� pospiesznie:
- Je�li chcesz, mog�...
- Na lito�� bosk�, nie. - Chwyci�a go za r�kaw. - Tylko odsu� si� od drzwi, �ebym mog�a je zamkn��. Ta pani Peters z naprzeciwka, sam wiesz.
Zamkn�a drzwi.
- Chc� ci co� pokaza� - rzek�a. - Jeszcze tego nie widzia�e�.
Bob okaza� zainteresowanie.
- Jaki� antyk? Czy co?
Uj�a go pod rami� i zaprowadzi�a do jadalni.
- Spodoba ci si�, Bobby. - Przystan�a i otworzy�a szeroko oczy. - Mam nadziej�, �e tak. Musi; musi ci si� spodoba�. Tyle dla mnie znaczy - ona tyle dla mnie znaczy.
- Ona? - Bob zmarszczy� brwi. - Kto taki?
Doris parskn�a �miechem.
- Zazdro�nik! Chod�. - Chwil� p�niej stan�li przed zegarem, popatrzyli na niego. - Wyjdzie za kilka minut. Poczekaj, a� j� zobaczysz. Jestem pewna, �e si� polubicie.
- A co s�dzi Larry?
- Nie znosz� si�. Czasem kiedy Larry jest w pokoju, ona wcale nie wychodzi. Wtedy Larry si� w�cieka. M�wi...
- Co m�wi?
Doris spu�ci�a oczy.
- Zawsze m�wi, �e zdarto z niego sk�r�, nawet mimo faktu, �e naby� zegar po cenie hurtowej. - Rozchmurzy�a si�. - Ale ja wiem, �e ona nie wychodzi, bo nie lubi Larry�ego. Kiedy jestem sama, kuka dok�adnie co kwadrans, cho� w�a�ciwie powinna tylko o pe�nej godzinie.
Popatrzy�a na zegar.
- Do mnie wychodzi, poniewa� chce porozmawia�; ja opowiadam jej rozmaite rzeczy. Pewnie, �e wola�abym zabra� j� na g�r� do sypialni, ale to nie by�oby w porz�dku.
Na ganku zabrzmia� odg�os czyich� krok�w. Wymienili zl�knione spojrzenia.
Larry, chrz�kaj�c, otworzy� frontowe drzwi. Postawi� swoj� walizk� i zdj�� kapelusz. Wtedy jego wzrok po raz pierwszy spocz�� na Bobie.
- Chambers. A niech mnie diabli. - Zmru�y� oczy. - Co ty tutaj robisz? - Wszed� do jadalni. Doris bezradnie otuli�a si� szlafrokiem i zrobi�a krok do ty�u.
- Ja - zacz�� Bob. - To znaczy, my... - Urwa�, zerkaj�c na Doris. Od strony zegara dobieg� szum. Kuku�ka ha�a�liwie zacz�a oznajmia� godzin�. Larry ruszy� w jej kierunku.
- Ucisz to cholerstwo - rzuci�. Pogrozi� zegarowi pi�ci�. Kuku�ka zamilk�a gwa�townie i wr�ci�a do �rodka. Drzwi zatrzasn�y si�. - Teraz lepiej. - Przeni�s� wzrok na stoj�cych w milczeniu Doris i Boba.
- Przyszed�em, aby obejrze� zegar - odrzek� Bob. - Doris m�wi�a, �e to rzadki okaz, no i...
- Bzdura. Sam go kupi�em. - Larry natar� na niego. - Wyno� si� st�d. - Popatrzy� na Doris. - Ty r�wnie�. I zabieraj ten sw�j zegar.
Umilk�, tr�c r�k� podbr�dek.
- Albo nie. Zegar zostanie tutaj. Nale�y do mnie; zap�aci�em za niego.
W ci�gu kilku tygodni, kt�re nast�pi�y po odej�ciu Doris, jego stosunki z zegarem zaostrzy�y si� jeszcze bardziej. Przede wszystkim kuku�ka przez wi�kszo�� czasu nie wychyla�a dzioba ze �rodka, niekiedy nawet o dwunastej, kiedy teoretycznie powinna by� najbardziej zaj�ta. A gdy wreszcie postanowi�a wyj��, kuka�a raz b�d� dwa razy, nigdy nie przestrzegaj�c w�a�ciwej godziny. Poza tym w jej g�osie d�wi�cza�a ponura, niezach�caj�ca nuta, zgrzytliwy odg�os, kt�ry napawa� Larry�ego niepokojem i odrobin� z�o�ci.
Jednak pami�ta� o nakr�caniu zegara, gdy� panuj�ca w domu cisza, nie zm�cona niczyim tupotem, paplanin� czy stukaniem upuszczanych na pod�og� przedmiot�w, dzia�a�a mu na nerwy. Uspokaja� go nawet miarowy szum zegara.
Lecz nie znosi� kuku�ki. I czasami do niej m�wi�.
- S�uchaj - powiedzia� pewnego wieczora do zamkni�tych drzwiczek. - Wiem, �e mnie s�yszysz. Powinienem odda� ci� Niemcom - do Szwarcwaldu. - Chodzi� tam i z powrotem. - Ciekawe, co robi� w tej chwili tamci dwoje. Ten m�ody punk ze swoimi ksi��kami i antykami. M�czyzna nie powinien interesowa� si� antykami; to dobre dla kobiet.
Zacisn�� z�by.
- Nie mam racji?
Zegar milcza�. Larry stan�� na wprost niego.
- Nie mam racji? - powt�rzy� z naciskiem. - Czy nie masz nic do powiedzenia?
Popatrzy� na tarcz� zegara. Dochodzi�a jedenasta.
- Dobrze. Poczekam do jedenastej. Wtedy pos�uchamy, co masz do powiedzenia. Od kiedy odesz�a, nie jeste� zbyt rozmowna. - U�miechn�� si� krzywo. - A mo�e bez niej ci si� tu nie podoba. - Spos�pnia�. - Tak czy inaczej, zap�aci�em za ciebie i masz wychodzi� bez wzgl�du na to, czy tego chcesz, czy nie. S�ysza�a�?
W oddali, na skraju miasta, zegar na wie�y sennie wybi� jedenast�. Ale drzwiczki ani drgn�y. Up�yn�a minuta, a kuku�ka nie da�a znaku �ycia. Trwa�a gdzie� w g��bi zegara, za swoimi drzwiami, daleka i milcz�ca.
- Doskonale, jak sobie chcesz - mrukn�� Larry, wykrzywiaj�c usta. - Ale to nie w porz�dku. To tw�j obowi�zek. Wszyscy nie raz robimy to, czego nie lubimy.
Powl�k� si� do kuchni i otworzy� wielk�, b�yszcz�c� lod�wk�. Nie przestaj�c my�le� o zegarze, nala� sobie drinka.
Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e kuku�ka powinna wyj��, niewa�ne, czy jest Doris, czyjej nie ma. Od pocz�tku przypad�y sobie do gustu. I niezmiernie si� lubi�y. Przypuszczalnie polubi�a r�wnie� Boba - pewnie przyjrza�a mu si� wystarczaj�co dobrze, aby m�c go pozna�. By�oby im wszystkim dobrze ze sob� - Bobowi, Doris oraz kuku�ce.
Larry dopi� drinka. Otworzy� szuflad� pod zlewem i wyj�� z niej m�otek. Ostro�nie zani�s� go do jadalni. Od strony wisz�cego na �cianie zegara dochodzi�o spokojne tykanie.
- Zobacz - powiedzia�, wymachuj�c m�otkiem. - Widzisz, co tu mam? Wiesz, co mam zamiar z tym zrobi�? Najpierw porachuj� si� z tob�. - U�miechn�� si�. - Wszyscy troje jeste�cie niez�ymi ptaszkami.
Pok�j odpowiedzia� mu cisz�.
- Wychodzisz? Czy sam mam ci� wydosta�?
Zegar wyda� z siebie lekki, brz�cz�cy odg�os.
- S�ysz� ci�. Przez ostatnie trzy tygodnie nazbiera�o ci si� sporo rzeczy do powiedzenia. Jak s�dz�, jeste� mi winien...
Drzwi otworzy�y si�. Ze �rodka wypad�a kuku�ka, celuj�c wprost w niego. W tym czasie Larry ze zmarszczonymi brwiami w zamy�leniu spogl�da� na pod�og�. Podni�s� wzrok i ptak dziobn�� go prosto w oko.
Run�� na d� razem z m�otkiem i krzes�em i z og�uszaj�cym �omotem uderzy� o pod�og�. Kuku�ka przez chwil� trwa�a bez ruchu ze sztywno wypr�onym cia�em. Nast�pnie ponownie schroni�a si� w zaciszu zegara. Drzwi za ni� si� zamkn�y.
M�czyzna le�a� rozci�gni�ty groteskowo na pod�odze, z przekrzywion� na bok g�ow�. W pokoju panowa� ca�kowity bezruch. Opr�cz tykania zegara ciszy nie m�ci� �aden d�wi�k.
- Rozumiem - odrzek�a Doris z twarz� �ci�gni�t� napi�ciem. Bob uspokajaj�cym gestem otoczy� j� ramieniem.
- Doktorze - powiedzia� Bob. - Czy m�g�bym pana o co� zapyta�?
- Naturalnie - odpar� lekarz.
- Czy rzeczywi�cie tak �atwo skr�ci� sobie kark, spadaj�c z tak niedu�ego krzes�a? Wysoko�� wcale nie by�a znaczna. Zastanawiam si�, czy to istotnie by� wypadek. Czy istnieje prawdopodobie�stwo, aby...
- Samob�jstwo? - Lekarz poskroba� si� w podbr�dek. - Nigdy nie s�ysza�em, aby ktokolwiek pope�ni� samob�jstwo w taki spos�b. Jestem ca�kowicie przekonany, �e to by� wypadek.
- Nie mia�em na my�li samob�jstwa - mrukn�� pod nosem Bob, zerkaj�c na zegar �cienny. - Mia�em na my�li co� innego.
Ale nikt go nie us�ysza�.
ZNAMIENITY AUTOR
M�j m�� - powiedzia�a Mary Ellis - pomimo faktu, i� jest nadzwyczaj �wawym cz�owiekiem i nie sp�ni� si� do pracy od dwudziestu pi�ciu lat, w dalszym ci�gu przebywa gdzie� w domu. - Poci�gn�a �yk lekko aromatyzowanego hormonalno-w�glowodanowego napoju. - �ci�le m�wi�c, nie wyjdzie z domu jeszcze przez najbli�sze dziesi�� minut.
- Niewiarygodne - odrzek�a Dorothy Lawrence, kt�ra po wypiciu swojego napoju nurza�a obecnie p�nagie cia�o w dermalnej mgie�ce emitowanej z umieszczonego nad tapczanem automatycznego rozpylacza. - Czeg� to oni jeszcze nie wymy�l�!
Pani Ellis promienia�a dum�, jak gdyby sama nale�a�a do personelu Post�pu Terra�skiego.
- Tak, to niewiarygodne. Wed�ug s��w jednego z pracownik�w, mo�na by wyja�ni� ca�� histori� cywilizacji, opieraj�c si� na rozwoju technik transportowych. Ja, oczywi�cie, w og�le nie znam si� na historii. To dzia�ka badaczy z ramienia rz�du. Jednak wnosz�c z tego, co tamten cz�owiek powiedzia� Henry�emu...
- Gdzie jest moja teczka? - dolecia� zrz�dliwy g�os z �azienki. - Chryste, Mary. Przecie� zostawi�em j� wczoraj na pralce...
- Zostawi�e� j� na g�rze - odpowiedzia�a Mary, unosz�c nieznacznie g�os. - Sprawd� w szafie.
- Dlaczego niby mia�aby by� w szafie? - Rozleg� si� odg�os gniewnie przesuwanych przedmiot�w. - A pomy�la�by kto, �e w�asnej teczce nic z�ego przytrafi� si� nie mo�e. - Henry Ellis na chwil� zajrza� do du�ego pokoju. - Znalaz�em. Witam, pani Lawrence.
- Dzie� dobry - odpar�a Dorothy Lawrence. - Mary wyja�nia�a mi w�a�nie, dlaczego pan wci�� jeszcze tu jest.
- Owszem, jestem. - Ellis wyr�wna� krawat, podczas gdy lustro z wolna kr��y�o wok� niego. - Czy mam co� przywie�� z miasta, kochanie?
- Nie - rzek�a Mary. - Nic nie przychodzi mi do g�owy. W razie gdybym sobie przypomnia�a, zatelefonuj� do twojego biura.
- Czy to prawda - wtr�ci�a pani Lawrence - �e z chwil�, kiedy znajdzie si� pan w �rodku, natychmiast przebywa pan ca�� drog� do miasta?
- No c�, prawie natychmiast.
- Sto sze��dziesi�t mil! To przechodzi ludzkie poj�cie. Prosz�, a m�j m�� potrzebuje dw�ch i p� godziny na dojazd szos� publiczn� i zaparkowanie, a potem jeszcze na piechot� musi doj�� do biura.
- Wiem - mrukn�� Ellis, chwytaj�c kapelusz i p�aszcz. - Mnie r�wnie� kiedy� zabiera�o to mniej wi�cej tyle czasu. Ale ju� nie. - Poca�owa� �on� na do widzenia. - Na razie. Do zobaczenia wieczorem. Mi�o by�o zn�w pani� widzie�, pani Lawrence.
- Czy mog�... popatrze�? - zapyta�a z nadziej� pani Lawrence.
- Popatrze�? Naturalnie, naturalnie. - Ellis w po�piechu skierowa� si� do wyj�cia i po schodach zszed� na podw�rko. - Chod�cie! - krzykn�� niecierpliwie. - Nie chc� si� sp�ni�. Jest dziewi�ta pi��dziesi�t dziewi��, musz� zd��y� do biura na dziesi�t�.
Pani Lawrence ochoczo pospieszy�a za nim. Na podw�rzu sta� ja�niej�cy w �wietle porannego s�o�ca sporych rozmiar�w pier�cieniowaty pojazd. Ellis obr�ci� pokr�t�a u jego podstawy. Pier�cie� zmieni� kolor ze srebrnego na migotliw� czerwie�.
- Startuj�! - krzykn�� Ellis. Niezw�ocznie wst�pi� w obr�b pier�cienia. Pojazd zamigota� wok� niego. Rozleg�o si� ciche pukni�cie. Po�wiata znikn�a.
- �wi�ci pa�scy! - st�kn�a pani Lawrence. - Poszed�!
- Jest w centrum Nowego Jorku - u�ci�li�a Mary Ellis.
- Szkoda, �e m�j m�� nie ma takiego Mgnieniowca. Kiedy stan� si� og�lnie dost�pne, mo�e uzbieram troch� grosza, aby mu go sprawi�.
- Ach, s� niezwykle por�czne - zgodzi�a si� pani Ellis. - Pewnie w tej chwili m�� wita si� z kolegami.
Henry Ellis przebywa� w czym� w rodzaju tunelu. Tkwi� w samym �rodku szarej, rozci�gaj�cej si� w obydwu kierunkach bezkszta�tnej rury, przypominaj�cej odp�yw �ciekowy.
Z ty�u pozostawi� obwiedziony kraw�dziami wylotu mglisty zarys swojego domu. Tyln� werand� i podw�rze oraz stoj�c� na schodach w czerwonym staniku i szortach Mary. Obok niej znajdowa�a si� pani Lawrence w spodenkach w zielon� kratk�. Cedr i rz�d petunii. Pag�rek. Ma�e schludne domki Cedar Groves w Pensylwanii. Na wprost niego...
Nowy Jork. Migni�cie skrawka ruchliwej ulicy przed jego biurem. Pot�ny budynek z betonu, szk�a i stali. Chmary ludzi. Drapacze chmur. Roje l�duj�cych odrzutowc�w. Sygna�y z anten. Nieprzeliczone rzesze spiesz�cych do pracy urz�dnik�w.
Ellis bez po�piechu sun�� w kierunku wychodz�cego na miasto wylotu. Korzysta� z Mgnieniowca wystarczaj�co cz�sto, aby wiedzie�, ile dzieli�o go od niego krok�w. Dok�adnie pi��. Pi�� krok�w przez rozchybotany szary tunel i mia� za sob� sto sze��dziesi�t mil. Przystan�� i popatrzy� wstecz. Jak dotychczas przeby� trzy kroki. Dziewi��dziesi�t sze�� mil. Wi�cej ni� po�owa drogi.
Czwarty wymiar to cudowna sprawa.
Ellis opar� teczk� na nodze i gmera� w kieszeni w poszukiwaniu tytoniu. Nadal mia� trzydzie�ci sekund na dotarcie do pracy. Mn�stwo czasu. B�ysn�� zapalnik do fajki i m�czyzna poci�gn�� z wpraw�. Zgasi� zapalnik i z powrotem wsun�� go do kieszeni.
Cudowna sprawa, bez dw�ch zda�. Mgnieniowiec ju� zd��y� zrewolucjonizowa� spo�ecze�stwo. Istnia�a mo�liwo�� natychmiastowego udania si� do jakiegokolwiek zak�tka �wiata, bez �adnego odst�pu czasowego. I bez konieczno�ci przedzierania si� przez mas� odrzutowc�w. Problem z transportem stanowi� g��wn� bol�czk� od po�owy dwudziestego wieku. Z ka�dym rokiem coraz wi�cej rodzin przenosi�o si� z miasta na wie�, powi�kszaj�c i tak liczne rzesze podr�nych okupuj�cych szosy i szlaki powietrzne.
Jednak obecnie problem zosta� rozwi�zany. Mo�na by�o dopu�ci� do ruchu niesko�czon� ilo�� Mgnieniowc�w; nie grozi�o to kolizj�. Mgnieniowiec nie pokonywa� odleg�o�ci przestrzennie, lecz poprzez inny wymiar (nie wyja�nili mu zbyt gruntownie tej kwestii). Za marny tysi�c kredyt�w ka�da terra�ska rodzina mog�a pozwoli� sobie na zamontowanie mgnieniowych pier�cieni, jednego na w�asnym podw�rzu - drugiego w Berlinie, na Bermudach, w San Francisco czy w Port Saidzie. Gdziekolwiek. Oczywi�cie, istnia� pewien minus. Pier�cie� nale�a�o ulokowa� w wyznaczonym miejscu. Wybiera�o si� okre�lone miejsce przeznaczenia, i kropka.
Jednak dla urz�dnika to wspania�a rzecz. Wchodzisz w jednym punkcie, wychodzisz w drugim. Pi�� krok�w - za jednym zamachem sto sze��dziesi�t mil. Sto sze��dziesi�t mil stanowi�cych onegdaj dwugodzinn� zmor� zgrzytaj�cych d�wigni i nag�ych szarpni��, �migaj�cych zewsz�d odrzutowc�w, lekkomy�lnych pilot�w, czujnych policjant�w gotowych w ka�dej chwili wkroczy� do akcji, wrzod�w i niewyparzonych j�zyk�w. Nareszcie koniec z tym wszystkim. Przynajmniej dla niego, jako dla pracownika Post�pu Terra�skiego, producenta Mgnieniowc�w. A niebawem dla ka�dego, jak tylko znajd� si� one na rynku.
Ellis westchn��. Czas wzi�� si� do pracy. Widzia� Eda Halla, jak p�dzi po schodach siedziby PT, pokonuj�c dwa stopnie naraz. Tony Franklin depta� mu po pi�tach. Pora rusza�. Schyliwszy si�, si�gn�� po teczk�.
I wtedy ich zauwa�y�.
Warstwa szaro�ci w tym miejscu by�a nieco przerzedzona. W�skie pasmo, gdzie migotanie nieco traci�o na sile. Tu� obok jego stopy, za kraw�dzi� teczki.
Poprzez pasmo dostrzeg� trzy male�kie sylwetki. Sta�y tu� za faluj�c� barier�. Niewiarygodnie mali, nie wi�ksi od owad�w. Spogl�dali na niego z bezbrze�nym zdumieniem.
Zapomniawszy o teczce, Ellis bacznie patrzy� w d�. Trzej male�cy m�czy�ni byli r�wnie zbici z tropu. �aden z nich ani drgn��, trzy figurki zesztywnia�e ze strachu oraz pochylony z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami Henry Ellis.
Do pozosta�ych do��czy�a czwarta figurka. Wszystkie stan�y jak wro�ni�te w ziemi� i wyba�uszy�y oczy. Mia�y na sobie jakie� sukmany. Br�zowe stroje uzupe�nione sanda�ami. Dziwaczna, nieterra�ska odzie�. W og�le byli jacy� tacy nieterra�scy. Ich rozmiary, �niade twarze, ubrania - no i te g�osy.
Ni st�d, ni zow�d figurki wyrzuci�y z siebie kaskad� piskliwych, niezrozumia�ych d�wi�k�w. Otrz�sn�wszy si� z marazmu, pocz�y niesk�adnie biega� doko�a. Biega�y z zawrotn� pr�dko�ci�, niczym mr�wki na rozgrzanej patelni. Zatacza�y oszala�e kr�gi, wymachuj�c gor�czkowo r�kami. I ca�y czas przenikliwie dar�y si� wniebog�osy.
Ellis si�gn�� po teczk�. Podni�s� j� powoli. Z mieszanin� podziwu i l�ku figurki odprowadzi�y wzrokiem w�druj�c� w g�r� torb�, od kt�rej dzieli� ich tak nieznaczny dystans. Ellisa ogarn�a nag�a my�l. Dobry Bo�e - czy�by mog�y przedosta� si� do wn�trza Mgnieniowca poprzez warstw� szaro�ci?
Jednak nie mia� czasu, aby uzyska� odpowied� na to pytanie. I tak by� sp�niony. Ruszy� z miejsca, kieruj�c si� ku nowojorskiemu wylotowi tunelu. Chwil� potem stan�� w o�lepiaj�cym blasku s�o�ca na skraju zat�oczonej ulicy przy wej�ciu do biura.
- Hej, co tam, Hank! - krzykn�� Donald Potter, p�dz�c w stron� wej�cia do siedziby PT. - Jazda!
- Jasne, jasne. - Ellis mechanicznie ruszy� za nim. Za wej�ciem do Mgnieniowca, nad chodn