7492
Szczegóły |
Tytuł |
7492 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7492 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7492 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7492 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARIA RODZIEWICZ�WNA
SZARY PROCH
I
Und keine Spur! O Herr Je! O Herr Je!
Panna Greta Matschke podnios�a przy tych s�owach do zaczerwienionej twarzy r�g
fartuszka i otar�a rz�siste �zy. Potem za�ama�a r�ce ruchem Nioby i spojrza�a �a�o�nie poza
lamp� i szerokie biuro na rodzica swego, kt�ry; rozparty w fotelu, pogr��ony by� w
kontemplacji kresek i linijek na wielkiej morskiej mapie, roz�o�onej przed nim. Szeroka jego,
czerwona i t�usta twarz mia�a wyraz g��bokiej troski. W obwis�ych wargach trzyma� zagas��
fajk� porcelanow�, ozdobion� wizerunkiem pulchnej, u�miechni�tej Turczynki. Malatura ta
by�a jaskrawa i z wyrazem g��bokiego zadowolenia z �ycia; nie licowa�a wcale z mrocznym
pokojem i humorem ojca i c�rki.
� Spurlos verschwunden! � zamrucza� Matschke nie odrywaj�c oczu od mapy. � Nie
pojmuj�, co im si� mog�o przytrafi�. Zbo�e odwie�li szcz�liwie do Rio i za�adowali
fernambuk. Mia�em list od Lorenza w przeddzie� podniesienia kotwicy. Sygnalizowano
wprawdzie burz� w zesz�ym tygodniu, ale przecie� Lorenz nie fryc, a �Margareta� nie byle
szkuta Brucka! Zreszt� ju� by by�a wiadomo�� o rozbiciu. Taki statek p� miliona wart, a
ubezpieczony na dwakro�
� A taki cz�owiek, ojcze! � szepn�a Greta nie�mia�o.
� Drogi cz�owiek, drogi! Bruck omal go oczami nie po�re. Dwana�cie lat mi s�u�y bez
cienia zarzutu! Jaki u niego �ad w g�owie, a jaka �cis�o�� w sumieniu, to ja tylko jeden wiem.
� Ach, ojcze, sam b�dziesz winien Jego zgubie. Bruck takiego cz�owieka nie narazi�by na
burze, nie trzyma�by na marnej posadzie okr�towego kapitana! Statk�w zostanie ci jeszcze
jedena�cie, a kapitana Lorenza nikt nie zast�pi!
� Bruck go urzek� � zamrucza� kupiec ponuro. � Kiedy �Margareta� dawa�a ostatni
znak do odej�cia, a Lorenz bra� sam za ko�o u steru, Bruck z damby przypatrywa� si� i co�
mamrota� przez z�by. Taki Spitzbub!
Umilk�, ci�ko odsapn�� i znowu wlepi� oczy w map�.
W kupieckim dworze wiecz�r przerwa� robot�. Wyludni�y si� magazyny i biura, ucich�
gwar i wstrz�saj�cy sklepienie �oskot frachtowych woz�w dostarczaj�cych towary, rozbieg�a
si� rzesza komisant�w i urz�dnik�w firmy. Pozosta� w�a�ciciel sam, c�rka i nieliczna s�u�ba
w g��bi mieszkania.
Za �cian� nie przerwanym nigdy ruchem i wrzaw� roi�a si� portowa ulica, rozlega�y si�
parowe sygna�y, dzwonki, turkot i nawo�ywania, a ponad to wszystko g�rowa� g�uchy,
pot�ny huk Ba�tyku bij�cego ze z�owrog� w�ciek�o�ci� o portowe tamy. Panna Greta opar�a
si� o biuro, zakry�a oczy i prawdopodobnie p�aka�a. Pan Matschke od papierowego Atlantyku
oczu nie odrywa�, rachuj�c swe straty p�g�osem. Zda�o mu si� w tej chwili, �e dzwonek u
drzwi zaj�cza�. Zakl�� przez z�by.
� To pewnie kupiec po fernambuk. Jak na drwiny co dzie� mi cen� podnosi. A fernambuk
z �Margaret�� na dnie morza! Hundselement!
� Czy chodzi� dzi� ojciec do portu? � spyta�a c�rka.
� Nie chodzi�em! Po co? �eby pos�ysze� z�� wiadomo�� i s�ucha� ubolewa� fa�szywych
Brucka! Sko�czone! Nie ma �Margarety�. Na dnie morza ona!�
W g��bi rozwar�y si� drzwi. Wysoki, barczysty m�czyzna stan�� na progu i zatrzyma� si�
s�uchaj�c s��w ostatnich. Twarz jego ciemna i sucha za�mia�a si� swawolnie, a� zaiskrzy�y si�
oczy siwe, a� rozchmurzy�o si� czo�o do marsa nawyk�e, a� b�ysn�y przepyszne bia�e z�by.
Sta� chwil� nieporuszony, trzymaj�c w jednym r�ku czapk�, w drugim pud�o niewielkie, i
rozkoszowa� si� wra�eniem, jakie tutaj sprawi.
� Na dnie morza le�� gapie i hultaje, ale nie my z �Margaret��. Fernambuk w porcie,
panie Matschke.
� Lorenz! Pan Lorenz!� � wrzasn�li r�wnocze�nie wielkim g�osem kupiec i jego
jedynaczka.
� Do us�ug pa�skich, ja sam! � rzek� marynarz stawiaj�c pud�o u progu i podchodz�c
bli�ej.
Fotel, odsuni�ty z impetem, straci� r�wnowag� i ukaza� w powietrzu cztery swe podpory. Z
ust pana Matschke wypad�a fajka i pulchna odaliska rozprys�a si� na sto kawa�k�w, a sam
kupiec podskoczy� do go�cia i, nie mog�c si�gn�� wy�ej, obj�� go w pasie i u�cisn�� z si�
ca�ych.
� Lorenz! Lorenz! Mein Liebling! Mein Sohn! � wo�a� z wybuchem rado�ci.
M�ody ledwo si� uwolni� z tych obj�� i ku pannie Grecie przyst�pi� podaj�c jej z
u�miechem rado�ci sw� �ylast� prawic�. Zna� by�o po niej, �e w�a�ciciel nie zawsze nosi�
r�kawiczki, cienki surdut i rang� kapitana.
� Dzi�kuj� pani za wsp�czucie i dobre serce dla mnie, obcego � rzek� ciszej, nisko si�
k�aniaj�c.
� Aber, Lorenz! � przerwa� kupiec skubi�c go za r�kaw. � Prawd� m�wisz? Ca�a
�Margareta�?
� Ca�a i zreparowana.
� Wi�c mieli�cie przypadek?
� Jeden z gorszych. Na wysoko�ci Bermud�w burza nas opad�a. Stracili�my dwa maszty,
trzech ludzi i ster. Nie pami�tam takiego huraganu. Statek pi� wod� jak kaczka, a bezw�adny
by� jak martwy wieloryb. Dotarli�my cudem do Bermud�w i tam przestali�my w reparacji
dwa tygodnie. Na domiar nieszcz�cia telegraf co� niedomaga� i nie funkcjonowa�. Wys�a�em
list przez pocztowy parowiec �Arminas�.
� �Arminas� rozbi� si� w Manszy � przerwa� Matschke.
� I m�j list z nim razem zam�k� tedy. Jestem wyt�umaczony. Naprawiwszy okr�t
ruszyli�my do domu ca�� si�� maszyny. Zarobili�my dwa dni czasu i oto jeste�my.
� A du�o ci� remont kosztowa�? � spyta� kupiec niespokojnie.
� Du�o � niedu�o � skrzywi� si� kapitan. � Nie wyrzuca�em na wiatr pana pieni�dzy.
� Wiem, wiem� � uspokojony potakiwa� Matschke.
� Ludzi szkoda � rzek� Lorenz powa�niej�c. � Jeden, to stary Hopf� �on� zostawi� i
dzieci sporo. Maszt go przywali�. Drugi, ma�y Hans, jedyny u starej babki. Ba�wan go zmi�t�
z pok�adu jak szmat�. Pani o tych sierotach nie zapomni � doda� zwracaj�c si� do Grety.
� Zapisz� ich sobie � rzek� Matschke � b�d� pami�ta� na pami�tk� szcz�liwego
ocalenia �Margarety�. Dawno przybi�e�?
� Przed godzin�. Zostawi�em pomocnika na pok�adzie dla formalno�ci i skoczy�em w
szalup�. Jak widmo witali mnie ludzie w porcie i opowiadali o pa�skim niepokoju. Chcia�em
by� pierwszy z dobr� wie�ci�.
� Gott sei gelobt! By�e� by� sam ca�y, odrobimy strat�. Greta, daj mi palto, lask� i
kapelusz.
� Ojciec odchodzi? � zawo�a�a przera�ona.
� A c� my�lisz? W taki dzie� nie odwil�y� gard�a! Do�� si� na�yka�em zgryzoty, a
Lorenz s�onej wody. P�jdziemy �Pod Rekina�. Musz� swego kapitana pokaza� Bruckowi.
Niech go ��� zaleje! No, no, pr�dzej!
Ze st�umionym westchnieniem obejrza�a si�, szukaj�c ��danych przedmiot�w, gdy wtem z
pud�a, stoj�cego u progu, rozleg� si� dziwny ha�as, zacz�o si� rusza� jak �ywe.
� Co� ty przyni�s� z sob�?� � krzykn�� Matschke.
Lorenz u�miechn�� si� tajemniczo i podnosz�c skrzynk� postawi� j� na stole.
� Dla panny Grety, z dalekich stron przywioz�em� � rzek� odkrywaj�c zas�on�.
� Ach, �liczno�ci! � zawo�a�a panna.
Pud�o okaza�o si� klatk� zawieraj�c� w sobie dwie wielkie, jaskrawe papugi. Na blask
lampy poruszy�y si� �ywo i wrzasn�y jak na komend� dzikim g�osem:
� Grete! Grete! Du sch�nste! Du liebste!
� Cha, cha, cha! � za�mia� si� ca�ym gard�em Matschke. � Ucieszne ptactwo! Pewnie
drogo ci� kosztowa�y! Chocia� tam na po�udniu pospolite to jak nasze wrony. Dobrze bestie
gadaj�. Mo�na w salonie umie�ci�. No, no! Podzi�kuj, Grete! Mo�esz go poca�owa�.
Lorenza twarz od rumie�ca sta�a si� prawie czarn�. Panna ze spokojem Niemki i bez
�adnego wahania i wstr�tu poda�a mu do poca�unku pulchny policzek. Marynarz, nie
przygotowany widocznie do tego zaszczytu, nie�mia�o i niezgrabnie odpowiedzia� wezwaniu.
� Danke! � szepn�a panna, nie wiadomo, za papugi czy za buziaka.
Matschke patrza� i �mia� si�.
� Sch�n! � wo�a�. � A teraz � punctum. Musimy jeszcze zasta� Brucka �Pod
Rekinem�, wi�c marsz! Dobranoc, Grete. Jutro na obiad knedle t�uste by� powinny.
� Pan Lorenz lubi wieprzowin� z kapust� � szepn�a tonem arcyczu�ym.
� I owszem! Lubi� i ja. Chod�my, ch�opcze! Kapitan straci� sw� swobod� i werw�.
Uk�oni� si� w milczeniu i wyszed� ze swoim chlebodawc�.
Humor mu wr�ci� w knajpie dopiero. Matschke umy�lnie wi�d� go przez ca�� d�ugo�� sali,
prezentowa� znajomym i zawistnym; witano go ha�a�liwie.
� Sk�d, gdzie, jak? Czy to ty we w�asnej osobie?
� Bro� Bo�e, to nie ja, ale lataj�cy Holender � odpowiada� ze �miechem, zamieniaj�c
u�ciski d�oni z kolegami.
Nareszcie usiedli. Naprzeciw nich Bruck, antagonista Matschkego, pozna� kapitana i
zakry� si� ostentacyjnie gazet�.
� Mo�e pan potrzebuje fernambuku, panie Bruck? � spyta� go dobrodusznie Matschke.
� Od dawna zaniecha�em podobnych drobnostek. To nie interes dla mnie � by�a
opryskliwa odpowied�.
� Kto chce by� bogatym, �adnym interesem nie pogardza � wyg�osi� Matschke
sentencjonalnie.
� Ju� jestem bogaty.
� Wielkie s�owo! Winszuj�! � tr�ci� Matschke sw�j kufel o kufel Lorenza.
� Prosit!
� Prosit!
Wypi�, obliza� si� i rzek�:
� Bogatym zosta� �atwiej, ni� bogatym pozosta�. Pami�taj to sobie, ch�opcze. Ko� ma
cztery nogi, a upada; cz�owiek ma dwie i �atwo mo�e si� potkn��. Ty zawsze do �mierci
zbieraj i zbieraj� i my�l o czarnej godzinie.
Kapitan u�miechn�� si� pod w�sem, z tej po�redniej szermierki, wypi� piwo z
przyjemno�ci�, poda� pryncypa�owi cygaro, hawa�ski autentyk, sam zapali� drugie i
przechylaj�c si� na krze�le rzek� swobodnie:
� Czarna godzina dla mnie to na morzu dnie ciszy i bezczynno�ci. Kocham moje
bezbrze�ne oceany, ale rad jestem zobaczy� czasem nasz stary Szczecin i odwiedzi�
�Rekina�.
� Wiem, wiem � za�mia� si� Matschke. � Klasztorne �ycie okr�towe wynagradzasz
sobie sowicie w Szczecinie. Chodz� wie�ci, �e bumblujesz.
� Fa�szywe wie�ci � odpar� kapitan z u�miechem. � Moje l�dowe wakacje s� �ci�le
podzielone. Wy�adowanie okr�tu, rachunki w pana biurach i zabawa z kolegami w knajpie.
Ma�o gdzie bywam.
� A u Willman�w?
� Raz jeden w dzie� konfirmacji panny Izy.
� I to wiem. Ho, ho, mam ja oko na ciebie. Przeciera ciebie nie komu, tylko sobie
wychowa�. Ile lat masz s�u�by?
� Do emerytury daleko. Dwana�cie zaledwie.
� Patrz! Bruck si� wynosi! Z�y jak pieprz turecki. Dobrze mu tak! Zjad� myd�o! A wtedy
u Willman�w odmawia� mi ciebie, co? Prawda? Obiecywa� z�ote g�ry! My�lisz, �e
dotrzyma�by? Aha!
� Nie my�la�em o tym, bom nie kawa� drzewa ani worek bawe�ny, �eby mnie kupowano.
� Brav soi Moje procenty mniejsze, ale pewniejsze. Powiedz no, zebra�e� cokolwiek? Ile?
� Brakuje nieco do miliona � �mia� si� kapitan.
� Serio? Masz trzydzie�ci tysi�cy?
� Just po�ow�. Co pan chce? To fundusz! Mia�bym wi�cej�
� �eby� poszed� do Brucka?
� Nie. �ebym wykszta�cenie mia� i nauk�. Zacz��em od szorowania pok�adu �Margarety�.
Daleka to droga do kapita�stwa.
� Inni pok�ad ca�e �ycie szoruj�. Ale ty masz g�ow� i ja ci� wychowa�em. Znam si� na
ludziach. C� tedy my�lisz dalej robi�?
� Dalej? Czy mi pan posad� wymawia?
� Tak�e brednie! Pytam, bo chc� twe my�li pos�ysze�.
� Dalej? Dalej? � powt�rzy� m�ody cz�owiek, jakby to pytanie pierwszy raz sobie
zadawa�. � Dalej b�d� p�ywa� i p�ywa�, dop�ki starczy �Margaret�, si� i towar�w dla pana�
� Cha, cha, cha! A na czym�e b�dziesz p�ywa�? Albo� nie wiesz, �e stary Dokman
obejmuje �Margaret�?�
� Stary Dokman? A jaz co? � zawo�a� Lorenz bledn�c. Zamajaczy�y mu w g�owie
fa�szywe doniesienia, plotki, niewiara, utrata opinii.
� Ty, m�j ch�opcze, nie pop�yniesz ju� wi�cej, chyba dla w�asnej przyjemno�ci.
� Czym panu �le s�u�y�?
� Jaki� ty dziecinny i niecierpliwy! No, pij i pami�taj to sobie, �e nasz cesarz zas�u�onym
swoim daje ordery, a stary Matschke z zas�u�onymi swoimi pije kufel �Pod Rekinem�!
Prosit!
Tr�cili si� kuflami, ale tylko kupiec toast spe�ni�, kapitan siedzia� pos�pny i niespokojny.
� Oto, co jest � m�wi� stary dalej. � Czy ty wiesz, �e ca�y Szczecin drwi ze mnie z
powodu ciebie? Stary Matschke � powiadaj� � klepki z g�owy potraci�. Jego kasjer to
�obuz, jego sekretarz to z�odziej, a pierwszy komisant to osio�. Ma jednego cz�owieka z
kapitaln� g�ow� i �elazn� spr�ysto�ci�, ale ten mu pieprz wozi i kaw�, tego on na statku
ryzykuje sto razy na �mier� i marnie� mu pozwala na pok�adzie dla g�upiego �adunku indyga
czy bawe�ny. I maj� Recht! Tylko �e stary Matschke nie zwariowa�, on g�ow� ma na
w�a�ciwym miejscu, on lubi, �eby projekt dojrza� jak ananas. On cz�owieka pr�buje nie rok,
nie dwa, ale dziesi��. A jak wypr�buje, obrachuje, upewni si�, wtedy stary Matschke tego
cz�owieka zabierze z sob� na piwo i po drugim kuflu powie: s�uchaj no, Lorenz, chcesz by�
moim kasjerem? Kapitan ruchem desperackim potar� czupryn�.
� Panie Matschke�
� Czekaj, czekaj! Nie tylko kasjerem. I sekretarzem.
� Oceniam pa�skie zaufanie, ale�
� Daj�e mi sko�czy�. I wsp�lnikiem.
� Pan �artuje ze mnie � u�miechn�� si� Lorenz z przymusem.
� I� zi�ciem � doko�czy� kupiec i popi� piwem. Kapitan podskoczy� na krze�le,
otworzy� usta i wnet je zamkn��, nie wydawszy �adnego d�wi�ku. Wygl�da� tak, jakby na
pe�nym morzu ukaza� mu si� legendowy w�� i przem�wi� ludzk� mow�. Gdy po minucie
och�on��, spojrza� na kupca ze zgroz� w oczach. Pos�dzi� go o nag�y ob��d. Ale Matschke
niczym nie zdradza� anormalnego stanu. Opar� si� �okciami o st� i wp�triumfalnym,
wp�zaciekawionym wzrokiem przygl�da� si� towarzyszowi. �niade oblicze Lorenza
poczerwienia�o �un� oburzenia. Poruszy� si� �ywo i wsta�.
� Teraz pan ju� nie �artuje ze mnie, ale drwi � wybuchn��. � I dlaczego? Nie warto
upokarza� tego, kto nie jest zarozumia�ym. Nie jestem te� na tyle ograniczony, �ebym �ywi�
projekty w stosunku do mnie co najmniej �mieszne. S�u�y�em panu wiernie, bo mi pan
wierzy�, ufa� i szanowa�. Straci�em teraz wszystko. Mog� odej��!
Si�gn�� po czapk� i ch�odnym uk�onem �egna� kupca, ale ten si� porwa� ze sto�ka i
zatrzyma� go za r�kaw.
� Gott im Himmel! Diese Hitze! Ale�, ch�opcze, os�ab�a ci g�owa w Ostatniej drodze? Po
paru kuflach tracisz przytomno��! Siadaj no, siadaj! Pozw�l�e doko�czy�! C� to? Gadaj
prawd�! Nie podoba ci si� moja Greta?
Lorenz spojrza� spode �ba, nieufnie.
� Panie Matschke! To pytanie nie wchodzi w zakres moich obowi�zk�w ani s�u�by, ani
stosunk�w � odpar� siadaj�c, bo go kupiec ci�gn�� z si� ca�ych.
� Jak to nie nale�y? Co to nie nale�y? � zaperzy� si� stary. � To ty my�lisz, �e ja
pozwol�, �eby ze mnie drwi� Szczecin, a moje jedyne dziecko zosta�o bez opieki po mojej
�mierci? �eby m�j fundusz dosta� si� w jakie niegodne r�ce? H�, nie nale�y! On mi to m�wi!
Tak�e naiwny! Masz mnie za kretyna? Mo�e ja nie wiem, po kim Greta oczy wyp�akuje
patrz�c na morze? O fernambuk jej tak chodzi czy o starego Dokmana? Wi�c m�j spok�j nie
wchodzi w zakres twoich obowi�zk�w? C� to? Moja Greta chroma, czy garbata, �e si� tak
bronisz przed uczciw� propozycj�? Chc� go za zi�cia, a ten mi si� rzuca, jakbym mu kaza�
kra�� czy rozbija�!
Pofolgowawszy swemu uniesieniu stary kupiec odsapn��, popi� z kufla nektaru i spojrza�
na Lorenza czekaj�c odpowiedzi albo dalszego protestu, �eby znowu piorunowa�.
Ale odpowiedzi nie by�o. Oburzenie kapitana opad�o. Roziskrzone jego oczy przymkn�y
si� i zgas�y. Zaduma i smutek powlok�y jego szczer� twarz. Zdawa�o si�, �e walczy� w sobie z
jakim� wa�nym a trudnym wyznaniem. Potem si� z nag�a wyprostowa� i przesuwaj�c r�k� po
zmarszczonym czole spojrza� �mia�o w oczy kupca.
� Czy pan wie, kto ja taki, panie Matschke? � spyta�,
� Zdaje si�, �e by� czas na dobr� znajomo�� � zawo�a� stary dobrodusznie. � Dwana�cie
lat, ho, ho! Jeste� to samo co i ja. Niemiec, luteranin, mieszcza�ski syn, ch�opak biedny, ale
ca�y zuch! Wybra�em ci� sobie za zi�cia i basta!
Lorenz wcale si� nie rozchmurzy�. Tym samym g�osem zmienionym i twardym ci�gn��
dalej:
� Niczym z tego, panie, nie jestem, co pa� wymieni�. Ani Niemiec, ani luteranin, ani syn
mieszcza�ski�
� O Herr Je! Nicht etwa Franzose?
� Nie, panie. Jestem tylko ch�op prosty i nie Niemiec, ale Litwin, katolik, zza Niemna.
Zrodzi�a mnie uboga chata i wykarmi� czarny chleb. Nazywam si�: Wawrzyniec Karewis!
Nie tai�em swego pochodzenia, ale mnie o to nikt nie pyta�. Przed dwunastu laty, bosy i
obdarty, �adowa�em w Memlu drzewo na �Margaret�. Pi�tna�cie lat wtedy mia�em. By�o nas
w chacie dwana�cioro, wi�c na mnie los. pad� w �wiat i�� za chlebem. Wprosi�em si� na
pos�ugacza na pa�ski statek. Mia�em twarz uczciw� i �wiadectwo z gminy. Kapitan mnie
przyj��, spytano, jak si� zowie: powiedzia�em Laurenty � zmieniono na Lorenz, i tak si�
zwa�em odt�d zawsze � jako pos�ugacz ostatni, jako majtek, jako sternik, jako kapitana
pomocnik, jako sam kapitan wreszcie � przez ca�e lat dwana�cie. Sam wreszcie
zapomnia�em. Teraz dzie� taki przyszed�, �e to moje niskie pochodzenie i r�no�� nasz�
powiedzie� musz�. Zi�ciem pana nie b�d�, ale uczciwym s�ug� zostan�.
� No, dobrze, dobrze! C� dalej? Przeskroba�e� co� pewnie w swoim kraju? Zbieg�e�?
Gadaj�e?
� Zbieg�em, panie, od biedy w chacie. Zagon nas dwana�ciorga wykarmi� nie m�g�.
Naj�mielszy by�em i najsprawniejszy, wi�c pewnego dnia ojciec mi da� gar�� miedziak�w,
matka troch� szmat i chleba � i poszed�em w �wiat szuka� szcz�cia. Stary ksi�dz nauczy�
mnie czyta� i pisa�, rachunk�w i troch� po niemiecku, reszt� sam sobie zdoby�em.
Matschke czeka� wci�� czego� strasznego, a� wreszcie zniecierpliwiony przerwa� i rzek�:
� I to wszystko? I nic wi�cej? Oj, oj! I po to tylko taki wst�p okropny? My�la�em B�g
wie o jakich wyst�pkach!
Lorenz nie s�ysza�. Zapatrzony przed siebie, m�wi� po chwili dalej, zbieraj�c dawne
wspomnienia, zatarte kilkunastoletni� przerw�.
� Z pocz�tku ci�gle wybiera�em si� z powrotem, czasem mnie w nocy nuda chwyci�a za
gard�o, �widrowa�a w oczach i sercu; p�aka�em jak dziecko. Karewiszki moja wie� si�
nazywa, bo nas tam wielu Karewis�w siedzi. Nie by�o jednak z czym wraca�, co przynie�� do
chaty. A potem mi rozum przyszed�. Poj��em, �e w moich r�kach i g�owie nie tylko chleb
le�y, ale stanowisko, dostatek, szacunek ludzi. Tamta ziemia rodzona n�dz� mi da�a i
ciemnot�, a cudza, przybrana, wiedz� i dobrobyt. Zosta�em wi�c jej synem, a�em wreszcie
zapomnia� o tamtej�
Tego, czegom dzisiaj dost�pi�, nie po��da�em zuchwale. Nie krad�em pa�skiego zaufania,
ani, wprowadzony do domu pryncypa�a, ja, ch�op, nie zamarzy�em o c�rce dobrodzieja.
S�u�y�em panu, ale nie oszukiwa�em w zaufaniu. Pan mnie wypr�bowa� chcia� teraz. Ale mi
dosy� sinego morza i �Margarety�, i dro�sze mi te skarby pana, kt�re mi s� powierzone do
handlu, powierzone ufnie w uczciwo��, ni� te, kt�re bym dosta� z c�rk� pa�sk�. Godzi si� jej
bogaty kupiec ze starym nazwiskiem, a nie obcy ch�op innej wiary i niskiego rodu.
� Czy� sko�czy� nareszcie? Chwa�a Bogu! Wszystko, co� powiedzia�, niewarte kropli
s�onej wody. Ch�op jeste�? I c� to ma do rzeczy? Karewis r�wnie dobry, jak Matschke.
Katolik! I to do interesu nie nale�y. Niech ci� Greta, je�li zechce, nawraca. Pogodzicie si�. A
dzieci ochrzcicie, jak wam si� podoba. Religia u mnie to fraszk�. Grunt: uczciwo�� i dobra
g�owa. Potrafisz robi� pieni�dze. Greta ci� kocha, ty� jej nie krzywy; mnie oboje w domu
jeste�cie potrzebni. P�aci�em ci dosy� d�ugo; teraz p�aci� przestan�. Ho, ho! �mieje si� Bruck,
�e nie mog� na domu swoim napisa�: �Matschke i Syn�; przestanie si� �mia�, jak zobaczy
�Matschke i Zi��. Za lat dziesi�� po�kniemy i Brucka, i jeszcze kilku innych. No, zaraz
knajp� zamkn�. Daj r�k� na zgod�, i wypijmy jeszcze po kufelku. Nim maj si� sko�czy,
sprawi� wam wesele i dam urlopu par� tygodni na miodowy miesi�c. H�, my�lisz, �e ma�o?
Ha, darmo, w kupiectwie i dzie� drogi. No! Prosi�!
� Panie Matschke! � wyj�ka� m�ody cz�owiek nie�mia�o. � Tak si� nie godzi. Panna
Ma�gorzata b�dzie mn� pogardza�. Pos�dzi o chciwo�� i pod�o��. B�dzie my�le�, �e j�
po�lubiam dla pieni�dzy.
� M�j ch�opcze! To jej dowied� czego innego po �lubie! Cha, cha, cha! �mieszni ci
m�odzi! Spytamy si� jutro Grety, czy ci rada. Mia�a ju� dziesi�� partyj od czasu konfirmacji,
ale za ka�d� propozycj� powiada mi: �Ojcze, kocham innego!� No, pos�uchamy, czy jutro to
samo powie. Dobry ma gust dziewczyna. No, pijmy, zi�ciu! Prosit!
Lorenz niepewn� jeszcze r�k� kufel tr�ci�. Tyle szcz�cia nie mie�ci�o mu si� w g�owie.
Ambicja jego, karmiona pochwa�ami i og�lnym uznaniem, nie si�ga�a jednak nigdy tak
wysoko^ Marzy� mo�e o c�rce jakiego kapitana, mniejszego urz�dnika, nigdy o dziedziczce
pryncypa�a. Panna Greta podoba�a mu si� � teraz zda�o mu si�, �e j� kocha �miertelnie.
Oszo�omiony by�, dumny. Jutro �wiat ca�y honorowa� go b�dzie, zazdro�ci�, chwali�, a panna
Greta nie jeden, ale sto mu da poca�unk�w. M�g� by� pijanym, cho� pi� ma�o i ogl�dnie.
� Prosit! � odpowiedzia� spe�niaj�c kufel. Matschke, czerwony i rozpromieniony,
otworzy� mu ramiona. Interes by� sko�czony.
Ile potem pili jeszcze, ju� kupiec nie pami�ta�. Lorenz zani�s� go prawie do domu i odda�
w r�ce strwo�onej panny. �egnaj�c si�, ju� �mielej i sprawniej uca�owa� jej kwitn�ce policzki
i czerwone usta. Porozumieli si� daleko pr�dzej i �atwiej ni� z ojcem i Lorenz
rozpromieniony, pyszny, troch� rozgor�czkowany zawr�ci� do portu.
Tak � interes by� najzupe�niej za�atwiony.
Nad morzem och�on�� nieco i pocz�� porz�dkowa� doznane uczucia i wra�enia. Wielki,
pyzaty ksi�yc wyp�yn�� z toni i fantastycznie o�wietli� szkielety okr�t�w. Mg�a obj�a go
blad�, brudno��t� obr�cz� i tumanami wzbija�a si� w g�r�, niby dymy niewidzialnego
po�aru.
Na �Margarecie� otworzono okienko. Wyjrza�a przez nie g�owa kapitana. Obur�cz opar�
si� na ramie okiennej i wpatrzony w ksi�yc nuci� p�g�osem sentymentaln� niemieck�
ballad�. Pierwsza strofa d�wi�cza�a zaj�ciem i uczuciem, drug� �piewa� machinalnie, w
po�owie trzeciej urwa�. Oczy jego przesz�y z nieba na pomarszczone falami morze. My�l ze
sw� szczeg�ln� szybko�ci� snu�a si�, snu�a, snu�a, a� zbieg�a w inne �wiaty. Par� razy
poruszy�y si� usta jakby pr�buj�c d�wi�k�w i wreszcie wyszepta� z cicha:
� Baltas jara (bia�e morze).
Fale podbija�y jedna drug�, bieg�y, goni�y, nios�y gar�cie morszczyn i portowe okruchy i
co� gwarzy�y do marynarza. �egna�y go zapewne, bo ju� jutro rozstanie si� z nimi na zawsze.
Nie b�d� mu fale �piewa� i wy� jak przez lat tyle. Opu�ci sine go�ci�ce i dalekie widnokr�gi.
Nie b�dzie ju� walczy� i zdobywa�, b�dzie zbiera� pieni�dze� Zdawa�o mu si� jednak, �e
Ba�tyk zmieni� sw� mow� w ten ostatni wiecz�r, �e go nie �egna, jak dot�d, hucznie i
szumnie:
�Gr�ss Gott, Kamerad!�
Ale szepta� przeci�gle i smutno:
�Su Diew, jaunis � su Diew!� (Z Bogiem, m�ody � z Bogiem!)
Zastanowi� si�. Nie Ba�tyk to gada� � i nie teraz. W jakim� zak�tku pami�ci zosta� ten
wyraz � ostatni, jaki za nim pogoni� od gromadki swoich, co go odprowadzili za wie�, na
rozdro�e ku Niemnowi, �at temu dwana�cie. A przez te lata ju� nigdy tej mowy nie pos�ysza�.
Po niemiecku m�wi� i my�la�, po niemiecku �piewa� i kl��, po niemiecku pacierz odmawia� i
grzechy wyznawa� na spowiedzi. Teraz nieruchomy, zgarbiony, z zagas�ym cygarem patrza�
w jeden punkt przestrzeni. Zda�o si�, �e usypia. On czuwa�. I my�l jego w labirynt
dziecinnych wspomnie� zst�puj�c, rozgrzebywa�a rumowiska pami�tek, dziwi�a si�
wyblad�ym obrazom, echom jakich� pie�ni, odnajdywa�a twarze, u�miechy, d�wi�ki dawno
przebrzmia�e. I wreszcie kapitan Lorenz zgin��, a odnalaz� si� wyrostek bladawy, bosy, na
klaczce wilczatej, zaganiaj�cy d�ugim biczyskiem wioskow� stadnin�. G�odny by� i
zm�czony. Za rzeczk� widzia� ogie� w ogrodzie Karewis�w, pod lip� star�. U ognia tego
czekano go na wieczerz�, na pacierze, wygl�da�a matka. A on o zmierzchu do chaty d��y�, do
swoich..
� Do swoich! � zaszemra�o jak echo w kajucie.
G�owa kapitana opad�a na r�ce i dojmuj�ca t�sknota obj�a go ca�ego.
Do swoich� Cho� na godzin�, na chwil� marn�! Do ojc�w! Tyle lat przesz�o, a�
zapomnia�. Do swoich!
Wyprostowa� si�. Co wart podziw jutrzejszy Szczecina, co wart jutrzejszy triumf? Tam
daleko podziw dopiero b�dzie i duma! Tam, gdzie go widziano g�upim i biednym, w
kamizelce ojcowskiej na grzbiecie, pastuchem bosonogim, tam niech go teraz ujrz� doros�ym
i bogatym, w cienkiej odzie�y, przy z�otym zegarku, z pier�cionkiem zar�czynowym
najbogatszej szczeci�skiej dziedziczki.
Zabi�o mu serce gwa�townie.
Pojedzie! Widzieli go n�dznym, zobacz� bogaczem � �egnali w biedzie, powitaj� w
chwale! Dary im pi�kne zawiezie, ojc�w o b�ogos�awie�stwo poprosi, papiery swoje z parafii
we�mie do �lubu z Gret�. B�d� go na r�ku nosi�, r�wie�nicy zazdro�ci�, a wie� ca�a
opowiada� sobie b�dzie o nim d�ugie lata. Po licu jego snu�a si� duma wy�szo�ci, jasne
odblaski wewn�trznego zadowolenia. A pragnienie i pami��, raz rozbudzone i wskrzeszone,
stawa�y si� nami�tno�ci�, potrzeb�, gwa�tem. Wirowa�o mu w g�owie, lata�o ogniem w
�renicach. A Ba�tyk jego rodzinny o �cian� kajuty uderza� i jakby zach�ca�, i na drog� t�
szemra�: ,,Su Diew, jaunis, su Diew!�
II
Sin�, fantastycznie pogi�t� tasiemk� p�ynie Kirszniawa, rzeczu�ka drobna i p�ytka, d���c
przez wzg�rza i doliny, popod szarymi Wsiami do Dubissy. Tam, gdzie za dworem w
Palandrach zagina�a si� w szerokie p�kole, oddziela�a grunty pa�skie od zagr�d i p�l
ch�op�w karewiskich. Wie� rozrzucona by�a szeroko i bez�adnie na szerokiej przestrzeni. Od
zagrody do zagrody zygzakiem bieg�y twarde �cie�ki; rozdziela�y je p�oty i zagony warzywa,
otula�y puszyste sady. Nad rzek� go�ciniec si� wi�, poznaczony s�upkami z nazwiskiem
gospodarzy, obrze�ony ci�tymi kulisto wierzbami, strze�ony co krok�w kilkaset przez
kapliczki oszklone, pe�ne pierwotnych rze�b �wi�tych. �cie�yny twarde od chat bieg�y te� do
go�ci�ca, inne w�ykiem w�lizgiwa�y si� w pola wioskowe, inne sz�y przez k�adki i wielkie
g�azy na rzece w stron� dworu. Mr�wcze to by�y dro�yny, prac� wydeptane.
Za wsi�, od go�ci�ca na lewo, zbiega�o si� ich mn�stwo, tworzy�y ju� nie szczelin� w
zieleni, ale szerok� drog�. Ta wiod�a do ko�ci�ka z polnych kamieni, stoj�cego jak na
stra�nicy wsi. Sio�o wygl�da�o dostatnio i ludnie.
Z go�ci�ca wzrok z przyjemno�ci� obejmowa� zagrody te i sady, �yw� wod� i czerwony
dach ko�cio�a, zajmowa� si� dziwnymi krzy�ami �mudzi, bardziej do monstrancji ni� do
krzy��w podobnymi, a zatrzymywa� si� wreszcie ciekawie na starym sypanym kurhanie za
wsi�, Gedyminowych mo�e boj�w zabytku, kt�ry teraz g�sto poros�y dzikie r�e i tarniny.
W zagrodach tych lud mieszka� ros�y i dorodny. Na poz�r wes� i swawolny nawet, kry� w
g��bi dusz niespo�yty hart, wielkie tajemnice, niezatarty stary obyczaj. Sprawni byli J do
rolnictwa i rzemios�, skrz�tni i pracowici. Hodowali lny i pszczo�y, chodzili z dostawami
l�dem i wod�, wyrabiali barwne samodzia�y. Karewis�w we wsi by�o dziesi�� rod�w
spokrewnionych i s�siaduj�cych o miedz�. Rozrodzili si� nadmiernie i zubo�eli wskutek tego.
M�odzie� ich, na schwa� pi�kna i wybuja�a, sz�a g�sto i cz�sto w rekruty, s�ugiwa�a po i
dworach, a jednak w chatach dziatwa si� nie przebiera�a, dostatku nie przybywa�o, zagon si�
rozdrabnia�.
Ko�odziej Jan Karewis, dla rozr�nienia przezwany Didelis (wielki), przodowa� mi�dzy
krewniakami ilo�ci� rodziny, bied�, prac� i nabo�e�stwem. Mia� te� za kogo i o .co si�
modli�. Prosi� o si�y dla siebie do pracy, prosi� za czworgiem dzieci i �on� staruszk�, kt�rym
dzia� wydzielono na cmentarzu za ko�cio�em, prosi� za trzema zam�nymi c�rkami, za i
dwoma synami, co si� po�enili i gospodarzyli wsp�lnie, wzdycha� do Boga za Pi�rkiem, co
go wzi�li w �o�nierze, daleko, a� do wo�ogodzkiej guberni, i za najm�odszym Marcinkiem, co
stado pa�skie pasa� za Kirszniaw�. I prosi� jeszcze za i jednym dzieckiem, o kt�rym ju� nawet
nie wspomina�o rodze�stwo w chacie, tak dawno w �wiat poszed� i przepad� bez wie�ci.
Czasem te� prosi� ko�odziej o wiele, wiele pieni�dzy. Marzy�o mu si�, jak by wtedy syn�w
rozdzieli� i obudowa�, ziemi dokupi�, kr�w i koni dochowa�, Marcinka do szk� i odda� �
mo�e by na ksi�dza wyszed�, a Pi�rkowi pos�a� zapomog� na chleb bia�y i buty wygodne, a
tymczasem w domostwie Didelis�w siekiera jego pracowita stuka�a od �witu do nocy, a kark
jego od pracy i lat garbi� si� coraz wi�cej, a z piersi zm�czonej coraz cz�ciej st�kanie si�
dobywa�o lub ciche westchnienie�
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
By�o to lato � sama ko�ba. Pod na p� ju� spr�chnia�� stuletni� lip�, os�aniaj�c� dom
Didelis�w, stary Jan ciosa� such� d�bin� na ko�a. Z chaty doro�li, kobiety i wyrostki poszli do
siana. Od ��k rozbrzmiewa�y ch�ralne �piewy i weso�e okrzyki, we wsi natomiast panowa�a
wielka cisza. Z dala tylko od jednej z ubo�szych zagr�d dolatywa� monotonny stuk tkackiego
warsztatu, a w s�siedztwie w sadzie wi�niowym kto� gwizda� z cicha. Wiedzia� Jan stary, �e
warsztat stuka� u Jodas�w pod pracowit� d�oni� Rozalki sieroty, �e gwizda� �o�nierz kaleka,
krewniak jego, dozoruj�cy pasieki. A on nas�uchuj�c pie�ni dalekiej przypomnia� sobie m�ode
lata, gdy w �piewach prym trzyma�, a w zabawie przodowa�. Teraz zostawiono go z kalekami
we wsi i oddano pod doz�r troje wnucz�t najm�odszych. Jedno spa�o w ko�ysce, zawieszonej
na niskiej ga��zi lipy, dwoje siedzia�o na progu chaty bawi�c si� z �aciastym kotem. S�o�ce
schyla�o si� na zach�d. Niebawem ju� dotknie wierzchu Pi�kalnisu (kurhanu) i skwar sw�j
purpur� z�agodzi. Niebawem te� wie� si� zaludni i spoczn� pracowite r�ce.
Daleko na go�ci�cu ko�ata� dzwonek pocztowy. Ko�odziej nie podnosz�c oczu westchn��.
Od Ejrago�y sz�a poczta, wioz�a pisma r�ne, listy i papiery do gminy. Pisma nie dla niego
by�y i list�w nie miewa�, chyba �o�nierski, od Pi�rka, kt�remu tam na kraju ziemi �ni�a si�
Kirszniaw� i rodzinna chata. Ale papier�w urz�dowych ba� si� ch�op, bo tam bywa�y pozwy
do s�du, rozk�ady podatk�w, rozkazy r�ne ci�kie. Dzwonek si� zbli�a�, skr�ci� z go�ci�ca
mi�dzy zagrody, rozbrzmiewa� dono�nie mi�dzy �cianami i sadkami. Nie do gminy to by�a
droga ani do gospody, ani do plebanii. Gdzie� wi�c?
Ko�odziej r�ce opu�ci� i zas�aniaj�c r�k� oczy od s�o�ca patrza� w t� stron�. Bryczka
ukaza�a si� w�a�nie zza pasieki s�siada, zbli�y�a si� do jego chaty i stan�a. Kto� z niej
wysiad�. Pan jaki� m�ody, brodaty, w jasnym, �adnym paltocie i miejskim filcowym
kapeluszu. Przez rami� mia� torb� sk�rzan�, w r�ku lask� o z�otej ga�ce, na r�kach r�kawiczki
jasne. Ko�odziej podszed� par� krok�w. Ten obcy mo�e zb��dzi�. Zapyta� go o co zechce? Oto
�ywo otwiera furtk� i wchodzi na dziedziniec. Stan�li naprzeciw siebie i sekund� patrzali w
oczy. Wpad�e �renice ch�opa rozszerzy�y si� zmieszanym uczuciem trwogi, niepewno�ci i
uszcz�liwienia. A wtem przybysz j kapelusz i lask� o ziemi� cisn�� i porywaj�c go za szyj�,
zd�awionym g�osem wyj�ka�:
� Tewe! (ojcze!)
Ko�odziej ramiona roztworzy�. Zda�o mu si�, �e umar�� i umar�ych wita.
� Wawer, Wawer! Synku m�j! Synku!
I tak w obj�ciu zap�akali obadwa. A� nagle m�ody si� odchyli� i spojrza� na drzwi chaty.
� Ojcze, gdzie matka? � zagadn��.
� Umar�a.
� A ksi�dz stary?
� Umar�.
� A siostry?
� Za m�em.
� A m�j bli�niak, �ukasz?
� Umar�.
Umilk� m�ody i po chwili, boj�c si� pyta� o ka�dego z osobna, rzek�:
� To kt� si� osta� z moich, com ich �egna�?
� O�mioro �yje z tob�, com ci� za umar�ego mia�. Nie ma u Boga odmowy, kiedy mnie
wys�ucha� i ciebie do domu odprowadzi�! Z daleka� ty?
� Z daleka. Ameryk� widzia�em wiele razy i wszystkie , morza �wiata znam. W Prusach,
ojcze, kapitanem by�em dot�d.
� A to� chyba swoich nie spotyka�e�, �e� i mowy ma�o co zapami�ta�. Szcz�ci� ci B�g �
widz�! A czemu� wie�ci nie przysy�a� tyle lat?
� Wola�em z wie�ci� sam przyjecha�. Szcz�ci� mi B�g, bom i r�ce wyrobi�, i g�ow�. Na
szerokim �wiecie ci�ko si� dobija� i niejeden tam zgin��, gdziem ja da� sobie rad�. Takie tam
burze, co gwa�tem �ycia ludzkiego chc�; takie prace, co bior� i dnie, i noce, takie choroby, co
najt�szego� wal� jak dziecko. A �wiat tam pe�en m�drych ludzi i bogatych kupc�w. A ot,
nie wzi�y mnie burze i choroby, nie zabi�a praca, m�drzy ludzie mnie szanowali i obraca�em
milionami bogatych kupc�w. Takim ja si� sta�!
Lica jego opromieni�a duma i pewno�� siebie� Stary ojciec zdziwione, rozja�nione oczy
wlepi� we� i s�ucha� jak ba�ni, jak dziw�w. Jego� to Wawer by�, w tej�e chacie starej taki
jasny pan si� urodzi� i wychowa�?
� A przecie trafi�e� do domu! � rzek�.
� Trafi�em. To� mi nie nowina podr�owa�. Trafi�em do Ameryki i do Indyj, cho� tam
go�ci�c�w nie ma ani kolei. Jakem sobie postanowi� was odwiedzi�, takem do Kowna
przyjecha�, a stamt�d poczta mnie wioz�a. Kraju nie pami�tam, ale gdym nasz Pi�kalnis
zoczy�, to mi si� wszystko wyda�o jak �ywe i ju�em nie zmyli� drogi do chaty.
� Tylko� mowy prawie zapomnia�.
� Nie dziw! To� to taka tylko ch�opska mowa. �miali si�, gdym po swojemu be�kota�.
Pr�dko si� nauczy�em po niemiecku, a i po angielsku umiem. Wiadomo, �e kapitan musi
j�zyki posiada�, bo mu trzeba i z ambasadorami gada�, i z wysokimi urz�dnikami obcowa�.
� A� kim�e ty po swojemu rozmawia�?
� Ta z nikim! Raz w Ameryce zdarzy�o si� swego spotka�. Przyszed� na okr�t i gazet
pak� mi da�, �ebym do Hamburga dostawi�. Ot, taki wariat, nie chcia�em.
� Czemu?
� Ot, albom to ja socjalista czy ch�ystek? B�d� bibu�� przewozi�? To nie honor u nas w
kupiectwie.
� To� ty kupiec?
� A c�? Ojciec my�li, z pr�nymi r�kami przyszed�em do was w odwiedziny?
Stary Jan ju� na syna nie patrza�, ale w ziemi�.
� Ja tylko ciebie czeka�em i tylko ciebie przyjmuj� � odpar� spokojnie, ale bez rado�ci.
W tej�e chwili niemowl� w ko�ysce kwili� zacz�o, wi�c dziad wsta� i jak umia�, zacz�� je
uspokaja�.
� Czyje to? � zagadn�� Wawer.
� Andrzejowe. Wawrzy�cem nazwali na twoj� pami�tk�.
� To Andrzej �onaty?
� �onaty i Piotr. To Piotrowe tych dwoje wi�kszych.
� To u was znowu w chacie pe�no i jednaka bieda?
� A c�! Tak B�g da�.
� Bo nam wszystkim w �wiat i�� trzeba.
� Kt� tu ostanie?
� A cho�by nikt! Czego �a�owa�? Albo tu los czy dostatek? Ot � gnicie.
Spojrza� po podw�rzu i gumnie, po omszonym dachu chaty.
� Czego �a�owa�? � powt�rzy�. � Mieszkacie, jak na �wiecie i byd�o nie mieszka.
Mordujecie si� dla kawa�ka chleba, zarabiacie grosze, chodzicie boso. Albo to �ycie? Ot, na
�wiecie domy jak szklanki; jak trud � to daje zbytek; jak zarobek � to tysi�ce! Ot, byle
g�owa dobra i r�ce zdrowe! Tam warto pracowa�.
� A tu warto umiera� � rzek� stary uroczy�cie.
U nas teraz ksi��ki r�ne pisz�, po swojemu, dla chaty. Tam pisze, jakie to wojny i niedole
nasi przed wiekami odbyli, a przecie� nie odeszli z ziemi, nie wyzbyli si� wiary, mowy i
obyczaju. Jako� my teraz mo�emy to wszystko rzuci�? Czy to si� godzi?
� Godzi si� wszystko, co uczciwe, by sobie los popra wi�!
� To by nas tak ksi�dz uczy�, a on nie uczy.
� Bo� to nie ksi�a rzecz.
� Kiedy nie ksi�a � to i nie Boga. Cz�owiek ka�dy � Bo�y �o�nierz. Postawi� go gdzie
B�g, to on tam sta� powinien.
M�ody mimo woli lekcewa��co si� u�miechn��. Nic ju� wi�cej nie rzek�. Zrozumia�, �e
jego kosmopolitycznych wyobra�e� ch�op ciemny nie pojmie i nie oceni.
� A kog� wzi�� Andrzej? � spyta� po chwili milczenia, zagl�daj�c do ko�yski.
� Jodasow� Marynk�, sierot� po cie�li Jakubie.
� A Piotr?
� Szlugurisa Onut�.
� A nasza Barbara i Marta gdzie posz�y?
� Do Butkisa i do Szwedasa.
� A czemu� to chata pusta?
� Ot, przy sianie wszyscy. Uciesz� si� z ciebie, uciesz�. Ju� nawet si� nie spodziewali
ciebie kiedykolwiek zobaczy�. Tylko ja czeka�.
� Przywioz�em wszystkim podark�w zza morza.
� A ot, wracaj�, zdaje si� � rzek� stary nas�uchuj�c. Od ��k, zrazu na jeden g�os, potem
ch�rem, podnios�a si� pie�� dono�na i p�yn�ca ku wsi. Obadwa wstali. Wawer szyj�
wyci�gn�� i �owi� s�owa jeszcze dalekie i niewyra�ne.
� Poznajesz? � spyta� ojciec.
� Nie..
� To� kosiarzy �piew: Vali Dalgiale!
� Zapomnia�em. �piewali my inne, a po teatrach tom si� rozmaito�ci nas�ucha�.
Stary chmurno spojrza� na syna. Twarz jego zawsze pos�pna sta�a si� tward� i zawzi�t�.
� To przypomnij. Naszej pie�ni po teatrach nie rozwo��. �piew si� zbli�a�, dochodzi� zza
Pi�kalnisu, odbijaj�c si� o rzek� i dalekie bory. Teraz ju� wyra�niej dolecia�y s�owa do
Wawra, kt�ry cygaro zapali�, r�ce w kieszenie w�o�y� i s�ucha� z min� pob�a�liwej wy�szo�ci:
Hulaj�e, koso, hulaj.
Do kwiat�w si� przytulaj!
Trawa sianem nie b�dzie,
Nim nie mu�niesz jej w p�dzie.
�wawo zwijaj si�, rami�,
Ci�cie kosy nie z�amie.
Hulaj�e, koso, hulaj!
Do kwiat�w si� przytulaj!
I nagle zbudzi�a si� jego pami�� i zelektryzowany ch�rem swoich, u�miechn�� si� i
zwracaj�c si� do ojca, weso�e rzek�:
� A ot, pami�tam i za�piewa� razem potrafi�. Wyjd�my na ich spotkanie na drog�. Czy
oni mnie poznaj�? i
Wyszli. Z dala na drodze wida� by�o gromad� z grabiami na ramieniu. M�czy�ni mieli
jasne samodzia�y, kobiety barwne sp�dnice i gorsety. Dziewcz�ta mia�y rut� w warkoczach, a
m�atki malinowe czepeczki jak kwiaty.
.Id�cy na przodzie m�czyzna, ros�y i ogorza�y, trzyma� prym w ch�rze.
� To Szluguris Jonas � rzek� stary. � W ich rodzie zawsze prym trzymaj�. Piotr�w
szwagier, pomaga nam dzisiaj; pustak i pali woda okrutny.
A Szluguris czapk� na ucho przesun��, otar� kraciast� �nos�wk�� pot z czo�a i zaintonowa�
drug� zwrotk�:
Kto nie wyszed� w�r�d rosy
I nie sk�pa� w niej kosy,
Temu such� wiatr traw�
Sprz�tnie jak przez zabaw�.
Hulaj�e, koso, hulaj,
Do kwiat�w si� przytulaj!
Ju� o krok byli od eleganckiego pana i urwali �piew patrz�c ciekawie to na starego, to na
tego cudzego w miastowej odzie�y.
� Go�� nam przyby� � rzek� stary Karewis. � Nie poznajecie go?
Andrzej i Piotr podnie�li uznojone ciemne twarze. Obcy przyst�pi� do nich i za szyj� obj��
ca�uj�c.
� A to� Wawer chyba? � spytali nie�mia�o.
� A on � za�mia� si� stary przez �zy.
� Wawer, taki pan! Wawer! Wawer! � rozleg�y si� zmieszane, radosne okrzyki.
Gromadka si� zgmatwa�a, otoczy�a woko�o kapitana. Tak go wiedli w�r�d siebie,
�ciskaj�c, wo�aj�c, pytaj�c.
� Skrzypki sprowadz� do chaty i bal urz�dzimy! � krzykn�� Szluguris, grabiami
wywijaj�c m�ynka.
� Je�� mu trzeba! � troska�y si� bratowe, rade biec naprz�d do chaty i nie chc�c go
opu�ci�.
� Po Marcinka na ��ki dworskie skocz� � m�wi� Piotr.
� Je�� dajcie i Marcinka sprowadzi� trzeba � rozstrzygn�� stary. � Ale od skrzypiec, to
wara! Jeszcze on w ko�ciele nie by� ani na mogi�ach nie kl�cza�. Potem uciecha!
Wi�c Szluguris nie wiedz�c, jak okaza� rado��, wysforowa� si� naprz�d i swym pot�nym
g�osem za�piewa�:
Mergate mano, Dziewczyno moja,
Tekek u� man�, We� mnie za m�a,
Sejta ne �usiu, Biedy nie doznasz,
Varga ne busiu! Smutn� nie b�dziesz!
A przechodzili w�a�nie obok zagrody Bakutisa i w ogr�dku mign�a ho�a twarz dziewoi.
Szluguris gwizdn�� przeci�gle i przes�a� jej r�k� ca�usa. Kobiety si� oburzy�y, stary si�
zachmurzy�, a Wawer ze �miechem swawolnego ch�opca po ramieniu go poklepa�.
Dotarli do swojej zagrody, kt�ra zawrza�a ruchem i weselem, a� si� dziwi�y stare �ciany
chaty, a� si� bociany na stodole sp�oszy�y i pierzch�y wr�ble ze strzechy. A po uczcie obfitej,
na kt�r� wydobyto co najprzedniejsze specja�y z komory i �wironka, na stole ukaza�y si�
t�umoki Wawra, a z nich pocz�ty p�yn�� i przechodzi� z r�k do r�k rodziny upominki drogie:
jedwabne chustki i korale, srebrem nabijane fajki, no�e o zagranicznych r�koje�ciach,
jaskrawe szale i cienkie suknie.
Obdarowani cieszyli si�, pokazywali wzajem prezenty, gwar r�s�, �miechy i weso�o��
wzbiera�y jak morze. A w�r�d tej gor�czki i ruchu stary Karewis sam jeden milcza� siedz�c w
k�cie �awy za sto�em i pykaj�c z fajeczki tyto� patrza� bystro, badawczo w twarz tego
pi�knego pana, co mow� kaleczy�, o nic nie pyta�, a tylko swe dzieje i triumfy opowiada� z
widoczn� dum�.
Spod brwi namarszczonych patrza� i milcza�.
III
Noc by�a. Nad Kirszniaw� wsta� srebrny ksi�yc i ubieli� ziemi� cich�, umajon� latem.
Spok�j uroczysty zaleg� okolic�. Nie by�o w powietrzu wiatru, tylko s�abe, ciep�e tchnienie
roznosi�o z p�l i ��k zapachy siana i zb�, a od rzeczki rze�wi�cy podmuch i �wierkanie
b�otnego ptactwa. Wie� spa�a.
Oko�o p�nocy drzwi u Didelis�w odemkn�y si� lekko. Na podw�rze wyszed� Wawer.
Sen go nie bra� na stosach pierzyn w alkierzu, gdzie mu bratowe us�a�y, wed�ug ich
mniemania, kr�lewskie �o�e. Wy�lizn�� si� cichaczem, min�� izb� duszn�, pe�n� ci�kich
oddech�w i chrapania ca�ej rodziny, min�� sie� i wydosta� si� wreszcie na powietrze
rze�wi�ce i balsamiczne. Opar� si� o wrotka zagrody i pal�c cygaro rozmy�la� zapatrzony
przed siebie.
Kirszniaw� p�yn�a opodal, a ksi�yc sta� za ni�, rzucaj�c przez migotliw� to� srebrn�,
ruchom� dro�yn�. Ognisko �wieci�o za rzeczk�, czerwone, osnute dymem, i rozlega�y si� tony
skrzypiec nieumiej�tne i cz�sto fa�szywe. Dworskie ��ki tam si�, ju� s�a�y i Marcinek przy
koniach pa�skich ogie� pali�, muzyk� sen sobie z powiek sp�dza�.
Wawer u�miechn�� si�. I on zna� te ��ki i takie noclegi na zroszonej trawie, i dnie na
skwarze. Jego to przesz�o�� by�a, jego by dol� zosta�a, �eby precz st�d nie poszed�. �mia� si�
teraz z tego, �mia� szyderczo. �mieszy� go ten ciasny horyzont pracy i poj��, te mr�wcze
zabiegi, drobiazgowe troski, zacofanie, to ca�e �ycie zamkni�te mi�dzy p�lkiem, rzeczk�,
dw�r? ko�cio�em i miasteczkiem o mil par�. Potem go nuda ogarn�a Nuda za miastem, za
towarzystwem, za zabaw�. Hula�by tera� w Szczecinie, a wieczorem Gret� ca�owa�, na zawi��
i zazdro�d ca�ej rzeszy m�odzie�y. Tutaj nie rozumiej� nawet w ca�e donios�o�ci, jaki on
wielki los wygra� na loterii �ycia, potrafi� mu nawet zazdro�ci�. Co on tu robi� b�dzie prz�
ten tydzie�, kt�ry sobie na pobyt zamierzy�, jak wytrzyma zaduch w chacie i z kim b�dzie
rozmawia�?�
I czego oni tutaj siedz�, do tej pi�dzi roli niewdzi�cznej przykuci? Za granic�, daleko, ca�e
obszary mie� by mogl i dostatek. Czemu nie id�?
Do chaty wraca� nie mia� ochoty, noc by�a tak jasna i ciep�a. Ci�gn�o go na przechadzk�.
Otworzy� furt� i wyszed�!
Wzd�u� p�ot�w dro�yny bieg�y od zagrody do zagrody!
Szed� i rozpoznawa� ka�d�: bogacza Szlugurisa i krawca J�zefa, dalej Szwedasa obej�cie i
gumno Rafa�a zwanego Brodaczem. Tak dotar� do go�ci�ca nikogo nie spotkawszy. Spali
kamiennym snem wszyscy i tylko psy str�owa�y, ujada�y zajadle. U zawrotu na trakt
przystan��.
Drogi tu si� rozdziela�y: do dworu przez most prosto, na Pi�kalnis w lewo, w prawo na
cmentarz i do ko�cio�a! Figura �wi�ta, pod daszkiem mi�dzy czterema s�upami, strzeg�a
rozstaju. �wi�ty Sebastian to by�, strza�ami pok�uty, nagi^ skr�powany u drzewa ka�ni.
Rze�biarz�samouk zrobi� mi twarz wykrzywion� i gro�n�, a malarz nie �a�owa� czerwonej
farby na krew m�czennika. Umalowa� ni� ca�e cia�o, powr�z, i lica zbola�e. By� to starodawny
patron Karewiszek. Wawer pami�ta� go z dawnych lat, ale teraz kto� figur� i kapliczk� �wie�o
odrestaurowa� i odnowi�, a pobo�ni okryli wi�zkami zi� polnych i jaskrawych kwiat�w z
ch�opskich ogr�dk�w. Wawer uchyli� kapelusza. R�ka jego dawnym obyczajem dotkn�a
czo�a i piersi.
W tej chwili na mo�cie od dworu rozleg�y si� ludzkiej kroki, a na plac pod figur�, jakby od
ksi�yca, wyszed� ch�op olbrzymiego wzrostu. Nie spostrzeg� kapitana stoj�cego na uboczu,
ale ten ujrza� wyra�nie jego twarz, gdy, zdj�wszy czapk� mimo przechodzi�. Twarz to by�a
ostra, chuda, o wydatnych policzkach, otoczona kruczym w�osem, na kt�rym zna� by�o
niedawne jeszcze �o�nierskie postrzy�yny. Wawer pozna� tego cz�owieka. W szk�ce
kolegowali niegdy� i pasali razem trzod�.
By� to Krystof Jodas, brat Andrzejowej Maryjki. Snad� wzi�� rzemios�o ojca i od pracy
wraca�, bo ciesielski top�r mia� za pasem, przez rami� torb� z mniejszymi narz�dziami.
Kapitan posun�� si� �ywo naprz�d. Ch�op na widok obcego stan�� i spojrza� spode �ba
zdziwiony.
� Nie poznajesz mnie, Krystof?
� Nie!
� Didelis�w Wawra nie pami�tasz?
� To ty? Anibym pozna�! Sk�d�e? My�la�em, �e jaki Niemiec, rz�dca, do Szwedasa
Magdalenki si� podkrada.
� To si� u was widzi?
� Ojoj! A ty sk�d?
� Z daleka, ze �wiata.
� A dawno?
� Dzisiaj wiecz�r. A ty sk�d wracasz?
� Z roboty, ze dworu w Palandrach. Tydzie�, jakem poszed�.
� Na gospodarce nie siedzisz?
� Niby to gospodarka! Jest na czym siedzie�, chyba psu albo kotowi � odpar� ch�op
gorzko, ramiona wznosz�c i r�k� przed siebie wskazuj�c. � Ot tam, pod sam� g�r�, p�
wiorsty mam p�otu, a za p�otem ro�nie trzy kopy zbo�a i stoi chata, co chyba jeszcze polskie
panowanie pami�ta. Tyle mojej gospodarki.
Ponury by� i ci�gle zamy�lony. Jaka� troska i zniech�cenie wyziera�o mu z twarzy i
ruch�w. Przywita� ledwie dawnego towarzysza i prawie na� nie patrza�.
� To�cie zbiednieli? � bada� Wawer.
� A ju�ci! Inni si� zbogacili. Ojciec zmar�, jakem w so�datach by� pierwszy rok. Niby to
wasz Andrzej mia� si� ziem opiekowa� i Maryjk�. Ale Andrzej to takie ciasto. Ten wora�,
tamten uchwyci�, a on nic. Mnie sze�� lat trzyme w Kijowie, w artylerii, a Rozalka w Kownie
s�u�y�a u profesora jakiego�. P�oty popalili, chata si� rozwali�a, chudoba pomarnia�a. Zesz�ej
jesieni wr�ci�em. B�g wie, po co? Teraz trzeba by�o siedem lat po s�dach si� w��czy�, �eby
odzyska�, a mo�e i nic nie wsk�ra�. Plun��em na wszystko i chcia�em znowu do pu�ku
wraca�, na drug� s�u�b�. P�aci� mi mieli. Ale w�a�nie dziewczyna wr�ci�a ze s�u�by i nasiad�a
na mnie: ,,A nie jed�, a zosta�, a gdzie ja si� podziej�!� I zosta�em, w z�� godzin�!
�Cho� jeden malkontent� � pomy�la� Wawer.
Krystof nieruchomo patrza� przed siebie, a potem spyta� oboj�tnie:
� A tobie dobrze si� wiod�o?
� Dobrze. Tam, kto chce, dol� znajdzie.
� Pewnie! Bywaj� tacy, co si� im wiedzie.
� Ka�demu, byle szuka� i stara� si� umia�. W Ameryce za to, co tw�j top�r wart,
dostaniesz ziemi wi�cej ni� ca�e Karewiszki.
� Naprawd�? Gadaj� tak, ale ksi�dz z ambony odradza i we dworach o n�dzy za oceanem
prawi�.
� Bo �eby wszyscy poszli, ksi�dz by nie mia� kom kaza�, a dw�r by robotnika straci�.
� Ano pewnie � ch�op zamy�lony potwierdzi�.
� Ot i na mnie patrz. G�upi i nagi chodzi�em, a teraz i rozum mam, i dostatki. Tak ka�dy
tam mo�e, byle si� stara�.
� A teraz wracasz do chaty?
� Uchowaj Bo�e! W odwiedziny przyszed�em. Tam mnie interesy czekaj� wielkie i �eni�
si� b�d� z bogatego ojca jedynaczk�.
� A t�sknota ci� nie �ar�a?
� Z pocz�tku tom si� trapi�, ale potem� Kto by te z�e pami�ta�.
� Mnie bo nuda dniem i noc� �ciga�a tam w pu�ku. Ni miejsca, ni wczasu znale�� ni�
mog�em. O, g�upia dumka, g�upia pami��.
R�k� machn��, torb� na plecach poprawi� i wyci�gn�� d�o� do towarzysza.
� Bywaj zdr�w! Jutro przy ko�ciele si� zobaczym. Na d�ugo� przyjecha�?
� Na tydzie�. Jest tu jaka gospoda, �eby si� zabawi� i pogada�?
� Jest. Ot tam przy go�ci�cu. Siedzi tam Butkis, so�dat, co ludziom pro�by pisze i do
proces�w namawia. Wieczorem ta�czy, kto ma ochot�. Ja nie, ale pogada� i owszem.
� To do zobaczenia!
� Do widzenia!
Rozeszli si�. Cie�la ci�ko i powoli ku chacie, Wawer, z cicha gwi�d��c, ku ko�cio�owi i
cmentarzowi. Ostatnie zagrody wymin�� i dr�k� w�sk� pod g�r� wchodzi�. Przed laty co
dzie� zim� bieg� t�dy rankiem na nauk� do ksi�dza, wi�c zna� ka�dy kamyk i wyb�j. Zdziwi�
si� wi�c ujrzawszy przy drodze tej cha�upk� samotn�, kt�rej dawniej tam nie pami�ta�.
Wznosi�a swe cztery niskie �ciany w�r�d pustego wygonu, nie mia�a ogr�dka i p�otu, stercza�a
samotna jak sierota mi�dzy wsi� a plebani�.
Wewn�trz �wieci�o si� jeszcze, a na �aweczce pod �cian� czernia�y kszta�ty siedz�cego
cz�owieka. Dostrzeg� z daleka w�drowca i przypatrywa� mu si� uwa�nie. Mia� twarz blad� i
cierpieniem strasznie wyniszczon�; otacza�y j� d�ugie, jasne jak len w�osy. Wygl�da� zaj�ty i
jakby niespokojny, wci�� oczy w obcego wlepiaj�c badawczo.
� Niech b�dzie pochwalony! � ozwa� si� wreszcie z cicha.
� Na wieki � odpar� Wawer o krok si� zbli�aj�c, wahaj�cy, niepewny, ale z dusz� pe�n�
przeczu� raczej ni� pami�ci.
� Kogo szukacie? � spyta� w�a�ciciel cha�upki.
� Rufin � szepn�� Wawer nie�mia�o.
� Ja sam. Czy�cie z Zaweliszek do mnie przyszli? Wawer nie odpowiedzia�. Stan�� blisko
i wtedy dopiero spostrzeg�, �e siedz�cy mia� wkl�s�e piersi i garb, nogi szpetnie pokrzywione
i bezw�adne, a obok le�a�y kule kaleki.
� Rufin! Co si� z tob� sta�o? � zawo�a� zgroz� zdj�ty.
� To ty, Wawer? S�ysza�em od Szlugurisa, �e� wr�ci�. Witaj na starej ziemi znowu!
Poda� mu d�o� i bole�nie si� u�miechn��.
� Nie pozna�em ciebie i pyta�em, czy z Zaweliszek. Mia� stamt�d od proboszcza do mnie
by� pos�aniec. Ot, zmieni�e� si� bardzo. Taki� pi�kny!
� A� tob�, Rufin, co?
� Ze mn� sta�o si� nieszcz�cie. W Wilnie u kamieniarza uczy�em si� rze�by i r�ni�cia.
Taki wr�ci�em� Jak d�b by�em ch�op, a trzeciej wiosny na wozie ze szpitala prosty
przyjecha�em. Ojciec, organista, umar� tymczasem, ale ksi�dz stary �y�, wi�c mnie przyj�� i
zap�aka�. Ja to i p�aka� ju� nie mog�em, i nikt mnie nie pozna�. I nie dziw!�
� Jak�e to si� sta�o?
� Z przypadku. Fura kamieniarska przygniot�a. Nogi by�y pogruchotane i �ebra, i
obojczyk. Sam nie wiem, co dalej by�o, i sam nie wiem, jak jeszcze �yj�!
� Jak�e ty sobie radzisz, ty biedny?� � spyta� Wawer wielkim �alem zdj�ty.
� B�g radzi i dobrzy ludzie. Ojciec troch� grosza zostawi�. Na cha�upk� to starczy�o.
R�ce zdrowe zosta�y, wi�c j��em r�n�� �wi�tych figury i krzy�e nasze wycina� misternie i
malowa�. Teraz znaj� daleko diwodirbisa z Karewiszek i z odleg�ych stron schodz� si� do
mnie ludzie to po ofiar� daj kapliczki, to po nagrobek drewniany, to po krzy� od choroby
Robot� B�g da� i dusz� uciszy�. Zrazu nijako sz�o. Dusza chort by�a, wi�c i r�ce s�ucha� nie
chcia�y, a com cz�owieka ca�ego zobaczy�, to mnie �al, jak robak, k�sa�. Ale wiosna przesz�a
jedna i druga, pozdrowia�em od swego wiatru i s�o�ca, a ksi�dz poty goi� dusz�, a� si�
zabli�ni�a i �cich�a. A testamentem zapisa� mi �ywoty �wi�tych i ksi��k� o rze�bie, ten stary
probo