7274
Szczegóły |
Tytuł |
7274 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7274 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7274 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7274 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bohdan Petecki
BAL NA PI�CIU KSIʯYCACH
Pi�tna�cie �wieczek i pi�� ksi�yc�w
Przyszed� wreszcie ten Dzie� Szcz�liwy, na kt�ry cze-
kali�my wraz z Irkiem, by rozpocz�� nasz� opowie��.
W ka�dym razie mia� to by� Dzie� Szcz�liwy i nie tylko
jego przysz�y bohater, lecz tak�e wszyscy mieszka�cy
ukrytego w zieleni domku przy ulicy Delfin�w w mars-ja�skim
mie�cie Coprates ju� od tygodnia niecierpliwie spogl�dali na
kalendarz.
- To niesprawiedliwe, �eby kto� ko�czy� pi�tna�cie lat
akurat w ostatnim dniu roku szkolnego i w dodatku zaraz
potem mia� jecha� na takie wakacje - zbuntowa� si� kiedy�
Danek.
S�dy, jakie wyg�asza� dziesi�cioletni Danek, nie mog�y by�
jednak traktowane serio przez jego powa�nego, starszego
brata. Tote� Irek przybra� tylko znudzony wyraz twarzy i
b�kn�� tonem cz�owieka, kt�ry przypomnia� sobie w�a�nie o
jakiej� nic nie znacz�cej b�ahostce:
- Urodziny?... Ach tak, prawda. Istotnie, tego dnia ko�cz�
si� lekcje...
W odpowiedzi Inia wzruszy�a ramionami, mama za�mia�a
si� cicho, a ojciec pokiwa� g�ow� i rzek� z zazdrosnym
uznaniem:
- Irek nie my�li o sobie. To bardzo �adnie. Obawiam si�, �e
ja nie dor�wnuj� mu szlachetno�ci� charakteru. Musz� wam
wyzna�, ze nie mog� si� ju� doczeka� tego dnia. Przecie�
zaczynam wtedy urlop.
Irek spojrza� z wyrzutem na rodzic�w, �ypn�� z�owrogo w
stron� Ini i Danka, ale nic nie powiedzia�. Bo czy� s� s�owa,
kt�rymi mo�na skwitowa� podobn� przewrotno��, bez
uszczerbku dla godno�ci w�asnej?
No i dzi� nadszed� wreszcie �w dzie�. Przeszed� on do
kroniki rodzinnej pa�stwa Skib�w jako wielki, cho� mo�e nie
a� tak szcz�liwy, jak si� tego po nim spodziewano. W
ka�dym razie jednak da� pocz�tek przedziwnym i zupe�nie
nies�ychanym wydarzeniom.
Ranek nie zapowiada� �adnych nadzwyczajno�ci. W
czasie �niadania wszyscy byli jakby troch� roztargnieni i
ma�om�wni, ale poza tym zachowywali si� ca�kiem
normalnie. Mama jak zwykle punktualnie za pi�� �sma
odjecha�a do Marsja�skiego Instytutu Galaktycznego
kierowanego przez grono siwow�osych uczonych, kt�rzy
wysoko cenili zdolno�ci i pracowito�� swojej m�odej ko-
le�anki, astrofizyka Olgi Skiby. Ojciec mrukn��, �e musi
jeszcze przed urlopem zako�czy� jakie� obliczenia, i tak�e
znikn�� w ma�ym laboratorium przylegaj�cym do domu.
Doktor Jacek Skiba mieszka� wprawdzie w Coprates, ale
pracowa� w znajduj�cym si� na Ziemi Centralnym 0-�rodku
Bada� Dalekiego Kosmosu; ze swoim zespo�em kontaktowa�
si� za po�rednictwem specjalnej sieci komputerowej. Ojciec
Irka by� znanym konstruktorem sond i statk�w zwiadowczych
dalekiego zasi�gu, z kt�rych najnowsze przekracza�y ju�
pr�g Galaktyki. Faktem jest wszak�e, �e wi�cej s�awy ni�
jego rakiety przynios�y mu wyczyny sportowe. Doktor Skiba
zdoby� wiele dziewiczych szczyt�w na Ksi�ycu, Marsie i
satelitach wielkich planet, a sze�� niewiarygodnie trudnych i
pi�knych zarazem dr�g wspinaczkowych mia�o ju� na sta�e
nosi� jego imi�. Irka cz�ciej pytano: �Czy jeste� mo�e
synem tego s�ynnego alpinisty?" ani�eli: �Czy to tw�j ojciec
zaprojektowa� ostatni� sond� transgalaktyczn�?" - o co
zreszt� ani ch�opiec, ani konstruktor nie mieli do nikogo pre-
tensji.
No, tak. Teraz jednak ojciec poszed� nie w g�ry, a w�a�nie
do swojej pracowni. Dwudziestoletnia Inia, najstarsza latoro�l
pa�stwa Skib�w, uda�a si� jak codziennie do Aurotronu
miasta Coprates, gdzie odbywa�a
sta� po uko�czeniu Studium In�ynierii Klimatycznej. Danek,
kt�ry z umiarkowanym sukcesem zako�czy� rok szkolny ju�
cztery dni temu, znikn�� w ogrodzie, by tam oddawa� si�, jak
sam twierdzi�, zaj�ciom zbyt wielkiej wagi, aby rozmawia� o
nich z kim� nie wtajemniczonym. Jest rzecz� oczywist�, �e
do grona wtajemniczonych nie m�g� nale�e� nikt z
domownik�w.
Irek zosta� sam. Przez chwil� przygl�da� si� robotom
zbieraj�cym nakrycia, po czym zerkn�� na zegarek, wsta� i
poszed� drewnianymi schodkami na pi�tro, do swojego
uczniowskiego pokoju. Za pi�� minut mia�y si� rozpocz��
ostatnie w tym roku lekcje.
Mija�o po�udnie. Szyby w oknach gabineciku, w kt�rym
dzisiejszy solenizant siedzia� ju� od blisko dw�ch godzin,
by�y zabarwione delikatnym br�zem, dzi�ki czemu na
�rodkowym ekranie szkolnego teledatora wyra�nie rysowa�a
si� u�miechni�ta twarz pana Marka Seyny, historyka,
wychowawcy klasy.
- Jeszcze raz gratuluj� wam promocji - m�wi� w�a�nie
nauczyciel - i do zobaczenia za dwa miesi�ce. Ziemskie dwa
miesi�ce - zaznaczy� z naciskiem. - Niech mi si� nikt nie
�pomyli" i nie sp�ni o jakie� g�upie p� wieku, tylko dlatego,
�e na jego planecie czy satelicie miesi�c trwa dwadzie�cia
lat...
Z g�o�nika odpowiedzia� ch�ralny �miech.
Patrz�c na sw�j ekran, Irek nie m�g� widzie� twarzy
wszystkich kole�anek i koleg�w rozsianych po ca�ym
Uk�adzie S�onecznym. To jednak zupe�nie mu nie prze-
szkadza�o. Natychmiast poznawa� po g�osie ka�dego, kto
tylko si� odezwa�. Klasa by�a z�yta. Przecie� co miesi�c
wszyscy spotykali si� na Ziemi, wsp�lnie zwiedzali miasta,
pomniki staro�ytnej kultury, uczelnie, biblioteki, muzea. A na
zako�czenie ka�dej wycieczki zbierali si� gdzie� w g�rach
lub nad wod�, palili ogniska, �piewali dawne
ziemskie piosenki i urz�dzali tradycyjne zabawy. Tak, klasa
by�a z�yta.
W tej chwili z g�o�nika p�yn�� charakterystyczny sopra-nik
Anny z ksi�ycowego miasta Parnas. Cienki g�osik dr�a� z
emocji, bo Anna m�wi�a o czekaj�cej j� podr�y na
Merkurego. Chwil� p�niej odezwa� si� Alan, najlepszy
robotyk w klasie, mieszkaj�cy w osiedlu orbitalnym Alkazar.
On z kolei, tak�e nie bez przej�cia, opowiada� o najnowszym
modelu turystycznej �odzi podwodnej, w kt�rej mia� zamiar
penetrowa� dno ziemskiego Oceanu Spokojnego w
okolicach wielkich raf koralowych.
Rozmowa z wychowawc� by�a pogodna jak prawdziwe,
b��kitne niebo. Nic dziwnego. Pan Seyna po kr�tkiej,
okoliczno�ciowej przemowie z okazji zako�czenia roku
szkolnego wypytywa� teraz swoich podopiecznych o ich
plany wakacyjne. Ale na tym pogodnym niebie od czasu do
czasu ukazywa�y si� czarne chmurki.
Na pulpicie Irka zap�on�a zielona lampeczka. �Moja kolej"
- pomy�la� ch�opiec. Odruchowo poprawi� si� w krze�le i
powiedzia�:
- .My z ojcem lecimy na Ziemi�. Chcemy przej�� odcinek
g��wnej grani And�w, a potem wr�ci� szlakiem wiod�cym
przez miasta staro�ytnych Maj�w i lud�w, kt�re �y�y tam
jeszcze dawniej.
- Prosz�, prosz� - wyrazi� swoje uznanie historyk. -
B�dziesz wi�c mia� wakacje nie tylko pi�kne, lecz tak�e
pouczaj�ce. Ale a propos pouczaj�ce, mo�e wzi��by� ze
sob� gar�� krystograf�w z propedeutyki psychologii? M�wi�c
mi�dzy nami, nie by�oby �le, gdyby� w wolnych chwilach
powt�rzy� sobie pewne rozdzia�y... Sam wiesz najlepiej,
kt�re... - wychowawca zawiesi� g�os.
Oto i chmurka.
Irek mia� na ko�cu j�zyka pytanie, jak te� pan Seyna
wyobra�a sobie �wolne chwile" na szlaku wiod�cym przez
tropikaln� d�ungl� do skutych wiecznym lodem wierzcho�k�w
And�w, ale po namy�le powiedzia� tylko:
- Dobrze.
- �wietnie! - ucieszy� si� wychowawca. - No, to �ycz� ci
wielu mi�ych wra�e�. Do widzenia.
- Dzi�kuj�. Do widzenia - odrzek� grzecznie ch�opiec,
zachowuj�c dla siebie g��bokie zadowolenie z faktu, �e
lampka na jego pulpicie zgas�a i �e ju� kto� inny wys�uchuje,
jak to powinien sobie urozmaici�, przypu��my, polowanie na
meteory za orbit� Marsa - wkuwaniem wzor�w
geometrodynamicznych. Irek mimo woli u�miechn�� si� do
tej swojej my�li, ale zaraz spowa�nia�. Zad�wi�cza�o mu w
uszach ulubione powiedzonko ojca. �To, co dzisiaj wydaje
si� trudne do zrobienia, jutro na pewno b�dzie jeszcze
trudniejsze".
Panuj�c� w pokoju cisz� przerwa�o g��bokie westchnienie
zako�czone pojedynczym szcz�kiem prze��cznika.
- S�ysza�e�? Dostarcz mi te krystografy.
- Komplet? - pad�o lakoniczne pytanie z bocznego
g�o�niczka.
Komputer zainstalowany w bloku uczniowskich tele-
dator�w nie tylko s�ysza�, co m�wi� pan Seyna, lecz tak�e
zna� i pami�ta� wyniki ostatnich test�w, tote� nie mia�
najmniejszych w�tpliwo�ci, o kt�re rozdzia�y podr�cznika
chodzi�o wychowawcy.
- Nie - zaprotestowa� Irek. - Jakie� streszczenie...
- Nie.
Chwil� trwa�o milczenie.
- Jak to: nie? Dlaczego: nie?! - g�os przysz�ego zdobywcy
And�w tchn�� �wi�tym oburzeniem.
- Tego rodzaju streszcze� nie ma w centralnej szkolnej
krystotece - wyja�ni� uprzejmie komputer. - Programy
nauczania nie przewiduj�...
- Dobrze, dobrze! - przerwa� ze z�o�ci� ch�opiec. -W takim
razie nie potrzebuj� �adnych krystograf�w. Po wakacjach ty
sam przypomnisz mi te m�dro�ci, kt�re powinienem sobie
powt�rzy�. l zrobisz to w taki spos�b,
�ebym je zapami�ta�. Ty to przecie� potrafisz. Tak b�dzie
lepiej, nie?!
- Nie. Nie b�dzie iepiej. Ale je�li otrzymam polecenie, to
oczywi�cie przypomn�.
Irek och�on��. Ostatecznie tylko wariat mo�e si� k��ci� z
w�asnym komputerem. Z twarzy ch�opca ust�pi� grymas
gniewu, a za to odbi�o si� na niej uczucie roz�alenia.
- Psychologia! Psychologia!... - powt�rzy� z j�kiem. -
Wcale nie musz� uczy� si� psychologii, �eby wiedzie�, co
robi� w czasie wakacji, by by� zadowolonym z �ycia i nie
psu� humoru innym. Jestem na przyk�ad pewny, �e czytanie
szkolnych krystograf�w mo�e mi tylko zaszkodzi�!...
W tym momencie znowu stukn�� prze��cznik i na ekran
wr�ci�a twarz wychowawcy.
- Nie pods�uchiwa�em - zastrzeg� si� od razu historyk. - Ale
zapomnia�e� wy��czy� mikrofon.
Ch�opiec obrzuci� przera�onym spojrzeniem sw�j pulpit z
paciorkami lampek sygnalizacyjnych. Rzeczywi�cie!
- Ja tylko tak... - wyb�ka�. - �artowa�em... Pan Seyna ju�
si� nie u�miecha�.
- Irku, sko�czysz szko��, potem studia i zostaniesz
specjalist�. Mo�e nawet specjalist�-naukowcem jak tw�j
ojciec - powiedzia�. - Ale czy b�dziesz pracowa� na Ziemi,
czy w kosmosie, czy jako technik, czy te� na przyk�ad jako
znawca i teoretyk sztuki, najpierw musisz wiedzie� jak
najwi�cej o ludziach i o sobie samym. Bo czemu s�u�y
nauka? �eby�my wiedzieli wszystko o gwiazdach? �eby by�o
wi�cej osiedli w kosmosie, rakiet, superholowizo-r�w,
energii, robot�w i sprz�tu sportowego? To tylko �rodki,
zreszt� akurat nie najwa�niejsze, wiod�ce do celu, kt�rym
jest szcz�cie. Dlatego my, nauczyciele, przyk�adamy tak
wielk� wag� do propedeutyki psychologii i dlatego tak�e jest
ona przedmiotem wymagaj�cym maksimum w�asnej,
indywidualnej pracy od ka�dego z was. Po prostu: szcz�cia
nie mo�na nauczy� si� od kompute
r�w. Oczywi�cie potrafi�yby one przekaza� wam tre��
wszystkich m�drych ksi��ek na ten temat, a nawet sprawi�,
�eby�cie t� tre�� bez trudu zapami�tali. Ale to nigdy nie
zast�pi�oby wam w�asnych przemy�le� i w�asnych refleksji,
kt�re przychodz� w chwilach zadumy lub podczas
konfrontacji teoretycznej wiedzy z autentycznymi sprawami
ludzi. Opowiem ci pewn� zabawn� historyjk�. Gdy by�em w
twoim wieku, nale�a�em do szkolnej dru�yny lekkoatletycznej
i z regu�y wygrywa�em wszystkie bie-gi na kr�tkich
dystansach. Kiedy� zbli�a�y si� wielkie zawody Ziemia -
Reszta �wiata. Wtedy uruchomi�em komputer.
Wprowadzi�em do jego programu wszystkie dane o sobie, o
rywalach, o ich wynikach, o stadionie, bie�ni, temperaturze,
dopingu publiczno�ci i tak dalej. Za��da�em, �eby na
podstawie tych informacji, a tak�e znajomo�ci anatomii
wskaza�' mi najlepszy system treningu oraz przepowiedzia�,
kto wygra. Komputer b�yskawicznie obliczy�, �e musz�
zosta� zwyci�zc�, je�li b�d� si� przygotowywa� w taki a taki
spos�b. Post�pi�em �ci�le wed�ug jego wskaz�wek. l co?
Ano, wygra� m�odszy ode mnie o rok ch�opiec z Ksi�yca.
Wr�ci�em do domu, przy-taszczy�em z piwnicy ci�ki m�otek i
zamierza�em �odku� si�" na komputerze za gorycz pora�ki.
A� nagle zacz��em si� zastanawia�. Przecie� ja w i e d z i a �
e m, �e zwyci��. Za to tamten ch�opiec, teoretycznie
s�abszy ode mnie, tego dnia wymaga� wi�cej od siebie.
Odnalaz� w sobie jakie� rezerwy, jakie� si�y, o kt�rych
istnieniu sam pewnie nie wiedzia�, a ju� na pewno nie
wiedzia� o nich ani jego, ani m�j komputer. l po zwyci�stwie
czu� si� bardziej szcz�liwy ni� ja, gdybym, rzecz jasna,
wygra�. Od�o�y�em m�otek i pop�aka�em sobie przez par�
minut. Rozumiesz? W�tpi�, czy rozumiesz. Bo ja sam nie
mam poj�cia, w jaki spos�b ta historyjka mog�aby si� jako�
logicznie ��czy� z tym, o czym m�wi�em przedtem. Ale nie
b�d� ju� pr�bowa� zg��bia� powod�w, kt�re sprawi�y, �e ci j�
opowiedzia�em. l tak mam wyrzuty sumienia. Nie nale�y
do dobrych szkolnych obyczaj�w wyg�aszanie s��nistych
tyrad w pierwszej godzinie wakacji. Bardzo ci� znudzi�em?
- Mnie?... Czemu?... Nie...
Pan Seyna roze�mia� si� serdecznie.
- Wobec tego jeszcze raz: do widzenia. l �ycz� ci...
szcz�cia.
Ekran �ciemnia�. Irek przez chwil� wpatrywa� si� w martw�
matow� tarcz�. Chyba na po�egnanie powinien jednak by�
powiedzie� panu Seynie co� ca�kiem innego. Tylko co?...
- Oto krystografy - przerwa� rozterk� ch�opca komputer.
Na uczniowski pulpit wysypa�a si� z male�kiego otworu
pod ekranem gar�� b�yszcz�cych kryszta�k�w. Irek od-
ruchowo zgarn�� je d�oni� do p�askiego pude�eczka za-
wieraj�cego mikroskopijny, sk�adany projektor, kt�ry
przemienia� szkie�ka krystograf�w w wielosetstronicowe
ksi��ki.
W tym momencie drzwi prowadz�ce na taras otwar�y si�
gwa�townie i do pokoju wpad� jak pocisk osobliwy stw�r, ni to
wielki czarny ptak, ni umorusana sadz� ma�pa.
- Rodandandron!!! - wrzasn�� triumfalnie stw�r, skacz�c z
pod�ogi na parapet okna. Nast�pnie jednym susem �mign��
pod sufit, wywin�� w powietrzu koz�a i dwa razy przelecia�
przez pok�j, odbijaj�c si� stopami od �cian. Dokonawszy
tego, �agodnie i mi�kko, jakby kpi�c sobie z prawa grawitacji,
wyl�dowa� przed Irkiem, przybieraj�c posta� szczup�ego,
dziesi�cioletniego ch�opca ubranego w obcis�y, czarny
kombinezon. Bluza tego kombinezonu mia�a pod pachami
jakie� p�etwy czy skrzyd�a, troch� podobne do pelerynek,
kt�re w bajkach zwykli nosi� �li czarnoksi�nicy.
- Wszyscy czekaj�! - wykrzykn�� Czarny. - Co tu jeszcze
robisz? Przecie� ju� dawno po lekcjach!
- Pods�uchiwa�e� - stwierdzi� raczej, ni� zapyta� Irek,
patrz�c gro�nie na m�odszego brata.
- Nie musia�em wcale pods�uchiwa�! - napuszy� si� Danek.
- My, lotokoty, przemierzamy ca�e Galaktyki, jeste�my
wsz�dzie, wszystko widzimy i s�yszymy! Rodan-dandron! -
czarna posta� ponownie oderwa�a si� od pod�ogi,
przefrun�a nad pulpitem datora, wywin�a pe�ne salto i
opad�a z powrotem na parapet okna. - Aha! By�bym
zapomnia�! - doda� Danek, ju� z bezpiecznej odleg�o�ci. -
Wszystkiego najlepszego! �ycz� ci du�o szcz�cia!
Te ostatnie s�owa dope�ni�y miary. Irek nabra� pewno�ci,
�e kochany braciszek przyczai� si� za oknem i by� �wiadkiem
jego rozmowy z komputerem oraz panem Seyn�. A to
znaczy, �e za chwil� ca�y dom b�dzie wiedzia� o tej
nieszcz�snej propedeutyce...
- Niech ja ci� tylko dopadn�!!! Uuuu!!! - rykn�� z�owrogo
ruszaj�c do ataku.
Ale Danek ani my�la� czeka�. W u�amku sekundy by� ju�
na tarasie. Przeskoczy� balustrad�, po czym jak nurkuj�cy
szybowiec znikn�� w�r�d drzew rosn�cych w ogrodzie.
Irek natychmiast przerwa� po�cig. ��eby tak par� lat te-
mu..." - pomy�la� z �alem. Zrobi� w ty� zwrot i pomkn�� w
stron� drzwi wiod�cych do wn�trza domu.
Tu trzeba wyja�ni� dwie sprawy. Pierwsza, to owe fe-
nomenalne powietrzne piruety Danka. Ot� tak zwana �kocia
akrobatyka" by�a najpopularniejszym z m�odzie�owych
sport�w. Narodzi� si� ten sport, rzecz do�� niezwyk�a, w
pracowniach uczonych przygotowuj�cych ludzi do
pionierskich wypraw kosmicznych. Kto� kiedy� po
powa�nych badaniach odkry�, �e koty dlatego znosz�
bezkarnie pionowe podr�e ze stosunkowo du�ych wy-
soko�ci i dlatego l�duj� zawsze na czterech �apach, bo
wykonuj� w powietrzu nader przemy�lne ewolucje, kt�re
znacznie zmniejszaj� szybko�� ich lotu. Kto� inny doszed� do
wniosku, �e podobne umiej�tno�ci przyda�yby si� i ludziom,
zw�aszcza tym, kt�rzy musz� umie� sterowa� swoim cia�em
w stanie niewa�ko�ci i kt�rzy badaj� obce globy maj�ce
nieraz albo bardzo pot�ne, albo te� w�a�nie znikome pola
grawitacyjne. Przyszli kosmonauci zacz�li wi�c na�ladowa�
kocie praktyki, a potem - nie wiadomo jak i kiedy - powsta� z
tego popularny sport. Wymy�lono kombinezony z niby-
skrzyde�kami, rozgrywano zawody, organizowano popisy.
Istnia�o tylko jedno �ale". Najlepsze wyniki zawsze osi�gali
drobni, szczupli, a wi�c przede wszystkim bardzo m�odzi
ch�opcy. Tote� Irek zmuszony chwilowo do zaniechania
po�cigu, kt�ry w ogrodzie pe�nym wysokich drzew
niechybnie zako�czy�by si� jego sromotn� kl�sk�, nie bez
racji westchn�� w duchu: ��eby tak par� lat temu..." Kiedy�
on tak�e odnosi� b�yskotliwe sukcesy w kociej akrobatyce.
Dzi� jednak by� zaledwie o p� g�owy ni�szy od ojca. Gdyby
chocia� mia� na sobie specjalny kombinezon... Ale przecie�
nie przychodzi si� w sportowym kostiumie na uroczyste
zako�czenie roku szkolnego. A Danek, niezale�nie od
wszystkiego, by� mistrzem nad mistrzami. Ju� od roku
prowadzi� klasowy zast�p lotokot�w. Pewnego razu Irek,
powodowany zazdro�ci�, pokaza� m�odszemu bratu wi-
zerunek prawdziwego lotokota.
- Popatrz - rzek� ze zjadliwym u�miechem, wy�wietlaj�c
obraz pochodz�cy z przyrodniczego krystografu -to ty.
Lotokot, czyli kaguan lub kobego, nadrzewny ssak z rz�du
sk�roskrzyd�ych, po �acinie Cynocephalus volans. �adny,
nie?...
Na ekranie widnia�o stworzenie ��cz�ce w sobie wdzi�k
nietoperza z urokiem monstrualnej ropuchy tkwi�cej w
rozprutym worku.
Danek zmarszczy� brwi.
- Bo to jest lotokot prehistoryczny - powiedzia� po
namy�le. - Pierwsze ptaki by�y te� paskudne, mia�y z�bate
paszcze i takie �yse b�ony zamiast skrzyde�. Widzia�em
rysunki na lekcji - podpar� si� autorytetem nauki. -A dzisiaj
mama cmoka z zachwytu, jak zobaczy zwyk�ego wr�bla. Tak
samo jest z lotokotami. Te nowe, �yj�ce w erze kosmicznej,
s� bardzo pi�kne...
Druga sprawa wamagaj�ca wyja�nienia to okrzyk, kt�rym
Danek zwyk� obwieszcza� �wiatu swoj� na nim obecno��.
Ot� w najwcze�niejszych latach �ycia najm�odsza latoro�l
pa�stwa Skib�w by�a, nie wiadomo czemu, nazywana przez
domownik�w Danusiem. Kiedy jednak Danu� przeszed� do
pi�tej klasy, doszed� do wniosku, �e tak niem�skie imi�
uchybia jego powadze i wiekowi. O�wiadczy�, �e ma na imi�
Dan i tylko Dan.
- Dlaczego tak kr�tko? - zafrasowa� si� ob�udnie Irek. -
Przecie� imi� przodownika lotokot�w powinno by� tak�e jego
zawo�aniem sportowym... Zaraz...
Zamy�li� si� spogl�daj�c przez szklan� �cian� na rosn�ce
w ogrodzie pyszne rododendrony, tu, w sztucznym klimacie,
niemal przez ca�y rok obsypane wielkimi kwiatami.
- Mam! - wykrzykn�� nagle tonem odkrywcy. -Dandron!
Obecna przy tej scenie mama pow�drowa�a oczami za
wzrokiem Irka i pokiwa�a g�ow� ze zrozumieniem.
- A mo�e lepiej Rodandandron? - u�miechn�a si�. -To
wprawdzie zupe�nie nie ma sensu, ale brzmi wspaniale.
Ca�kiem jak stary okrzyk rycerski.
Danek pocz�tkowo mia� pewne w�tpliwo�ci, jednak
jeszcze tego samego dnia zaszy� si� w k�t pobliskiego parku
i tam wypr�bowa� nowe zawo�anie tak skutecznie, �e
�ci�gn�� roboty pogotowia ratunkowego z ca�ego Coprates.
Roboty wr�ci�y z niczym, w przeciwie�stwie do sprawcy
alarmu, kt�ry os�dzi�, �e je�li tylko nada� Ro-
dandandronowi odpowiednia si�� ekspresji, to has�o istotnie
spe�nia swoje zadania, l tak ju� zosta�o. Ale do�� o dawnych
dziejach.
- Co oni tam robi�? - niecierpliwi�a si� pani domu,
spogl�daj�c na stoj�cy w hallu od�wi�tnie nakryty st�,
po�rodku kt�rego kr�lowa� tort z pi�tnastoma smuk�ymi
�wieczkami. Mimo �e drzwi do ogrodu pozostawiono szeroko
otwarte, ich b��kitne p�omyczki sta�y prosto i nieruchomo. W
mie�cie Coprates nie by�o dzi� wiatru.
- Pewnie Irek mia� ma��, prywatn� konferencj� z wy-
chowawc� - odgad� doktor Skiba. - Co� mi m�wi, �e
wypadnie nam d�u�ej, ni� zamierza�em, popasa� na biwa-
kach w czasie w�dr�wki po Andach. l �e nie b�dziemy mogli
oddawa� si� wtedy wy��cznie b�ogiemu lenistwu - westchn��.
- O, jest Danek - zmieni� nagle ton.
Przez ogr�d przemkn�� czarny cie� i do pokoju wpad�
w�dz marsja�skich lotokot�w. Rozejrza� si� przezornie i
dopiero stwierdziwszy, �e starszego brata jeszcze nie ma,
odetchn�� z ulg�, po czym przybra� oboj�tny wyraz twarzy.
Natomiast wyrazu, jaki odmalowa� si� na twarzy mamy, nie
spos�b by�oby nazwa� oboj�tnym.
- A gdzie Irek? - spyta�a. - Chyba dzisiaj nie trzeba b�dzie
was godzi�?
- Nic mu nie zrobi�em! - zawo�a� po�piesznie ch�opiec,
�ci�gaj�c z trudem sw�j obcis�y str�j. - Ale on jest z�y - doda�
szczerze. - Nie wiem czemu. Ja tylko z�o�y�em mu
�yczenia...
- Wyobra�am to sobie - mrukn�a pod nosem Inia. Na
pi�trze trzasn�y drzwi. Irek dopiero teraz opu�ci� sw�j
uczniowski pok�j. B�yskawicznie zbieg� na p�pi�-tro i...
stan�� jak wryty. Od razu zrozumia�, �e b�dzie musia�
od�o�y� zemst� na p�niej. Min�o jednak dobrych par�
sekund, zanim zdo�a� si� u�miechn��. By� to u-
�miech do�� jeszcze blady, by nie rzec: kwa�ny, ale przecie�
u�miech.
- No, chod� do nas wreszcie - powiedzia� ojciec. -Czekamy
ju� tak d�ugo, �e jeszcze chwila, a zasta�by� tylko sm�tne
resztki urodzinowego tortu.
Solenizant odruchowo poprawi� swoj� granatow� bluz�
uszyt� z cieniutkiego jak bibu�ka pianolitu, wyprostowa� si� i
z namaszczeniem zacz�� schodzi� na d�. Jednak zanim
zd��y� dotkn�� stop� pod�ogi, wpad� w obj�cia mamy, kt�ra
pierwsza pobieg�a mu na spotkanie.
Ostatni sk�ada� Irkowi �yczenia Danek. Zrobi� uk�adn�
mink� i wr�czy� mu prezent: wykonany w�asnor�cznie ry-
sunek przedstawiaj�cy dw�ch ludzi zdobywaj�cych nie-
bosi�n� skaln� �cian�. Postacie alpinist�w by�y wyci�te z
cieniutkiej folii i dzi�ki wprawionym w ni� specjalnym
p�ynnym kryszta�om porusza�y si�, wspinaj�c wci�� wy�ej i
wy�ej. Artysta, ofiarowawszy swoje dzie�o bratu, stan�� na
palcach i szepn��:
- Naprawd� nie pods�uchiwa�em. l naprawd� nie ro-
zumiem, dlaczego si� zez�o�ci�e�.
Irek zna� Danka dostatecznie dobrze, by wiedzie�, kiedy
mo�na mu wierzy�, a kiedy nie. Tote� - po kr�tkim wahaniu -
uprzejmie, a nawet serdecznie podzi�kowa� braciszkowi za
�yczenia i pi�kny upominek, po czym zani�s� rysunek na
stolik pod boczn� �cian�, gdzie le�a�y ju� inne prezenty:
aparat do zdj�� tr�jwymiarowych od mamy oraz gruba,
�licznie wydana ksi��ka pod tytu�em �Wiersze o Ziemi" od
Ini. Tylko doktor Skiba z nieco zbyt oboj�tnym wyrazem
twarzy poprzesta� na z�o�eniu synowi kr�tkich �ycze�.
- No, a teraz do dzie�a! - zawo�a�a mama, obejmuj�c Irka i
ustawiaj�c go na wprost tortu. - Pami�taj! Wszystkie �wieczki
musisz zgasi� pierwszym dmuchni�ciem!
- Zr�b taki wdech, jakby� mia� bardzo d�ugo nurkowa� -
poradzi� ojciec.
- Najlepiej troch� przykucnij - doda� z przej�ciem Danek.
- No, raz... dwa...
- A dmuchnij�e wreszcie! zirytowa�a si� Inia. -... trzy...
Irek nad�� si� jak balon, ale nie zd��y� dmuchn��. W
momencie kiedy u�o�y� wargi w ryjek maj�cy odegra� rol�
powietrznego miotacza, od progu zabrzmia� gromki okrzyk:
- Rodandandron!!! Nasta�a chwila ciszy.
- Rodandandron! - odpowiedzia� wreszcie swoim bojowym
zawo�aniem Danek, po czym zapiszcza�:
- Dziadek!!!
- Tato! Tato! - rozleg�y si� g�osy Olgi i Jacka Skib�w. Irek
wyprostowa� si� bardzo powoli i jeszcze wolniej wypu�ci� z
piersi powietrze, wydaj�c przy tym odg�os przypominaj�cy
ilustracj� d�wi�kow� do niesamowitego filmu, w kt�rym
wycie wiatru zapowiada nadej�cie ducha. Nast�pnie - ci�gle
jeszcze czerwony z wysi�ku -spojrza� w stron� drzwi.
Ciemnia�a w nich wysoka, chuda sylwetka m�czyzny o
ko�cistej, pod�u�nej twarzy, w tej chwili rozja�nionej
radosnym u�miechem.
- Wszystkiego najlepszego, s�dziwy m�odzie�cze! -
zawo�a� weso�o przyby�y. Podszed� do wnuka i chwyci� go w
obj�cia. - �ycz� ci, �eby� zosta� wielkim cz�owiekiem,
godnym spadkobierc� rodu i... - tu g�os niespodziewanego
go�cia spowa�nia� - �eby� by� szcz�liwy.
Irek zerkn�� podejrzliwie na m�wi�cego. Jednak dziadek,
kt�ry mieszka� na Ziemi i najwidoczniej tylko co z niej
przylecia�, ju� z ca�� pewno�ci� nie m�g� nic wiedzie� o
ostatniej w tym roku szkolnym rozmowie solenizanta z
wychowawc� klasy. Tote� �spadkobierca rodu" rozpromieni�
si� i wykrzykn��:
- Pysznie, �e przyjecha�e�! A babcia?
- Babcia wybiera�a si� ze mn�, ale w ostatniej chwili
dosz�a do wniosku, �e jest za stara na takie podr�e. Za
stara! W przysz�ym roku ko�czy dopiero sto dwadzie�cia lat!
Ja w jej wieku... Zreszt� mniejsza z tym. - Dziadek machn��
r�k�, po czym nagle ku og�lnemu zaskoczeniu z g�o�nym
pla�ni�ciem paln�� si� d�oni� w czo�o. - A jednak jestem
spr�chnia�ym grzybem! - zawo�a� ze zgroz�. - Skleroza, nic,
tylko skleroza! Na �mier� zapomnia�em, �e przyprowadzi�em
go�ci...
- Nie szkodzi - dobieg� od drzwi mi�y, g��boki g�os. -To my
przepraszamy, �e wtargn�li�my tutaj nieproszeni, i to w tak
uroczystym dniu. Nie chcieli�my... Ale znacie przecie�
Wiktora, waszego tat� i dziadka, a mojego koleg� z
prehistorycznych, szkolnych czas�w. Upar� si� jak mu� i
zagrozi�, �e powybija szyby w kosmotelu, w kt�rym
chcieli�my zamieszka�, je�li nie b�dziemy mu towarzyszy�.
Ale teraz go rozumiem - nowy przybysz-obj�� zachwyconym
wzrokiem obecne w hallu kobiety. - On musia� pochwali� si�
przede mn� swoj� rodzin�! Na jego miejscu tak�e p�ka�bym
z dumy.
Trzeba przyzna�, �e nie by� to czczy komplement. Olga
Skiba, zgrabna blondynka o d�ugich w�osach, du�ych
piwnych oczach i ustach zawsze skorych do u�miechu, nie
darmo jeszcze w studenckich czasach, kiedy uprawia�a
lekkoatletyk�, by�a dwukrotnie wybierana miss As-troniady.
Inia odziedziczy�a po matce barw� w�os�w, a po ojcu
niebieskoszare oczy, pi�knie kontrastuj�ce z jej �niad� cer�.
By�a wysoka niemal jak Irek i porusza�a si� lekko, z
wdzi�kiem, kt�ry kiedy� jeden z jej oczarowanych koleg�w
okre�li� jako �wiosenny taniec m�odej kozicy na tle g�rskiego
potoku". Danek rzecz jasna nie omieszka� w�wczas ozdobi�
jadalni wielkim rysunkiem przedstawiaj�cym hipopotama
przegl�daj�cego si� w mulistej, afryka�skiej ka�u�y... Ale
dajmy spok�j tego rodzaju wspomnieniom.
Teraz mama i c�rka u�miechn�y si� zgodnie, nie zd��y�y
jednak skwitowa� galanterii go�cia stosownymi w
podobnych wypadkach protestami, bo ubieg� je pan domu
najwidoczniej dobrze znaj�cy m�czyzn�, kt�rego
przyprowadzi� ze sob� dziadek Wiktor.
- Profesor Bodrin! - zawo�a�. - Prosimy, prosimy! -U�cisn��
z szacunkiem wyci�gni�t� d�o� przyby�ego. -Doprawdy, tato
nie m�g� nam sprawi� milszej niespodzianki! A Irek na
pewno zapami�ta te urodziny do ko�ca �ycia! Taki go��!
Irek istotnie mia� na zawsze zapami�ta� swoje pi�tnaste
urodziny, chocia� nie wy��cznie dlatego, �e w ich domu
pojawi� si� tego dnia profesor Oleg Bodrin, jeden z
najwybitniejszych uczonych, owiany legend� tw�rca teorii tak
zwanej "ujemnej ci�ciwy czasu", cz�onek rzeczywisty
G��wnej Rady Naukowej Krain Uk�adu S�onecznego. Na
razie jednak, poniewa� nie m�g� przewidzie�, jakie skutki
poci�gnie za sob� ta sk�din�d zaszczytna wizyta, skupi� ca��
uwag� na osobie s�ynnego szkolnego kolegi dziadka.
Profesor Bodrin by� �redniego wzrostu, mia� bujne,
srebrnobia�e w�osy, wysokie czo�o, ma�y, nieco zadarty nos i
nosi� staro�wieckie okulary w cieniutkich z�otych oprawkach.
Jego opalon� jak u sportowca twarz pokrywa�a g�sta sie�
drobnych zmarszczek pog��biaj�cych si�, kiedy si�
u�miecha�. A od czasu przest�pienia progu marsja�skiego
domku pa�stwa Skib�w wielki uczony u�miecha� si� niemal
bez przerwy. Z�o�ywszy �yczenia solenizantowi przywita� si�
z Olg�, Ini� i Dan-kiem.
Dopiero w tym momencie Irek spostrzeg�, �e profesor nie
przyby� sam. Przy drzwiach - w postawie wyra�aj�cej pe�n�
szacunku pow�ci�gliwo�� tkwi� drugi m�czyzna, znacznie
m�odszy, wygl�daj�cy na r�wie�nika Ini, tyle �e sprawiaj�cy
wra�enie zawieszonego w powietrzu na niewidocznej linie i
rozci�gni�tego pod wp�ywem w�asnego ci�aru do
nies�ychanej d�ugo�ci.
- To jest Bob Long, m�j asystent - wskaza� wisielca
Bodrin. - Z�o�liwi m�wi�, �e nikt, nie wy��czaj�c mnie
samego, nie rozumie mojej teorii. Nie r�czy�bym za siebie -
za�mia� si� - ale Bob rozumiej� na pewno. Usi�uje nawet
wykorzysta� to, co wymy�li�em, i sporz�dzi� aparat do
��czno�ci poza czasem. Czuj�, �e nied�ugo albo og�osi
�wiatu, �e jestem ba�wan i �e moja teoria nie zda si� psu na
bud�, albo te� naprawd� wykombinuje co�, co pozwoli nam
pogaw�dzi� sobie na przyk�ad z Napoleonem Bonaparte
jeszcze przed bitw� pod Waterloo i poradzi� mu, �eby
siedzia� spokojnie na Elbie, gdzie pono� by�o mu zupe�nie
nie�le. Czy te� pogwarzy� z mieszka�cami najdalszych
gwiazd, kt�rych �wiat�o dociera do nas dopiero teraz... Je�li,
naturalnie, by� tam swego czasu kto�, z kim warto by
pogada�.
Pani domu zwr�ci�a si� w stron� przedstawionego w tak
interesuj�cym �wietle d�ugaja, chc�c go jak najserdeczniej
powita�, ale jej wyci�gni�ta r�ka znieruchomia�a w.
powietrzu. Osobnik, nazwany Bobem, nie raczy� jej bowiem
zauwa�y�. Nie s�ysza�, co m�wi profesor, i nie widzia� ani
solenizanta, ani tortu ze �wieczkami wypalonymi ju� do
po�owy, ani nikogo z obecnych poza... Ini��. Z
nastroszonymi, rudawymi w�osami, oklapni�t� doln� szcz�k�
i szeroko otwartymi oczami, w kt�rych malowa� si� wyraz
ostatecznego zachwytu granicz�cego z os�upieniem,
wygl�da� - wypisz, wymaluj - jak strach na wr�ble
przeniesiony na Marsa z ziemskiego parku etnograficznego.
- Uhm, uhm, uhm... - wkroczy� zdecydowanie dziadek
Wiktor.
Interwencja okaza�a si� skuteczna. M�ody naukowiec, po
kt�rym jego znakomity mistrz tak wiele sobie obiecywa�,
wykona� kilka gwa�townych, nie skoordynowanych ruch�w, a
nast�pnie zawo�a�:
- Ale� naturalnie! Ja tak�e �ycz� ci wszystkiego naj-
lepszego! - i rzuci� si� z wyci�gni�tymi ramionami w stron�
Danka.
- To nie ja! - zdo�a� pisn�� przera�ony lotokot kryj�c si�
przezornie za plecami dziadka.
Ten ostatni usi�uj�c, zreszt� bez wi�kszego powodzenia,
zachowa� powa�ny wyraz twarzy chwyci� m�odszego ze
sprowadzonych przez siebie go�ci za rami� i skierowa� go
we w�a�ciw� stron�.
- Tu! - wyja�ni� kr�tko, a nast�pnie nie bez satysfakcji
przygl�da� si�, jak Irek �ciska z samozaparciem ogromn�,
ko�cist� d�o� asystenta.
Solenizant zni�s� wprawdzie m�nie dowody serdeczno�ci
z�o�one mu przez Boba Longa, ale r�wnocze�nie postanowi�,
�e najwy�szy czas zako�czy� ceremonie powitalne. Tote�
nagle spowa�nia�, wyprostowa� si� i o-znajmi�:
- No, to teraz dmuchn�...
Nie bacz�c na zdumienie, jakie odbi�o si� po tych s�owach
na twarzach go�ci, podszed� szybko do sto�u i ju� bez
�adnych przygotowa� zdmuchn�� za jednym zamachem
wszystkie pi�tna�cie �wieczek.
- Brawo!!! - zabrzmia� zgodny ch�r �wiadk�w tego
donios�ego aktu.
Podczas obiadu profesor Bodrin wyja�ni� gospodarzom
pow�d swojej wizyty na Marsie.
- Jutro lecimy z Bobem na Ganimeda - powiedzia�. -Mamy
tam do za�atwienia pewn� wa�n� spraw�. Przy�l� tu po nas
specjalny statek nale��cy do Bazy Dalekiej ��czno�ci. To
w�a�ciwie jedyna du�a plac�wka badawcza na Ganimedzie.
Na pewien czas obejm� jej kierownictwo. A z Ziemi
wystartowali�my ju� dzisiaj, bo chcia�em sobie zrobi�
jednodniow� przerw�. Mam jeszcze pewien problem do
przemy�lenia... - westchn��, po czym m�wi� dalej ju�
pogodniejszym tonem: - No i traf chcia�, �e pierwsz� osob�,
jak� zobaczy�em w marsobusie, by� Wiktor. Nie widzieli�my
si� od lat... nie, nie powiem ilu,
bo jestem pr�ny i przy tak uroczych dziewczynach nie
przesz�oby mi to przez gard�o. Przegadali�my ca�� drog� jak
dwie kumoszki, a potem Wiktor ani rusz nie chcia� nam
pozwoli� zosta� w kosmotelu.
- Uwa�a�em, �e mojemu wnukowi co� si� w ko�cu ode
mnie nale�y - wtr�ci� wymieniony. Sam... c�, jestem tylko
skromnym gajowym dbaj�cym o drzewka w rezerwatach i nie
stanowi� �adnej atrakcji dla mojej familii - ci�gn�� z udan�
�a�o�ci�. - No wi�c chcia�em u�wietni� urodziny Irka,
przyprowadzaj�c ze sob� s�awn� znakomito��.
- Ty oszu�cie! - za�mia� si� Bodrin. - Tyle masz wsp�lnego
ze skromnym gajowym, co nie przymierzaj�c dawny wo�nica
z pilotem nowoczesnej rakiety! Autor podr�cznik�w z
dziedziny ochrony przyrody, z kt�rych ucz� si� wszyscy
ziemscy studenci! "Gajowy"! Te� co�!
Dziadek Irka, Wiktor Skiba, by� istotnie znanym specja-
list�-ekologiem, jednym z kilku uczonych sprawuj�cych
nadz�r nad ziemskimi rezerwatami i parkami krajobrazo-
wymi.
- Wi�c lecicie na Ganimeda... - wyszepta�a Inia tak cicho,
�e nikt pr�cz Boba Longa, kt�ry nie przesta� jej darzy� a�
nazbyt widocznym zainteresowaniem, tego nie us�ysza�.
Asystent natychmiast uni�s� czujnie brwi i otworzy� usta,
chc�c co� powiedzie�, ale nie zd��y�. Na pi�trze trzasn�y
g�ucho drzwi, po czym rozleg� si� odg�os drobnych i
nienaturalnie rytmicznych krok�w.
- Czy tam kto� jest? - spyta� Danek.
Wszyscy spojrzeli w stron� schodk�w ozdobionych
balustrad� o szerokiej por�czy wy�lizganej niemal do
bia�o�ci przez m�odszych mieszka�c�w domu.
- Tam?... Eeee, a kt� by m�g� by�... - rzuci� niedbale
doktor Skiba. Wydaje wam si�...
- Ale przecie� wyra�nie s�y... - mama urwa�a w p� s�owa.
Na schodach pojawi�o si� co� w rodzaju lejka, a raczej
smuk�ego, rozszerzaj�cego si� ku g�rze sto�ka zwie�czo-
nego okr�g�a g��wk� z dwiema zielonymi lampkami. Cu-
daczny stw�r kroczy� na trzech przedziwnych n�kach -
cieniutkich, teleskopowych wysi�gnikach zako�czonych
mn�stwem kr�tkich, przegubowych palc�w. G�rna po�owa
sto�ka by�a owini�ta nowiutk� wspinaczkow� lin�, z kt�rej
zwisa�y stalowe haki, l�ni�ce karabinki, czekan, m�otek i inne
przedmioty niezb�dne ka�demu prawdziwemu alpini�cie.
- Tato! - Irek zerwa� si� z miejsca, podbieg� do ojca, obj��
go za szyj� i uca�owa� w oba policzki. - Tato!
- Co niby: �tato", �tato"? - broni� si� ob�udnie doktor Skiba.
- W�a�nie sprawi�em sobie nowy sprz�t...
Ale ch�opiec bieg� ju� w stron� schodk�w. Sto�ek, za-
chowuj�c niezmiennie pozycj� pionow�, co nadawa�o mu
wyraz komicznej powagi, zatrzyma� si� w�a�nie na ostatnim
stopniu.
Irek stan�� przed nim, za�o�y� r�ce na plecach i spyta�:
- Jak si� nazywasz?
Zielone lampeczki zab�ys�y odrobin� �ywiej.
- Jestem automatem wysokog�rskim XXB-czterysta
siedem. Dzie� dobry - zabrzmia� czysty, metaliczny g�os.
- Dzie� dobry - solenizant sk�oni� si� grzecznie. - A czy
poza tym nie masz jakiego� imienia?
- Nie. Mi�o mi, �e b�dziemy chodzi� razem.
- A co ty umiesz?
- Lata�. Umiem si� tak�e wspina�. Posiadam uchwyty,
kt�re zapewniaj� mi pewne oparcie nawet na g�adkiej skale.
Ch�opiec mimo woli spojrza� z niedowierzaniem na
male�kie paluszki automatu.
Nie zra�ony tym spojrzeniem XXB-czterysta siedem
ci�gn��:
- W razie potrzeby mog� s�u�y� rezerwowymi zasobnikami
tlenu, p�ynu od�ywczego i lek�w. Jestem zapro-
gramowany tak, �eby w ka�dej sytuacji zapewni� cz�o-
wiekowi - to s�owo zosta�o wym�wione ze szczeg�lnym
naciskiem - niezawodn� asekuracj�. Potrafi� ewakuowa�
cz�owieka z zagro�onego miejsca.
Irek poczu�, �e jego entuzjazm s�abnie. Obejrza� si� na
ojca i spyta� z przek�sem:
- Ty przecie� chodzisz bez nia�ki? Doktor Skiba
spowa�nia�.
- G�ry s� przeciwnikiem, kt�rego cz�owiek sam sobie
wybiera, aby sprawdzi� swoj� sprawno��, wol� i charakter. A
zatem przeciwnikiem powa�nym i zas�uguj�cym na
szacunek. Takiego przeciwnika trzeba przede wszystkim
dobrze pozna�. Kiedy zdob�dziesz wi�cej do�wiadczenia,
sam zadecydujesz, czy chcesz chodzi� z automatycznym
opiekunem, czy bez niego. A na razie... - roz�o�y� r�ce - na
razie mama i ja b�dziemy znacznie spokojniejsi, wiedz�c, �e
wyruszasz w takim towarzystwie. Zreszt� nie musisz
przecie� korzysta� z jego us�ug zawsze i wsz�dzie. Ale w
Andach przyda nam si� na pewno.
Irek pomy�la� chwil�, po czym zmieni� temat.
- No dobrze. Tylko on si� nazywa tak jako� sucho. XXB...
ile tam?...
- Taki mam symbol - odrzek� jakby z lekk� uraz� automat.
- Stanowi on zarazem zastrze�one has�o wezwania
alarmowego. Nie brzmi �adnie?
- �adnie, �adnie - zapewni� robota ojciec. - Tylko, widzisz,
w g�ry chodzi si� z przyjaci�mi, z lud�mi... to znaczy,
przepraszam, z istotami bliskimi sobie, a bliskich nie
nazywamy zazwyczaj numerami...
- On powinien mie� na imi� Roztruchan - powiedzia�
niespodziewanie dziadek.
- Dlaczego? - zdziwi� si� profesor Bodrin.
- Roz... co? - nie dos�ysza� Danek.
- Roztruchan - powt�rzy� dziadek, - Przyjrzyjcie mu si�.
Czy nie przypomina wam wielkiego, sto�kowatego kielicha?
Takie pi�kne, okaza�e kielichy czy puchary, kt�
rymi spe�niano szczeg�lnie uroczyste toasty, nazywano
kiedy� roztruchanami.
Przez chwil� panowa�o milczenie.
- Nie wiem... - zawaha� si� wreszcie doktor Skiba. -
Roztruchan... hm... nie, to s�owo jest za d�ugie. Zanim
cz�owiek spadaj�cy w przepa��, co oby nigdy nie zdarzy�o
si� nikomu z nas, zd��y�by zawo�a�: �Roztruchaniel", by�oby
ju� po nim...
Mama drgn�a i spojrza�a z wyrzutem na m�a, ale
poniewa� na razie absolutnie nikomu nie grozi�o runi�cie w
przepa��, wi�c niebawem u�miechn�a si� znowu.
- To jednak dobry pomys� - popar�a dziadka. - Tylko
wybierzmy z�oty �rodek. Nazwijmy go bardziej po domo-
wemu: Truszek.
- Nie cierpi� zdrabniania imion - mrukn�� z niesmakiem
Danek.
- Tru-szek. Tru-szek - powt�rzy� wysokog�rski robot, jakby
smakuj�c d�wi�k tego nowego dla siebie s�owa. - Prosz�
bardzo - zawyrokowa�. - Mog� by� Trusz-kiem.
- No, to za�atwione! - ucieszy� si� ojciec. - A teraz,
Truszku, wracaj na pi�tro i poczekaj tam na Irka. Jutro
polecisz z nami za Ziemi�, a pojutrze b�dziemy ju� w g�-
rach. Musicie si� do tego czasu lepiej pozna�.
- Przepraszam. Do widzenia - automat nie odwracaj�c si�
zacz�� wchodzi� po stopniach na g�r�. Najwidoczniej lampki
zdobi�ce jego okr�g�� g��wk� nie s�u�y�y mu za organ
wzroku.
Kiedy drzwi na pi�trze zamkn�y si� za nowym mie-
szka�cem domu przy ulicy Delfin�w, dziadek po raz drugi
tego dnia uderzy� si� d�oni� w czo�o.
- Ci�gle o czym� zapominam! - zawo�a�. - Poczekajcie...
Zerwa� si� i zacz�� gor�czkowo przetrz�sa� swoj� po-
dr�n� torb�. Po chwili wydoby� z niej gruby, pi�knie o-
prawiony album z wielk� fotografi� Jurija Gagarina na
ok�adce. .
- To dla ciebie - podszed� do Irka. - Ju� tak niewiele
wydaj� prawdziwych ksi��ek, �e powiniene� mie� w swojej
bibliotece przynajmniej par� takich uczciwych tom�w, a nie
same mikroskopijne szkie�ka. Prosz�.
- Dzi�kuj�, dziadku - ch�opiec ostro�nie wzi�� podany mu
album i zacz�� go przegl�da�.
Dzie�o nosi�o tytu� �Historia podboju kosmosu" i opisywa�o
dzieje zmaga� cz�owieka z otaczaj�c� Ziemi� przestrzeni�,
od wystrzelenia pierwszego sztucznego satelity �Sputnika l"
w roku tysi�c dziewi��set pi��dziesi�tym si�dmym poprzez
pionierskie loty za�ogowe a� do budowy ostatnich osiedli
planetarnych i schemat�w rakiet dalekiego zwiadu,
konstruowanych mi�dzy innymi przez doktora Jacka Skib�.
Jeden z rozdzia��w, autorzy po�wi�cili tragediom, jakie
rozegra�y si� na polach startowych i w gwiezdnej pustce.
Pilotom, badaczom i uczonym, kt�rzy nie wr�cili. Rozdzia�
ten zamyka�o zdj�cie przedstawiaj�ce m�odego m�czyzn� o
�mia�ym spojrzeniu i otwartej, u�miechni�tej twarzy. T� twarz
Irek zna� nie tylko z fotografii. Ale znacznie lepiej zna�a j�
jego starsza siostra.
- Piotr... - us�ysza� nagle tu� za sob� cichutki szept. -
Piotr...
Ch�opiec odwr�ci� si� raptownie. Za jego plecami sta�a
Inia. Jej oczy wpatrzone w wizerunek u�miechni�tego pilota
by�y pe�ne �ez.
- Prosz� ci�, daj mi to na chwil� - powiedzia�a nie-swoim
g�osem.
- Ale...
- Co si� sta�o? - spyta� dziadek. - Iniu?... Dziewczyna nie
odpowiedzia�a. Odebra�a bratu album i odesz�a z nim pod
szklan� �cian�.
- Tam jest zdj�cie Piotra - szepn�� Irek, zerkaj�c po-
rozumiewawczo na mam�.
- Czyje zdj�cie? - profesor Bodrin tak�e mimo woli zni�y�
g�os.
- Piotra Gomery - odrzek� doktor Skiba. - Tego, kt�ry
zagin�� dwa miesi�ce temu, zaraz po zej�ciu z orbity
Ganimeda. Wystartowa� razem ze swoim ojcem z tej samej
bazy, do kt�rej wy teraz lecicie.
Gomery? powt�rzy� unosz�c brwi asystent s�ynnego
uczonego. - A przecie� my w�a�nie... - urwa�, ujrzawszy
utkwione w sobie oczy profesora, kt�rych wyraz
niedwuznacznie nakazywa� mu milczenie.
- Piotr by� ch�opcem Ini - ci�gn�� jeszcze ciszej doktor
Skiba, zbyt przej�ty i poruszony, by zauwa�y� wymian�
spojrze� mi�dzy Bodrinem a jego m�odym wsp�pra-
cownikiem. - Poznali si� na studiach. Piotr cz�sto tu u nas
bywa�... polubili�my go wszyscy. Bardzo mi�y ch�opiec i
zdolny fotonik. A je�li chodzi o lni�... c�, sami widzicie -
wskaza� ruchem g�owy przygarbion� sylwetk� dziewczyny.
- Nie wiedzia�em - powiedzia� g�ucho profesor.
- A to si� popisa�em z tym albumem! - zawo�a� p�g�osem
dziadek. - Ale nikt mi nie powiedzia�, �e ona tak... - zaj�kn��
si� - �e a� tak to prze�ywa. Poza tym sk�d mog�em
wiedzie�, �e w tej ksi��ce j u � zamieszcz� zdj�cie Piotra...
- Tam napisali, �e poszukiwania trwaj� - zauwa�y�
nie�mia�o Irek.
Raptem Inia zamkn�a z trzaskiem album, szybko po-
desz�a do Bodrina i spojrza�a mu prosto w oczy.
- Panie profesorze, pan jedzie na Ganimeda, prawda?
Prosz� mnie wzi�� z sob�.
- Co? Co? - spyta�o kilka os�b naraz.
- Przysy�aj� po was statek. Na pewno znajdzie si� na nim
miejsce i dla mnie - ci�gn�a zdecydowanie dziewczyna. -
Przyrzekam, �e nie b�dziecie mie� ze mn� k�opot�w.
Zrozumcie - spojrza�a b�agalnie na rodzic�w - ja musz�
przynajmniej zobaczy� t� baz�. To miejsce,
gdzie ostatni raz... ostatni raz... - nie sko�czy�a, bo g�os
odm�wi� jej pos�usze�stwa.
Bodrin odruchowo poprawi� okulary, kt�re spad�y mu na
�rodek nosa, po czym rozejrza� si� po obecnych, jakby
wzywaj�c pomocy.
- Ta baza jest chwilowo absolutnie niedost�pna dla os�b
trzecich - odezwa� si� znowu m�ody asystent. -B�dziemy tam
prowadzi� pod kierunkiem profesora badania bardzo trudne,
a mo�e i niebezpieczne. Nie wolno nam nara�a� nikogo.
- Niebezpieczne! - powt�rzy�a Inia takim tonem, �e Bob
Long zakrztusi� si�, przyg�adzi� bezwiednym ruchem sw�
p�omienn� czupryn� i umilk�.
- Wiecie co? - dziadek wygl�da� teraz, jakby w ci�gu kilku
ostatnich minut postarza� si� o ca�e lata. - Uwa�am, �e nie
mamy prawa jej zatrzymywa�. Niech leci - zako�czy� z
g��bokim westchnieniem.
- Jak to? Tak... sama? - mama musia�a szybko odwr�ci�
g�ow�.
Inia podesz�a do niej i delikatnie po�o�y�a jej r�k� na ra-
mieniu,
- Nie wiem, czy sama - powiedzia�a. - To b�dzie zale�a�o
od tego, czy profesor Bodrin zechce mnie wzi�� ze sob�.
Pan Long powiedzia� przed chwil�, �e teraz nie mog�abym
zobaczy� tej bazy - pos�a�a kr�tkie spojrzenie m�odemu
naukowcowi. - W takim razie poczeka�abym na Ganimedzie,
a� te wa�ne i niebezpieczne badania dobiegn� ko�ca.
Zamieszka�abym w kosmotelu. Tam jest przecie� jaki�
o�rodek turystyczny, pokazywali go nawet w trivi.
- Doprawdy nie wiem - odezwa� si� po kr�tkiej pauzie
s�ynny uczony. - Nie wiem... - powt�rzy� i znowu poprawi�
okulary, chocia� tym razem nie by�o po temu �adnego
racjonalnego powodu.
Doktor Skiba wsta�, zatar� nerwowo d�onie i zacz�� chodzi�
po pokoju. W pewnym momencie zatrzyma� si�.
- Jak du�y jest ten statek, kt�rym jutro macie st�d od-
lecie�? - spyta� patrz�c na Bodrina.
- No... normalna rakieta. Przystosowana do zada�
specjalnych, ale do�� du�a...
- Czy znalaz�oby si� w niej miejsce nie dla jednej do-
datkowej pasa�erki, ale dla trzech os�b... czterech? -
poprawi� si�.
- Prosz�?
- Dla nas czworga, Ini, Irka, mnie i... Truszka? Profesor
oprzytomnia� wreszcie po wstrz�sie, jakim by�a dla niego
zaskakuj�ca pro�ba c�rki gospodarzy. Podni�s� si� tak�e,
odetchn�� g��boko, popatrzy� na lni� i rzek� kr�tko:
- Oczywi�cie, �e we�miemy was z sob�.
- Zmienimy nieco plany, co, synu? - Ojciec podzi�kowa�
spojrzeniem uczonemu, po czym u�miechn�� si� blado do
Irka. - Zaczniemy od wy�szego stopnia wtajemniczenia, to
znaczy od wspinaczki w pr�niowych skafandrach. Na
Ganimedzie tak�e s� g�ry, a ten turystyczny o�rodek, o
kt�rym tu by�a mowa, zosta� zbudowany w�a�nie z my�l� o
alpinistach,
prawda?
- Tak - Bodrin skin�� g�ow�. - Okolica obfituje w wysokie
kratery, a sam kosmotel jest pono� naprawd� pi�kny.
Nazywa si� �Pi�� Ksi�yc�w". Wi�c umowa stoi? Rano
odlatujemy w pi�tk�... przepraszam, w sz�stk�, ja te�
zapomnia�em o Truszku. A ty, dziewczyno, b�d� dzielna -
jego g�os zabrzmia� nagle mi�kko i serdecznie. - Nie chc� ci�
oszukiwa�, dwa miesi�ce w kosmosie to bardzo du�o... Ale
nie wolno za�amywa� r�k, dop�ki istnieje bodaj cie� nadziei.
W ka�dym razie mog� ci obieca�, �e zobaczysz baz�, z
kt�rej wystartowa� Piotr... Tylko b�dziesz musia�a na to
poczeka� kilka, a mo�e i kilkana�cie dni.
- Dzi�kuj� - wyszepta�a Inia. - Poczekam... Dziadek
Wiktor, siedz�cy dot�d nieruchomo przy stole,
o�ywi� si�. Odchrz�kn��, przetar� palcami powieki i nieco zbyt
g�o�no powiedzia�:
- Skoro ju� b�dziecie na Ganimedzie, to pozdr�wcie
Augusta, mojego brata. Chocia� w�tpi�, czy go spotkacie.
Zaszy� si� w jakim� laboratorium i od kilkudziesi�ciu lat nie
odpowiada na wezwania radiowe. Jest stuprocentowym
odludkiem, od kiedy... ale mniejsza z tym.
- Twojego brata?... - doktor Skiba spojrza� ze zdumieniem
na m�wi�cego. - Na �mier� zapomnia�em Prawda, ze stryj
August...
- Prawda! - przerwa� mu kr�tko dziadek, jakby chcia�
podkre�li�, �e o swoim bracie wspomnia� tylko i wy��cznie po
to, by podsun�� obecnym, a zw�aszcza Ini nowy temat i
oderwa� ich my�li od smutnych wspomnie�, obaw oraz
ponurych przeczu�. - A was, moje dzieci -obj�� czu�ym
spojrzeniem Olg� i Danka - zabieram chocia� na par� dni ze
sob� na Ziemi�. Troch� prawdziwego lasu �wietnie wam
zrobi. Ani s�owa! - zmarszczy� gro�nie brwi, chocia� nikt nie
zamierza� protestowa�. - Powiedzia�em. Basta!
Cisz�, kt�ra zapanowa�a po tym ostatnim wykrzykniku,
przerwa� niespodziewanie Danek.
- �Pi�� Ksi�yc�w"... - mrukn�� z g��bokim zastano-
wieniem. - �pi�� Ksi�yc�w" - powt�rzy�. W jego oczach
pojawi�o si� rozmarzenie. - �adna nazwa...
Wszystko za naci�ni�ciem guziczka...
W kabinie po�o�onej tu� za sterowni� i oddzielonej od niej
jedynie otwartymi pancernymi drzwiami panowa�a cisza.
Profesor roz�o�y� fotel i zapad� w drzemk�, jego asystent
liczy� co� zawzi�cie, wal�c ko�cistymi palcami w sw�j
podr�czny kalkulator, doktor Skiba siedzia� zamy�lony,
patrz�c niewidz�cymi oczami prosto przed siebie, a Irek
ch�on�� panoram� nieba, to znaczy czer� przestrzeni i z�oto
gwiazd widoczne na ekranie zrobionym specjalnie tak, �eby
udawa� okno. Inia zaj�a miejsce z ty�u, i od momentu startu
nie odezwa�a si� ani razu.
Na tle miliard�w �wiate�ek Drogi Mlecznej rozb�ys�a w
iluminatorze konstelacja Kasjopei. Rysunek, jaki tworzy�y jej
gwiazdy, zawsze bardziej przypomina� Irkowi �yraf� ani�eli
gwiazdozbi�r nosz�cy oficjalnie nazw� tego sympatycznego
sk�din�d zwierz�cia. To podobie�stwo by�o szczeg�lnie
uderzaj�ce, kiedy patrzy�o si� st�d, z obszaru planetoid�w,
przez kt�ry w�a�nie przelatywali. Obserwatorowi stoj�cemu
na Ziemi Kasjopeja mog�a si� co najwy�ej kojarzy� z �yraf�
stoj�c� na g�owie. Tam bowiem ta g�owa, czyli ostatnia,
najs�abiej �wiec�ca gwiazda, by�a zwr�cona w stron�
p�nocnego bieguna nieba. Tu natomiast konstelacja
ustawi�a si� dok�adnie na odwr�t. Ale opr�cz �yrafy
przypomina�a Irkowi jeszcze co� lub kogo�... Zaraz... Long?
Bob Long? Eee, chyba nie. Ten rozci�gni�ty zygzak na
niebie nieodparcie narzuca� wyobra�ni ch�opca wizerunek
kogo� bardzo dobrze znanego. A c� go w�a�ciwie m�g�
obchodzi� jaki� tam rudzielec, nawet je�li wgapia� si� w jego
siostr� z wyrazem ciel�cego zachwytu na ko�skiej twarzy?
�yrafa... ciel�cego...
ko�skiej... �Za du�o zwierz�t" - b�ysn�a Irkowi niejasna my�l.
Potrz�sn�� g�ow�. Za du�o zwierz�t...
- Dziadek! - odkrycie by�o tak nag�e, �e bezwiednie
zawo�a� na g�os. - Dziadek!
Doktor Skiba drgn�� i zamruga� oczami.
- Co?
Irek zmartwia�. To fakt, �e dziadek by� wysoki, chudy i �e
chodzi� zawsze z brod� wysuni�t� do przodu. Ale przecie�
nie powie ojcu, �e portret nestora rodu przeszed� w jego
umy�le tak ma�o zaszczytn� zoologiczn� ewolucj�. Trzeba
co� wymy�li�, i to szybko!
- Dziadek... dziadek... - zaj�kn�� si�. - Dziadek... -
powt�rzy� jeszcze raz i raptem sp�yn�o na niego ol�nienie. -
A w�a�nie! - wykrzykn�� z ulg�. - Tato, dziadek m�wi� o
jakim� swoim bracie. Czy on naprawd� mieszka na
Ganimedzie? Czemu nigdy nas nie odwiedzi�?
Ojciec zagryz� wargi i d�u�szy czas milcza�. Wreszcie
westchn��, odwr�ci� si� i poszuka� wzrokiem Ini. By� bardzo
powa�ny i jakby nieco zaniepokojony.
Irek poczu�, �e b�ogie zadowolenie z w�asnych zdolno�ci
dyplomatycznych, kt�re przed chwil� pozwoli�y mu tak
chytrze wybrn�� z niezr�cznej sytuacji, ust�puje w nim
miejsca szczeremu zaciekawieniu. Czy�by brat dziadka
Wiktora by� kim�. o kim nie nale�y m�wi� przy kobietach?
Okaza�o si�, �e jest wr�cz przeciwnie.
- Iniu - zapyta� g�o�no ojciec - s�ysza�a�?
- Prosz�? - wyrwana z zamy�lenia dziewczyna rozejrza�a
si� nieprzytomnie. - M�wi�e� co�?...
- Owszem. Irek przypomnia� mi w�a�nie, �e dziadek prosi�,
aby�my b�d�c na Ganimedzie pozdrowili jego brata. W
zwi�zku z tym postanowi�em opowiedzie� wam histori�
Augusta Skiby... m�j stryj ma na imi� August.
- Nam? - zdziwi�a si� Inia. - Przecie� to Irek, a nie ja...
- Wam - przerwa� ojciec. - Wam obojgu. A nawet
przede wszystkim tobie, mimo �e to Irek zacz�� t� rozmow�.
Zaraz zrozumiecie dlaczego. Ot� brat dziadka mieszka�
kiedy� na Ksi�ycu. By� wybitnym biochemikiem. Pewnego
razu zdarzy�o si� nieszcz�cie. Straci� r�wnocze�nie