7274

Szczegóły
Tytuł 7274
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7274 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7274 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7274 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bohdan Petecki BAL NA PI�CIU KSIʯYCACH Pi�tna�cie �wieczek i pi�� ksi�yc�w Przyszed� wreszcie ten Dzie� Szcz�liwy, na kt�ry cze- kali�my wraz z Irkiem, by rozpocz�� nasz� opowie��. W ka�dym razie mia� to by� Dzie� Szcz�liwy i nie tylko jego przysz�y bohater, lecz tak�e wszyscy mieszka�cy ukrytego w zieleni domku przy ulicy Delfin�w w mars-ja�skim mie�cie Coprates ju� od tygodnia niecierpliwie spogl�dali na kalendarz. - To niesprawiedliwe, �eby kto� ko�czy� pi�tna�cie lat akurat w ostatnim dniu roku szkolnego i w dodatku zaraz potem mia� jecha� na takie wakacje - zbuntowa� si� kiedy� Danek. S�dy, jakie wyg�asza� dziesi�cioletni Danek, nie mog�y by� jednak traktowane serio przez jego powa�nego, starszego brata. Tote� Irek przybra� tylko znudzony wyraz twarzy i b�kn�� tonem cz�owieka, kt�ry przypomnia� sobie w�a�nie o jakiej� nic nie znacz�cej b�ahostce: - Urodziny?... Ach tak, prawda. Istotnie, tego dnia ko�cz� si� lekcje... W odpowiedzi Inia wzruszy�a ramionami, mama za�mia�a si� cicho, a ojciec pokiwa� g�ow� i rzek� z zazdrosnym uznaniem: - Irek nie my�li o sobie. To bardzo �adnie. Obawiam si�, �e ja nie dor�wnuj� mu szlachetno�ci� charakteru. Musz� wam wyzna�, ze nie mog� si� ju� doczeka� tego dnia. Przecie� zaczynam wtedy urlop. Irek spojrza� z wyrzutem na rodzic�w, �ypn�� z�owrogo w stron� Ini i Danka, ale nic nie powiedzia�. Bo czy� s� s�owa, kt�rymi mo�na skwitowa� podobn� przewrotno��, bez uszczerbku dla godno�ci w�asnej? No i dzi� nadszed� wreszcie �w dzie�. Przeszed� on do kroniki rodzinnej pa�stwa Skib�w jako wielki, cho� mo�e nie a� tak szcz�liwy, jak si� tego po nim spodziewano. W ka�dym razie jednak da� pocz�tek przedziwnym i zupe�nie nies�ychanym wydarzeniom. Ranek nie zapowiada� �adnych nadzwyczajno�ci. W czasie �niadania wszyscy byli jakby troch� roztargnieni i ma�om�wni, ale poza tym zachowywali si� ca�kiem normalnie. Mama jak zwykle punktualnie za pi�� �sma odjecha�a do Marsja�skiego Instytutu Galaktycznego kierowanego przez grono siwow�osych uczonych, kt�rzy wysoko cenili zdolno�ci i pracowito�� swojej m�odej ko- le�anki, astrofizyka Olgi Skiby. Ojciec mrukn��, �e musi jeszcze przed urlopem zako�czy� jakie� obliczenia, i tak�e znikn�� w ma�ym laboratorium przylegaj�cym do domu. Doktor Jacek Skiba mieszka� wprawdzie w Coprates, ale pracowa� w znajduj�cym si� na Ziemi Centralnym 0-�rodku Bada� Dalekiego Kosmosu; ze swoim zespo�em kontaktowa� si� za po�rednictwem specjalnej sieci komputerowej. Ojciec Irka by� znanym konstruktorem sond i statk�w zwiadowczych dalekiego zasi�gu, z kt�rych najnowsze przekracza�y ju� pr�g Galaktyki. Faktem jest wszak�e, �e wi�cej s�awy ni� jego rakiety przynios�y mu wyczyny sportowe. Doktor Skiba zdoby� wiele dziewiczych szczyt�w na Ksi�ycu, Marsie i satelitach wielkich planet, a sze�� niewiarygodnie trudnych i pi�knych zarazem dr�g wspinaczkowych mia�o ju� na sta�e nosi� jego imi�. Irka cz�ciej pytano: �Czy jeste� mo�e synem tego s�ynnego alpinisty?" ani�eli: �Czy to tw�j ojciec zaprojektowa� ostatni� sond� transgalaktyczn�?" - o co zreszt� ani ch�opiec, ani konstruktor nie mieli do nikogo pre- tensji. No, tak. Teraz jednak ojciec poszed� nie w g�ry, a w�a�nie do swojej pracowni. Dwudziestoletnia Inia, najstarsza latoro�l pa�stwa Skib�w, uda�a si� jak codziennie do Aurotronu miasta Coprates, gdzie odbywa�a sta� po uko�czeniu Studium In�ynierii Klimatycznej. Danek, kt�ry z umiarkowanym sukcesem zako�czy� rok szkolny ju� cztery dni temu, znikn�� w ogrodzie, by tam oddawa� si�, jak sam twierdzi�, zaj�ciom zbyt wielkiej wagi, aby rozmawia� o nich z kim� nie wtajemniczonym. Jest rzecz� oczywist�, �e do grona wtajemniczonych nie m�g� nale�e� nikt z domownik�w. Irek zosta� sam. Przez chwil� przygl�da� si� robotom zbieraj�cym nakrycia, po czym zerkn�� na zegarek, wsta� i poszed� drewnianymi schodkami na pi�tro, do swojego uczniowskiego pokoju. Za pi�� minut mia�y si� rozpocz�� ostatnie w tym roku lekcje. Mija�o po�udnie. Szyby w oknach gabineciku, w kt�rym dzisiejszy solenizant siedzia� ju� od blisko dw�ch godzin, by�y zabarwione delikatnym br�zem, dzi�ki czemu na �rodkowym ekranie szkolnego teledatora wyra�nie rysowa�a si� u�miechni�ta twarz pana Marka Seyny, historyka, wychowawcy klasy. - Jeszcze raz gratuluj� wam promocji - m�wi� w�a�nie nauczyciel - i do zobaczenia za dwa miesi�ce. Ziemskie dwa miesi�ce - zaznaczy� z naciskiem. - Niech mi si� nikt nie �pomyli" i nie sp�ni o jakie� g�upie p� wieku, tylko dlatego, �e na jego planecie czy satelicie miesi�c trwa dwadzie�cia lat... Z g�o�nika odpowiedzia� ch�ralny �miech. Patrz�c na sw�j ekran, Irek nie m�g� widzie� twarzy wszystkich kole�anek i koleg�w rozsianych po ca�ym Uk�adzie S�onecznym. To jednak zupe�nie mu nie prze- szkadza�o. Natychmiast poznawa� po g�osie ka�dego, kto tylko si� odezwa�. Klasa by�a z�yta. Przecie� co miesi�c wszyscy spotykali si� na Ziemi, wsp�lnie zwiedzali miasta, pomniki staro�ytnej kultury, uczelnie, biblioteki, muzea. A na zako�czenie ka�dej wycieczki zbierali si� gdzie� w g�rach lub nad wod�, palili ogniska, �piewali dawne ziemskie piosenki i urz�dzali tradycyjne zabawy. Tak, klasa by�a z�yta. W tej chwili z g�o�nika p�yn�� charakterystyczny sopra-nik Anny z ksi�ycowego miasta Parnas. Cienki g�osik dr�a� z emocji, bo Anna m�wi�a o czekaj�cej j� podr�y na Merkurego. Chwil� p�niej odezwa� si� Alan, najlepszy robotyk w klasie, mieszkaj�cy w osiedlu orbitalnym Alkazar. On z kolei, tak�e nie bez przej�cia, opowiada� o najnowszym modelu turystycznej �odzi podwodnej, w kt�rej mia� zamiar penetrowa� dno ziemskiego Oceanu Spokojnego w okolicach wielkich raf koralowych. Rozmowa z wychowawc� by�a pogodna jak prawdziwe, b��kitne niebo. Nic dziwnego. Pan Seyna po kr�tkiej, okoliczno�ciowej przemowie z okazji zako�czenia roku szkolnego wypytywa� teraz swoich podopiecznych o ich plany wakacyjne. Ale na tym pogodnym niebie od czasu do czasu ukazywa�y si� czarne chmurki. Na pulpicie Irka zap�on�a zielona lampeczka. �Moja kolej" - pomy�la� ch�opiec. Odruchowo poprawi� si� w krze�le i powiedzia�: - .My z ojcem lecimy na Ziemi�. Chcemy przej�� odcinek g��wnej grani And�w, a potem wr�ci� szlakiem wiod�cym przez miasta staro�ytnych Maj�w i lud�w, kt�re �y�y tam jeszcze dawniej. - Prosz�, prosz� - wyrazi� swoje uznanie historyk. - B�dziesz wi�c mia� wakacje nie tylko pi�kne, lecz tak�e pouczaj�ce. Ale a propos pouczaj�ce, mo�e wzi��by� ze sob� gar�� krystograf�w z propedeutyki psychologii? M�wi�c mi�dzy nami, nie by�oby �le, gdyby� w wolnych chwilach powt�rzy� sobie pewne rozdzia�y... Sam wiesz najlepiej, kt�re... - wychowawca zawiesi� g�os. Oto i chmurka. Irek mia� na ko�cu j�zyka pytanie, jak te� pan Seyna wyobra�a sobie �wolne chwile" na szlaku wiod�cym przez tropikaln� d�ungl� do skutych wiecznym lodem wierzcho�k�w And�w, ale po namy�le powiedzia� tylko: - Dobrze. - �wietnie! - ucieszy� si� wychowawca. - No, to �ycz� ci wielu mi�ych wra�e�. Do widzenia. - Dzi�kuj�. Do widzenia - odrzek� grzecznie ch�opiec, zachowuj�c dla siebie g��bokie zadowolenie z faktu, �e lampka na jego pulpicie zgas�a i �e ju� kto� inny wys�uchuje, jak to powinien sobie urozmaici�, przypu��my, polowanie na meteory za orbit� Marsa - wkuwaniem wzor�w geometrodynamicznych. Irek mimo woli u�miechn�� si� do tej swojej my�li, ale zaraz spowa�nia�. Zad�wi�cza�o mu w uszach ulubione powiedzonko ojca. �To, co dzisiaj wydaje si� trudne do zrobienia, jutro na pewno b�dzie jeszcze trudniejsze". Panuj�c� w pokoju cisz� przerwa�o g��bokie westchnienie zako�czone pojedynczym szcz�kiem prze��cznika. - S�ysza�e�? Dostarcz mi te krystografy. - Komplet? - pad�o lakoniczne pytanie z bocznego g�o�niczka. Komputer zainstalowany w bloku uczniowskich tele- dator�w nie tylko s�ysza�, co m�wi� pan Seyna, lecz tak�e zna� i pami�ta� wyniki ostatnich test�w, tote� nie mia� najmniejszych w�tpliwo�ci, o kt�re rozdzia�y podr�cznika chodzi�o wychowawcy. - Nie - zaprotestowa� Irek. - Jakie� streszczenie... - Nie. Chwil� trwa�o milczenie. - Jak to: nie? Dlaczego: nie?! - g�os przysz�ego zdobywcy And�w tchn�� �wi�tym oburzeniem. - Tego rodzaju streszcze� nie ma w centralnej szkolnej krystotece - wyja�ni� uprzejmie komputer. - Programy nauczania nie przewiduj�... - Dobrze, dobrze! - przerwa� ze z�o�ci� ch�opiec. -W takim razie nie potrzebuj� �adnych krystograf�w. Po wakacjach ty sam przypomnisz mi te m�dro�ci, kt�re powinienem sobie powt�rzy�. l zrobisz to w taki spos�b, �ebym je zapami�ta�. Ty to przecie� potrafisz. Tak b�dzie lepiej, nie?! - Nie. Nie b�dzie iepiej. Ale je�li otrzymam polecenie, to oczywi�cie przypomn�. Irek och�on��. Ostatecznie tylko wariat mo�e si� k��ci� z w�asnym komputerem. Z twarzy ch�opca ust�pi� grymas gniewu, a za to odbi�o si� na niej uczucie roz�alenia. - Psychologia! Psychologia!... - powt�rzy� z j�kiem. - Wcale nie musz� uczy� si� psychologii, �eby wiedzie�, co robi� w czasie wakacji, by by� zadowolonym z �ycia i nie psu� humoru innym. Jestem na przyk�ad pewny, �e czytanie szkolnych krystograf�w mo�e mi tylko zaszkodzi�!... W tym momencie znowu stukn�� prze��cznik i na ekran wr�ci�a twarz wychowawcy. - Nie pods�uchiwa�em - zastrzeg� si� od razu historyk. - Ale zapomnia�e� wy��czy� mikrofon. Ch�opiec obrzuci� przera�onym spojrzeniem sw�j pulpit z paciorkami lampek sygnalizacyjnych. Rzeczywi�cie! - Ja tylko tak... - wyb�ka�. - �artowa�em... Pan Seyna ju� si� nie u�miecha�. - Irku, sko�czysz szko��, potem studia i zostaniesz specjalist�. Mo�e nawet specjalist�-naukowcem jak tw�j ojciec - powiedzia�. - Ale czy b�dziesz pracowa� na Ziemi, czy w kosmosie, czy jako technik, czy te� na przyk�ad jako znawca i teoretyk sztuki, najpierw musisz wiedzie� jak najwi�cej o ludziach i o sobie samym. Bo czemu s�u�y nauka? �eby�my wiedzieli wszystko o gwiazdach? �eby by�o wi�cej osiedli w kosmosie, rakiet, superholowizo-r�w, energii, robot�w i sprz�tu sportowego? To tylko �rodki, zreszt� akurat nie najwa�niejsze, wiod�ce do celu, kt�rym jest szcz�cie. Dlatego my, nauczyciele, przyk�adamy tak wielk� wag� do propedeutyki psychologii i dlatego tak�e jest ona przedmiotem wymagaj�cym maksimum w�asnej, indywidualnej pracy od ka�dego z was. Po prostu: szcz�cia nie mo�na nauczy� si� od kompute r�w. Oczywi�cie potrafi�yby one przekaza� wam tre�� wszystkich m�drych ksi��ek na ten temat, a nawet sprawi�, �eby�cie t� tre�� bez trudu zapami�tali. Ale to nigdy nie zast�pi�oby wam w�asnych przemy�le� i w�asnych refleksji, kt�re przychodz� w chwilach zadumy lub podczas konfrontacji teoretycznej wiedzy z autentycznymi sprawami ludzi. Opowiem ci pewn� zabawn� historyjk�. Gdy by�em w twoim wieku, nale�a�em do szkolnej dru�yny lekkoatletycznej i z regu�y wygrywa�em wszystkie bie-gi na kr�tkich dystansach. Kiedy� zbli�a�y si� wielkie zawody Ziemia - Reszta �wiata. Wtedy uruchomi�em komputer. Wprowadzi�em do jego programu wszystkie dane o sobie, o rywalach, o ich wynikach, o stadionie, bie�ni, temperaturze, dopingu publiczno�ci i tak dalej. Za��da�em, �eby na podstawie tych informacji, a tak�e znajomo�ci anatomii wskaza�' mi najlepszy system treningu oraz przepowiedzia�, kto wygra. Komputer b�yskawicznie obliczy�, �e musz� zosta� zwyci�zc�, je�li b�d� si� przygotowywa� w taki a taki spos�b. Post�pi�em �ci�le wed�ug jego wskaz�wek. l co? Ano, wygra� m�odszy ode mnie o rok ch�opiec z Ksi�yca. Wr�ci�em do domu, przy-taszczy�em z piwnicy ci�ki m�otek i zamierza�em �odku� si�" na komputerze za gorycz pora�ki. A� nagle zacz��em si� zastanawia�. Przecie� ja w i e d z i a � e m, �e zwyci��. Za to tamten ch�opiec, teoretycznie s�abszy ode mnie, tego dnia wymaga� wi�cej od siebie. Odnalaz� w sobie jakie� rezerwy, jakie� si�y, o kt�rych istnieniu sam pewnie nie wiedzia�, a ju� na pewno nie wiedzia� o nich ani jego, ani m�j komputer. l po zwyci�stwie czu� si� bardziej szcz�liwy ni� ja, gdybym, rzecz jasna, wygra�. Od�o�y�em m�otek i pop�aka�em sobie przez par� minut. Rozumiesz? W�tpi�, czy rozumiesz. Bo ja sam nie mam poj�cia, w jaki spos�b ta historyjka mog�aby si� jako� logicznie ��czy� z tym, o czym m�wi�em przedtem. Ale nie b�d� ju� pr�bowa� zg��bia� powod�w, kt�re sprawi�y, �e ci j� opowiedzia�em. l tak mam wyrzuty sumienia. Nie nale�y do dobrych szkolnych obyczaj�w wyg�aszanie s��nistych tyrad w pierwszej godzinie wakacji. Bardzo ci� znudzi�em? - Mnie?... Czemu?... Nie... Pan Seyna roze�mia� si� serdecznie. - Wobec tego jeszcze raz: do widzenia. l �ycz� ci... szcz�cia. Ekran �ciemnia�. Irek przez chwil� wpatrywa� si� w martw� matow� tarcz�. Chyba na po�egnanie powinien jednak by� powiedzie� panu Seynie co� ca�kiem innego. Tylko co?... - Oto krystografy - przerwa� rozterk� ch�opca komputer. Na uczniowski pulpit wysypa�a si� z male�kiego otworu pod ekranem gar�� b�yszcz�cych kryszta�k�w. Irek od- ruchowo zgarn�� je d�oni� do p�askiego pude�eczka za- wieraj�cego mikroskopijny, sk�adany projektor, kt�ry przemienia� szkie�ka krystograf�w w wielosetstronicowe ksi��ki. W tym momencie drzwi prowadz�ce na taras otwar�y si� gwa�townie i do pokoju wpad� jak pocisk osobliwy stw�r, ni to wielki czarny ptak, ni umorusana sadz� ma�pa. - Rodandandron!!! - wrzasn�� triumfalnie stw�r, skacz�c z pod�ogi na parapet okna. Nast�pnie jednym susem �mign�� pod sufit, wywin�� w powietrzu koz�a i dwa razy przelecia� przez pok�j, odbijaj�c si� stopami od �cian. Dokonawszy tego, �agodnie i mi�kko, jakby kpi�c sobie z prawa grawitacji, wyl�dowa� przed Irkiem, przybieraj�c posta� szczup�ego, dziesi�cioletniego ch�opca ubranego w obcis�y, czarny kombinezon. Bluza tego kombinezonu mia�a pod pachami jakie� p�etwy czy skrzyd�a, troch� podobne do pelerynek, kt�re w bajkach zwykli nosi� �li czarnoksi�nicy. - Wszyscy czekaj�! - wykrzykn�� Czarny. - Co tu jeszcze robisz? Przecie� ju� dawno po lekcjach! - Pods�uchiwa�e� - stwierdzi� raczej, ni� zapyta� Irek, patrz�c gro�nie na m�odszego brata. - Nie musia�em wcale pods�uchiwa�! - napuszy� si� Danek. - My, lotokoty, przemierzamy ca�e Galaktyki, jeste�my wsz�dzie, wszystko widzimy i s�yszymy! Rodan-dandron! - czarna posta� ponownie oderwa�a si� od pod�ogi, przefrun�a nad pulpitem datora, wywin�a pe�ne salto i opad�a z powrotem na parapet okna. - Aha! By�bym zapomnia�! - doda� Danek, ju� z bezpiecznej odleg�o�ci. - Wszystkiego najlepszego! �ycz� ci du�o szcz�cia! Te ostatnie s�owa dope�ni�y miary. Irek nabra� pewno�ci, �e kochany braciszek przyczai� si� za oknem i by� �wiadkiem jego rozmowy z komputerem oraz panem Seyn�. A to znaczy, �e za chwil� ca�y dom b�dzie wiedzia� o tej nieszcz�snej propedeutyce... - Niech ja ci� tylko dopadn�!!! Uuuu!!! - rykn�� z�owrogo ruszaj�c do ataku. Ale Danek ani my�la� czeka�. W u�amku sekundy by� ju� na tarasie. Przeskoczy� balustrad�, po czym jak nurkuj�cy szybowiec znikn�� w�r�d drzew rosn�cych w ogrodzie. Irek natychmiast przerwa� po�cig. ��eby tak par� lat te- mu..." - pomy�la� z �alem. Zrobi� w ty� zwrot i pomkn�� w stron� drzwi wiod�cych do wn�trza domu. Tu trzeba wyja�ni� dwie sprawy. Pierwsza, to owe fe- nomenalne powietrzne piruety Danka. Ot� tak zwana �kocia akrobatyka" by�a najpopularniejszym z m�odzie�owych sport�w. Narodzi� si� ten sport, rzecz do�� niezwyk�a, w pracowniach uczonych przygotowuj�cych ludzi do pionierskich wypraw kosmicznych. Kto� kiedy� po powa�nych badaniach odkry�, �e koty dlatego znosz� bezkarnie pionowe podr�e ze stosunkowo du�ych wy- soko�ci i dlatego l�duj� zawsze na czterech �apach, bo wykonuj� w powietrzu nader przemy�lne ewolucje, kt�re znacznie zmniejszaj� szybko�� ich lotu. Kto� inny doszed� do wniosku, �e podobne umiej�tno�ci przyda�yby si� i ludziom, zw�aszcza tym, kt�rzy musz� umie� sterowa� swoim cia�em w stanie niewa�ko�ci i kt�rzy badaj� obce globy maj�ce nieraz albo bardzo pot�ne, albo te� w�a�nie znikome pola grawitacyjne. Przyszli kosmonauci zacz�li wi�c na�ladowa� kocie praktyki, a potem - nie wiadomo jak i kiedy - powsta� z tego popularny sport. Wymy�lono kombinezony z niby- skrzyde�kami, rozgrywano zawody, organizowano popisy. Istnia�o tylko jedno �ale". Najlepsze wyniki zawsze osi�gali drobni, szczupli, a wi�c przede wszystkim bardzo m�odzi ch�opcy. Tote� Irek zmuszony chwilowo do zaniechania po�cigu, kt�ry w ogrodzie pe�nym wysokich drzew niechybnie zako�czy�by si� jego sromotn� kl�sk�, nie bez racji westchn�� w duchu: ��eby tak par� lat temu..." Kiedy� on tak�e odnosi� b�yskotliwe sukcesy w kociej akrobatyce. Dzi� jednak by� zaledwie o p� g�owy ni�szy od ojca. Gdyby chocia� mia� na sobie specjalny kombinezon... Ale przecie� nie przychodzi si� w sportowym kostiumie na uroczyste zako�czenie roku szkolnego. A Danek, niezale�nie od wszystkiego, by� mistrzem nad mistrzami. Ju� od roku prowadzi� klasowy zast�p lotokot�w. Pewnego razu Irek, powodowany zazdro�ci�, pokaza� m�odszemu bratu wi- zerunek prawdziwego lotokota. - Popatrz - rzek� ze zjadliwym u�miechem, wy�wietlaj�c obraz pochodz�cy z przyrodniczego krystografu -to ty. Lotokot, czyli kaguan lub kobego, nadrzewny ssak z rz�du sk�roskrzyd�ych, po �acinie Cynocephalus volans. �adny, nie?... Na ekranie widnia�o stworzenie ��cz�ce w sobie wdzi�k nietoperza z urokiem monstrualnej ropuchy tkwi�cej w rozprutym worku. Danek zmarszczy� brwi. - Bo to jest lotokot prehistoryczny - powiedzia� po namy�le. - Pierwsze ptaki by�y te� paskudne, mia�y z�bate paszcze i takie �yse b�ony zamiast skrzyde�. Widzia�em rysunki na lekcji - podpar� si� autorytetem nauki. -A dzisiaj mama cmoka z zachwytu, jak zobaczy zwyk�ego wr�bla. Tak samo jest z lotokotami. Te nowe, �yj�ce w erze kosmicznej, s� bardzo pi�kne... Druga sprawa wamagaj�ca wyja�nienia to okrzyk, kt�rym Danek zwyk� obwieszcza� �wiatu swoj� na nim obecno��. Ot� w najwcze�niejszych latach �ycia najm�odsza latoro�l pa�stwa Skib�w by�a, nie wiadomo czemu, nazywana przez domownik�w Danusiem. Kiedy jednak Danu� przeszed� do pi�tej klasy, doszed� do wniosku, �e tak niem�skie imi� uchybia jego powadze i wiekowi. O�wiadczy�, �e ma na imi� Dan i tylko Dan. - Dlaczego tak kr�tko? - zafrasowa� si� ob�udnie Irek. - Przecie� imi� przodownika lotokot�w powinno by� tak�e jego zawo�aniem sportowym... Zaraz... Zamy�li� si� spogl�daj�c przez szklan� �cian� na rosn�ce w ogrodzie pyszne rododendrony, tu, w sztucznym klimacie, niemal przez ca�y rok obsypane wielkimi kwiatami. - Mam! - wykrzykn�� nagle tonem odkrywcy. -Dandron! Obecna przy tej scenie mama pow�drowa�a oczami za wzrokiem Irka i pokiwa�a g�ow� ze zrozumieniem. - A mo�e lepiej Rodandandron? - u�miechn�a si�. -To wprawdzie zupe�nie nie ma sensu, ale brzmi wspaniale. Ca�kiem jak stary okrzyk rycerski. Danek pocz�tkowo mia� pewne w�tpliwo�ci, jednak jeszcze tego samego dnia zaszy� si� w k�t pobliskiego parku i tam wypr�bowa� nowe zawo�anie tak skutecznie, �e �ci�gn�� roboty pogotowia ratunkowego z ca�ego Coprates. Roboty wr�ci�y z niczym, w przeciwie�stwie do sprawcy alarmu, kt�ry os�dzi�, �e je�li tylko nada� Ro- dandandronowi odpowiednia si�� ekspresji, to has�o istotnie spe�nia swoje zadania, l tak ju� zosta�o. Ale do�� o dawnych dziejach. - Co oni tam robi�? - niecierpliwi�a si� pani domu, spogl�daj�c na stoj�cy w hallu od�wi�tnie nakryty st�, po�rodku kt�rego kr�lowa� tort z pi�tnastoma smuk�ymi �wieczkami. Mimo �e drzwi do ogrodu pozostawiono szeroko otwarte, ich b��kitne p�omyczki sta�y prosto i nieruchomo. W mie�cie Coprates nie by�o dzi� wiatru. - Pewnie Irek mia� ma��, prywatn� konferencj� z wy- chowawc� - odgad� doktor Skiba. - Co� mi m�wi, �e wypadnie nam d�u�ej, ni� zamierza�em, popasa� na biwa- kach w czasie w�dr�wki po Andach. l �e nie b�dziemy mogli oddawa� si� wtedy wy��cznie b�ogiemu lenistwu - westchn��. - O, jest Danek - zmieni� nagle ton. Przez ogr�d przemkn�� czarny cie� i do pokoju wpad� w�dz marsja�skich lotokot�w. Rozejrza� si� przezornie i dopiero stwierdziwszy, �e starszego brata jeszcze nie ma, odetchn�� z ulg�, po czym przybra� oboj�tny wyraz twarzy. Natomiast wyrazu, jaki odmalowa� si� na twarzy mamy, nie spos�b by�oby nazwa� oboj�tnym. - A gdzie Irek? - spyta�a. - Chyba dzisiaj nie trzeba b�dzie was godzi�? - Nic mu nie zrobi�em! - zawo�a� po�piesznie ch�opiec, �ci�gaj�c z trudem sw�j obcis�y str�j. - Ale on jest z�y - doda� szczerze. - Nie wiem czemu. Ja tylko z�o�y�em mu �yczenia... - Wyobra�am to sobie - mrukn�a pod nosem Inia. Na pi�trze trzasn�y drzwi. Irek dopiero teraz opu�ci� sw�j uczniowski pok�j. B�yskawicznie zbieg� na p�pi�-tro i... stan�� jak wryty. Od razu zrozumia�, �e b�dzie musia� od�o�y� zemst� na p�niej. Min�o jednak dobrych par� sekund, zanim zdo�a� si� u�miechn��. By� to u- �miech do�� jeszcze blady, by nie rzec: kwa�ny, ale przecie� u�miech. - No, chod� do nas wreszcie - powiedzia� ojciec. -Czekamy ju� tak d�ugo, �e jeszcze chwila, a zasta�by� tylko sm�tne resztki urodzinowego tortu. Solenizant odruchowo poprawi� swoj� granatow� bluz� uszyt� z cieniutkiego jak bibu�ka pianolitu, wyprostowa� si� i z namaszczeniem zacz�� schodzi� na d�. Jednak zanim zd��y� dotkn�� stop� pod�ogi, wpad� w obj�cia mamy, kt�ra pierwsza pobieg�a mu na spotkanie. Ostatni sk�ada� Irkowi �yczenia Danek. Zrobi� uk�adn� mink� i wr�czy� mu prezent: wykonany w�asnor�cznie ry- sunek przedstawiaj�cy dw�ch ludzi zdobywaj�cych nie- bosi�n� skaln� �cian�. Postacie alpinist�w by�y wyci�te z cieniutkiej folii i dzi�ki wprawionym w ni� specjalnym p�ynnym kryszta�om porusza�y si�, wspinaj�c wci�� wy�ej i wy�ej. Artysta, ofiarowawszy swoje dzie�o bratu, stan�� na palcach i szepn��: - Naprawd� nie pods�uchiwa�em. l naprawd� nie ro- zumiem, dlaczego si� zez�o�ci�e�. Irek zna� Danka dostatecznie dobrze, by wiedzie�, kiedy mo�na mu wierzy�, a kiedy nie. Tote� - po kr�tkim wahaniu - uprzejmie, a nawet serdecznie podzi�kowa� braciszkowi za �yczenia i pi�kny upominek, po czym zani�s� rysunek na stolik pod boczn� �cian�, gdzie le�a�y ju� inne prezenty: aparat do zdj�� tr�jwymiarowych od mamy oraz gruba, �licznie wydana ksi��ka pod tytu�em �Wiersze o Ziemi" od Ini. Tylko doktor Skiba z nieco zbyt oboj�tnym wyrazem twarzy poprzesta� na z�o�eniu synowi kr�tkich �ycze�. - No, a teraz do dzie�a! - zawo�a�a mama, obejmuj�c Irka i ustawiaj�c go na wprost tortu. - Pami�taj! Wszystkie �wieczki musisz zgasi� pierwszym dmuchni�ciem! - Zr�b taki wdech, jakby� mia� bardzo d�ugo nurkowa� - poradzi� ojciec. - Najlepiej troch� przykucnij - doda� z przej�ciem Danek. - No, raz... dwa... - A dmuchnij�e wreszcie! zirytowa�a si� Inia. -... trzy... Irek nad�� si� jak balon, ale nie zd��y� dmuchn��. W momencie kiedy u�o�y� wargi w ryjek maj�cy odegra� rol� powietrznego miotacza, od progu zabrzmia� gromki okrzyk: - Rodandandron!!! Nasta�a chwila ciszy. - Rodandandron! - odpowiedzia� wreszcie swoim bojowym zawo�aniem Danek, po czym zapiszcza�: - Dziadek!!! - Tato! Tato! - rozleg�y si� g�osy Olgi i Jacka Skib�w. Irek wyprostowa� si� bardzo powoli i jeszcze wolniej wypu�ci� z piersi powietrze, wydaj�c przy tym odg�os przypominaj�cy ilustracj� d�wi�kow� do niesamowitego filmu, w kt�rym wycie wiatru zapowiada nadej�cie ducha. Nast�pnie - ci�gle jeszcze czerwony z wysi�ku -spojrza� w stron� drzwi. Ciemnia�a w nich wysoka, chuda sylwetka m�czyzny o ko�cistej, pod�u�nej twarzy, w tej chwili rozja�nionej radosnym u�miechem. - Wszystkiego najlepszego, s�dziwy m�odzie�cze! - zawo�a� weso�o przyby�y. Podszed� do wnuka i chwyci� go w obj�cia. - �ycz� ci, �eby� zosta� wielkim cz�owiekiem, godnym spadkobierc� rodu i... - tu g�os niespodziewanego go�cia spowa�nia� - �eby� by� szcz�liwy. Irek zerkn�� podejrzliwie na m�wi�cego. Jednak dziadek, kt�ry mieszka� na Ziemi i najwidoczniej tylko co z niej przylecia�, ju� z ca�� pewno�ci� nie m�g� nic wiedzie� o ostatniej w tym roku szkolnym rozmowie solenizanta z wychowawc� klasy. Tote� �spadkobierca rodu" rozpromieni� si� i wykrzykn��: - Pysznie, �e przyjecha�e�! A babcia? - Babcia wybiera�a si� ze mn�, ale w ostatniej chwili dosz�a do wniosku, �e jest za stara na takie podr�e. Za stara! W przysz�ym roku ko�czy dopiero sto dwadzie�cia lat! Ja w jej wieku... Zreszt� mniejsza z tym. - Dziadek machn�� r�k�, po czym nagle ku og�lnemu zaskoczeniu z g�o�nym pla�ni�ciem paln�� si� d�oni� w czo�o. - A jednak jestem spr�chnia�ym grzybem! - zawo�a� ze zgroz�. - Skleroza, nic, tylko skleroza! Na �mier� zapomnia�em, �e przyprowadzi�em go�ci... - Nie szkodzi - dobieg� od drzwi mi�y, g��boki g�os. -To my przepraszamy, �e wtargn�li�my tutaj nieproszeni, i to w tak uroczystym dniu. Nie chcieli�my... Ale znacie przecie� Wiktora, waszego tat� i dziadka, a mojego koleg� z prehistorycznych, szkolnych czas�w. Upar� si� jak mu� i zagrozi�, �e powybija szyby w kosmotelu, w kt�rym chcieli�my zamieszka�, je�li nie b�dziemy mu towarzyszy�. Ale teraz go rozumiem - nowy przybysz-obj�� zachwyconym wzrokiem obecne w hallu kobiety. - On musia� pochwali� si� przede mn� swoj� rodzin�! Na jego miejscu tak�e p�ka�bym z dumy. Trzeba przyzna�, �e nie by� to czczy komplement. Olga Skiba, zgrabna blondynka o d�ugich w�osach, du�ych piwnych oczach i ustach zawsze skorych do u�miechu, nie darmo jeszcze w studenckich czasach, kiedy uprawia�a lekkoatletyk�, by�a dwukrotnie wybierana miss As-troniady. Inia odziedziczy�a po matce barw� w�os�w, a po ojcu niebieskoszare oczy, pi�knie kontrastuj�ce z jej �niad� cer�. By�a wysoka niemal jak Irek i porusza�a si� lekko, z wdzi�kiem, kt�ry kiedy� jeden z jej oczarowanych koleg�w okre�li� jako �wiosenny taniec m�odej kozicy na tle g�rskiego potoku". Danek rzecz jasna nie omieszka� w�wczas ozdobi� jadalni wielkim rysunkiem przedstawiaj�cym hipopotama przegl�daj�cego si� w mulistej, afryka�skiej ka�u�y... Ale dajmy spok�j tego rodzaju wspomnieniom. Teraz mama i c�rka u�miechn�y si� zgodnie, nie zd��y�y jednak skwitowa� galanterii go�cia stosownymi w podobnych wypadkach protestami, bo ubieg� je pan domu najwidoczniej dobrze znaj�cy m�czyzn�, kt�rego przyprowadzi� ze sob� dziadek Wiktor. - Profesor Bodrin! - zawo�a�. - Prosimy, prosimy! -U�cisn�� z szacunkiem wyci�gni�t� d�o� przyby�ego. -Doprawdy, tato nie m�g� nam sprawi� milszej niespodzianki! A Irek na pewno zapami�ta te urodziny do ko�ca �ycia! Taki go��! Irek istotnie mia� na zawsze zapami�ta� swoje pi�tnaste urodziny, chocia� nie wy��cznie dlatego, �e w ich domu pojawi� si� tego dnia profesor Oleg Bodrin, jeden z najwybitniejszych uczonych, owiany legend� tw�rca teorii tak zwanej "ujemnej ci�ciwy czasu", cz�onek rzeczywisty G��wnej Rady Naukowej Krain Uk�adu S�onecznego. Na razie jednak, poniewa� nie m�g� przewidzie�, jakie skutki poci�gnie za sob� ta sk�din�d zaszczytna wizyta, skupi� ca�� uwag� na osobie s�ynnego szkolnego kolegi dziadka. Profesor Bodrin by� �redniego wzrostu, mia� bujne, srebrnobia�e w�osy, wysokie czo�o, ma�y, nieco zadarty nos i nosi� staro�wieckie okulary w cieniutkich z�otych oprawkach. Jego opalon� jak u sportowca twarz pokrywa�a g�sta sie� drobnych zmarszczek pog��biaj�cych si�, kiedy si� u�miecha�. A od czasu przest�pienia progu marsja�skiego domku pa�stwa Skib�w wielki uczony u�miecha� si� niemal bez przerwy. Z�o�ywszy �yczenia solenizantowi przywita� si� z Olg�, Ini� i Dan-kiem. Dopiero w tym momencie Irek spostrzeg�, �e profesor nie przyby� sam. Przy drzwiach - w postawie wyra�aj�cej pe�n� szacunku pow�ci�gliwo�� tkwi� drugi m�czyzna, znacznie m�odszy, wygl�daj�cy na r�wie�nika Ini, tyle �e sprawiaj�cy wra�enie zawieszonego w powietrzu na niewidocznej linie i rozci�gni�tego pod wp�ywem w�asnego ci�aru do nies�ychanej d�ugo�ci. - To jest Bob Long, m�j asystent - wskaza� wisielca Bodrin. - Z�o�liwi m�wi�, �e nikt, nie wy��czaj�c mnie samego, nie rozumie mojej teorii. Nie r�czy�bym za siebie - za�mia� si� - ale Bob rozumiej� na pewno. Usi�uje nawet wykorzysta� to, co wymy�li�em, i sporz�dzi� aparat do ��czno�ci poza czasem. Czuj�, �e nied�ugo albo og�osi �wiatu, �e jestem ba�wan i �e moja teoria nie zda si� psu na bud�, albo te� naprawd� wykombinuje co�, co pozwoli nam pogaw�dzi� sobie na przyk�ad z Napoleonem Bonaparte jeszcze przed bitw� pod Waterloo i poradzi� mu, �eby siedzia� spokojnie na Elbie, gdzie pono� by�o mu zupe�nie nie�le. Czy te� pogwarzy� z mieszka�cami najdalszych gwiazd, kt�rych �wiat�o dociera do nas dopiero teraz... Je�li, naturalnie, by� tam swego czasu kto�, z kim warto by pogada�. Pani domu zwr�ci�a si� w stron� przedstawionego w tak interesuj�cym �wietle d�ugaja, chc�c go jak najserdeczniej powita�, ale jej wyci�gni�ta r�ka znieruchomia�a w. powietrzu. Osobnik, nazwany Bobem, nie raczy� jej bowiem zauwa�y�. Nie s�ysza�, co m�wi profesor, i nie widzia� ani solenizanta, ani tortu ze �wieczkami wypalonymi ju� do po�owy, ani nikogo z obecnych poza... Ini��. Z nastroszonymi, rudawymi w�osami, oklapni�t� doln� szcz�k� i szeroko otwartymi oczami, w kt�rych malowa� si� wyraz ostatecznego zachwytu granicz�cego z os�upieniem, wygl�da� - wypisz, wymaluj - jak strach na wr�ble przeniesiony na Marsa z ziemskiego parku etnograficznego. - Uhm, uhm, uhm... - wkroczy� zdecydowanie dziadek Wiktor. Interwencja okaza�a si� skuteczna. M�ody naukowiec, po kt�rym jego znakomity mistrz tak wiele sobie obiecywa�, wykona� kilka gwa�townych, nie skoordynowanych ruch�w, a nast�pnie zawo�a�: - Ale� naturalnie! Ja tak�e �ycz� ci wszystkiego naj- lepszego! - i rzuci� si� z wyci�gni�tymi ramionami w stron� Danka. - To nie ja! - zdo�a� pisn�� przera�ony lotokot kryj�c si� przezornie za plecami dziadka. Ten ostatni usi�uj�c, zreszt� bez wi�kszego powodzenia, zachowa� powa�ny wyraz twarzy chwyci� m�odszego ze sprowadzonych przez siebie go�ci za rami� i skierowa� go we w�a�ciw� stron�. - Tu! - wyja�ni� kr�tko, a nast�pnie nie bez satysfakcji przygl�da� si�, jak Irek �ciska z samozaparciem ogromn�, ko�cist� d�o� asystenta. Solenizant zni�s� wprawdzie m�nie dowody serdeczno�ci z�o�one mu przez Boba Longa, ale r�wnocze�nie postanowi�, �e najwy�szy czas zako�czy� ceremonie powitalne. Tote� nagle spowa�nia�, wyprostowa� si� i o-znajmi�: - No, to teraz dmuchn�... Nie bacz�c na zdumienie, jakie odbi�o si� po tych s�owach na twarzach go�ci, podszed� szybko do sto�u i ju� bez �adnych przygotowa� zdmuchn�� za jednym zamachem wszystkie pi�tna�cie �wieczek. - Brawo!!! - zabrzmia� zgodny ch�r �wiadk�w tego donios�ego aktu. Podczas obiadu profesor Bodrin wyja�ni� gospodarzom pow�d swojej wizyty na Marsie. - Jutro lecimy z Bobem na Ganimeda - powiedzia�. -Mamy tam do za�atwienia pewn� wa�n� spraw�. Przy�l� tu po nas specjalny statek nale��cy do Bazy Dalekiej ��czno�ci. To w�a�ciwie jedyna du�a plac�wka badawcza na Ganimedzie. Na pewien czas obejm� jej kierownictwo. A z Ziemi wystartowali�my ju� dzisiaj, bo chcia�em sobie zrobi� jednodniow� przerw�. Mam jeszcze pewien problem do przemy�lenia... - westchn��, po czym m�wi� dalej ju� pogodniejszym tonem: - No i traf chcia�, �e pierwsz� osob�, jak� zobaczy�em w marsobusie, by� Wiktor. Nie widzieli�my si� od lat... nie, nie powiem ilu, bo jestem pr�ny i przy tak uroczych dziewczynach nie przesz�oby mi to przez gard�o. Przegadali�my ca�� drog� jak dwie kumoszki, a potem Wiktor ani rusz nie chcia� nam pozwoli� zosta� w kosmotelu. - Uwa�a�em, �e mojemu wnukowi co� si� w ko�cu ode mnie nale�y - wtr�ci� wymieniony. Sam... c�, jestem tylko skromnym gajowym dbaj�cym o drzewka w rezerwatach i nie stanowi� �adnej atrakcji dla mojej familii - ci�gn�� z udan� �a�o�ci�. - No wi�c chcia�em u�wietni� urodziny Irka, przyprowadzaj�c ze sob� s�awn� znakomito��. - Ty oszu�cie! - za�mia� si� Bodrin. - Tyle masz wsp�lnego ze skromnym gajowym, co nie przymierzaj�c dawny wo�nica z pilotem nowoczesnej rakiety! Autor podr�cznik�w z dziedziny ochrony przyrody, z kt�rych ucz� si� wszyscy ziemscy studenci! "Gajowy"! Te� co�! Dziadek Irka, Wiktor Skiba, by� istotnie znanym specja- list�-ekologiem, jednym z kilku uczonych sprawuj�cych nadz�r nad ziemskimi rezerwatami i parkami krajobrazo- wymi. - Wi�c lecicie na Ganimeda... - wyszepta�a Inia tak cicho, �e nikt pr�cz Boba Longa, kt�ry nie przesta� jej darzy� a� nazbyt widocznym zainteresowaniem, tego nie us�ysza�. Asystent natychmiast uni�s� czujnie brwi i otworzy� usta, chc�c co� powiedzie�, ale nie zd��y�. Na pi�trze trzasn�y g�ucho drzwi, po czym rozleg� si� odg�os drobnych i nienaturalnie rytmicznych krok�w. - Czy tam kto� jest? - spyta� Danek. Wszyscy spojrzeli w stron� schodk�w ozdobionych balustrad� o szerokiej por�czy wy�lizganej niemal do bia�o�ci przez m�odszych mieszka�c�w domu. - Tam?... Eeee, a kt� by m�g� by�... - rzuci� niedbale doktor Skiba. Wydaje wam si�... - Ale przecie� wyra�nie s�y... - mama urwa�a w p� s�owa. Na schodach pojawi�o si� co� w rodzaju lejka, a raczej smuk�ego, rozszerzaj�cego si� ku g�rze sto�ka zwie�czo- nego okr�g�a g��wk� z dwiema zielonymi lampkami. Cu- daczny stw�r kroczy� na trzech przedziwnych n�kach - cieniutkich, teleskopowych wysi�gnikach zako�czonych mn�stwem kr�tkich, przegubowych palc�w. G�rna po�owa sto�ka by�a owini�ta nowiutk� wspinaczkow� lin�, z kt�rej zwisa�y stalowe haki, l�ni�ce karabinki, czekan, m�otek i inne przedmioty niezb�dne ka�demu prawdziwemu alpini�cie. - Tato! - Irek zerwa� si� z miejsca, podbieg� do ojca, obj�� go za szyj� i uca�owa� w oba policzki. - Tato! - Co niby: �tato", �tato"? - broni� si� ob�udnie doktor Skiba. - W�a�nie sprawi�em sobie nowy sprz�t... Ale ch�opiec bieg� ju� w stron� schodk�w. Sto�ek, za- chowuj�c niezmiennie pozycj� pionow�, co nadawa�o mu wyraz komicznej powagi, zatrzyma� si� w�a�nie na ostatnim stopniu. Irek stan�� przed nim, za�o�y� r�ce na plecach i spyta�: - Jak si� nazywasz? Zielone lampeczki zab�ys�y odrobin� �ywiej. - Jestem automatem wysokog�rskim XXB-czterysta siedem. Dzie� dobry - zabrzmia� czysty, metaliczny g�os. - Dzie� dobry - solenizant sk�oni� si� grzecznie. - A czy poza tym nie masz jakiego� imienia? - Nie. Mi�o mi, �e b�dziemy chodzi� razem. - A co ty umiesz? - Lata�. Umiem si� tak�e wspina�. Posiadam uchwyty, kt�re zapewniaj� mi pewne oparcie nawet na g�adkiej skale. Ch�opiec mimo woli spojrza� z niedowierzaniem na male�kie paluszki automatu. Nie zra�ony tym spojrzeniem XXB-czterysta siedem ci�gn��: - W razie potrzeby mog� s�u�y� rezerwowymi zasobnikami tlenu, p�ynu od�ywczego i lek�w. Jestem zapro- gramowany tak, �eby w ka�dej sytuacji zapewni� cz�o- wiekowi - to s�owo zosta�o wym�wione ze szczeg�lnym naciskiem - niezawodn� asekuracj�. Potrafi� ewakuowa� cz�owieka z zagro�onego miejsca. Irek poczu�, �e jego entuzjazm s�abnie. Obejrza� si� na ojca i spyta� z przek�sem: - Ty przecie� chodzisz bez nia�ki? Doktor Skiba spowa�nia�. - G�ry s� przeciwnikiem, kt�rego cz�owiek sam sobie wybiera, aby sprawdzi� swoj� sprawno��, wol� i charakter. A zatem przeciwnikiem powa�nym i zas�uguj�cym na szacunek. Takiego przeciwnika trzeba przede wszystkim dobrze pozna�. Kiedy zdob�dziesz wi�cej do�wiadczenia, sam zadecydujesz, czy chcesz chodzi� z automatycznym opiekunem, czy bez niego. A na razie... - roz�o�y� r�ce - na razie mama i ja b�dziemy znacznie spokojniejsi, wiedz�c, �e wyruszasz w takim towarzystwie. Zreszt� nie musisz przecie� korzysta� z jego us�ug zawsze i wsz�dzie. Ale w Andach przyda nam si� na pewno. Irek pomy�la� chwil�, po czym zmieni� temat. - No dobrze. Tylko on si� nazywa tak jako� sucho. XXB... ile tam?... - Taki mam symbol - odrzek� jakby z lekk� uraz� automat. - Stanowi on zarazem zastrze�one has�o wezwania alarmowego. Nie brzmi �adnie? - �adnie, �adnie - zapewni� robota ojciec. - Tylko, widzisz, w g�ry chodzi si� z przyjaci�mi, z lud�mi... to znaczy, przepraszam, z istotami bliskimi sobie, a bliskich nie nazywamy zazwyczaj numerami... - On powinien mie� na imi� Roztruchan - powiedzia� niespodziewanie dziadek. - Dlaczego? - zdziwi� si� profesor Bodrin. - Roz... co? - nie dos�ysza� Danek. - Roztruchan - powt�rzy� dziadek, - Przyjrzyjcie mu si�. Czy nie przypomina wam wielkiego, sto�kowatego kielicha? Takie pi�kne, okaza�e kielichy czy puchary, kt� rymi spe�niano szczeg�lnie uroczyste toasty, nazywano kiedy� roztruchanami. Przez chwil� panowa�o milczenie. - Nie wiem... - zawaha� si� wreszcie doktor Skiba. - Roztruchan... hm... nie, to s�owo jest za d�ugie. Zanim cz�owiek spadaj�cy w przepa��, co oby nigdy nie zdarzy�o si� nikomu z nas, zd��y�by zawo�a�: �Roztruchaniel", by�oby ju� po nim... Mama drgn�a i spojrza�a z wyrzutem na m�a, ale poniewa� na razie absolutnie nikomu nie grozi�o runi�cie w przepa��, wi�c niebawem u�miechn�a si� znowu. - To jednak dobry pomys� - popar�a dziadka. - Tylko wybierzmy z�oty �rodek. Nazwijmy go bardziej po domo- wemu: Truszek. - Nie cierpi� zdrabniania imion - mrukn�� z niesmakiem Danek. - Tru-szek. Tru-szek - powt�rzy� wysokog�rski robot, jakby smakuj�c d�wi�k tego nowego dla siebie s�owa. - Prosz� bardzo - zawyrokowa�. - Mog� by� Trusz-kiem. - No, to za�atwione! - ucieszy� si� ojciec. - A teraz, Truszku, wracaj na pi�tro i poczekaj tam na Irka. Jutro polecisz z nami za Ziemi�, a pojutrze b�dziemy ju� w g�- rach. Musicie si� do tego czasu lepiej pozna�. - Przepraszam. Do widzenia - automat nie odwracaj�c si� zacz�� wchodzi� po stopniach na g�r�. Najwidoczniej lampki zdobi�ce jego okr�g�� g��wk� nie s�u�y�y mu za organ wzroku. Kiedy drzwi na pi�trze zamkn�y si� za nowym mie- szka�cem domu przy ulicy Delfin�w, dziadek po raz drugi tego dnia uderzy� si� d�oni� w czo�o. - Ci�gle o czym� zapominam! - zawo�a�. - Poczekajcie... Zerwa� si� i zacz�� gor�czkowo przetrz�sa� swoj� po- dr�n� torb�. Po chwili wydoby� z niej gruby, pi�knie o- prawiony album z wielk� fotografi� Jurija Gagarina na ok�adce. . - To dla ciebie - podszed� do Irka. - Ju� tak niewiele wydaj� prawdziwych ksi��ek, �e powiniene� mie� w swojej bibliotece przynajmniej par� takich uczciwych tom�w, a nie same mikroskopijne szkie�ka. Prosz�. - Dzi�kuj�, dziadku - ch�opiec ostro�nie wzi�� podany mu album i zacz�� go przegl�da�. Dzie�o nosi�o tytu� �Historia podboju kosmosu" i opisywa�o dzieje zmaga� cz�owieka z otaczaj�c� Ziemi� przestrzeni�, od wystrzelenia pierwszego sztucznego satelity �Sputnika l" w roku tysi�c dziewi��set pi��dziesi�tym si�dmym poprzez pionierskie loty za�ogowe a� do budowy ostatnich osiedli planetarnych i schemat�w rakiet dalekiego zwiadu, konstruowanych mi�dzy innymi przez doktora Jacka Skib�. Jeden z rozdzia��w, autorzy po�wi�cili tragediom, jakie rozegra�y si� na polach startowych i w gwiezdnej pustce. Pilotom, badaczom i uczonym, kt�rzy nie wr�cili. Rozdzia� ten zamyka�o zdj�cie przedstawiaj�ce m�odego m�czyzn� o �mia�ym spojrzeniu i otwartej, u�miechni�tej twarzy. T� twarz Irek zna� nie tylko z fotografii. Ale znacznie lepiej zna�a j� jego starsza siostra. - Piotr... - us�ysza� nagle tu� za sob� cichutki szept. - Piotr... Ch�opiec odwr�ci� si� raptownie. Za jego plecami sta�a Inia. Jej oczy wpatrzone w wizerunek u�miechni�tego pilota by�y pe�ne �ez. - Prosz� ci�, daj mi to na chwil� - powiedzia�a nie-swoim g�osem. - Ale... - Co si� sta�o? - spyta� dziadek. - Iniu?... Dziewczyna nie odpowiedzia�a. Odebra�a bratu album i odesz�a z nim pod szklan� �cian�. - Tam jest zdj�cie Piotra - szepn�� Irek, zerkaj�c po- rozumiewawczo na mam�. - Czyje zdj�cie? - profesor Bodrin tak�e mimo woli zni�y� g�os. - Piotra Gomery - odrzek� doktor Skiba. - Tego, kt�ry zagin�� dwa miesi�ce temu, zaraz po zej�ciu z orbity Ganimeda. Wystartowa� razem ze swoim ojcem z tej samej bazy, do kt�rej wy teraz lecicie. Gomery? powt�rzy� unosz�c brwi asystent s�ynnego uczonego. - A przecie� my w�a�nie... - urwa�, ujrzawszy utkwione w sobie oczy profesora, kt�rych wyraz niedwuznacznie nakazywa� mu milczenie. - Piotr by� ch�opcem Ini - ci�gn�� jeszcze ciszej doktor Skiba, zbyt przej�ty i poruszony, by zauwa�y� wymian� spojrze� mi�dzy Bodrinem a jego m�odym wsp�pra- cownikiem. - Poznali si� na studiach. Piotr cz�sto tu u nas bywa�... polubili�my go wszyscy. Bardzo mi�y ch�opiec i zdolny fotonik. A je�li chodzi o lni�... c�, sami widzicie - wskaza� ruchem g�owy przygarbion� sylwetk� dziewczyny. - Nie wiedzia�em - powiedzia� g�ucho profesor. - A to si� popisa�em z tym albumem! - zawo�a� p�g�osem dziadek. - Ale nikt mi nie powiedzia�, �e ona tak... - zaj�kn�� si� - �e a� tak to prze�ywa. Poza tym sk�d mog�em wiedzie�, �e w tej ksi��ce j u � zamieszcz� zdj�cie Piotra... - Tam napisali, �e poszukiwania trwaj� - zauwa�y� nie�mia�o Irek. Raptem Inia zamkn�a z trzaskiem album, szybko po- desz�a do Bodrina i spojrza�a mu prosto w oczy. - Panie profesorze, pan jedzie na Ganimeda, prawda? Prosz� mnie wzi�� z sob�. - Co? Co? - spyta�o kilka os�b naraz. - Przysy�aj� po was statek. Na pewno znajdzie si� na nim miejsce i dla mnie - ci�gn�a zdecydowanie dziewczyna. - Przyrzekam, �e nie b�dziecie mie� ze mn� k�opot�w. Zrozumcie - spojrza�a b�agalnie na rodzic�w - ja musz� przynajmniej zobaczy� t� baz�. To miejsce, gdzie ostatni raz... ostatni raz... - nie sko�czy�a, bo g�os odm�wi� jej pos�usze�stwa. Bodrin odruchowo poprawi� okulary, kt�re spad�y mu na �rodek nosa, po czym rozejrza� si� po obecnych, jakby wzywaj�c pomocy. - Ta baza jest chwilowo absolutnie niedost�pna dla os�b trzecich - odezwa� si� znowu m�ody asystent. -B�dziemy tam prowadzi� pod kierunkiem profesora badania bardzo trudne, a mo�e i niebezpieczne. Nie wolno nam nara�a� nikogo. - Niebezpieczne! - powt�rzy�a Inia takim tonem, �e Bob Long zakrztusi� si�, przyg�adzi� bezwiednym ruchem sw� p�omienn� czupryn� i umilk�. - Wiecie co? - dziadek wygl�da� teraz, jakby w ci�gu kilku ostatnich minut postarza� si� o ca�e lata. - Uwa�am, �e nie mamy prawa jej zatrzymywa�. Niech leci - zako�czy� z g��bokim westchnieniem. - Jak to? Tak... sama? - mama musia�a szybko odwr�ci� g�ow�. Inia podesz�a do niej i delikatnie po�o�y�a jej r�k� na ra- mieniu, - Nie wiem, czy sama - powiedzia�a. - To b�dzie zale�a�o od tego, czy profesor Bodrin zechce mnie wzi�� ze sob�. Pan Long powiedzia� przed chwil�, �e teraz nie mog�abym zobaczy� tej bazy - pos�a�a kr�tkie spojrzenie m�odemu naukowcowi. - W takim razie poczeka�abym na Ganimedzie, a� te wa�ne i niebezpieczne badania dobiegn� ko�ca. Zamieszka�abym w kosmotelu. Tam jest przecie� jaki� o�rodek turystyczny, pokazywali go nawet w trivi. - Doprawdy nie wiem - odezwa� si� po kr�tkiej pauzie s�ynny uczony. - Nie wiem... - powt�rzy� i znowu poprawi� okulary, chocia� tym razem nie by�o po temu �adnego racjonalnego powodu. Doktor Skiba wsta�, zatar� nerwowo d�onie i zacz�� chodzi� po pokoju. W pewnym momencie zatrzyma� si�. - Jak du�y jest ten statek, kt�rym jutro macie st�d od- lecie�? - spyta� patrz�c na Bodrina. - No... normalna rakieta. Przystosowana do zada� specjalnych, ale do�� du�a... - Czy znalaz�oby si� w niej miejsce nie dla jednej do- datkowej pasa�erki, ale dla trzech os�b... czterech? - poprawi� si�. - Prosz�? - Dla nas czworga, Ini, Irka, mnie i... Truszka? Profesor oprzytomnia� wreszcie po wstrz�sie, jakim by�a dla niego zaskakuj�ca pro�ba c�rki gospodarzy. Podni�s� si� tak�e, odetchn�� g��boko, popatrzy� na lni� i rzek� kr�tko: - Oczywi�cie, �e we�miemy was z sob�. - Zmienimy nieco plany, co, synu? - Ojciec podzi�kowa� spojrzeniem uczonemu, po czym u�miechn�� si� blado do Irka. - Zaczniemy od wy�szego stopnia wtajemniczenia, to znaczy od wspinaczki w pr�niowych skafandrach. Na Ganimedzie tak�e s� g�ry, a ten turystyczny o�rodek, o kt�rym tu by�a mowa, zosta� zbudowany w�a�nie z my�l� o alpinistach, prawda? - Tak - Bodrin skin�� g�ow�. - Okolica obfituje w wysokie kratery, a sam kosmotel jest pono� naprawd� pi�kny. Nazywa si� �Pi�� Ksi�yc�w". Wi�c umowa stoi? Rano odlatujemy w pi�tk�... przepraszam, w sz�stk�, ja te� zapomnia�em o Truszku. A ty, dziewczyno, b�d� dzielna - jego g�os zabrzmia� nagle mi�kko i serdecznie. - Nie chc� ci� oszukiwa�, dwa miesi�ce w kosmosie to bardzo du�o... Ale nie wolno za�amywa� r�k, dop�ki istnieje bodaj cie� nadziei. W ka�dym razie mog� ci obieca�, �e zobaczysz baz�, z kt�rej wystartowa� Piotr... Tylko b�dziesz musia�a na to poczeka� kilka, a mo�e i kilkana�cie dni. - Dzi�kuj� - wyszepta�a Inia. - Poczekam... Dziadek Wiktor, siedz�cy dot�d nieruchomo przy stole, o�ywi� si�. Odchrz�kn��, przetar� palcami powieki i nieco zbyt g�o�no powiedzia�: - Skoro ju� b�dziecie na Ganimedzie, to pozdr�wcie Augusta, mojego brata. Chocia� w�tpi�, czy go spotkacie. Zaszy� si� w jakim� laboratorium i od kilkudziesi�ciu lat nie odpowiada na wezwania radiowe. Jest stuprocentowym odludkiem, od kiedy... ale mniejsza z tym. - Twojego brata?... - doktor Skiba spojrza� ze zdumieniem na m�wi�cego. - Na �mier� zapomnia�em Prawda, ze stryj August... - Prawda! - przerwa� mu kr�tko dziadek, jakby chcia� podkre�li�, �e o swoim bracie wspomnia� tylko i wy��cznie po to, by podsun�� obecnym, a zw�aszcza Ini nowy temat i oderwa� ich my�li od smutnych wspomnie�, obaw oraz ponurych przeczu�. - A was, moje dzieci -obj�� czu�ym spojrzeniem Olg� i Danka - zabieram chocia� na par� dni ze sob� na Ziemi�. Troch� prawdziwego lasu �wietnie wam zrobi. Ani s�owa! - zmarszczy� gro�nie brwi, chocia� nikt nie zamierza� protestowa�. - Powiedzia�em. Basta! Cisz�, kt�ra zapanowa�a po tym ostatnim wykrzykniku, przerwa� niespodziewanie Danek. - �Pi�� Ksi�yc�w"... - mrukn�� z g��bokim zastano- wieniem. - �pi�� Ksi�yc�w" - powt�rzy�. W jego oczach pojawi�o si� rozmarzenie. - �adna nazwa... Wszystko za naci�ni�ciem guziczka... W kabinie po�o�onej tu� za sterowni� i oddzielonej od niej jedynie otwartymi pancernymi drzwiami panowa�a cisza. Profesor roz�o�y� fotel i zapad� w drzemk�, jego asystent liczy� co� zawzi�cie, wal�c ko�cistymi palcami w sw�j podr�czny kalkulator, doktor Skiba siedzia� zamy�lony, patrz�c niewidz�cymi oczami prosto przed siebie, a Irek ch�on�� panoram� nieba, to znaczy czer� przestrzeni i z�oto gwiazd widoczne na ekranie zrobionym specjalnie tak, �eby udawa� okno. Inia zaj�a miejsce z ty�u, i od momentu startu nie odezwa�a si� ani razu. Na tle miliard�w �wiate�ek Drogi Mlecznej rozb�ys�a w iluminatorze konstelacja Kasjopei. Rysunek, jaki tworzy�y jej gwiazdy, zawsze bardziej przypomina� Irkowi �yraf� ani�eli gwiazdozbi�r nosz�cy oficjalnie nazw� tego sympatycznego sk�din�d zwierz�cia. To podobie�stwo by�o szczeg�lnie uderzaj�ce, kiedy patrzy�o si� st�d, z obszaru planetoid�w, przez kt�ry w�a�nie przelatywali. Obserwatorowi stoj�cemu na Ziemi Kasjopeja mog�a si� co najwy�ej kojarzy� z �yraf� stoj�c� na g�owie. Tam bowiem ta g�owa, czyli ostatnia, najs�abiej �wiec�ca gwiazda, by�a zwr�cona w stron� p�nocnego bieguna nieba. Tu natomiast konstelacja ustawi�a si� dok�adnie na odwr�t. Ale opr�cz �yrafy przypomina�a Irkowi jeszcze co� lub kogo�... Zaraz... Long? Bob Long? Eee, chyba nie. Ten rozci�gni�ty zygzak na niebie nieodparcie narzuca� wyobra�ni ch�opca wizerunek kogo� bardzo dobrze znanego. A c� go w�a�ciwie m�g� obchodzi� jaki� tam rudzielec, nawet je�li wgapia� si� w jego siostr� z wyrazem ciel�cego zachwytu na ko�skiej twarzy? �yrafa... ciel�cego... ko�skiej... �Za du�o zwierz�t" - b�ysn�a Irkowi niejasna my�l. Potrz�sn�� g�ow�. Za du�o zwierz�t... - Dziadek! - odkrycie by�o tak nag�e, �e bezwiednie zawo�a� na g�os. - Dziadek! Doktor Skiba drgn�� i zamruga� oczami. - Co? Irek zmartwia�. To fakt, �e dziadek by� wysoki, chudy i �e chodzi� zawsze z brod� wysuni�t� do przodu. Ale przecie� nie powie ojcu, �e portret nestora rodu przeszed� w jego umy�le tak ma�o zaszczytn� zoologiczn� ewolucj�. Trzeba co� wymy�li�, i to szybko! - Dziadek... dziadek... - zaj�kn�� si�. - Dziadek... - powt�rzy� jeszcze raz i raptem sp�yn�o na niego ol�nienie. - A w�a�nie! - wykrzykn�� z ulg�. - Tato, dziadek m�wi� o jakim� swoim bracie. Czy on naprawd� mieszka na Ganimedzie? Czemu nigdy nas nie odwiedzi�? Ojciec zagryz� wargi i d�u�szy czas milcza�. Wreszcie westchn��, odwr�ci� si� i poszuka� wzrokiem Ini. By� bardzo powa�ny i jakby nieco zaniepokojony. Irek poczu�, �e b�ogie zadowolenie z w�asnych zdolno�ci dyplomatycznych, kt�re przed chwil� pozwoli�y mu tak chytrze wybrn�� z niezr�cznej sytuacji, ust�puje w nim miejsca szczeremu zaciekawieniu. Czy�by brat dziadka Wiktora by� kim�. o kim nie nale�y m�wi� przy kobietach? Okaza�o si�, �e jest wr�cz przeciwnie. - Iniu - zapyta� g�o�no ojciec - s�ysza�a�? - Prosz�? - wyrwana z zamy�lenia dziewczyna rozejrza�a si� nieprzytomnie. - M�wi�e� co�?... - Owszem. Irek przypomnia� mi w�a�nie, �e dziadek prosi�, aby�my b�d�c na Ganimedzie pozdrowili jego brata. W zwi�zku z tym postanowi�em opowiedzie� wam histori� Augusta Skiby... m�j stryj ma na imi� August. - Nam? - zdziwi�a si� Inia. - Przecie� to Irek, a nie ja... - Wam - przerwa� ojciec. - Wam obojgu. A nawet przede wszystkim tobie, mimo �e to Irek zacz�� t� rozmow�. Zaraz zrozumiecie dlaczego. Ot� brat dziadka mieszka� kiedy� na Ksi�ycu. By� wybitnym biochemikiem. Pewnego razu zdarzy�o si� nieszcz�cie. Straci� r�wnocze�nie