10962

Szczegóły
Tytuł 10962
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10962 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10962 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10962 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARIA BOROWA STOPNIOWANIE NIEREGULARNE INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA 1985 Okładkę i karty tytułowe projektował ZYGMUNT JANUSZEWSKI Text © Copyright by Maria Borowa, Warszawa 1985 ; ? v-\< ?Ąl. ,' (li: r% Kochana Katarzyno! : ..Żegnajcie, gołębie!" Żegnaj, szkolny niemądry pamiętniku. Zakopałam cię wczoraj ciemną nocą w czarnym ogrodzie pod niechętnym szelestem zimnych liści, w szorstkim wietrze, w lepkim dżdżu. O Boże, Waga, wracaj do szkoły. Z powrotem. Twój ,.dobry" z języka polskiego na świadectwie (aż) dojrzałości jest pomyłką i zbrodnią. Falsyfikatem. Waga, zwracaj świadectwo. Bardzo chętnie. Proszę i dzięki, Pani Profesorko, Pacynko najmilsza. Nie mogła mi pani nic lepszego i ra-dośniejszego nakazać. Wrócę. Chcę wrócić. W trybie natychmiastowym. Bez zawieszenia kary — nagrody. Będę chłonęła każde Pani słowo i słowa innych, nie oderwę od Was oczu przez wszystkie lekcje. Od pierwszego dzwonka po ostatni. Nawet na chemii, na fizyce, na... Przysięgam. Nie chcę być dorosła i dojrzała. Nie chcę, żeby do mnie mówiono pani. Wolę Waga. Tak łatwiej. Słowo honoru. Uwielbiam Pani lekcje, Pacynko, Panią też. Polubię klasówki, powtórzenia krótsze i długie, pisanie referatów z Okazji, nadprogramowe Zadania i hospitacje Zeuski. Jak myślisz, Katarzyno? Wezmą mnie z powrotem? Nie wezmą. Wypuścili na zawsze, zamknęli drzwi za plecami, uścisnęli przedtem rękę, powiedzieli gdzieś w powietrze nad głową — ,,napiszcie czasami", przystawili okrągłą pieczęć z godłem państwowym, złożyli sto autografów, pobłogosławili ze szczodrego pedagogicznego serca na nową drogę życia. Ty masz dobrze! Jeszcze cały długi rok przed Tobą. Nawet nie wiesz, jaka jesteś szczęśliwa! Nie jesteś? Bogowie, nie jesteś... No, więc poszłam. Wiem, że machałaś mi ręką. Co z tego, skoro tak szybko ja i pociąg, w którym siedziałam dorosła i pani, zniknę-liśmy z „pola widzenia" Twoich przymrużonych oczu. Cały horyzont i świat zasłonił Ci Alek. Metr osiemdziesiąt wzrostu, lekki zez, umiarkowane poglądy na... tak, wiem, że nieważne, włosy a la Harasiewicz. Prawda, muzyka nie jest Wam potrzebna. Chopin musi poczekać na swój dzień. Dziś jest twój beżowy sweter i Alka czarna koszula. Twoje oczy pełne tej czerni i jego oczy w Twoich potarganych włosach, gruchającym śmiechu, który można zobaczyć, dotknąć, wziąć w rękę. I Ty wiesz o tym. Twoje włosy mówią, a śmiech da się zabrać ze sobą. Do kieszeni tej na piersiach pod marynarką. Do domu bez Ciebie, byś w nim była. Skąd wiem? Mówiliście mi o tym. Widziałam. Kiedy? Zawsze. Gdy na Was patrzyłam i odchodziłam, jak teraz, a Wy nawet tego nie zauważaliście. (Przecież nie pozwalałam ci odchodzić! Zawsze chciałam, żebyś była z nami!) Aleja nie chciałam. Tak, byłam. Czasem. Bo najczęściej szłam obok — 0 tysiąc kroków dalej. (Nieprawda! Rozmawiałaś z nami! Mówiłam do ciebie!) Rozmawiałam. Mówiłaś. Nie widziałaś mnie. Nie słyszałaś moich słów. Mówiłaś: — słuchaj, Waga... — a Alek odpowiadał ci: — tak? (Nie wiedziałam, Waga...) Nie szkodzi, Kocie Burasie. Było prawidłowo i słusznie. Wcale nie chciałaś mnie stracić... jeszcze. Naprawdę byłam ci potrzebna. Więc byłam. Robiłam to dla ciebie, lękliwa Julio, dopóki nie przestałaś się bać swojego nowego ja. Nie musi ci być przykro. Po prostu świat zaczął nazywać się od pewnego dnia Planeta Alek. I to wszystko. Ja 1 reszta znaleźliśmy się na drugiej planecie. Przychodziłaś do nas z wizytą. I odchodziłaś zaraz. A ja rozumiałam i cieszyłam się nawet, potrafiłam. Lata tak zwanego bękarta liczą się podwójnie, jak lata wojny. A ja na dodatek byłam bękartem z fantazją. Cieszę się też teraz. Zawsze będę doskonale zadowolona. Ja się cieszę, ty się cieszysz. Wszyscy się cieszą. Koniec koniugacji i deklaracji. Nie cieszę się. Ni diabła. Nie mam z czego. Poczekam z tym do jutra. Może jutro zmienią mi się kolory w oczach. Dziś moja osobista planeta jest byle jaka. Poniedziałkowa. Z dwiema klasówkami, powtórką z matmy, pytaniem z łaciny i rozmową z Zeuską po lekcjach. A może — oby tak było? Cały długi tydzień przede mną, do soboty daleko. Sobota będzie dopiero za rok. Doczekam się? Słuchaj, Ka — Katarzyno! Jakaś część życia kończy się w chwili, gdy ci wciskają do ręki świadectwo, na które jak głupia harowałaś jedenaście lat. Potem, przynajmniej na początku, nie ma już skakania i radości. Zaczyna się chodzenie. I okazuje się, że to wszystko, co robiłaś przedtem, było inne, nie takie jak z drugiej strony tego głupio wyczekiwanego kawałka papieru z pieczątką. Po tej stronie każą ci mówić innym językiem. I sami mówią do ciebie w obcym języku. Jaki jest ten język? Szorstki, kanciasty, trudny. Stałaś przed biurkiem Zeuski na baczność i to było w porządku. Normalne. Wstawałaś, gdy do klasy wchodził Kubuś — to też było normalne. Bałaś się Baranka-Dzieciny — w porządku. Kazali ci o ósmej wieczorem znikać z powierzchni ulic (latem o dziewiątej, łaskawcy!) — w porządku. Mrużyłaś oczy i mówiłaś w duchu (ja mówiłam!) —jeszcze tylko parę miesięcy, jeszcze tylko... Myślisz, że chce mi się teraz nocą łazić po ulicy? Po czorta?! Po jakiej ulicy? Filmy? Od tygodni grają dozwolone dla niemowląt. Pamiętasz, jak nas oszukali? Kazali pisać projekty nazwy nowego kina. Staraliśmy się jak diabli, jakby od tego zależało szczęście co najmniej połowy ludzkości. Ceśce dymiło spod grzywki, Teresa wywierciła palcem dziurę w kieszeni nowego fartucha z prawie francuskiej satyny. I co? Była Wisła. Mazowsze, Na Skarpie, Świt, Syrena, Wrzos (idiotki, skończcie z Rodziewiczówną!), Nowy Iluzjon... Akurat! Papierki i pomysły wyrzucili do kosza, kino nazwali Radość. Niech to szlag trafi! Nie chcieliśmy radości. Niech to szlag trafi — powiedzieliśmy chórem. Cała klasa. — Tra-fi, Tra-fi! — niosło się wrzaskliwie i buntowniczo. „Toscę" grali — było radośnie, umierał Hamlet — też uciecha. Zbojkotowaliśmy „Wesoły jarmark" i samego Fanfana Tulipana. Tylko Budrysy poszły, pamiętasz? Nie chcieliśmy kinowej radości w czerwonym prostokącie z trzema kwiatkami zamiast kresek i kwiat- 7 ka — kropki na końcu. Bo kropka musi być — powiedział Nowy Pan Kierownik Kulturalny. I postawił ją. Kwiatek. Pamiętasz, jak przyszedł do Zeuski i prosił o napisanie regulaminu, instrukcji, cen biletów, ogłoszeń, tablicy REPERTUARU? W kółko mówił o tym repertuarze. Witek zaraz poszukał rymu i Pan Kierownik zmienił styl. A Zeuskę pokochaliśmy na nowo i po raz setny wszyscy, bo powiedziała, że j e j uczniowie mają egzaminy i matury przed sobą i jeśli można, a brzmiało to jak rozkaz naczelnego dowódcy, niech regulaminy i REPERTUAR-Y napisze dla Radości ktoś inny. I do widzenia panu. Skąd mogliśmy wiedzieć, że przejmie się serenadą pod oknem i miłość weźmie za brak szacunku i niechęć? Zeusko ukochana! No, widzisz. Ciało siedzi drętwo na krześle odziedziczonym w spadku po Pani Kierowniczce, a duch i serce jest z wami. Złotko moje kochane! Katarzyno, po drugiej stronie cennego i szacownego papierka! Ciąg dalszy jutro. Pojutrze. Dziś — dobranoc. Muszę się przygotować do LEKCJI. 1. Język polski w klasie II — czytanka pod tytułem „Nasz ogródek". (Nie mów o tym chłopcom, zdechliby ze śmiechu!) 2. Język polski w klasie II — ciąg dalszy „Naszego ogródka". O wymienne. Układanie zdań. Ćwiczenia w mówieniu. (Elementa La-tina, Stanisław Skimina — czyli: powiedz to po łacinie, pięknym, rozwiniętym zdaniem.) 3. Język polski — kl. VII — Obraz niedoli ludu w twórczości Marii Konopnickiej. (Lud — nie mylić z lodem, Jaś bez Małgosi, piwniczna izba, nasza szkapa i nasza jedyna na świecie Pacynka —r doktor nauk humanistycznych i przedwojenny — ho ho! — reżyser, teraz belfer w nędznej prowincjonalnej budzie z przeciekającym dachem, wydeptanymi schodami.) ? 4. Śpiew w kl. II — „Gdy dzwoneczek się odezwie, biegniemy do szkółki..." (Nie dróbcie niczym Rej — psiakrew — nienawidzę tego, co za język! Nie umiesz mówić po ludzku? I to się nazywa jedenasta klasa?! Ignoranci!) 5. Język rosyjski w kl. V— Urok pierwyj, bukwy a, m, p, o... (Ty pomnisz, Alosza, dorogi Smoleńszczyny, kak szli bieskoniecznyje, złyje dożdi?). 6. Język rosyjski w kl. VI — Wokzał. Czyli — pojezd pribliżałsia k miestu swojego naznaczenija. 8 7. Fine! Mogę iść do „siebie". I jeśli te sześć punktów przeżyję — pisać list. CD. Do Ciebie. Pa, Słonko w fartuszku! Sukcesów u Kubusia życzę. Pozdrów Alka ode mnie. Listonosza przekup najserdeczniejszym z uśmiechów i głośnym —jak zdrowie? — inaczej będziesz dostawać 1/10 listów. Vale! Na czym stanęłam wczoraj? Na biurku. To znaczy przed biurkiem. Biurko... Tu się nic nie zmienia. W nowym języku mówi się Inspektorat Oświaty. Uliczka w bok od cmentarza. Drzewa. Pusto, wąsko. Odrapany budynek. Oświata zawsze była nieproduktywna, bez funduszu socjalnego i z nie zaakceptowanym planem inwestycji. Ciemny korytarz. Szafy jak roztrzęsione ciężarówki z demobilu, potężne kłódki w szparach wielkości Bramy Floriańskiej. Zakurzone akta, poszarzałe stare referentki, kolorowe, biedne młode pomoce biurowe po małej maturze (niewysokie te pensje, dobrze, że papierek mam schowany, po „buzi" nie widać, że jestem pani. Po figurze też nie bardzo — stanik jedynka, spódnica ze sklepu dla młodszej-starszej młodzieży, sandały z CDD, uczennica ma prawo chodzić tak ubrana, wtedy to się nazywa skromnie, nie biednie)... wąskie przejście pełne zakrętów, kantów — au! będzie siniak jak nic! — i „dzień dobry, Panie Inspektorze". Milczenie. Stoję koło drzwi zupełnie niepotrzebna. Wyjść? Chyba nie. Burknęli, że można wchodzić. Sterczę więc i czekam prawie cierpliwie. Bardzo zajęty. Ani drgnie. Zeuska była grzeczniejsza. Od razu podnosiła głowę. Odsuwała pi-sadła. Zaczynała mowę tronową i wszystko stawało się jasne. Klarowne, jak według słów Kubusia moja sytuacja na fizyce po trzeciej bohatersko i idiotycznie zaliczonej dwójce. Tu — nic nie wiadomo. Tam stałaś — było w porządku. Tu stoisz — i jest ci głupio. Czujesz się dorosłą, prawie kobietą. A ten MĘŻCZYZNA siedzi. Siedzi, kiedy ty, KOBIETA, stoisz. Wiesz, że diabeł we mnie wstępuje nagle i nieoczekiwanie. Że jestem wściekła choleryczka. Że nie umiem nad sobą panować, jeśli coś nie jest t a k. Nie było tak. No więc wstąpił. Rozłożył ręce — nie ma drugiego krzesła. Nie usiądziesz, Waga! No to wyjdę! Mam siedemnaście lat i poświadczone pieczęcią, że trzeba do mnie mówić „pani" i... Pan Inspektor podniósł głowę. Diabełek zniknął. Katarzyno, do diabła z diabełkiem Pana Inspektora!. Nie chcę tu być! Rozumiesz? Muszę tu być. Rozumiesz? Obie rozumiemy... Jak tu jest? Przecież piszę o tym od wczoraj. Obco, daleko, bezradnie dorośle. Dali mi pokój po Pani Kierowniczce. Umeblowany — stół, szafy (dwie), łoże małżeńskie, cztery krzesła, tremo! Brakuje męża i trojga dzieci. Apage satanas! Pokój jest na piętrze, okno wychodzi na boisko szkolne, na pole sąsiada Batorego (biedny królu Stefanie!), na jego stodołę, dziką gruszę i na południe. Na tym dalekim południu za gruszą, stodołą, polem i wsią jest las. Najprawdziwszy, ogromny. Jeszcze go nie widziałam z bliska. Z pokoju wychodzę na korytarz albo odwrotnie, z korytarza wchodzę do pokoju, jak chcesz. Mam nie pleść? Dobrze. Po drugiej stronie jest jeszcze jeden pokój. I kuchnia. Na końcu łazienka, dyskretny kącik, spiżarka. Na razie i na zawsze pusta. Apartament? Apartament. W kuchni umeblowanie nowoczesne i bez zawracania głowy: żarówka dwudziestka, parapet z szarego kamienia czy „czegośtam", kufer z książkami, cztery fajerki na zimnej płycie do gotowania. W pokoju, tym drugim, dwa okna, kontakt elektryczny i trzy tysiące książek poukładanych w rządki na podłodze. Biblioteka szkolna w stanie spoczynku. W kącie magazyn: ołówki, gumki, zeszyty... W tym wszystkim ja, we mnie rozterka i strach. Boję się. Pana Inspektora (a jednak), Pani Inspektor, Pani Kierowniczki i Koleżanek Pań Nauczycielek, boję się Dzieci i ich Rodziców. Boję się swojej niewiedzy i swoich siedemnastu lat. Za wiele strachów jak na jedną dopiero co dojrzałą osobę. Metryka zgadza się. Prawie. Papierków ciąg dalszy — też niby w porządku. A ogólnie i szczegółowo rzecz biorąc — ni to, ni sio. Niekwa-lifikowana siła na trzymiesięczne zastępstwo, co stwierdziłam wyraźnym podpisem. Pełnym imieniem i datą. To było zaraz potem, jak diabełek mnie łaskotał i Pan Inspektor spojrzał wreszcie. Nie podobałam mu się chyba. Ja myślę! Był starszy od mojego nieznanego świętej pamięci pradziadka i dawno powinien 10 iść do domu. Wyglądał na znudzonego. Nie dziwię się. Też miałabym depresję w inspektoracie oświaty. Palnął mi mowę, krótką na szczęście. Pacynka dałaby mu trójkę z małym plusem Że jestem młoda (odkrycie), że nic nie umiem (nieprawda!), że mi pomogą (mam nadzieję), że nie trzeba się bać (to dlaczego i po co mnie denerwuje, starszy, lekceważy?), że szkoła jest pierwszorzędna (zobaczymy), że kierowniczka jest jak matka (obejdzie się, wystarczy mi jedna), że koleżanka, na której miejsce idę na trzy — słownie trzy (przycisk!) miesiące, była, jest i będzie najlepszą pod słońcem nauczycielką. Że muszę o tym pamiętać (o czym?), by nie — coś tam. Nie cierpię baby! Jak wróci, podstawię jej nogę na schodach. Są tam schody? — pytam. Nawet nie drgnął. O powieściowym uniesieniu brwi też mowy nie było. Zignorował pytanie i mnie po raz sto dwudziesty czwarty. ... że mam tam iść od razu, natychmiast, bo kierowniczka na mnie czeka. I że mam mu podpisać dokument. Że ja (Waga) zdrowa na ciele i umyśle oświadczam (czy zaświadczam? zwariować już można!) własnoręcznym podpisem, pełnym, wyraźnym — etceteraitakdalejetce-tera — że po trzech miesiącach odejdę jak cielę bez słowa z tej cudownej szkoły. Kropka. Koniec ŻE. Podpisałam. Wtedy wstał. Powiedział do widzenia i wyciągnął rękę. Obejrzałam się. Pusto. Drzwi zamknięte. Wstał na moją cześć! Ręka też dla mnie! Masz pojęcie? Ja nie miałam. Byłam wściekła, chciało mi się płakać albo kopnąć go w nogę od biurka. Zrob'iłam się bezczelna, wstrętna smarkata, nieokrzesana, zła dziewucha i w ogóle dno. Przyrzekłam sobie, że nigdy nie zakocham się w żadnym inspektorze (wyrzuciłam pana i dużą literę). Przenigdy. Amen. Udałam, że nie widzę ręki ani niczego, powiedziałam wyraźnie: dziękuję bardzo za miłe przyjęcie — i zamknęłam drzwi z drugiej strony. Ze złości zapomniałam spojrzeć na jego minę. Jak myślisz, zbaraniał, co? Katarzyno! Serce! * Zbankrutuję na znaczki pocztowe! Zbankrutuję na znaczki — czy to po polsku? Nie mam pojęcia. Pacynki nie ma pod ręką, Waga ma chaos w głowie (choas — mówiła Barrrbara). Oszaleję, jeśli nie '? 11 będę pisać do Ciebie. Oszaleje też listonosz. Jakie wyjście? Słuchaj, a może pisać na poste restante? W razie czego wytłumaczysz pani na poczcie, co to znaczy, powołaj się na słownik albo na księdza, co? Mieszkasz prawie koło poczty, przelecisz się z Alkiem co wieczór, będziesz miała pretekst i zdrowe powietrze przed snem. Jestem dobra przyjaciółka, prawdziwa, listów możesz nie czytać od razu, nie pogniewani się. Poczekam do ostatniego dobranoc, nawet do następnego dnia. Możesz czytać po śniadaniu, po obiedzie... Na fizyce... To jest myśl! Tylko, błagam, nie daj się złapać Kubusiowi. On mnie nie lubił. Dzięki za kartkę! Woźny przyniósł przed sekundą. Woźny mi przyniósł — rozumiesz, jak to brzmi? Akt drugi, scena ósma: — Kartka, proszę pani. — Dziękuję (wam, dobry człowieku). A Pacynka mówiła, że mam lęk sceny! „Jestem kobietą, rządy nie należą do mnie, wszak to pan będziesz mężem, jam do rady młoda, co pan urządzisz, na to całym sercem zgoda..." Fakt, mówiłam drętwo, ale w pierwszym rzędzie siedział Wojtek i gapił się cały czas jak głupi, a mnie akurat tydzień temu stało się to nieszczęście z lewą górną jedynką ! Usnę z tą kartką na ustach. Co ja plotę, chciałam powiedzieć — usnę z tą kartką w ręce. Umiem już wszystko na pamięć: „Kochana Wago! Trzymaj się. Pisz. Czekam. W sobotę. W budzie bez zmian. Kłania Ci się twoja ławka. Alek też. Kącik przy oknie zszarzał ze smutku i opuszczenia. (Nie, to nie Ty, to pomyłka.) Módl się za mnie, w piątek klasówka z matmy. Całuję. Twoja Ka-Kata-rzyna". Widzisz. To dla mnie pestka taka kartka. Słowo honoru, nie podglądałam ! Napisz list stustronicowy, obiecuję — za dwa dni wyrecytuję bez zająknienia. Katarzyno! Wiem, że nie masz czasu. Ja też nie pisałabym jak wariatka, gdyby nie to, że pętam się zagubiona i sama. No, dobrze. Zdrowaś Mario, laskiś pełna... Już. Z matmy dostaniesz cztery. Tylko zabezpiecz się, usiądź blisko Jurka, to pewniejsze niż pacierz. Alek, miła moja, nie dostaje na matmie Jurkowi do pasa, chociaż normalnie, bez cosinusów, wyższy o dobre dziesięć cm. 12 Aha, listonosz. Słuchaj, czy on Ci oddaje listy? Już wysłałam dwa. Będę je numerować. Genialna myśl! Pomyśl też o post. rest. Listonosze, wiesz, nie są nigdy zbyt pewni. Nasz ma sto lat i artre-tyzm, ciąga nogi sztywno, sama widziałaś. Poza tym nie lubi adresatów abstynentów. A w ogóle muszę ci powiedzieć, że ma szmergla i przedwojenne poczucie humoru lub zanik pamięci, bo kiedyś pytał wuja o drogę na pocztę. Słowo daję. Muszę kończyć. Oderwano mnie brutalnie od listu i Ciebie tysiąc godzin temu, czyli zaraz po obiedzie. Teraz dochodzi dwunasta (w nocy!). Wiesz co? Spać mi się chce. Dobranoc. • Waga do Katarzyny! Ka jak Katarzyna! Nie przyjadę w sobotę. NIE PRZYJADĘ W SOBOTĘ! Dopiero w niedzielę. Dlaczego? Bo mam protokołować jakieś zebranie rolnicze. Koniec dyskusji (wcale jej nie było). Kto śmiaiby dyskutować z Panią Kierowniczką?! Ja nie. Poza tym — nigdy w życiu nie byłam na zebraniu rolniczym i to może być ciekawe. Słuchaj, ten list dostaniesz po niedzieli, rzecz jasna, ale nie mogę nie pisać. Duszę się, wyskakuję ze skóry, czuję się jak korespondent wojenny, który musi pisać, choćby miał paść na szańcu zabity na amen (czy teraz są szańce? to chyba stary termin, z myszką, biedna pani Małecka, dała mi czwórkę z historii)... i od kuli, i w ogóle. W niedzielę opowiem Ci wszystko. O czym zapomnę, o tym przeczytasz w liście. Widzisz, jaki dobry wynalazek? A może, poza sercową koniecznością, potraktujemy te listy jako wprawki stylistyczne? Ja piszę, Ty czytasz i poprawiasz? Zawsze chciałaś być człowiekiem pióra. Masz, jak znalazł, ćwiczeniówkę, wprawki, przyjemne (mam nadzieję) z pożytecznym. A ja będę mieć mniejsze wyrzuty sumienia. PS. nr 1. Nie zbieraj tego, broń Boże. Czytaj i drzyj, czytaj i pal podarte drobniutko. Jeszcze nie koniec. PS było tak sobie. A propos PS. Wiesz, co powiedziała, no... mniejsza z tym, kto, co znaczy PS na końcu listu? Przypomniałam sobie! Sic! Przypomniałam sobie, że jeszcze Ci niczego dokładnie nie opisałam. Nic nie wiesz o: 13 1. drodze do szkoły, 2. spotkaniu z Joasią, 3. oczach i nogach pani kierowniczki, 4. woźnym, panu Damsko-Męskim, 5. głupiej Agnieszce, siostrze Jadźki „od wściekłej krowy spod łasa", 6. pani Marysi i innych Paniach, 7. i o tysiącu innych rzeczach. Ad 5: Pusta droga wśród pól, rowy po obu jej stronach, gdzieniegdzie zabudowania — taki był początek. Z jakiegoś podwórka z hałasem wypadł pies, szczeknął zajadle nie wiadomo na kogo i po co, wreszcie znudzony wrócił dyrdkiem do furtki. Poboczem drogi szła dziesięcioletnia może dziewczynka. Suchym patykiem uderzała raz po raz od niechcenia w zaskorupiały zad chudej krowy. Z tyłu biegła Mała. Upadła. Zapłakała głośno, zawodząco. Starsza odwróciła głowę. — Nie drzyj się! — patrzyła z niechęcią na Małą. — Mówiłam, siedź w domu. Dojdziesz, głupia, pod las? Obejrzała stłuczone kolana Małej, chuchnęła nawet, popluła. Sukienką wytarła nos, policzki. Poprawiła sandał na gołej brudnej nodze. — Nie rycz, mówię! Zza krzaków dopadł je wrzask niewidocznej kobiety. — Jadźka! Jadźkaaa! Żebyś wróciła na południe, pamiętaj! I Małej pilnuj, zarazo! Twarz dziewczynki nie zmieniła wyrazu. Z dołu patrzyły na nią uważnie i z obawą zapłakane oczy. Szarpnęła Małą gwałtownie za rękę. — Idziesz czy nie! No?! Jadźka była zla. A droga? Na drodze były wyboje i kałuże. Nad jedną zakotłowały się wróble. Zgięty wpół pędził na nie wyrostek na starym rozklekotanym rowerze. W rozchełstanej koszuli, długie portki podwinął do kolan, trampki na bosych nogach trzymały się cudem i resztkami sznurowadeł. Milczkiem doskoczył mu do łydki pies. Chłopak ze złością, zaskoczony, z trudem utrzymując równowagę na kamieniach i wybojach, zakrzyczał warkliwie, kopnął na oślep. — Pójdziesz, ty gnoju! 14 W lekkim wietrze kołysały się trawy nad rowem. Złote i czerwone jabłka leżały na ziemi, wyginały w dół gałęzie w sadach. Na miedzy przykucnęła Mała. Podniosła się zaraz, popędziła co sił za oddalającą się niebezpiecznie siostrą. W każdej z zaciśniętych rąk —jabłko. Jadźka gryzie soczystą, złotą kulę, inne rozpychają jej uniesioną do góry sukienkę. Ręce ma szorstkie, spracowane, starsze od siebie. Na palcu duży blaszany pierścionek (z dziurą po szkiełku zalepioną brunatną plasteliną) ma jej dodać urody i ważności. Z surowej twarzy patrzą bystro oczy. Z dołu wyciąga się ku nim mała, brudna pięść. — Masz. — Robaczywe zbierałaś? Ty ofiaro — wzrusza ramionami. — Wyrzuć to zaraz. I zielone... — Wyciera o sukienkę wyjęty z podołka owoc, daje Małej. Odgarnia jej szorstko kosmyki potarganych włosów. Mała śmieje się głośno, radośnie. Hen, aż pod las, ciągnie się rżysko. Dalej z prawej ciemnieje łąka. Małe figurki i krowa przecinają ją na skos. Na drodze turkot. Stary chłop pogania konie, baba przycupnęła na brzeżku siedzenia. Z tyłu za nimi koszyki, worki, skrzynki. Kocie łby drogi uciekają spod kół. Wóz skręca w polną piaszczystą odnogę, konie skwapliwie zwalniają. Baba zaczyna drzemać, chłop strzyka śliną w żółtą koleinę. Przed nimi ściana lasu. Łaciata i dziewczynki są już na końcu łąki. Krowa, rada soczystej, bujnej trawie, zagarnia ją językiem zachłannie. Ogonem wali raz po raz w lewo i w prawo. Nad czarnym grzbietem, na drgającej skórze, roje much, chmary gzów i komarów... Katarzyno najmądrzejsza, nie umiem pisać wypracowań. Dla Pa-cynki jeszcze jako tako, dla Ciebie — nie. Pacynka była szlachetna i wielkoduszna. Stawiała czwórki. Raz nawet dała piątkę. Raz. Całuję Cię trzy i tysiąc razy — Twoja Waga. II Silentium! Idzie! — Myślę, że tak samo, choć w innej formie, prostszej i przejrzystszej: — cicho, zamknijcie się, schowajcie ściągi, Nowa idzie! — ogłaszają moje nadejście czujki spod drzwi siódmej b. Nieśmiertelna druga strona barykady. Walka podjazdowa z belfrem 15 wrogiem — nie wrogiem. Przechytrzyć go, niech nie myśli, że wszystko wie i widzi. Nie widzi i nie wie, ale do tego nie zawsze można się przyznać. Przeciwnik, bo siedzi za stołem, nie w ławce. Nie zeszyt ma przed sobą, a dziennik. Może postawić dwóję (skąd mogą wiedzieć, że wcale nie chce), dać karę (przepisz to jeszcze raz, zostań po lekcjach w klasie), wysłać po matkę. Akurat! Nie przyjdzie, bo wykopki sie zaczęli, proszę pani o, niech mu pani daruje, nauczy sie i n n o r a-zo. Wczorej do nocy z ojcem robił w stodole... o, jakie ma odciski. Bombie, głupi, odciski som na nogach... nawet Maryśka mówiła, że pani trudno tłumaczyła i że lekcja też trudna prze-okropnie... I co zrobisz? Ty nie musisz nic. Słuchasz monotonnego jak deszcz głosu Pantofelka tłumaczącego ci teorię Darwina. „Karol Darwin mając osiem lat umarła mu matka..." Pamiętasz? Wszyscy o tym mówili przez tydzień, a nieszczęsny Pantofelek przez miesiąc chował się po kątach przed nami i przed Pacynką. Klasa wyła okrutnie, choć cichutko, Pantofelek zapadał się pod ziemię, zapadał... To u nas wypadła mu pierwsza, inaugurująca jego profesorskie wcielenie, lekcja. U nas, w jedenastej a. Rok temu, niedawno, głupstwo, tylko trzysta sześćdziesiąt pięć dni... Wtedy ja byłam po ich stronie, w ławce, nie za stołem, i moim przeciwnikiem był nauczyciel. To ja śmiałam się z Pantofelka. Z jego czerwonych uszu i przerażonych oczu. Bezwzględna i bezlitosna, bo mu nie wolno tak... Czego mnie dziś nie wolno? Nie wolno mi trudno tłumaczyc. Tysiąc rzeczy mi nie wolno. Spiszę je kiedyś na kartce, podkreślę czerwonym ołówkiem, u góry dam tytuł NIE WOLNO — i zawieszę nad łóżkiem. Chcesz to widzieć? Zobaczysz... Cd. ad. 5. (Skoro chcesz.) Jadźka stoi na pniu ściętego drzewa. Ręce opuściła bezwładnie, tylko dłonie nienaturalnie podane w bok pod kątem prostym zaprzeczają bezsile ramion. Kłania się głęboko, prostuje wolno, wykrzywia usta w sztucznym, przeraźliwym uśmiechu (gdzie to widziała, na Boga?), oczy trochę nieprzytomne patrzą zda się poprzez głowę Małej daleko, w inny świat. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, przy współruchach rzucanego 16 w tył ciała, śpiewa zawodząc, gruchając i mdlejąc najnowszy szlagier, ostatni przebój z radia sąsiadów Nowaków. U nich też było, duże. iampowe, nie żaden kołchoźnik, ale ten wredny podlec wziął i przepił. „Ten jeden został ślad w każdą noc złą i chmurną smutne tango nottur-no za oknami gra wiatr choć nas rozdzielił świat w każdą noc złą i chmurną smutne tango notturno ty już nie jesteś sam..." Głos ma czysty, silny, ciekawy. Zapomniała o zawodzeniu. Brawo, Jadźko-zarazo, Jadźko od „wściekłej krowy"! Z bruzdy patrzy Mała. Otwarta buzia, zaciśnięte we włosach ręce, głowa kiwa się na boki, kołysze w kulawy takt. Jadźka kończy, kłania się. — Klaszcz, klaszcz! No, czego nie klaszczesz, ty głupia? — zrywa się, biegnie do Małej i nieruchomieje na widok gapiących się na nią z wozu ludzi. Żal ustępuje w sekundzie zmieszania, zmieszanie jeszcze prędzej gniewowi nagłemu i wściekłemu jak zły pies. Mała piszczy z uciechy. Grymas ściąga usta Jadźki w dół, zmienia jej twarz w żałosną furię. Jadźka pluje i krzyczy, wywala język, bije się pięściami po nogach. Złości się, ale nie na Małą, nie na nią! Można się nie bać, hi hi hi! — Kałiszewski miał trzy pieski, czerwony, zielony, niebieski! Kałiszewski miał trzy pieski! Stary hycel! Hyceeel! Od drogi niesie się jazgot baby i — wio, cholera, wy włoka, złodziejskie nasienie! — chłopa. Przedstawienie skończone. Jadźka przytula policzek do pnia liszajo-watej wierzby. \ — Idź se narwij kwiatków. Mnie zostaw! — odepchnęła Małą gwałtownie. Nie, nie od razu był las. Przecież już Ci pisałam, że najpierw była droga. Szłam nią, Katarzyno, i szłam. Od wyciągniętej ręki pana inspektora do drzwi i tablicy było, jak obszył, osiem kilometrów. Z kawałkiem. Nawet w tym nie był w porządku. Wyszłam z rachitycznego przybytku oświaty, kostropate ulice, kręte, wąskie i długie jak gąsienice, skończyły się wreszcie. Jakieś pole jedno i drugie, stary sad z uschniętymi drzewami, tory kolejowe, niepotrzebna ni Bogu, ni ludziom emerytowana kircha ewangelicka — i droga. Jak strzelił. Chcesz — idź, nie chcesz — wracaj. Obszczekał — Stopniowanie nieregularne 17 mnie na niej pies, wystraszyły gęsi (wiesz, jak się boję), oplotkowały wróble, przewiał wiatr. Ciepły na szczęście. A na zakręcie, gdzie droga zginała się wpół ze zmęczenia i beznadziejności, spotkałam Joasię. Zaprowadziła mnie do oczu i nóg Pani Kierowniczki. I do woźnego Damsko-Męskiego. Chcesz po kolei... Dobrze. No więc ten traktorzysta nie był pijany, był tylko ordynarny i bezczelny. Zdenerwowałam się? Nie, tylko... Naprawdę nie trzeba. Joasia jest cicha i delikatna. Nie z tego świata i nie z Nowej. Dobrze ją muszą strzec anieli, by jej nie podziobały wrony do czasu, nim stwardnieje. Dziś ma piegi na nosie, niebo w szarych oczach i nieporadność w miłym uśmiechu. I osiem lat przytłoczonych ciężkim tornistrem z mądrościami książek do drugiej klasy. Nie, pierwszego dnia, tam na drodze, Joasia nie miała na plecach tornistra. Niosła ze sobą tylko wiadomości dla Pani Kierowniczki. Że dzień dobry Pani, już dziś mówiłaś, Joasiu, tatuś kazał powiedzieć, że na siódmą nie może przyjść, będzie o ósmej, do widzenia. Pani Kierowniczka stała na schodach. Majestatyczna, stara i piękna. Czy wszystkie kierowniczki muszą być stare? Te, które znałam i znam — tak. Ta miała w sobie coś ze zmęczonego orła. Oczy przeszły przez nas, przez Joasię i mnie, niczym rentgen, na wylot. Zauważyłam i zapamiętałam twarz i oczy. I nogi. Smukłe, zgrabne, młode. Ze stopami w najprawdziwszych włoskich pantoflach o bajecznej wprost linii nosków i obcasów. Poza Panią Kierowniczką wszystko było nieważne. Jeśli coś jeszcze się liczyło — nie licząc wcale — to woźny. Kulił się na dole, gdzieś pod schodami, przed wejściem do kotłowni, zapatrzony, uniżony, wniebowzięty. Gotów w ogień i w wodę. Pokorny. Tak, Pani Kierowniczko. Tak, Pani Kierowniczko. Tak, Pani... — głos pośredni między falsetem a szeptem na wdechu. Nie wiem, czy można tak powiedzieć cośkolwiek. Wiem, że mówił tak właśnie. W oczach miał wypisane — hasła, transparenty — co chcesz: Pokorne cielę dwie matki ssie oszczędnością i pracą ludzie się bogacą i tak wyjdzie na moje Pani Kierowniczka... Kochana K! Dwudziesta trzecia zero trzy to późno czy tak sobie? Rok temu późno, dzisiaj tak sobie. W maju o takiej sowiej godzinie byłam sko- 18 wronkiem i usypiałam nad książką, i, wujku, obudź mnie, kiedy będziesz wstawał, bo muszę się uczyć, a dziś już nie mogę... Czy jak się pracuje, to nie można spać? Czy to prawda, że obiad ugotowany przez siebie smakuje mniej niż ten ciotki? Że wcale nie smakuje? Obiad! K, Ka, Katarzyno! O obiadach będzie oddzielny list, obiecuję. Schudłam jeden kilogram i „ileśtam" dekagramów, wiesz? Wcale niepotrzebnie, przydałoby się powiedzieć — dalej stop. Twarz mi wysubtelniała i pokazały się interesujące (jak się wspaniałomyślnie uprzeć) cienie pod oczami. Muszę sobie przypiąć karteczkę, że to nie brak urody, a głębia myśli (i duszy). Najgorzej, że nie mogę spać. „I zasnęła twardym snem młodości". Nie wierz książkom! Czcza fantazja pisarzy. Moja młodość, w każdym razie, spać twardo nie chce. Boi się. Autentycznie. Słuchaj: mieszkam sama w całym pustym ogromnym skrzydle szkoły. W lewej ręce-ra-mieniu litery T. Sama, samiutka. Nade mną strych. Obok — pusta klatka schodowa. Pode mną szatnie, korytarze. Pod tym wszystkim piwnice. I co ty na to? No, widzisz. Okno, przeogromne, straszy zja-wową czernią, udziwnia pokój księżycem. Nie ma nic gorszego niż taki łażący wolno po pokoju księżyc. Powietrze drga od jego zimnego blasku, meble zmieniają kształty i wymiary, rzucają chińskie cienie na ściany, serce wyłazi z gardła, a oczy z orbit. Zasłonić? Mądralo! Księżyc?! Czym? Spis z natury majątku ruchomego niżej podpisanej: , . ? 1. dwa ręczniki wielkości męskiej chustki do nosa, 2. dwie ścierki wielkości damskiej chusteczki do nosa, 3. trzy damskie chusteczki do nosa, 4. trzy talerze — głęboki, płytki, mały deserowy (jeszcze żadnego deseru mój żołądek na oczy nie widział), 5. łyżka, nóż, widelec, łyżeczka, 6. itd., itp., równie ubogo, choć chędogo (,,i żyjcie w pokoju w ubóstwie waszym"), 99. bogactwo charakteru, myśli i zamierzeń plus pensja — razem 675 złotych polskich miesięcznie, słownie: sześćset siedemdziesiąt pięć złotych. Polskich. Ma starczyć do pierwszego. Już wiem, że nie starczy. Fundusze dodatkowe — zero. Zobowiązania honorowe — obowiązkowe, oczywiste i bez dyskusji. Uwaga: prosić o pomoc jakąkolwiek — tylko w wypadkach groźnych dla życia. A i wtedy się zastanowić. 19 Uwaga nr dwa: przeznaczyć zaraz po pierwszym (i odłożyć!) dwieście zł na tzw. „życie". (Ka, jaka ja jestem już dorosła!). Ewentualne nadwyżki (finansowe) — wydać na inwestycje okiem widziane. Akurat! Nadwyżek permanentnie brak. Boże drogi! Co mnie obchodziły takie sprawy trzy miesiące temu! A niby obchodziły... Co Ciebie... Przepraszam. Rano przy śniadaniu zaglądają mi w zęby i do miski dzieci. Usiąść tyłem do nich i okna — nie chcę. Nigdy nie odwracam się plecami do jakiegokolwiek wyzwania. Ani do nikogo. Chyba będę jeść w łazience. W kuchni za pustynnie. A może okraść bank i kupić firanki? Jest w Polsce jakiś bank do okradzenia? Nie ma. No, to idę jeść do łazienki. Jak to możliwe, żeby mi dzieci zaglądały w miskę9 Kobieto! Pomnij na literę T! Co jest między jej podstawą a ramieniem? Kąt. Jaki? Prosty. Proste? A jak jeszcze dodam, że przyprostokątne mają szwedzkie okna? Proste do kwadratu. Pozazdrościłam woźnemu Damsko-Męskiemu haseł-transparentów. Napisałam dziś sobie dwa. Pierwsze: ewiva 1'arte! — Zawiesiłam nad maszynką do gotowania. Drugie: carpe diem! — przyozdobiło, niczym „ku pamięci", drzwi. Wyjściowe. Od strony wewnętrznej, rzecz jasna. Trzecie (Pani Kierowniczka kazała „wykonać"... nawet myślę dużymi literami!) komunikuje, każdemu, kto śmiałby nie wiedzieć i wątpić, że „Polska krajem ludzi kształcących się". To jest największe. Białe litery na czerwonym tle. Prosto landszaft, jak mówiła Magda Poko-tynka do kogoś tam prezentując mu dorodną jałowicę. A może cielaka. A może ten ktoś do Magdy. Nieważne. Grunt, że istotnie „prosto landszaft". Przybity, „prościutko, pani", na półpiętrze przez woźnego D-M. Akurat tam, gdzie tynk odpadł niepolitycznie, a Tolek Li-piński rzucił ogryzek z bardzo dojrzałego jabłka pozbawiając go trójwymiarowości. (Jak Buoga kocham, psze Pani Kierowniczki, wymsło mi sie samo. wcale nie rzucałem!). Wszyscy są zadowoleni, najbardziej Tolek, Pani Kierowniczka i woźny. Ja w nagrodę otrzymałam mruknięcie, że się staram i że dobrze... Niestety, dalszy ciąg utonął w niewyraźnym szmerze, zresztą trzasnęły drzwi, bo wpadła z pyskiem Woźniakowa, że jak Boga kocha (znów!), nie wytrzyma, co ten łobuz Koziński sobie wymyśli, pani Kierowniczko, dziecko boi się iść do szkoły, bo mordę wykrzywia na nią i straszy takim, o! źźźelaznym czymsiś... Nawet jak nie źźźelazo to tyż strach! 20 Katarzyno! Nie będę! Przepraszam! Ja się z siebie śmieję. Co by było, gdyby tak pani Woźniakowa miała do mnie pretensje? Zgiń, maro, przepadnij! Katarzyno! Kasieńko! ... Święta, święta i po świętach — jak mówi babcia Matyjkowa. Tak było i z naszą niedzielą. Siedzę sobie i wspominam. Leciałam na skrzydłach do stacji, był świt najwcześniejszy i najweselszy, wlokłam się ciuchcią całe wieki, leciałam do „domu", leciałam do Ciebie... T już jestem tutaj. Wierzyć się nie chce. Nie dostań tylko dwói z niczego, miałabym Cię na sumieniu. Alek był szlachetny, Ty byłaś szlachetna, oboje byliście dla mnie dobrzy. Następny Wasz Dzień Dobroci dla Sierot, Wdów i Opuszczonych za miesiąc. Doczekam się? Wstałam wtedy rano (budzik pożyczyłam od pani Marysi), niewyspana, bo z wrażenia, że jadę, długo usnąć nie mogłam. Nawet zapomniałam się bać. Budzik tykał jak zwariowany, głośny niczym traktor, zawinęłam go w sweter, schowałam do szafy. Dławił się, ledwie dyszał, ale nie dawał za wygraną. Paliłam światło co chwila, ciągle było wcześnie. Wreszcie już! Dwie po czwartej, o trzynaście minut przed czasem pobudki, ale tym lepiej. Biegiem z łóżka. Wszystko na duży dzwonek. Jeszcze przy drzwiach spojrzeć, która godzina, na schodach nie zapaię światła, potem noc, ciemno... Dwunasta trzydzieści pięć! Bogowie! Dwunasta... Zwariowana noc zwariowanej wariatki przed zwariowanym wyjazdem. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. W garść nie dał nic i nie w tym rzecz, Dostałam w prezencie wiatr w plecy, psy spały po drodze z drugich stron stodół i komórek, nie czuły mnie ani nie słyszały, nie spóźniłam się, nie przyśpieszył odjazdu pociąg, w ogóle był, nie padał deszcz, nie... Trajkotałam w domu szczęśliwa, że mam dokąd przyjechać „na niedzielę". Gadałam bez przerwy z Tobą. Alek uczył się pół dnia (myślę, że na boisku kończył sezon piłkarski), miałyśmy do dyspozycji siebie dwie i pusty — czytaj: bez ludzi — pokój. Rano w poniedziałek ta sama ciuchcia, zaspana i zła przed długim tygodniem niewolniczej harówki, wiozła mnie zziębniętą i nijaką z powrotem. Wszyscy wokół byli też nijacy. Wagon rzucał nami, trząsł, było . « 21 niewygodnie i ciasno, pachniało kurzem i stęchlizną, dym setek papierosów żarł oczy i gardło. Przedział dla niepalących — informowała wywieszka. Na drodze wiał wiatr, naturalnie prosto w twarz, psy szczekały zza płotów jak wściekłe, jeden warczał na środku drogi i nie dawał długo przejść, deszcz wisiał w powietrzu, zaczął padać, nim doszłam... W ręce wrzynała się siatka z jabłkami, uwierał wygodny do tej pory but. Poniedziałek... Nie zdążyła zagotować się woda na herbatę. Kończyłam lekcje o wpół do czwartej. Na stole zamiast obiadu czekały nie sprawdzone dyktanda. Dzieci nie uważały na lekcjach, Genek wyraźnie mnie lekceważył, ruda Zośka uśmiechała się złośliwie. W poniedziałek nie ma czasu na nic, bo mam dyżur. Skończył się chleb, a świeży rożku-p i 1 i, nim wreszcie mogłaś iść do sklepu. Kierowniczka kazała ci na jutro przygotować wszystkie konspekty do sprawdzenia, aha, panno Wando, i zeszyty do polskiego też; pani Wilgoniowa nie zauważyła żadnego z twoich trzech dzień dobry. Najlepsza spódnica po rannym deszczu zmieniła się w szmatę do podłogi, zacięłaś się w palce przy krojeniu cebuli (witaminy), której nie znosisz, a dlatego smażysz ją sobie na kolację, bo nic poza nią i pożyczoną piętką od chleba nie ma w domu. W domu — ha ha ha! Poniedziałek... Kochana Ka! Czuję się fantastycznie! Załączyć obrazek ? Co za piękny dzień! Już poniedziałek! Jeszcze trzy niecałe tygodnie do naszego spotkania! Huraaa! Czytałam list (dzięki!) niczym sentymentalna pensjonarka, jednym tchem, jak Ania Jakjejtam listy od Gilberta. Mam szumiące topole za oknem, Ty nie jesteś co prawda Gilbert, ale to nic... (auu! Waga, jesteś PODłota!) chciałam powiedzieć ,,na szczęście", czytałam równie zachłannie. Przekaż Pacynce moje uwielbienie i ucałowania. Alkowi też (to drugie. W policzek.). Pozdrów, kogo chcesz... Sukces, Katarzyno! Już nie jestem Nowa, ta Nowa. Jestem Marianna. Jak Ci się podoba? Vive la France! Ale to nie te koneksje, koligacje czy co chcesz. Marianna po prostu. Dlaczego tak? A bo ja wiem? Przysięgam, że o tej z Brazylii tylko wspomniałam przy okazji życie i twórczość M.K. Przypięli łatkę na wieki wieków. Zostałam Marianną. Dobre i to. Nie znaczy nic. A może? Skwitowali tym zło- 22 żonym imieniem moje sandały, warkocz i metrykę. Zmienią etykietę jacyś inni, kiedyś tam, gdy wyrosnę z tych niepoważnych rekwizytów. Co ja plotę! Nie zmienią, bo mnie tu nie będzie! Przecież to tylko trzy miesiące. Co robię teraz? Siedzę. Siedzi sobie Turek i myśli — żeby do mnie jacyś goście przyszli... Stuk, puk. Kto tam? Goście. Świerszcz! Najprawdziwszy, cyka w kątku. Mój zielony, dzień dobry, dobry wieczór. Doba ma sto godzin. Sto godzin jestem w szkole i sto godzin zostaje do rana. Sto plus sto równa się sto. Jak to się dzieje, nie wiadomo. Najgorzej, że nie mam radia. Ale co tam, rekompensuje mi ten brak kufer Pani Kierowniczki i biblioteka na podłodze w pokoju numer dwa. Kufer, a raczej jego zawartość ciekawa. (Choć sam mebel też niczego sobie.) Kniaź Sieriebrannyj... Koniec Kreutzerowskiej Sonaty. Pawlikowska. Askenazy. Krzywicki. Tetmajer. Dołęga i Mos-towicz, profesor Wilczur. Sztuka uprawiania ogrodów. Rocznik gospodarczy. Fotograf amator. Kalendarz na rok 1933. Przewodnik po grochu z kapustą. Niech żyje kufer! Na dnie — Marja Julja Zalewska z młodym wygnańcem, prawie pod dnem — „Kult ciała". O ciotko moja! Nic to, jest jeszcze szafa — muzeum. W szafie albumy oprawne w skórę. Sztuk sześć. W nich reprodukcje obrazów tych znanych i mniej. Kolorowe i pachnące zapomnieniem kartki. Rusałki. Szał (Podkowiński), Andriolli, Malczewski, pikiety, ulani, trojki i burłacy, miss Polonie i czarne jagnięta. Gubię się trochę w tym co dobre, co mniej, co wcale. Pani Matejkowa w ślubnej sukni, w każdym razie przepiękna. Oglądam wszystko. Pożółkłych bilecików, miłosnych wyznań jakichś nieznanych do pięknych ukochanych nie czytam. Odkładam na miejsce. Zastanawiam się, czemu to wszystko, ot, tak sobie, zostało. Tymczasem oglądam. Czytam. Nie nudzę się. Jeszcze. 1 gotuję! Arkana sztuki kulinarnej, list pierwszy, najwonniejszy i wręcz smakowity. Weź szczyptę soli, jajek dwa, rynienkę. Sól jest. Jajka — jedno. (Potrząśnij!) Nie bulgocze w środku, można smażyć. (Panno Wando, dosypać trzeba trochę mąki, wlać wody, będzie cała góra jajecznicy.) Co tam trochę! Jeśli już ma być góra, niech będzie co najmniej Gubałówka. A jeszcze lepiej Giewont. (Rycerze, nie wsta- wajcie, dla was nie starczy.) Rynienka... Jest. Smacznego. Ścisłoszczęk. Szczękościsk. I co Ty na to? Popis numer dwa. Improwizacja a la barszcz. Weź trzy buraki, do garnka (garnek mam!) wlej wody, może być litr. Wrzuć buraki (obrać je czy nie? obiorę dwa, jeden wrzucę z łupiną, albo nie, dwa z łupiną, jeden bez), wsyp soli (szczyptę). Jakie znasz jednostki pojemności — ciężaru? Litr, hektolitr, decymetr sześcienny, gram, kilogram... szczypta! Gotuj buraki do miękkości, okraś, przypraw. Smacznego. Gardłościsk. Obiad numer trzy: Weź... etc. Trzy buraki — czytaj trzy garści kaszy. Jakie znasz jednostki... itd... garść. Rośnie, rośnie, coraz więcej tej kaszy... Kipi kasza, kipi... lepsza kasza... Smacznego. Jedzcie, kurki. Kasza jest zdrowa... Bo od kaszy boli brzuch, a od grochu człowiek zdrów! Tak właśnie! Co tam, nauczę się. Spytam ciotki, czemu nie chciała mnie wpuścić do kuchni. Ona przy garnkach — na mojej głowie sprzątanie i szkoła. Podział pracy niby logiczny. Skutki? Święty Mikołaju, przynieś mi na Gwiazdkę książkę kucharską... Nie masz pieniędzy? Trudno. Dobrze, że mleko samo się gotuje, a jak przypilnować — nie wykipi. Wiesz, K.a — Katarzyno, jak nie lubię mleka... — Proszę pani, a pani Wolińska powiedziała, że Danka jest głupia! — Tak powiedziała, proszę pani! Prawda to ? — Danusia nie jest głupia. Jest mądra i zdolna, tylko czasem nie chce jej się uczyć. Leń za kołnierzem przeszkadza. Gdyby chciała... ho ho! Pani tak tylko mówiła. Pewnie była zmęczona albo zdenerwowana, nie myśli tak naprawdę. Uuuu! Jaka dobra! Jaka cierpliwa, wyrozumiała i miła! Sam miód. Na długo tej słodyczy wystarczy ? Na trzy miesiące na pewno. Zapału, chęci zrozumienia też. Co dalej ? Będzie czas na zmartwienie. Do ciotki nie wrócę. Tymczasem raczkuję w dorosłym samodzielnym życiu, w zawodzie zupełnie przypadkowym jako p.o. nauczycielka, wychowawczyni i ewentualny chłopiec do bicia. Dlaczego? Katarzyno, zawsze można powiedzieć, że nowa pani (Ta Nowa) źle tłumaczy i w ogóle... Staram się jak diabli — i efekty są opłakane. Albo ja się nie nadaję, albo dwa- 24 dzieścia procent uczniów otrzymywało promocje za sam fakt istnienia. Proszę bardzo, oto wypracowanie Baśki: „Adam Mickiewicz w tym wierszu opisuje, że w 1831 r. wybuchło powstanie listopadowe. Mickiewicz pisze, że Ordon wstąpił na działo, że jemu nie kazano strzelać, opisuje, że widzi przed sobą pole, na którym strzelają armaty. Na czele żołnierzy stał wódz, który prowadził tą artylerję. Adam Mickiewicz pisze, że Redut Ordon był głównym bohaterem w tym wierszu. Opisuje, że zabrakło już żołnierzom amunicji, a więc Ordon nie chciał, żeby dostać się w ręce Rosjan, postanowił sam siebie zastrzelić. I wtedy Powstanie Listopadowe upadło. Adam Mickiewicz bieżę tu pod uwagę Polaków, którzy tak dzielnie walczyli, i bronili się". Żyjesz jeszcze? Słuchaj dalej! Rzeczownik odpowiada na pytanie kto co? Piec. Kto co? Gospodarz. — Litości! — wołam. — Jeżeli kto? — to nie piec, jeśli co? — to nie gospodarz! Zrozumcie!!! Gospodarz to rzeczownik osobowy, określa człowieka, stąd pytanie — kto ? Kto ? — Gospodarz, uczeń, matka, kolega. Co? — piec, deska, las, źrebię — rzeczowniki nieosobowe. Alu, teraz ty, proszę... — Kto? co? okno. Kto? co? pani nauczycielka... Myślcie. Zastanówcie się. Uważajcie. Powiedz. Napisz. Czytaj. Usiądź. Przestań. Przestań myśleć i pisać o szkole. Jesteś nudna jak lukrecja z cebulą (?), Waga. Jadłaś, Ka, lukrecję z cebulą? Ja tylko cebulę ze smalcem. Kochana Ka! Przepraszam Cię. Już więcej nie będę o szkole... Czy ja Ci piszę ciągle, wiecznie, stale i bez końca o szkole? Nie wiedziałam. Nic sobie nowego nie kupiłam. Nie byłam na zabawie. Tu nie ma zabaw, Katarzyno. Kina też nie ma. Naprawdę się nie nudzę. Bachory nie są wstrętne, na przykład Jadźka od wściekłej krowy jest... Jeszcze nie wiem jaka. Bardzo ją lubię. Joasię też. Joasia to poemat i niebieska niezapominajka nad wodą. Jadźka — zapach mięty i rżysko pod lasem. Ale jak już umiesz po nim chodzić — przyjemnie. Boso naturalnie... Coś nie tak. Gdzie mi do Twoich zdolności. Katarzyno! Twoje porównania — to były porównania! Pacynka była szczęśliwa. 25 Kaśka z dziesiątej — mówiła i miażdżyła nas wzrokiem. Nas — jedenastą a. Niedawno, sto lat temu. Praca domowa — ułóż i napisz pięć zdań z porównaniami. „Pies zaryczał jak krowa. Pod Arabową z żałości załamały się nogi jak..." — Dalej nie wiedziałem, ale „jak" jest, o, pani patrzy, nie oszukuję. Myśl. Zastanów się. Uważaj. Itp. Itp. Do widzenia pani... Huraaaa! Proszę pani, a Bożenka to napisała wiersz. No! Prawdziwy! Przeczytaj, nie wstydź się. Proszę pani, pani powie, niech przeczyta! Czytaj, pani kazała, no! Za oknem błyszczy pachnąca żywicą lasem stojąca przy oknie pięknie błyszcząca stoi jak piękna panienka. Ona ma jeszcze jeden! Proszę pani, ma jeszcze! Ona jest poetka, nie? Czytaj, pani kazała, no! Pośród zielonej trawy skacze zajączek szarawy ,..,.. .. . w błękicie słońce świeci ' ?>?',? w dali bocian leci. Pani widzi? Ale zdolna! Pani tak umie? To co, nawet jak umie, to się nie liczy, bo ona mniejsza, nie? Pani jej da piątkę! Nie podoba się pani? Że co? Eeee... Do widzenia pani. Huraaa! Przysięgam, że nauczę ich mówić poprawnie. Pisać poprawnie. Zachowywać się poprawnie. Nie od święta i nie na pokaz. Słowo daję. Słyszałaś, Pacynko. (Przysięgam, Zeus słyszał.) Jadźki, tej od wściekłej krowy, nikt nie lubi. Podejrzewam, że działa w tej dezaprobacie jakiś automat. Bezmyślne czy obojętne uogólnienie, Jadźka jest biedna, szara i ma wszy. Pani, proszę, no, ja nie chcę z nią siedzieć. Ona się drapie i w ogóle. I śmierdzi. Co w ogóle? No... tak,., tego... Ja też nie chcę z tobą siedzieć, małpo! Zosiu! Nie wolno tak! Jadziu!... Jadźka dłubie w nosie, ma czarne paznokcie (nie ona jedna), mówi takie wyrazy, nie odrabia lekcji i drapie się, psze pani! 26 I kradnie! G... prawda, proszę pani, potrzebne mi jej zas... kredki! Wsadź se, wiesz gdzie?!... Aaauuuu! Pani! Ona się bije! Małpa! Nikt nie lubi Jadźki. Lekceważą ją i prowokują. Właśnie — prowokują. Nie „zaczepiona" Jadźka nie atakuje nigdy. Nie pyskuje i nie klnie. Dlaczego nikt nie widzi tego, że ma śliczny uśmiech? Święta Marianno, módl się za nami! Śliczny uśmiech, powiedz to Pacynce, zmiażdży cię. Ona uwielbia takie cacane epitety, ma okazję do napaści. Jadźka rzadko się uśmiecha. Nie dziwię się. Do diabła, dziwię! Przecież to dziesięcioletnie dziecko. Ona się uśmiecha złośliwie. Śmieje się też najczęściej dziwnie. Jak... jak smutny, mały clown. Jak osa. Czy osy się śmieją? No, więc nie jak osa. Jak złośliwy gnom. Waga, idź spać! — Abramowicz Marysia? — Jestem. —