Mirosław Prandota - Taniec Życia
Szczegóły |
Tytuł |
Mirosław Prandota - Taniec Życia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Mirosław Prandota - Taniec Życia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Mirosław Prandota - Taniec Życia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Mirosław Prandota - Taniec Życia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Niech nikt nie myśli, że fakty przedstawione w tej książce mają jakikolwiek związek
z rzeczywistością.
Proszę państwa! Wszystko od początku do końca jest tylko wytworem chorobliwej
wyobraźni autora. Kto nie wierzy, niech rozejrzy się po świecie w pierwszy lepszy słoneczny
dzień. Wszak życie jest piękne, a ludzie wspaniali. Czyż nie tak?
Z poważaniem
autor
Strona 3
Krok do przodu
1
Świat pokawałkowany był żelaznymi prętami kraty. Wyglądanie przez okno odbywało się
więc w ograniczonym zakresie, bo z przodu była krata, a wnęka dopiero za nią. Podobno ta
metalowa dekoracja powstała dwa lata temu. Kiedyś błyszczały tylko szyby. Miało to nawet swój
sens, bo na piętro wypuszczano tylko spokojnych i w dużym stopniu podleczonych już
pacjentów. Ale właśnie dwa lata temu trafił się nieprzyjemny fuks. Położyli na parterze deliryka
i wszystkim wydawało się, że po trzech dniach wyzdrowiał. Był spokojny, żartował
z pielęgniarkami, kłaniał się lekarzom, więc go przenieśli na piętro. Podobno od razu mu się
pogorszyło. Wrzasnął, że gonią go węże, rozpędził się i wyskoczył przez okno razem z szybą. Na
dole sterczała metalowa barierka okalająca schody prowadzące do piwnicy. Ta barierka od razu
się wygięła, a pacjent przeszedł do wieczności.
A ja nie. Ja sobie oglądam świat na tyle, na ile pozwalają mi kraty, gryzę kromkę chleba
z masłem, bo akurat jestem głodny, i – czekam na wizytę lekarską. Oprócz mnie czeka tu jeszcze
kilku zdziecinniałych staruszków, trzech podejrzanych o psychozy kryminalistów, których
wyciszono fenactilem, oraz ośmiu zwykłych alkoholików, którzy nigdy jeszcze nie mieli delirium
i myślą tylko cały czas o tym, kiedy wreszcie uchlają się na przepustce.
Wszedł doktor Kawecki. Miły pan w średnim wieku. Nikt go nie widywał zdenerwowanego.
Jak tylko któryś pacjent zaczynał rozrabiać, to doktor natychmiast zlecał mu z uśmiechem
zastrzyki. Tyłek bolał później od tych rozkoszy tak, że nie wiadomo było, co ze sobą zrobić. Ale
chęć do rozrabiania odchodziła na długi czas.
– To jak, panie Zadura? – zagaił doktor podchodząc do miejsca, w którym od dłuższego
czasu stałem. – Chce pan już jechać do domu?
– Wszystko mi jedno, panie doktorze – odparłem wzruszając ramionami.
– Oho! – zgorszył się. – Zachowuje się pan jak schizofrenik!
– Nic dziwnego, doktorze – mruknąłem niechętnie. – Otrzymuję przecież te same lekarstwa.
– Sądzi pan, że nie pomogły?
– Wątpię. Przyćmiły mnie tylko. Nic mi się nie chce. Nawet na baby nie mam ochoty.
– Po tygodniu wszystkiego się zachce! – roześmiał się jowialnie. – Zobaczy pan! Żona
postawi pana na nogi!
– O! To już przegwizdana sprawa! – zareagowałem żywiej. – Stoję na pozycji kawalera
z odzysku!
– Coś podobnego! Przecież stale dzwoni i pyta o pańskie zdrowie.
– Naprawdę?
Tym razem mnie zaskoczył. Palce u rąk zaczęły kręcić odruchowego młynka, a obojętnie
opuszczone powieki uniosły mi się automatycznie.
– Może ona ma nadzieję, że ja tu się wykończę, co? I dlatego pyta o zdrowie? Co ona
w ogóle mówiła panu o sobie i o nas? Na pewno nakłamała, ile się tylko dało!
Lekarz popatrzył na mnie z niepokojem w oczach.
– Z panem znowu jest niedobrze, panie Zadura. Głupstwa pan opowiada.
– Ho! ho! Panie doktorze! – zaśmiałem się ironicznie. – Moja żona to wyjątkowy
egzemplarz. Jej nie pomogłoby nawet dziesięć serii takich zastrzyków, jakimi poczęstował pan
mnie!
– To było konieczne – zauważył usprawiedliwiająco. – Był pan agresywny, mógł pan nawet
samemu sobie zrobić krzywdę.
Machnąłem ręką i spojrzałem mu zdecydowanie w oczy.
Strona 4
– Panie doktorze, miał pan kiedy żonę?
Wyprostował się z godnością.
– Miałem i mam nadal.
– I nie wywinęła panu jeszcze żadnego numeru?
– Nie i chyba…
– To znaczy, że ona pana lekceważy! – uciąłem jednoznacznie.
Lekarz przełknął ślinę, zastanowił się chwilę i zapytał:
– Chce pan być dzisiaj wypisany ze szpitala?
– Zastanowię się – odparłem obojętnie.
– Byle szybko i przed trzecią, jeśli wybiera się pan dziś.
Zostawił mnie, podszedł teraz do następnego pacjenta. Poświęcił mu najwyżej pół minuty,
potem popatrzył na pozostałych i opuścił salę. Najwyraźniej zaszkodziła mu ta rozmowa ze mną.
Pójdzie teraz do swojego gabinetu, zamknie się tam i będzie snuł rozważania na temat własnej
żony, która dotychczas nie wywinęła mu żadnego hopla. Powinien zaprosić mnie na konsultanta.
Mógłbym mu nawet herbatę zaparzyć.
Poczułem dłoń na ramieniu i odwróciłem głowę. Za mną stał Edek przewodniczący rady
pacjentów, podobno nieźle już podleczony alkoholik.
– Masz jeszcze ten swój płyn po goleniu, Bartek? – zapytał z przymilnym uśmiechem.
– Mam, a bo co?
– Suszy mnie.
– To napij się wody – poradziłem mu spokojnie.
– Kawał sukinsyna z ciebie! – ustalił groźnie.
– Odpieprz się, bo powiem Kaweckiemu o twoich upodobaniach i zaraz cię przeniesie na
parter. Skończą się przywileje ze swobodą i wychodzeniem na przepustki.
– Pogadamy na wolności! – wycedził przez zęby.
– Nie zdążymy – powiedziałem z cynicznym uśmiechem. – Zwiną cię w tym samym dniu,
w którym cię wypiszą ze szpitala. Ciesz się, że dotychczas nikt nie wie o twoich skłonnościach,
bo miałbyś dupę jak sitko. Kaweckiemu ciągle wydaje się, że ty jesteś podatny na psychoterapię.
A ty jesteś już kompletne dno! – zacząłem dygotać ze złości. – Powinieneś jak najszybciej utopić
się w gorzale! – wykrzyczałem na koniec.
Już wiedziałem, że poproszę o wypisanie do domu. Bo oto uświadomiłem sobie, że mój
przypadek to pestka. U mnie wszystko może się zmienić. A taki Edek to niemal denat! Żaden
szpital już go z tego bagna nie wyrwie. O! Patrzy na mnie wilkiem. Zjadłby mnie, gdyby mógł
i gdyby nie bał się konsekwencji. Jako przewodniczący ma wolne wyjścia, po południu lekarzy
nie ma, pielęgniarki zajęte są plotkami, więc można sobie zawsze wyciągnąć ukrytą butelkę
i strzelić jednego albo dwa głębsze. A taki z parteru nic nie może. „Głupiego Jasia” w dupę i do
wyra!
Mnie też tak kłuto. Ale od tygodnia już nie. Teraz jestem panisko, bo ordynator pyta, czybym
sobie już do domu nie poszedł. Może bym i poszedł, ale jeszcze muszę zjeść obiad. Zresztą
jeszcze nie wiem, czy pójdę, a właściwie – czy pojadę do domu. Nikt mnie tam specjalnie nie
oczekuje. Moje miejsce prawdopodobnie zajęła teściowa. Siedzi przy moim biurku i codziennie
tłumaczy żonie, jaka była głupia, że za mnie kiedyś tam wyszła. Dziecko jest małe, więc nic nie
pojmuje. Jak chce podkreślić swoją indywidualność, to wali w majtki i na tym się jego udział
w tym cholernym życiu kończy.
Zszedłem na dół i zajrzałem do gabinetu zabiegowego.
– Dzień dobry – powiedziałem obojętnie.
– Aha! – zawołała rozpromieniona oddziałowa. – Pan Zadura! Podobno chce pan nas już
Strona 5
opuścić?
– Dlaczego już? – spojrzałem na nią z wyrzutem. – A obiad?
Pokręciła głową ze zgorszeniem.
– Chłop całe życie będzie chłopem! – stwierdziła mocno. – Niech pan przynajmniej pójdzie
po swoje dokumenty do sekretariatu.
– Mogę iść. A wypiska od doktora?
– Już tam leży.
– Skąd doktor wiedział, że ja się wybiorę do domu?
Oddziałowa zrobiła wielkie oczy.
– Doktor wszystko wie! Nasz doktor jest najlepszym psychiatrą w szpitalu!
– Tak jest – zgodziłem się potulnie. – Idę do sekretariatu.
Szpital miał trzydzieści oddziałów, toteż sekretariat wybudowano na miarę liczebności łóżek.
Aż kilkanaście pokoi składało się na ten sekretariat. Zapukałem pod „dziewiątkę”, bo właśnie
tam mieściła się dokumentacja naszego oddziału. Wewnątrz siedziały cztery panienki w wieku
zachęcającym i wyglądały przez okno. Moje przybycie nie wywołało u nich żadnej reakcji.
Wszedłem drzwiami, i może dlatego nie miały powodu, aby odwracać głowy. Postanowiłem, że
trochę poczekam. Stanąłem więc za barierką i stoję. A za oknem rozkwitały akurat na żółto
mlecze. Widok był wspaniały. Oparłem się łokciami o barierkę i przestąpiłem z nogi na nogę.
A tu nic. Mlecze jak kwitły, tak kwitną nadal.
Zerknąłem na zegarek. Dochodziło wpół do dwunastej. Za pół godziny obiad, a mnie trzeba
wypisać kartę informacyjną, zalecenia lekarskie i różne takie pozdrowienia dla macierzystego
zakładu pracy. Spojrzałem przeciągle na plecy panienek, westchnąłem, otworzyłem drzwi
i wyszedłem. Okrążyłem budynek z drugiej strony. Były tam drzewa, trawnik i żółte mlecze.
A w uchylonym oknie cztery panienki. Parter był w miarę niski, nie musiałem nawet brać
specjalnego rozbiegu. Skoczyłem niemal w objęcia rozmarzonych dziewczyn.
– A pan co za jeden? – wrzasnęła blondynka. Widocznie była najbardziej nerwowa z nich
wszystkich.
– Bartłomiej Zadura jestem – przedstawiłem się. – Bardzo mi przyjemnie.
– Ale skąd pan tu się wziął?
– Stamtąd – pokazałem park za oknem.
– Kim pan w ogóle jest?
– Byłym wariatem – odpowiadałem bardzo uprzejmie, bo te żółte kwiaty nastroiły mnie
lirycznie.
Pytania padały jednak coraz głupsze. Widocznie szpital psychiatryczny otumania przede
wszystkim personel.
– O co panu chodzi?
– O obiad.
– O co?
– O obiad – perswadowałem łagodnie. – Ma być o dwunastej.
– Przecież tu nie stołówka!
– Tak, ale ja muszę na ten obiad zdążyć.
Popatrzyły na siebie, wciąż niewiele rozumiejąc. Nabrałem powietrza do płuc i zacząłem
szybko recytować:
– Jestem Bartłomiej Zadura, pacjent oddziału dwunastego, przywieziony tutaj przed dwoma
miesiącami z podejrzeniami o chorobę psychiczną. Obecnie czuję się wyleczony, zresztą nie
wiem, czy na pewno, ale mój ordynator twierdzi, że tak, wobec tego proszę o dokumenty i cześć!
– I cześć? – bezmyślnie powtórzyła blondynka.
Strona 6
– I cześć! – kiwnąłem głową.
Dopiero wtedy pojęły. Znalazły moją teczkę z dokumentami, wypisały mi kartę informacyjną
i skierowanie do lokalnej poradni zdrowia psychicznego. Miałem diagnozę: „Nerwica reaktywna
z silnym odczynem emocjonalnym”. A pod spodem: „Nie obserwuje się zmian psychotycznych,
trwałe cechy osobowości w normie”.
No, no! Pracowicie ten mój doktorek sobie to wykoncypował. Wystarczyło przecież napisać
„psychopatia”. Byłoby szybciej, a odpowiedzialność za terminologię o wiele mniejsza. I tak
wiem, że za bardzo normalny dla niego nie jestem. Napisał w „normie”, ale jeżeli jeszcze raz
mnie tu przywiozą, to diagnoza od razu przekręci mu się o sto osiemdziesiąt stopni. Zresztą i tak
kiedy wrócę do pracy, zabiorę się natychmiast do straszenia. Podobno życie na wariackich
papierach ma w sobie dużo uroku.
– Cześć, dziewczynki! – powiedziałem do zapatrzonych teraz dla odmiany we mnie
sekretarek. – A kysz!!! – zawołałem nagle i wyskoczyłem wysoko w górę.
Trzy zerwały się z miejsc, a jedna zupełnie zesztywniała. Wypogodziłem twarz, skłoniłem
głowę i delikatnie otworzyłem drzwi. Przekroczyłem próg, zamknąłem drzwi, otworzyłem je
znowu po chwili i wsunąłem głowę do środka. Jeszcze nie zmieniły pozycji.
– No, no, no! – skarciłem je łagodnie. – Przecież dzisiaj nie święto. Do roboty, panienki!
A kuku!
Wreszcie poszedłem sobie. Zostawiłem dziewczynom wrażeń na cały tydzień. Opowiedzą
wszystkim znajomym, jakiego to fajnego wariata dzisiaj wypisywały. Niby zdrowy, a za kukułkę
robił.
Na obiad były naleśniki z serem. Bardzo lubię naleśniki z serem, a pijaki nie lubią. Wobec
tego w krótkim czasie na moim talerzu było tych naleśników dwanaście. Rozparłem się
wygodnie na krześle i zacząłem jeść. Po czterech pierwszych zaintonowałem piosenkę „Morze,
nasze morze”. Nie wiem dlaczego, ale tak mi wyszło. Dwóch schizofreników zaczęło mi
towarzyszyć, stanowiliśmy niezły tercet. Obok mnie siedział kryminalista, który miał na
sumieniu teściową i dwóch kuzynów. Przysłali go tu z więzienia na badanie. Widocznie nie
mieściło się ludziom w głowie, jak można zabijać kuzynów, kiedy było już po teściowej.
– Ale wariaty w tym szpitalu! – powiedział bandyta, patrząc z zazdrością na moje naleśniki.
– Śpiewają zamiast żreć!
Przyszła oddziałowa i zapytała stereotypowo, co tu się dzieje. Wobec tego zamilkłem
i dorwałem się do pozostałych naleśników, a schizofrenicy śpiewali nadal. Zresztą całą zwrotkę
od początku.
– Panie Zadura – poprosiła oddziałowa. – Niech pan ich uspokoi!
– Załatwione, pani kierowniczko – wymamrotałem z pełną gębą i zwróciłem się teraz
w stronę śpiewaków. Nie przerywali ani na chwilę.
– Uwaga! Torpeda z prawej! – wrzasnąłem.
Pomogło. Pacjenci wytrzeszczyli oczy i zamilkli. Oczekiwali teraz na wybuch. Kryminalista
przyglądał mi się z szacunkiem, a oddziałowa z niewiarą.
– Pan to jest naprawdę inteligentny człowiek – powiedziała z powagą, gdy odchodziłem już
po obiedzie. – Jest pan prawie tak inteligentny jak nasz doktor.
Kiedy żegnałem się z doktorem, czekałem tylko na to, by usłyszeć, że jestem prawie tak
inteligentny jak oddziałowa. Niestety, popatrzył mi tylko głęboko w oczy i życzył szczęścia.
– A w razie czego – dodał gościnnie – ma pan u nas zawsze drzwi otwarte.
Przesadził. Te drzwi zawsze były zamknięte, tyle że niektórzy mieli do nich klucz.
Szedłem sobie powoli w kierunku bramy. Nad głową rozpościerały się gałęzie starych drzew.
Szpital był stary, to i drzewa stare. Za to portier w bramie był raczej młody. Taki w okolicy
Strona 7
czterdziestki.
– Do domu? – zapytał. – Wypuścili cię już? Tak prędko?
– Ano wypuścili.
– Nie przejmuj się! Walniesz sobie kilka setek, to znowu cię przywiozą!
Widocznie pomylił mnie z jakimś alkoholikiem. Niech mu brama lekką będzie!
– Ty! Słuchaj! – dobiegł mnie jeszcze jego głos, kiedy już wychodziłem na ulicę.
Odwróciłem głowę i poczekałem, aż się zbliżył.
– Ty chyba nie jesteś gazer, co?
– Nie – odrzekłem z poczuciem niższości.
– To znaczy, że psychiczny?
– Ano tak.
– Eee! – machnął pogardliwie ręką. – Wyglądasz jak porządny człowiek, to myślałem, żeś
gazer! A ty psychiczny?
– Psychiczny – przyznałem się jeszcze raz.
– To idź do diabła! – zdenerwował się na koniec. – A tak porządnie wyglądał… –
wymamrotał już sam do siebie.
Nadjechał autobus miejski. Miałem pięć przystanków do dworca kolejowego. Czułem się
trochę jak Odyseusz wracający z dalekiej tułaczki, a trochę jak banita, na którego najwyżej
policja czeka, aby go znowu odesłać z powrotem. Co będzie dalej? Początek zapowiadał się
nieciekawie. Z rozkładu jazdy wynikało, że pociąg mam dopiero wieczorem, a po drodze jeszcze
przesiadka. Zrobiło mi się smutno i w pierwszym odruchu chciałem wracać do szpitala.
Wszystko było tam lepsze niż na tym dworcu. Na tym dworcu nie było nawet nic porządnego do
jedzenia. A tam… naleśniki, a poza tym oddziałowa, która mnie tak wyróżniała, i ten portier, co
tak szanuje porządnych ludzi… Poczułem się nagle jak niemowlę, które odstawiono od piersi
w połowie ssania. Zakwiliłem w duchu i ze spuszczoną głową podreptałem do bufetu. Za
kontuarem nie było mleka. Było piwo.
Strona 8
2
Życie nie pieści. Wysiadłem z pociągu na kilka minut przed północą i natychmiast
skierowałem się do poczekalni dworcowej. Z rozkładu jazdy wynikało, że mam czas do trzeciej.
Rozejrzałem się po obszernej sali. Było chłodno, a poza tym nudą wiało z każdego kąta. Na
ścianach powiesił ktoś plakaty propagujące w cmentarny sposób oświatę zdrowotną: „Otyli żyją
krócej” i „Palenie szkodzi”. Tylko że pasażerowie mieli swój prywatny stosunek do takiej
propagandy. Siedzieli przy stolikach i palili tak, że trudno było oddychać. No i oczywiście
najwięcej było otyłych. Chwilowo wszyscy żyli.
Stoliki, jak to zwykle bywa w przybytkach publicznej użyteczności, traktowane były jako
matryce do eksperymentalnej wystawy w dziedzinie drzeworytu. Zauważyłem jednak
z niechęcią, że wszystkie próby artystyczne miały charakter tradycyjny i mało oryginalny.
Przeważały niekształtne figury geometryczne, esy-floresy oraz manifestacje liryczne w rodzaju
„Kocham Bożenę” lub „Janek jest dupa”.
Poczekalnia była dwupoziomowa. Na górze mieścił się bar, który wabił zapachem
kapuśniaku. Wszedłem na schody. Na półpiętrze stało czterech młodych i prawiło sobie głośne,
stereotypowe serdeczności.
– Ty, Heniek – mądrzył się akurat facet w ortalionowej bluzie, celując palcem w serce
chwiejącego się kumpla o odstających uszach. – Jakbym miał taką gębę jak ty, tobym nocnik
sobie na łeb wsadził, wywierciłbym otwory na oczy i nie zdejmowałbym tego nocnika do końca
życia.
Wypowiedź przekazywana była ze spokojem, ale też i ze zdecydowaniem. Dwaj pozostali
z szacunkiem wysłuchali faceta w ortalionie, a następnie przenieśli wzrok na Heńka. Heniek
mógł przecież zachować się równie interesująco, wyglądał zresztą na człowieka, który też ma
dużo do powiedzenia.
– Odsuń się trochę – powiedział więc Heniek do ortaliona – bo nie mogę wziąć rozmachu.
– Heniu! – zawołał pojednawczo jeden z obserwatorów. – Będziesz Józka bił? Przecież on
tak z dobrego serca ci powiedział!
– A będę! – zacietrzewił się Heniek i zrobił krok w tył dla nabrania upragnionego rozmachu.
Wyszło kiepsko, bo wpadł w poślizg i usiadł na betonowym schodku.
– Życie jest cholerne! – zapłakał z rezygnacją.
A więc i tutaj skończyło się widowisko. Wyminąłem aktorów i wlazłem na górę. Przy
bufecie stał zalany facet w waciaku i natrętnie kokietował sprzedawczynię.
– Proszę pani!
– A czego? – Sprzedawczyni stała akurat na czworakach i ścierała podłogę.
– Jest piwo?
– Już mówiłam, że nie ma!
– Nie ma piwa dla świata pracy? To kiedy będzie?
– Jak świat pracy wytrzeźwieje, to może wtedy będzie.
– Wtedy to piwo będzie już tylko jako zagrycha! – skomentował pijak, rozejrzał się po sali
i ryknął śmiechem. – Ale jej przygadałem! No nie? He! he! he!
Uśmiech miał radosny. Całą postacią pijak skierowany był w moją stronę. Gdybym się
zaśmiał, miałbym od razu towarzystwo. Bo pijak nie wyglądał na pustelnika.
Znowu zszedłem na dół. Tymczasem zrobiło się tu znacznie ciemniej. Zgasły dwie lampy
przytwierdzone do sufitu. Cierpliwie policzyłem, ile ich tam wszystkich wisi. Było osiem. Teraz
świeciły tylko te dwie. Przysiadłem się do wolnego kawałka jednego ze stolików i zasnąłem.
Śniło mi się, że zostałem ministrem zdrowia i że moim pierwszym urzędowym rozporządzeniem
Strona 9
była zamiana szpitali psychiatrycznych na dyskoteki. Przecinałem właśnie inauguracyjną wstęgę
podczas otwarcia jednej takiej schizofrenicznej dyskoteki, kiedy do uszu wtargnęła mi natrętnie
znana melodia…
Wśród nocnej ciszy…!
Ze złością podniosłem głowę. Do świetlicy wdarło się pięciu młodych. Kolędowali
przeokropnym sznaps-barytonem, a kiedy już wyczerpał im się zasób rymów, rozpoczęli naradę
wojenną.
– Dosyć śpiewania! – zarządził niski rudzielec.
– Czego dosyć? – nie dosłyszał kudłaty grubas.
– Śpiewania – poinformował go trzeci. Z oczu wyglądał mu niedorozwój umysłowy
średniego stopnia.
– To co bedziem robili? – zapytał niepewnie młodzian wystrojony w czarny garnitur
i koszulkę w poprzeczne paski.
– Bedziem dyskutowali, Franek – zagaił piąty, który tak na oko wyglądał na Zenka z Nowej
Woli.
– To czego oni nic nie mówią? – zdenerwował się Franek i pociągnął ręką po zaspanych
podróżnych.
– Bo głupie! – wyjaśnił autorytatywnie debil.
– Głupie też mogą mówić! – upierał się Franek.
– A jak nie chcą? – zaskoczył go debil z błyskiem triumfu w oczach.
– To w ryja ich! – podsumował sprawę Zenek z Nowej Woli.
– W ryja to tylko u was, w Michałkowie! – skrytykował zaraz rudzielec.
Pojąłem, że Zenek jest z Michałkowa, a nie z Nowej Woli.
– I nie każdy umie tak od razu w ryja, Szczepan! – dołożył swoje grubas.
Miałem więc niezbity dowód na to, że Zenek z Nowej Woli jest Szczepanem z Michałkowa.
– W Michałkowie można w ryja – przypomniał sobie debil – bo tam same sukinsyny
mieszkają.
– To ja też jestem sukinsyn? – zaciekawił się Szczepan.
Sam byłem tego ciekaw, bo jeszcze brakowało mi czegoś do pełnej charakterystyki
Szczepana.
– A jak?! – zaśmiał się ironicznie debil. – Ty jesteś największy sukinsyn w Michałkowie!
No! Teraz było już wszystko jasne.
Z postawy Szczepana wynikało jednak, że za chwilę odwoła on się do opinii pozostałych
kumpli. Słowem: złoży reklamację. Niech tylko złapie drugi oddech. Zaraz… zaraz… Już!
– Ja jestem największy sukinsyn?
Pytanie zabrzmiało groźnie. I na tyle głośno, że z pewnością usłyszała je bufetowa na górze.
Może już starła tę podłogę. Chyba że zabrudziła ją ponownie i teraz znowu ściera.
– A jesteś! – odparł rudzielec w imieniu pozostałych. – Nie chciałem ci tego mówić, ale teraz
mówię!
– To i wy wszyscy jesteście sukinsyny! – oświadczył Szczepan i odetchnął głęboko.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła trzecia. Zaraz będzie mój pociąg. Wyminąłem pięciu
sukinsynów i wyszedłem na peron. Akurat pociąg wtaczał się na stację.
Strona 10
3
W pierwszym przedziale od drzwi siedziały tylko trzy kobiety. Jedna była młoda, druga
średnia, a trzecia stara. Jak w baśniach Andersena. Na końcu zawsze wychodziło, że młoda była
wiedźmą, a stara niewinną dziewicą. Tylko średnia pozostawała ciągle średnią, bo do takiej to
nawet Andersen nie umiał się przyczepić.
W przedziale było smrodliwie. Wszystkie trzy paliły papierosy i patrzyły w okno.
Spojrzałem na tabliczkę przybitą ponad drzwiami. „Dla niepalących”. Czyli dla mnie.
Wszedłem i od razu mnie zatkało.
– Ale tu śmierdzi! – powiedziałem na powitanie.
Podniosły głowy z oburzeniem.
– Teraz ludzie nie mają żadnej kultury – powiedziała stara do średniej.
– Żadnej – potwierdziła średnia.
– Ani ogłady – pogardliwie uzupełniła młoda.
W trakcie powolnego rozpinania płaszcza zacząłem cicho pogwizdywać.
– A mężczyźni nie mają żadnego szacunku dla kobiet – stwierdziła na własną
odpowiedzialność średnia.
– Rzeczywiście – dodała stara. – Gdzie ta rycerskość, która cechowała mężczyzn przed
wojną?
– W partyzantce zginęła – mruknąłem do guzika, który zaplątał się w pętelce.
– Pan coś mówił? – zapytała niechętnie średnia.
– Że okno trzeba otworzyć – zaryzykowałem uprzejmie.
– Ależ dlaczego? – oburzyła się stara. – Tak panu ciepło?
– Śmierdzi – odparłem mniej uprzejmie. – Wywietrzymy i nie będzie śmierdziało.
– A co panu tutaj tak śmierdzi? – zaczepnie odezwała się młoda.
– Dym – rzekłem krótko. – To przedział dla niepalących.
– Pan nie pali? – ze zdziwieniem zapytała średnia.
– A to ci dopiero mężczyzna! – pogardliwie wykrzyknęła młoda. – Nie pali!
– Prawdziwy mężczyzna zawsze pali – stwierdziła patetycznie średnia.
– Ale tylko prawdziwy! – uzupełniła młoda. – A nie jakiś taki…
Wyglądało na to, że próbują mnie zdenerwować. O! Nie ze mną takie numery. Z nerwów to
już mnie wyleczyli.
– Współczuję pani – uśmiechnąłem się do młodej.
– A to z jakiego powodu? – zapytała podejrzliwie.
– Że dotychczas miała pani okazję poznać tych prawdziwych mężczyzn tylko po dymie.
Chyba się zaczerwieniła. Ale nie byłem pewny.
– Ja bym pani z przyjemnością dostarczył innych dowodów na prawdziwość. I to bez dymu.
Tacy chyba szybko się wypalają. Lubi pani tak raz-dwa i po wszystkim?
Teraz na pewno się zaczerwieniła.
– Ciekawa jestem, jakie to są te pana dowody – zagulgotała średnia.
– Proszę pani – skłoniłem głowę ze słodkim uśmiechem. – Pani to już nie dotyczy. Dla pani
minął już termin gwarancji.
– Coś podobnego! – uniosła się stara.
– Dla pani tym bardziej – powiedziałem przekonująco. – Na panią jest już nałożona karencja
i z tego względu powinna pani znajdować się w specjalnym rezerwacie. Wobec tego co pani robi
w tym pociągu? Ma pani przepustkę?
Zakrztusiła się dymem tak okropnie, że poczułem nagle wyrzuty sumienia.
Strona 11
– Jak pan mógł tak powiedzieć? – odezwała się z wyrzutem młoda.
– Przepraszam – powiedziałem pojednawczo i z niepokojem obserwowałem starą. Sprawiała
wrażenie na pół uduszonej.
– Trzeba otworzyć okno! – powiedziałem energicznie i szarpnąłem za uchwyt.
Wleciało nagle tyle świeżego powietrza, że stara zaczęła dusić się od nowa. Tym razem od
wiatru. Odczekałem jednak kilka chwil, zanim zamknąłem okno. Stara była niemal ugotowana.
Przez kilka minut panowała cisza. Czułem jednak, że kobiety ponowią niebawem swoje
ataki.
– Przepraszam pana – odezwała się znowu średnia. – Widzę, że ma pan jakąś gazetę. Czy…
mogę?
– Służę uprzejmie.
– Dziękuję – skinęła odruchowo głową i ze zdziwieniem popatrzyła na tytuł pisma. – O! To
pan z daleka podróżuje!
– Właśnie.
– Pan tam mieszka? – zapytała pojednawczo.
– No… mieszkałem przez ostatnie dziesięć lat – odpowiedziałem mrużąc konspiracyjnie
oczy.
Młoda spojrzała z zainteresowaniem na rozłożoną gazetę i zapytała:
– A co tam właściwie można robić?
– Ludzie mają różne zajęcia – rzekłem spokojnie. – Ja na przykład siedziałem w więzieniu.
Średnia odruchowo wtuliła się w swój kąt przy oknie.
– Dziesięć lat… – zaczęła niepewnie młoda.
– Tak – powiedziałem spoglądając na zegarek. – Dziesięć lat temu udusiłem teściową.
Stara spojrzała na mnie z przerażeniem, uśmiechnąłem się do niej rozbrajająco.
– Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat – gawędziłem refleksyjnie. – W tym wieku
mężczyzna nie potrafi jeszcze myśleć rozsądnie.
– To racja – odezwała się lękliwie średnia.
– I dlatego nie wziąłem pod uwagę wszystkich okoliczności – kontynuowałem spokojnie. –
Bo kto mógł przewidzieć, że sparaliżowany teść wstanie nagle z fotela i wyskoczy przez okno
w spiżarce!
Stara głośno przełknęła ślinę. Średnia chyba trochę się spociła.
– Na szczęście mieszkanie było na trzecim piętrze, więc kiedy teść wyskoczył, to połamał
sobie nogi i później znowu go sparaliżowało.
Zauważyłem, że młodej udzielił się makabryczny nastrój i że jeszcze nic nie chwytała.
– Ale drań tak krzyczał tam na dole, że zaalarmował sąsiadów i sprawa od razu wyszła na
jaw – zakończyłem.
Teraz wszystkie patrzyły na mnie spod oka. Byłem króciutko ostrzyżony, a nie golona od
dwóch dni broda niemal dorównywała długością zarostowi na głowie. Trochę wyglądałem na
zbója, a trochę na sukinsyna.
– Ale teraz – odezwała się słodziutko stara – to chyba nie opłacało by się panu nikogo… –
zatrzymała się niezdecydowanie.
– Dusić – dokończyłem nurtującą ją myśl.
– Właśnie. Te dziesięć lat…
– To kawał życia – uzupełniła średnia.
Za oknem był już dzień, a one ciągle swoje. Już nabierałem pewności, że byłyby srodze
zawiedzione, gdybym nagle okazał się na przykład klerykiem jadącym z seminarium
w odwiedziny do mamusi.
Strona 12
Wstałem i założyłem płaszcz.
– Co pan teraz zrobi? – zapytała odważnie średnia.
– Wysiądę. Przecież za kilkanaście minut dojeżdżamy.
– Ale co pan w ogóle zrobi?
Na jej twarzy ukazały się niezdrowe rumieńce. Strach minął. Teraz trzeba wyciągnąć jak
najwięcej wrażeń, bo okazja do przebywania w jednym miejscu razem z dusicielem może się już
nie powtórzyć!
– W ogóle? – zastanowiłem się przygryzając wargę. – A cóż ja mogę zrobić? Wynajmę się
gdzieś za wampira i tyle! – powiedziałem groźnie i wyszedłem na korytarz.
Jakiś człowiek stojący przy oknie spojrzał na mnie i szybko zamknął się w przedziale.
Musiałem coś w sobie mieć. Na wszelki wypadek przeszedłem do drugiego wagonu. Było tam na
tyle tłoczno, że już nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Strona 13
4
Moje miasto powitało mnie słoneczną pogodą. Był jeszcze wczesny ranek, kiedy wyszedłem
na ulicę, ale poczułem się nieswojo na myśl o tym, że niedługo znajdę się w moim domu, gdzie
ani żona, ani dziecko nie oczekują mnie tak wcześnie.
Spojrzałem uważnie na szybę wystawy sklepowej. Najpierw obejrzałem towary, potem
siebie. Towary wyglądały kiepsko, ja – jeszcze gorzej. Wróciłem na dworzec. W kiosku kupiłem
żyletkę i maszynkę do golenia. Muszę się ogolić, a najlepiej będzie, kiedy zrobię to
własnoręcznie. Żaden fryzjer zresztą nie rozpoczął jeszcze o tej porze urzędowania.
Ustawiłem się na wprost toalety opatrzonej trójkątem i energicznym krokiem
pomaszerowałem naprzód.
Babcia klozetowa wyglądała na tle swojego kafelkowego królestwa smrodu jak archanioł
Gabriel wypędzający Adama i Ewę z raju.
– Czego tu? – burknęła na mój widok.
– Uszanowanie pani dyrektorce! – zawołałem kordialnie.
– Tylko bez ubliżania! – zastrzegła się od razu.
– Najmocniej przepraszam.
– Dobra, dobra! – przerwała. – Na krótko czy na dłużej?
– Ja tu przyszedłem… – zacząłem oględnie.
– Wiadomo, po co tu ludzie przychodzą! – zawołała. – Przecie nie na herbatę!
– No właśnie. Ja też… – cały koncept rozpłynął mi się w tym smrodzie.
– To trzeba było od razu tak mówić! Kabina numer sześć! – zadecydowała ozięble.
No i co miałem robić? Przecisnąłem się obok babci i powędrowałem na wyznaczone miejsce.
Drzwi były zalotnie uchylone, jak gdyby przygotowane dla mnie. Wlazłem więc do środka, ale
zanim sięgnąłem do portek, zorientowałem się, że w drzwiach brakuje haczyka. Niedobrze.
Sprawa była intymna, a haczyk przepadł.
– Nie ma haczyka! – zaraportowałem głośno babci.
– Pewno, że nie ma – zgodziła się babcia.
– Lepiej by było, gdyby był – zapewniałem ją delikatnie, kłaniając się przy tym niezdarnie.
Czoło babci zachmurzyło się.
– Panie! – wrzasnęła ostro. – Czy ja jestem ślusarzem? To moja wina, że nie ma haczyka? Ja
tu jestem urzędniczką państwową na służbie, a pan mi przeszkadza w pracy! Co pan sobie
wyobraża? Ja zawołam milicję!
Szybko wpadłem do swojej kabiny. Od razu poczułem się bezpieczniej. Co ja bym zresztą
robił z milicją w klozecie?
Płaszcz powiesiłem na wielkim gwoździu i z uwagą zacząłem oglądać dziurkę po haczyku.
Nagle zaszeleściło coś po mojej lewej stronie. Znaczy, że wszystko w porządku i że nie jestem na
bezludnej wyspie. Mam sąsiada. Rozejrzałem się teraz po drewnianych ściankach i z szacunkiem
pochyliłem głowę wobec spuścizny artystycznej anonimowych autorów. Niektóre fragmenty
idealnie odpowiadały mi duchowo. W krótkim czasie dokonałem też teoretycznego podziału
zarejestrowanej tam twórczości na trzy grupy tematyczne. Przede wszystkim istniały
najwyraźniej wykaligrafowane teksty poetyckie, wśród których przeważała liryka
okolicznościowa. Następnie – sporo miejsca zajmował epos batalistyczny zawierający barwne
przedstawienie walki pomiędzy pewną Krycha a pewnym Józkiem i co z tego wynikło. Odrębną
grupę stanowiła publicystyka zaangażowana uwidoczniająca czytelnikowi istnienie dużych
możliwości w zakresie naprawy Rzeczypospolitej.
Tak się przejąłem lekturą zapisów ściennych, że aż wypieków na swojej nie ogolonej gębie
Strona 14
dostałem. Mało brakowało, a byłbym zupełnie zapomniał, po co tu przyszedłem. Na szczęście
w pewnej chwili sąsiad z lewej zagrzmocił przeciągle. Atmosfera zrobiła się swojska. Trzeba
było wreszcie coś robić.
Wyciągnąłem sznurówkę z buta, przewlokłem ją z trudem przez dziurkę po haczyku, potem
zawiązałem i końcówkę okręciłem wokół gwoździa przybitego u futryny. Nawet nieźle trzymało.
Uśmiechnąłem się z zadowoleniem, ściągnąłem portki i przycupnąłem na muszli.
Sąsiad z lewej znowu załomotał siarczyście.
– Hej tam, panie! – dał się słyszeć oburzony głos babci klozetowej. – Bo mi pan muszlę
rozwalisz! Nie możesz pan trochę spokojniej? Kto mi zapłaci za pękniętą muszlę? Ładnie będę
wyglądać, kiedy przyjdzie inspektor nadzoru i zobaczy popękaną muszlę! Kategorię mi obniżą!
Zrobiło się cicho, nie było nawet najdelikatniejszego stęknięcia. Z przerażeniem
zauważyłem, że mnie babcia całkowicie z konceptu wybiła. Napiąłem się jak kulturysta za
krzakiem, a tu nic. Odczekałem jeszcze spory moment i znowu nic.
– Cholera! Nic z tego nie będzie! – mruknąłem półgłosem.
Przysunąłem ucho do ściany, żeby usłyszeć, czy ktoś mi czasem nie współczuje. Ale cały
czas panowała cisza. Nawet ten grzmociarz z lewej nie dawał znaku życia. Może go własne
decybele utłukły?
Ubrałem się i wyciągnąłem sznurówkę z drzwi. Już nawet na golenie straciłem ochotę. But
zawiązałem prawidłowo i marszowym krokiem wyszedłem z klozetu. Babcia dopadła mnie zaraz
za drzwiami. Zdenerwowana była niepomiernie.
– Panie, a pieniądze? Płacisz pan przecież dwa złote?
O, to mi się już nie podobało. Za co mam płacić? Niech babcia idzie i sprawdzi. Nie zapłacę
i koniec. Dla zasady.
– Panie! – zakrzyknęła znowu.
Przyspieszyłem kroku. Babcia za mną. Cholernie pazerna baba. Już prawie biegłem.
– Masz zapłacić, ty łobuzie! – wrzeszczała, kolebiąc się z nogi na nogę w zapamiętałym
pościgu za mną.
Ludzie przyglądali mi się z zainteresowaniem. Odpowiadałem im przyjacielskim uśmiechem,
ale babcia coraz bardziej deptała mi po piętach. Doszedłem do dworcowego wejścia i tam
natychmiast puściłem się biegiem. Na finiszu nie straszna mi żadna babcia.
Przyhamowałem dopiero przed skrzyżowaniem. Przede mną jaśniały czerwone światła, ale
za mną tylko słońce. Odetchnąłem swobodnie.
Strona 15
5
O godzinie ósmej stanąłem na przystanku tramwajowym. Postanowiłem wreszcie pojechać
do domu. W wewnętrznej kieszeni marynarki nosiłem konspiracyjnie umieszczony świstek
papieru, na którym widniało, że jako były wariat mam prawo do trzytygodniowej kwarantanny.
Ustawodawca miał tu na uwadze miejsce pracy, z czego wniosek, że był on kawalerem,
wdowcem, przewlekłym rozwodnikiem lub po prostu pedałem. Bo od pracy jeszcze nikt nie
zwariował, natomiast od żony już niejeden. Z radością więc udałbym się natychmiast do pracy,
byle tylko uchronić się jeszcze na te dwadzieścia jeden dni przed spotkaniem z żoną. Ale
świstek… Zresztą, nie będę się powtarzał. Jadę do domu. Jak zapukam nogą i stanę w drzwiach
na czworakach, to może na najbliższe kilka dni będę miał trochę spokoju. Moja żona jest
okropnie bojaźliwa. Jeżeli już miała mi kiedykolwiek coś oryginalnego do powiedzenia, to
krzyczała z windy. Żebym nie mógł jej dosięgnąć.
Mniejsza o to. Na przystanek wjechał tramwaj. Prowadziła panienka w wieku
przyzwalającym. Na szczęście aktualnie żaden wiek ani żadna płeć do niczego mnie nie
zachęcały. W szpitalu dali mi tyle szczęścia w strzykawce, że musiałbym co chwila zaglądać
w spodnie, aby się przekonać, czy jeszcze jestem chłop. Usiadłem, bo akurat jakiś pasażer
podniósł się z miejsca. Zresztą byłem nie ogolony, wyglądałem jak rekonwalescent albo jak
bandyta i miejsce prawnie mi się należało.
Na pierwszym przystanku do mojego wozu dołączyła spora gromadka ludzi. I wtedy…
– Bilety do kontroli proszę! – zabrzmiało z przedniego pomostu.
Głos był donośny, a treść wypowiedzi niechybnie zwiastowała nieplanowaną składkę na
rzecz miejskich zakładów komunikacji. Ludzie rzucili się do kasowników z taką energią, jakby
od tego kroku zależało, czy dostaną tramwaj na własność. A ja nie. Trzy stówy przygotowałem
spokojnie i z nonszalancką miną czekałem na urzędową sekwestrację. Tyle czasu nie jeździło się
tramwajami, to chyba można zapomnieć o skasowaniu biletu. Tym bardziej, że w ogóle go nie
zdążyłem jeszcze kupić.
Nagle przez tłum uspołeczniających się przy kasownikach gapowiczów przedarł się znajomy
cień i stanął naprzeciw mnie.
– A pan? – powiedział cień. – Bilecik pan ma, że tak pan siedzi jak hrabia na nocniku? Cha!
cha! cha!
Dopiero po uśmiechu zorientowałem się, że to Dzidek. Kulturysta z awansu społecznego. Do
czołówki krajowej w tym sporcie dostał się dopiero wtedy, kiedy wszyscy mistrzowie wymarli
od przedawkowania hormonów tuczących.
Pochylił się nade mną i szepnął dyskretnie:
– Wiejmy, bo mnie tu za chwilę zlinczują!
Akurat dojeżdżaliśmy do przystanku. Pasażerowie już mocno zaczynali żałować, że tak łatwo
dali się wrobić w to kasowanie biletów i teraz nieprzychylnie spoglądali na Dzidka. Jeszcze
niezupełnie wiedzieli, co jest grane, ale wystarczyłby tylko jakiś przywódca, który by wskazał
ręką i od razu azymut sfrustrowanej społeczności ustawiłby się na roześmianą mordę Dzidka.
Wysiedliśmy. Na chodniku Dzidek odetchnął pełną piersią. Odwrócił się w stronę
oczekującego na zielone światło wozu i krzyknął:
– A nie ociągać mi się z tym kasowaniem więcej, bo będzie kara! Cha! cha! cha!
Potem złapał się za brzuch i jeszcze prawie pół minuty ryczał ze śmiechu.
– Ale numer, no nie? – powiedział na zakończenie. – Zjemy coś?
– Możemy – odpowiedziałem. – Gdzie?
– W barze mlecznym. Cha! cha! cha! Ja stawiam! – dodał patetycznie.
Strona 16
– Co stawiasz?
– Pierogi ruskie! Cha! cha! cha!
W ogóle nie można było z nim rozmawiać. Usiedliśmy w tym barze przy dwóch porcjach
pierogów i przy czterech litrach mleka. Mleko to najlepsze paliwo dla Dzidka. Podobno na
treningu takie mleko od razu zamienia się w mięśnie. Zresztą wodę mineralną Dzidek też lubił.
W wodzie podobno też jest coś na przyrost siły.
– Dawno cię nie widziałem – odezwał się Dzidek po wypiciu czterech kubków. Przy jedzeniu
nigdy się nie śmiał. Tak samo poważny bywał na treningach.
– Chory byłem – odparłem obojętnie. – Na głowę.
– I co?
– Nic. Teraz jestem zdrowy. Mam nawet zaświadczenie, że jestem normalny.
– A co u małżonki? Też zdrowa?
– Nie wiem. Kawał czasu jej nie widziałem.
– Bardzo dobrze – pochwalił i wzniósł piąty kubek. – Twoje zdrowie!
– A co u ciebie? – zapytałem. – Nie pracujesz?
– Nie – Dzidek pokręcił głową. – Dzisiaj nie jestem w formie. Jutro będę pracował.
– Dobra robota – skomentowałem oszczędnie i wyjrzałem przez okno.
Naprzeciwko, jak zaklęty zamek, wznosiła się restauracja kategorii „S”. Przed wejściem stał
gruby facet w okrągłej czapce ze sztywnym daszkiem.
– Chciałbyś być takim facetem? – zagadnąłem Dzidka.
– Nie – odparł i wypił ostatni kubek mleka. Czapka mi się nie podoba. Cha! cha! cha!
Idziemy?
Wyszedł pierwszy i swoimi szerokimi barami zasłonił mi na chwilę cały świat.
Kiedyś Dzidek udzielał prasie wywiadu. Prasa zapytała, jak to jest z tymi muskułami. Trzeba
je mieć od urodzenia czy też rosną one niektórym ludziom później. I czy kulturysta ma muskuły
czy siłę. Podobno tego dziennikarza podniósł Dzidek do góry i zapytał, czy tamten ma skrzydła.
A działo się to na trzecim piętrze. Facet miał jednak szczęście, bo Dzidek tylko z pozoru jest
groźny, ale w ogóle to człowiek łagodny jak jeż pod pierzyną.
Na całą stronę było potem o Dzidku. Że w dzieciństwie przechodził mnóstwo chorób. Że
miał paraliż, anemię, gruźlicę, koklusz, odrę, zapalenie mózgu, dyfteryt i padaczkę. I że cały ten
kataklizm anatomiczno-fizjologiczny potrzebny był mistrzowi do stworzenia sobie później
żelaznej motywacji na konto przyszłych zabiegów ze sztangą. Liczy się duch! A ponieważ duch
nigdy nie opuszczał mistrza, wobec tego mistrz wyklepał swoje ciało do pożądanej formy
w ciągu wieloletnich ćwiczeń. W gazecie stało jeszcze o tym, czego to Dzidek musiał się wyrzec,
zanim został mistrzem. Wyrzekł się więc picia, palenia i dyskotek. Najgorsze są ponoć dyskoteki,
gdzie decybele mogłyby ubić mistrza na amen.
Z informacji prasowej wynikało też, że Dzidek opanował język angielski, aby
z odpowiednich magazynów zagranicznych wyczytać, czego jeszcze wyrzekali się najlepsi
kulturyści amerykańscy, dopóki nie zdobyli tytułu Mister Universum. Dzidek dawał też rady
przyszłym adeptom. Było tam głównie o jedzeniu. W zasadzie jeść należy stale, a jeśli się nie da,
to przynajmniej często. Oddychać należy mimo wszystko częściej.
Pamiętam, że wtedy spodobała mi się ta propaganda, jaką mój przyjaciel wypuszczał
w świat. Jak przeczytałem, to natychmiast postanowiłem zostać kulturystą. Ponieważ jednak po
przeczytaniu artykułu żaden mięsień mi nie przyrósł, poszedłem więc do Dzidka na trening.
– Tu masz sprzęt – powiedział Dzidek. – Zrób rozgrzewkę i tyraj!
Poważny był jak orzełek na dwudziestogroszówce, bo akurat miał trening, a na treningu nie
ma nic do śmiechu.
Strona 17
W każdym razie na pewno zacząłem wtedy od rozgrzewki. Oparłem się o ciepły kaloryfer
i popatrzyłem naokoło. Ludzie, którzy tam się kręcili, mieli na ogół nieszczęśliwe twarze. Brali
żelastwo do rąk i od razu zaczynali jęczeć. Niektórzy rzęzili, jakby ich kto dusił. Wyraźnie
brakowało im tlenu. We wszystkich kątach zanosiło się na agonię.
Zmęczyłem się samym patrzeniem na to piekło. Czego tam nie było! Hantle, wyciągi, ławy,
liny, sznurki, ściskacze, skręcacze, stojaki, deski, drągi, wieloczynnościowy Atlas i wszystko
inne, co stosowała średniowieczna inkwizycja do nawracania sceptyków na ortodoksyjną wiarę.
Swoją drogą od tamtej pory mam duży podziw dla samozaparcia tych ludzi, którzy żadnych
gratyfikacji finansowych nie otrzymują, poza samymi mistrzami oczywiście, umartwiają się kilka
razy w tygodniu, żrą owsiankę jako menu z wyboru, odmawiają sobie codziennych radości i – nie
wpadają w obłęd.
A Dzidek jest z nich wszystkich najlepszy. I humor ma wprost niewiarygodny. Przynajmniej
raz w tygodniu straszy ludzi kontrolą biletów tramwajowych, czasami dzwoni do znajomych
i pyta, czy to prawda, że przed godziną ukradziono im samochód, bo właśnie słyszał komunikat
milicji. Trzydziestoletnie panienki zamęcza informacjami o jakimś wybuchu w miejscu
zamieszkania tychże panienek oraz komentarzem, że wspomniany wybuch najprawdopodobniej
spowodowany został nagłą utratą długo przechowywanej przez nie cnoty.
Takiego dowcipnego jak Dzidek nie ma w całym mieście. Nawet w kraju nie ma. Przed
zawodami sportowymi rozśmieszy swoich przeciwników do tego stopnia, że już nie nadają się do
zawodów. No i wygrywa. Nie ożenił się mimo podeszłego wieku, bo mówi, że jakby się ożenił,
toby go baba na treningi nie puszczała i nie miałby kto wygrywać meczów. A zdaniem Dzidka,
nikt oprócz niego nie nadaje się do wygrywania.
Taki jest Dzidek. W każdym razie zaraz po zjedzeniu śniadania zgłosił chęć odprowadzenia
mnie pod same drzwi mojego mieszkania.
– Jakby co – powiedział – to mogę kogoś przestraszyć.
No i dobrze. Zajechaliśmy na miejsce i cichaczem podeszliśmy pod drzwi. Trochę mnie
ścisnęło w gardle, bo stęskniłem się za tymi drzwiami. Nadstawiłem ucha i od razu dobiegł mnie
wiecznie radosny głos teściowej:
– A twój mąż już wie, że będę mieszkać z wami?
Zbladłem, a Dzidek zamknął oczy, żeby nic nie mówić.
– Już ja mu wytłumaczę – odpowiedziała moja żona. – Chyba się ucieszy, bo mama zajmie
się dzieckiem, a on potrafi docenić takie poświęcenie.
– Pamiętaj, że w razie czego masz natychmiast brać rozwód!
Dzidek wyciągnął do mnie rękę.
– Gratulacje! – wyszeptał konspiracyjnie. – Teściowa to jest to, czego ci najbardziej w życiu
zawsze brakowało!
Spuściłem głowę i już nie słuchałem, co tam się planuje za drzwiami. Dzidek pociągnął mnie
w stronę windy.
– Pomieszkasz trochę u mnie – powiedział – a później zobaczymy.
Strona 18
6
Po dwutygodniowym pobycie u Dzidka było mi już lekko na duchu, ale ponieważ niedługo
miało rozpocząć się lato, wypadało coś zaplanować. Pieniędzy miałem niewiele, a za tydzień
należało iść do roboty. Już sobie wyobrażałem moje przyjście do szpitala, w którym byłem
zatrudniony: pani docent pierwsza się ukłoni i zapyta o zdrowie. Powiem, że dziękuję
i wyszczerzę zęby do doktora Mustafy. Chyba się zlęknie, bo już na pewno wie, że jestem wariat.
A wariata każdy musi się bać. Pielęgniarki poinformuję urzędowo, że zostałem dyrektorem
szpitala i że je zwalniam. Ojej! Wszyscy pomyślą, że uciekłem z tej psychiatrii. Co robić?
Przecież jak się nie wygłupię, to zaczną mi współczuć. Kto wie, czy Mustafa nie wpadnie na
pomysł, aby znosić mi kanapki do pracy. Nie, trzeba zrobić co innego. Na początek pójdę do
poradni zdrowia psychicznego. Niech dadzą jeszcze miesiąc wolnego. Muszę się opalić. Pod
opalenizną nie będzie tak widać, żem wariat…
Dali to zwolnienie. Odstawiłem takiego sierotę, jak gdybym został niedawno znaleziony
w pegeerowskim kartoflisku razem ze stonką ziemniaczaną.
– Niech się pan uspokoi! – wołała ze współczuciem taka jedna doktórka, kiedy widziała, jak
mi ręce latają. A latały, bo miałem stracha, że się wyda. Nawet jąkać się zacząłem – taki byłem
zmarnowany i przejęty swoją rolą.
Nawypisywała mi w karcie zdrowia pół strony kompleksów, chorób i stanów psychicznych.
Nawet Dzidek by się tego wystraszył, gdyby widział. Dobrze, że tego dnia psychologa nie było
na miejscu. Badania testowe od razu by wykazały, jaki bałach wciskam. A ta doktórka to jakaś
literatka. Tak się rozpisała, że jej kartki zabrakło. Na szczęście nie zdążyłem tego wszystkiego
wyczytać, bo na pewno zmartwiłbym się jeszcze bardziej niż ona.
– To co robimy? – zapytał później Dzidek.
– Nie wiem. Jeżeli ci się znudziło, to powiedz. Wezmę manatki i wrócę do swojego
mieszkania.
– Nie gadaj głupot! – zaprotestował od razu. – Przecież tu jest dużo miejsca. Jak już
pokochasz teściową, to pójdziesz. A na razie siedź!
Posadził mnie na krześle, a sam pojechał na trening. Siedziałem i wyglądałem przez okno.
Na ulicy spacerowali różni ludzie. Żony z mężami, matki z dziećmi i babcie z siatkami pełnymi
zakupów. Nawet miałem chęć przyłączyć się do nich, ale jak? Mogę najwyżej powędrować na
spacer z Dzidkiem. Tyle że nie teraz, lecz kiedy wróci, zresztą to też nie wiadomo, czy nie będzie
wolał sobie poleżeć.
W ciągu pięciu minut ustaliłem, że beznadziejne jest to moje życie z Dzidkiem. Powinienem
pójść do własnego domu, uściskać żonę, pokłonić się teściowej i natychmiast wysłać ją do
Dzidka, zanim ten wróci z treningu. Niech to diabli! Przecież teściowa jest kobietą zupełnie do
rzeczy. Dopiero w parze z moją żoną tworzą wiedźmiarski duet. Co za szatan podkusił mnie
kiedyś, abym zapisał się do tego stowarzyszenia! Poleciałem na ładną buźkę zamiast na… na
hektary. Gdybym ożenił się z córką rolnika indywidualnego, byłabym dziś indywidualnością,
a żona byłaby u mnie za kuchtę. Jeszcze tylko nie wiem, czy bycie indywidualnością to dobrze
czy źle. Może lepiej ożenić się z Dzidkiem? Ma swoje felery, ale kto ich teraz nie ma!
Po godzinie rozbolała mnie głowa. Zażyłem dwie tabletki i na kilka minut przestałem
myśleć, ale mimo wszystko czułem się coraz gorzej. Jako absolwent szpitala psychiatrycznego
powinienem mieć obniżone samopoczucie. Zgadza się, mam obniżone. Powinienem też mieć
obawy, że żona zechce pozbyć się mnie jako człowieka niepełnosprawnego umysłowo. Też
pasuje, bo takie obawy akurat mam. Co ona zrobi, kiedy tam przyjdą?
– Najpierw stanie za stołem – wyłożył Dzidek, gdy już wrócił – a później trochę ci się
Strona 19
przyjrzy. Jeśli nie będziesz zezował, to może nawet poda ci rękę.
– Ale przecież muszę wreszcie zacząć żyć normalnie! – zakrzyknąłem.
– Normalnie to żyję tylko ja – wyraził się Dzidek, zdjął koszulę, napiął muskuły i wysapał. –
O, to jest normalna sprawa, bracie! Sto osiemdziesiąt w wyciskaniu leżąc. Kapujesz?
– Kapuję.
– To w porządku. A twoja teściowa ile wyciska?
Zastanowiłem się chwilę.
– Nie mam pojęcia. Ale chyba sto osiemdziesiąt by nie wzięła. A może?…
– Jak to „może”?
– Kiedy w nią zły duch wejdzie, wtedy wszystko jest możliwe.
– Ty mnie, stary, nie zrozumiałeś – podniósł rękę Dzidek. – Mnie nie chodzi o doping. Niech
ona pokaże, co potrafi bez dopingu!
Z Dzidkiem można tak bez końca. Jako człowiek samotny uprawia coś w rodzaju
mniemanologii opisowej. Kiedy stoi w kolejce po biały ser, wszystkim się po kilku chwilach
wydaje, że Dzidek stoi tam głównie po to by założyć towarzyski klub dyskusyjny. Dopiero widok
jedzenia zamyka mu usta. Ale nie na długo, oj nie!
– Twoja żona zrobiła cię normalnie w konia – ocenił zaraz na początku. – Przecież to ona
zawiozła cię do wariatów!
– A gdzie miała mnie zawieźć? Wystraszyła się, bo byłem agresywny, nie wiedziałem, co
robię, i tyle.
– Więc dlaczego nie idziesz do niej?
– Bo się wstydzę. I to każdego dnia więcej.
– Aha – skinął głową ze zrozumieniem i chwycił w dłonie ekspandor. – Człowiek rozwija się
tylko w ruchu – wyjaśnił i rozciągnął gumy kilka razy. – Ja niczego się nie wstydzę, ale ja nie
mam obciążeń!
– Jakich obciążeń?
– No… żona, dziecko, teściowa… Mało tego? Sam słyszałeś. Teściowa wprowadziła ci się
do chaty. A wiesz dlaczego? Boi się o córkę. Kiedy będziesz chciał pokochać się z żoną, to
najpierw zwiążą ci ręce, żebyś nikogo nie udusił, a potem zadzwonią na milicję. Tak na wszelki
wypadek. Cholera! – puknął się w czoło. – Jak ty to będziesz robił?
– Co?
– Miłość ze związanymi rękami!
– Do wszystkiego można się przyzwyczaić – mruknąłem smętnie.
– I co zrobisz?
– Pójdę tam.
– Tak? To ucałuj ode mnie teściową! Cha! cha! cha!
Strona 20
7
Nie poszedłem do domu. Było mi głupio i uważałem, że jeszcze na wizytę za wcześnie. Jak
ja się usprawiedliwię z tego, co zrobiłem przed trzema miesiącami? Jakoś będę musiał się
usprawiedliwić, wyjdę wtedy na normalnego. Ale mimo wszystko było ze mną źle. Nastąpiły
u mnie ostre zaburzenia osobowości spowodowane, jak to określił doktor Kawecki w historii
choroby, „przepracowaniem i ogólnym wyniszczeniem organizmu”. Racja, bo tyrałem stanowczo
zbyt intensywnie. Pracowałem o różnych porach w szpitalu, a w wolnym czasie dorabiałem
jeszcze dyżurami w pogotowiu. Coś takiego musiało się źle skończyć. Zmęczenie doprowadziło
do napięcia psychicznego, aż w końcu nastąpił wybuch. Nie przypominam sobie tego momentu
ze wszystkimi szczegółami, ale pewne jest, że nie zachowałem się wtedy tak, jak oczekiwano.
Chyba nawet kogoś pobiłem, chociaż od nikogo przecież nie doznałem żadnej krzywdy.
Wyobrażam sobie, ile wstydu najadła się moja żona. Ile wymówek musiała wysłuchać z ust
teściowej za to, że w ogóle za mnie wyszła. W zasadzie to już od samego początku wszyscy
dawali mi do zrozumienia, że nie jestem dla niej najlepszą partią. A do tego jeszcze to załamanie
nerwowe. Niby żadna poważna choroba psychiczna, ale wiadomo, że jeśli się już było w szpitalu
psychiatrycznym, to można mieć człowieka za wariata. Dobrze, że żona zorganizowała mi
leczenie kawał drogi stąd. Nikt mnie tam nie znał, nikt nie odwiedzał i nikt nie kpił. Przeszło,
minęło, znowu jestem zdrowy. Przynajmniej tak mi się wydaje. A jeszcze wcześniej wydawało
się tak doktorowi Kaweckiemu. I nawet zaświadczenie mam, a w tym zaświadczeniu napisane, że
jestem zdrowy psychicznie. Czy taki Dzidek ma gdzieś napisane, że jest zdrowy psychicznie?
Nie ma. Wobec tego różnie można o nim myśleć. Każdy człowiek powinien mieć urzędową
ocenę swojego stanu umysłowego. Jeśli nie ma, znaczy, że podejrzany. I że przyszłość przed
takim niepewna. Nie powinien zawierać małżeństwa, ani też obejmować odpowiedzialnych
stanowisk w urzędzie. Powinien za to ustawić się w kolejce do poradni zdrowia psychicznego
i czekać na badanie.
A ja mam już to za sobą. Powinienem więc czuć się jak wiosenny skowronek, a czuję się jak
śledź pływający na dnie beczki. No bo mi ciągle wstyd! Co ja teraz powiem żonie? Jak ją
uspokoję? Przecież ona będzie się mnie bała. Kto jej zaręczy, że mi się taki numer nie przydarzy
raz jeszcze? Będę musiał chyba swoje zaświadczenie szpitalne pokryć szkłem, oprawić w ramki
i powiesić na ścianie. Kiedy ktoś przyjdzie, to przeczyta i od razu pojmie, że jestem normalny.
A moja żona w chwilach zwątpienia będzie spoglądać na tę laurkę jak na święty obrazek. Kiedy
dziecko trochę podrośnie, zorganizuję rodzinne modlitwy poranne i wieczorne przed tym
wiszącym ołtarzykiem.
A zatem przyszłość jest wciąż przede mną. Trzeba tylko wziąć się w garść i zapomnieć o tym
nieprzyjemnym fragmencie mojego życiorysu.
Mimo wszystko ciągle brakowało mi psychicznego luzu. Wmawiałem sobie, że jest dobrze,
a było źle. I jeszcze ta teściowa, która ma mieszkać razem ze mną i z moją żoną! Żonę jestem
nawet w stanie przekonać, że miałem pecha i z tego pecha wyrosła reakcja emocjonalna, która
nigdy się nie powtórzy, ale jak sforsować teściową?
Swoimi obawami podzieliłem się z Dzidkiem. Na początek się roześmiał, a potem zadzwonił
do Adolka, żeby go zaprosić na konsultację. Adolek był również moim kumplem i to od
kilkunastu już lat. Ukończył przed laty historię sztuki, ale specjalizację miał raczej nowoczesną.
Opanował mianowicie w szerokim zakresie sztukę tropienia, podrywania, bałamucenia
i przelatywania kobiet reprezentujących wiek tartaczny, czyli od piętnastu do pięćdziesięciu lat.
Praktycznie rzecz biorąc, dla Adolka każde ciało stanowiło przedmiot ewentualnej akcji
zaczepno-holującej.