Salman Rushdie - Ziemia pod jej stopami
Szczegóły |
Tytuł |
Salman Rushdie - Ziemia pod jej stopami |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Salman Rushdie - Ziemia pod jej stopami PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Salman Rushdie - Ziemia pod jej stopami PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Salman Rushdie - Ziemia pod jej stopami - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Salman Rushdie
Ziemia pod jej stopami
Przełożył Wojsław Brydak
Strona 2
Dla Milana
Strona 3
Pomnika nie stawiajcie. Niech różana
gałązka kwitnie dlań w corocznej chwale.
Bo to Orfeusz jest. Jego przemiana
w tym albo owym. Nie trudźmy się wcale
o innych imion dźwięk. Bo jeden tylko śpiewa Orfeusz.
Rainer Maria Rilke, Sonety do Orfeusza,
przekład Mieczysława Jastruna
Strona 4
1. Pszczelarz
W ostatnim dniu życia - było to świętego Walentego 1989 roku - Wina Apsara
zbudziła się z płaczem; legendarna piosenkarka śniła o składaniu ofiary z człowieka, a
zamierzano poświęcić właśnie ją. Mężczyźni o gołych torsach, podobni do aktora
Christophera Plummera, trzymali Winę za kostki i nadgarstki. Nagą, wijącą się
rozciągnęli na oszlifowanym głazie, na którym wyryto wizerunek pierzastego węża; w
rozdziawionej paszczy Quetzalcoatla widniało ściemniałe wgłębienie wyżłobione w
kamieniu. Rozwarła usta, krzyczała co tchu w piersi, mimo to słyszała tylko ciche
trzaskanie fleszy. Lecz zanim poderżnęli jej gardło, zanim w tej przerażającej czarze
zapieniła się krew, jej krew - zdążyła otworzyć oczy. Mijało południe; Meksyk, miasto
Guadalajara, bliżej nie znane łóżko, w nim bliżej nie znany, wpółmartwy, nagi Metys u
jej boku, osobnik ledwie dwudziestoletni (później, po katastrofie, przedstawiany w nie
kończącej się serii depesz jako Raul Paramo, playboy, spadkobierca pewnego
popularnego w tych stronach barona budowlanego; hotel należał do jednej z
korporacji owego potentata). Pociła się straszliwie, a z przewilgłych prześcieradeł bił
odór niedorzecznych a żałosnych nocnych zmagań. Raul Paramo był nieprzytomny,
miał zbielałe wargi; ciałem wstrząsał raz po raz spazm łudząco podobny, zauważyła
Wina, do jej własnej szamotaniny we śnie. Z tchawicy Raula zaczęły dobiegać
przerażające odgłosy, jakby mu podrzynano gardło, a z niewidzialnej rany -
przypominającej uśmiechnięte szkarłatne usta - buchnęła krew, jak do tamtej czary ze
snu. Przerażona Wina wyskoczyła z łóżka i porwała ubranie: skórzane spodnie i stanik
obszyty złotymi cekinami; wczoraj wieczorem w tym kostiumie wyszła do finału, na
estradę miejskiej hali zgromadzeń. Oddała się w rozpaczy i ze wzgardą temu nikomu,
chłopakowi młodszemu od niej dwa razy, gdzie tam, jeszcze młodszemu, wybranemu
na chybił trafił z kłębiącego się zawsze za sceną tłumu padalców: spomiędzy
objuczonych bukietami pięknoduchów, magnatów przemysłowych, bossów
narkotykowych, arystokratycznego motłochu, książąt tequili, zasobnych w limuzyny,
szampana, kokainę, a może i w diamenty, którymi gotowi byli obdarować gwiazdę
wieczoru.
Facet przedstawiał się, łasił, stroszył piórka, lecz nazwisko chłopaka ani stan
konta nie ciekawiły Winy. Zerwała go sobie jak kwiatek, który się wetknie między
zęby, wzięła jak danie na wynos, a potem wprawiła w panikę gwałtownością apetytów,
Strona 5
bo jeszcze dobrze nie zatrzasnęły się drzwi limuzyny, a już dobrała się do niego jak do
zastawionego stołu, przy czym obsadziła go w roli dania, nie czekając, aż kierowca
podniesie przegrodę zapewniającą pasażerom prywatność. Później ów szofer z
wielkim szacunkiem wyrażał się o jej ciele; pismaki podlewały go tequila, a on szeptał
jak o cudzie ojej żądlącej, drapieżnej nagości, bo w pale się nie mieści, że stuknął jej
czwarty krzyżyk, chyba tam na górze ktoś chciał ją, normalnie, zachować, jaką
stworzył. Wszystko bym zrobił dla takiej kobiety, zawodził kierowca, gdyby sobie
zażyczyła, jechałbym dwieście na godzinę, wprost w betonową ścianę; gdyby zechciała
umrzeć w ten sposób.
Naprawdę miała sporo szczęścia, że po tym, jak w chwili słabości -
wpółrozebrana, odurzona, na chwiejnych nogach ruszyła przez korytarz dziesiątego
piętra, zataczając się, brukając stopy farbą drukarską (bo po podłodze walały się
jakieś gazety trąbiące o francuskich próbach nuklearnych na Pacyfiku i niepokojach
politycznych w prowincji Chiapas, na południu), po tym jak zatrzasnęła za sobą drzwi
(nie biorąc wcześniej klucza i nie kojarząc, że ciąg pokoi, który porzuca, to jej
apartament) - wpadła wprost na mnie; na Umida Merchanta, szerzej znanego jako
“Raj”, fotografa, jej, jakby powiedzieć, kompana z dawnych bombajskich czasów;
teraz jedynego w promieniu tysiąca i jednej mili pstrykacza, który nie ślini się na myśl
o sfotografowaniu jej w stanie malowniczego a skandalicznego rozmemłania (zdjęcie?
na którym tak po mnie widać wiek? odpada!), jedynego złodzieja wizerunków, który
by sobie nie przywłaszczył tandetnego i odstręczającego obrazka - bezradności,
mętnego spojrzenia, za to z wyrazistymi workami pod oczami, z ufarbowaną na
czerwono strzechą, splątaną, sztywną, drucianą, sterczącą jak dzięcioli czub, z tymi
zachwycającymi ustami, trzęsącymi się teraz i niepewnymi, z pogłębianymi przez
nielitościwy upływ czasu fiordzikami na krawędziach warg - istnego archetypu
szalonej bogini rocka w pół drogi ku nieszczęściu, opuszczeniu i ruinie. To dla dobra
tej trasy postanowiła przeobrazić się w rudzielca, bo w wieku czterdziestu czterech lat
zaczynała od nowa, karierę solo, bez Niego; po raz pierwszy ruszyła bez Ormusa, więc
nic dziwnego, że wciąż czuła się zagubiona, wyprowadzona z równowagi. I samotna.
Nie da się ukryć. Publicznie czy prywatnie, jeśli nie z nim, to wszystko jedno z kim,
trudno i darmo, zawsze będzie samotna.
Dez-orientacja: wyzbycie się Wschodu. I Ormusa Kamy, słońca Winy.
Nie nazwałbym tego ślepym trafem, że Wina wpadła akurat na mnie. Zawsze
byłem pod ręką. Troszczyłem się. Czekałem na wezwanie. Gdyby zechciała, takich jak
Strona 6
ja znalazłyby się dziesiątki, setki, tysiące. Wierzę jednak, że się nie znalazły. Lecz
kiedy po raz ostatni wzywała pomocy, nie podążyłem na ratunek - i zginęła. Zgasła w
połowie historii swego życia. Była nie dokończoną piosenką, porzuconą melodią,
której wzbroniono podążyć za słowami, zespolić się z nimi, wzbroniono sięgnąć po
końcowy, wieńczący całość rym.
W dwie godziny po wyprowadzeniu Winy z bezdennej otchłani - ściślej: z
hotelowego korytarza - lecieliśmy helikopterem do Tequili, gdzie don Angel Cruz,
dżentelmen słynący ze szczodrobliwości i gościnności - posiadacz ogromnej plantacji
błękitnych agaw, legendarnej gorzelni Angel, kontratenoru o niezrównanej słodyczy i
skali oraz brzucha jak rotunda - miał wydać bankiet na jej cześć. Tymczasem
przygodnego kochanka trzeba było zawieźć do szpitala, a skutki ataku, któremu
biedny playboy uległ pod wpływem prochów, okazały się tragiczne; później -
zważywszy, co przytrafiło się Winie - bez końca karmiono świat tym, co skrupulatni
analitycy znaleźli w krwiobiegu denata, w żołądku, przewodzie pokarmowym,
mosznie, oczodołach, wyrostku robaczkowym, włosach, słowem wszędzie z wyjątkiem
mózgu, wyżartego przez narkotyki tak sumiennie, że niczego ciekawego się tam nie
spodziewano; nikt też nie zdołał zrozumieć ostatnich słów playboya,
wypowiedzianych w terminalnym delirium. Lecz w parę dni później, kiedy
wiadomości już się jakoś rozprzestrzeniły po Internecie, pewien maniak z okolic San
Francisco, z Castro - adres: <elrond - rivendel.com>, mania: fantasy - oświecił
internautów: otóż, wyjaśniał, Raul Paramo posłużył się był językiem orków, Czarną
Mową, którą na użytek sług Czarnego Władcy Saurona stworzył pisarz Tolkien: Ash
nazg durbatuluk, ash nazg gimbatul, ash nazg thrakatuluk agh burzumishi
krimpatul. Zaraz potem po całej WWW rozpełzły się plotki na temat praktyk
satanistycznych, a może i sauronistycznych. Podsuwano myśl, że kochanek-Metys był
czcicielem szatana, krwawym sługą Podziemia i że ofiarował Winie Apsarze cenny, ale
zdradliwy pierścień, który sprowadził na nią tę późniejszą katastrofę i pociągnął do
Piekła. Bo Wina tymczasem przeistoczyła się w mit, czyli naczynie, które byle kretyn
może napełniać głupotami, bądź - ujmijmy rzecz inaczej - w refleks kultury, która
(jeśli już rozgryźć jej właściwości i nazwać po imieniu) najpełniej odzwierciedla się w
zwłokach.
Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć; Jeden, by
wszystkie zgromadzić i w ciemności związać*. [* Nawiązania do Władcy Pierścieni J.
Strona 7
R. R. Tolkiena według przekładu Marii Skibniewskiej (wiersze przełożyli Maria
Skibniewska i Włodzimierz Lewik) (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).] W
helikopterze lecącym do Tequili siedziałem obok Winy Apsary, lecz na jej palcach nie
widniał żaden pierścień, tylko zawsze noszony selenit, traktowany jak talizman,
ogniwo łączące z Ormusem Kamą, przypomnienie o jego miłości.
Świtę wyprawiła szosą; na towarzysza podniebnych peregrynacji wybrała tylko
mnie.
- Spośród was wszystkich, sukinsyny, mogę zaufać tylko jemu - warknęła.
Ta żałosna menażeria wyruszyła godzinę przed nami: śliski jak wąż menago,
hienowaty asystent, goryle z ochrony, paw stylista, jaszczurowaty rzecznik prasowy.
Kiedy helikopter sfrunął nad karawanę, zaczęła się rozwiewać mroczna chmura
spowijająca Winę jeszcze w chwili startu. Wina poleciła wykonać serię nalotów nad
auta, coraz to niższych, widziałem, jak pilotowi oczy rozszerzają się ze strachu, za to
źrenice zamieniają w czarne punkciki, w igły; był jednak pod jej urokiem jak wszyscy i
robił, co kazała. To ja się wydzierałem do hełmofonu wyżej, leć wyżej, ale w
słuchawkach rozlegał się jej śmiech, rozdzierający bębenki jak łomot drzwi, którymi
wiatr tłucze o ścianę. Chciałem powiedzieć, że się boję; spojrzałem w jej stronę, a
wtedy zobaczyłem, że Wina płacze. Policjanci zaskakująco delikatnie obeszli się z
Winą w scenie “Raul Paramo przedobrzył”, zaledwie ostrzegli, że i ją może objąć
dochodzenie. Wprawdzie w tym momencie prawnicy Winy ucięli dyskurs, ale ona
sama wydawała się potem podminowana, wytrącona z równowagi; nadmiernie
jaśniejąca - jak żarówka, jak supernowa, jak wszechświat - tuż przed eksplozją.
Kiedy znad kolumny pojazdów polecieliśmy nad wzgórza i doliny, pobłękitniałe
jakby je osnuł dym, bo pokryte plantacjami agaw, nastrój Winy znów się zmienił;
zaczęła chichotać do mikrofonu i upierać się, że wieziemy ją do miejscowości, której
nie ma, do krainy zmyślonej, baśniowej, bo jak może istnieć osada o nazwie Tequila?
- ...jakby się ktoś upierał, że whisky pochodzi z Whisky, a gin z Ginu -
wykrzykiwała. - Czy w Rosji płynie rzeka Wódka? Czy rum pędzą w Rumie? - Głos
Winy nagle przycichł, pociemniał, ledwie rozpoznawalny w łoskocie wirników. - A
heroinę zsyłają herosi; jak już się nagrzać to mieczem ognistym. - Kto wie, może
asystowałem przy narodzinach piosenki.
Potem wypytywano pilotów o ów rajd helikopterowy, ale obaj lojalnie uchylili
się od rozgłaszania szczegółów napowietrznego monologu, w którym Wina miotała się
między euforią a rozpaczą.
Strona 8
- Była w pierwszorzędnym humorze - zapewnili. - A mówiła po angielsku, więc
nic nie zrozumieliśmy.
Nie tylko po angielsku. Jedynie do mnie mogła paplać w tym tandetnym
żargonie bombajskim, Mumbaj ki kaćrapati batćit, w którym zdanie może się zacząć w
jednym języku, potem przeskoczyć w inny, potem jeszcze inny, by skończyć się w tym
pierwszym. Nazywaliśmy ten żargon, akronimicznie, hugma: hindi urdu gudźarati
marathi angielski; “przytul-mnie”*. [* Skrót w oryginale nie jest abstrakcyjny, brzmi
właśnie “przytul mnie” (hug-me: Hindi Urdu Gujarati Marathi English).]Tacy jak ja
bombajczycy mówią pięcioma językami; każdym okropnie.
Z dala od Ormusa Kamy Wina odkrywała podczas tej trasy własne ograniczenia
- w muzyce i tekstach. Nowe piosenki miały wyeksponować jej boski głos, owe schody
do niebios, słowem wielooktawowy instrument godny Ymy Sumac, którego - jak
zapewniała - Ormus nigdy w swych kompozycjach należycie nie wykorzystał. Lecz w
salach Buenos Aires, Sao Paulo, Mexico City i Guadalajary publiczność reagowała na
jej piosenki letnio, chociaż przy bębnach szaleli trzej komplet nie odmóżdżeni
Brazylijczycy, a dwaj rywalizujący gitarzyści z Argentyny tylko czekali, by rzucić
instrumenty i złapać za noże. Publiki nie wprawiały w ekstazę nawet gościnne
produkcje Meksykanina Chico Estefana, przeciwnie, chirurgicznie upiększona twarz i
baśniowo uzębione usta przechodzonego gwiazdora kierowały uwagę ku umykającej
młodości Winy; na to samo wskazywał przeciętny wiek tłumu. Brakowało
szczeniaków; w każdym razie mało ich było, grubo za mało.
Natomiast ryk zachwytu towarzyszył wszystkim starym hitom z repertuaru
VTO; trudno i darmo, to właśnie w tych numerach szajba perkusistów przeistaczała
się w coś boskiego, gitarzyści szybowali ku wyżynom, ich pojedynek nabierał
wzniosłości, zdawało się nawet, że Estefan, stary rozpustnik, wraca pomiędzy ludzi z
tych swoich pastwisk za górami. Wina Apsara śpiewała muzykę Ormusa Kamy do
słów Ormusa Kamy, a na widowni ta garstka szczawi nagle rozdziawiała gęby,
dostawała kota; w takt okrzyków przetaczających się jak grzmot wznosiły się tysiące
rąk i - jak odrębny tłum, ożywiony tym samym rytmem - formowały w języku gestów
nazwę owej przesławnej kapeli:
V! T! O!
V! T! O!
Mówili w ten sposób: Wróć do niego. Chcemy was widzieć razem. Nie
odtrącajcie miłości. Nie rozchodźcie się, ale uzupełniajcie!
Strona 9
Vina To Ormus: Wina do Ormusa! Albo angielskie “nas dwoje”, we two, w
przekładzie na język hugma: Vto. Albo Vertical-Take-Off - odlot wprost w niebo. A
także nawiązanie do V2. Albo inaczej: V - jako symbol pokoju, który zwycięży, T - jako
skrót two, ich dwoje, a O - jako symbol miłOści, ich miłOści. Albo Victoria Terminus
Orchestra, którą to nazwą Ormus składał hołd jednemu z największych budynków w
swoim rodzinnym mieście. A może nazwa dawno temu wymyślona przez Winę na
widok popsutej neonowej reklamy Vimto - pewnego staroświeckiego napoju
orzeźwiającego - w której świeciły tylko trzy litery, bo środkowe “i” i “m” zgasły.
V!.. T... Ochhh.
V... T... Ochhh.
Dwa okrzyki i westchnienie. Orgazm. Erupcja przeszłości. I jej ślad: pierścień
na palcu Winy. Może wiedziała, że musi do niej wrócić. Nie bacząc na mnie.
***
Suche, niemożliwie skwarne popołudnie; Wina przepadała za taką pogodą.
Pilot oznajmił przed lądowaniem, że w okolicy nieznacznie zatrzęsła się ziemia,
zapewnił jednak, że już po wszystkim, wstrząsy ustały, nie ma sensu niczego
odwoływać. I zaklął po francusku.
- Po każdej takiej przymiarce wystarczy policzyć dni do pięciu: jeden, dwa, trzy,
cztery, pięć i ziemia drży; masz jak w banku.
Posadził helikopter na zakurzonym boisku piłkarskim w środku miasteczka.
Chyba cała tequilańska policja próbowała sobie poradzić z powstrzymywaniem tłumu.
Kiedy Wina Apsara majestatycznie zstąpiła na ziemię (na co dzień księżna, w takiej
sytuacji przeistaczała się w królową), fani zagrzmieli, po prostu wykrzykiwano
Wiiiinaaaa, a wydłużanie samogłosek wyrażało najczystszą tęsknotę; który to raz
upewniałem się, że mimo kosmicznych balang, mimo robienia widowiska z własnego
życia, mimo gwiazdorskich zwapnień, mimo nakhr, nigdy nie wzbudzała niechęci; coś
w jej zachowaniu rozbrajało ludzi, nie burzyła w nich żółci, przeciwnie, wrzało w nich
jakieś cudowne bezwarunkowe uniesienie, jakby Wina była świeżo narodzonym
dzieckiem, krew z krwi tej całej ziemi.
Nazwijmy to miłością.
Przez kordon przedzierali się malcy, uganiali za nimi spoceni gliniarze,
tymczasem dwoma srebrzystymi bentleyami (odcień idealnie zharmonizowany z
kolorem włosów właściciela) zajechał don Angel Cruz, przepraszał, że nie witają nas
Strona 10
arie, lecz ten nieszczęsny kurz, zawsze przeszkadza, fakt, ale teraz po wstrząsach
wszędzie go pełno, zapraszam seńora, zapraszam seńor, pokasływał, osłaniał
grzbietem dłoni usta, prowadził nas jak dobry pasterz do pierwszego bentleya, proszę
wsiadać, ruszamy, rozpoczynamy program. Don Angel usadowił się w drugim wozie,
raz po raz ocierał twarz monumentalnymi chusteczkami, a w utrzymanie na niej
szerokiego uśmiechu wkładał cały zapas wewnętrznych mocy. Widać było, że rola
przykładnego gospodarza to maska, pod którą wzbierał niepokój.
Samochód ruszył ku plantacji.
- Gość panikuje - powiedziałem do Winy.
Wzruszyła ramionami. W październiku 1984 roku, kiedy testowała luksusowe
auto na użytek promocyjnego wstępniaka dla “Vanity Fair”, przejeżdżała przez most
nad Oakland Bay, z San Francisco na zachód. Tuż za mostem wysiadła na stacji
benzynowej, by niemal zaraz zobaczyć, że wóz właśnie wzlatuje: stracił grunt pod
kołami i zawisnął w powietrzu jak jakiś obiekt z przyszłości lub z filmu Powrót do
przyszłości. W tym momencie most nad Oakland Bay przełamywał się jak zabawka.
Nic dziwnego, że twardym tonem osoby obytej z kataklizmami powiedziała do mnie,
przeciągając samogłoski:
- Nie trzęś mi ziemią pod stopami. - Na plantacji don Angela pracownicy
przygotowali kowbojskie słomkowe kapelusze, mające chronić nas przed słońcem, a
wirtuozi maczety tylko czekali, by rozpocząć pokaz siekania agaw na wielkie błękitne
“ananasy”, dopasowane do gardzieli maszyny rozdrabniającej. - Nie strasz mnie tu
richterami, Raj, bo już ćwiczyłam w tej skali.
Tymczasem zwierzętom pokiełbasiło się we łbach. Łaciate kundle skomlały i
biegały w kółko, postękiwały konie. Ptactwo, zawsze tak skore do wieszczenia,
wrzeszczało i krążyło nad nami. Wraz z wyczuwalnym wzmaganiem się aktywności
sejsmicznej pod ziemią dworność gospodarza rosła, wręcz puchła; don Angel Gruz
oprowadzał nas po destylarni, to nasze tradycyjne drewniane kadzie, to lśniące cuda
nowych technologii, niebywała wymierzona w przyszłość inwestycja, nasza kapitalna,
kolosalna, bezcenna. Lęk sączył się teraz z niego najdosłowniej, na don Angela
wystąpiły duże krople zjełczałego potu. Przemoczonymi chusteczkami bezwiednie
poklepywał obszary dotknięte cuchnącym wysiękiem, a kiedy znaleźliśmy się w
rozlewni i żal rozszerzył mu oczy - don Angel dostrzegał teraz kruchość swego
majątku: płynów opakowanych w szkło - obawa przed wstrząsem przyprawiła go o
broczenie spod wilgotnych powiek.
Strona 11
- Od rozruchu tych maszyn sprzedaż francuskich win i innych trunków spadła
o całe dwadzieścia procent - mamrotał, trzęsąc głową. - A korzyść odnoszą z tego nie
tylko mieszkańcy Tequili, lecz nawet winnice w Chile. Wprost nie do wiary, jak
skoczył popyt w eksporcie. - Przetarł oczy niepewnym ruchem. - Czy Bóg tak hojnie
nas obdarzył, by potem odbierać dary? Czy musi wystawiać naszą wiarę na próbę? -
Wpatrywał się w nas, jakby naprawdę sądził, że możemy coś wyjaśnić. Pojął, że nie
doczeka się odpowiedzi, i nachylił się nad dłońmi Winy, przeistoczył w suplikanta na
jej dworze, jakby jakaś konieczność popchnęła go do zbytniej poufałości. Wina ani
próbowała oswobodzić się z uścisku. - Nie jestem człowiekiem złym - wyznał don
Angel błagalnym tonem, jakby się do niej modlił. - Jestem rzetelny wobec
pracowników, dobry dla własnych dzieci, nawet dochowuję wierności żonie,
wyjąwszy, proszę wybaczyć szczerość, parę nieważnych przygód sprzed lat
dwudziestu, ale seńora jest kobietą światową, wyrafinowaną, potrafi zrozumieć
słabości wieku średniego. Więc dlaczego dożyłem takiej chwili? - Tu skłonił się,
uwolnił jej ręce, a własne złożył i z lękiem położył na ustach.
Miała wprawę w udzielaniu rozgrzeszeń. Położyła mu na ramionach uwolnione
dłonie i zaczęła mówić Tym Głosem, szeptać jak do kochanka, odprawiła to
przerażające trzęsienie ziemi, postawiła je w kącie jak nieznośne dziecko i zabroniła
przysparzać jakichkolwiek kłopotów znakomitemu don Angelowi, a jej głos miał taką
moc czynienia cudów - bardziej jeszcze barwa niż słowa - że udręczony facet
naprawdę przestał się pocić, a potem w przypływie radośniejszego samopoczucia -
jeszcze z wahaniem, jak na próbę - uniósł anielską głowę i się uśmiechnął.
- I bardzo dobrze - powiedziała Wina Apsara. - A teraz zjedzmy lunch.
W starej hacjendzie - zarazem rodzinnej i firmowej - używanej teraz od
wielkiego dzwonu, czekał na nas wielki stół w krużganku oskrzydlającym dziedziniec z
fontanną, a na wejście Winy zagrała kapela mariachi. Zajechała kawalkada, z wozów
wysypało się straszne rockowe zoo, rozwrzeszczane i spienione; ci miglance żłopali
najlepsze roczniki tequili gospodarza jak piwo z puszki czy wino z kartonu i licytowali
się wrażeniami z przejażdżki urozmaiconej przez podziemne wstrząsy: asystent
nienawistnie syczał, jakby zamierzał zaskarżyć ziemię za niespolegliwość, w śmiechu
menago pobrzmiewała uciecha, którą zazwyczaj okazywał podczas podpisywania
nowych umów na haniebnie krwiopijczych warunkach, paw miotał się i powrzaskiwał,
goryle wydawały monosylabiczne pomruki, argentyńscy gitarzyści jak zwykle skakali
sobie do gardeł, a pałkerzy - ach ci pałkerzy! - spychali w niepamięć własnego cykora i
Strona 12
wiele serca wkładali w cykl solidnie podlanych tequila, a nadawanych na cały
regulator docinków pod adresem kapeli mariachi, której rozwścieczony frontman w
srebrno-czarnym rynsztunku, sam blask, cisnął sombrero na ziemię i już był gotów
sięgać po przytroczony do uda sześciostrzałowy rewolwer, aż wdał się w to don Angel
Gruz i uczynnię, w duchu dialogu i pojednania, zaproponował:
- Drodzy państwo, jeżeli pozwolicie, to chętnie coś zaśpiewam, by was zabawić.
Naturalny kontratenor uciszył wszelkie sprzeczki, jego iście nieziemska słodycz
zawstydziła nas i odwiodła od małostkowości, jakbyśmy zasłuchali się w muzykę sfer.
Don Angel Cruz poczęstował nas Gluckiem, Trionfi Amore, a śpiewacy z zespołu
mariachi odwalili kawał godnej szacunku roboty w roli chóru towarzyszącego
Orfeuszowi.
Trionfi Amore!
E il mondo intiero
Serva all'impero
Della belta.
Kompozytorzy i libreciści zawsze biedzili się nad niewesołym zakończeniem
historii Orfeusza: ostateczną utratą Eurydyki, spowodowaną tym, że Orfeusz odwraca
się i patrzy za siebie. Hej, Calzabigi, to ma być zakończenie? Co ty tu przysyłasz?
Takiego snują? Mam wyprawić publikę zu Hause z nosami na kwintę? Zrób z tym coś!
Naprostuj! Odsmuć! Verstehe? Bez nerwów, Herr Gluck, bez agitato! Kumam. I nie
widzę problemu. Będzie miłość. Silniejsza niż Hades! Czyniąca bogów litościwymi! Co
pan na to, że babę jednak odeślą? “Odpuśćcie, chłopaki, bo facetowi już przez was
odbija! Wielkie rzeczy, że sobie zerknął! Jeden jedyny raz!” A potem kochankowie
zarządzają imprezę, ale jaką! Od kulisy do kulisy tańce i wino. W ten sposób ma pan
wielki finał, a publika ze śpiewem na ustach wali do domu. Może być, Raniero. Tak
trzymać... Nie ma sprawy, Willibald. Załatwione.
To właśnie był ów finał, ta machina do wymuszania owacji. Tryumf miłości nad
śmiercią. Cały świat ulega władzy piękna. Ku zdumieniu zebranych, także mojemu,
gwiazda rocka Wina Apsara wstała, by zaśpiewać obie partie sopranowe, Amora i
Eurydyki, a muzyka i tekst zabrzmiały - jeśli coś może o tym powiedzieć laik - w
sposób wręcz doskonały, aż w końcu wydawało się, że głos Winy samym tylko
brzmieniem mówi w tej ekstazie spełnienia: pojąłeś, po co istnieję.
Strona 13
...E quel sospetto
Che il cor tormenta
Al fin diventa
Felicita.
Otóż to, udręczone serce nie odnajduje szczęścia ot tak sobie, nic podobnego;
samo staje się szczęściem. Taka jest ta opowieść. Na tym polega ta aria.
***
Kiedy Wina skończyła śpiewać, zaczęło się trzęsienie ziemi, jakby wybuchła
burza braw nagradzających występ. Pomnikowa martwa natura, jaką był bankiet:
misy pełne owoców, dania, butelki najlepszej tequili Cruza, nawet sam stół
bankietowy zaczęły podskakiwać i tańczyć w stylu iście disneyowskim, jakby
nieruchome przedmioty ożywiła jakaś praktykantka, uczennica czarnoksiężnika,
któraś z tych przemądrzałych myszy, a może jakby wprawił je w ruch sam śpiew
Winy; jakby chciały się dołączyć do finałowej chaconne. Kiedy próbuję odtworzyć
dokładnie kolejność zdarzeń, odnajduję w pamięci tylko niemy film. Tymczasem huk
musiał ogłuszać. Nie wiem, gdzie mogło być głośniej, w metropolii diabłów i
potępieńców, w pandemonium czy w tej meksykańskiej mieścinie - gdzie pęknięcia
wyległy na budynki jak jaszczurki, a potem sunęły przez hacjendę don Angela niczym
długie palce, rozdzierając mur jak zastawkę czy dekorację filmową, aż runął; gnaliśmy
już wtedy w gwałtownie wznieconej chmurze kurzu przez rozchybotane ulice,
wierzgające jak koń na rodeo; próbowaliśmy się ratować ucieczką gdzie oczy poniosą,
byle przed siebie, tymczasem w powietrze wzbijały się drzewa, ścieki tryskały jak
fontanny, rozpryskiwały się domy, a na ziemię, jak deszcz, posypały się wraz z
dachówkami zapomniane na strychach walizki.
A jednak pamiętam tylko ciszę, niemą grozę; ściślej - ciszę zdjęć, w czym nic
dziwnego, bo moim zawodem jest fotografia i to nią się zająłem od pierwszych sekund
trzęsienia. Myśli przelatujące mi przez głowę wywodziły się z prostokącików filmu,
przesuwanego w tych moich starych kamerach, voigtlanderze leice pentaksie; z
kształtów i kolorów, które zarejestrowałem dzięki zbiegom okoliczności, dzięki
odruchom i dzięki rzecz jasna umiejętności - lub nieumiejętności - z jaką udawało mi
się - lub nie - kierować obiektyw we właściwą stronę we właściwej chwili. A w
Strona 14
milczeniu, które uchwyciłem aparatem fotograficznym, tak jest, w milczeniu
przyrody, twarzy, zwierząt, ciał kryło się coś odwiecznego: spętanie lękiem przed
nieprzewidywalnym, przed męką i zgubą, tkwienie w szponach znienawidzonego
przeistoczenia, mówiąc inaczej, utrwaliłem tę straszliwą ciszę, zapadającą w
momencie, w którym pewien sposób życia zostaje unicestwiony i przemienia się w
złoty wiek, w przeszłość już nigdy nie dającą się w pełni odtworzyć; dodam: jeśli ktoś
się już znalazł w zasięgu trzęsienia ziemi i nawet uniknął draśnięcia, wie i tak, że
trzęsienie - jak zawał serca - pozostaje w piersi ziemi, przerażające, złowieszcze,
nieprzejednane, zawsze gotowe wrócić i na nowo uderzyć, z jeszcze bardziej
niszczycielską mocą.
Fotografia to decyzja moralna podejmowana w ciągu jednej ósmej, jednej
szesnastej czy sto dwudziestej piątej sekundy. Mrugnijcie okiem; mrugnięcie migawki
jest szybsze. Życie, polegające na dokonywaniu wyborów w ułamku sekundy,
pędziłem między dawaniem świadectwa a podglądactwem, między wyżynami artyzmu
a poziomem rynsztoka. Spoko, na tym to polega. Jakoś żyję, a opluto mnie i
zwyzywano zaledwie kilkaset razy. Można wytrzymać. Nie przejmuję się wyzwiskami,
martwią mnie raczej ludzie uzbrojeni po zęby. (Z zasady mężczyźni, te
szwarcenegeroidy objuczone arcypukawami, maniakalni straceńcy o brodach jak
szczotka klozetowa i niemowlęco gołej górnej wardze, lecz kiedy do tej roboty biorą
się kobiety, bywa jeszcze gorzej.)
Moim nałogiem są zdarzenia. Wyborów dokonuję naszprycowany biegiem
zdarzeń. Zawsze lubiłem przywrzeć twarzą do spoconej, rozpalonej, potrzaskanej
powierzchni tego, co się dzieje, i wszystko spijać otwartymi oczami, odłączywszy
resztę zmysłów. Nie obchodziło mnie, czy coś śmierdzi, nie miewałem nudności, jeśli
było oślizgłe, nie przejmowałem się, drodzy przyjaciele, czy wam zasmakuje, kiedy
poliżecie, a nawet było mi wszystko jedno, czy rzeczywistość wrzeszczy czy siedzi
cicho. Liczył się wygląd. Już od lat szukam uczuć i prawdy pod tą tylko postacią.
To Co Się Dzieje Naprawdę - póki człowiek jest w to wprasowany i nie pozwoli
się oderwać, nic bardziej odlotowego. Powtarzam: nic.
Dawno temu wykształciłem w sobie dar nie widzialności. Pozwala mi wkraczać
między postaci tragedii tego świata, chorych, konających, oszalałych, rozpaczających,
bogatych, chciwych, pogrążonych w ekstazie, wyzutych ze wszystkiego, gniewnych,
niosących śmierć, zakonspirowanych, złych, dzieci, dobrych, wartych zauważenia;
pozwala wkraść się na czubkach palców w ich zaczarowane przestrzenie, w środek ich
Strona 15
furii, bólu, transcendentnego podniecenia, penetrować to ich konkretne tu i teraz na
świecie - i zrobić tę sakramencką fotę. Dar dematerializacji nieraz ratował mi życie.
Kiedy słyszę: nie jedź pod lufy snajperów, nie pchaj się do kwatery watażków, lepiej
omiń terytorium tej milicji, to nieodparcie mnie tam ciągnie. Po ostrzeżeniu: stamtąd
nikt z kamerą nie wrócił żywy, natychmiast przekraczam punkt, zza którego nie
można się już cofnąć. A kiedy wracam, ludzie patrzą na mnie jak na upiora i pytają,
jak zdołałem tego dopiąć. Zamiast odpowiadać, kręcę głową. Bo prawdę mówiąc,
często nie wiem. Gdybym wiedział, może nie byłbym w stanie tego robić, może bym
padł w jakiejś rażonej spiekotą strefie walk. I może kiedyś mnie zatłuką. Nie
wykluczam.
Jeżeli wgryźć się w problem, to najbliższe prawdy wyjaśnienie brzmi: umiem
być mały. Psychicznie, nie fizycznie, bo jestem facetem sporym i masywnym. Ale
wciągam na twarz uśmieszek nacechowany samolekceważeniem i kurczę się,
zamieniam w czystą nieistotność. W ten sposób przekonuję snajpera, że nie jestem
godzien jego kuli; mój styl bycia sprawia, że wojskowemu dyktatorowi ani w głowie
skalać ostrze toporzyska moją nędzną krwią. Gotowi są uwierzyć, że nie zasługuję na
ich przemoc. Może to działa dzięki szczerości, bo rzeczywiście, maleję we własnych
oczach. Kiedy chcę sobie uprzytomnić, jak niewiele znaczę, umiem sięgnąć po pewne
wspomnienia, odświeżyć pewne zaszłości. W ten sposób owa skromność na
zamówienie, następstwo zdrożnej młodości, pomaga mi uchować skórę.
- Gówno prawda. - Wina Apsara patrzyła na to inaczej. - Jeszcze jeden chwyt
na rwanie panienek.
Jeżeli chodzi o kobiety, zgoda, skromność popłaca. Lecz z kobietami tylko ją
odgrywam. Miły i nieśmiały uśmiech, ustępliwa mowa ciała, no cóż, kobiety stają się
tym bardziej natarczywe, im bardziej się cofam w tej zamszowej marynarce i
wojskowych butach, z tym uśmiechem na przedgórzu łysiny (ile się nasłuchałem: co
za piękna głowa!). W miłości dokonuje się podbojów przez odwrót. Lecz to, co ja
uważam za miłość, a co na przykład uważa Ormus Kama, to rzeczy zupełnie różne,
chociaż tak samo nazwane. Dla mnie miłość zawsze była kunsztem, ars amatoria:
wpierw zbliżyć się, potem zarazić niepokojami, wzbudzić pragnienie, rozegrać
pozorowane rozstanie i wreszcie niespieszny, nieuchronny powrót. Leniwa,
zacieśniająca się radośnie spirala pożądania. Kama. Sztuka miłości.
Tymczasem Ormusowi Kamie po prostu chodziło o życie i śmierć. Miłość to
życie, więc musi przetrwać nawet śmierć. Miłość to Wina, a bez Winy nie ma nic.
Strona 16
Pustka.
***
Nigdy natomiast nie byłem istotą niewidzialną dla stworzeń pomniejszych. Ci
miniaturowi sześcionożni terroryści zawsze mieli moje namiary. Pokażcie mi, proszę
(zresztą lepiej nie pokazujcie), byle mrówkę, sprowadźcie (zresztą lepiej nie
sprowadzajcie) byle osę, pszczołę, komara, pchłę. Zeżrą mnie na śniadanie bądź
potraktują jako jeszcze treściwszy posiłek. Co małe i gryzie - mnie gryzie. Więc w
pewnej chwili, w sercu trzęsienia ziemi, kiedy fotografowałem zagubioną dziewczynkę
wzywającą z płaczem rodziców, coś nagle i mocno użarło mnie w policzek, jak
sumienie; potrząsnąłem głową, oderwałem wzrok od celownika, akurat w porę, by
zauważyć (tu składam podziękowanie temu zbrojnemu w straszliwe żądło czemuś;
raczej szóstemu zmysłowi fotoreportera, jak sądzę, niż sumieniu) początek
tequilowego potopu. Bo popękały liczne w tym miasteczku gigantyczne kadzie, w
których dojrzewa trunek.
Wijące się, strzelające bicze - to właśnie przypominały ulice. Jako jedna z
pierwszych padła ofiarą wstrząsów destylarnia don Angela. Stare drewniane kadzie po
prostu rozpadły się, nowe metalowe wygięły, odkształciły i pękły. Rzeka spienionej jak
uryna tequili utorowała sobie drogę ku uliczkom, fala czołowa pędzącego potoku
dopadła uciekających, zwaliła ich z nóg, a rwący destylat zalecał się z taką mocą, że ci,
którzy się nałykali niebiańskich pian i wirów, dźwigali się z odmętu nie tylko mokrzy i
bez tchu, ale także urżnięci. Don Angela Cruza widziałem po raz ostatni, kiedy z
patelnią w ręce i dwoma imbrykami zawieszonymi na szyi na sznurku dreptał po
zalanych tequila placykach i rozpaczliwie próbował ratować, co się da.
Oto, jak zachowują się ludzie, kiedy wniwecz obraca się ich powszedniość,
kiedy przed oczami staje im zaledwie na chwilę jedna z tych wielkich sił nadających
kształt życiu, naga i nieupiększona. Nieszczęście poraża ich, hipnotyzuje, a wtedy
zaczynają plądrować tę ruinę przeżytych dni, próbują coś wygrzebać na pamiątkę
codzienności - zabawkę, książkę, strzęp ubrania, nawet zdjęcia - ze sterty śmieci, w
którą obróciło się wszystko, co bezpowrotnie stracili. Bajeczny kadr: don Angel Cruz
przeistoczony w handlarza garnkami - tego potrzebowałem! W jakiś niesamowity
sposób Cruz upodobnił się do surrealistycznego Patelniarza z opowieści Enid Blyton,
ulubionego cyklu Winy Apsary “Dalekie Drzewo”, właśnie te książki zabierała w
podróż i nigdy się z nimi nie rozstawała. Wezwałem więc na pomoc swą
Strona 17
niewidzialność, otuliłem się nią jak płaszczem i zacząłem fotografować.
Nie mam pojęcia, ile to trwało. Drżący stół, zawalenie się hacjendy, ulice
zamienione w diabelską zjeżdżalnię, ludzie bez tchu wypełzający na brzeg rzeki z
wodą ognistą, ociekający tequila, ataki histerii, upiorny śmiech tych, którzy potracili
domy, bankrutów, osieroconych, upiorny uśmiech martwych... spytacie, ile to trwało,
a okaże się, że mam pustkę w głowie. Dwadzieścia sekund? Pół godziny? Zabijcie, nie
wiem. Ten mój płaszczyk-niewidek (wraz z inną sztuczką: wyłączeniem wszystkich
zmysłów i powierzeniem całej mojej zdolności chłonięcia źrenicom mechanicznym)
ma także, jak to się mówi, podszewkę. Kiedy stawiam czoło koszmarom
rzeczywistości, kiedy ten wielki potwór szczerzy zęby do obiektywu, na nic nie
zwracam uwagi. Która godzina? Kto zginął? Kto przeżył? Gdzie Wina? Czy pod
podeszwą moich wojskowych butów rozwiera się może otchłań? Co takiego,
człowieku? O co chodzi? Że to ekipa pogotowia? Chcą ratować konającą? Myślisz, że
kim tu, kurwa, jesteś, żeby się rządzić? Nie pchaj się! Nie widzisz, że pracuję?
Kto przeżył? Kto zginął? Gdzie Wina? Wina? Wina?
Otrząsnąłem się. W szyję kąsały mnie owady. Potoki tequili opadły,
drogocenna rzeka wsiąkała w rozpadliny. Miasto przypominało widokówkę zmiętą
przez rozsierdzonego dzieciaka i podartą, a potem pracowicie poskładaną przez
matkę. Osiągnęło stan połamania, trafiło do wielkiej rodziny połamańców;
spokrewniło się z łamanymi meblami, łamanymi obietnicami, łamaną angielszczyzną,
złamanymi sercami. Zza obłoku kurzu wychyliła się ku mnie Wina Apsara.
- Raj! Dzięki Bogu!
Mimo kretyństw Winy - z buddyjskimi szarlatanami (Rinpocze Hollywood i
Ginsberg Lama), z perkusistami spod znaku Świadomości Kryszny, z tantrycznymi
guru (z lubością demonstrującymi kundalini) i Transcendentalnymi™ ryszimi,
wreszcie mistrzami tej lub innej walniętej wiedzy: techniki oświecenia wewnętrznego,
sztuki pokochania siebie, zeń dobijania targu, tao promiskuitywnego seksu - mimo jej
spirytualistycznego nowinkarstwa, nie stać mnie było na przekonanie (może tu
zawiniła moja bezbożność), że Wina naprawdę wierzy w boga istniejącego naprawdę.
Pewnie wierzyła, pewnie myliłem się i w tej mierze; ale czy wymyślono lepsze słowo?
Jeśli człowieka przepełnia wdzięczność za uśmiech losu, za tego fuksa, jakim jest
życie, jeśli chce podziękować, a nie ma komu, to co ma zrobić? Wina w takim
wypadku mawiała Bóg. Dla mnie to słowo brzmiało w jej ustach jak pomysł na
zagospodarowanie emocji. Jak półka na coś, czego nie można położyć gdzie indziej.
Strona 18
Nadleciał owad większego kalibru, przygniótł nas strumień powietrza spod
huczących skrzydeł. Helikopter w ostatniej chwili zdołał się był poderwać, przez co
uniknął zniszczenia; teraz pilot sprowadził go na dół, zawiesił tuż nad ziemią i kiwał
na nas.
- Zabieramy się! - krzyczała Wina.
Pokręciłem głową.
- Leć! - wrzasnąłem. Wpierw praca, potem przyjemność. Jakoś trzeba przesłać
te zdjęcia. - Zobaczymy się później! - ryknąłem.
- Co?
- Później!
- Co?
Z planu wynikało, że helikopter dostarczy nas na weekend nad Pacyfik, na
północ od Puerto Vallarta, do willi Huracan, odległej rezydencji, której
współwłaścicielem był prezes firmy płytowej Kolchida; do uprzywilejowanego,
odosobnionego, czarodziejskiego królestwa wciśniętego między dżunglę a ocean.
Wprawdzie nie mieliśmy pojęcia, czy willa jeszcze istnieje. Świat już się zmienił.
Mimo to ludzie z miasteczka uczepili się starannie oprawionych rodzinnych fotografii,
don Angel patelni, a Wina Apsara idei ciągłości i ani myślała rezygnować z planu
trasy. Uparła się, że zrealizuje program. Natomiast dla mnie tak długo nie mogły
istnieć żadne tropikalne raje, póki te foty, wydarte z oka cyklonu, nie wylądują na
biurkach światowych agencji.
- Ja w każdym razie odlatuję! - krzyknęła żałośnie.
- Ja nie mogę.
- Co?
- Leć!
- Kurwa!
- Co?
Potem wdrapała się do helikoptera, maszyna wzleciała beze mnie i nigdy już
nie zobaczyłem Winy, zresztą nikt z nas, a ostatnie słowa, które wykrzyczała, wciąż
ranią mi serce, ilekroć o nich pomyślę: codziennie setki razy, a kiedy kończy się dzień,
“myślę dalej, w nie kończącą się bezsenną noc.
- Trzymaj się, Nadziejo!
***
Strona 19
Zawodowego pseudonimu “Raj” zacząłem używać od chwili zaangażowania
przez sławną Agencję Nabuchodonozor. Pseudonimy pisarzy, szpiegów czy aktorów to
pożyteczne maski, które ukrywają bądź odmieniają czyjąś prawdziwą tożsamość.
Natomiast ja, przybierając pseudonim “Raj”, książę, miałem wrażenie, że - na odwrót
- zrzucam przebranie, ponieważ ujawniam światu tajemnicę bardzo cenną, sięgającą
dzieciństwa; tym pieszczotliwym przezwiskiem obdarzyła mnie Wina i pozostało już
dla mnie pamiątką po szczenięcej miłości.
- Nosisz się jak mały radża - mówiła czule. Miałem zaledwie dziewięć lat i
klamry na zębach. - Tylko twoi przyjaciele wiedzą, jaki tani frajer z ciebie.
I tym był Raj, książątkiem. Dzieciństwo nie trwa jednak wiecznie, a kiedy
byliśmy już dorośli, księciem z bajki stał się dla Winy Ormus Kama, nie ja. Ale
przezwisko przylgnęło. A Ormus także był łaskaw go używać, albo powiedzmy inaczej:
zaraził się od Winy jak katarem; albo jeszcze inaczej: nie przyszłoby mu do głowy, że
mogę z nim konkurować, stanowić jakieś zagrożenie, dlatego mógł mnie uważać za
przyjaciela... Szkoda tym suszyć sobie głowę akurat teraz. Raj. Oznacza też
pragnienie: wrodzoną skłonność, kierunek, który człowiek obiera, ruszając w drogę; i
siłę charakteru, wolę. To mi się spodobało. I łatwość, z jaką to słowo wędruje; może je
wymówić każdy, brzmi dobrze we wszystkich językach. A kiedy zwrócono się do mnie
w Stanach Zjednoczonych - potężnej demokracji także w dziedzinie niedbalstwa
wymowy - “hej, Ray!”, nie miałem zamiaru się sprzeczać, po prostu nabrałem
lukratywnych zleceń i czmychnąłem z miasta*.[* Man Ray - słynny amerykański
fotografik (18901976). Wymowa “Raj” i “Ray” może zabrzmieć identycznie.] W innej
zaś części świata raj to muzyka. Niestety, w ojczyźnie tej muzyki religijni fanatycy
ostatnio zaczęli mordować muzyków. Sądzą, że muzyka znieważa boga, który
wprawdzie obdarzył nas głosami, ale nie życzy sobie śpiewu; który dał nam wolną
wolę, raj, ale nie jest zachwycony, kiedy cieszymy się wolnością.
Tak czy inaczej, teraz już dla wszystkich jestem Raj. Starcza za imię i nazwisko;
prościej i modnie. Mało kto wie, jak się nazywam naprawdę. Umid Merchant, chyba
już wspominałem? Wychowany w innym wszechświecie, innym wymiarze czasu, przy
Cuffe Paradę w Bombaju, w bungalowie, który już dawno temu spłonął. Może
powinienem wyjaśnić, że nazwisko Merchant oznacza to, co oznacza: kupca.
Bombajskie rody często noszą nazwiska wywiedzione od zajęć zmarłych protoplastów.
Są więc Inżynierowie, Dostawcy, Lekarze. Wypada też pamiętać o Lichwiarzach,
Lombardnikach, Niewodziarzach. Mistry to kamieniarz, Wadia szkutnik, prawnik
Strona 20
Wakil, bankier Śrof. Długi związek miłosny między spragnionym miastem a napojami
gazowanymi nie tylko zaowocował nazwiskiem Batliwala, lecz także
Batliwodasodowawala; i nie tylko nazwiskiem Batliwodasodowawala, lecz także
Batliwodysodowejotwieraczwala.
Szczera prawda, niech skonam.
- Trzymaj się, Nadziejo! - krzyczała Wina, a helikopter uniósł się, nachylił i
odleciał.
Bo Umid, drodzy państwo, to rzeczownik. Rodzaju żeńskiego. Oznacza
nadzieję.
Dlaczego tak się przejmujemy śpiewakami? Na czym polega siła pieśni? Może
na czystej osobliwości śpiewu? Nuta, gama, akord; melodie, harmonie,
instrumentacje; symfonie, ragi, opera pekińska, jazz, blues; niesłychane, że coś
takiego może istnieć, że zdołaliśmy odkryć te magiczne interwały, organizujące jakąś
skromniutką zbitkę dźwięków, a z owych zbitek - leży to w ludzkiej mocy! - możemy
wznosić katedry brzmień; to tajemnica iście alchemiczna, równa sekretom
matematyki, wina albo miłości. Może zdradziły nam ją ptaki. A może nie. Może
jesteśmy stworzeniami spragnionymi zachwytu, którym - po prostu - wciąż nie dość
uniesień. Niewiele ich zaznajemy. Pędzimy żywoty nie takie, na jakie zasługujemy;
zgódźmy się, że z wielu bolesnych względów pozostaną niespełnione. Za to pieśń
przemienia je w co innego. Ukazuje nam świat jako wart naszych tęsknot, a nas
samych jakimi moglibyśmy być: wartymi tego świata.
Klucze do niewidzialnego znajdziemy w pięciu misteriach: w akcie miłości,
narodzinach dziecka, zanurzeniu się w wielkiej sztuce, obcowaniu ze śmiercią lub
katastrofą i wreszcie w słuchaniu ludzkiego głosu przeistoczonego w pieśń. To
sytuacje, w których otwierają się furty wszechświata i odsłania przed nami widok
niewidocznego, wyraz niewysłowionego. To godziny, w których coś nas opromienia:
kruchy cud nowego życia, mroczna wzniosłość trzęsienia ziemi, blask śpiewu Winy.
Tej Winy, za którą mogli pójść nawet obcy, zapatrzeni w jej gwiazdę, pchani
nadzieją, że głos Winy, jej wielkie, wilgotne oczy, jej dotyk, odkupią ich, zbawią. Jak
to jest, że pół świata może sobie uczynić symbol z kobiety tak kipiącej, wręcz
amoralnej, ba, dopatrywać się w niej ideału? Bo nie była aniołem, pozwólcie, że nie
będę owijał w bawełnę, ale niechby to ktoś powiedział don Angelowi! Może trzeba też
dodać, że nie była chrześcijanką, a jednak próbowano z niej zrobić świętą. Matka