MARIA BOROWA STOPNIOWANIE NIEREGULARNE INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA 1985 Okładkę i karty tytułowe projektował ZYGMUNT JANUSZEWSKI Text © Copyright by Maria Borowa, Warszawa 1985 ; ? v-\< ?Ąl. ,' (li: r% Kochana Katarzyno! : ..Żegnajcie, gołębie!" Żegnaj, szkolny niemądry pamiętniku. Zakopałam cię wczoraj ciemną nocą w czarnym ogrodzie pod niechętnym szelestem zimnych liści, w szorstkim wietrze, w lepkim dżdżu. O Boże, Waga, wracaj do szkoły. Z powrotem. Twój ,.dobry" z języka polskiego na świadectwie (aż) dojrzałości jest pomyłką i zbrodnią. Falsyfikatem. Waga, zwracaj świadectwo. Bardzo chętnie. Proszę i dzięki, Pani Profesorko, Pacynko najmilsza. Nie mogła mi pani nic lepszego i ra-dośniejszego nakazać. Wrócę. Chcę wrócić. W trybie natychmiastowym. Bez zawieszenia kary — nagrody. Będę chłonęła każde Pani słowo i słowa innych, nie oderwę od Was oczu przez wszystkie lekcje. Od pierwszego dzwonka po ostatni. Nawet na chemii, na fizyce, na... Przysięgam. Nie chcę być dorosła i dojrzała. Nie chcę, żeby do mnie mówiono pani. Wolę Waga. Tak łatwiej. Słowo honoru. Uwielbiam Pani lekcje, Pacynko, Panią też. Polubię klasówki, powtórzenia krótsze i długie, pisanie referatów z Okazji, nadprogramowe Zadania i hospitacje Zeuski. Jak myślisz, Katarzyno? Wezmą mnie z powrotem? Nie wezmą. Wypuścili na zawsze, zamknęli drzwi za plecami, uścisnęli przedtem rękę, powiedzieli gdzieś w powietrze nad głową — ,,napiszcie czasami", przystawili okrągłą pieczęć z godłem państwowym, złożyli sto autografów, pobłogosławili ze szczodrego pedagogicznego serca na nową drogę życia. Ty masz dobrze! Jeszcze cały długi rok przed Tobą. Nawet nie wiesz, jaka jesteś szczęśliwa! Nie jesteś? Bogowie, nie jesteś... No, więc poszłam. Wiem, że machałaś mi ręką. Co z tego, skoro tak szybko ja i pociąg, w którym siedziałam dorosła i pani, zniknę-liśmy z „pola widzenia" Twoich przymrużonych oczu. Cały horyzont i świat zasłonił Ci Alek. Metr osiemdziesiąt wzrostu, lekki zez, umiarkowane poglądy na... tak, wiem, że nieważne, włosy a la Harasiewicz. Prawda, muzyka nie jest Wam potrzebna. Chopin musi poczekać na swój dzień. Dziś jest twój beżowy sweter i Alka czarna koszula. Twoje oczy pełne tej czerni i jego oczy w Twoich potarganych włosach, gruchającym śmiechu, który można zobaczyć, dotknąć, wziąć w rękę. I Ty wiesz o tym. Twoje włosy mówią, a śmiech da się zabrać ze sobą. Do kieszeni tej na piersiach pod marynarką. Do domu bez Ciebie, byś w nim była. Skąd wiem? Mówiliście mi o tym. Widziałam. Kiedy? Zawsze. Gdy na Was patrzyłam i odchodziłam, jak teraz, a Wy nawet tego nie zauważaliście. (Przecież nie pozwalałam ci odchodzić! Zawsze chciałam, żebyś była z nami!) Aleja nie chciałam. Tak, byłam. Czasem. Bo najczęściej szłam obok — 0 tysiąc kroków dalej. (Nieprawda! Rozmawiałaś z nami! Mówiłam do ciebie!) Rozmawiałam. Mówiłaś. Nie widziałaś mnie. Nie słyszałaś moich słów. Mówiłaś: — słuchaj, Waga... — a Alek odpowiadał ci: — tak? (Nie wiedziałam, Waga...) Nie szkodzi, Kocie Burasie. Było prawidłowo i słusznie. Wcale nie chciałaś mnie stracić... jeszcze. Naprawdę byłam ci potrzebna. Więc byłam. Robiłam to dla ciebie, lękliwa Julio, dopóki nie przestałaś się bać swojego nowego ja. Nie musi ci być przykro. Po prostu świat zaczął nazywać się od pewnego dnia Planeta Alek. I to wszystko. Ja 1 reszta znaleźliśmy się na drugiej planecie. Przychodziłaś do nas z wizytą. I odchodziłaś zaraz. A ja rozumiałam i cieszyłam się nawet, potrafiłam. Lata tak zwanego bękarta liczą się podwójnie, jak lata wojny. A ja na dodatek byłam bękartem z fantazją. Cieszę się też teraz. Zawsze będę doskonale zadowolona. Ja się cieszę, ty się cieszysz. Wszyscy się cieszą. Koniec koniugacji i deklaracji. Nie cieszę się. Ni diabła. Nie mam z czego. Poczekam z tym do jutra. Może jutro zmienią mi się kolory w oczach. Dziś moja osobista planeta jest byle jaka. Poniedziałkowa. Z dwiema klasówkami, powtórką z matmy, pytaniem z łaciny i rozmową z Zeuską po lekcjach. A może — oby tak było? Cały długi tydzień przede mną, do soboty daleko. Sobota będzie dopiero za rok. Doczekam się? Słuchaj, Ka — Katarzyno! Jakaś część życia kończy się w chwili, gdy ci wciskają do ręki świadectwo, na które jak głupia harowałaś jedenaście lat. Potem, przynajmniej na początku, nie ma już skakania i radości. Zaczyna się chodzenie. I okazuje się, że to wszystko, co robiłaś przedtem, było inne, nie takie jak z drugiej strony tego głupio wyczekiwanego kawałka papieru z pieczątką. Po tej stronie każą ci mówić innym językiem. I sami mówią do ciebie w obcym języku. Jaki jest ten język? Szorstki, kanciasty, trudny. Stałaś przed biurkiem Zeuski na baczność i to było w porządku. Normalne. Wstawałaś, gdy do klasy wchodził Kubuś — to też było normalne. Bałaś się Baranka-Dzieciny — w porządku. Kazali ci o ósmej wieczorem znikać z powierzchni ulic (latem o dziewiątej, łaskawcy!) — w porządku. Mrużyłaś oczy i mówiłaś w duchu (ja mówiłam!) —jeszcze tylko parę miesięcy, jeszcze tylko... Myślisz, że chce mi się teraz nocą łazić po ulicy? Po czorta?! Po jakiej ulicy? Filmy? Od tygodni grają dozwolone dla niemowląt. Pamiętasz, jak nas oszukali? Kazali pisać projekty nazwy nowego kina. Staraliśmy się jak diabli, jakby od tego zależało szczęście co najmniej połowy ludzkości. Ceśce dymiło spod grzywki, Teresa wywierciła palcem dziurę w kieszeni nowego fartucha z prawie francuskiej satyny. I co? Była Wisła. Mazowsze, Na Skarpie, Świt, Syrena, Wrzos (idiotki, skończcie z Rodziewiczówną!), Nowy Iluzjon... Akurat! Papierki i pomysły wyrzucili do kosza, kino nazwali Radość. Niech to szlag trafi! Nie chcieliśmy radości. Niech to szlag trafi — powiedzieliśmy chórem. Cała klasa. — Tra-fi, Tra-fi! — niosło się wrzaskliwie i buntowniczo. „Toscę" grali — było radośnie, umierał Hamlet — też uciecha. Zbojkotowaliśmy „Wesoły jarmark" i samego Fanfana Tulipana. Tylko Budrysy poszły, pamiętasz? Nie chcieliśmy kinowej radości w czerwonym prostokącie z trzema kwiatkami zamiast kresek i kwiat- 7 ka — kropki na końcu. Bo kropka musi być — powiedział Nowy Pan Kierownik Kulturalny. I postawił ją. Kwiatek. Pamiętasz, jak przyszedł do Zeuski i prosił o napisanie regulaminu, instrukcji, cen biletów, ogłoszeń, tablicy REPERTUARU? W kółko mówił o tym repertuarze. Witek zaraz poszukał rymu i Pan Kierownik zmienił styl. A Zeuskę pokochaliśmy na nowo i po raz setny wszyscy, bo powiedziała, że j e j uczniowie mają egzaminy i matury przed sobą i jeśli można, a brzmiało to jak rozkaz naczelnego dowódcy, niech regulaminy i REPERTUAR-Y napisze dla Radości ktoś inny. I do widzenia panu. Skąd mogliśmy wiedzieć, że przejmie się serenadą pod oknem i miłość weźmie za brak szacunku i niechęć? Zeusko ukochana! No, widzisz. Ciało siedzi drętwo na krześle odziedziczonym w spadku po Pani Kierowniczce, a duch i serce jest z wami. Złotko moje kochane! Katarzyno, po drugiej stronie cennego i szacownego papierka! Ciąg dalszy jutro. Pojutrze. Dziś — dobranoc. Muszę się przygotować do LEKCJI. 1. Język polski w klasie II — czytanka pod tytułem „Nasz ogródek". (Nie mów o tym chłopcom, zdechliby ze śmiechu!) 2. Język polski w klasie II — ciąg dalszy „Naszego ogródka". O wymienne. Układanie zdań. Ćwiczenia w mówieniu. (Elementa La-tina, Stanisław Skimina — czyli: powiedz to po łacinie, pięknym, rozwiniętym zdaniem.) 3. Język polski — kl. VII — Obraz niedoli ludu w twórczości Marii Konopnickiej. (Lud — nie mylić z lodem, Jaś bez Małgosi, piwniczna izba, nasza szkapa i nasza jedyna na świecie Pacynka —r doktor nauk humanistycznych i przedwojenny — ho ho! — reżyser, teraz belfer w nędznej prowincjonalnej budzie z przeciekającym dachem, wydeptanymi schodami.) ? 4. Śpiew w kl. II — „Gdy dzwoneczek się odezwie, biegniemy do szkółki..." (Nie dróbcie niczym Rej — psiakrew — nienawidzę tego, co za język! Nie umiesz mówić po ludzku? I to się nazywa jedenasta klasa?! Ignoranci!) 5. Język rosyjski w kl. V— Urok pierwyj, bukwy a, m, p, o... (Ty pomnisz, Alosza, dorogi Smoleńszczyny, kak szli bieskoniecznyje, złyje dożdi?). 6. Język rosyjski w kl. VI — Wokzał. Czyli — pojezd pribliżałsia k miestu swojego naznaczenija. 8 7. Fine! Mogę iść do „siebie". I jeśli te sześć punktów przeżyję — pisać list. CD. Do Ciebie. Pa, Słonko w fartuszku! Sukcesów u Kubusia życzę. Pozdrów Alka ode mnie. Listonosza przekup najserdeczniejszym z uśmiechów i głośnym —jak zdrowie? — inaczej będziesz dostawać 1/10 listów. Vale! Na czym stanęłam wczoraj? Na biurku. To znaczy przed biurkiem. Biurko... Tu się nic nie zmienia. W nowym języku mówi się Inspektorat Oświaty. Uliczka w bok od cmentarza. Drzewa. Pusto, wąsko. Odrapany budynek. Oświata zawsze była nieproduktywna, bez funduszu socjalnego i z nie zaakceptowanym planem inwestycji. Ciemny korytarz. Szafy jak roztrzęsione ciężarówki z demobilu, potężne kłódki w szparach wielkości Bramy Floriańskiej. Zakurzone akta, poszarzałe stare referentki, kolorowe, biedne młode pomoce biurowe po małej maturze (niewysokie te pensje, dobrze, że papierek mam schowany, po „buzi" nie widać, że jestem pani. Po figurze też nie bardzo — stanik jedynka, spódnica ze sklepu dla młodszej-starszej młodzieży, sandały z CDD, uczennica ma prawo chodzić tak ubrana, wtedy to się nazywa skromnie, nie biednie)... wąskie przejście pełne zakrętów, kantów — au! będzie siniak jak nic! — i „dzień dobry, Panie Inspektorze". Milczenie. Stoję koło drzwi zupełnie niepotrzebna. Wyjść? Chyba nie. Burknęli, że można wchodzić. Sterczę więc i czekam prawie cierpliwie. Bardzo zajęty. Ani drgnie. Zeuska była grzeczniejsza. Od razu podnosiła głowę. Odsuwała pi-sadła. Zaczynała mowę tronową i wszystko stawało się jasne. Klarowne, jak według słów Kubusia moja sytuacja na fizyce po trzeciej bohatersko i idiotycznie zaliczonej dwójce. Tu — nic nie wiadomo. Tam stałaś — było w porządku. Tu stoisz — i jest ci głupio. Czujesz się dorosłą, prawie kobietą. A ten MĘŻCZYZNA siedzi. Siedzi, kiedy ty, KOBIETA, stoisz. Wiesz, że diabeł we mnie wstępuje nagle i nieoczekiwanie. Że jestem wściekła choleryczka. Że nie umiem nad sobą panować, jeśli coś nie jest t a k. Nie było tak. No więc wstąpił. Rozłożył ręce — nie ma drugiego krzesła. Nie usiądziesz, Waga! No to wyjdę! Mam siedemnaście lat i poświadczone pieczęcią, że trzeba do mnie mówić „pani" i... Pan Inspektor podniósł głowę. Diabełek zniknął. Katarzyno, do diabła z diabełkiem Pana Inspektora!. Nie chcę tu być! Rozumiesz? Muszę tu być. Rozumiesz? Obie rozumiemy... Jak tu jest? Przecież piszę o tym od wczoraj. Obco, daleko, bezradnie dorośle. Dali mi pokój po Pani Kierowniczce. Umeblowany — stół, szafy (dwie), łoże małżeńskie, cztery krzesła, tremo! Brakuje męża i trojga dzieci. Apage satanas! Pokój jest na piętrze, okno wychodzi na boisko szkolne, na pole sąsiada Batorego (biedny królu Stefanie!), na jego stodołę, dziką gruszę i na południe. Na tym dalekim południu za gruszą, stodołą, polem i wsią jest las. Najprawdziwszy, ogromny. Jeszcze go nie widziałam z bliska. Z pokoju wychodzę na korytarz albo odwrotnie, z korytarza wchodzę do pokoju, jak chcesz. Mam nie pleść? Dobrze. Po drugiej stronie jest jeszcze jeden pokój. I kuchnia. Na końcu łazienka, dyskretny kącik, spiżarka. Na razie i na zawsze pusta. Apartament? Apartament. W kuchni umeblowanie nowoczesne i bez zawracania głowy: żarówka dwudziestka, parapet z szarego kamienia czy „czegośtam", kufer z książkami, cztery fajerki na zimnej płycie do gotowania. W pokoju, tym drugim, dwa okna, kontakt elektryczny i trzy tysiące książek poukładanych w rządki na podłodze. Biblioteka szkolna w stanie spoczynku. W kącie magazyn: ołówki, gumki, zeszyty... W tym wszystkim ja, we mnie rozterka i strach. Boję się. Pana Inspektora (a jednak), Pani Inspektor, Pani Kierowniczki i Koleżanek Pań Nauczycielek, boję się Dzieci i ich Rodziców. Boję się swojej niewiedzy i swoich siedemnastu lat. Za wiele strachów jak na jedną dopiero co dojrzałą osobę. Metryka zgadza się. Prawie. Papierków ciąg dalszy — też niby w porządku. A ogólnie i szczegółowo rzecz biorąc — ni to, ni sio. Niekwa-lifikowana siła na trzymiesięczne zastępstwo, co stwierdziłam wyraźnym podpisem. Pełnym imieniem i datą. To było zaraz potem, jak diabełek mnie łaskotał i Pan Inspektor spojrzał wreszcie. Nie podobałam mu się chyba. Ja myślę! Był starszy od mojego nieznanego świętej pamięci pradziadka i dawno powinien 10 iść do domu. Wyglądał na znudzonego. Nie dziwię się. Też miałabym depresję w inspektoracie oświaty. Palnął mi mowę, krótką na szczęście. Pacynka dałaby mu trójkę z małym plusem Że jestem młoda (odkrycie), że nic nie umiem (nieprawda!), że mi pomogą (mam nadzieję), że nie trzeba się bać (to dlaczego i po co mnie denerwuje, starszy, lekceważy?), że szkoła jest pierwszorzędna (zobaczymy), że kierowniczka jest jak matka (obejdzie się, wystarczy mi jedna), że koleżanka, na której miejsce idę na trzy — słownie trzy (przycisk!) miesiące, była, jest i będzie najlepszą pod słońcem nauczycielką. Że muszę o tym pamiętać (o czym?), by nie — coś tam. Nie cierpię baby! Jak wróci, podstawię jej nogę na schodach. Są tam schody? — pytam. Nawet nie drgnął. O powieściowym uniesieniu brwi też mowy nie było. Zignorował pytanie i mnie po raz sto dwudziesty czwarty. ... że mam tam iść od razu, natychmiast, bo kierowniczka na mnie czeka. I że mam mu podpisać dokument. Że ja (Waga) zdrowa na ciele i umyśle oświadczam (czy zaświadczam? zwariować już można!) własnoręcznym podpisem, pełnym, wyraźnym — etceteraitakdalejetce-tera — że po trzech miesiącach odejdę jak cielę bez słowa z tej cudownej szkoły. Kropka. Koniec ŻE. Podpisałam. Wtedy wstał. Powiedział do widzenia i wyciągnął rękę. Obejrzałam się. Pusto. Drzwi zamknięte. Wstał na moją cześć! Ręka też dla mnie! Masz pojęcie? Ja nie miałam. Byłam wściekła, chciało mi się płakać albo kopnąć go w nogę od biurka. Zrob'iłam się bezczelna, wstrętna smarkata, nieokrzesana, zła dziewucha i w ogóle dno. Przyrzekłam sobie, że nigdy nie zakocham się w żadnym inspektorze (wyrzuciłam pana i dużą literę). Przenigdy. Amen. Udałam, że nie widzę ręki ani niczego, powiedziałam wyraźnie: dziękuję bardzo za miłe przyjęcie — i zamknęłam drzwi z drugiej strony. Ze złości zapomniałam spojrzeć na jego minę. Jak myślisz, zbaraniał, co? Katarzyno! Serce! * Zbankrutuję na znaczki pocztowe! Zbankrutuję na znaczki — czy to po polsku? Nie mam pojęcia. Pacynki nie ma pod ręką, Waga ma chaos w głowie (choas — mówiła Barrrbara). Oszaleję, jeśli nie '? 11 będę pisać do Ciebie. Oszaleje też listonosz. Jakie wyjście? Słuchaj, a może pisać na poste restante? W razie czego wytłumaczysz pani na poczcie, co to znaczy, powołaj się na słownik albo na księdza, co? Mieszkasz prawie koło poczty, przelecisz się z Alkiem co wieczór, będziesz miała pretekst i zdrowe powietrze przed snem. Jestem dobra przyjaciółka, prawdziwa, listów możesz nie czytać od razu, nie pogniewani się. Poczekam do ostatniego dobranoc, nawet do następnego dnia. Możesz czytać po śniadaniu, po obiedzie... Na fizyce... To jest myśl! Tylko, błagam, nie daj się złapać Kubusiowi. On mnie nie lubił. Dzięki za kartkę! Woźny przyniósł przed sekundą. Woźny mi przyniósł — rozumiesz, jak to brzmi? Akt drugi, scena ósma: — Kartka, proszę pani. — Dziękuję (wam, dobry człowieku). A Pacynka mówiła, że mam lęk sceny! „Jestem kobietą, rządy nie należą do mnie, wszak to pan będziesz mężem, jam do rady młoda, co pan urządzisz, na to całym sercem zgoda..." Fakt, mówiłam drętwo, ale w pierwszym rzędzie siedział Wojtek i gapił się cały czas jak głupi, a mnie akurat tydzień temu stało się to nieszczęście z lewą górną jedynką ! Usnę z tą kartką na ustach. Co ja plotę, chciałam powiedzieć — usnę z tą kartką w ręce. Umiem już wszystko na pamięć: „Kochana Wago! Trzymaj się. Pisz. Czekam. W sobotę. W budzie bez zmian. Kłania Ci się twoja ławka. Alek też. Kącik przy oknie zszarzał ze smutku i opuszczenia. (Nie, to nie Ty, to pomyłka.) Módl się za mnie, w piątek klasówka z matmy. Całuję. Twoja Ka-Kata-rzyna". Widzisz. To dla mnie pestka taka kartka. Słowo honoru, nie podglądałam ! Napisz list stustronicowy, obiecuję — za dwa dni wyrecytuję bez zająknienia. Katarzyno! Wiem, że nie masz czasu. Ja też nie pisałabym jak wariatka, gdyby nie to, że pętam się zagubiona i sama. No, dobrze. Zdrowaś Mario, laskiś pełna... Już. Z matmy dostaniesz cztery. Tylko zabezpiecz się, usiądź blisko Jurka, to pewniejsze niż pacierz. Alek, miła moja, nie dostaje na matmie Jurkowi do pasa, chociaż normalnie, bez cosinusów, wyższy o dobre dziesięć cm. 12 Aha, listonosz. Słuchaj, czy on Ci oddaje listy? Już wysłałam dwa. Będę je numerować. Genialna myśl! Pomyśl też o post. rest. Listonosze, wiesz, nie są nigdy zbyt pewni. Nasz ma sto lat i artre-tyzm, ciąga nogi sztywno, sama widziałaś. Poza tym nie lubi adresatów abstynentów. A w ogóle muszę ci powiedzieć, że ma szmergla i przedwojenne poczucie humoru lub zanik pamięci, bo kiedyś pytał wuja o drogę na pocztę. Słowo daję. Muszę kończyć. Oderwano mnie brutalnie od listu i Ciebie tysiąc godzin temu, czyli zaraz po obiedzie. Teraz dochodzi dwunasta (w nocy!). Wiesz co? Spać mi się chce. Dobranoc. • Waga do Katarzyny! Ka jak Katarzyna! Nie przyjadę w sobotę. NIE PRZYJADĘ W SOBOTĘ! Dopiero w niedzielę. Dlaczego? Bo mam protokołować jakieś zebranie rolnicze. Koniec dyskusji (wcale jej nie było). Kto śmiaiby dyskutować z Panią Kierowniczką?! Ja nie. Poza tym — nigdy w życiu nie byłam na zebraniu rolniczym i to może być ciekawe. Słuchaj, ten list dostaniesz po niedzieli, rzecz jasna, ale nie mogę nie pisać. Duszę się, wyskakuję ze skóry, czuję się jak korespondent wojenny, który musi pisać, choćby miał paść na szańcu zabity na amen (czy teraz są szańce? to chyba stary termin, z myszką, biedna pani Małecka, dała mi czwórkę z historii)... i od kuli, i w ogóle. W niedzielę opowiem Ci wszystko. O czym zapomnę, o tym przeczytasz w liście. Widzisz, jaki dobry wynalazek? A może, poza sercową koniecznością, potraktujemy te listy jako wprawki stylistyczne? Ja piszę, Ty czytasz i poprawiasz? Zawsze chciałaś być człowiekiem pióra. Masz, jak znalazł, ćwiczeniówkę, wprawki, przyjemne (mam nadzieję) z pożytecznym. A ja będę mieć mniejsze wyrzuty sumienia. PS. nr 1. Nie zbieraj tego, broń Boże. Czytaj i drzyj, czytaj i pal podarte drobniutko. Jeszcze nie koniec. PS było tak sobie. A propos PS. Wiesz, co powiedziała, no... mniejsza z tym, kto, co znaczy PS na końcu listu? Przypomniałam sobie! Sic! Przypomniałam sobie, że jeszcze Ci niczego dokładnie nie opisałam. Nic nie wiesz o: 13 1. drodze do szkoły, 2. spotkaniu z Joasią, 3. oczach i nogach pani kierowniczki, 4. woźnym, panu Damsko-Męskim, 5. głupiej Agnieszce, siostrze Jadźki „od wściekłej krowy spod łasa", 6. pani Marysi i innych Paniach, 7. i o tysiącu innych rzeczach. Ad 5: Pusta droga wśród pól, rowy po obu jej stronach, gdzieniegdzie zabudowania — taki był początek. Z jakiegoś podwórka z hałasem wypadł pies, szczeknął zajadle nie wiadomo na kogo i po co, wreszcie znudzony wrócił dyrdkiem do furtki. Poboczem drogi szła dziesięcioletnia może dziewczynka. Suchym patykiem uderzała raz po raz od niechcenia w zaskorupiały zad chudej krowy. Z tyłu biegła Mała. Upadła. Zapłakała głośno, zawodząco. Starsza odwróciła głowę. — Nie drzyj się! — patrzyła z niechęcią na Małą. — Mówiłam, siedź w domu. Dojdziesz, głupia, pod las? Obejrzała stłuczone kolana Małej, chuchnęła nawet, popluła. Sukienką wytarła nos, policzki. Poprawiła sandał na gołej brudnej nodze. — Nie rycz, mówię! Zza krzaków dopadł je wrzask niewidocznej kobiety. — Jadźka! Jadźkaaa! Żebyś wróciła na południe, pamiętaj! I Małej pilnuj, zarazo! Twarz dziewczynki nie zmieniła wyrazu. Z dołu patrzyły na nią uważnie i z obawą zapłakane oczy. Szarpnęła Małą gwałtownie za rękę. — Idziesz czy nie! No?! Jadźka była zla. A droga? Na drodze były wyboje i kałuże. Nad jedną zakotłowały się wróble. Zgięty wpół pędził na nie wyrostek na starym rozklekotanym rowerze. W rozchełstanej koszuli, długie portki podwinął do kolan, trampki na bosych nogach trzymały się cudem i resztkami sznurowadeł. Milczkiem doskoczył mu do łydki pies. Chłopak ze złością, zaskoczony, z trudem utrzymując równowagę na kamieniach i wybojach, zakrzyczał warkliwie, kopnął na oślep. — Pójdziesz, ty gnoju! 14 W lekkim wietrze kołysały się trawy nad rowem. Złote i czerwone jabłka leżały na ziemi, wyginały w dół gałęzie w sadach. Na miedzy przykucnęła Mała. Podniosła się zaraz, popędziła co sił za oddalającą się niebezpiecznie siostrą. W każdej z zaciśniętych rąk —jabłko. Jadźka gryzie soczystą, złotą kulę, inne rozpychają jej uniesioną do góry sukienkę. Ręce ma szorstkie, spracowane, starsze od siebie. Na palcu duży blaszany pierścionek (z dziurą po szkiełku zalepioną brunatną plasteliną) ma jej dodać urody i ważności. Z surowej twarzy patrzą bystro oczy. Z dołu wyciąga się ku nim mała, brudna pięść. — Masz. — Robaczywe zbierałaś? Ty ofiaro — wzrusza ramionami. — Wyrzuć to zaraz. I zielone... — Wyciera o sukienkę wyjęty z podołka owoc, daje Małej. Odgarnia jej szorstko kosmyki potarganych włosów. Mała śmieje się głośno, radośnie. Hen, aż pod las, ciągnie się rżysko. Dalej z prawej ciemnieje łąka. Małe figurki i krowa przecinają ją na skos. Na drodze turkot. Stary chłop pogania konie, baba przycupnęła na brzeżku siedzenia. Z tyłu za nimi koszyki, worki, skrzynki. Kocie łby drogi uciekają spod kół. Wóz skręca w polną piaszczystą odnogę, konie skwapliwie zwalniają. Baba zaczyna drzemać, chłop strzyka śliną w żółtą koleinę. Przed nimi ściana lasu. Łaciata i dziewczynki są już na końcu łąki. Krowa, rada soczystej, bujnej trawie, zagarnia ją językiem zachłannie. Ogonem wali raz po raz w lewo i w prawo. Nad czarnym grzbietem, na drgającej skórze, roje much, chmary gzów i komarów... Katarzyno najmądrzejsza, nie umiem pisać wypracowań. Dla Pa-cynki jeszcze jako tako, dla Ciebie — nie. Pacynka była szlachetna i wielkoduszna. Stawiała czwórki. Raz nawet dała piątkę. Raz. Całuję Cię trzy i tysiąc razy — Twoja Waga. II Silentium! Idzie! — Myślę, że tak samo, choć w innej formie, prostszej i przejrzystszej: — cicho, zamknijcie się, schowajcie ściągi, Nowa idzie! — ogłaszają moje nadejście czujki spod drzwi siódmej b. Nieśmiertelna druga strona barykady. Walka podjazdowa z belfrem 15 wrogiem — nie wrogiem. Przechytrzyć go, niech nie myśli, że wszystko wie i widzi. Nie widzi i nie wie, ale do tego nie zawsze można się przyznać. Przeciwnik, bo siedzi za stołem, nie w ławce. Nie zeszyt ma przed sobą, a dziennik. Może postawić dwóję (skąd mogą wiedzieć, że wcale nie chce), dać karę (przepisz to jeszcze raz, zostań po lekcjach w klasie), wysłać po matkę. Akurat! Nie przyjdzie, bo wykopki sie zaczęli, proszę pani o, niech mu pani daruje, nauczy sie i n n o r a-zo. Wczorej do nocy z ojcem robił w stodole... o, jakie ma odciski. Bombie, głupi, odciski som na nogach... nawet Maryśka mówiła, że pani trudno tłumaczyła i że lekcja też trudna prze-okropnie... I co zrobisz? Ty nie musisz nic. Słuchasz monotonnego jak deszcz głosu Pantofelka tłumaczącego ci teorię Darwina. „Karol Darwin mając osiem lat umarła mu matka..." Pamiętasz? Wszyscy o tym mówili przez tydzień, a nieszczęsny Pantofelek przez miesiąc chował się po kątach przed nami i przed Pacynką. Klasa wyła okrutnie, choć cichutko, Pantofelek zapadał się pod ziemię, zapadał... To u nas wypadła mu pierwsza, inaugurująca jego profesorskie wcielenie, lekcja. U nas, w jedenastej a. Rok temu, niedawno, głupstwo, tylko trzysta sześćdziesiąt pięć dni... Wtedy ja byłam po ich stronie, w ławce, nie za stołem, i moim przeciwnikiem był nauczyciel. To ja śmiałam się z Pantofelka. Z jego czerwonych uszu i przerażonych oczu. Bezwzględna i bezlitosna, bo mu nie wolno tak... Czego mnie dziś nie wolno? Nie wolno mi trudno tłumaczyc. Tysiąc rzeczy mi nie wolno. Spiszę je kiedyś na kartce, podkreślę czerwonym ołówkiem, u góry dam tytuł NIE WOLNO — i zawieszę nad łóżkiem. Chcesz to widzieć? Zobaczysz... Cd. ad. 5. (Skoro chcesz.) Jadźka stoi na pniu ściętego drzewa. Ręce opuściła bezwładnie, tylko dłonie nienaturalnie podane w bok pod kątem prostym zaprzeczają bezsile ramion. Kłania się głęboko, prostuje wolno, wykrzywia usta w sztucznym, przeraźliwym uśmiechu (gdzie to widziała, na Boga?), oczy trochę nieprzytomne patrzą zda się poprzez głowę Małej daleko, w inny świat. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, przy współruchach rzucanego 16 w tył ciała, śpiewa zawodząc, gruchając i mdlejąc najnowszy szlagier, ostatni przebój z radia sąsiadów Nowaków. U nich też było, duże. iampowe, nie żaden kołchoźnik, ale ten wredny podlec wziął i przepił. „Ten jeden został ślad w każdą noc złą i chmurną smutne tango nottur-no za oknami gra wiatr choć nas rozdzielił świat w każdą noc złą i chmurną smutne tango notturno ty już nie jesteś sam..." Głos ma czysty, silny, ciekawy. Zapomniała o zawodzeniu. Brawo, Jadźko-zarazo, Jadźko od „wściekłej krowy"! Z bruzdy patrzy Mała. Otwarta buzia, zaciśnięte we włosach ręce, głowa kiwa się na boki, kołysze w kulawy takt. Jadźka kończy, kłania się. — Klaszcz, klaszcz! No, czego nie klaszczesz, ty głupia? — zrywa się, biegnie do Małej i nieruchomieje na widok gapiących się na nią z wozu ludzi. Żal ustępuje w sekundzie zmieszania, zmieszanie jeszcze prędzej gniewowi nagłemu i wściekłemu jak zły pies. Mała piszczy z uciechy. Grymas ściąga usta Jadźki w dół, zmienia jej twarz w żałosną furię. Jadźka pluje i krzyczy, wywala język, bije się pięściami po nogach. Złości się, ale nie na Małą, nie na nią! Można się nie bać, hi hi hi! — Kałiszewski miał trzy pieski, czerwony, zielony, niebieski! Kałiszewski miał trzy pieski! Stary hycel! Hyceeel! Od drogi niesie się jazgot baby i — wio, cholera, wy włoka, złodziejskie nasienie! — chłopa. Przedstawienie skończone. Jadźka przytula policzek do pnia liszajo-watej wierzby. \ — Idź se narwij kwiatków. Mnie zostaw! — odepchnęła Małą gwałtownie. Nie, nie od razu był las. Przecież już Ci pisałam, że najpierw była droga. Szłam nią, Katarzyno, i szłam. Od wyciągniętej ręki pana inspektora do drzwi i tablicy było, jak obszył, osiem kilometrów. Z kawałkiem. Nawet w tym nie był w porządku. Wyszłam z rachitycznego przybytku oświaty, kostropate ulice, kręte, wąskie i długie jak gąsienice, skończyły się wreszcie. Jakieś pole jedno i drugie, stary sad z uschniętymi drzewami, tory kolejowe, niepotrzebna ni Bogu, ni ludziom emerytowana kircha ewangelicka — i droga. Jak strzelił. Chcesz — idź, nie chcesz — wracaj. Obszczekał — Stopniowanie nieregularne 17 mnie na niej pies, wystraszyły gęsi (wiesz, jak się boję), oplotkowały wróble, przewiał wiatr. Ciepły na szczęście. A na zakręcie, gdzie droga zginała się wpół ze zmęczenia i beznadziejności, spotkałam Joasię. Zaprowadziła mnie do oczu i nóg Pani Kierowniczki. I do woźnego Damsko-Męskiego. Chcesz po kolei... Dobrze. No więc ten traktorzysta nie był pijany, był tylko ordynarny i bezczelny. Zdenerwowałam się? Nie, tylko... Naprawdę nie trzeba. Joasia jest cicha i delikatna. Nie z tego świata i nie z Nowej. Dobrze ją muszą strzec anieli, by jej nie podziobały wrony do czasu, nim stwardnieje. Dziś ma piegi na nosie, niebo w szarych oczach i nieporadność w miłym uśmiechu. I osiem lat przytłoczonych ciężkim tornistrem z mądrościami książek do drugiej klasy. Nie, pierwszego dnia, tam na drodze, Joasia nie miała na plecach tornistra. Niosła ze sobą tylko wiadomości dla Pani Kierowniczki. Że dzień dobry Pani, już dziś mówiłaś, Joasiu, tatuś kazał powiedzieć, że na siódmą nie może przyjść, będzie o ósmej, do widzenia. Pani Kierowniczka stała na schodach. Majestatyczna, stara i piękna. Czy wszystkie kierowniczki muszą być stare? Te, które znałam i znam — tak. Ta miała w sobie coś ze zmęczonego orła. Oczy przeszły przez nas, przez Joasię i mnie, niczym rentgen, na wylot. Zauważyłam i zapamiętałam twarz i oczy. I nogi. Smukłe, zgrabne, młode. Ze stopami w najprawdziwszych włoskich pantoflach o bajecznej wprost linii nosków i obcasów. Poza Panią Kierowniczką wszystko było nieważne. Jeśli coś jeszcze się liczyło — nie licząc wcale — to woźny. Kulił się na dole, gdzieś pod schodami, przed wejściem do kotłowni, zapatrzony, uniżony, wniebowzięty. Gotów w ogień i w wodę. Pokorny. Tak, Pani Kierowniczko. Tak, Pani Kierowniczko. Tak, Pani... — głos pośredni między falsetem a szeptem na wdechu. Nie wiem, czy można tak powiedzieć cośkolwiek. Wiem, że mówił tak właśnie. W oczach miał wypisane — hasła, transparenty — co chcesz: Pokorne cielę dwie matki ssie oszczędnością i pracą ludzie się bogacą i tak wyjdzie na moje Pani Kierowniczka... Kochana K! Dwudziesta trzecia zero trzy to późno czy tak sobie? Rok temu późno, dzisiaj tak sobie. W maju o takiej sowiej godzinie byłam sko- 18 wronkiem i usypiałam nad książką, i, wujku, obudź mnie, kiedy będziesz wstawał, bo muszę się uczyć, a dziś już nie mogę... Czy jak się pracuje, to nie można spać? Czy to prawda, że obiad ugotowany przez siebie smakuje mniej niż ten ciotki? Że wcale nie smakuje? Obiad! K, Ka, Katarzyno! O obiadach będzie oddzielny list, obiecuję. Schudłam jeden kilogram i „ileśtam" dekagramów, wiesz? Wcale niepotrzebnie, przydałoby się powiedzieć — dalej stop. Twarz mi wysubtelniała i pokazały się interesujące (jak się wspaniałomyślnie uprzeć) cienie pod oczami. Muszę sobie przypiąć karteczkę, że to nie brak urody, a głębia myśli (i duszy). Najgorzej, że nie mogę spać. „I zasnęła twardym snem młodości". Nie wierz książkom! Czcza fantazja pisarzy. Moja młodość, w każdym razie, spać twardo nie chce. Boi się. Autentycznie. Słuchaj: mieszkam sama w całym pustym ogromnym skrzydle szkoły. W lewej ręce-ra-mieniu litery T. Sama, samiutka. Nade mną strych. Obok — pusta klatka schodowa. Pode mną szatnie, korytarze. Pod tym wszystkim piwnice. I co ty na to? No, widzisz. Okno, przeogromne, straszy zja-wową czernią, udziwnia pokój księżycem. Nie ma nic gorszego niż taki łażący wolno po pokoju księżyc. Powietrze drga od jego zimnego blasku, meble zmieniają kształty i wymiary, rzucają chińskie cienie na ściany, serce wyłazi z gardła, a oczy z orbit. Zasłonić? Mądralo! Księżyc?! Czym? Spis z natury majątku ruchomego niżej podpisanej: , . ? 1. dwa ręczniki wielkości męskiej chustki do nosa, 2. dwie ścierki wielkości damskiej chusteczki do nosa, 3. trzy damskie chusteczki do nosa, 4. trzy talerze — głęboki, płytki, mały deserowy (jeszcze żadnego deseru mój żołądek na oczy nie widział), 5. łyżka, nóż, widelec, łyżeczka, 6. itd., itp., równie ubogo, choć chędogo (,,i żyjcie w pokoju w ubóstwie waszym"), 99. bogactwo charakteru, myśli i zamierzeń plus pensja — razem 675 złotych polskich miesięcznie, słownie: sześćset siedemdziesiąt pięć złotych. Polskich. Ma starczyć do pierwszego. Już wiem, że nie starczy. Fundusze dodatkowe — zero. Zobowiązania honorowe — obowiązkowe, oczywiste i bez dyskusji. Uwaga: prosić o pomoc jakąkolwiek — tylko w wypadkach groźnych dla życia. A i wtedy się zastanowić. 19 Uwaga nr dwa: przeznaczyć zaraz po pierwszym (i odłożyć!) dwieście zł na tzw. „życie". (Ka, jaka ja jestem już dorosła!). Ewentualne nadwyżki (finansowe) — wydać na inwestycje okiem widziane. Akurat! Nadwyżek permanentnie brak. Boże drogi! Co mnie obchodziły takie sprawy trzy miesiące temu! A niby obchodziły... Co Ciebie... Przepraszam. Rano przy śniadaniu zaglądają mi w zęby i do miski dzieci. Usiąść tyłem do nich i okna — nie chcę. Nigdy nie odwracam się plecami do jakiegokolwiek wyzwania. Ani do nikogo. Chyba będę jeść w łazience. W kuchni za pustynnie. A może okraść bank i kupić firanki? Jest w Polsce jakiś bank do okradzenia? Nie ma. No, to idę jeść do łazienki. Jak to możliwe, żeby mi dzieci zaglądały w miskę9 Kobieto! Pomnij na literę T! Co jest między jej podstawą a ramieniem? Kąt. Jaki? Prosty. Proste? A jak jeszcze dodam, że przyprostokątne mają szwedzkie okna? Proste do kwadratu. Pozazdrościłam woźnemu Damsko-Męskiemu haseł-transparentów. Napisałam dziś sobie dwa. Pierwsze: ewiva 1'arte! — Zawiesiłam nad maszynką do gotowania. Drugie: carpe diem! — przyozdobiło, niczym „ku pamięci", drzwi. Wyjściowe. Od strony wewnętrznej, rzecz jasna. Trzecie (Pani Kierowniczka kazała „wykonać"... nawet myślę dużymi literami!) komunikuje, każdemu, kto śmiałby nie wiedzieć i wątpić, że „Polska krajem ludzi kształcących się". To jest największe. Białe litery na czerwonym tle. Prosto landszaft, jak mówiła Magda Poko-tynka do kogoś tam prezentując mu dorodną jałowicę. A może cielaka. A może ten ktoś do Magdy. Nieważne. Grunt, że istotnie „prosto landszaft". Przybity, „prościutko, pani", na półpiętrze przez woźnego D-M. Akurat tam, gdzie tynk odpadł niepolitycznie, a Tolek Li-piński rzucił ogryzek z bardzo dojrzałego jabłka pozbawiając go trójwymiarowości. (Jak Buoga kocham, psze Pani Kierowniczki, wymsło mi sie samo. wcale nie rzucałem!). Wszyscy są zadowoleni, najbardziej Tolek, Pani Kierowniczka i woźny. Ja w nagrodę otrzymałam mruknięcie, że się staram i że dobrze... Niestety, dalszy ciąg utonął w niewyraźnym szmerze, zresztą trzasnęły drzwi, bo wpadła z pyskiem Woźniakowa, że jak Boga kocha (znów!), nie wytrzyma, co ten łobuz Koziński sobie wymyśli, pani Kierowniczko, dziecko boi się iść do szkoły, bo mordę wykrzywia na nią i straszy takim, o! źźźelaznym czymsiś... Nawet jak nie źźźelazo to tyż strach! 20 Katarzyno! Nie będę! Przepraszam! Ja się z siebie śmieję. Co by było, gdyby tak pani Woźniakowa miała do mnie pretensje? Zgiń, maro, przepadnij! Katarzyno! Kasieńko! ... Święta, święta i po świętach — jak mówi babcia Matyjkowa. Tak było i z naszą niedzielą. Siedzę sobie i wspominam. Leciałam na skrzydłach do stacji, był świt najwcześniejszy i najweselszy, wlokłam się ciuchcią całe wieki, leciałam do „domu", leciałam do Ciebie... T już jestem tutaj. Wierzyć się nie chce. Nie dostań tylko dwói z niczego, miałabym Cię na sumieniu. Alek był szlachetny, Ty byłaś szlachetna, oboje byliście dla mnie dobrzy. Następny Wasz Dzień Dobroci dla Sierot, Wdów i Opuszczonych za miesiąc. Doczekam się? Wstałam wtedy rano (budzik pożyczyłam od pani Marysi), niewyspana, bo z wrażenia, że jadę, długo usnąć nie mogłam. Nawet zapomniałam się bać. Budzik tykał jak zwariowany, głośny niczym traktor, zawinęłam go w sweter, schowałam do szafy. Dławił się, ledwie dyszał, ale nie dawał za wygraną. Paliłam światło co chwila, ciągle było wcześnie. Wreszcie już! Dwie po czwartej, o trzynaście minut przed czasem pobudki, ale tym lepiej. Biegiem z łóżka. Wszystko na duży dzwonek. Jeszcze przy drzwiach spojrzeć, która godzina, na schodach nie zapaię światła, potem noc, ciemno... Dwunasta trzydzieści pięć! Bogowie! Dwunasta... Zwariowana noc zwariowanej wariatki przed zwariowanym wyjazdem. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. W garść nie dał nic i nie w tym rzecz, Dostałam w prezencie wiatr w plecy, psy spały po drodze z drugich stron stodół i komórek, nie czuły mnie ani nie słyszały, nie spóźniłam się, nie przyśpieszył odjazdu pociąg, w ogóle był, nie padał deszcz, nie... Trajkotałam w domu szczęśliwa, że mam dokąd przyjechać „na niedzielę". Gadałam bez przerwy z Tobą. Alek uczył się pół dnia (myślę, że na boisku kończył sezon piłkarski), miałyśmy do dyspozycji siebie dwie i pusty — czytaj: bez ludzi — pokój. Rano w poniedziałek ta sama ciuchcia, zaspana i zła przed długim tygodniem niewolniczej harówki, wiozła mnie zziębniętą i nijaką z powrotem. Wszyscy wokół byli też nijacy. Wagon rzucał nami, trząsł, było . « 21 niewygodnie i ciasno, pachniało kurzem i stęchlizną, dym setek papierosów żarł oczy i gardło. Przedział dla niepalących — informowała wywieszka. Na drodze wiał wiatr, naturalnie prosto w twarz, psy szczekały zza płotów jak wściekłe, jeden warczał na środku drogi i nie dawał długo przejść, deszcz wisiał w powietrzu, zaczął padać, nim doszłam... W ręce wrzynała się siatka z jabłkami, uwierał wygodny do tej pory but. Poniedziałek... Nie zdążyła zagotować się woda na herbatę. Kończyłam lekcje o wpół do czwartej. Na stole zamiast obiadu czekały nie sprawdzone dyktanda. Dzieci nie uważały na lekcjach, Genek wyraźnie mnie lekceważył, ruda Zośka uśmiechała się złośliwie. W poniedziałek nie ma czasu na nic, bo mam dyżur. Skończył się chleb, a świeży rożku-p i 1 i, nim wreszcie mogłaś iść do sklepu. Kierowniczka kazała ci na jutro przygotować wszystkie konspekty do sprawdzenia, aha, panno Wando, i zeszyty do polskiego też; pani Wilgoniowa nie zauważyła żadnego z twoich trzech dzień dobry. Najlepsza spódnica po rannym deszczu zmieniła się w szmatę do podłogi, zacięłaś się w palce przy krojeniu cebuli (witaminy), której nie znosisz, a dlatego smażysz ją sobie na kolację, bo nic poza nią i pożyczoną piętką od chleba nie ma w domu. W domu — ha ha ha! Poniedziałek... Kochana Ka! Czuję się fantastycznie! Załączyć obrazek ? Co za piękny dzień! Już poniedziałek! Jeszcze trzy niecałe tygodnie do naszego spotkania! Huraaa! Czytałam list (dzięki!) niczym sentymentalna pensjonarka, jednym tchem, jak Ania Jakjejtam listy od Gilberta. Mam szumiące topole za oknem, Ty nie jesteś co prawda Gilbert, ale to nic... (auu! Waga, jesteś PODłota!) chciałam powiedzieć ,,na szczęście", czytałam równie zachłannie. Przekaż Pacynce moje uwielbienie i ucałowania. Alkowi też (to drugie. W policzek.). Pozdrów, kogo chcesz... Sukces, Katarzyno! Już nie jestem Nowa, ta Nowa. Jestem Marianna. Jak Ci się podoba? Vive la France! Ale to nie te koneksje, koligacje czy co chcesz. Marianna po prostu. Dlaczego tak? A bo ja wiem? Przysięgam, że o tej z Brazylii tylko wspomniałam przy okazji życie i twórczość M.K. Przypięli łatkę na wieki wieków. Zostałam Marianną. Dobre i to. Nie znaczy nic. A może? Skwitowali tym zło- 22 żonym imieniem moje sandały, warkocz i metrykę. Zmienią etykietę jacyś inni, kiedyś tam, gdy wyrosnę z tych niepoważnych rekwizytów. Co ja plotę! Nie zmienią, bo mnie tu nie będzie! Przecież to tylko trzy miesiące. Co robię teraz? Siedzę. Siedzi sobie Turek i myśli — żeby do mnie jacyś goście przyszli... Stuk, puk. Kto tam? Goście. Świerszcz! Najprawdziwszy, cyka w kątku. Mój zielony, dzień dobry, dobry wieczór. Doba ma sto godzin. Sto godzin jestem w szkole i sto godzin zostaje do rana. Sto plus sto równa się sto. Jak to się dzieje, nie wiadomo. Najgorzej, że nie mam radia. Ale co tam, rekompensuje mi ten brak kufer Pani Kierowniczki i biblioteka na podłodze w pokoju numer dwa. Kufer, a raczej jego zawartość ciekawa. (Choć sam mebel też niczego sobie.) Kniaź Sieriebrannyj... Koniec Kreutzerowskiej Sonaty. Pawlikowska. Askenazy. Krzywicki. Tetmajer. Dołęga i Mos-towicz, profesor Wilczur. Sztuka uprawiania ogrodów. Rocznik gospodarczy. Fotograf amator. Kalendarz na rok 1933. Przewodnik po grochu z kapustą. Niech żyje kufer! Na dnie — Marja Julja Zalewska z młodym wygnańcem, prawie pod dnem — „Kult ciała". O ciotko moja! Nic to, jest jeszcze szafa — muzeum. W szafie albumy oprawne w skórę. Sztuk sześć. W nich reprodukcje obrazów tych znanych i mniej. Kolorowe i pachnące zapomnieniem kartki. Rusałki. Szał (Podkowiński), Andriolli, Malczewski, pikiety, ulani, trojki i burłacy, miss Polonie i czarne jagnięta. Gubię się trochę w tym co dobre, co mniej, co wcale. Pani Matejkowa w ślubnej sukni, w każdym razie przepiękna. Oglądam wszystko. Pożółkłych bilecików, miłosnych wyznań jakichś nieznanych do pięknych ukochanych nie czytam. Odkładam na miejsce. Zastanawiam się, czemu to wszystko, ot, tak sobie, zostało. Tymczasem oglądam. Czytam. Nie nudzę się. Jeszcze. 1 gotuję! Arkana sztuki kulinarnej, list pierwszy, najwonniejszy i wręcz smakowity. Weź szczyptę soli, jajek dwa, rynienkę. Sól jest. Jajka — jedno. (Potrząśnij!) Nie bulgocze w środku, można smażyć. (Panno Wando, dosypać trzeba trochę mąki, wlać wody, będzie cała góra jajecznicy.) Co tam trochę! Jeśli już ma być góra, niech będzie co najmniej Gubałówka. A jeszcze lepiej Giewont. (Rycerze, nie wsta- wajcie, dla was nie starczy.) Rynienka... Jest. Smacznego. Ścisłoszczęk. Szczękościsk. I co Ty na to? Popis numer dwa. Improwizacja a la barszcz. Weź trzy buraki, do garnka (garnek mam!) wlej wody, może być litr. Wrzuć buraki (obrać je czy nie? obiorę dwa, jeden wrzucę z łupiną, albo nie, dwa z łupiną, jeden bez), wsyp soli (szczyptę). Jakie znasz jednostki pojemności — ciężaru? Litr, hektolitr, decymetr sześcienny, gram, kilogram... szczypta! Gotuj buraki do miękkości, okraś, przypraw. Smacznego. Gardłościsk. Obiad numer trzy: Weź... etc. Trzy buraki — czytaj trzy garści kaszy. Jakie znasz jednostki... itd... garść. Rośnie, rośnie, coraz więcej tej kaszy... Kipi kasza, kipi... lepsza kasza... Smacznego. Jedzcie, kurki. Kasza jest zdrowa... Bo od kaszy boli brzuch, a od grochu człowiek zdrów! Tak właśnie! Co tam, nauczę się. Spytam ciotki, czemu nie chciała mnie wpuścić do kuchni. Ona przy garnkach — na mojej głowie sprzątanie i szkoła. Podział pracy niby logiczny. Skutki? Święty Mikołaju, przynieś mi na Gwiazdkę książkę kucharską... Nie masz pieniędzy? Trudno. Dobrze, że mleko samo się gotuje, a jak przypilnować — nie wykipi. Wiesz, K.a — Katarzyno, jak nie lubię mleka... — Proszę pani, a pani Wolińska powiedziała, że Danka jest głupia! — Tak powiedziała, proszę pani! Prawda to ? — Danusia nie jest głupia. Jest mądra i zdolna, tylko czasem nie chce jej się uczyć. Leń za kołnierzem przeszkadza. Gdyby chciała... ho ho! Pani tak tylko mówiła. Pewnie była zmęczona albo zdenerwowana, nie myśli tak naprawdę. Uuuu! Jaka dobra! Jaka cierpliwa, wyrozumiała i miła! Sam miód. Na długo tej słodyczy wystarczy ? Na trzy miesiące na pewno. Zapału, chęci zrozumienia też. Co dalej ? Będzie czas na zmartwienie. Do ciotki nie wrócę. Tymczasem raczkuję w dorosłym samodzielnym życiu, w zawodzie zupełnie przypadkowym jako p.o. nauczycielka, wychowawczyni i ewentualny chłopiec do bicia. Dlaczego? Katarzyno, zawsze można powiedzieć, że nowa pani (Ta Nowa) źle tłumaczy i w ogóle... Staram się jak diabli — i efekty są opłakane. Albo ja się nie nadaję, albo dwa- 24 dzieścia procent uczniów otrzymywało promocje za sam fakt istnienia. Proszę bardzo, oto wypracowanie Baśki: „Adam Mickiewicz w tym wierszu opisuje, że w 1831 r. wybuchło powstanie listopadowe. Mickiewicz pisze, że Ordon wstąpił na działo, że jemu nie kazano strzelać, opisuje, że widzi przed sobą pole, na którym strzelają armaty. Na czele żołnierzy stał wódz, który prowadził tą artylerję. Adam Mickiewicz pisze, że Redut Ordon był głównym bohaterem w tym wierszu. Opisuje, że zabrakło już żołnierzom amunicji, a więc Ordon nie chciał, żeby dostać się w ręce Rosjan, postanowił sam siebie zastrzelić. I wtedy Powstanie Listopadowe upadło. Adam Mickiewicz bieżę tu pod uwagę Polaków, którzy tak dzielnie walczyli, i bronili się". Żyjesz jeszcze? Słuchaj dalej! Rzeczownik odpowiada na pytanie kto co? Piec. Kto co? Gospodarz. — Litości! — wołam. — Jeżeli kto? — to nie piec, jeśli co? — to nie gospodarz! Zrozumcie!!! Gospodarz to rzeczownik osobowy, określa człowieka, stąd pytanie — kto ? Kto ? — Gospodarz, uczeń, matka, kolega. Co? — piec, deska, las, źrebię — rzeczowniki nieosobowe. Alu, teraz ty, proszę... — Kto? co? okno. Kto? co? pani nauczycielka... Myślcie. Zastanówcie się. Uważajcie. Powiedz. Napisz. Czytaj. Usiądź. Przestań. Przestań myśleć i pisać o szkole. Jesteś nudna jak lukrecja z cebulą (?), Waga. Jadłaś, Ka, lukrecję z cebulą? Ja tylko cebulę ze smalcem. Kochana Ka! Przepraszam Cię. Już więcej nie będę o szkole... Czy ja Ci piszę ciągle, wiecznie, stale i bez końca o szkole? Nie wiedziałam. Nic sobie nowego nie kupiłam. Nie byłam na zabawie. Tu nie ma zabaw, Katarzyno. Kina też nie ma. Naprawdę się nie nudzę. Bachory nie są wstrętne, na przykład Jadźka od wściekłej krowy jest... Jeszcze nie wiem jaka. Bardzo ją lubię. Joasię też. Joasia to poemat i niebieska niezapominajka nad wodą. Jadźka — zapach mięty i rżysko pod lasem. Ale jak już umiesz po nim chodzić — przyjemnie. Boso naturalnie... Coś nie tak. Gdzie mi do Twoich zdolności. Katarzyno! Twoje porównania — to były porównania! Pacynka była szczęśliwa. 25 Kaśka z dziesiątej — mówiła i miażdżyła nas wzrokiem. Nas — jedenastą a. Niedawno, sto lat temu. Praca domowa — ułóż i napisz pięć zdań z porównaniami. „Pies zaryczał jak krowa. Pod Arabową z żałości załamały się nogi jak..." — Dalej nie wiedziałem, ale „jak" jest, o, pani patrzy, nie oszukuję. Myśl. Zastanów się. Uważaj. Itp. Itp. Do widzenia pani... Huraaaa! Proszę pani, a Bożenka to napisała wiersz. No! Prawdziwy! Przeczytaj, nie wstydź się. Proszę pani, pani powie, niech przeczyta! Czytaj, pani kazała, no! Za oknem błyszczy pachnąca żywicą lasem stojąca przy oknie pięknie błyszcząca stoi jak piękna panienka. Ona ma jeszcze jeden! Proszę pani, ma jeszcze! Ona jest poetka, nie? Czytaj, pani kazała, no! Pośród zielonej trawy skacze zajączek szarawy ,..,.. .. . w błękicie słońce świeci ' ?>?',? w dali bocian leci. Pani widzi? Ale zdolna! Pani tak umie? To co, nawet jak umie, to się nie liczy, bo ona mniejsza, nie? Pani jej da piątkę! Nie podoba się pani? Że co? Eeee... Do widzenia pani. Huraaa! Przysięgam, że nauczę ich mówić poprawnie. Pisać poprawnie. Zachowywać się poprawnie. Nie od święta i nie na pokaz. Słowo daję. Słyszałaś, Pacynko. (Przysięgam, Zeus słyszał.) Jadźki, tej od wściekłej krowy, nikt nie lubi. Podejrzewam, że działa w tej dezaprobacie jakiś automat. Bezmyślne czy obojętne uogólnienie, Jadźka jest biedna, szara i ma wszy. Pani, proszę, no, ja nie chcę z nią siedzieć. Ona się drapie i w ogóle. I śmierdzi. Co w ogóle? No... tak,., tego... Ja też nie chcę z tobą siedzieć, małpo! Zosiu! Nie wolno tak! Jadziu!... Jadźka dłubie w nosie, ma czarne paznokcie (nie ona jedna), mówi takie wyrazy, nie odrabia lekcji i drapie się, psze pani! 26 I kradnie! G... prawda, proszę pani, potrzebne mi jej zas... kredki! Wsadź se, wiesz gdzie?!... Aaauuuu! Pani! Ona się bije! Małpa! Nikt nie lubi Jadźki. Lekceważą ją i prowokują. Właśnie — prowokują. Nie „zaczepiona" Jadźka nie atakuje nigdy. Nie pyskuje i nie klnie. Dlaczego nikt nie widzi tego, że ma śliczny uśmiech? Święta Marianno, módl się za nami! Śliczny uśmiech, powiedz to Pacynce, zmiażdży cię. Ona uwielbia takie cacane epitety, ma okazję do napaści. Jadźka rzadko się uśmiecha. Nie dziwię się. Do diabła, dziwię! Przecież to dziesięcioletnie dziecko. Ona się uśmiecha złośliwie. Śmieje się też najczęściej dziwnie. Jak... jak smutny, mały clown. Jak osa. Czy osy się śmieją? No, więc nie jak osa. Jak złośliwy gnom. Waga, idź spać! — Abramowicz Marysia? — Jestem. — Adamska Ewa? ? • — Jestem. — A damski Jurek? . — Jest! Obecny! — Wystarczy — jest. Bocian Waldek... — Nie ma, proszę pani. Pojechał z matką po kapotę do miasta. — Mówi się po palto, ty żłobie! — Ja ci dam żłoba, gnoju! — Przestańcie natychmiast! Czapski Ignacy... — Chory. Świnkę ma, pani wie? Taki stary i ma świnkę? Ale głupi! Siódma. Najtrudniejsza klasa. Jeszcze nie chcą mnie zaakceptować. Przyjąć. Wierzyć. Wypowiedzieli wojnę niesłuchania i nieposłuszeństwa. Lekceważenia. Mijania bez uwagi. Tak sobie, dla sportu. Sport to sport. Staję do rozgrywek. Nie uda wam się. Nie krzyknę. Nie zdenerwuję, bo na to czekacie. Pokonam was spokojem i szczyptą (weź szczyptę) ironii. Może uda się ich też czymś zainteresować. Przecież są zdolni, inteligentni. Kiedyś się uda. Jej, smarkatej Mariannie, o rok, dwa starszej od nich, mniejszej i słabszej dziewczynie — babie. Baby będziesz się bał? — dobiegło gdzieś z szatni. — Coś ty głupia dziewucha, żeby dać się wziąć na sznurek? O rany, Salceson na sznurku, he he he! Odwal się, bo dam w ryja! ,, 27 ... piękno poezji Marii Konopnickiej polega między innymi i na tym... Chcesz w czapę?... Chełmoński malował wieś polską i jej mieszkańców, prostych chłopów, z artyzmem i pasją taką wielką... patrzcie na klimat i koloryt jego ,,Orki"... chłopaki, kto gra w oczko?... usłyszycie teraz arię Jontka z opery Stanisława Moniuszki „Halka". Posłuchajcie, proszę... III Twoja twarz, Katarzyno, została za czyimiś plecami, Alek podawał jeszcze ostatni tłumoczek-tobołek nad głowami stojących w drzwiach. Dogadywania i śmieszki, lustracja jawna i ciekawa od stóp do czubka głowy. Wreszcie przeraźliwy gwizd, wagoniki drgnęły, zakołysały się, nabrały kaczo-truchtowego, dychawicznego rozpędu. Chłop na wozie nie stary był jeszcze i gadatliwy, konie bez wieku, obojętne i dobrotliwie milczące. ... bo widzi panienka, u nas dzieci duże i niektóre trudne, nieprzystępne znaczy dla obcych. Są takie chłopaki, co nie daj Boże wejść im w drogę. Dorosłe prawie. I uczyć się nie chcą. No, ręki im trzeba mocnej, nie powiem, a jak nie ręki to rozumu. Tak... A u paniusi, znaczy, zadecydowali, że rozum znajdzie się? Poradzi sobie, tak myśli? Zobaczym. O, pani Modrzyńska to umie z nimi! Jej to i słuchają, i liczą się. Wiadomo. Ale ona... wio!... starsza, mądra. A panienka ile lat liczy? Po szkole dopiero? Niedużo tego. Tak... A u nas i wieczorówka, i całe siedem klas. No, do wieczorówki to panienki nie wezmą, kierowniczka da pewnie pierwszą klasę, nie boi s^ę... Co tam za robota, każdy mądry, w kółko zagna w razie czego... U nas dzieci kilometrami chodzą, szkoła na okolicę całą, a jakże, i sprawiedliwie. Duża, nowa, murowana, jak się należy. Nawet centralne jest. Nie to co piece, nie skłamiesz, ale wygoda i elegancko, jak w powiecie niektórym lepiej, wiadomo. Kierowniczka, panie, wie. czego chce... co? A, mam... tak... Syna. Zdał do siódmej, ale galgan uczyć się nie chce, choć łeb ma, nie powiem... Malenda, znaczy, Jerzy się nazywa. Na gospodarce zostanie. Pani go i nie zapozna, dadzą do małych, nie bój się, panienka. Nie wiadomo? Paniusiu, za ten warkocz by który pociągnął, jak co! Jeszcze nie pociągnęli, Ka. „Zapoznałam" Jerzego Malendę. Uczyć 28 się, gałgan, rzeczywiście nie chce. Łeb też ma, nie powiem... Świetnie gra w oczko w ubikacji w czasie przerw, wygrywa podejrzanie często i z gracją staje przede mną, trzymając ręce i „zysk" w kieszeniach. Mniejscownik, mniasto, Mnickiewicz... Tegośmy nie przerabiali... Tak? Nie mam pamięci na takie rzeczy. Może chorowałem wtedy, nie pamięta pani ? — Chowam ręce, niczym mój przeuroczy interlokutor, swędzą podejrzanie i coś jakby drżą leciutko. — Gramatyka to nie dla mnie, to dla kujonów i dziewczyn. Wypracowania też niech dziewczyny piszą. Ortografia głupia jakaś, raz tak, raz tak, kto by se głowę zawracał. Mogę usiąść? Chyba przegram z siódmą. Wpadam tam na zastępstwa za panią kierowniczkę, a to niedobrze. „Mielim" mieć wolne! Mieliśmy się mówi, on się wygłupia, proszę pani! Dotychczas mnieli wolne, faktycznie. Kojarzę im się z dopustem bożym i nagłym nieszczęściem, wyzyskiwaczem kradnącym ich drogocenny czas i eksploatującym biedne głowy. Przeczytajcie rozdział piąty, szósty... ile zdążycie. Zróbcie notatki. Zastanówcie się nad problemem... O, za trudne, proszę pani! O! (A było tak dobrze!) Istotnie. Kąt rozłożył się do „partyjki", Salceson do spania... (Jak Boga kocham, pani kierowniczko, łże i szczeka jak pies ten, co powiedział o kartach. Te dziewuchy to świnie! Pani sprawdzi, mam karty? — głos pełen bólu i skrzywdzonej niewinności. Ani chybi załamie się gorzko za chwilę, rozpłacze.) Hrabia czesze baki przyglądając się sobie z lubością w szczerbatym lusterku z Kim Novak, Wojewoda z Serkiem ruszyli w zaloty do dziewczyn, te piszczą i obrażają się, dyżurna zapisuje (wszystko powiem, zobaczycie!)... Przeczytajcie uważnie rozdział piąty... Ooooo! Z byka spadła ta Marianna! Za to moja szósta to dopiero jest klasa! Druga (z Joasią) jeszcze lepsza... Kasiu, kochanie! Boję się, że zanudzę Cię na śmierć. Już zanudziłam?... I że nie będę mieć o czym pisać. To nieprawdopodobne, ale skoro nie chcesz o szkole... W szkole mieszkam i pracuję, jem i śpię, spędzam popołudnia i wieczory. Jestem. Myślę. Jak mam nie pisać o szkole? Zmieniłam się, mówisz... Nieprawda. Jestem taka sama dawna Waga od stóp do głowy. Łącznie z umeblowaniem tej ostatniej... U podstawy litery T mieszka pani Marysia Ptakówna. Na końcu prawego ramienia, na parterze, pani Modrzyńska. Bożena. Najlepsza. 29 Nieobecna. Chora. W kotłowni w sezonie ogrzewczym śpi palacz Ser-deńko. Koniec. A gmaszysko wielkie i przepastne. Sterczy wśród pól jak monument, zawalidroga i kloc. Przybytek wiedzy bez pretensji, kawałek czyjegoś własnego kąta, do którego się wraca. W domu u ciotki mieszkałam w kącie na stryszku. Lubiłam ich obu — stryszek i kąt. Latem niósł się po nich mocny zapach surowego drewna, kurzu i cierpkiego chłodu wieczorem, wcale nie duszności jak na innych strychach. Zimą pachniały wszędzie nagrzane od komina trociny i suche trawy. Słońce przełaziło przez szpary i wędrowało wolno po podłodze, wiatr nigdy nie mroził, tylko chłodził przyjemnie. Kręte schody, prowadzące ślimaczo w górę, trzeszczały pod lada dotykiem i zupełnie bez powodu. Małe okno otwierało i zamykało się samo. Za tym oknem rósł bez i nie było się czego bać nawet w najczarniejszą noc. Na parterze, wprost pod łóżkiem i podłogą, stała kuchnia z mruczącym Burasem. Ściany stryszku od podłogi do sufitu oblepiały półki i książki, książki i suche ,,te badyle", jak mówiła ciotka, koło łóżka leżał dywanik zrobiony przez nieznaną babkę. A wszystko razem — strych, kąt, łóżko i reszta — dały się przykryć jedną ręką. ,,Te badyle" zbierałam razem z Tobą. Szaroniebieskie, niechętne rękom osty, szorstkie trawy, szeleszczące zboża, sztywne pałki wodne i rozrosły głóg, tysiąc i jedno pachnące wiatrem zielsko, kasztany, żołędzie, kukurydziane kaczany, maleńkie dynie i wielgachne szyszki. Kawały kory i korzenie cudaki, artretycznie powyginane sosnowe gałęzie. Bibeloty księżniczki na grochu — prychała lekceważąco ciotka nie tykając jednak niczego. Trzeba to wszystko wyrzucić, Waga. Zakurzone, nikomu już niepotrzebne. Dynie pewnie pogniły, z pałek sypał się puch, zasłał strych lotnymi strzałkami. Ciotka się złości, wujek nie mówi nic, jak zwykle. Ile razy odezwał się do mnie przez całe długie spędzone z nimi jedenaście lat? Pięć razy, dziesięć? I owe historyczne już trzy zdania, które całe, do kropki, powiedział do ciotki i o mnie. „Trzeba ją wziąć do nas, twojej siostry dziecko, niech to diabli". (Po śmierci matki— mamusi.) „Cóż, niech się uczy, skoro mówią, że zdolna". (Kiedy skończyłam siódmą klasę.) „No to jesteś dorosła, krhm, kkrekhh, poradzisz sobie jakoś w życiu". (Ostatnie świadectwo, to z wieloma 30 podpisami i do tej pory najważniejsze, zwisło w dwóch palcach kościstej, brzydkiej ręki.) Powyrzucam badyle, głupie sentymenty, przejrzę książki, swoje zabiorę. Przestanę przemyśliwać o sobotach i spotkaniach z Katarzyną. Jakbyś chciała, możesz przyjechać, zmieścimy się jakoś. — Ciotka. Kicham na wszystkie kąty, ciotki i stryszki. Chyba się tam — jakoś — nie zmieszczę. Skoro zapomniałam o tamtym dniu, mogę zapomnieć o wszystkim. O strychu też. Ten antykwariat dla myszy i nietoperzy jest mi obojętny i może spleśnieć do końca świata. Bardzo dobrze, że sprawa funkcjonalności pokoju na dole została rozwiązana. Jak świetnie, że można wreszcie poruszyć się w nim swobodnie... Katarzyno! Kochana! Czy mogłabyś wyrwać się do mnie na sobotę (pół) i niedzielę (pół) ? Przygotuję różne wspaniale rzeczy do jedzenia (usmażę naleśniki, co?), wyjdę na stację, pokażę ci wszystko i opowiem, dobrze? Ka?! Przegadamy pół nocy i będzie fantastycznie wspaniale. Tu nie ma żadnej ciotki do głośnego przestawiania rzeczy z miejsca na miejsce, wzdychania i patrzenia na zegarek. Błagam, przyjedź. I bez Alka, dobrze? Tym razem bez niego. Katarzyno, kochanie... Jak to się stało, że jesteś kimś innym, niż byłaś przed miesiącem, dwoma? Żadne lustro nie zarejestrowało różnicy, poznają cię wszyscy i ty siebie też, a jednak... Stanęłaś za szklaną ścianą, za cieńszą od najcieńszego szkła granicą, przez którą nie potrafisz przejść. Mówisz takim samym językiem jak stojący po drugiej stronie, ci, których znasz, rozumiesz, kochasz — i nagle okazuje się, że nie rozumiesz i nie znasz nikogo. Niedawni bliscy patrzą obojętnie, gdzieś obok ciebie, przez ciebie, stałaś się powietrzem, zniknęłaś. To przeraża, wyciągasz rękę, sprawdzasz, czy istniejesz, dotykasz... Jesteś. Ale nie dla nich. Oni nie widzą twojej twarzy, nie słyszą, co mówisz. Po tej stronie świata stoją znajomi od wczoraj i odpowiadają na twoje pytania. Reagują na twoje istnienie. Nie chcesz ich, chcesz być z tamtymi, iść za szklaną ścianę, wrócić w czas przeszły... i rozbijasz głowę o tę cienką, najgrubszą przeszkodę. Ka-kto ka-tak ka-zro-ka-bił, ka-co ka-się, ka-sta-ka-ło, ka--dla-ka-cze-ka-go, Ka-ta-ka-rzy-ka-no!... Szkoła to była buda, matma i Pacynka, czarna rozpacz i tron Zeuski, kazania, drętwe mowy-trawy, udało się, dziś poszło mi fajnie, cześć, 31 do jutra, piły, ściągi, czekaj na mnie, można wytrzymać i przeżyć, przeczytałam, parli profesorko, umiem. Myślę. Szkoła to jest dzieeń doobryy paani, przypalone, znów zapomniane mleko na maszynce, uważajcie, ciszej, proszę, powtórzcie, rozumiecie? Ogłuszający wrzask i puste korytarze, echo kroków w milczącej klasie, zagryzane chlebem odgrzewane obiady niepodobne do żadnego menu świata, sterty zeszytów, pisanie z pamięci i ze słuchu, kózka, bo koza, a więc o z kreską, czarne okno bez zasłonki i przeraźliwy głos dzwonka, zaspane ranki i długie noce, tak, pani kierowniczko, słucham, oczywiście. Za dużo pani od dzieci wymaga. Trzeba być elastycznym. No i dyplomacji trochę, moja miła. Pani. Panią. Za mało pani wydaje na życie, koleżanko. Tylko dwieście złotych miesięcznie? Powinna pani jeść masło. W tym tygodniu wydałam dwanaście złotych. Chleb i dżem. Przeczytałam za to „Wiatr od morza" dla zamknięcia całości pod tytułem Żeromski i nauczyłam się na pamięć „Reduty Ordona". Zaczęłam ilustrować „Pana Tadeusza", co tam Andriolli! Podarłam, Bogu dzięki, te arcydzieła. Uczę się robić na drutach. Oczko w lewo, oczko w prawo... Pacynka by zawyła. We wsi nie ma żadnej r e m i z j i. Nic nie ma. Nawet kościoła ani kiosku z gazetami. Są chałupy, obory, płoty, pole i inwentarz, floksy w ogródkach i piwo w sklepiku. Czy mogę, pani kierowniczko, założyć w szkole kółko artystyczne? Może. Zobaczymy. Nie teraz. Wystarczy to, co pani ma. Pani — to ty, Waga. Co masz? Trzy-.dzieści sześć godzin zajęć, cały etat. Sześć godzin nadliczbowych. Od jesieni wieczorówkę. (Boisz się, co? Pamiętasz tego pijanego traktorzystę na szosie? Może to twój przyszły uczeń?) „Masz" jeszcze harcerstwo, chór i bibliotekę. Końskie, choć niewysokie i chude, zdrowie, zapal połowy Siłaczki i ćwierć doktora Judyma, co równa się dwóm piątym zapaśnika wagi ciężkiej plus trzem czwartym ciężarowca, ciut za wysoki głos i skłonności do wpadania w przesadę. Do tego niedo-świadczenie tak wielkie, że czujesz się pewnie i doskonale, chyba że wpadniesz w panikę i wiesz, że nic nie potrafisz. Na dnie znajdzie się trochę umiejętności śmiariia z samej- siebie, słabość płaczu (czasami) i ciągoty do radosnego pisania złych wierszy, które na szczęście drzesz zaraz i których się wstydzisz. A nad tym wszystkim nosisz wysoko wy- 32 pisaną na twarzy wiarę w Kolchidę. Że właśnie ty i że jutro. Tymczasem siadasz wieczorami na parapecie okna, odwrócona plecami do ciemności pokoju, wpatrzona w ciemność przed sobą. Słuchasz nocy i myślisz o niczym. Siedzi sobie Turek i myśli... Pod oknem zaczęli kopać studnię. Postawili nad dziurą przyszłej krynicy brzydkie rusztowanie, trzy słupy zwieńczone u góry w szczyt stożka, spuścili jakieś liny, nawbijali gwoździ, szczebli. Spałam, Katarzyno, mocno i głupio beztrosko. Weszło ich po tych szczeblach trzech. Stanęli na desce przerzuconej jak pomost od podstawy jednego trójkąta do drugiego. Zaczaili się i zastygli. Wyszukali latarkami łóżko, zaświecili wprost w oczy. Wiesz, jak można tego się przestraszyć? Tak bardzo, że traci się głowę. Nie śpi do rana, kuli pod zimną ścianą na zimnej podłodze, pod oknem, bo tylko stamtąd nie widać. I czeka, aż wreszcie odejdą. Zeszli. Zawód, a może zadowolenie sprawiło, że wołają cię po imieniu, krzyczą, że jesteś słodka dziewczyna i żebyś do nich wyszła i że co ci szkodzi... Że cię kochają, jak rany. Mocno. Nawet harmonię przynieśli. Nie szkodzi, że wrak, i tak żaden grać nie umie. Liczy się gest i fason. A ty jesteś ogłupiała, aż do bólu głowy, i nie wiesz, co masz zrobić. Wstydzisz się, słowo daję. Przykro ci. No i nie potrafisz jeszcze nic innego — ani śmiać się, ani złościć. Jesteś straszliwie młoda i naiwna. Głupia jak łaciate cielę Batorowej. Nie umiesz reagować właściwie, jak mówi pani kierowniczka, kiedy ci pół klasy tłumaczy, że nie o d r o-b i 1 i m lekcji, bo zapomnieli m. Rano idziesz do szkoły na trochę nie swoich nogach, ruchy masz niby te same, a jednak niepewne. Wydaje ci się, że wszyscy na ciebie patrzą i uśmiechają się. Że wszyscy wiedzą. Że dzieci nie będą cię słuchać. A co będzie, jak wybierzesz się na wieś? Zarozumiałość i egocentryzm, Katarzyno. Nie jesteś pępkiem świata, nie mówią znów tak bardzo i serio, o wszystkich szepczą pomaleńku, o tobie więcej, bo jesteś nowa. Poczekaj trochę, przestaną, twój temat zostanie nawet w tyle za innymi. Reagowałaś jednak źle, fakt. Przychodzili co noc. Rozzuchwaleni milczeniem. Upokorzeni obojętnością — tak je odbierali. Źli, zawzięci, zuchwali i bezsilni w swojej sile i bezkarności. Hałaśliwi i wiernie ci sami. Z rzędoleniem harmonii i coraz śmielszymi śpiewami za czernią szyb zasłoniętych pakowym papierem. 3 — Stopniow,.nie nieregularne 33 Interweniowała władza najwyższa. Woźny Damsko-Męski na rozkaz pani kierowniczki powyrywał obcęgami gwoździe, oderwane szczeble zaniósł do kotłowni. Serdeńko będzie miał podpałkę jak znalazł. Na trzech ramionach trójkąta zajaśniały i zostały plamy świeżego drewna, w ramach okna siedemnaście dziurek po pinezkach. I trochę tak samo brzydkiego osadu w pamięci. W szkole coś tam ktoś bąknął raz. Pani Marysia nie powiedziała nic. Panią Marysię Ptakównę poznałam najwcześniej i najpierwszą. Ciekawy chłop, dumny twórca nie w ciemię bitego łba, pardon, głowy Jerzego Malendy, klapnął niedbale moimi tobołkami o płyty chodnika przed szkołą w Nowej. — ...dzenia — powiedział jeszcze bardziej byle jak, odjechał. Z tobołkami dźwigniętymi z niejakim wysiłkiem powlokłam się do bocznego wejścia, główne drzwi były zamknięte na głucho. Zaraz na parterze spotkałam panią Marysię. To znaczy jej głowę i kawałek ramienia. Reszta była niewiadoma, domyślnym podmiotem czy dopełnieniem, jak chcesz. Głowa miała kwadratową twarz i olśniewająco białe zęby, szeroki uśmiech szczęśliwej sierotki z dobrego, wręcz wzorowego Domu Dziecka oraz gładko ulizane włosy okryte flanelową grubą chustą wielkości chorągwi. Przedziałek we włosach. Pryszczyki pod nim. Autentycznie życzliwe i miłe oczy. Wcale nie rozbiegane ani taksujące. Uśmiechnięte jak uśmiech. Ramię wychylone zza drzwi przytrzymywało je w zdecydowanym przeświadczeniu, że dalej nie można, bo coś tam. Chyba nocna koszula nie odziana w szlafrok była przyczyną. Przy tej skromności wydałam się sobie zepsuta do szpiku kręgosłupa. Dzień dobry pani. Pani jest? Ja jestem. Witamy. Dziękuję. Klucz. Dziękuję. Pomóc? Nie trzeba. No, to do zobaczenia. Do. PS. Katarzyno! To zebranie rolnicze nie było ciekawe. Sporty i extra-mocne wyżarły mi oczy i gardło. W dymie ginęły głosy dyskutantów, prawda, i prezydium za pelargonią ściągniętą przez woźnego z pracowni przyrodniczej. Od dziś nie palę. Wiem, do dziś też nie paliłam. Czyli w ogóle nie palę. Przynajmniej extra-mocnych. Ciekawe, co na ranny tytoniowy katz klasy powie PK. Czytaj — Pani Kierowniczka. Może woźny odświeży ją (klasę!) perfumami? Skąd woźny ma perfumy? Nie ma. To dlaczego tak mówię? Katarzyno ! On kocha Panią Kierowniczkę. Dla niej gotów wyczarować te perfumy. 34 Pani Kierowniczka nie używa perfum. Świństwo — mówi i odwraca głowę. Uznaje tylko ostre wody kolońskie. I to jest w niej ładne i bardzo kobiece. Ona jest majestatyczna jak królowa matka. Czasem staje . zgarbiona przy oknie i patrzy gdzieś, może tak sobie, może daleko i wysoko. Myśli. Nie widać wtedy twarzy, tylko zrezygnowane plecy. Pisałam, że jesi majestatyczna? Prawdę pisałam. Każdy musi mieć jakieś swoje okno do cichego stania. Powiedziałaś, Katarzyno, że kącik przy moim oknie zszarza! ze smutku i opuszczenia? To nie ty mówiłaś, to ja. OPOWIADANIE DRUGIE Chłopczyk i dziewczynka Pośród wielkiego miasta, gdzie jest tyle domów i tyle ludzi, że nie ma dość miejsca, aby każdymiał swój mały ogródek, i dlatego większości ludzi musi wystarczyć doniczka z kwiatami, mieszkało dwoje biednych dzieci, które miały jednak ogród trochę większy niż doniczka. Nie byli bratem i siostrą, ale kochali się jak rodzeństwo... (Nieprawda, mistrzu Hansie Christianie. Nieprawda!) Chłopczyk nazywał się Kay, a dziewczynka Gerda. W lecie wystarczył jeden krok i już byli razem, ale w zimie musieli wchodzić na tyle schodów i schodzić z tylu schodów, a na dworze padał śnieg. Było ciemno i zimno. Wiatr wiał prosto w twarz, był przenikliwy i świszczący. Zgasły słońca, róże zwiędły, ścichły ptaki, gwiazdy stały ponad nimi obojętne siwe tiule pajęczyny jak firanki potargane i żałosne zwisły smętne od jak dawna stoisz przy nim w śnie na jawie przy zatartym w godzin pyle dni przestrzeni lustrze dobra skrawku nieba oknie szarym zamku szczęścia kryształowym małej Gerdy ?"'?" za lat tysiąc księżyc zalśni znów na niebie i rozszumią się roztańczą brzozy liście ?•?.-. ':: Sołtys obiecał załatwić sprawę kartofli ,,na zimę". Pani kierowniczka zaprosiła mnie mgliście do siebie. Ludzie są dobrzy, prawda, Ka? Jeszcze trochę, a pokocham ich wszystkich. Kotka pani Marysia wygnała z domu. Przepadł na amen. Po godzinnym tarciu wyjęłam ścierki z wody i płatków, obandażowałam pościerane do żywego ciała palce, pranie powiesiłam ładnie na sznurku. Kiedy wyschnie, złożę wszystko i zawiozę do pralni. Miękka kreda porysowała brzydko szyby. Myślę, że nikt nie zauważy. Jeśli tak, nie przyznam się albo udam idiotkę. Pyzy poprzyklejały się do papieru, który rozłożyłam na trzech stołkach w miejsce stolnicy, poza tym były miękkie. Smaku nie pamiętam. Cała nadzieja w kartoflach sołtysa i niewyraźnym zaproszeniu pani kierowniczki. Podsumowuję miniony tydzień. Czasu mam dość. Do poniedziałkowego rana prawie dwie doby. Kto kupi choć jedną? Niedrogo sprzedam. Nikt? Ano, to sama się nią zajmę. Mam takie niewinne hobby sprawdzania każdej lekcji w każdym 4J zeszycie. Wariatka? No to co? Sprawdziłam już dziś trzydzieści pięć zeszytów. W każdym przeciętnie osiem — dziesięć lekcji, dziewiczych od ostatniego znaczka spr. — sprawdzone. Bardzo piękne zeszyty. Dziewczynki się starają. Ja też, nie można powiedzieć. Teraz klasówki z historii, ciężkie wypociny klasy szóstej. Baśka, jak zwykle, niedostateczny. Ciekawe, co powie tym razem pani kierowniczka. Nie mogę iść w sobotnie popołudnie do lasu. Byłoby zgorszenie równe Sodomie i kawałkowi Gomory. Zobacz, pani — powiedziałaby jedna — płacą im za nic. Człowiek haruje cały boży dzień od świtu do nocy, a taka lata w największą robotę. Pewnie — uzupełniłaby druga — w szkole się nie namęczy... Nie mogę iść w sobotę do lasu. Nie mogę iść do lasu w niedzielne przedpołudnie. — Patrz, pani. pani Dudkowa, tfu! wstydu nie ma za grosz, zamiast do kościoła, do lasu się szła, bezbożnica bezwstydna. Nie mogę iść w niedzielne popołudnie do lasu. Przed domami na ławkach, przed furtkami na drodze, siedzi i stoi cała wieś. Kawalerka osobno, ,,na rogu" między drogą do szkoły a dróżką do stodoły Batorego. Dziewczyny środkiem, pod dwie, trzy objęte wpół, chichoczące i rozszeptane. Byłabym kamykiem rzuconym na taflę stawu, kręgi od środka poszłyby hen, aż po ostatnią chałupę, za starą kuźnię Milczar-ka. Muszę, Katarzyno, siedzieć w domu. Zostały mi na osłodę zeszyty, książki i myśli. Dużo. Mało. No, to powyobrażajmy sobie... Wkładasz, Waga, najpiękniejszą na świecie sukienkę i cudo płaszcz, wizytowe pantofle chowasz do torby (przecież masz je. naturalnie, musisz mieć), na drogę wystarczą cichostępne rockandrollki (jeszcze nie umiesz myśleć, że mogłabyś jechać, nie iść), droga do stacji mija jak chwilka, nikt cię nie zaczepił, nie krzyknął zza węgła, ciuchcia wjechała na stację w momencie, gdy stanęłaś na peronie, nie zdążyłaś zmarznąć i zsinieć, bilet oczywiście masz w kieszeni, przed kasą nie było tłoku, w pociągu miałaś miejsce przy oknie... Ciotka upiekła na twój przyjazd szarlotkę, wujek rozmawiał z tobą przy kolacji, słuchał, naprawdę słuchał tego, co opowiadałaś, na górce na stoliku przy oknie ktoś postawił kwiaty... Ciotka uśmiechała się i mówiła, że czekali soboty i ciebie... Przyszłaś, Katarzyno, za chwilę. Alek i ktoś jeszcze też czekał przed domem... Baw się dobrze — szepnęła ciotka, a wujek uśmiechnął się po raz któryś. Film był piękny, płakałaś, ale dobrze się 44 skończył, bo kochali się bardzo i inaczej nie mogło być. Potem siedziałaś z kimś na starym zwalonym przez burzę drzewie nad rzeką, w tym samym miejscu, gdzie wiosną kwitły fiołki, ktoś cię słuchał i chciał, żebyś mówiła, tańczyła walca w blasku księżyca — i czy mogę cię odprowadzić usłyszałaś odpowiedziałaś przecież prowadzisz bo to już nie była rzeka sala balowa nie zrozumiałaś o co cię pytał byłaś szczęśliwa i nieprzytomna odprowadzał cię ten ktoś śnieg skrzypiał pod nogami było cicho biało i nie było nikogo tylko ty i on czułaś nieśmiałą rękę na ramionach włosach w swojej dłoni i znów na włosach nigdy ich nie ścinaj powiedziałaś że zetniesz jak zechcesz ale to brzmiało jak nigdy nie zetnę potem zaczął padać śnieg i to było piękne pękało ci serce posłuchaj to serce powiedział pękało mu serce jak tobie może umrzemy teraz pomyślałaś jak można żyć po takiej chwili będziemy żyć zawsze w domu nad rzeką i sad tam jest duży było cicho potem zerwał się wiatr nie rozumiałaś dlaczego zaczął padać deszcz ten wiatr wiał prosto w twarz zrobiło się czarno i zimno skuliłaś się od tego zimna które weszło w ciebie dławiło mocno w sercu widziałaś obok w górze uśmiech nie znany dotąd uśmiech który cię przeraził i od którego zlodowaciałaś obudziłaś się w środku nocy i — kretynko, nie zgasiłaś światła wieczorem, teraz nie daje ci spać, razi zamknięte oczy i jeszcze ta przeklęta siatka... Mamroczesz jakieś złe słowo, potrzebne, bo nie masz nic innego pod ręką, nienawidzisz takich słów i masz na nie uczulenie jak na penicylinę, ale raz na ileś zażywasz po kryjomu, żeby udowodnić sobie i ścianom, że nie zwymiotujesz i że już po kryzysie. Siatka, niech ją diabli wezmą, miała dwa metry dziesięć centymetrów długości i metr osiemdziesiąt szerokości. Jaka fabryka i dla kogo produkuje coś podobnego! Ani chybi dyrektora, Bogu dzięki, dawno wyleli na zbitą głowę. Ciotka dala ci piernat (he he he!) w sam raz na połowę tego draństwa. Piernat przykryłaś kusym prześcieradłem i walisz piętami ó siatkę aż miło, jeśli ci tylko przyjdzie głupia ochota wyciągnąć nogi w czasie snu, a taka wygodna jesteś, że wyciągasz i budzisz się w nocy sto pięćdziesiąt trzy razy. I bardzo dobrze. Embrion się nie rozpieszcza przeciąganiem, możesz i ty spać skulona. Możesz też nie jeść, jeśli nie chce ci się gotować. Marzysz o gorącej, świeżej, nie odgrzewanej zupie, o pierogach, o kartoflach z sosem czekających na ciebie na stole, kiedy przychodzisz o trzeciej ze szkoły, 45 wbijasz cztery jajka na patelnię pod evviva 1'arte! na pożółkłym już nieco brystolu, zdzierasz to idiotyczne hasło, gryziesz chleb i czujesz, że zaczniesz krzyczeć. Ale nie, na szczęście... Bierzesz się w garść i gotujesz zupę ,,na jutro", bo dość masz jajek na twardo, jajek na miękko, jajecznicy. Zupa kipi, wyłączasz maszynkę, przestaje kipieć i zamiera na godzinę, bo zapomniałaś o włączeniu jej znowu, o wyłączeniu, 0 włączeniu. Dlaczego człowiek musi jeść, do diabła ciężkiego, buntujesz się i zostajesz- na sobotę i całą niedzielę, i do poniedziałkowego popołudnia z dwoma kilogramami śliwek i Aragonem, tom czwarty „Aureliai>". Odchodzisz od dwieście dwunastej strony, mruczysz, że nienawidzisz śliwek, szukasz na wszystkich półkach trzydzieści razy czegokolwiek normalnego do zjedzenia, nie ma ani okruszyny, nawet skórki od chleba, ani jednej pestki słonecznika, dobrze ci tak, mogłaś iść wczoraj do sklepu, ale myślałaś, że to ze śliwkami będzie fajne 1 zabawne. Krzyczysz głośno w duchu, że chcesz mieć dom, prawdzi-wyt z prawdziwą matką, że masz dość swojej dorosłości bez domu, prawdziwego, choćby z ojcem najprostszym na świecie i matką anal-fabetką. Kichasz na Aragona i na wszystkie mądrości świata, chodzisz, kładziesz się, wstajesz, wreszcie sprzątasz z furią do drugiej w nocy. W poniedziałek idziesz na lekcje uśmiechnięta i pełna energii, obnosisz po szkole wysoko twarz z wypisaną na niej wiarą w Kolchidę, że właśnie ty i że jutro. Zadziera nosa ta panna Wanda — słyszysz gdzieś z boku i zapiera ci dech ze zdumienia, że to da się odczytać tak... Kochana Ka! Strasznie dawno nie pisałam. Nic się nie działo, stąd moje milczenie. U mnie wszystko w porządku, czuję się świetnie. Napisz, co u Ciebie. Przyjadę w tym miesiącu, dam znać, kiedy. Pa. Całuję. Pozdrów Alka. Życzę piątek. Gratuluję decyzji. Jestem pewna, że najsłuszniejsza. Pa-cynka wie, w kogo wierzyć. Będziesz kiedyś sławą, zobaczysz. A ja będę się cieszyć najbardziej. Alek najbardziej? Oczywiście, ale ja też, po swojemu... Lekcje w wieczorówce zaczynają się o czwartej. Jesienny zmierzch wyłazi z kątów pokoju nagły i wszechobecny, zachłannie spowija dom jak duszna mgła, paraliżuje chęć do działania i głośnego jestem. Trzeba skoczyć z nagłą decyzją i wysiłkiem do kontaktu, wyzwolić się z tej oszałamiającej sennej drętwoty, zrzucić ją z siebie, dostosować ciało do sztucznej jasności i przedłużającej dzień. Zaczyna się długi wieczór, który, skoro już raz został przyjęty, może trwać teraz do późna, przejść granicę nocy, zlać się z nią i trwać do rana. Vivere non est necesse, navigare necesse est... — mruczysz i złazisz z krzesła, na którym siedziałaś zwinięta w precelek, navigare necesse est, balia i sadzawka, admirale Plutarchu... balia i sadzawka, a jeśli wytrzyma cynowa miednica, to dumna z nich będzie Kwiatowa ulica... bęc! Z kogo będzie dumna? Z czterech grubasów z Kwiatowej ulicy, co ruszyli na morze w cynowej miednicy. Bęc! Jeszcze tylko łyk wody, klucz w zamku dwa razy w lewo, wystarczy raz... aha, światło! Zgaszone. Zapalone. I już jesteś panią nauczycielką na wieczorówce. Zaliczasz dziesiątą lekcję w tym dniu. Jeszcze jedna i dzienny jubileusz za tobą. Czemu chodzimy wszystkie w fartuchach? Nie mam pojęcia. Kierowniczka, pani Wilgoń, Marysia, ja... Wszystkie. W ohydnych fartuchach z granatowej satyny, wiecznie, mimo prasowania, pogniecionych, powyciąganych na bokach, z wypchanymi od niczego, obwisłymi kieszeniami. Oszczędność ubrania, bo kreda, kurz? Wątpię. I guzik prawda. Przykrycie nędzniutkich spódniczyn i jakichśtam bluzczyn? Chyba tak. Co będzie, kiedy utyję i zacznę w tych śmiertelnych błyszczących workach wyglądać tak, jak moje starsze i stare koleżanki? To się nigdy nie stanie! Przenigdy. Zawsze będziesz, Waga, młoda i zgrabna... jutro, nie, w sobotę pojedziesz do miasta i kupisz sobie jeszcze jeden biały kołnierzyk z prawie prawdziwej koronki, co tam, raz kozie śmierć, portmonetce też, nowy kołnierzyk doda ci pewności siebie i odwagi, poprawi samopoczucie i utaneczni krok. Poczujesz się księżniczką otwierającą jakiś sezon gdzieś. Aha, nie ma już księżniczek... no, to panią premierową w pierwszej parze poloneza na balu sylwestrowym w filharmonii. Fantastycznie! I wio! w dół po poręczy schodów. Nikt nie widział! Muszę spoważnieć. Chodzi o mój wygląd, powiedziała z naciskiem pani kierowniczka. Te włosy... — dodała — wygląda pani za dziecinnie, coś z nimi trzeba zrobić, najlepiej ściąć. Można, czemu nie. Wszystko mi jedno, mniej kłopotu będzie. Jakaś ty głupia, Waga, bierzesz zdjęcie i tuszem dorysowujesz sobie zwichrzo- 46 47 ne loczki wokół zastygłej w niepewnym, sztucznym uśmiechu twarzy... Co tam, podczerń i oczy. Jak wygląda? Bomba! Od razu dziesięć lat więcej i interesująco szalenie. Wieczorami, po lekcjach, łażę bezmyślnie i bezczelnie do pani Marysi. Pakuję się z nogami na tapczan (pani Marysia jest bajecznie bogata — ma tapczan, szafę, stół, okrągły! cztery miękkie krzesła i lustro tremo! Nic dziwnego, pracuje już sześć albo siedem lat, jak przeżyję jeszcze tyle, też będę mieć coś własnego), no, więc sadowię się wygodnie... wprost doskonale siedzi się na tapczanie... wyciągam jedno po drugim zwierzenia z pani Marysi. Narysuję to Kaśce! Waga ciągnie p. M. za język. Obiema rękami. (Niesmaczne — napisała Katarzyna. Katarzyna już teraz jest premierową. Waga, nie bądź podła! Przepraszam, Ka!) Pani Marysia uwielbia kryształy, szydełkowe serwetki i rodzinne zdjęcia. To tatuś, to mamusia, to tatuś z mamusią, to ja, kiedy byłam mała, to mój brat Heniek, to nasz dom... to... Wieczór zleci, jak z bicza strzelił, nim dojdziemy do połowy zawartości pudełka. Wcale go, tego wieczoru, nie straciłam. „Było bardzo miło". Śmiej się, Waga, proszę bardzo. I tak zazdrościsz pani Marysi. Miałaś wrażenie domu, przyznaj się. To tatuś, to mamusia, to tatuś z mamusią... to nasz dom... Pani Lodzia Wolińska też ma dom. Murowany, prawie piętrowy, z facjatą. Ten dom pomaga stawiać mężowi pani Lodzi głupi Stefcio. Pan Woliński jest ,,z zawodu" absolwentem jakiejś tajemniczej, ale bezwzględnie najlepszej średniej szkoły w Polsce, z zamiłowania zaś filozofem i specjalistą od teoretycznej hodowli owiec. Niestety, owce w Nowej nie wiedziały o tym, i, durne, przyrodo odpuść, nigdy nie chciały paść się na tej porośniętej sitowiem łące za starą pocztą, a dyskusje o Senece i Freudzie śmieszyły niepomiernie mieszkańców Nowej, z których żaden nie był absolwentem obcych szkół. Przyszło wreszcie do tego, że „ten głupi frajer" sam wypijał kufel piwa przed sklepem starej Olszewskiej, bo inni „akurat co skończyli". Pan Woliński przestał przychodzić w soboty na jedno małe ciemne, wyrzekł się też niedzielnych spacerów do sąsiada Łaskiego na dyskusje o korzyściach, jakie daje współczesnemu rolnikowi umiejętnie wprowadzona w czyn wiedza o owcach, zaabonował pismo prawnicze, dziennik ustaw i zapisał się do klubu esperantystów. W szkole chciał poprowadzić kurs... Mnie zaczął, nie wiadomo dlaczego, obchodzić 48 z daleka. Wyobrażał sobie, biedak, że go lekceważę. Nie wiedział, że to nieprawda i że nie myślałam o nim zupełnie. Był, jakby go nie było. Uprzejmą obojętność brał za dezaprobatę, jeszcze jedno odtrącenie i odpłacił mi, jak wszystkim, niechęcią z całego serca. A może to pani Lodzia nie lubiła mnie z jakiegoś powodu. Nie wiem. Głupi Stefcio znał się na koniach. Na owcach prawdopodobnie też i gdyby je miał, byłyby to piękne, wełniste, dorodne owce. Stefcio nie miał nikogo i niczego. Stawiał dom z panem Wolińskim, dom dla pana Wolińskiego, dzieci pana Wolińskiego — miało ich być wiele, mądrych i wspaniałych (pięknych — modliła się pani Lodzia), no, i dla pani Lodzi, bo dzieci muszą jednak mieć matkę. Dom był murowany, prawie piętrowy, z facjatą... Był — tak mówił pan Woliński i pani Lodzia. Stefcio nie. Stefcio pluł w sobotnie wieczory złażąc z drabiny, gdzie, po fajerancie u Olczaka, dorabiał do okrąg-ści na drugą ćwiartkę czystej i przybijał te zasr... gwoździe do zasr... chałupy tego głupiego frajera, chałupy, która, niech skonam, nigdy nie będzie gotowa, bo ten głupi frajer sam nie wie, czego chce, i co sobotę każe robić inaczej, już trzy lata tak wydziwia, niech skonam... Co tam pan mruczysz, panie Stefanie? A g... ci do tego, co murczę i jaki ja dla ciebie pan Stefan, głodny frajerze. Daj pan, mówię sobie, panie Woliński, na tę matkę naszą mokrą. Jasne, pomyślę se nad tym, żeby uważać, tak... No, to do soboty, panie Woliński. Złaził z drabiny ignorując zupełnie panią Lodzie, szedł „na tyły starej Olszewskiej" i bawił do północy całą zapchaną chłopami kuchnię opowiadaniami, co dziś było u głupiego frajera. Pani Lodzia wyszła za mąż z miłości. Z upływem lat miłość przeobraziła się w bałwochwalcze uwielbienie i pełne szczęścia pokory niewolnicze poddanie. Bóstwo było tajemniczo doskonałe i absolutnie inne niż jakieś tam marne bałwany innych naiwnych i na byle czym poprzestających wyznawczyń. Dawało zapomnienie, nadzieję i pełną dumy radość oddania, podniecającą niepewność dnia, siłę konieczności czuwania i wagę wiedzy, że dzięki niej stoi dom, ten, w którym mieszkają, i ten przyszły, w którym kiedyś będą mieszkać. W miarę, jak kolejne nie donoszone ciąże i porody, po których przybywało maleńkich krzyży na cmentarzu za drewnianym starym kościołem w sąsiedniej parafialnej wsi, posrebrzały włosy pani Lodzi i dodawały świszczących zgrzytów do coraz rozwleklejszych monolo- op!iiev.:inic nieregularne 49 gów pana Wolińskiego, lojalną miłość zaczęło kruszyć poczucie winy za niedotrzymanie obietnic i zawiedzione nadzieje. Pani Lodzia nie chciała stracić swej miłości. Zaczęła ją ratować nienawiścią. Dzień po dniu pieczołowicie zasklepiała szpary i pęknięcia posągu gipsową zaprawą niechęci i złości do świata. Przestała lubić dzieci siedzące przed nią w ławkach, biegające i krzyczące na korytarzach i boisku. Nie mogła patrzeć w ich tryskające życiem i energią twarze, błyszczące oczy, na rozbiegane i niecierpliwe nogi, ciągle gotowe do działania ręce. Nie znosiła rozmów z ich matkami, dumnych i zatroskanych zwierzeń, zwłaszcza tych zatroskanych, bo sama nie musiała troszczyć się o żadnego syna. Troskliwością o męża była czasami zmęczona. Wtedy nie mogła zasnąć w nocy, a nie ma nic gorszego niż takie niedobre zmęczenie. Więc rano zaczynała łatać nową rysę w swoim posągu, zaklejać ją zniecierpliwieniem i pogardą dla ludzi małych i byle jakich spraw. Żal mi pani Lodzi. Nie bardzo ją rozumiem. Pewnie dlatego, że jestem dopiero na początku drogi i że ta droga wydaje mi się zupełnie ciekawa i warta zmęczenia. Mam ochotę nią iść i iść, aż do końca. Nie boję się dołów ani stromizn. Myślę też, że dojdę do końca przed zmęczeniem i zniechęceniem. Mam też nadzieję, że tym razem pani Lodzia urodzi szczęśliwie piękne, wspaniałe dziecko. Nawet nie wie, że dałam mu już imię. Leon. Leon i już. A skoro ma imię, musi urodzić się, by je nosić. Nie będzie taki głupi, żeby nie poradzić sobie i poddać się na samym początku, jeszcze przed początkiem. Spiorę ci kiedyś tyłek, smarkaczu, że nie dajesz teraz spać spokojnie tylu ludziom. Matce, ojcu i mnie, kiedy się zamyślę. Dlaczego nie chcesz przyjechać do mnie, Katarzyno? Mam ci tyle do powiedzenia. Chcesz, tylko nie możesz, bo szkoła i w ogóle wszystko. Tak, rozumiem. Pani Wilgoń i Marysia (bruderszaft był wczoraj, popity zsiadłym mlekiem, moje z cukrem, brrr! — powiedziała Marysia) są w ogródku. Rzucam wszystko i idę do nich. (Jeszcze niedawno powiedziałabym „polecę"). Ten ogródek to całe sto pociech i kilka wcale niemałych problemów. Uciecha dla dzieci równa niemal odpustowi w parafii. Parafia mała, więc i odpust nieduży, inaczej żaden ogródek nie dorównałby mu nigdy, nie sięgnął nawet pasa. Odpust ma pas?! Waga, jesteś „gorzej ci". Dzieci uciekają ze szkoły na odpust podobno od lat. W tym roku też, sama widziałam. Odpoczęłam nawet po fakcie. Dobrze siedzieć w pustej klasie o dwunastej, j u ż o dwunastej. Kierowniczka nie wyciąga konsekwencji-. W dzienniku zapisuje się tego dnia: Wycieczka przyrodnicza — albo: Prace porządkowe na terenie szkoły (wsi). Na odpuście tymczasem dzieciaki chodzą jak w amoku, błędne i nieprzytomne, przystają, znów idą, i w drugą stronę, w kółko trzech straganów z dech zapierającymi kolorowymi i błyszczącymi szkaradzieństwami. Tylko po dwa złote, po dwa i po pięć, po pięć, po dziesięć „sztuki piękne i artystyczne", i kupować, kupować! Łypią pociemniałymi ze szczęścia oczami, policzki płoną, spocone dłonie miętoszą w kieszeni pieniądze, nogi drepczą w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, i w miejscu. Kogutki-świstawki gliniane i blaszane, z piórkami i bez piórek, piłki na gumce, trąbki, obwarzanki, cukierki, pierścionki i harmonijki, święte obrazki, broszki i pierniki, wata na patyku, lody, looody, pistolety, serca przeszyte strzałą, balony. Wieczorem będzie zabawa na deskach. Ksiądz proboszcz krzyczy na kazaniu i na ambonie, że wstyd i grzech, że trzeba by jak przekupniów ze świątyń. Kobiety obłudnie spuszczają oczy, bezdzietne i stare patrzą na te zmieszane i podlizują się księdzu naganą. Nie zabawa, nie tańce, nie...! — krzyczy, siny już teraz, proboszcz. Dzieciaki nie słyszą księdza. Małe, większe i duże drepczą wokół straganów, tych trzech. Starsze odchodzą wreszcie pierwsze. Czar mija. liii tam — mówią — w Międzywodziu to jest dopiero odpust. Nie takie byle co. No więc skoro sam ksiądz proboszcz pełen jest pogardy dla handlowej formy święta, nie narażę się nikomu, kiedy powiem, że jakiśtam ogródek równy odpustowi. Odpustowe kramy są efemerydą, ogródek dostarcza okazji do zabawy od wczesnej wiosny do jesieni. W marcu chłopaki zaczynają się wiercić i pytać pani Wilgoń o radę względem zasiewów. Pani Wilgoń zapomina o lekcji, odkłada ad acta imiasuszczestwitielnoje i łapie się na haczyk rozsady sałaty. Sałatą w teorii pasjonuje się Kucharski, Małek hoduje głośno marchew i pietruszkę, chytry Baleron czosnek i cebulę, blady Zięba maciejkę i ogórki, 51 dystyngowany jak zwykle Porębski zgłębia tajemnice kwiatów jako takich i w ogóle, Beczka interesują „strączki", ewentualnie bób. Dziewczyny, głupie trusie, pracusie i lalusie, milczą zrazu, ale potem... ostatecznie... słoneczniki i astry... czemu nie... Pani Wilgoń promienieje jak mały Jaś na karuzeli (w tamtym roku była prawdziwa na odpuście!), tak, tak, posadzimy, robaczki — mówi i uśmiecha się. Robaczki przyjmują ten uśmiech jak cukierek i nagrodę, a każdy myśli, że pani uśmiecha się do niego wyłącznie i specjalnie. Sto pociech jest przy rekonesansach „czy już". Potem przy kopaniu, grabieniu, wyznaczaniu zagonków, deptaniu ścieżek. O gramatyce wszyscy zapomnieli, czy w ogóle istnieje coś takiego jak gramatyka? Potem co posiać i kiedy, czy głęboko, czy płytko, blisko czy nie, szeroko czy wąsko. Ale prosto, koniecznie prosto, pod linijkę, pod sznurek, kurczę blade, psze pani, piękna robota. Co dzień biegają patrzeć, czy wschodzi, czy rośnie, długie ma korzonki czy krótkie, trochę, psze pani, palcem zobaczyłem, malutkie, uważałem, psze pani, bardzo. Może jutro, psze pani, zobaczę jeszcze raz? Wszyscy chcą mieć na wiosnę lekcje z panią Wilgoń. Jesienią też. Latem ogródek przysycha. Marysia podlewa zagonki po kryjomu i troskliwie, pani Wilgoń wzruszona dziękuje dzieciom za pamięć i dobre serca, zawsze wiedziała, że może na nie liczyć. Głowy spuszczone, oczy patrzą w bok trochę niepewnie, za chwilę już można nie pamiętać i, idziemy, psze pani, do ogródka? Z Pikusiem, psze pani? Prowadzą staruszkę pod ręce, chcą nieść Pikusia, jakie dobre, poczciwe dzieci — mówi pani Wilgoń do kierowniczki. Nasza orlica uśmiecha się uprzejmie, ale oczy jej ciskają pioruny. Patrzymy na siebie z Marysią — no, robaczki dostaną dziś za swoje. O ile kierowniczka nie zapomni — dodaje Marysia. ;; — Nie lubię, nie chcę, nie przebaczę. To nie dzieci, to potwory! Pasy drzeć! — żąda pani Wilgoń. — Tak! Pasy! Zawsze to mówiłam, ale wszyscy nie, wszyscy, że dobre, poczciwe! Kierowniczka znów się uśmiecha, tym razem jest to uśmiech pod tytułem miłosierdzie. My śmiechy chowamy za plecy straszliwego sędziego. — Dziś Porębski tak mnie na lekcji rozzłościł, że linią zagroziłam, ot co. Mała kanalia. Niedobry chłopak. Zły. Niegrzeczny. No, takich to tylko bić. 52 — Pani Zofia — łagodzi burzę kierowniczka — dziś nam jakaś groźna. — No, niegroźna, niegroźna, ale słuchać muszą. Nie wiercić się, nie rozmawiać, uważać. Pisać. Uczyć się. Czytać. Mores musi być. Porządek jak w szkole. A Porębski niedobry chłopak. Wiesz, Ka, ten smarkacz spytał ją dziś na lekcji, czy ma własne zęby! A biedna pani Wilgoń chwaliła go przedtem przez pięć minut za to, że podniósł rękę i zgłosił się do odpowiedzi. Że mądry, że myśli, że jak ona zada trudne pytanie, to tylko Porębski wie. Nic to, Katarzyno, zapomną o tym oboje do jutra. We wspomnieniach pani Wilgoń i w dniu Porębskiego dzieje się tyle rzeczy. Jutro znów Porębski podniesie rękę, potem zapyta, czy pani Wilgoń ma własne włosy i czy ich kolor (rdzawo-bordowo-beżowo-pomarańczowo-nieprawdopodobny) też jest jej własny i rodzony, a biedna pani Wilgoń pochwali go przedtem, że mądry, że myśli, że jak ona zada trudne pytanie, to tylko Porębski wie. Marianna śmieje się co dzień — myśli Jadźka i patrzy spode łba, żeby, broń Boże, nikt nie zauważył, że ją może coś obchodzić jakaś-tam nauczycielka. Mariannie jest dobrze. Nie potrzebuje się uczyć ani pilnować żadnej Małej, do domu ma blisko, w domu jest sama i robi, co chce. Ona, Jadźka, ma pieskie życie. To co, że tak samo mówi o sobie matka, a nawet on. Jadźka wie najlepiej, na własnej skórze czuje, że jej jest najgorzej. Matka ciągle czegoś krzyczy i wrzeszczy, złości się 0 byle co i szturcha, czasem leje, ale Jadźka nie jest głupia, wie, co robić wtedy. Najmniej boli w plecy. Więc trzeba tak się ustawić, żeby matka biła po karku. Może nawet tłuc po głowie, da się wytrzymać. Darcie za włosy też nie takie znów ostatnie, byle uważać na twarz. Długo piecze, puchnie potem i zostają ślady. Raz całe pięć palców matki się odbiło. Ciemniejsze były od skóry, szarosine, i głupi by poznał od czego. Musiała owinąć głowę chustką, zakryć policzki, że niby zęby ją bolą, i poszła tak do szkoły. Mała była jeszcze wtedy 1 niecwana. Teraz figę by ją w klasie widzieli. Urwałaby się do lasu na cały dzień albo i na dwa, i po zmartwieniu. Nocować można w komórce. 53 z giociu tez od razu i na żądanie nikt jeszcze nie umarł. Trudno, do śmierci człowiek się uczy, co było, to było, nie warto pamiętać. Tak naprawdę, to najgorzej boli w tyłek. Wredne miejsce. Matka mówi, że specjalne do bicia, od Pana Boga dane, ale Jadźka nie musi zgadzać się z Panem Bogiem. Pewnie, żadnych siniaków nikt by tam nie zobaczył, ale co z tego. Małej bić nie daje. Nie dość, że głupia, to jeszcze ją bić? Zresztą nic nie wiadomo. Matka mówi, że ona, Jadźka, też była głupia do siedmiu lat, póki jej nie przeszło. Może Małej tak minie jak jej ? Trzeba poczekać. Nie pamięta, żeby była kiedyś głupia jak Mała, ale matka za często mówi, żeby była nieprawda. Teraz śladu z tamtego nie ma. Nieraz w szkole tak wszystko rozumie i wie, że aż w środku coś skacze i wyrywa się. Lekko jest i jasno, aż błyszcząco, żeby nie dziewczyny mądrale, ile razy odpowiadałaby na piątki z plusem i rzymskie! Tylko że śmieją się z niej, bo pytluje i łyka wyrazy, a jak się na nie zdenerwuje, to się jąka. W nosie ma dziewczyny i stopnie, nie zgłasza się więcej do odpowiedzi i już. Pani woli tamte podlizuchy, a ona nie potrzebuje łaski. Kiedy idzie do domu, droga jest długa i pusta, opowiada sobie wszystko jeszcze lepiej niż Elka Jaroszówna, a nawet Teresa Skoczyłaś! Teresa i połowy tego nie powiedziała, co ona wie! A już to, czego pani uczy dodatkowo i nad program, bo jeszcze do tego nie doszli, zapamięta do grobowej deski. Że lico to policzki, twarz, jagody też policzki, jak się czego nie usłyszy, to mówi się „słucham", a nie „proszę", pies się wabi, nie nazywa, bazyliszek to legenda, a mazurek Dąbrowskiego, nie Dąbrowski, i hymn, a nie piosenka, jak powiedziała Staśka. I Staśka fałszowała „Prząśniczkę" i przekręcała słowa. „Poszedł do Królewca młodzieniec z wiciną..." — tak trzeba śpiewać. Lepiej się obejrzeć, czy nikt nie idzie za nią... Raz jechał jakiś chłop, trochę był stary, a trochę młody, nie śmiał się, więc nie mogła mu pokazać języka, ale spojrzała tak, że o ma!o co nie wjechał do rowu. Co tam. Musi uważać, kiedy sobie przepowiada lekcje. Najlepiej na pastwisku, z Małą i krową. Nikt obcy nie usłyszy. Albo w nocy, kiedy nie może usnąć. Ciekawe, czy Marianna śpi, gdy świeci księżyc. Jadźka nie może. Okno wychodzi na południe, jak u Marianny, tak samo też nie ma zasłonek. Chłopaki powiedzieli raz coś szeptem i śmieli się, kiedy 54 Marianna szła. Marianna jest niemądra, ona, Jadźka, wszystkich tam nad studnią by oblała wodą, matka też. Nawet powiedziała czym jeszcze. Marianna jest nauczycielka i dobrze wychowana, ale przecież chłopaki by się nigdy nie przyznali, jakby nalała im na głowy wrzątku. Głupi są jak buty. Myślą, że taka Marianna zakocha się w którym. Akurat. Marianna jest zupełnie inna niż panny ze wsi, a nawet z Międzywodzia. Jeździ tam przecież nieraz, to wie. Tylko niektóre są trochę takie jak Marianna. Widziała raz dorosłą dziewczynę podobną do Marianny. Brzydsza była jednak, chociaż umalowana. Ciekawe, czemu Marianna się nie maluje. Pani Modrzyńska też nie. Szkoda, bo dopiero byłyby ładne! Jakby ona, Jadźka, była siostrą Marianny, pytałyby ją o wszystko i spała razem z nią. Jak teraz z Małą. Wieczorem w łóżku można sobie naopowiadać różności. Ona ciągle coś Małej zaczyna mówić, bajki, książki, filmy ze szkoły i wymyślanki, ale Mała o nic nie pyta i zaraz śpi. Wielka szkoda. Nieraz sobie wyobraża, że jest Marianną. W zmyśleniu, w głowie i w bajce może być, czemu nie. Raz sobie myśli, że jest dla Małej Marianną, a raz — dłużej i lepiej —: że rodzoną siostrą Marianny i razem z nią mieszka. Szkoda, że Marianna jej nie uczy. Czasem tylko przyjdzie na zastępstwo. Jadźka przygląda się jej dokładnie, tak jak przedtem swojej Pani, Bożenie Modrzyńskiej. Pani dawno nie ma, ale Jadźka pamięta wszystko. Nawet jak zamknięte oczy, widzi Pani ręce, różowe paznokcie; żałuje, że Pani nie lubi czerwonego koloru; włosy, twarz, nawet guziki przy bluzce. Pantofle i plisowaną pięknie spódnicę. I bransoletkę na ręce. Pani nosiła śliczne, bardzo bogate rzeczy. Złoty łańcuszek i bursztyny, złoty pierścionek, zegarek i srebrną bransoletkę, taki ozdobny łańcuch. Wkładała go razem z zegarkiem, na tę samą rękę. Jadźka nigdy w życiu nie widziała, żeby kto tak nosił bransoletki. Zresztą tak naprawdę, to nikt oprócz Pani bransoletki nie ma. Inne dziewczyny wolą młodszą Mariannę i naśladują ją. Nie chcą się do tego przyznać, ale Jadźka nie jest ślepa i wie swoje. Chłopakom też Marianna się nie daje. No to co, że czasem się śmieją: Od tego i są. Nikomu nie przepuszczą. Jeszcze z Marianny śmieją się najmniej. Ulgowo ją traktują, powiedział Wojewoda. Najbardziej śmieją się z męża pani Wolińskiej, potem z przewodniczącego Słuchajciekochani i z pani Wilgoń, bo stara i śpi na lekcjach, a nawet z samej pani kierowniczki, 55 kiedy idzie przez pole po błocie i gubi kalosze. Albo jak szalik się za nią wlecze i przytrzaskuje go sobie w drzwiach. I jak kogo woła wysokim głosem. Nie śmieją się wcale z pani Ptakówny. Bo i nie ma czym sobie głowy zawracać. Nieładna i już. O Mariannie wszyscy mówią na razie i mówią. Marianna to, Marianna tamto. Przy rodzicach mówią na nią pani Górska, bo niektórzy rodzice poważają Mariannę. A już ci z komitetu rodzicielskiego najbardziej. Inni tak sobie, zależy którzy. Co im tam, jak mają dzieci w innych klasach albo kiedy Marianna postawi dwójkę. Są wtedy źli, choć pani kierowniczka opowiada o Mariannie same dobre rzeczy. Chwali ją i cieszy się z nabytku, z jakiejś tam dobrej siły Marianny. Jadźka wie o tym, bo pani Tańska mówiła matce. Marianna jeszcze jest Nowa. Do końca roku tak będzie, bo zostanie u nich, powiedziała, ale od następnego przejdzie do Starych nauczycielek i nie będzie się liczyć za Nową. Mariannie najlepiej się przyglądać na przerwach. Czasem nie idzie do pokoju nauczycielskiego, tylko na boisko. Lubi powietrze jak ona, Jadźka. Bawi się z maluchami albo gra z chłopakami w siatkówkę. Piłki ścina lepiej od Wacka Dryblasa. Dlatego ją chłopaki tolerują. Raz Jurek Jąkała widział, jak Marianna pisała w kancelarii na maszynie! Jak BBBoga kkkkkocham! — zaklął się, aż uwierzyli. Mądra ta Marianna. Ona, Jadźka, będzie jeszcze mądrzejsza. Ale nauczycielką nie zostanie za nic, za żadne skarby świata. Głupim bachorom w puste głowy łopatą kłaść co dzień od nowa, za jakie grzechy? Zostanie lepiej doktorką i będzie leczyć ludzi w szpitalu. W ośrodku nie, ośrodek jest za blisko i każdy ją zna. Takim pięknym i białym, błyszczącym jak pałac. Najpierw wyleczy Małą; jak kto przyjdzie pijany albo co, nie przyjmie i wyrzuci na zbitą głowę. W szpitalu będzie wszystko czyste i pachnące. Posadzi dookoła pełno kwiatów, na ścianach powiesi kolorowe obrazki w złotych ramkach, położy chodnik na podłodze. I firanki w oknach każe powiesić. I zasłony. Chorzy w nocy muszą spać. Wszyscy będą jej słuchać i w ogóle... Na całym świecie nie będzie takiego szpitala. Napisze sobie na drzwiach ogłoszenie, kiedy przyjmuje, i tylko wtedy będzie można wejść. Chyba że komuś zrobi się gorzej albo słabo. Małą, Panią, matkę i Mariannę wpuści bez kolejki. Zawsze. I wcale nie z choroby, mogą przecież 56 przyjść tak sobie, w gości. Proszę bardzo — powie. — Bardzo mi przyjemnie. Może jak dorośnie, Marianna zapozna się z nią jak z koleżanką i będzie wpadała co dzień na chwilę... prawda, Pani kazała mówić pozna. Musi uważać. I mysz się mówi, nie myszą, i pochodźcie sobie, nie pochodźcie. Pamięta. ... na herbatę, na ciastka i tak sobie. Radia posłucha albo co... Marianna nie ma radia. ... weźmie sobie jutro pod las zeszyt brudnopis i napisze, co musi kupić do mieszkania. Drogie wszystko, ale przecież zarobi. Starczy jej pieniędzy w sam raz. Nigdy nie była u Marianny, szkoda, nie wie, co Marianna ma. Tak naprawdę, to nigdzie nie była, tylko u Joasi. Koleżankowałaby się z Joasią, gdyby nie Mała i matka. Takie różne rzeczy, nie warto wspominać, bo niewesołe. Mariannie będzie się u niej podobać. Może nawet razem po coś pójdą do sklepu? Marianna nie jest stara, chłopaki mówią „gówniara nie nauczycielka", zresztą łatwe ma życie, nie to, co ona z Małą i matką. Prędzej wszyscy się zestarzeją niż taka Marianna. I wyśpi się po ludzku, i zje jak człowiek, i wykąpać się może, bo ma wannę. Jezu, jak Jadźka chciałaby się choć raz w życiu wykąpać! Nie umie i nie wie, co trzeba robić w łazience, ale jakby jej kto pokazał... Tylko żeby nie wszedł, woda brudna i wstyd byłby straszny! Ciekawe, jak potem wodę się wylewa. Drzwi to można zastawić krzesłem i czymś jeszcze. Fajnie by było się kąpać. W swoim szpitalu będzie kąpać się rano i wieczorem. A może jeszcze po obiedzie. W misce Jadźka myje się byle jak, raz-dwa i nie lubi. Na niedzielę trzeba więcej — uszy, szyję, twarz, ręce i nogi. Matka stoi obok, przygląda się i dogaduje cały czas. Że źle, że Jadźka nie umie, że musi myć taką dużą dziewuchę. I dawaj mydło. I nie chlap. I stój prosto. Nie krzyw się. Okropność. Dobrze, że w tygodniu matka myć się nie każe. Tyle co ręce i trochę nos. Brudu długo nie widać. Pod ubranie nikt nie patrzy. Zresztą co komu do tego. Pani czasem sprawdza w klasie czystość. Jadźce pocą się wtedy ręce i bije mocno serce, ale pani jest dobra albo ślepa i nic nie mówi. A co ma mówić? Nie jest tak źle. Inne dziewczyny też są trochę 57 brudne. Pewnie, taka Joasia zawsze jest czysta. Na inną dziewczynę Jadźka mówiłaby Joaśka i już, jeszcze by jej dokuczała porządnie. Ale na Joasię nie można. Joasia Jadźce pomaga w życiu. Zapomniała powiedzieć, że Joasię też przyjmie do szpitala bez kolejki. Musi jej szepnąć, że Porębski patrzy na nią na przerwach. Pewnie się zakochał. Ostrzeże ją. Porębski udaje tylko dobrego, naprawdę jest wredny i nic niewart. Z Jadźka nie liczy się i przy niej nie udaje pozytywnego, Jadźka o nim dużo wie. Kiedy o n mniej pił, matka była lepsza i w domu też było inaczej. Matka sprzątała na Wielkanoc, na Zielone Świątki, na odpust i na Boże Narodzenie. Raz na Zielone Świątki przystroiła cały pokój i ganek tatarakiem. Pachniało zielono i było pięknie. Uroczyście. Wesoło też, pamięta, jak śmiały się wszystkie, nawet mała Mała. Zamiotły ścieżkę i wysypały ją piaskiem. Na obiad był rosół i mięso z kartoflami. A po obiedzie poszli wszyscy na spacer, jak prawdziwa rodzina. Nawet on Jadźce nie przeszkadzał. Matka śpiewała wieczorem! Było, minęło, nie nie ma co sobie głowy zawracać. Wtedy matka myła czasem podłogę, Jadźce zdaje się — ale to chyba niemożliwe! — że raz pastowała nawet. Co dzień rano słała łóżka i każdy mógł przyjść. Nie wstyd było otworzyć drzwi. Jak Jadźka będzie mieć swój dom, całe noce będzie sprzątać. — Ty głupia, ty! — mówi matka. — Ja też tak myślałam. Poczekaj, dorośniesz, zgłupiejesz, wyjdziesz za mąż, zobaczysz, jakie będziesz miała kokosy. Ja też myślałam, że będę miała salony, że będzie u mnie jak w bombonierce, jak w pieścidełku. Ładna bombonierka! Ładne pieścidełko! Drań! Bydlę... Jadźka bierze Małą i idą obie w świat, gdzie oczy poniosą. Takie jest życie. Kiedy dorośnie, będzie sprzątać co noc. Do czytania i nauki kupi sobie specjalny stół i będzie taka mądra jak Marianna. Głupia jest, nie wytrzyma bez spania, sprzątać będzie w dzień, że w nocy, to tylko tak się mówi. Noc jest po to, żeby odpocząć. Kupi sobie szerokie łóżko, wygodne, miękkie. Małej takie samo. Wyśpią się, że hej! Od księżyca zasłonią okno zasłonką na całe szyby. On z matką będzie mieszkał osobno. Daleko. Jadźka da matce pieniądze, nie jest chytra. Matka kupi sobie, co zechce. Jak zmądrzeje, wyprowadzi się albo jego wyrzuci i będzie 58 wreszcie spokój. Ale czy matka zmądrzeje? Nie pójdzie nigdzie, bo nie po to, mówi, ręce do łokci urabiała i harowała, żeby iść. On też nie odejdzie, bo t o jego, nie po to, mówi, harował i ręce do łokci urabiał... No, to już nie jej, Jadźki, sprawa. Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi. Jadźka budzi się rano przed czwartą. Wtedy on wstaje do pracy. Zły jest, niewyspany, klnie. Przewraca coś. Teraz zaczyna krzyczeć Mała. Płacze i ślini się. Brudzi ręce i poduszkę. Jadźka nienawidzi ranków. On pali światło, tę jaskrawo świecącą iampę pod "sufitem. Matka ją gasi. On zapala. Kłócą się. Nie wystarczy ci mała lampka? — krzyczy matka. Dobrze, że Mała ryczy cicho, trochę się uspokoiła. Najgorzej jest po przebudzeniu, później jakoś udaje się Jadźce ją uciszyć. Nie! — warczy on. — Nie! Ja nie śpię, możecie i wy nie spać, leniuchy, darmozjady! Trzask. Wyszedł. Jadźka zaciska mocno powieki, ręce, usta. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna... nie chcę, nienawidzę, jeden, dwa, trzy... a właśnie że nie, nie! Nie będę płakać, nienawidzę... Nie chcę... Piekło, niebo, niebo, piekło. Boże, bądź miłościw... Jadźka zazdrości wszystkim, całemu światu. Wczoraj na łące rwała trawę całymi garściami, rwała i rwała, póki jej nie przeszło. Mała, głupia, też rwała. "Myślała, że to zabawa albo że trzeba. Szarpała tę trawę, ciągnęła, gniotła, ręce zrobiły się zielone, potem brązowe, na końcu czarne. Ziemia weszła za paznokcie, skaleczyła jeden palec, drugi. Starczy. Uspokoiła się. Przewróciła Małą, zaczęły się ganiać i śmiać. Co tam. Jeszcze pokaże wszystkim, co ona, Jadźka, potrafi. Co znaczy. A na wiosnę Marianna założy w szkole chór, takie kółko artystyczne dla chętnych do przedstawiania na scenie teatralnej, prawie prawdziwej, i coś jeszcze ma zorganizować. Pani kierowniczka mówiła. I kto będzie chciał, może się zapisać i chodzić. Uczęszczać. Byle dwójek nie miał. A kto mówi, że Jadźka ma dwójki? vi • ? .; " v Katarzyno, stało się coś strasznego. Tego nie można zrozumieć. Nie mogę o tym przestać myśleć. Dziś rano umarła Renia Słomczyń-ska. Upadła na drogę, a kiedy do niej podbiegli, już nie żyła. Rozu- 59 miesz to? Ja nie. Nie mogę w to uwierzyć. Szła do szkoły, upadła i koniec. Siódma klasa ma dzisiaj w dzienniku jedną kreskę na stronie listy obecności. Drobiazg do statystyki. Zero, zero procenta w jakiejś tam rubryce. Jeszcze wczoraj siedziała w trzeciej ławce od okna, z prawej strony, bliżej przejścia pomiędzy rzędami. Reni sąsiadka, Alka Mróz, przechodziła jej za plecami, gdy chciała dojść do stołu albo tablicy. Teraz miejsce obok Alki jest puste. Alka płakała na przerwie, płakała na lekcji i powiedziała, że nie chce t a m siedzieć. Muszę jej wybaczyć i zrozumieć. Nikt nie będzie chciał usiąść koło Alki. Dzieci nie myślą o śmierci, a kiedy je dotknie, odwracają głowy i odchodzą. Alka odeszła na ostatnią ławkę. — Tak, widzę, proszę pani. Słyszę też stąd wszystko. Pojutrze pogrzeb Reni. Nieprawdopodobne. Nie będę na tym pogrzebie, Katarzyno. Nikt nie będzie. To dobrze. Może to okrutne i małoduszne, ale dobrze. Zapamiętam ją w ławce, w klasie, z zeszytem w wyciągniętej ręce, nie na cmentarzu. Renia będzie pochowana w jakimś dalekim Janowie, koło dziadków, którzy na nią czekają. Co ja plotę, przecież nie czekają, gdzieżby chcieli, żeby do nich przyszła. Matka Reni milczy. Odjęło jej mowę na mur — powiedział przerażony Małkiewicz. — Na mur, proszę pani, Jezu, całkiem odjęło. Naprawdę. Co ja bym zrobiła, Katarzyno, co mnie by „odjęło", gdyby moja córka umarła na drodze do szkoły? Zjadła śniadanie, wzięła w rękę teczkę... Pa, co będzie na obiad... wyszła za furtkę, na drogę i nie wróciła? Co moja matka by zrobiła, gdybym umarła? Moja matka, ty wiesz, Katarzyno... Renia była chora na serce. Wiedzieliśmy o tym, jej rodzice, wszyscy. Aie nikt nie wiedział, jak bardzo... Kto czegoś nie dopilnował, zlekceważył, nie zauważył. A może nic nie mogło jej pomóc? Tak było przeznaczone — powiedział ojciec Reni, kiedy przybiegł bez tchu na drogę i podniósł ją bezwładną i lecącą mu przez ręce. Tak było sądzone — mówił i niósł ją wysoko, blisko siebie, daleką, nieobecną, już nie jego. Nie zdążyłam sprawdzić ostatniego wypracowania Reni. Nie sprawdzę go już nigdy. Leży schowane na dnie szuflady. Wiesz, jaki temat dałam dzieciom na klasówce? „Najpiękniejszy dzień w moim życiu". O głupia idiotko! I co teraz zrobisz z najpiękniejszym dniem w życiu 60 Reni? Nie poprawię ani jednego błędu z tego dnia. Naw,et nie wiem, czy ośmielę się doń zajrzeć. Jaki był twój najpiękniejszy dzień, Katarzyno? Ja go jeszcze nie miałam. A może tak i nie wiem o tym? Może już minął? Niemożliwe! Ziemia zatrzyma się przecież w miejscu, świat oniemieje i ludzie zmienią się w anioły, kiedy taki dzień przyjdzie. Dla Reni już jest czasem przeszłym, nawet jeśli go wcale nie było. No, więc skąd można wiedzieć, co jest najważniejsze? To rozumie się i wie dopiero potem, kiedy najważniejsze przejdzie we wczoraj, w było, w minęło. Też dobrze. Byle nie przegapić i pamiętać. Pamiętasz, jak postanowiliśmy „zrobić" sobie najpiękniejszą wiosnę, niedzielę -i spotkanie? Pewnie nie pamiętasz. Moja ciotka była tego dnia zła do astronomicznej potęgi, rozdrażniona i tkliwie czuła dla siebie. Uczucia wobec wujka oscylowały koło- kierunku obojętność, wobec mnie zatrzymały się zdecydowanie koło niechęci z tendencją nachylenia ku „uzasadniona". Zawiodłam jej nadzieje (nie wiem jakie i nie wiedziałam, że je miała), świnie było lepiej chować niż dzieci (czytaj — cudze) i w ogóle świat był jednym bałaganem, a ludzie, poza nią i bohaterami książek Rodziewiczówny, podli i diabła warci. Wujek wyniósł się z domu zaraz po śniadaniu, myślę, że pojechał na wyścigi, ja zostałam oczywiście. Po południu czekałam na ciebie. Obiadu nie było, było tylko południe. Obiad też został potępiony. Wzniosłe dusze nie jadają obiadów. Niewzniosłe też nie. Ja nie byłam ani wzniosłą, ani duszą, czekałam na ciebie i ostatecznie mogłam gwizdać na obiad. Obiecałyśmy sobie w sobotę najpiękniejszy nazajutrz dzień ze wszystkich możliwych pięknych. Nie miałyśmy pojęcia, co to miało być. Czekałam, ale był to rozpęd, źródło zostało zatrute emanującymi z ciotki wszystkimi porami skóry nienawiścią, żółcią i żalem. Wydawałam się sobie taką, jak świat, który widziała wokoło. Nie zła i podła, ale szara, brzydka, niepotrzebna, nie do najpiękniejszego dnia. Zdałam sobie wreszcie, tępa idiotka, sprawę z tego, że w niedzielę nikt poza mną nie chodzi w szkolnym fartuchu, że cerowane artystycznie skarpetki to żaden powód do dumy, że zamazane pastą niegdysiejsze zamszowe pantofle są ohydne i że wobec tego życie jest czarne. Jak się ma szesnaście lat, takie głupstwa mają rozmiar słonia, a jeśli jeszcze ten 61 słoń trzyma ci nogę na grzbiecie, no, to już jesteś mokry placek i nie masz nic do powiedzenia. Przypomniało mi się jeszcze wiele rzeczy i na dobitek doszło do mnie w końcu jak złe olśnienie pojęcie faktu, że jestem w jednym równa ciotce — tkliwie czuła wobec siebie i że jedynym możliwym pozbyciem się tej czułości będzie płacz katharsis zamiast najpiękniejszego popołudnia, płacz naturalnie przy tobie, przy ciotce nie płaczę nigdy, na stryszku też nie, dom jest akustyczny jak diabli, a ciotka wszechobecna. Luksus płaczu przy tobie nie wchodził jednak w rachubę, umarłabym potem z wściekłości i ze wstydu, najpiękniejsze popołudnie stałoby się kiepskim i żenująco niezręcznym melodramatem, wybrałam trzecie wyjście — nie ma żadnej niedzieli. Wtedy, Katarzyno, wcale nie tutaj, zrozumiałam, że nie można mówić wszystkiego, nawet tobie, że jesteś młodsza ode mnie o całe życie, inna, i świat stanął naprawdę, chociaż wcale nie było we mnie najpiękniejszego dnia. Obraziłaś się, było ci nawet przykro (jesteś dobra, Katarzyno), nie zauważyłaś, niestety, że widzę to i że cię przepraszam, skąd mogłaś to wiedzieć, nic nie mówiłam, poczułaś się skrzywdzona i upokorzona, a ja musiałam być taka, jaka byłam, musiałam i już. Odeszłaś prościutka i nieco sztywna, z przechyloną na bok głową. Był to może smutek, może złość, nie powiedziałaś mi tego. Od tej niedzieli zaczęłaś się, Katarzyno, pakować i wybierać w podróż na inną planetę. Ja w poniedziałek, przypisana do Ziemi, dostałam dwójkę z fizyki (tę trzecią) i piątkę (tę jedyną) od Pacynki. Ciało pedagogiczne stanęło na rozdrożu — czy Waga jest tępa, czy zdolna, debilka czy inteligentna? Pacynka była bardziej stanowcza niż Kubuś, który ustąpił jej dla świętego spokoju, ja obiecałam ojcu klasy natychmiastowy galop przez zaległości, bp inaczej sytuacja stanie się, powiedział, bardzo klarowna i Pacynka niepotrzebnie starga sobie nerwy w dalszych dyskusjach. Tkliwość we mnie na szczęście umarła, pocałowałam tylko Pacynkę w duchu i w podzięce, minęłam jedną nogą resztki dzieciństwa, drugą odsunęłam leżące na drodze do mety — papierka w dojrzałość — kamyki różne niepotrzebne, i mogłam żyć w domu -ciotki i z ciotką. Ciotka powiedziała, że skoro Renia umarła, bo miała umrzeć (!), to-dobrze, że tak się stało i że właśnie teraz. Że ominęły ją wszystkie 62 nieszczęścia i złe moce (moce — powiedziała) życia. Lepiej, że umarła. Nienawidzę ciotki, Katarzyno. Wściekłam się i zaczęłam krzyczeć. W domu nastąpił koniec świata, zerwałam się i poleciałam na stację. Nie pamiętałam o tobie, Katarzyno. Szłam po kostropatej, ciemnej drodze do tej swojej zakichanej szkoły i domu bez domu, i bez nikogo, i nie wiedziałam, że idę. Myślałam i myślałam. Dopiero na schodach poczułam, że zmęczyłam się tym myśleniem. Nie do wiary, ale usnęłam, ledwie położyłam głowę na poduszcze. Czy to znaczy, że jestem bez serca? Samo mi się "myśli o Reni i o ciotce. Nie chcę mieszać tych myśli, ale mieszają się i już. W szkole panuje przygnębienie uchwytne wzrokiem i uchem — jest nienormalnie cicho, w pokoju nauczycielskim rozmawiamy inaczej niż zwykle. Nie przypuszczałabym nigdy, że kierowniczka tak mocno to przeżyje. Powiedziała, że śmierć dziecka jest patologią w naturze, zwyrodnieniem i taką niesprawiedliwością, że ma ochotę powiedzieć Panu Bogu, co o tym sądzi. Pewnie Pan Bóg — machnęła z rezygnacją ręką po chwili — myśli o tym to samo, co ja. W doskonałej harmonii przyrody — tłumaczyła światu za oknem — muszą zdarzać się skarlałe potworki, owrzodziałe, z liszajami narostów ciała, wodogłowia i skrzywienia, oczyszczające ropnie, plwociny i żółciowe wymioty, właśnie dla tejże harmonii i trwania. Jeśli to nawet bezsens, bo jak brak harmonii może nią być, jak umieranie może stawać się trwaniem, to może dzięki nim widzimy drugą stronę? Piękno? Milczałyśmy wszystkie razem z oknem i polem za nim. Może. Ale — mruczała dalej — serce dziecka nie powinno dla tego zamierać i z tym nigdy nie można się godzić. Nie można, Katarzyno, zgadzasz się ze mną w tym przynajmniej. Gdybyś wtedy nie musiała odejść, opowiedziałabym ci teraz wiele ładnych rzeczy o Reni. Jeszcze przez chwilę żyłaby dziś przy nas. Może potem mogłabym mówić o czym innym? O tamtej niedzieli? Nie wiedziałaś, że patrzyłam na ciebie z powdziwem. Właśnie tak. Nie z zazdrością. Na twoje, nieosiągalne dla mnie, elastyczne, cudownie niebieskie skarpetki, sandałki lakierki (to nic, że był to tylko plastyk), na nieprawdopodobnie nową sukienkę. Chciałaś iść na spacer, daleko, koniecznie przez całe miasto. Całe. Zaczęłam śmiać się jak głupia i ten śmiech mnie uratował, rozumiesz? 63 Wieczorem u siebie na górce robiłam rachunek sumienia, taką panieńską buchalterię, plusy i minusy. Skończyłam nad ranem. Miałam szesnaście lat i dlatego plusów było więcej. Mogłam zacząć uczyć się fizyki. W pokoju nauczycielskim rozmawiamy wesoło i o byle czym tylko przy pani Lodzi. Pani Lodzia źle wygląda. Myślę często o kierowniczce. Życie tej starej i mądrej kobiety mogłoby być pewnie tematem nie tylko na niewielkie opowiadanie. Wcale nie jestem wścibska. Jestem ciekawa. Lubię czytać trudne, grube książki. Nawet jeśli nie wszystko rozumiem. Dlaczego ciotka nie jest taka jak kierowniczka? Ciotka jest złem koniecznym Była. Będzie. Tak, wiem, „wzięła" mnie, karmiła i ubierała. Dawała mi lekarstwo, kiedy chorowałam. Nauczyła mnie wielu rzeczy. Nie nauczyła najważniejszego. Muszę odkrywać Amerykę od nowa. Moje koleżanki, jesteś moją koleżanką, Katarzyno, dostały tysiące mądrości już przyrządzonych, gotowych, na talerzu. Nie mam szans na dorównanie im. Zawsze zostanę w tyle. To czas jest moim wrogiem, ten czas, który niepotrzebnie tracę na naukę! Waga, nie bądź słodką idiotką! Wróć do rozumu i zsiądź z konia o imieniu Czułyegocentryzm. Przestań tak strasznie kochać siebie. Spróbuj pokochać ciotkę! Nie mogę kochać ciotki. Nie wiem, czy ją szanuję. Nie potrafię być wdzięczna. Lituję się nad nią, czasem aż do bólu muszę się za nią wstydzić. Nie jej, taka zła ani głupia nie jestem, za nią się wstydzę. Autonobilitacja, szlachectwo przyznane przez jednoosobowy sejm? Rozmowa ze sobą na temat ciotka? Po co? Żeby potem nie spać pół nocy? Niedługo zostanę hermafrodytą — w dzień dziewczyna, w nocy duch jakiegoś nieszczęsnego marka — Marka. Ćma, nietoperz i jeż. Nie wiem, co jeszcze w nocy w domu i koło domu łazi, lata i nie śpi. Puchacz. Sowa. Świerszcz. Chodzę sobie czasem — często od łóżka do okna, od stołu do okna, od okna do stołu i łóżka. Markuję. I pomaga. Nie myślę już o ciotce. Ten rok w Nowej to mój Z Konieczności Własny Osobisty Rok Książki. Ciotka powiedziałaby, że nic w głowie nie zostaje z takiego głupio zachłannego czytania i że jeśli ktoś tak szybko lata oczami 64 po kartkach, zaczął czytać i już skończył, to jest płytki pozer. Snob. Udaje mądrego, nie czyta, nie... Nic nie wie. Nic w nim nie zostaje. A jeśli zostaje, to i tak to, co nie trzeba. A nieprawda! Na swoje nieszczęście ciotka nie wie, że nie ma racji. Czytam, fakt, dwa razy więcej niż w domu. (Dom! Dobry Boże! Zwrot retoryczny i tak go traktujmy.) Cztery—pięć książek w tygodniu. Przy przepastnym kufrze pani kierowniczki i podłogowej bibliotece w pustym pokoju przekucam długachne kwadranse poszukiwań i szczęśliwych decyzji, spotkania z fatamorganą i surogatem świata. , Kufer jest bez dna. Rzędy tomów na podłodze idą w dziesiątki. Sezam mądrości, myśli, wzruszeń i radości. To kufer jest Radość, nie kino, moja własna zastępcza, nie z neonu w kwiatki zamiast kropek. W kinie nie byłam od wieków. Do teatru zrobiłam sobie i dzieciom (bardziej sobie niż im) wycieczkę raz. Pani kierowniczka pozwoliła. Komitet dał pieniądze. Marysia ofiarowała się jechać i być tą drugą do odpowiedzialności. Wrażenia moich uczniów mieszane. Mocno. Edek Łaciaty (to nazwisko!) podsumował krótko a dobitnie: — Może być, ale ja nie byłbym taki głupi, żeby dać sobą wrednej babie kręcić. Taki książę to gorzej balona. Drugą rażą niech pani kupi bilety na co innego. Kupię. Zwycięstwo, skoro Łaciaty chce iść drugą rażą. Lekcja o Słowackim i wrednej babie dała mi tyleż satysfakcji, co nieludzkiego zmęczenia. Byli zainteresowani i dyskutowali. Upiłam się wieczorem herbatą i sokiem z czarnej porzeczki. Czuję, że nigdy nie będę stara ani chora, ani w ogóle żadna druga czy trzecia. Przewodniczący Słuchajciekochani patrzył lekceważąco i uśmiechał się bardzo złośliwie i wyraźnie. Byłam dla niego śmieszną podfruwajką, Katarzyno, niczym więcej. Taaak — powiedział wreszcie, cedząc „a" zbyt długo i obraźliwie — taaak, panie nauczycielki są bardzo surowe i pewne siebie. Im więcej miały dwójek... o, przepraszam, chciałem powiedzieć trójek w szkole, tym są surowsze. Bo, tak między nami mówiąc, nauczycielkami zostają najsłabsze uczennice, prawda? Nie wyszło ze studiami, z lepszą pracą, wygrało się nagrodę pocieszenia: powołanie, pani przecież przyszła do szkoły z powołania, prawda? No, i jest się panią nauczycielką... 5 — Stopniowanie nieregularne 65 Co robiłabyś, co odpowiedziała na moim miejscu, Katarzyno? Nic nie powiedziałam. Odeszłam. Pan przewodniczący jest sadystą. Czegoś pewnie nie lubi mocno i coś ważnego mu się w życiu nie udało. A nie jest na tyle mądry, żeby temu się nie dać. Nie wie, że obraził nie mnie, a siebie. Mnie tylko zrobił przykrość jak diabli. Żeby wiedział, że pierwszą trójkę dostałam dopiero w dziesiątej klasie i że w domu za karę nie odezwał się do mnie nikt przez tydzień! Odkryliśmy w tobie — stwierdziła sucho ciotka — zadatek na nieroba i zero. A tamte dwójki, Katarzyno... Odkryłam wyspy Bahama, Katarzyno. Wyjeżdżam tam co wieczór, wracam rano. Czasem udaje mi się wpaść na nie w ciągu dnia. Oszalałam? Ani trochę. To cień dobrego drzewa i Sidney Poitier po prostu. Zakochałam się w Rycerzu z wysp Bahama. Równinnych, koralowych, 0 wilgotnym i podrównikowym klimacie. Z lasami zwrotnikowymi i sawannami, miejscami z namorzynami na wybrzeżach. Wyspy Bahama. Kolchida, jakieś dziecinne w gruncie rzeczy marzenie i tęsknota. Na wyspach Bahama Murzyni i Mulaci uprawiają trzcinę cukrową, ananasy i drzewa cytrusowe, łowią ryby, langusty, żółwie morskie i gąbki. Wydobywają sól z wody morskiej. Pracują. Myślą. Żyją. Kochają 1 nienawidzą. Są wśród nich dobrzy i źli, mądrzy i głupi, bogaci i biedni, piękni i brzydcy. Wspaniali i nijacy, zdegenerowani i święci, silni i słabi. Normalni. Mali. Szarzy. Prawdziwi. Jak wszędzie. Jeden z nich zagrał w filmie mądrego, wspaniałego i pięknego człowieka. Jak jest po angielsku — język urzędowy wysp — rozum, wolna wola, pamięć i sumienie? Dobry Boże, Katarzyno, jakże głośny byłby twój śmiech, gdybym ci się zwierzyła ze swoich infantylnych sekretów! Sto sekretów pani Wandy Górskiej, byłej Wagi, obecnie — dla niektórych — Marianny. 1. Chciałabym mieć babcię. Rodzoną. Swoją własną. Ta babcia byłaby tylko moja, nie od ciotki, nie od matki. Nie od ojca. (Ojciec — co to takiego?) 2. Moja babcia ma tylko jedną wnuczkę. Mnie. 3. Moja babcia kocha mnie bardzo i troszczy się o mnie, ja tak samo o nią, to oczywiste, jasne jak słońce. Babcia rozmawia ze mną. Gotuje dla nas pyszne obiady. I śmieje się, kiedy coś znów źle przy-szyję. 66 4. Mam piękne, kolorowe sny i okno bez księżyca. =,,,., -. Co to jest szczęście, Katarzyno? Ja nie wiem. Ja. Ping pong. Każde wypracowanie moich dzieci zaczyna się od ja. Jesteś szczęśliwa? To dobrze. Zazdroszczę ci. Naiwnej i potrzebnej radości z falbankami białej halki, marszczonej spódnicy z wypisanymi na niej patykiem imionami kinowych amantów, zielonego szaleństwa, głośnego śmiechu kochanej jedynaczki bogatych rodziców. Nie udało mi się dostać takich prezentów od życia. Miałaś szczęście, Katarzyno. Udało mi się za to szczęśliwie przeżyć pierwsze spotkanie z rodzicami swoich uczniów, zebranie z „wychowawcą klasy". Wychowawca — to ja. Jak było? Normalnie. W porządku. Pani Dziuoińska zabrała głos pierwsza i kazała mi załatwić sprawę szortów na gimnastykę. Ma pani dużo czasu — oświadczyła — pojedzie pani do miasta, kupi dziewczynkom majtki, skoro takie potrzebne, i po co tyle zawracania głowy, że nie mają? Pieniądze się zwróci. Na ogół jesteśmy, znaczy my rodzice, 69 zadowoleni — zauważył Wroński senior. Sokolim wzrokiem i uchem zająca zarejestrowałam lekką i ostrożną aprobatę trzydziestu obecnych wtłoczonych w ciasne i małe raptem ławki. Może być, znaczy, póki co — dorzucił jeszcze pan Szysz. Jak się starać i uważać — dodał serio Wielgosz z trójki klasowej — to i dobrze będzie. A lekcji zadawać mniej. Zdążą się nauczyć, życie długie. Roboty w polu jesienią pierwsze. Odbije to sobie pani w zimie. Święta racja mamy Dziubińskiej zakończyła zebranie. Z zebrania wróciłam w rozterce. W gardle miałam sucho, plamy na szyi i purpurowe policzki, gorące czoło i lodowate ręce Niepotrzebne już i jedyne odświętne ubranie, swój żelazny repertuar na okazje, królewską galę od stóp do głowy rzuciłam na cztery strony świata, potem, skruszona, pozbierałam skrzętnie, przeprosiłam i pozbyłam się. Weszłam w starą sukienkę do wszystkiego, usiadłam i zaczęłam się bić z myślami. Wyszedł remis. Na kartce papieru w kratkę narysowałam domek góralski i trzy świerki — kicz, moja specjalność plastyczna, po namyśle dodałam krzaczek, ścieżkę, dym z komina i klucz ptaków, potem cztery grzybki, klucz wiolinowy i wymyślne dwa monogramy: Waga i Gawa. Jak kicz, to kicz i niech będzie wszystkiego dużo, i tematycznie bogato. Kartkę złożyłam starannie, podarłam. Odetchnęłam. Poszłam spać. Po godzinie, pokonana trzeźwością, gwizdnęłam na wszystko i zabrałam się do robienia pyz. Była akurat siódma wieczorem. Nie umiem gotować? Kto ci to powiedział, Katarzyno? Umiem doskonale. Tylko nie mam stolnicy i pyzy po raz drugi przykleiły się do papieru (cały arkusz świsnęłam z pokoju nauczycielskiego). Papier rozmiękł, zasilił kluski, kluski mój żołądek. Były bardzo smaczne. Nauczyłam się tu więcej niż przez cztery lata liceum. Jestem niesprawiedliwa wobec PT ciała belferskiego, ale chcę przez to powiedzieć, no, że dużo czytam różności i, no, dorośleję umysłowo coraz bardziej. W tempie 80 km/godz. Zupełnie przyzwoicie. W szkole licznik wskazywał 60 jw. Z postojami. Teraz mam nawet zmarszczki intelektualne na czole. Słowo daję. Wcale się nie krzywię, same są. Po co mi zmarszczki? Nie mam pojęcia. Zawsze lepsze niż nic. W spiżarni pod szczotkami i kłębem sznurków znalazłam resztki słownika wyrazów obcych. Remanent dobytku pani kierowniczki. Za- 70 czyna się to dzieło bezcenne od strony 278 i-branym; wiary oświeconej ; sposobu myślenia, łączącego interpretacyjnie rozum z wiarą (okres cesarstwa rzym.). Rzymskiego — przypuszci :nie moje. Potem jest etymologia — gr. gnosis itd., dalej gnu, go, goal, zob. gol, gobelin, go-cart (wym. goukart) — aż do strony 499, dalej dziura, czyli brak do strony 568, dziurka od 623 do 637 — i do końca los łaskaw. Wytarłam z kurzu to odkrycie i skarb, odmuchałam z każdej strony, położyłam na honorowym miejscu na stole. Koło kałamarza z chińskim tuszem, redisówką, dna od stłuczonego wazonu (zastępuje mi przycisk), które jest bardzo zmyślnie tajemnicze cototakiego i udaje bibelot o prababce hrabinie — i obok zakładki do książki. Haftowanej pamiątki od Katarzyny z czasów „kochanej Wadze — kochająca Ka". Z kufra nic nie ukradnę, ale słownika nie oddam. Pod szczotkami i sznurkiem leżał. A może i pod ścierką. Dziurawy. Zakurzony. Niepotrzebny nikomu na całym świecie. Mój. Kiedyś sobie kupię piękny, nowy, w płóciennych oprawach, -awach, bo będzie dwu-, a może nawet i trzytomowy. PWN-owski. Ze wszystkimi kartkami. Reprezentacyjny. Tego tu nie wyrzucę. I wnukom każę szanować. Nie posłuchają — wydziedziczę. Licho wie, czy będę mieć wnuki. Tfu, bo zapeszę. Bogowie wiedzą... Tymczasem na drogowskazie życia — do wnuków 8850 km. Pod drogowskazem biegnie droga z pracą na pasie lewym, szkołą na prawym, dziećmi z tyłu i zeszytami z przodu. Ani kawałka przystojnego, interesującego bruneta. Nawet wtedy, gdy praca stanie na spocznij, a potem cokolwiek zadrzemie. Blondyna też nie ma. Szatynów może by się dwóch znalazło. Jednego rudawego zaprosiła na szkolną zabawę i przywlokła do mnie schowanej w kącie z małą Elką (pękła jej gumka u spódnicy) sama pani kierowniczka. Poznajcie się, państwo — powiedziała. — Panno Wandziu (słowo honoru, Wandziu! Słowo honoru, państwo!), to mój uczeń Zenon Mańko. Świeży i niczego sobie technik. Poszła. Świeży technik miał głupią minę, pryszcze i piegi. I cielęce spojrzenie. Kazałam mu zacisnąć supełek w gumce Elczynej spódnicy, nic to, uspokoiłam małą, ten pan jest technikiem, słyszałaś, co Pani Kierowniczka powiedziała, ma świeżą rękę, do samego końca świata gumka ci teraz nie puści. Nó, leć tańczyć, pana też proszę. Zrobiłam z dziećmi duże koło, w kole kółko, jedno w lewo, drugie 71 w prawo, nad wodą w wieczornej porze za gąskami chodziła dziewczyna piękna jak zorze i tak sobie nuciła... Świeży technik poszarzał, z mojego uśmiechu zrozumiał tylko ciu-rala, ciurala, gąski moje, ciurala, ciurala, do domu, z oczu jeszcze mniej. Kichnęłam na szarego niczego sobie Zenona Mańko. Nawet nie wiem, kiedy wlazł w kąt po Elce, chociaż nie miał po co, bo nic mu nigdzie nie pękło. Przestał być na amen. pal cię licho, myślę, ślepy jesteś i żaden książę Walii, a do Rycerza nie umywasz się nawet w jednej milionowej. Kierowniczka ruszyła brwiami i zaczęła pokazywać mi plecy, kąt wziął to do siebie, wylazł z dziury i podszedł do okna, gdzie zastygł nieszczęśliwy i nijaki. Zlitowałam się i kazałam sobie pomagać przy rejwachu szczęścia loterii fantowej. Niestety, z tego też nic nie wyszło. Przyszedł tu, biedny, w celu piorunującego zdobycia mnie, piorun ani myślał trzaskać, Romeo poczuł się oszukany i zlekceważony. Nie zrezygnowany jednak, bo po „to ja już pójdę" spytał, czy może przyjść. Kiedy? No... Kiedy pani ze... pozwoli. Po co? No... porozmawiać. O czym? No... tak w ogóle. Jak w ogóle to mnie nie będzie. To do widzenia. Do widzenia. Piegi zniknęły pod autentycznym rumieńcem. Poszedł. Przy drzwiach potknął się o wycieraczkę. Na drogowskazie : wnuki 8850 km — pierwsza ósemka zamieniła się w dziewiątkę. To mi nasunęło, zupełnie bez związku, myśl, że dobrze by było wrócić jutro w siódmej do „Maratonu" i Ujejskiego. A przy okazji do czegoś jeszcze. Drugi szatyn nie miał włosów w ogóle. Stop, może i miał, ale nie dla mnie, bo go ani razu nie miałam szczęścia oglądać. Nie wiem też, czy miał piegi. Tyle na pewno, że był. Na śmierć i życie zakochany. We mnie, wedle relacji przejętej i wzruszonej tą miłością pani Lodzi. Rewelacja! Jaka szkoda, że go nie widziałam. Pani Lodzia mówi, że jest piękny! Przystojny i w ogóle. Wygląda jak minister. Pech, że pani Lodzia nie wie, który minister. W ogóle, powtarza, w ogóle. Co w ogóle? Wszystko. Aha. Ma tylko jeden mankament: jest nieśmiały. Pani Lodzia wzdycha. Szczęście, że już po wojnie — mówię widocznie bez sensu, bo pani Lodzia patrzy na mnie podejrzliwie i z nagłą niechęcią. Mruga oczami i zna go dobrze. Uczyła go w starszych klasach! No! Zostawił jej po sobie dobre zdanie i prawie naprawione radio, które pani Lodzia, wtedy 72 jeszcze panna Lodzia (Jezus, Maria, ile to cudo wobec tego ma lat.';, powierzyła mu z ufnością i nadzieją, że przestanie warczeć, a zagra. Radio, nie ten tam, nie wygłupiaj się, Katarzyno! Starał się bardzo. Niestety. Radio było zużyte, stare i w7 ogóle. Może mi też pokazać dziennik, poszuka, stare dzienniki leżą na strychu (!), możemy iść, zobaczę jego dobre stopnie. Dziękuję, wierzę bezgranicznie w każde słowo pani Lodzi. No, to niech wiem, że on interesował się chemią, pszczołami i był (ZNÓW!) w ogóle. Do szkoły jeździł rowerem i... Usnęłam. Otrzeźwił mnie wilczur, domek z facjatą (jeszcze jeden!) i szpacze budki na brzozach. No tak! Wreszcie wiem. Niech go diabli wezmą, nieśmiałego bandytę! To on wtedy w poniedziałek poszczuł mnie psiskiem wypuszczonym na drogę przez dziurę w siatce. Leń, nie-chluj i sadysta! Nie poszczuł? Chyba lepiej wiem?! Stałam przed czworonożnym ludożercą, deszcz wisiał tuż, o trzy powiewy wiatru, bydlę warczało i ciskało iskrami z przeraźliwie błyszczących ślepiów. A ten niby zakochany dureń stał w oknie i gapił się! Ubierał się, jak mógł najszybciej? Guzik prawda! Wilczur terroryzował mnie z dziesięć minut co najmniej. Przez taki czas można by wyekspediować trzy wyprawy podbiegunowe i tuzin grup straży pożarnej. Stał w oknie, spieszył się, leciał na ratunek i zakochiwał? Napoleon! Psa odwołał? Akurat! Bestia sama wreszcie poszła. Mnie nogi zwiotczały, kark zrosiał ze strachu i serce dyndało do południa. Zakochał się więc od wtedy i teraz zawsze patrzy, kiedy idę... Niech patrzy, nie żałuję mu. Siatkę naprawił, dziurę załatał, panią Lodzie odwiedził i zwierzył się. Mówi (mówi pani Lodzia), że gotów w ogień i wodę, na wszystko i co tylko zechce. Kto? — otwieram oczy. Kto zechce? Ja! — tryumfuje pani Lodzia. I tłumaczy. Aha. Stracony ten szatyn blondyn bez włosów, choć gotów na wszystko. Łaska boska, że nieśmiały i pośredników używa. Jest nadzieja, że go oglądać nie będę. Przyjedzie? Kiedy? Dokąd? Aha, do pani Lodzi. Pani Lodzia zazdrości mi szczęścia. Na rękach będzie panią nosił — kusi różaną wizją przyszłości z nietypowymi środkami pokonywania przestrzeni. Nie wierzę. Pani Lodzia przysięga. Zobaczy pani — przepowiada z tajemniczym błyskiem w oczach. Zobaczę, mam nadzieję, że niejedno. Masz dziś dobry humor, Marianno, Wago, śmiejesz się z szatynów, pani Lodzi i swoich niebywałych sukcesów. Zapomniałaś odpukać — i koniec dobrego humoru. 73 Wróciłam ze schodów po zapomniany drobiazg. Chusteczkę bodajże. Od razu było wiadomo, że coś złego się stanie. Nieprawda? Zarozumialcy i ignoranci. Ja, wtajemniczona, przycupnęłam na moment na brzeżku krzesła, bo pomaga... Jakiś chochlik w mózgu zaśmiał się, drugi powiedział „nie wierzę". Ten szept sceptycyzmu zanotowały Mojry. Poszłam na lekcje z niepokojem w sercu. Chłopaki mogą gwizdać. Dziewczyny szeptać. Pani kierowniczka krzyczeć. Koleżanki nie lubić. Ciotka napisać list. Katarzyna zerwać przyjaźń... Materializm dialektyczny i w ogóle te rzeczy—jasne. Znam. Wiem. Rozumiem. Ale co robić, skoro naprawdę powrót po zapomnianą rzecz przynosi nieszczęście? Duchów nie ma. ale kto wie... No, właśnie. W sny, wróżby, karty, Cyganki — Pytie, białe konie, czarne koty, seanse spirytystyczne, media, przepowiednie i przeczucia niech sobie wierzy spokojnie Marysia, pani Lodzia i Batorowa z Batorym po pijanemu, ale w równanie: „powrót zza drzwi po coś = nieszczęście" WIERZĘ JA. Czterysta centymetrów kwadratowych batystu, wyhaftowana w rogu niezapominajka i W — z jednej strony znaku równości, z drugiej — mały dramat piekący do tej pory. O, skrzywiłaby się Pa-cynka, zaraz piekący? A swędzący nie łaska? Nie łaska. Nie łaska, bo ledwie przyschło, a ślad posiedzi do wiosny, i dalej. Głupiaś, Waga. Pół na pół, pani profesorko. Zadziwiające, jak ciemny potrafi być wieczór w październiku. Namacalnie czarny, przylepiony do szyby, niepokojąco bliski, niemiły, prawie groźny. Za każdym oknem — obcy świat bez znajomych rekwizytów, głębi i zjawisk. Muszę wziąć się w garść, bo głowa ma ochotę odwracać się do tyłu, a oczy sprawdzać, czy nikt nie stoi za plecami, nie dotknie zaraz i nie przestraszy. Kroki dudnią, nogi walą w posadzkę, stukot ma odpędzić mały śmieszny strach w pustej szkole. Głupia dziewczyno, spokojnie, dziewczyno, to tylko wieczór, nic więcej, tak sobie śpiewam pod nosem i ciut pomaga. Wymyślona ad hoc melodia jest „nawetowszem" pani kierowniczki, bisuję raz i drugi, już jestem na piętrze, tu trochę raźniej, głupia dziewczyno... Dochodzi ósma. Mam ostatnią lekcję w siódmej wieczorowej. Temat : Określenia. Przydawka, okolicznik, dopełnienie. Lubię gramatykę, jest logiczna i nigdy nie płata kiepskich żartów. Przy rozbiorze zdania uspokajam się, odpoczywam, odprężam. Wielosłowie, tak, Katarzyno, wiem. Gramatyka jest jak stary, wypróbowany przyjaciel, prawda? 74 Taki, co nie zawiedzie, niczym nieprzyjemnym nie zaskoczy, trochę może nudny, ale pewny jak mur, żelazo, beton. Tu w szkole jestem w tej opinii i sympatii absolutnie odosobniona, ale to co, nie szkodzi. Nie tak znów często prowadzę lekcje. Dziś konieczność „zrealizowania programu'" pozwala mi na frajdę nawet na wieczorówce. Na towarzyskie spotkanie z dobrym, miłym znajomym. Zapominam, co mówi w kółko kierowniczka, że mam być pobłażliwa, nie wymagać, dostosować materiał do możliwości i warunków. Zawsze zapominam. Zapalam się nawet przy przydawce. Do diabla, Ka. szczególnie przy przydawce. Jaka? Zła. pusta, próżna, zielona, niedorosła, kocia, Hanusia do tańca, głośna, pewna siebie, dobrze znana, bliska, miła, mądra, przemądrzała, stop. Właściwie (właściwie, mówi Serdeńko, kiedy nasza pierwsza po Bogu każe mu „zerknąć" do kotłowni, właściwie to tak, kiwa głową i idzie do domu), właściwie to polski powinien być o dwie godziny wcześniej, ale Marysia zamieniła się ze mną kolejnością lekcji. Marysia ma „gościa", nadzieję i wypieki ze szczęścia. O tym potem, jak mówi pani Wilgoń. to cała historia, problem i temat na dłuższe opowiadanie. Koło filara, ze szkiełkiem z naklejonym dla piękna i dekoracji kogutkiem, doniczką z palmą i pawim oczkiem, mijamy się właśnie, w jej oczach radość i coś jeszcze, w moich rezygnacja i nikła nadzieja, że może uciekną, bo późno... Ci tarn uciekną, Katarzyno, nie czepiaj się wszystkiego i zawsze. Pędzę, pa, obwieszcza po synogarliczemu Marysia i już jej nie ma. Gna po schodach w dół, do siebie, do swoich nadziei i szczęścia w garniturze z zerówki. Skończyła lekcje o parę minut za wcześnie. To nic, ale teraz Ci TAM wychodzą na przerwę, którą wobec tego muszę jakoś z nimi przeżyć. Udaję, że szukam czegoś w książce, nie znajduję oczywiście, podchodzę do okna, czerń oddaliła się i zbladła, jest nijaka, wcale niegroźna, zawsze tak reaguje na ludzi, na czyjąś rozmowę, już po chwili nie widzę jej i nie myślę, mam teraz inne zmartwienie. Osiemnastu chłopaków i młodych mężczyzn za plecami, chłopaków, z którymi nie umiem rozmawiać, którzy „nie słuchają" nawet kierowniczki, przez których płakała wczoraj Marysia, którzy gwiżdżą na mnie i moje przydawki, na całą panią nauczycielkę i to wszystko, co do nich mówi. Zdrowaś, Mario, łaskiś pełna, daj, niech ucieknie choć trzech. A jeszcze lepiej pięciu. I niech Jachimiuk się zwolni. 75 i trzeoa zmienić temat lekcji. Może ,,Ojca zadżumionych". Są za zmęczeni na gramatykę. A może właśnie nie zmieniać... Już. Można się odwrócić. Dobry wieczór, idziemy do klasy. Udaję, że wierzę, iż pomruk jest odpowiedzią na zaklęcie, symbolem kultury i życzliwości. Siadajcie, proszę, mówię o całą sekundę za późno. W pierwszej ławce woźny Malinowski. Jeden „grzeczny". Minę ma żałośnie nieszczęsną, zawsze wstydzę się bardziej niż on i, nie wiadomo dlaczego, złoszczę. To pomaga, chwała Bogu, można zająć się TEMATEM. Znów te piły zardzewiałe, mruczy któraś ławka. Gasnę. Beznamiętnym głosem kończę zaczętą w radosnej arii rewelację, ze dopełnienie może być bliższe i dalsze. Lepiej dalsze, deklaruje jasno swój stosunek do sprawy ta sama ławka. Woźny nie patrzy na mnie. Ja nie patrzę na nikogo. Okna zachowują milczącą obojętność. Zbuntowana ławka wyraża swoje niezadowolenie przeraźliwym skrzypieniem. Odwracam się do tablicy. Dopełnienie, zaczynam pisać i nie kończę. Rzut był w dziesiątkę. Jak grad runęły na tablicę, odbiły się od niej, pociski jakiegoś ziarna. Pszenica, jaka piękna, pomyślałam głupio, nim poraziło mnie piorunem. Walnęło w plecy raz jeszcze, w głowę rykoszetem, zagrało na czarnych deskach i na dopełnieniu bliższym i dalszym. Bębny, pomyślałam muzycznie. Głośne i złośliwe, analizowała ostatnia zdolna do myślenia szara komórka. Wyłączyła się. Straciłam głowę ,,do cna", jak Batory w sobotnie popołudnia. Przyczyny różne, skutek taki sam. Nie pierwszy raz, fakt. Stałam tak, z czołem przy czarnej ścianie z niepotrzebnymi nikomu białymi znaczkami nudnej magii, i stałam. A potem wzięłam się w garść. — Proszę — powiedziałam — nawet najbardziej wymagający orto-fon nic nie mógłby temu „proszę'" zarzucić — proszę, rzućcie wszystko od razu i będzie po sprawie, pójdziecie potem do domu w chwale bohaterów i prawdziwych mężczyzn. Proponuję rzucać w dalszym ciągu w plecy, gdybym się odwróciła do was twarzą, byłoby głupio, co? Plotłam tak, co mi ślina i rozpacz (jednak!) do głowy przyniosły, krzyż mi chyba zdrętwiał, bo ręce sparaliżowało i podcięło nogi, a w ogóle byłam kupą nieszczęścia. I co? Nic już właściwie. Nie rzucili. Zrobiło się nawet cicho. A może straciłam słuch. Nie mam pojęcia tak naprawdę, co działo się dalej. W uszach miałam tylko szum, w gło- 76 wie cykały świerszcze i było jak pod wodą. Trochę dławiące Ta sama ławka zaskrzypiała i przemówiła niskim, chrapliwym, nieznanym jakimś głosem. Jednak słyszę, pomyślałam. — Dobra, chłopaki. Dosyć i koniec. — Zaskrzypiało. Umilkło. — Niech pani wyjdzie teraz — zażądała ławka. Wydawało mi się, że... Czyżbym już potrafiła rejestrować nie tylko dźwięki? Niepoprawna, sentymentalna idiotka! Wyszłam. Noc za oknem była czarna, bardzo swojska i miłosierna. Skrzypnęło. Tym razem drzwi. Prosimy panią, usłyszałam. I przepraszamy. To się więcej nie powtórzy. Był dramat i nie ma dramatu. Zmienił się, hokus-pokus, w amatorskie przedstawienie komedii w gromadzkiej remizie. Główny bohater zamknął drzwi za pierwszą naiwną. Słowo honoru daję, wszyscy wstali. Woźny też. Wydawało mi się, że od drzwi usłyszałam jeszcze coś. Było to jak słuchowa fatamorgana i bezsens, więc spojrzałam tylko pod nogi, bez zdziwienia stwierdziłam, że podłoga jest idealnie czysta, bez śladu choćby ziarenka. Pułapka, zadzwoniło w sercu i gardle. Podeszłam niezdarnie do stołu. I wtedy zachciało mi się nagle płakać. Byliby ślepi, gdyby tego nie widzieli. Pokonana, pełna już teraz klęski, wyszłam, potykając się, z klasy. Przeryczałam pół nocy. Wieczorem następnego dnia poszłam znów na lekcje. Dopełnienie — powiedziałam — może być bliższe i dalsze... Żadna ławka nie skrzypnęła. Nie widziałam nikogo. Myślę, że mnie też nikt nie widział. Od tego dnia przestałam się bać lekcji na wieczorówce. A ta skrzypiąca ławka, ten chłopak, który otworzył drzwi i powiedział to wtedy do nich, Katarzyno, on... Głupstwo, Katarzyno, jeszcze jedna sprawa do wyśmiania przez ciebie. Niestety. i VIII » — Niestety — od prezydialnego krzesła kierowniczki powiało mrozem. — Niestety, moje panie, tak nie można. Nie zgadzam się. To, co usłyszałam tu dzisiaj, jest nie do przyjęcia. Jestem zaskoczona pomysłowością panny Wandy. I uprzejmością wobec niej pań. Tak bardzo zaskoczona, że czuję się prawie niepotrzebna. Tak... Zapomnijmy o całej sprawie. O tak rozumianej sprawie. Jutro o drugiej spotkamy się 77 ponownie. Mam nadzieję, że panna Wanda przemyśli wszystko jeszcze raz dojrzalej, o ile to możliwe, oczywiście, poczeka ze swoimi rewelacjami i uprzejmie o nich tymczasem zapomni. A panie nie dadzą się więcej, mówiąc modnym teraz żargonem naszej pseudozłotej młodzieży, zwariować przez nią. Do widzenia. Pani Bożenko, proszę zostać na chwilę. Dziękuję. To się nazywa niż. Nagłe katastrofalne ochłodzenie i zapowiedź zamieci. Jak w komunikacie meteo starej babki Kowalików. Od świętej Bożeny, pardon, Anki, chłodne wieczory i ranki. — Hartuj się, Waga, dzisiejsze są wręcz lodowate. Kierowniczka jest wściekła. Już cię, słodka idiotko, nie lubi. Naraziłaś się jej. Ale sprawa Jadźki, Małej i Baśki debilki (twój rewelacyjny pomysł, co?) to tylko zabójstwo księcia Ferdynanda. Nie o zamach w Sarajewie przecież chodzi. W tej sprawie też zresztą masz rację. Nigdy ci jej nie przyzna, jasne jak słońce. Zmiażdżyła cię. Upokorzyła. Ukarała pretensją i żalem Grona. Już nigdy nie przyznają ci racji, nie poprą, a przynajmniej nieprędko. A ty długo, a może wcale, nie ośmielisz się mieć rewelacyjnych pomysłów. Słaba jesteś. Miękka. I porycz sobie wieczorem do poduszki. Głupstwo sprawa, dobry pretekst jak każdy inny. Kierowniczka odtrąciła cię za coś innego. Za swoją złość na siebie, że pozwoliła ci być świadkiem swojej klęski. Tak, oczywiście, niedostateczny za wszystkie tak szczodrze użyte zaimki, ale muszą być. Jesteś za młoda i za głupia, żeby zrozumieć, czy nienawidzi pani Bożenki. Pani Bożenka jest godną jej partnerką, ale ty, głupia gąska? Pani Bożenka należy do jej świata. Dorosłych, doświadczonych, mądrych ludzi, bogatszych o lata przeżyć i przemyśleń. Ale ty... Ty widziałaś niewiele i nie powinnaś być świadkiem klęski pani kierowniczki. I tego nie można ci wybaczyć. Czuję się listopadowo i grudniowo. Podziwiałam je obie, teraz krótkie spięcie, trzasnęło — i nie ma już żadnych aureoli nad żadnymi głowami. Nadszedł Dzień Obalania Posągów. Nieprawda. Padały powoli, w bezgłosie i niedostrzegalnie dla oka. Wydawały się pewne, tak pewne, że aż dziw, kiedy ich nie ma. Może ich wcale nie było? Może cokoły były złudzeniem? Pani kierowniczka już nie króluje. Siedzi na krześle zupełnie zwyczajnie i nieładnie. Krzesło jest też byle jakie. Stare i pewnie dla jej tuszy niewygodne. Pod krzesłem spoczywają ciężko podniszczone pantofle z przekrzywionym lewym obcasem. Pani Bożenka już nie błysz- czy. Szarzeje w kącie. Promienie mają tylko jej oczy. Czarne bruzdy zmarszczek nad sztucznym uśmiechem wąskich ust. Uczę się poznawania ust gorzkich, bo to pewnie są gorzkie usta, Katarzyno. Nie patrzę na panią Bożenkę, boję się, że moje oczy mówią. A ona w nich doskonale czyta. Naucz się myśleć nie twarzą i oczami, Waga. Jak one obie, twoje, bądź co bądź, mistrzynie. Perfekcjonistki. Wiedzą, o czym myślisz... Megalomania, Waga. Nic nie znaczysz. Ciebie dla nich prawie nie ma. To ty się czujesz niezręcznie, nie one. Odsuwasz się. Już jesteś daleko. Unikasz pani Bożenki. Schodzisz * z drogi pani kierowniczce. Wiesz, że przeklęła dzień, w którym was razem zaprosiła do siebie. Pamiętasz pierwsze mgliste zaproszenie? Stało się faktem, bo poszłaś jednak — wreszcie — do domu pani kierowniczki. Z panią Bożenka, nie sama, trzy tygodnie temu, kiedy drogi zawiał śnieg i nie było sensu wybierać się gdziekolwiek. A jeszcze wcześniej, skoro chcesz po kolei i „choć trochę z sensem i mniej chaotycznie", pani Bożenka przyjechała wreszcie i zobaczyłam ją, i poznałam. Powiedziała: — Miałam szczęście, że wróciłam wcześniej. W Kołobrzegu zaczęło wiać, potem ziębić, zrobiło się pusto i nudno, nie było co robić i z kim rozmawiać. Od razu poczułam się gorzej. Jesień naturalnie... Lekarze albo smarkacze, albo starcy, albo żonaci. Pierwszy z brzegu pozwolił wyjechać, powiedziałam adieu ludziom, żegnaj — słonej wodzie, i wróciłam przed zimą. W sam raz. To się nazywa wejście! Prosto na konkurencję! No, na panią, infantko! ! Śmiała się. Śmiała się jak tysiąc razy każdego dnia. Głośno. Trochę mnie już to drażni. Na zdrowie, uspokajam złe odruchy, niech się śmieje. Na zdrowie. Żeby być miłą — uśmiecham się też i postanawiam zacząć ją studiować. To nieładnie? Studiować j ą, człowieka? Przecież nie będę zaglądać przez dziurkę od klucza. Jaka ona jest, Katarzyno? Jest mitem. Słyszałam o niej od kołyski. Od pana inspektora, pani kierowniczki, pań „koleżanek", rodziców, dzieci, psów, kotów, Batorowej, powietrza i słońca. Cała Nowa to pani Bożenka. Cała szkoła to pani Bożenka. Młoda królowa przy rządzącej królowej matce. Moja ciekawość i niechęć (tak, niechęć, dobra Katarzyno) przelewała mi się uszami, przez drzwi, ciekła po schodach. Niech już wreszcie przyjedzie to cudo, do diaska! 78 79 Przyjechała. Brązowooka, szarowłosa. Szczupła* koścista. Nie poczekaj. Nie wiem, czy koścista. Poczekaj, pomyślę. Koścista, ale nieźle koścista. Może byc. Z chopinowskim nosem i sobolowymi brwiami Szopą włosów, aha, o włosach już było. Ale że szopa, nie. Z rasowymi rękami. Wilczymi uszami. Talią osy. Krokiem baletnicy. Rumieńcami i bladością Ofeln i choleryczki. Szerokimi spódnicami. Gustem. Klasą Głośnym śmiechem non stop. Łatwością nawiązywania rozmów Z każdym. Nawet z TYMI TAM, z wieczorówki. Ze sklepikarką, kierownikiem PGR-u, Batorym i krową Batorego. Zdolnościami do artystycznego haftu i do mówienia impertynencji. Komplementowania nie lubianych. Wykorzystywania przyjaciół. Brakiem zdolności do tego wszystkiego, co ty potrafisz, Waga. (Tralala!) Ze słabością (małą, fakt) hipochondrn i (wielką, a jakże) samouwielbienia i superakceptacji Kto tego me ma? Zgoda, ale ona z tym nie walczy! Gorzej, nie wie o tym. I pozwala, żeby TO ją przewyższyło. Wiesz już, jaka jest pani Bożenka? Jest mądra, Katarzyno Zawsze w środku wszystkiego, jak Słońce. Mówi poprawnie, nawet pięknie To normalne? Ka, co ty wiesz!... układa u siebie w pokoju jabłka na szafie, pachną nimi jej bluzki i ona cała. Doskonale gotuje i tańczy porywająco, powiedział sam pan Woliński. Pani Lodzia zagryzła usta. Groch z kapustą powiadasz? Ale według dobrego przepisu. Pani Bożenka traktuje mnie z góry i protekcjonalnie łaskawie Jest pani inteligentna, powiedziała. I co ty na to? Zamiast się wściec połknęłam pochlebstwo jak uczennica. Omal nie dygnęłam Pani Bożenka jest INDYWIDUALNOŚCIĄ. Nie uważasz, że dwie indywidualności w jednej szkole to trochę za wiele jak na moje siły? Coś ty, nie myślę o sobie, wstydź się! Ta druga (pierwsza!) INDYWIDUALNOŚĆ to kierowniczka. Marysia patrzy spod oka na wszystko i coś tam sobie układa za niskim, ale mądrym czołem. Pani Wilgoń zaprasza na herbatki panią Bożenkę. Teraz dopiero zrozumiałaś, Waga, że byłaś strasznie śmieszna i niedorosla ze swoim pchaniem się gdziekolwiek i kiedykolwiek. 0 czym może rozmawiać z tobą pani Wilgoń, pani kierowniczka, pani Lodzia pełna oczekiwania na cud, nawet Marysia przy swoich prawie trzydziestu latach życia bez nikogo? Planach małżeństwa z rozsądku, w obawie przed staropanieństwem, z nadzieją na miłość do ślubie? 80 Lepisz sobie z dziećmi bałwana i jest ci radośnie i głupio, a śnieg sobie pada i nic mu do wszystkiego. Bo śnieg pada i pada bez końca, Katarzyno. Tego dnia po południu, wśród pisków i krzyków, lepiłam z dziećmi bałwana. Szukajcie garnka! Nie, lepiej stare wiadro Serdeńki! Hurrra, gotowe! Można zrobić wielkie koło i tańczyć w lewo, prawo i z powrotem przy białym dziwolągu stojącym pośrodku szkolnego podwórka. Kierowniczka i pani Bożenka patrzą na nas z okna z królewską pobłażliwością i takimż chłodem. — Ta nasza Marianna — mówi bezbarwnie kierowniczka i nie kończy. Nasza jest tak sobie, znaczy, że stąd, nic więcej. — Pani Bożenko — przechodzi nagle w inną myśl, jak w refren drugiej piosenki — zapraszam was dziś obie na miód. I... tak, na miód. Oczywiście... Tak pewnie było. Bo co jeszcze mogła powiedzieć? Że ma dość, nienawidzi i nie chce, jest stara... i po co jej głupia smarkula na wizycie? A potem może znużonym ruchem zdjęła z wieszaka palto i, nie wkładając go, z szalikiem wlokącym się po podłodze, wyszła? Poszłyśmy aa ten miód zaraz po obiedzie. U pani Bożenki obiad to piękna porcelana z odrobiną nieokreślonego „czegośtam", u mnie kopiasta patelnia odsmażanych ziemniaków, średniowieczny ze starości kompot i pajda chleba ze smalcem (od razu poczułam się źle!) — i można już było wskakiwać w odświętne szaty, żelazny repertuar noszony niezmiennie od bardzo długiego roku, oraz w kusą emerytkę jesionkę, przerobioną ze starego palta ciotki przez domorosłą (ale pierwszorzędną — syczała ciotka) krawcową. Licho tam pierwszorzędną, jesionka piła pod pachami i marszczyła się zupełnie nie tam, gdzie ostatecznie mogła. To co, mruczałam co dzień, jak ścisnąć paskiem, talia niby osa — i kto wtedy zauważy źle uszyte, stare potyrajło? Stuk-puk do pani Bożenki. Idziemy? Idziemy i milczymy. Błogosławionyś, wietrze, śniegu i mrozie, o czym można by mówić z tą kroczącą obok królową? Ja skaczę z grudy na grudę, tu się potknę, tam pośliznę — ona nie, kroczy. Mnie od zimna zsiniał nos (do diabła z taką urodą!), jej wiatr zarumienił policzki i roziskrzył oczy. Ja mam katar i łzy mi lecą jak groch, ona uśmiecha się i pięknieje. Kicham ze złości i przestaję się potykać... Hura! Pani > — Stopniowanie nieregularne 81 Bożenka nie może przejść przez rów. Ma wąską spódnicę i „strasznie tu ślisko". Teraz górąś, Waga! Drobiazg, mówisz, pomogę pani... I tak w doskonałej harmonii dochodzimy do domu Zabiełłów. Na drodze, obok zagajnika, gdzie stoi to cudo, wiatr cichnie; pani Bożenka wzdycha nie wiedzieć czemu (zmęczyła się jednak?), ja wycieram nos. Gotowe, skręcamy na dróżkę do furtki. Coś nagłego zaczyna mi się dziać z kolanami i obu płucami naraz — kolana miękną, płuca tracą zdolność oddychania. Marianno, złotko, idziesz z wizytą do samej królowej Bony, zrozum to! Jednym okiem jeszcze widzę, z drugiego resztka zabłąkanego wiatru wyciska ostatnią kapkę wody. Dom — myślę inteligentnie — duży, piękny, świerki, pies, też duży, czarny... Jezus, Maria, PIES! W momencie doszłam do siebie. Psy w Nowej to krajobraz i obywatele drugiej kategorii, niby jestem przyzwyczajona, ale ten tu reprezentował trzy psy i kawałek tygrysa. I gnał prosto na nas! A do furtki było już daleko i... — Med, psisko kochane, jak się masz! — śmiała się (oczywiście!) pani Bożenka. A psisko kochane stało w pionie z łapami na jej ramionach i lizało jęzorem, gdzie popadnie! — Hej, Med! — zaskrzypiałam podlizująco i tchórzliwie. — Poznajmy się, piesku... Owszem, bąknął coś pod nosem i w moją stronę, łypnął okiem i zastrzygł uchem, ale obojętnie i byle jak, nie ma co ukrywać — na odczepnego. — Nie ugryzie! — targała czarne straszydło Modrzyńska. — Proszę się nie bać, to mądry pies, rozumie, że pani jest swoja, skoro przyszła ze mną; co, Med? Daję słowo, że odpowiedział jej — „oczywiście, skoro TY tak mówisz". Głupstwo, najważniejsze, że już po strachu. A żeby było przyjemniej, Bożenka nazwała cię swoją. I co ty na to? Cieszysz się troszkę. Drzwi prowadzące z głębi domu na werandę otworzyły się, potem te zewnętrzne, i już szedł ku nam stary mężczyzna w narzuconym na plecy krótkim kożuszku bez rękawów. Med zaanonsował panią Bo-żenkę niebosiężnym zachwytem, pędził z wywalonym ozorem, w podskokach i roztańczeniem nóg. — Tak, tak, witam! — wołał stary. — Taki gość to święto! Witam! Cieszył się rzeczywiście. To Zabiełło? Starszy był, niż mogłam przy- 82 puszczać, sądząc po latach, a raczej wyglądzie kierowniczki. Nawet nie pomarszczony ani zgarbiony, trzymał się prosto, włosy miał bujne, siwe, oczy bystre i stanowczy, twardy podbródek, ale w tych oczach, radosnych teraz, było jeszcze coś, co sprawiało, że wydawał się starszy, niż, być może, był w istocie. Bardzo wysoki, objął Modrzyńska za ramiona jak małą dziewczynkę; nie uchyliła się, kożuch zsunął mu się z pleców, nie zważał na to — i tak staliśmy na śniegu: oni tworząc jeden świat i ja, zabłąkany przybysz z drugiego. Pani Bożenka zauważyła mnie na nowo pierwsza. — To nasza nieduża, ale twarda Marianna — parsknęła krótko. Więc już wie i to? — Pani Wanda Górska... — Słyszałem, a jakże. Od żony, dzień dobry — przywitał mnie, w dziwny sposób poczynając sobie z pauzami w tym krótkim przemówieniu i patrząc na panią Bożenkę. — Idziemy do środka. Zmarznie mi tu pani, miła moja... „Zmarznie mi tu pani, miła moja". To brzmi, nie powiem, ale tego już za wiele! A od dziecka wkładano mi łopatą do głowy świętą prawdę, że młodzież jest zła, okropna, źle wychowana, cozniejwyrośnieniedaj-boże. Starzy już wyrośli, możecie być spokojni, szanowni nauczyciele, nic ich nie zmieni, a szkoda. Od tej okropnej młodzieży mogliby przynajmniej niektórzy nauczyć się co nieco. Łykam jednak urazę i nie odchodzę. Bo jakże, byłoby „obraziła się, smarkula, ależ to rzeczywiście dziecko jeszcze..." Cha cha cha, przedrzeźniam w duchu. Cha cha cha. I wchodzę do domu. Przede mną pani Bożenka, Med, za mną gospodarz. Jednak. Wedle wzrostu, trochę płci i znaczenia — a nawet umiejętności: za nic nie poradziłabym sobie z przedziwnie zamykanymi drzwiami. Z gałką miast klamki, jak w filmach o zgniłym, kapitalistycznym zachodzie. Słowo daję, w naturze pierwszy raz widzę takie coś, pewnie zresztą nie ja jedna, bo nad gałką przezorny konstruktor-realista dał strzałkę w łuk półpełnego kąta. Kręć, ciemny gościu, nie szarp, nie ciągnij do siebie ni w dół. Kierowniczka siedziała plecami do drzwi. Nie poruszyła się nie tylko na odgłos kroków, ale i na nasze dzień dobry. Nawet nie wiesz, Katarzyno, jak poczułam się tam nagle niepotrzebna i obca. Co ja tu robię, myślałam gorączkowo, w tym domu, z tymi starymi ludźmi? Co robię w ogóle w Nowej? Dlaczego, do diabła, zależało mi na tym 83 zaproszeniu? Dlaczego nie siedzę u siebie z nosem w jakimś zeszycie, a choćby z Maryśką na jej pretensjonalnym, ale miękkim, swojskim tapczanie? — Tak, dobry, oczywiście. Bardzo dobry, skoro jesteście. Prawda, Pawle? Głos był jak z drugiego świata, a słowa zupełnie bez sensu. Padały 0 całe wieki milczenia za późno i nie mogły znaczyć nic innego jak groźne jakieś podteksty i niechęci. A zresztą, Katarzyno, nie potrafię ci opisać tamtego wieczoru. To był koszmar nie wieczór i już. Twoja naiwna, zieloniutka Waga, nieświadoma niczego, odbierała zrazu wszystko, „jak szło": obraz — więc w kolorze i kształcie trójwymiarowym, słowo — więc fonetyka, nic więcej. Proste. Uśmiech równa się uśmiech, spojrzenie równa się spojrzenie. A byłam sobie w którymś tam zupełnie przyzwoitym dantejskim kręgu i nie wiedziałam o tym! Nawet urosłam trochę, a jakże, bo wszyscy — rozumiesz? wszyscy — byli później dla mnie mili, pytali, słuchali (ty IDIOTKO!), bo nawet Zabiełło mnie wreszcie dostrzegł. Więc mówiłam — plotłam, coraz bardziej z siebie zadowolona, oglądałam dom (chodźmy, pokażę pani dom — powiedziała kierowniczka i długo mi go pokazywała), piłam ten miód z zaproszenia... To był alkohol, Katarzyno, tylko twoja przyjaciółka mogła myśleć inaczej, nikt inny. Dom jest zaniedbany, Katarzyno. Zupełnie nowy, a pachnie starością i kurzem. Nie ma w nim niczyjego serca, to widać od razu. W takich domach się przebywa, trochę mieszka — nie żyje i nie jest. Wszystkie okna wychodzą na cudowny z każdej strony ogród, piękne srebrne świerki i jakieś nawet w śniegu rozczochrane i nie poddające się zimie krzewy — i nikogo nie obchodzi, że to wszystko jest, krzyczy i rośnie. W pokojach na ścianach pusto, gdzieś w zupełnie przypadkowym kącie krzywo wiszący obraz, dalej gwóźdź bez obrazu, karnisz bez firanki, półka bez książek, zeschłe, zapomniane kwiaty w doniczkach. Nocna lampa bez klosza i żarówki. Zimno. Niedobry, piękny nowy dom. 1 wszędzie cisza. Nawet schody tu nie skrzypią. Podłogi, choć nagie, bez chodnika i skrawka dywanu, też milczą pod naszymi stopami. Zaczynam mówić szeptem, a jeszcze po chwili spostrzegam, że w ogóle od dawna mówię sama. Kierowniczka patrzy na mnie niewidzącymi oczami. Dobrze — mruczy, że mogłam pokazać pani dom. A teraz już chodźmy, wystarczy. 84 Bąkam cos niezręcznie, ucisza mnie lekceważącym ruchem ręki. — Wszystko głupstwo — dodaje bezbarwnie. Na dole, gdzie zostali Bożena i Zabiełło, przeraźliwie bije późną godzinę stary zegar. Jest ciemno, tylko na kominku pali się ogień. Nigdy nie widziałam tak pięknego kominka, jest doskonale prosty i cudownie ciepły, nie pasuje do tego nieżywego domu. Med leży u nóg Zabiełły, ogromny łeb dotyka butów mężczyzny. Śpi albo marzy po psiemu. Blask ognia oświetla twarz Modrzyńskiej, z miejsca, gdzie siedzę, widzę jej odrzuconą na oparcie fotela głowę i przymknięte oczy. Zabiełłowa (łapię się na tym, że nie myślę już „kierowniczka", a zwyczajnie „Zabieiłowa", jak o jakiejś pierwszej lepszej babie, i czuję, że to chyba profanacja)... Zabiełłowa wychodzi z pokoju, ale za chwilę wraca, staje przy drzwiach. Wychodzi... Zaczyna mi bić serce i czuję, że zaraz stanie się coś nieodwracalnie złego. Nie wiem co, ale przecież tej dławiącej ciszy nie można dłużej znieść! — Marianno miła — pada w moją stronę rozkaz — proszę zapalić światło. Nie muszę jednak mówić nic niegrzecznego, wyjść, a raczej uciec po prostu — światło, hokus-pokus, zapala się samo. Zabiełłowa wnosi na tacy czarki z miodem. — Dziecku nie! — śmieje się trochę zbyt głośno Modrzyńska. — Niezwyczajne! Na tacy stały tylko dwie czarki, Katarzyno, i dość o tym. Odchorowałam tę wizytę, spełnione wreszcie pierwsze jesienne mgliste zaproszenie kierowniczki. Oby go nigdy nie było. Miałam najgorszego moralnego kaca, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Nie wiesz, 0 czym w ogó'e mówię? Twoje szczęście jest doskonałe, Katarzyno! 1 na zdrowie, Kasiu-Bożenko, do dna czareczki pełnej gorzkiego miodu. Co było wtedy dalej? Nic i wszystko. Lekcja — nowa pod względem treści i formy — mojego prawie dorosłego życia w Nowej. Po prostu siedzieliśmy i nikt nie powiedział ani słowa. Po jakimś czasie, który stał w miejscu jak kat, Zabiełło podniósł się ciężko z fotela, wypuścił na dwór Meda i zgasił światło w pokoju. Żadna z nas nie poruszyła się. Ja siedziałam zdrętwiała i wściekła, że nie potrafię uciec, Zabiełłowa czerniała w kącie, Bożenka uśmiechała się grymasem greckiej maski. Zawsze, pamiętam, mówiłaś, że jestem do tyłu i reaguję na opak. 85 Ale, widzisz, to był mój pierwszy prawdziwy film dla dorosłych, grali go przede mną wszyscy troje. Dlaczego, po co — nie wiem. Dławiłam się i huczało mi w głowie; pamiętasz, co robię, kiedy tracę- grunt pod nogami, prawda? No więc traciłam. Mruczałam i popiskiwałam w swoim kącie, ale oni ani tego słuchali, ani ich obchodziło. Czy mówili coś? Tak. Nie. Nie wiem. Kilka razy w życiu byłam gdzieś nie będąc, robiłam coś nie robiąc, wtedy też, bo zupełnie nie mam pojęcia, jak znalazłam się w szkole, u siebie. Szłam sama czy z nią? Nie pamiętam. Oprzytomniałam na schodach. Było bardzo widno, Serdeńko wkręcił żarówkę stopięć-dziesiątkę. kierowniczka kiwała głową, że rozrzutność, ale „nic nie poradzi, inne wyszli". Bożena stała na dole z ręką kurczowo zaciśniętą na poręczy, w jaskrawym świetle nagiej żarówki widziałam wyraźnie jej szarą twarz i skrzywienie ust. Teraz myślę, że to było zmęczenie i jakaś niechęć, może nawet do siebie, wtedy myślałam, że gra dalej, a me warto, bo to tylko schody, a jedyny widz tym razem nie zaklaszcze. — Długie, wąskie palce — wycedziłam wściekła. — Długie-wąskie--palce... Drgnęła i spojrzała chyba po raz pierwszy od paru godzin przytomnie. Już tu obecna, nie tam jeszcze, już zdziwiona, nagle rozumiejąca, z poczerniałą i pobladłą zaraz twarzą. Triumfowałam, Katarzyno, pokonałam ją. To j a spowodowałam jej bladość i rumieńce, to mnie przestała imponować. Długie, wąskie palce — powtórzyłam mściwie, a ona przyjęła to jak policzek, choć słowa nie znaczyły nic, i poczuła się upokorzona. I już wiedziałam, że się jej nie boję! Spadła z cokołu. Ryms! Gruchnęło jak wystrzał. Spadła z bardzo wysoka i roztrzaskała się na tysiąc kawałków. Ryms! Już jej nie ma. Wolność, Waga, możesz wreszcie być sobą. Rozumiesz, Katarzyno? Nic nie rozumiesz. Ja też niewiele. IX Zima to głupi czas, nie uważasz? Dzień się kończy zaraz po lekcjach, wieczór i noc wloką gnuśnie i bez potrzeby przez całe tysiące godzin. Śnieg zasypał Nową po uszy, widać w nim tylko biel, mróz i ciszę. 86 Mój świerszcz z kąta wyprowadził się gdzieś do lepszych krajów, pokój opustoszał i zbrzydł. Tłukę się w nim sama, bezsenna i lodowata. Plus czternaście stopni niezmiennie co dzień. Nigdy w życiu tak nie marzłam. W klasach i „wszędzie" ciepło, u mnie Arktyka. „Nie dochodzi tutej i nic nie poradzisz" — stwierdził zdenerwowany Serdeńko i poszedł sobie. Jak „nie dochodzi", to nie dochodzi, głową muru nie przebiję, chuchaniem nie rozgrzeję. Wkładam na grzbiet, co tylko można, przebieram palcami w pończochach, skarpetach, butach, siadam tak, chodzę tak, jakoś jest. Przy plus dwanaście załamałam się. Serdeńko też! „Jak nie dochodzi... (zawiesił głos, a ja wstrzymałam oddech, bo wszystko mogło być dalej)... jak nie dochodzi, trza coś wykombinować!" I wykombinował! Przytaszczyli mi z woźnym D-M kozę! Niemądra Katarzyno, nie wiesz, co to koza? Piecyk. Taki okrągły, żelazny, z jurą. Postawili to monstrum na środku pokoju, włożyli do dziury gazetę, buchnęło dymem, zaklęli, kazali pani nauczycielce „spróbować szczapą", poszli. Nie wiedziałam, czy mam śmiać się, czy płakać, szło na drugie, pognałam do kotłowni po szczapy. Serdeńko, zły jak szerszeń, przegonił mnie z nieparlamentarnym wrzaskiem. Zeszłam do piwnicy. Potem powlokłam się na strych. Porąbałam zupełnie dobre krzesło (ze złości wybrałam nąjporządniejsze), zapaliło się. „Złapało cug! Nie mówiłem?!" — rozkwitł nazajutrz Serdeńko, kiedy zżarty przez wyrzuty sumienia przyniósł świtkiem kosz drewna. Termometr kichnął i poszedł w górę. Wiwat, koza! Cudo, póki w niej palić! Rano wstaję dygocąca i sina, zęby dzwonią mi na cały pokój, w trzy sekundy jestem ubrana i klękam przy tym cudzie z rurą! Taszczę z piwnicy węgiel, noszę popiół, brudzę się dokładnie i przysypuję szarym kurzem wszystko dokoła, sprzątam, myję się, rozpaczam, czekam wiosny i reżyseruję przedstawienie! Baśń ze szczęśliwym — jak na baśń przystało — zakończeniem, czyli „Kopciuszek". (Oczywiście!) Jestem dobrą wróżką łączącą królewicza Jędrka Soliwodę z cud popieluszką Dorotą Komornicką. Dorota w cywilu nosi nos zadarty do góry, jest śliczna i głupia, Jędrek, cichy i zakochany po odstające uszy, umiera z nie odwzajemnionej miłości. A taki był mądry chłopak do niedawna! Raz (jak Pacynka niektórym) dałam mu piątkę z wypracowania. Tego niezgrabnego wiejskiego wyrostka stać było na coś od siebie. I to coś było nawet ironią. Jak 87 oyc nauczycielką! Cielęca Dorota patrzy na niego jednak inaczej — widzi uszy, trochę jeszcze innych mankamentów urody, reszta jej nie interesuje. Czemu fajni chłopcy dostają po głowie od nijakich dziewczyn? Retoryczne pytanie i nie za mądre, sadzam więc nijaką piękność pod piecem nad miską popiołu, smaruję zadarty nos sadzą, targam z całego serca włosy, odziewam przeokropnie — niech ma! W usta Jędrka wkładam to i owo od siebie, każę popie-luszce cierpieć i inne takie mementa, siostry i zła macocha dokładają swoje, a ten głupi zakochuje się coraz dokładniej! Marysia, drugi reżyser i wsparcie debiutanta, pęka ze śmiechu pod maską powagi, cieszy się, że przemądrzała Marianna pokazała jej niechcący kawałek swojego naiwnego ja. Popielucha nic nie rozumie, ale pada wreszcie w ramiona nieprzytomnego ze szczęścia królewicza. Pani kierowniczka klaszcze w dłonie z umiarkowaną aprobatą, bacząc pilnie, czy na scenie nie przekroczono progu dozwolonego dla nieletnich, pani Wilgoń budzi się z drzemki i omal nie kłania w zagubieniu i nieobecności, dziewczyny zazdroszczą Dorocie sławy, chłopaki nudzą setnie, maluchy wyją z radości, rodzice nie-artystów chrząkają, rodzice artystów mają wypieki z przejęcia i dumy, Serdeńko śpi, Mod-rzyńska ziewa dystyngowanie, ale tylko wtedy, gdy podchwytuje moje spojrzenia (jędza!) i robi twarz w uśmiech przeznaczony dla przewodniczącego Sluchajciekochani. — Słuchajcie, kochani... — zaczyna przemówienie pan przewodniczący. Kurtyna. W poniedziałek rano Serdeńko rozbiera z woźnym D-M scenę; klnie, bo przytłukł sobie palec. Głupie wymysły — słyszę — czego to nie wycudaczą, lepiej u diabła pracować niż w takiej szkole. — Woźny oczywiście kiwa głową. — A jakże — wzdycha półgębkiem i zezuje na boki, czy kto nie stoi za blisko, broń Boże. Dziękuję Marysi, dziękuję pani Bożence, daję ci słowo, Katarzyno, jest za co — szyłyśmy stroje przez tydzień, i to nie ja byłam pierwszą szwaczką; pani Bożenka łaskawie macha ręką, na zdrowie, mówi. Dziękuję wszystkim dzieciom na apelu i wszystkim dorosłym na zebraniu. Mnie nikt nie dziękuję, gładzę więc Wagę — Mariannę po głowie i oddycham z ulgą pełna szczęścia, że już po wszystkim. Z kasjerem Tadkiem liczę pieniądze za bilety: jest dwieście pięćdziesiąt zło- 88 tych osiemdziesiąt groszy. Jakaś małpa wredna — mówi Tadek — oszukała i nie dała złotówki! Sejmik (artyści i pomocnicy) decydują się jednomyślnie na wyjazd do teatru (hura, Waga!). Wojewoda spóźnił się i zły, że nie czekaliśmy na niego, protestuje, ale nie udaje mu się zerwać obrad, widać czas jego świetności mija. Chłopakom jest właściwie wszystko jedno, na co pojadą, dziewczyny patrzą niepewnie — no właśnie, na co? Rozwijam skrzydła, biorę je do siebie na górę, pokazuję programy, opowiadam, zachwalam jak baba sery na jarmarku, proponuję. „Sen nocy letniej" — zapada decyzja. W kronice szkolnej zapisano: „Koleżanka (!) Wanda Górska z uczniami klas starszych przygotowała przedstawienie pt. «Kopciuszek«,. które odbyło się w sobotę i w niedzielę w godzinach popołudniowych. Na przedstawieniu byli liczni rodzice, zaproszeni goście oraz młodzież szkolna. Dochód z imprezy przeznaczono na cele kulturalno-oświatowe". Nic dodać, nic ująć. A ty, Waga, przeszłaś tak oto do historii. Reżyseria to nie dla mnie. Powłóczę nogami ze zmęczenia i ochrypłam od ciągłego gadania. Byłam scenografem, współautorem dzieła, inspicjentem, suflerem, apteczką pierwszej pomocy, panną podręczną w pracowni krawieckiej, fryzjerem, charakteryzatorem, głównym księgowym, sprzątaczką i dopustem bożym. Z niewyspania (notorycznego) pieką mnie oczy i padam „w noc" zaraz po premierze. Śpię tysiąc godzin ciurkiem, kiedyś tam się budzę i idę na lekcje w jednym kapciu, w drugim bucie, pierwszy raz spóźniona i absolutnie obojętna. PS. Dorota z Jędrkiem przyszli wieczorem po książkę ,,do czytania z lektury". Kierowniczka powiedziała, że Jędrek ma talent i ta mała gęś zauważyła go na wszelki wypadek. PS. nr dwa — bardzo dziwne: Dorota i Jędrek wynieśli się, przyszła Marysia. Pierwszy raz nie chciała niczego słuchać, zwykle ja gadam jak najęta, już zaczęłam — „wiesz, te dzieciaki...", machnęła ręką i wrzasnęła ze złością „do diabła z nimi!", a Marysia nigdy nie klnie, słowo daję, potem wyraziła niezbyt pochlebną opinię o mojej dojrzałości intelektualnej, psychicznej i życiowej, i poprosiła o dokładne sprawozdanie z odwiedzin u kierowniczki. Zacięłam się pozytywnie, a ta na mnie! Że jestem głupia i nie o plotki chodzi, a o ratowanie ludzi, że Jezus, Maria, jest źle 89 i doszło do strasznego kryzysu, że stosunki w szkole zrobiły się okropne i czy ja tego naprawdę nie rozumiem?! Fine. Zaczęłam stękać, plątać się, jąkać i jakoś tam streściłam główny wątek. Dalej nie było co robić, milczałyśmy i medytowały śpiące i durne. A potem z ust mojej sierotki Marysi potoczyła się lawina słów. Mówiła i mówiła, do niczego nie doszłyśmy, poszła. Zabrała mi pół nocy gadaniem, drugie pół zajęły myśli. A sprawy, Kasku, stoją na głowie mniej więcej tak: Zabiełłowie są przed decyzją rozwodu. On tej swojej kierowniczki nie toleruje i nie znosi tak serdecznie, że sam jej widok przyprawia go 0 szewską pasję. Ona jest u kresu wytrzymałości nerwowej, a zachowuje się i pracuje normalnie na zasadzie przyzwyczajenia i mechanizmu robota. I jedno, i drugie może zawieść w każdej chwili. Modrzyńska, zły katalizator, trochę się bawi, trochę sama męczy sytuacją i swoją rolą w całej sprawie. Zabiełło oślepł i ogłuchł na wszystko, co nie jest Bożenką. Ona go, rzecz jasna, ani nie kocha (co za słowo!), ani nie chce. Toczy grę z kierowniczką — o co, pewnie sama nie wie. Trochę dla samej gry, trochę dla udowodnienia sobie, że ciągle tak wiele znaczy. Biedna Maryśka już „dłużej nie może i nie wytrzyma", chce iść do pani Bożenki i zapytać dramatycznie— „dlaczego?" Mówię — Ma-ryś, głupi aniele, Modrzyńska wyrzuci cię za drzwi i będzie miała rację, bo to absolutnie ich własne sprawy, nie nasze. A ta w ryk: że kierowniczka była dla niej jak matka, że tyle jej zawdzięcza i że to straszne wszystko. Straszne? Raczej żałosne i śmieszne. Nie rycz, rozkazuję, wytrzyj nos, radzę i też wzdycham dla towarzystwa. Gdybym była trzydziestoletnią kobietą, sprałabym Bożenę. Widzisz! — triumfuje Marysia. — Ty też chcesz do niej iść. — Nie chcę, a jeśli już, to nie na rozmowę. Dochodzi dwunasta. Biedna Maryśka opiera głowę o ścianę, zdziera ze mnie koc i do drugiej snuje ciąg dalszy. O kierowniczce, o Bożence, że też biedna (!) i że, Jezu, co za parszywa sytuacja, ona zwariuje! Wyganiam ją o drugiej pięć i już nie śpię do rana. Jakież bogi, Katarzyno, przywiodły mnie do tych dziwnych spraw 1 do Nowej! Mówisz, że głupie. Masz rację. Nie radzę sobie sama z sobą, a każą mi myśleć o problemach dorosłych, obcych ludzi. 90 Moje własne kłopoty są bardziej prozaiczne: co robić ze sobą w czasie świąt i ferii. Całe dwa tygodnie przede mną, Gwiazdka zbliża się siedmiomilowymi krokami — odsuwam ją bez nadziei na cud. że nie nadejdzie, i szukam gorączkowo wyjścia z sytuacji. Nie znajduję, oczywiście. Poza jednym... Psu na budę zdały się, Waga, twoje zasady, śliczny masz charakter, nie ma co, siedzisz i czekasz listu od ciotki, zaproszenia na święta, jak zbawienia. Z ambicji możesz uszyć sobie kapcie i nie wymądrzaj się tak bardzo na godzinach wychowawczych. A dzieci czekają Gwiazdki i liczą dni. U nas w domu będzie choinka, o taka, pod sufit. Iii... dopiero nowina, kiedy masz starą i niską chałupę. Ty, patrzcie go!... A co, nieprawda! Słuchajcie. Milczarek w tamtym roku wyciął w lesie pięć. Do wyboru, powiedział. Dziewczyny złapały największą, chłopaki taką sobie, ale szeroką, i matka ubrała dwie! A u nas zmieści się i trzymetrowa z czubem, i w wiadrze, nie w krzyżaku. Ale nie macie bombek ze złotkiem! No to co, dokupi się w mieście. Nie takie jak u Kryśki! Ciotka im przywiozła z Warszawy. Zamówiła specjalnie w fabryce. Sześć ogromnych jak dynie. Ręcznie malowane, a na dwóch napisy: Dla Krysi, dla Jędrusia. Jędrek się wstydzi, bo się śmieją. Mówi, że stłucze to przypadkiem. Coś ty, boi się, że matka pozna. Można zakapać stearyną. No, od świeczki. Walczakowa ubiera, wiecie, całą choinkę na biało. Bez bombek? Z bombkami, ale same białe, matowe. Brzydko! Zależy. Coś ty, jak nieboszczyk. U nas w domu upiecze się osiem brytfanek ciasta. Osiem, akurat! A u nas na święta zabiją świnię! Tę zdechłą? Ciebie, boś sam świnia! Ciii., wielkie rzeczy, u kogo nie? Na pasterkę ojciec założy sanie. Jak sobie zamówisz śnieg! A co, nie leży?! Ale czy dotrzyma? No... A mnie mama kupi nowy sweter! A mnie sukienkę... Baśce to przysłali pieniądze. Prawdziwy przekaz. Z Ameryki? Głupi, nie wtrącaj się! Chrzestna ze Skierniewic czy skądś. I co? Ojciec wziął i wydał, zabrakło im na raiy... Ciotka była wspaniałomyślna — przysłała list. ? Wandziu! Postanowiliśmy z wujkiem wyjść ci naprzeciw jak zawsze i, choć jesteś już dorosła i samodzielna, zaofiarować ci nasz dom i jego ciepło 91 w czasie świąt. Pewnie nie zależy ci już na starszych ludziach, którzy zrobili dla ciebie wszystko i traktowali cię zawsze jak własne dziecko, nie żałując ci niczego, i wolisz swoich nowych znajomych i młodsze towarzystwo, ale jeśli masz ochotę, możesz spędzić Boże Narodzenie z nami. Zmieścimy się jakoś i starczy wszystkiego, moja w tym głowa. Daj znać przedtem, bo może rozmyślisz się, z tobą nigdy nic nie wiadomo. U nas wszystko po staremu. Ja, jak wiesz, jestem chora, ale co to kogo obchodzi? Denerwować mi się nie wolno, ale czy to można bez nerwów? Wszystko jest nie tak jak trzeba. Wola boska. Wujek wczoraj odebrał od dentysty z Nagórza, wiesz którego, co to jego żona kuleje, nową szczękę, w sam raz przed świętami. Robił prywatnie, kto by tam czekał na ubezpieczalnię. No i patrz, me pasuje. A i gniecie. Wujek kichnął, zęby mu wypadły, Sękulska. ta stara, co była akurat u nas, o mało nie zemdlała. Śmiałam się, bo wujek był zły i bez zębów. Nic nie przywoź i nie kupuj, nigdy nic nie chcieliśmy od ciebie prócz serca. To do zobaczenia — ciotka. Poszłam do iasu z Jadźką i Małą. Tak się nawinęły jakoś pod rękę i też nie miały co ze sobą zrobić. (Matka pojechała na widzenie do brata, siedzi, proszę pani, od jesieni za to, co zrobili z Szatkowszcza-kiem z tą Heńką, o n gdzieś polazł, pewnie do knajpy, co tam... Dom pusty, to przyszłyśmy do szkoły. Może pani co pomóc?) Pomóc, Jadziu, kochanie. Nawet nie wiesz, jak mi pomogłaś. Mała też. Las był biały w śniegu i cichy, wy byłyście jak moje małe siostry, było „fajnie", prawda? Ochrypłyśmy od śmiechu i krzyku, las nam wybaczył hałas; wieczór też był na piątkę... Mówisz, że nawet z plusem? Wrzuciłam was obie do wanny, wiesz juz, jak się walczy z krukami i wodą, suszyłyśmy ubranie, smażyły placki i widziałaś swoją ważną panią nauczycielkę w podkasanej spódnicy. Dziękuję wam, dziewczynki, za piękny dzień. Nazajutrz mogłam spokojnie wysłać telegram do ciotki. List? Listy się pisze z miłości. „Przyjadę w wigilię rano. Wanda". Problem rozwiązany. Choć nie bardzo, zapomniałam dodać „dziękuję". Ciotka takie rzeczy spostrzega natychmiast i rozważa w myśli i słowach do sądnego dnia. Przepadło. 92 Jaki wesołek wymyślił „rodzinne" święta? Patrzę na Jadźkę, a ona uśmiecha się niepewnie. Też nie wie. Cieszy się jednak, na szczęście, samym faktem uroczystej inności — choinką, lepszym jedzeniem i okolicznościowym humorem matki. Bicia też nie będzie, może się nawet nie pokłócą i może, proszę pani, matka kupi prezenty? Jutro zrobię z Jadźką i Małą łańcuchy na choinkę, a może i co jeszcze, jak będą pojętne. Chcecie? Chciały, a jakże. Jadźką jest samą radością, wyładniała nad podziw, aż trudno uwierzyć, że to ta sama skrzywiona i szara biedula, którą matka targa za uszy, bo „kłamie jak szewc i mówi świństwa, paskuda". Mała jest rozbrajająca w ufności do siostry. Dużo bym dała za to, żeby ktoś kiedyś tak patrzył na mnie i był obok. Szkoda, że nie jestem bogatą, szlachetną panią hrabiną, wzięłabym je obie do siebie .na zawsze. Tak — mogę tylko obserwować boje Modrzyńskiej z kierowniczką, toczone o zgodę tej ostatniej na umieszczenie obu dziewczynek w Domu Dziecka. I zahartowałam się obserwując te potyczki. Kierowniczka ma nadzieję, że Bożena nie sprosta atakom szanownej mamy. „Zobaczę pani minę, gdy Szymańczykowa dowie się o tym pomyśle". „Ja też zobaczę". Bożena tymczasem gromadzi broń — argumenty, rwie szarpie na bandażowanie przyszłych ran i szykuje tarczę. Ciekawam świąt moich znajomych z Nowej. Trójkąt: kierowniczka, Bożenka i Zabiełło nie będzie na pewno radosny. Jezu, przecież Bo-żenka nie ma do kogo jechać! Co ona zrobi ze sobą? Wandziu, sieroto bez przydziału, nie ty jedna masz problemy z wetknięciem komukolwiek swojej osoby. (Ale przyznaj się, jej tak bardzo nie żałujesz, co?) Marysia, drżąc z przejęcia, śpiewa o zaproszeniu do Nich, czytaj: rodziców Jego. Pani Wilgoń wyrusza oczywiście do wnuczki i syna, pani Lodzia świętuje z mężem w domu. Wesołych Świąt! 1 Szczęśliwego Nowego Roku! — dodaje samorzutnie Jadźką na rysowanych z wielkim przejęciem i od godziny bajecznie kolorowych powinszowankach. Ta dziewczyna ma zdolności plastyczne, a pani Lodzia stawia jej trójki ze wszystkich prac. Coś jest nie tak. Pobożne życzenia wyszły trochę koślawo, ale można podcieniować. Mała tnie z zapałem słomki, sapie ciężko i stęka boleśnie, ja składam bibułkę i, dalibóg, mruczę coś skocznego pod nosem. Jadźką ma ochotę dołączyć się. Trzy, cztery — mówię, i koncertujemy, az strach. — A matka nie krzyczała, że wczoraj byłyśmy u pani, to Mała wy- 93 gadała, pepla, jak chcecie, to sobie idźcie, a nie lepiej do JoasiaY 10 ja powiedziałam, że będziemy czytać lekturę. Pani nam poczyta, co? Poczytam. Oczywiście, Jagódko. Nikt tak na nią, na Jadźkę, nie mówił. Strasznie głupie jest takie cackanie i Jadźka tego nie znosi, nie cierpi gorzej niż choroby, kiedy trzeba leżeć w łóżku i bać się, że może ktoś przyjść w odwiedziny, ale ostatecznie od Marianny, tak jak od pani Modrzyńskiej, można znieść nawet i takie gadanie. Pani Bożence wszystko wolno. Mówi bez mizdrzenia się i fałszywego podlizywania na pokaz, że niby taka dobra. W szkole przy dzieciach nigdy by tak nie powiedziała, Bogu dzięki- Pani Modrzyńska zawsze robi wszystko jak trzeba i człowiek może być spokojny, że nie będzie musiał się wstydzić. Na początku Jadźka bała się, że Marianna tak nie potrafi, zrobi coś, po czym już nie będzie dla niej Marianną, ale nie, nie zrobiła nigdy. Jadźka odetchnęła i jest dumna z Marianny. Można ją próbować kochać bez żadnej obawy. Te kartki z życzeniami rysuje właśnie dla nich, dla pani Modrzyńskiej i dla Marianny. To ma być niespodzianka i Jadźka uśmiecha się w duchu. Marianna niczego się nie domyśla, chciała nawet pomóc przy literach, bo trochę źle wyszły, nierówno, ale Jadźka nie pozwoliła. Poprawi sama, choćby miała pęknąć. Wczoraj, kiedy wracała od Marianny, przykazała Małej, niech nie śmie pisnąć o żadnej kąpieli, rozumie? Może mówić, co chce, byle nie za dużo i nie o tym, co było u pani (do Małej mówi „pani Górska", co to znaczy, żeby taka smarkata tykała Mariannę). Mała zna niores i wie, że Jadźka nie żartuje. Matka mogłaby się wściec, że ktoś wtrąca się w nie swoje sprawy i uważa, że ona źle wychowuje dzieci i nie dba o nie. Jadźka już słyszy jej wrzaski, byłaby awantura, że nie daj Boże! Marianna uczy się od pani Modrzyńskiej, która robi wszystko najlepiej na świecie. Ciekawe, skąd się wzięła taka. Inne nauczycielki wcale nie są do niej podobne. Dokuczają nieraz, że strach. A jakie wścibskie, wszystko chciałyby wiedzieć. Proszę bardzo! Jadźka kłamie aż miło, i cześć. Inne dzieciaki też. I mają spokój. Trzeba tylko zrobić odpowiednią minę i nie jąkać się. Można zmyślać też smutne rzeczy, takie trochę nie za bardzo, bo zechcą sprawdzić i przepadło. Prawie zawsze można każdego nabrać. Ludzie strasznie są głupi, Jadźka 94 nic UCU/.1C. lciti^. muwi u ivićiicj, ix, ciiuiuwaia, ze cus unii. 10, co można. O sobie nie, co komu do niej. Tylko pani Modrzyńskiej nie oszukuje. I pani kierowniczki. Za stara jest, byłby grzech. Zresztą kierowniczka ma prawo wiedzieć. Tyle że nie interesuje się i nie pyta. A pani Modrzyńska nic nie mówi, patrzy i słucha. Tak jakoś patrzy, że człowiekowi wstyd kłamać. Pani powinna nazywać się Inna. Albo Moja Pani. Własna, jej, Jadźki. Do myślenia i cieszenia się. Przedtem i teraz. Bo i jest z czego. Choćby z wieczorów u Marianny. No, czy nie dobry prezent pod choinkę? Były wczoraj i są dziś. Nie muszą same siedzieć w domu. Jezu, tyle jest do myślenia różności, że nie u-śnie za nic. W nocy też spać nie mogła. Cały wieczór była radosna, aż matka buchnęła ją w kark, że co, zwariowała? Śmieje się do siebie jak kto głupi. Nawet nie poczuła, nie zabolało, choć matka ma ciężką rękę. Nic, tylko radość. I we śnie jest szczęśliwa. Już wie, że jak dorośnie, Marianna zostanie jej koleżanką. Wezmą jeszcze Joaśkę na trzecią i Małą na przyczepkę. Pani Modrzyńska będzie ich pilnować. Wyprowadzą się z Nowej i będą na zawsze daleko od wszystkich. I nikomu nie dadzą adresu. Tak będzie potem, a teraz jest u Marianny. Nie wiedziała, że taki dzień przyjdzie. Siedzi na podłodze na kocu, Mała układa obok drogę donikąd z kart Czarnego Piotrusia, z takiego naukowego Marianny „polskie stroje ludowe". Piotruś jest trzynasty, kominiarz. Marianna coś pisze przy stole, a Jadźka ogląda album z ptakami. Udaje zresztą, poogląda go kiedy indziej, teraz musi rysować sobie w głowie cały pokój Marianny i ją, kiedy tak siedzi pod lampą. Marianna spuściła długi warkocz, można go przygnieść albo przysiąść, jakby rozpleść włosy, byłyby do ziemi. Światło błyszczy we włosach Marianny i w oczach Małej. Jest spokojnie, ciepło, zupełnie jak we śnie. Okropnie czysto też. Że też tak można! U niej będzie tak samo. Maże palcem po podłodze ukradkiem, podnosi do góry — czysty! Próbuje pod łóżkiem — to samo. Wstyd, że nie wierzyła czasem Mariannie. Teraz już wie na zawsze: Marianna nie kłamie nawet przy sprzątaniu. Jak czysto, to czysto — wszędzie. Będzie bardzo uważać w czasie świąt, żeby się nie pobrudzić. Wczorajszego kąpania starczy na dwa tygodnie albo i na dłużej, może pani w szkole sprawdzać czystość, proszę bardzo, im szybciej, tym lepiej. Jadźka rozepnie kołnierzyk i nawet podniesie głowę wysoko do góry, 95 o, jaką ma białą szyję? Nogi też pokazać? — spyta. Ale pani się zdziwi! A co, myśli, że Jadźka jest brudna? Ho, ho, akurat! Wczoraj Marianna powiedziała: — No, panienki, nogi zimne, nosy czerwone, głosy z chrypką — marsz do wody rozgrzać się, inaczej zaziębienie gotowe! Mówiła, śmiała się, wygłupiała z Małą, ani się przerażona Jadźka spostrzegła, jak była w łazience nad wanną i słuchała dziwnego wykładu Marianny o kurkach, ukropie, tu zakręć, tam odkręć, tu regulować, tu zamknąć. A na krześle położycie rzeczy, znaczy ubranie, rozkazała Marianna, macie mydło, ręcznik, dla Małej czepek, ty, Jadziu, przypnij spinkami włosy, możesz przekręcić klucz w drzwiach,, jeśli chcesz, siedźcie w tej sadzawce, ile tylko dusza zapragnie, hej, cześć! — i już jej nie było. Jadźka nie zdążyła się przerazić do końca, Marianna działała przez zaskoczenie. Teraz to oczywiste, wczoraj wszystko było jak trzęsienie ziemi. Nie musiała się wstydzić, że nic nie wie i że są obie z Małą brudne. Tyle było śmiechu, gdy Marianna deklamowała „Małpę w kąpieli", że nawet matka w najgorszym humorze nie obraziłaby się i nie krzyczała na nikogo. Zostały więc same, Jadźka i Mała, a kiedy wróciły do pokoju, purpurowe i gładkie, błyszczące od mydła i wody, Marianna czekała na nie z herbatą i ogromną górą placków kartoflanych na talerzu. Mała aż jęknęła z zachwytu! Jadźka wstydziła się jeść, a najgorsze było to, że zupełnie nagle zachciało się jej w jednej dziwnej chwili płakać, sama nie wie dlaczego. Ale Marianna nie pozwoliła jej się załamać! Wymyśliła plackowe „Podaj dalej" i „Kto jest gapa", sama przegrała oczywiście, i tak niebezpieczna chwila minęła. Ostatni placek podzieliły sprawiedliwie na trzy części, ale tylko tak, dla zabawy, wszystkie ledwie żyły z przejedzenia, choć Marianna zjadła najmniej. Potem poszły do kuchni zmywać talerze, Marianna zawiązała Jadźce swój śmieszmy fartuch z kieszenią jak przepaść, a sama z Małą ganiała w berka dookoła stołków, a potem bawiły się w ślepą babkę. Mała strąciła kubek, roztrzaskał się na drobne, Jadźka zamarła, Mała stała z wytrzeszczonymi oczami, gotowa do wrzasku — u nich w domu kot zbił taki sam kubek z uszkiem i matka długo waliła go kijem trzymając wysoko w górze, aż skręcał się w kółko i nie miauczał, a skrzeczał. Marianna plasnęła tylko w ręce. Doskonale, zaśmiała się, brawo, Agnieszka, nawet Jadźka zapomniała, że Mała ma tak na imię, 96 doskonale, to na szczęście, odtąd zawsze nam będzie dobrze! — i podniosła Małą wysoko do góry. Takiego dnia nie będzie można zapomnieć do śmierci. I Jadźka nie zapomni. W nocy powtarza wszystko od początku do końca, od końca do początku. A dziś jest znów u Marianny... To będzie najlepsze Boże Narodzenie na świecie. Nawet gdyby było źle, wytrzyma, poczeka nocy i ciemności — wszyscy usną, a ona będzie sobie powtarzać dnie u Marianny .od początku do końca, od końca do początku... Obrazek z nieudanym trochę napisem przyniesie i oprze o drzwi mieszkania Marianny. Kiedy Marianna wróci po świętach — zobaczy go i wreszcie zrozumie, dlaczego Jadźka nie chciała pomocy przy krzywych literach! Ale o tym dowie się Marianna dopiero później, po swoim wspaniałym Bożym Narodzeniu gdzieś w dalekim równie pięknym domu. Wszyscy mówią, że Marianna jest jedynaczką i że matka chucha na nią i dmucha, jeszcze bardziej niż Tańscy na Joaśkę. Marianna ma zawsze w domu niedziele i święta. Co dopiero mówić o Gwiazdce! Przychodzą do niej goście, różne prawdziwe koleżanki, nie takie byle co jak Jadźka, jacyś chłopcy... chciała powiedzieć chłopaki dorosłe, duże... duzi kawalerowie i licho wie, kto jeszcze, Marianna ma choinkę wysoką pod sufit, aż z niej kapie od złota i srebra, wszędzie błyszczy, wszystkiego jest pełno na stole. Dobrze, że Jadźki tam nie ma, nie umie jeść i nie wie, co kiedy trzeba, zresztą nie cierpi gości Marianny. Marianna jest pięknie ubrana i śmieje się. W porządku, Jadźce nie żal wesela i śmiechu Marianny. Ona też będzie się cieszyć w święta. A ci goście, kiedy już wreszcie pójdą sobie precz, poprzewracają się i potłuką na kwaśne jabłka, bo na ulicy będzie ciemno i ślisko, hi hi hi!... słucham, proszę pani? — Nic, tak sobie. Budzę cię i o sny pytam. Stuk-puk, można? — Proszę, otwarte. Sen był zielony i złoty. Zimowy. — Z choinką? ( panią, Marianno.) ,y o — Kolczasty i śliski. . s , .. . , — A dobrze się skończył? , <./f ; — Dla tych, co ich nie było. 7 — Stopniowanie nieregularne 97 — We śnie? '?>???'< — Przy choince. '* : ' — A naprawdę? . < ??? w- ? .,;?•• — Też zwyciężą. — Amen — mówi Marianna i to wcale nie jest bluźnierstwo. Jadźka kładzie ptaki do gniazda na półce, Mała doszła już do końca swojej Piotrusiowej drogi, Marianna wstała od stołu i zgasiła blask na długim warkoczu. Koniec bajki i dnia. Dobranoc. I czy możemy przyjść jeszcze? ' ? — Oczywiście. Czekam. To do jutra. ' ; ' — Do jutra. ' ' "?- v " Naprawdę tak można powiedzieć. Marianna się nie obrazi i zrozumie. Takie „do jutra" znaczy tyle co Wszystko. Jadźka to wie, a Marianna czuje, że nikt poza nią takiego ,,do jutra" nie usłyszy od Jadźki nigdy albo bardzo długo. ... Naiwna byłam, Katarzyno, z zapraszaniem małych do siebie, zabawami i niedorzecznym pomysłem kąpieli. Któraś z nich, pewnie Mała, pochwaliła się matce i zamiast kolejnej wizyty dzieci, miałam tego popołudnia najście furii w osobie Szymańczykowej. Nawet nieważne, co mówiła, choć były to mocne słowa, gorzej, co myśli i jak nas wszystkie w szkole ocenia. Jeszcze trochę, a opluje i uderzy. Od trzasku drzwi, gdy wyszła wreszcie po całych wiekach krzyku, odpadł tynk ze ściany i zatrzęsły się stare, cenne meble kierowniczki. Pewnie wymyślała jeszcze za bramą. Ciekawe, jak uda mi się przejść jutro koło tego piekielnego domu. Muszę wstać wcześnie i spróbować ubiec nieszczęście. Wlokłoby się to za mną przez całe ferie, gdyby tak chwyciła mnie na drodze i odprowadzała wrzaskami na kilometr. A biedna Jadźka znów dostała pięścią od słodkiego dzieciństwa. Wiesz, Kasku, że ta mała wstydzi się za matkę? A jest tak lojalna i delikatna... no, powiedzmy dziwna, skoro delikatna to za duże słowo dla ciebie, że milczy i pewnie nigdy nic matce o tym, co myśli o niej i o domu, nie powie. I wiesz, czemu nie chce chodzić do Joanny? 98 Usłyszała kiedyś rozmowę Tańskich na swój temat. „Trzeba by — dobiegło ją gdzieś, niezręczną i nijaką — dać temu biednemu dziecku jeść, burczy jej w brzuchu z głodu". Uciekła oczywiście. Ja też uciekłam z domu, Katarzyno. Nienawidzę świąt, pustych godzin wlokących się w milczeniu lub z rozmowami o niczym. Kiedy nikt nikogo nie słucha, tylko siebie. Długich monologów ciotki. Trzasku drzwi, gdy wujek nagle wychodzi. Niechętnej bytności przy stole niby najbliższych. Płaczu ciotki wieczorem. Ich zmarnowanego życia i niepotrzebnej złości. Nasze spotkania też nie były udane. Ani to pierwsze wieczorem przed kinem, ani następne na ulicy. Rozumiem, Katarzyno, że weszłaś w ten etap bliskości z Alkiem, kiedy każda trzecia osoba jest intruzem. Twoja matka też to rozumie. Była dla mnie bardzo miła. Jak tam w świecie, dorosła osobo? Jak się czuje ciotka? Dobrze, dziękuję, wujek też świetnie. Kłaniają się państwu. Oczywiście, przekażę... Nic nie przekażę. Nie muszę i nie chcę. I nie zostanę jutro na obiedzie. Wrócę do Nowej. Tu nic po mnie, nawet stryszku nie ma. Wujek zmienił go w warsztat i magazynek rupieci — narzędzi do niczego, przyborów do łowienia ryb, starych gazet z rewelacjami sprzed lat, kryminałów wyrzucanych bezlitośnie przez ciotkę z domu, wytartych marynarek i podartych płaszczy od deszczu. Na półkach, obok morderczych arcydzieł, stanęły puszki z farbą, lakierem i pokostem, zaro-piałe butelki z podejrzaną zawartością, pudełka ze śrubkami, gwoźdźmi i innym żelastwem. Moje książki wrzucono do piwnicy, „te badyle" na śmietnik, gdzie strawił je ogień. Przesypiam świąteczne noce w kuchni nad wydartymi podziemiu skarbami w zniszczonych okładkach i na polowym łóżku, wciśniętym między kredens a kosz z bielizną. Koniec łóżka i moich nóg tkwią pod stołem, nos sterczy w górę, prosto w spód szafki wiszącej obok zlewu. Buras wyniósł się do pokoju, do ciotki, kicha na mnie i głaszczącą mu zjeżony grzbiet rękę. Nic nie mam dla niego, co chciałby łaskawie przyjąć. Całe szczęście, że ciotka zbagatelizowała sprawę choinki, biedne drzewko zwiędłoby z rozpaczy w tym ponurym domu. Gałązki w wazonie, przybrane byle czym i byle jak, starczają w sam raz. To ty jesteś w porządku, Katarzyno, nie ja. Ty zostałaś sobą, Kaśką 99 sprzed roku, ja weszłam w skórę nie znanej nawet sobie osoby, podejrzanego indywiduum, obrosłego Nową i tym wszystkim, co na to pojęcie się składa. Mówisz o Alku, nowej halce z białego płótna, szerokiej, marszczonej, z koronkową falbaną. Głos wyśpiewuje szczęście na tej samej nucie, biedny Alek, ale, Bogu dzięki, nigdy nie miał słuchu. O chryzantemie, którą przypniesz do paska czarnej taftowej spódnicy... nie, lepiej różę. O jakimś filmie. Wiesz, duża chała, ale miłość — bomba. O jakiejś szałowej zabawie i taaakiej orkiestrze, Michał też byl, chodzi teraz z Moniką... Mówisz o sobie, o Alku, o niczym. Zmieniłaś się, Wanda, kończysz zaskakującą pointą i dopiero po chwili rozumiem, że tym razem myślałaś o mnie. To „Wanda" brzmi jak archeopterix, nigdy mnie tak nie nazywałaś. A więc Waga nie żyje. Reąuiescat in pace! Już u siebie, na schodach, opartą o drzwi, znajduję czekającą cierpliwie, koiorową kartkę z koślawym napisem, mój jedyny świąteczny upominek, „i szczęśliwego Nowego Roku" — czytam głośno schodom, Jadźce i sobie. Jestem sama przez całe osiem dni i, słowo daję, nie nudzę się po raz pierwszy. Szkoła pusta, nie ma żywej duszy, robię pranie, sprzątanie, sweter na drutach, remanent w bibliotece, gotuję, śpię, zmywam, czytam. Nie śpię. 1 denerwuję się. Moje czarne nieszczęście, dopełnienie dalsze ze skrzypiącej ławki, towarzyszy mi co wieczór stojąc uparcie za oknem. Niechby stał. nic mi do tego, skoro jednak zauważyłam — spokój prysł. Spojrzałam niefortunnie bystro zaraz pierwszego wieczoru (nie wiedział, że zgaszenie światła nie znaczy dobranocki, tylko medytowanie przy oknie) i oczywiście nie mogłam wziąć dziwnego cienia przy bramce za trzeci słupek. Tym bardziej że cień się ruszał. Zrobiło mi się nieswojo, łyso, powiedziałaby dawna Jadźka, historia ze studnią nie działa się w średniowieczu, wszystko mogło przyjść do znudzonych głów kawalerki z Nowej. Zapaliłam światło, wlazłam w kąt z książką, zeszłam na parter, zaświeciłam lampę nad drzwiami. Boisko pojaśniało, słupek drgnął i cofnął się w cień. Licho nadało, mruczałam zasuwając skoble i rygle, co za dziura przeklęta, złorzeczyłam niewdzięcznie swojej życiowej przystani i dokładnie zirytowana wyniosłam się na drugą stronę domu, do kuchni. Do okna nie podeszłam więcej. 100 Następnego dnia, a raczej wieczoru, sprawa zaczęła się da capo, niby refren w ludowej balladzie. Noc była jasna, a mam i bez tego dobre, dalekowzroczne oczy. Zresztą domyślałam się nieszczęścia już wcześniej. Był ponury i milczący, dziki, wcale me uprzejmy i niby taki sam — a jednak. Śmieszna to była metamorfoza, dziecinne starania, choć robił, biedak, co mógł. Czyścił buty jak lustro, szorował paznokcie, zawsze krótko przycięte, strzyg! włosy, patrzył uparcie w okno lub podłogę, na mnie prawie nigdy, bo jeśli, to przez chwilę i ukradkiem, zaczął serio uczyć się i nawet przyszedł parę razy do biblioteki. Proszę 0 następną książkę, mówił urywanie, ochrypłym szeptem, od którego czerniał na twarzy ze złości na siebie i żalu do mnie. Lekcje wydawał poprawnie, na przerwach nie szczypał jak inni trzech naszych i jedynych dziewczyn, Bożenka sypała mu szczodrze piątki ze wszystkich ścisłych przedmiotów, matka rosła z dumy i spóźnionego szczęścia, a chłopaki, zupełnie ogłupiałe, mrugały oczami nie rozumiejąc nic a nic. Cieszyłam się, że nikt nie wiąże skutków z przyczyną, przeobrażenia doszukując w „szajbie, co niektórym, jak rany, odbiła". „Niektórzy" zaś, w dzienniku pod numerem jedenastym sama wykaligrafowałam „Marcin Narożny"', mówili: „pohamuj się. nie twoja sprawa". Wreszcie poszło po wsi, że chłopak starej Narożnej (młoda mieszkała za PGR-em, pod lasem) rzuca Nową i gospodarkę, i wynosi się gdzieś w świat, aż na Śląsk czy co, górnikiem, mówi, chce zostać, jakimś po szkole, wyższym, bo niech tylko skończy wieczorówkę, idzie do Wałbrzycha, do technikum czy czegoś. Szczęśliwa do niedawna Narożna wpadła w rozpacz, lamentowała, aż serce pękało, sama słyszałam w sklepie, a i u niej na podwórku, gdy raz nieopatrznie poszłam tam po mleko. Co mu clo głowy strzeliło, takie gospodarstwo, jak my z ojcem sami damy radę? Wściekł się czy co? — jęczała bezradna i zła. Marcin milczał i myślał swoje szykując się do drogi. A ja wiedziałam o tym jedna z pierwszych. Przyszedł jeszcze na początku grudnia, chmurny i zmieszany do utraty tchu i rozsądku. Zacinając się poprosił o sprawdzenie życiorysu 1 podania. Nic zrobiłam mu przyjemności okazaniem zdziwienia czy uznaniem dia decyzji. Nie wziął tego widać pod uwagę (nie podarowałam mu nawet krzty ciekawości, denerwował mnie od miesiąca i całą 101 sprawę ewentualnej wyprawy w świat przyjęłam z ulgą), zawód i wstyd. \ złość, że się wygłupił, wyczytałam mu w oczach i grymasie ust. Nic mnie to nie obchodziło, mało, chciałam dać mu nauczkę, więc ledwie mruknąwszy ,,może być", oddałam nieszczęsne cyrografy z okrutnym pytaniem — czemu przyszedłeś z tym do mnie? Musiał mocno wziąć się w garść, skoro było go stać na odpowiedź „właśnie zrozumiałem, że niepotrzebnie. Przepraszam". I komu w rezultacie było głupio? — Maniu, słodka, powiedz, wszystkowiedzącadoskonałości — zaczęłam od pieca wykrętne pytanie, gdy wieczorem polazłam do Maryśki, a raczej na jej tapczan dla pohuśtania na miękkich sprężynach sponiewieranych dniem swoich tkanek mięśniowych — co to było z tym czarnym Marcinem, nagłym geniuszem i sukcesem pedagogicznym naszego wieczorowego ciała? — Kuku? — spytała mądra Mańka. — Możesz mówić po ludzku? — Mogę, ale przecież... — No, to się nie wygłupiaj, bo mnie mdli. — Żołądek? — zaczęłam i ugryzłam się w język. Mańka wydoroślała w narzeczeństwie, ani chybi wyleje mnie na zbitą głowę, jak nie przestanę pleść. Ona, in spe szacowna mężatka, wydostojniała aż strach i uważa, że nie uchodzi zachowywać się niepoważnie. Że to lekarstwo i wesołe miasteczko dla przemęczonych niedużych dorosłych, jakoś niedowidzi. — Pani Bożenka — kontynuuję gładko — stwierdziła zagadkową metamorfozę u Marcina Narożnego. Zrobił się całkiem do rzeczy, fakt: nawet sama to powiedziałaś ze trzy razy, czemu więc przypisać poprzednią beznadziejność? — Obojętność — poprawiła surowo Maryśka. — Nigdy nie był tępy. tylko obojętny. Nie widział sensu uczenia się. Taki swoisty infantylizm, z którego czasem się wyrasta. On wyrósł. Wystarcza ci? — Oczywiście — wzruszam ramionami. — Dotąd myślałam, że to debil, ale skoro ty uważasz, że nie... — Uważam. I nie bądź taka okrutna. To procentuje. — Mańka ucina rozmowę zła czegoś jak osa. Nie chcę pytać, a ona, widzę, nie powie. Nie to nie, bez łaski. Biorę ją pod włos i zaczynam z drugiej beczki. Co słychać u pana Romana (romantyczne imię r... romańskie 102 rumianego rosłego narzeczonego) i u nich obojga, i... Słowo daję, złapała się! Miłość i szczęście ogłupiają nawet najmądrzejszych. Ze mną coś niedobrze jednak. Żeby takie żadne powody wyprawiały z człowiekiem, co chciały! Jakiś wiejski chłopak najpierw jest głupi i nijaki, potem mruczy bezsensy nad rozsypaną pszenicą i za drzwiami, potem jest mądry, jeszcze potem skandalicznie się zachowuje i milczy, wreszcie staje czwarty raz z rzędu wieczorem na pustym boisku — no i co? I dlatego ważna Marianna plecie trzy po trzy i denerwuje się? Dopiero by czuł się dumny! A nie ma w ogóle podstaw. Więc w czym problem? Po prostu nie mogę znieść tego zastygłego czuwania po nocy na mrozie. Jeśli dziś przyjdzie — wyjdę i powiem idiocie, co o nim myślę. Przedtem sprawdzę, czy to nie jakaś pułapka. Nie podejrzewam tego naprawdę, ale dlaczego niby mam go mierzyć inną miarą niż drugich? Nie wyszłam, choć sypało śniegiem nielicho, wiał wiatr i było pod psem. Stał, oczywiście, wróciła jednak Modrzyńska i zabawiła się w przeznaczenie programujące działanie marionetki Marianny. Ale o tym od początku. Wiesz, Katarzyno, że nie umiem nie pisać do ciebie? Nie mogę przeżywać sama dni tutaj, smaruję więc te epistoły donikąd pod dawnym nagłówkiem-hasłem: „Kochana K, Ka, Katarzyno, Kasku, Kasieńko!" — i drę je nazajutrz lub za tydzień nie wysyłając. Kartki nam wystarczają, prawda? Nie takie to łatwe zostać tylko z sobą, więc piszę, drę listy i uczę się rozmawiać z tobą w myśli. Trochę cierpliwości i optymizmu — zmienię kierunek studiów na pewno. Pani Bożenka wróciła dziś przed południem. Ona też wyjeżdżała „na święta". Znalazła się elegancko, nie postawiła kierowniczki przed parszywą alternatywą: zignorować obecność rywalki — czy zaprosić ją „do nas". Wyobrażasz sobie konsekwencje jednego i drugiego faktu? Brrr! Bogu dzięki, nie jestem żadnym z wierzchołków trójkąta. Modrzyńska wyniosła się w świat z godnością księżnej; fama głosi, że do Zakopanego (powiedzcie Famie, że jest głupi!)- Pan przewodniczący znalazł się „przypadkiem" na przystanku i nie 103 mógł oczywiście pozwolić, żeby dźwigała sama bambotle do szkoły. (Pan przewodniczący jest nie tylko z Tychprzystojnych, ale i z Dobrze-wychowanych, całuje damy w rękę i wstaje, kiedy wchodzą gdziekolwiek.) Skoczył do domu po karetę (czytaj: sanie z pledem, dzwonkiem i miękkim oparciem ściągniętym nieładnej żonie z kanapy) — i przywiózł naszą Perłę w pełni blasku, nie uszkodzoną. Mnie by ledwie bąknął tam w lesie dzień dobry i, niestety, byłby to odzew, nie hasło. Pani Bożenka mogłaby dostać nominację na generała napoleońskiego, a nawet marszałka: w czepku urodzona. Cesarz był mądrym człowiekiem, wiedział, co na tym najlepszym ze światów jest ważne. Więc wróciła i obie przemilczałyśmy pierwszy długi wspólnie spędzony dzień pod jednym dachem — ja na górze lewego ramienia T, ona na dole prawego. A wieczorem przyszła. I złapała mnie na medytowaniu przy oknie. — Ciekawy widok, co? Jakież powodzenie i zwycięstwo, Dulcyneo! Czy szarfa do ramienia rycerza przypięta? — Dobry wieczór — odpowiadam uprzejmie. — Już pani wróciła? — Nie skądże — nie daje się zbić z pantałyku. — Właśnie jadę. Dobry wieczór. Remis zatem. Uśmiecham się trochę krzywo, ona mruży oczy. Nie lubimy się, fakt. Dla niej to sprawa bez znaczenia, dla mnie autentyczna przykrość i przegrana. Wszyscy przecież mieli mnie tu, jak w wyliczance, kochać, lubić, szanować. A tymczasem... Tymczasem siedzimy i udajemy, że wszystko w porządku. Zimno, ciepło, śnieg, mróz, wreszcie ferie, odpoczywamy przed skokiem w „dzień dobry, dzieci", ładnie pani wygląda, pani też (jak zawsze), co tam u naszej Marysi... Wróciła od Nich, pojechała do domu. Szczęśliwa. Aha, po co przyszłam, po książkę, pani ma zawsze (!) coś nowego (!). Nie mam. To może jakąś starą? Nie mam. (Zaraz się obrazi i zacznie o Dulcynei). Zaczęła. Złośliwie, choć niby żartem i serdecznie. Byłam damą do końca i nie doczekała się ani zmieszania, ani gniewu. Spuszczałam kurtynę po każdej zaczepce. A na bis poprosiłam o przekazanie pozdrowień pani kierowniczce i mężowi pani kierowniczki. Poszła. Z Axelem Munthe i Orzeszkową (Jędza, bez pieśni przerwanej. Sama jestem jędza!). Zwycięstwo? Tak, jej. Oczywiście, nie poniosło mnie na boisko i nie 104 krzyczałam na żadnego Don Kichota. I Bogu dzięki, bo więcej i przyszedł. Dopiero bym się zbłaźniła! Ferie wloką się marudnie. Wymyślam nieprawdopodobne zajęć i ciągle mam masę czasu. Żeby choć kawałek radia! Zwariuję b muzyki, nie mówiąc o czym innym. W klasach są głośniki na m przytwierdzone do ścian, nie mogę żadnego wziąć, nie wyda gło: nawet na diabelskie zaklęcie. O telewizorze nie wspominam. Zreszt czym to się je? Telewizor jest pojęciem abstrakcyjnym, coś niby rc świetlny, zorza polarna i dziesięć przykazań. Można to napisać, zar cytować, nawet zaśpiewać — ale jak dotknąć? Nikt w szkole nie w dział telewizora. Podobno — powiedziała Bożenka — z przodu w gląda jak samochód ciężarowy z tyłu, a z tyłu jak synowa Woźniakó z przodu. Kierowniczka wzruszyła ramionami. Dostała z wydziai na zakup pomocy naukowych cztery tysiące złotych na cały rok szko ny! Ani grosza więcej i nie może spokojnie słuchać o środkach audu wizualnych. Szaleje poza tym niczym grypa na sam dźwięk słów budżet. Wcale się nie dziwię. Pół dnia trwała dyskusja w pokoju nai czycielskim — co kupić za tę bajeczną sumę. Stanęło na niczym. Chyb upić się z rozpaczy. Telewizor jest w Nowej jeden. U multimilionera (jak na polski stosunki) Klimczaka. Klimczak ma kawał pola pszenno-czosnkowc -cebulowego i buraczanego, ogród truskawek i sad z antonówkam Gwiżdże na słowo budżet. Ma je po prostu za nic. Budżet to dla nieg drobne na papierosy. Kiedy jesienią wydawał Reginę za mąż, spraw wesele głośne na powiat za dwa zupełnie nieduże worki czosnki Klimczakowie wiedzą, co to telewizor. Zapraszani na seanse gości też. Panie nauczycielki nie. I dobrze im tak, hardym niebożątkom Klimczak nie jest chytry, proszę — próbuje nagnać każdą po kolei — we czwartek proszę przyjść, na Kobrę, najlepszy program, zobacz; pani, rozrywka i kultura lepsza niż kino. A my nie, dziękujemy i ko nieć, uparłyśmy się wszystkie i już. Zamiast na Kobrę, patrzę w okno. Szarzeje. Nie plamy światła szare godziny są też dla ludzi. Kiedy Klimczak kupił trzeci samochód, ten dla wnuczki, powiedział, stawiając wszystkim wódkę w zatłoczonym sklepie, że byłby najszczęśliwszym z ludzi, gdyby miał młodość. Wszystko mam — spo- wiadał się i wyliczał na palcach niczym grzechy — samochód jeden mam, drugi mam, trzeci mam, bo wnuczka moja ma, syna mam, ziemię mam, dom mam (przerzucił wyliczanie z prawej dłoni na lewą, jako że był mańkutem), księdza proboszcza za znajomego mam, poważanie mam, pieniędzy jak lodu mam, telewizor mam. Tylko młodości nie mam — zawiesił ręce nieruchomo i opuścił je wolno, z niepotrzebnymi już do niczego palcami. Nic nie mam — rozkładam puste dłonie — oprócz tego brakującego Klimczakowi skarbu. Czyli mam więcej od niego. Czyli hura! 1 jeszcze raz wiwat, bo skończyły się ferie. Marysia wróciła do szkoły ze złotym pierścionkiem z siarczyście rubinowym kamieniem; i czerwieni, i złota nie poskąpiono, pani Wil-goń w nowym kapeluszu, kierowniczka milcząca, Lodzia jeszcze bardziej ociężała, Bożenka niczym śmiejący się człowiek Wiktora Hugo. Na szczęście już po paru lekcjach wszystkie doszłyśmy do siebie, znów urzędowo miłe i mądre. Jednakowe w świeżo upranych i wyprasowanych fartuchach-mundurach. Zdyscyplinowani, lojalni szeregowi pana Ministra oświaty, co z grymasem stwierdziła Bożenka. Mnie bardziej odpowiadałoby porównanie z Dzikim Zachodem: garstka żołnierzy w zapomnianym forcie, a na zewnątrz setki czerwonoskórych. Tomahawki niby niegroźne, zatknięte za pas jak rekwizyty, bo wypalona została fajka pokoju i nawet Szalony Koń zgodził się zejść z wojennej ścieżki, stosunki z białymi są utrzymywane, drobna wymiana blado kwitnie — ale nigdy nic nie wiadomo. (Waga, nie wysilaj się — Pa-cynka). Jadźka tak manewruje na przerwach, że nie udaje się żadnej z nas wejść na nią nos w nos. Biedna mała nałożyła worek pokutny za sprawy matki. Odczekujemy parę dni dla okrzepnięcia w zapasach z codzienną szarością i w sobotę idziemy do kierowniczki w sprawie oddania dziewczynek do Domu Dziecka. Przed drzwiami Bożenka zaciska usta, Mania wyciera spocone ręce w chusteczkę, ja, zabrana z grzeczności, żegnam się w duchu trzy razy. Niepotrzebnie, okazało się, bo fałszywa to była pobożność i bez skoku w wodę Panu Bogu niemiła. Kierowniczka sama zaczęła rzecz całą, obierając kierunek na TAK! Nie wierzę uszom, oczom, niczemu. A jednak... — Biorąc pod uwagę groźne fakty... — zaczęła surowo ze wzrokiei utkwionym w przestrzeń nad naszymi głowami i trzymała nas prze sobą i tymi faktami na baczność przez pół godziny. Modrzyńska przeć stawiała jej dowody od jesieni, za każdym razem miażdżona i niem; wyrzucana za drzwi, oblewana wodą na zebraniach (dostało się kied) i mnie!), teraz te same sprawy zebrane do kupy mają Bożenkę prz< konać o... O czym? Ano właśnie. Do czynnego słownika przybywa n coraz częściej mruczane słówko „nieprawdopodobne". Rozmowę z Szymańczykową przeprowadzi kierowniczka sama. Ni można — zgadzamy się z tym w zupełności — obarczać pani Wilgor wychowawczyni Jadźki, takim niewdzięcznym i przekraczającym je siły zadaniem. A potem nada się sprawie urzędowy bieg. Wstrząsar się. bo brzmi to jak onomatopeja — średniowieczne łamanie kołeir krzyk poddawanych torturom i zgrzyt żelaza w rękach oprawców. Cały wieczór dręczy mnie strach i rozterka. „Tak" kierowniczki zamiast upewnić w racji i uspokoić, sprawia, że boję się konsekwencj decyzji. Pierwszy kamyk został strącony, lawina ruszyła. A Jadźka Oczyści to jej drogę czy przygniecie? W ślicznej książeczce dla grzecz nych dzieci nastąpiłby teraz rozdział pod tytułem „Wieczorna rozmo wa" albo „Przyszłaś, Jagódko?". Jadźka z Małą, nie, lepiej sama Mała mogłaby wypaplać matce... więc Jadźka staje w drzwiach, pod biega z wyciągniętymi rękami, rzuca się nam po kolei na szyję, wy bucha płaczem, pocieszamy ją, też płaczemy, a może wystarczyłob) .łykamy łzy?" Mówimy szeptem, nie pali się światło, żeby było intymniej i piękniej. Tłumaczymy i pocieszamy, łzy wysychają na pobladłych przedtem, teraz delikatnie zaróżowionych policzkach. Jadźka wzdycha, kamień (ten z lawiny) spada jej z serca. Zrozumiała i uwierzyła, że Dom Dziecka jest pałacem z bajki, będzie jej tam dobrze i słonecznie, matka nigdy nie przyjdzie z nim. My też będziemy ją odwiedzać, amen. Jadźka nie przychodzi wieczorem, biję się z myślami bez niczyjej pomocy, myśli nie są najpogodniejsze, nigdy nie byłam w Domu Dziecka i bałabym się tam iść. Nawet z powodu ciotki? Nawet. Wytaczam ciężką artylerię — RACJE ZA — wygląda to przekonująco i groźnie, każdy rozsądny dowódca poddałby twierdzę ze względu na dzieci, kobiety i starców, ja też poddaję i z irracjonalnych pobudek strzelam sobie w łeb. 106 107 Rozmowę kierowniczki z Szymańczykową otacza mcprzeniknicta mgła tajemnicy. Słyszał te rozmowę ponoć woźny D-M, stojący czujnie u drzwi, gotów w każdej chwili nadstawić pierś w obronie, ale ten nic piśnie ani słówka. Chyba że pani Bożence, bo nasza Wielka ma minę wszystkowiedzące]. Wyznaczona też została przez,,czynniki nadrzędne" (pierwszy kamyk lecący z góry potrącił już inne) do przeprowadzenia wywiadu środowiskowego, bo tak to się uczenie i pusto nazywa. Przyznaj się, Waga, truchlałaś na mysi, że tobie każą tam iść, co ? Bożence ma towarzyszyć Stefańska z komitetu rodzicielskiego. 1 Bogu dzięki. Swoją drogą, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — skończyły się twoje wyjazdy ,,do domu", nie musisz, zajęcze serce, przechodzić teraz koło Szymańczyków. Muszę. Grypa kładzie szkołę pokotem, Nowa zamienia się w jeden wielki szpital. Lekcje zostają zawieszone do odwołania i przejścia pomoru. Pani Wilgoń ucieka do miasta (!). Maryśka na wieś do rodziny. pani Lodzia w modlitwę. Bożenka w dwadzieścia wypożyczonych z biblioteki prawic-arcydzieł. Dła mnie w szalupie nie starcza już miejsca. Wyruszam do Międzywodzia na własnych zdrowych nogach, w ogóle jestem krzepka iak rzepa — ta, co ją ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą; w kieszeni mam listę spraw do załatwienia: siedemnaście numerków (lekarstwa, bułki, kakao, pilnik do paznokci, cienką gumkę, papier listowy, szydełko, przedłużacz...) i całe dwieście złotych do przehulania. Własne dwieście złotych! Pani Bożenka pożyczyła mi futrzaną podpinkę pod moją domorosłą jesionkę; wełniane pończochy z góralskim haftem i buty „narciarki" (ohydne, ale modne) mam własne. Gwiżdżę więc na ewentualny wiatr i rzeczywisty mróz; taka wyprawa to atrakcja równa wycieczce jachtem po Morzu Śródziemnym. Po co komu jacht na ośnieżonej drodze? Przydałyby się sanie, a choćby i wóz. Abrakadabra, Waga, masz sanie. Z woźnicą. Że me jest to Kmicic? I ty nie Billewiczówna. — Prrr... Dzień dobry, proszę, niech pani wsiada... Rozkaz jest dla konia, zaproszenie dla mnie. I nie dodał do niego „podwiozę". Zna cię troszkę, co? Za „podwiozę" mogłabyś się obrazić i powiedzieć „dziękuję, wolę iść". Musisz mieć zawsze na talerzu całe upieczone prosię, z zakręconym ogonem i chrzanem w pysku, plasterek szynki ci nie wystarcza. Ten czarny chłopak wie już co nieco na temat pani nauczycielki. Skąd? Spytaj, jak potrafisz. Póki co, kajasz się w duchu przez chwilę, pycha to jeden z grzechów głównych, i po króciutkim akcie skruchy robisz krok w stronę sań, a potem już nie masz odwrotu, bo naraziłabyś się na śmieszność. Diabeł jednak i tak zwycięża — wiesz, że Marcin jedzie specjalnie, spotkanie nie było przypadkowe, tylko skąd (znów nielogiczna niepewność) mógł wiedzieć, że wybierałaś się do miasta? — Od pani Modrzyńskięj — odpowiada głośno i swobodnie, bez sztuczek, jąkanych nieporadnie wykrętów. Mam wrażenie, że brwi sięgają mi czapki, a znak zapytania, w jaki zmieniła mi się twarz, chmur. — Była wczoraj u nas po mleko. Matka pyta, czy nie przywieźć czego z miasta, syn rano jedzie, mówi. A Modrzyńska, że nie, bo pani Górska właśnie się wybiera, doskonale się składa, może ją, znaczy panią, podwieźć. To ona tak powiedziała, nie ja! — dodaje raptem przestraszony. — Pani wie, że to dla mnie dużo — kończy niepewnie. — Jak dużo? — pytam tak sobie. rm ••> — Bardzo — odpowiada krótko. — Nawet jak pani kpi. — A kpię? Rzucam to lekko, jak piłeczkę pingpongową. Odbierają i nie odbija. I tak milczymy aż do zakrętu. Na zakręcie stoi kurza chatka Szymańczyków, dziś jestem tu bezpieczna, broni mnie mróz, jazda saniami i Marcin. Więc można nie bać się i Szymańczykowej. — Dziękuję ci — przerywam milczenie. — Tobie zawdzięczam fakt, że nie boję się dzisiaj drogi do miasta. — Nie rozumiem — ściąga brwi zaskoczony i czujny. — At, głupstwo, w każdym razie dziękuję. Za podwiezienie też — dodaję zaczepnie. Marcin zaciska zęby. Przyjmuje tę niepoważną złość na serio, jest zbyt zdenerwowany, by myśleć logicznie. Nigdy nie mogłabym przewidzieć tego, co powie. A mówił, Katarzyno, przez całą drogę. I wcale nie był pokorny ani śmieszny, jakbyśmy mogły sądzić obie. Nawet, wiesz, krzyczał na mnie! Przepraszał zaraz, mówił, że kocha, i znów wrzeszczał. (Oddaj mu, Marianno, sprawiedliwość — że kocha, powiedział tylko raz.) Śmiejesz się? Ja też się śmiałam. A potem wysyczałam: — dość! I że ma zatrzymać konia, wysiadam. Nie zatrzymał. Nie wysiadłam. Zmęczyliśmy się i trzeba było nam odpocząć. Ja pierwsza doszłam do siebie. •108 109 — Stań tutaj — odezwałam się już pod miastem. — Musimy zastanowić się, co dalej. Niepotrzebnie to wszystko mówiłeś, Marcin. Teraz nie będzie, tak jak było, nie pozwalam ci też przychodzić do mnie. Nie chcę tego, rozumiesz? Nawet po książkę... — Nie przyjdę. — To i chwała Bogu. A więc wyjaśniliśmy wszystko. I nie czekaj dziś na mnie, nie szukaj w mieście. Nie wrócę z tobą do domu. — Wstydzi się pani, co? Tak w biały dzień ze zwykłym chłopakiem nie honor dla pani nauczycielki... — Głupiś jak but! Musisz nas oboje obrażać? Nie chcę, po prostu nie chcę, to wszystko... Szarpnął koniem gwałtownie i odjechał. Odetchnęłam. Zakupy zaczęłam od pieca, czyli od apteki, skończyłam w księgarni. Były do niczego. Zgubiłam gdzieś ważny spis rzeczy, kupowałam akurat nie to, co trzeba. Ani Bożenka, ani Lodzia „nic takiego" nie zamawiały, wrzuciłam w domu furę niepotrzebnych rupieci do szuflady, policzyłam pieniądze. Na chleb i mleko do pierwszego powinno wystarczyć. Poszłam spać. To na końcu, bo przedtem moje nieszczęście stało przed księgarnią i czekało. Byłabym gęsią, gdybym przeszła z nosem w bok, nawet idiota odkochałby się w momencie, mój mądry podał mi koc do omotania nóg przed mrozem. Nie podziękowałam, omotałam. Gnał konia jak wariat i do samej szkoły prawie się nie odezwał. A te parę słów? Katarzyno, dość żartów, nacieszyłaś się za całą armię wesołków. Dobrze, niech będzie jeszcze i to... Już wchodziłam w drzwi, jak do-skoczył. Niech się pani nie gniewa, sam wiem, że jestem głupiec, powiedział. Nie gniewam się, do widzenia, dziękuję za sannę, odprawiłam go litościwie i grzecznie. Spotkałam na moment jego bardzo pochmurne oczy, potem odwrócił głowę i odszedł. To wszystko. Co za dzień, Marianno! Opowiedz to Katarzynie, pęknie ze śmiechu... Prawda, opowiadałam. Oczywiście, pękała. Przewracam się z boku na bok i nie mogę zasnąć. Nie chce mi się też czytać. „Kariera w Filadelfii" leży na podłodze nawet nie rozcięta (całe czterdzieści złotych wydałam na to czytadło), stos zeszytów na stole — a ja zgrzytam zębami nad dopełnieniem dalszym. Coś nieprawdopodobnego! Marianno, dobranoc. XI / ~ :? • Przesypiam poranne hejnały księcia, starego koguta sąsiadów, i godzinę zimowego dnia snującą się wolno po pokoju. Przeciągam się w duchu na całą długość — w praktyce nie pozwala mi na to skąpość piernata, wyskakuję z łóżka i gnam do kaloryfera. Ciepły, tra la la! Od tygodnia „dochodzi i tutej", kozę można wynosić do piwnicy choćby i dziś, niech bodzie rurą kąty, mnie już niepotrzebna. Wykonuję jedno pas, drugie i trzecie, tra la la, wiwat grypa, niech żyje zamknięta na cztery spusty szkoła... o, do diabła, jutro zebranie w gminie i znów mam pisać protokół! O, do drugiego licha, kierowniczka kazała mi (w ramach akcji: twój czas — Moim czasem) zrobić nową gazetkę na korytarz szkolny! Zastygłam, zbuntowana pasywnie, nad garnkiem z mlekiem, biała powódź zalewa maszynkę, spalenizna śmierdzi, rzucam się do okna, nieśmiałe ciepło znad lichutkich żeberek ucieka w daleką dal. Wchodzę w nowy dzień oczadziała i zmarznięta, ale lekka i wolna — do ostatniej szuflady biurka wkładam resztki wczorajszego dnia — i ciężkie buty, pługi śnieżne na nogi. Ważą sto kilo, ale tylko w nich przejdę, nie fikając kozła na pierwszej grudzie, przez pole Batorowej, która obiecała mi na dzisiaj ćwiartkę kury. — Adyć posprzątane, jej stary sam czyścił obejście ze śniegu, cze-gój tak się boi, nie żadne Syberie ani Afryki, i chustkę założyła jak na zawieruchę... — krytykuje niechętnie Bątorowa seniorka. Nie lubi mnie dokładnie od października, kiedy to Batory kazał jej spytać „pani nauczycielki", czy to prawda, że „stare ludzie na umyśle szwankują". Za okrucieństwo syna ja spłacam milczące rachunki. Bątorowa wzdycha przepraszająco i obłudnie i wygania świekrę do „izby". Idźcie, matka, do izby, tu przeciąg. Zawieje was albo co. — Stara rusza ramionami, wszystkie trzy wiemy, że właśnie „albo co" i, nie oglądając się na nikogo, wychodzi. Batorowa-synowa siąpię nosem i zaprasza do „siądnięcia". Siadam. — Przyszłam — zaczynam niepewnie — po obiecaną kurę... Opowiedzieć ci to, Katarzyno? Bątorowa ma głos cieniutki i ostry jak świder, przewierca nim uszy aż za błonę bębenkową. Zbieram zawsze siły przed spektaklem, bo wrażenia, choć monotonne, za każdym razem są mocne. 110 111 — Hieniuś, Hieniuś! — rozlega się wysoko. — Hieniuś! — A co? — dobiega gdzieś chrapliwie spod ziemi. (Hieniuś dziś siedzi w piwnicy.) — Hieniuś! Przyszła ze szkoły po kurzynę! — A! — Hieniuś! Dać, synku? : ' — Atam! — Dać, mówię? — A nam? — Żal i strach dodają głosowi spod ziemi dźwięczności i barwy. — Widzi pani! — Batorowa rozkłada ręce. — Jak mam dać, kiedy Hieniuś mówi, że by zjadł. Nie mogę, pani, chłop rośnie, a mały jak dziecko. — Oczywiście — podnoszę się ze stołka. — Tak tylko pytałam... — Hieniuś! — rozlega się krystaliczny sopran. — Hieniuś, będziesz jadł? — No! — przekonuje piwnica. — Ale! — sopran jest pełen wątpliwości. — !!! — nie ustępuje dół, choć w żarliwym zapewnieniu słychać smętne nuty rezygnacji. — Ale, zaś bys" tam jadł! — nie wierzy sopran. — Hieniuś, przecież ty nie lubisz kurzyny! A rosół w niedzielę jadłeś ? — No! — próbuje rozpaczliwej walki głos spod ziemi. — Kapuśniak jadłeś! — triumfuje góra. — Kapuśniak! — Widzi pani, co ja mam z tym chłopakiem! Jezus, same zmartwienia! Chude to takie, małe, słabosilne, a jeść nie chce! Hieniuś, co ja się naproszę, Hieniuś, jedz, mówię, rosół, jedz kurzynę! Nie, mówi, to nie dla chłopa, nie będę. Im tylko kartofli dać, kapusty dać, krupniku dać, a kurzyny nie ma komu! Pani, i co robić? Wola Boska. Bierz pani tę kurzynę, ćwiartka miała być, ale kto zje resztę, ja sama nie poradzę, bierz pani pół, drugie pół dam Modrzyńskiej. Jedzcie na zdrowie, jak te głupie nie chcą... W taki sposób, Katarzyno, kupujemy u Batorowej jajka, ser, śmietanę, pół kury... „Hieniuś", mały, blady wiechetek, nie chce jeść. Batorowa ciuła grosze, a kiedy doliczy się astronomicznej kwoty pięciuset złotych, jedzie z synem wtorkowym świtaniem do miasta, skąd oboje, pełni szczęścia i dumy, wracają spiesznie, przed południowym udojem, 112 z królewskimi sprawunkami: a to butami dla Heńka, a to z m; rynarką, a to ze swetrem... Batory nie partycypuje w wydatkacl jego rachunki dotyczą wyłącznie ćwiartek w sklepie u starej Olsze\ skiej. Idę do domu z połówką tłustej kury (gdyby nie to, że ją koń ko nął i trzeba było dobić, niosłabym chudy szkielet prababki kurzej rodu) pełna żalu nad Heńkiem i jego miską postnego kapuśniak Wiem, że gdyby nie my, kurę zjadłaby miejska paniusia po najbli szym targu w Międzywodziu, ale to nie znaczy, że ta wiedza do< mi apetytu przy dzisiejszym obiedzie. Na boisku mijam się z Bożenką. — Od Batorowej ? — woła z daleka. — Tak — uśmiecham się, sama nie wiem dlaczego. Do niej c: na wspomnienie niedawnej rozmowy, czy po prostu tak sobie. — A o co Hieniuś dziś walczył? I skąd? — O kurzynę. Z piwnicy. — I wybuchamy już obie głośnym, n powstrzymanym chichotem. Śmieję się jeszcze w kuchni przy ćwiartkowaniu nieszczęsnych re; tek kopniętego przez końskie przeznaczenie ptaka. Po coś, głupia k ro, lazła mu pod kopyta, gdybyś pilnowała swojego miejsca w i ciu, Bożenka nie miałaby dziś rosołu na obiad. A Henio miałby spoki ne, bez Cyganów, sny. Nazajutrz wraca Marysia. Wieczorem wszystkie trzy urządzar składkową damską kolację. Bożenka za małe pół godziny idzie spać( wymawiając się bólem głowy. Akurat! — Nie lubi i ciebie? — zadaję Mańce nie najdelikatniejsze pytań — Nikogo nie lubi — burczy Mańka i bębni palcami po stole. I sprawiedliwie. Nie myśl, że tak bardzo ma za co... — Ja... — przerywam pełna oburzenia. — Terę fere — kiwa głową Mańka. I ma rację. Siedzimy potem i pleciemy różności, obie z siebie zadowoloi aż strach. Trochę plotkujemy o Bożence (Waga, kłamstwo to ,,ti chę"), kierowniczce, Lodzi, różnych świętych z Nowej i ateistach z wi kiego świata-Międzywódzia i dalej, nie przepuszczając namaszczo: przez Konstytucję stolicy. O „naszych" plotkujemy szlachetnie, na ( cych nie zostawiamy suchej nitki. — A wiesz — mówię około dwunastej — że: 8 — Stopniowanie nieregularne 1 -v iv Była łąka... Ale coś nadzwyczajnego, •, gdyby to wszystko zakwitło w lecie! , .^ ?•,'-. słońcofeeria, panie kolego— f (> tylko kłaść się i grać na flecie. i ••j . ;:.' .i '.' Jawor szepce liściami, , , , .- ,.;Yj,-; gałęzie dziwnie zgina- ><>• ; Dobrze by było na nim ,,o «u;-,-•.? powiesić np. Chaplina--- I tak o wpół do pierwszej wchodzimy w Wielką Sztukę. Ja jestem całym zespołem teatralnym, Maryśka widownią. Bożenka najpierw wali czymś ciężkim w ścianę, potem wpada w szlafroku i papilotach jak furia (nie że szlafrok i eta, tylko że wpada!) otwiera usta do „oszalałyście?!", ale zamienia wymysły na obecność. ,,I tu schylili głowy. Koń się znalazł w teatrze i przeszedł przed pierwszym rzędem na znak, że on czynnie i także... A w finale programu na scenie była namalowana trawa. Koń skoczył. I trawę zjadł. I dostał największe brawa". Idę spać ledwie żywa. Nie wiedziałam, że wygłupianie się tak męczy. I, Katarzyno, jestem chyba bardzo dorosła, bo rano nie mogę sobie przypomnieć, z czego tak się cieszyłyśmy. Jeśli i one myślą podobnie — stracony wieczór. Nawet mistrz Ildefons nie był w stanie go uratować. A dzień tak się ułożył, jakbyśmy w ciszy odbywały rekolekcje. Bożenka w ogóle nie wyszła ze swojego pokoju, myślisz, że któraś z nas miała odwagę iść do niej? Maryśka zarządziła sobie pranie, ja — głębokie, w miarę możliwości, zastanawianie się nad osobistym planem pięcioletnim. O piątej — widać nie tylko ja umiem liczyć do pięciu — zaskrobało coś w drzwi. Ania? Tak późno? Maryśka dźwigająca na strych ogromny kosz z bielizną! Pomóż! — jęknęła. Wieszałyśmy jej mokre bogactwo, marzły i pohukiwały dla odwagi, bo strych był niesamowity i wrogi. Za żadne skarby nie pójdę tam nigdy sama na dłużej niż na minutę. Wieczorem znów plotkowałyśmy o bliźnich... Katarzyno, to ozdobnik retoryczny, nie wyobrażaj sobie, że obmawiałyśmy naprawdę. Wprost przeciwnie! Marysia, jak kiedyś, płakała nad kierowniczką, nad Bożeną i nad całym światem. Szkoda, że jej przyszły nie widzi tych krokodylich łez: albo by się odkochał z mety, albo zakochał 114 z punktu — taka jest wzruszająco przepięknie szlachetna. Waga, nie bądź szczeżuja! Wczorajsze orgie poszły we wstydliwą niepamięć, siedziałyśmy grzecznie jak trusie, a Maryśka szemrała niczym strumyk, kapiąc deszczem łez. (O! — zająknęłaby się Pacynka i, kto wie, mogłoby to zabrzmieć jak uwertura do Pochwały.) Maryśka, gdyby mogła, wzięłaby cały świat za rękę i zaprowadziła do raju. Wszyscy by szli gęsiego, ona na przedzie z narzeczonym, mnie za karę za grzechy kazałaby stać z boku i pilnować porządku. Końcowym czerwonym światełkiem byłby przewodniczący Słuchajciekochani. Nawet dobra Marysia nie przepada za tym panem i przez zapomnienie nie zostawi mu w piecyku resztek z niebiańskiej uczty. Przewodniczący spóźnił się, bo bateria mu wysiadła, a zapasowa gdzieś się zawieruszyła po drodze. Katarzyno, nie śpij! Już skończyłam, słowo daję. Szkoła wreszcie po kwarantannie. Dzieci blade, ale rozwrzeszczane jak zawsze. Lekcje idą normalnie, tylko moja klasa ma kulawe zajęcia: pani wychowawczyni, do tej pory zdrowa jak ryba, zachorowała! Kierowniczka podobno jest wściekła do setnej potęgi wściekłości. Wyobrażam sobie! To mi pomaga znosić i ból boków, i gorączkę. Nawet próbuję śmiać się w poduszkę. Takiego figla nie spłatał jej nikt bardzo dawno. Jak się choruje w jednoosobowej rodzinie? Sprawdź, Kasiu, kochanie. Dziękujesz? Więc nie będziesz wiedziała. Tak na wszelki wypadek zapamiętaj, że nie wolno chorować zbyt ciężko. Do pracy wracam po tygodniu. Moja pierwsza po Bogu nie ma, na szczęście, głośnych pretensji, za byle jaka jestem do stawiania czoła nieprzyjemnościom. Dzieci witają mnie ani źle, ani dobrze, nazywa się to złoty środek albo obojętność, czyli nic, dwadzieścia procent entuzjastów uśmiecha się z wyraźną uciechą, dwadzieścia malkontentów patrzy pochmurnymi oczami. Remis zatem. Ci ostatni to: dwójkowicze, jakieś trójczyny na szynach, lenie i tępaki. Nie lubisz ich, choć to NIE WOLNO nr 1, dlaczego chcesz, żeby lubili ciebie? Za uszczęśliwianie na siłę pięknem poezji koncertu Wojskiego? Wyłapuję schowany w kącie błysk oczu Jadźki. Hej, Jagódko! Nikt nie widzi, sprawię sobie radość i podejdę. Dzięki, powiem — pomyślę, straszku na wróble, za miłość. Nie mam jej za wiele. 115 To co, że pani Wolińska postawiła dwójkę z przyrody. Jadźka umiała lepiej od niej opowiadać o szkółce leśnej i o sarnach, pani nigdy nie widziała szkółki na oczy, chociaż jest nauczycielką! Chciałoby się jej iść do lasu? W ogóle do lasu nie chodzi, chyba że na grzyby, bo chytra i łakoma, to widać, Jadźka zna las lepiej niż dziesięć takich pań! Szkółka jest blisko leśniczówki, za brzeźniakiem i porębą, tam właśnie przychodzą sarny, jest ich w stadzie sześć, piękne i płochliwe. Jadźka zamiera w trawie i patrzy, niedługo oswoi je tak, że nie będą się bały i nie uciekną. Umie narysować sarnę. Marianna też. A z chodzeniem do lasu podobna jest do Jadźki. Marianna w lesie zbiera nie tylko grzyby! Cały pokój ma leśnych różności. Jadźkę nauczyła robić puchacza z podłużnej głowy kłującego ostu. Taki oset rośnie w rowie przy łące, gdzie pasą z Małą krowę, Marianna była tam jesienią, znalazła kolczaste resztki na badylach i przyniosła do domu. A dzisiaj podeszła do niej na przerwie... Nic nie mówiła, tylko się uśmiechała. Ona też, i już wiedziała, że Marianna się nie gniewa za matkę. Dlaczego pani tak krzyczy? Że ma uważać? Uważa przecież. Pójdziesz do Domu Dziecka, to może tam nauczysz się czegoś, ja nie potrafię dać sobie rady! Słyszysz, co do ciebie mówię? Słyszy, trudno nie słyszeć. Niemądra ta pani Wolińska. Przyznaje się, że nie umie uczyć. O szkółce i sarnach dobrze byłoby opowiedzieć Mariannie, O Domu Dziecka nie. Boi się nawet o tym myśleć, co dopiero mówić. Gdyby nie to, że musi pamiętać o tylu rzeczach naraz, nie dostałaby dziś dwói. Ale pani zapytała w złej chwili. Nie rozumie, że nie można wyrzucić z głowy zmartwień tak na zawołanie i zająć się szkółką, tablicą i panią. A jeszcze, gdy na dokładkę jest po przerwie, na której podeszła do Jadźki Marianna. Okropnie musiała się starać, żeby się nie rozbeczeć i nie powiedzieć Mariannie o swoim strachu przed tym jakimś Domem, spytać, co z nią będzie i co ma tam robić. I co stanie się z Małą. czy nie wrócą już nigdy do Nowej? Wszyscy myśleli, że matka jej nie puści. Jej — to znaczy ich, bo Mała i Jadźka to jedno. Piekliła się, prawda, ale Jadźka od razu wiedziała, że matka wrzeszczała tylko tak, dla zasady. A tak naprawdę ucieszyła się. Kamień jej spadł z serca. Jadźka zna dobrze matki głos, wie, kiedy matka udaje, kiedy nie. Matka ma coraz większe zmartwienia z nim i coraz mniej pieniędzy. A wszystko drogie przeokropnie, 116 me starcza nieraz na jedzenie, co dopiero mówić o czym innym. Po świętach nie zostało nic na Nowy Rok, w domu nie było nawet chleba. Matka pożyczyła pieniądze od Tańskiej, przed nim schowała porządnie, nie znalazł. Przyniosła ze sklepu chleb, słoninę, vyby i trochę cukierków za resztę. Jadły potem chleb ze smalcem i nie mogły się najeść. Sama Mała zjadła trzy pajdy. A matka była zadowolona, że jej dzieci mają dobry apetyt. Na Nowy Rok postawiła przed nimi puszkę z konserwą, no, z rybkami w pomidorach, Jadźka uwielbia takie jedzenie, chleba zabrakło, jadły tak. Matka stała i patrzyła, sama nie tknęła, nie lubi, powiedziała. Popiły herbatą i było dobrze. Gdyby żył ojciec Jadźki, wszystko byłoby lepiej, na pewno. Iańska kiedyś westchnęła, twój ojciec, dziecko, dobry był człowiek, wieczne rnu odpoczywanie. Jasne, nawet matka nigdy o nim marnego słowa nie powie. I fotografię trzyma, nie wyrzuca, chociaż on kiedyś z zazdrości zrobił piekło. Matka skłamała, że spaliia, trzyma zdjęcie w kopercie z metrykami Jadźki i Małej, świadectwami szczepienia i rachunkami za światło. On tam nie zagląda. Co go obchodzą rachunki. Małej ojciec nie umarł, poszedł sobie precz, nawet nie doczekał powrotu matki ze szpitala i spojrzenia na Małą. On jest czwarty, też nieślubny. Obcy, dlatego ich nie lubi i robi, co chce. Jadźki ojciec nie pił, a Małej tylko przy okazji. On wciąga do picia i Edka; dobrze, że tego łobuza zamknęli, nie lubi go, chociaż 10 brat. Ale czy taki przyrodni, co nigdy dobrego słowa nie powie, tylko „odczep się", jest ważny? Napisał, że jak wyjdzie z więzienia, ożeni się z Heńką, rozpatrzył wszystko, dalej szukał me będzie, sprowadzi Heńkę do domu i będzie panem. Heńka już się nie gniewa, przebaczyła mu nawet to, że nie był wtedy sam, żałuje, że na złe wyszło i jemu, i jej. Teraz czeka na list, a potem na widzenie. Czy Jadźka z Małą wytrzymają w domu z obcą dziewczyną? Za żadne skarby świata. Matka z Heńką na śmierć się zagryzą, lepiej już zacisnąć zęby i odejtć. Nawet do Domu Dziecka. A co to, czy on nie dla ludzi? Matka nie pytała jej o zdanie, to i dobrze. Tyle że pani Tańska. Nawet pocieszała i próbowała zachwalać. A czy po to są Domy Dziecka, żeby się cieszyć? Pani Modrzyńska przyszła do nich zaraz po świętach z taką jedną z komitetu rodzicielskiego. Że pani, to jeszcze, bo nauczycielka, ale żeby tamta się wtrącała? Zresztą wszystko było okropne, bo do nich nikt nie przychodzi, matka nie wpuszcza. Wychodzi przed drzwi 117 i rozmawia na podwórku. Ale jak nie wpuścić pani? Najpierw udawały, że nikogo nie ma, ta z komitetu stukała, wołała, próbowała zajrzeć przez okno. Ale szyby zasłonięte gazetą, nic nie widać. Ona z Małą kucnęły pod stołem, matka schowała się za drzwi I udałoby się, gdyby nie Tańska. Wyszła na ganek swojego domu i zaprosiła panią Modrzyńską do środka. Tamta z komitetu też poszła. Siedziały długo, pewnie piły herbatę albo co. A potem sama tylko pani przyszła do nich i powiedziała, że chce przez chwilę porozmawiać z matką. Matka otworzyła jej drzwi, stanęła w progu i udała, że dopiero co wróciły do domu. Nie wiadomo, czy pani uwierzyła, czy co znad ramienia matki zobaczyła, Jadźka ma nadzieję, że nic, matka jest przecież gruba, a z dworu mieszkanie wydaje się ciemne. Pani postała, powiedziała coś do matki po cichu, matka wzruszyła ramionami, pani znowu coś i odeszła. A matka zamknęła się w komórce. Udawała tylko, że rąbie drzewo, Jadźka wie, że płakała. Po nocach śni jej się Dom Dziecka. Co noc inaczej, ale zawsze strasznie. Idzie się do tego Domu gdzieś wysoko, jak na strych albo poddasze, po schodach bez poręczy, z rozchybotanymi stopniami. Im wyżej, tym pułapek więcej, stopni brakuje, pod nogami czerni się przepaść wielu pięter. Nagle i te niepewne schody giną, Jadźka znajduje się na drabinie. Drabina przechyla się w tył. Ręce miotają się, szukając oparcia, ale nie mogą dosięgnąć niczego. Szczeble trzeszczą, drabina obsuwa się. Na poprzecznej belce, gdzieś nad głową Jadźki, siedzi skulona Mała. Ona też zaraz spadnie. Jadźka budzi się w środku nocy, zlana potem, z sercem nie mieszczącym się w piersi, bez tchu. W innym śnie Dom Dziecka stoi koło cmentarza. Pełno wokół niego krzyży i świeżych grobów. Nie ma nikogo, przeraźliwie skrzypi pochylona w stronę Jadźki czarna akacja. Kolczaste gałęzie czepiają się sukienki, szarpią sweter, sięgają głowy. Z tyłu słychać jakieś szmery... Jadźka nie ma siły krzyczeć, nogi wrastają w ziemię. Lepiej nie być, skoro jest tak źle. Ale musi iść, na progu Domu czeka na nią Mała. A wczoraj Dom wyglądał jak szpital. W ogromnej sali bez sufitu stały szeregiem łóżka; ostatnie, hen pod daleką ścianą, bieliły się niewyraźną plamą. Na łóżkach leżały dzieci, były jak szmaciane lalki, dziwnie poskręcane i bez życia, nieme. Jadźka zgubiła gdzieś Małą, chciała podnieść się, iść szukać, ale łóżko trzymało ją z tajemniczą mocą. Wreszcie udało jej się oderwać, na łóżku został tylko kawał 118 porwanej sukienki. Małą zobaczyła za oknem, wpychano ją do karetki z czarnym krzyżem, pan z maską na twarzy zatrzasnął drzwi. Musi biec, w oknie wybije szybę, ręka boli, ale to nic. Musi zdążyć. Nogi są jak z ołowiu, biegnie, ale nie posuwa się naprzód. Strasznie męczący jest taki bieg, nawet iść trudno, sto kroków pełnych wysiłku, a drogi nie ubywa. Samochód rusza, oddala się, zaraz skręci za bramę, Jadźka nie dogoni go i nie znajdzie Małej już nigdy. Więc biegnie, woła i płacze, biegnie do rana, biegnie przez całą długą noc. Nie myślała nigdy, że sny mogą być gorsze od życia. Prawdziwy Dom Dziecka też będzie taki? Pani Tańska powiedziała, że nie. Skąd wie, była tam kiedy? Nie. A Joasię by oddała? Nie. A widzi jakieś inne wyjście? Nie. Nie. Nie. Nie... , . , XII- ??•> -.->? ? ..; -:,'r :-..,," . :-"'"-C Nie ma tu nikogo, kto mógłby cię zastąpić, Katarzyno. Zastąpić... Nie to słowo, prawda? Kogoś, kto byłby tak bliski, jak ty kiedyś. Niedawno. Marysia? Żartujesz. To tylko „dobra" koleżanka, z którą rozmawiam pięć, dziesięć razy w ciągu dnia, skoro już tak się złożyło, że mieszkamy pod jednym dachem zawieszonym nad szczerym polem. Mówimy o wszystkim, ale nie o sobie. A jeśli nawet — człowiek lubi posługiwać się czasownikami w pierwszej osobie liczby pojedynczej — to potem, zamiast ulgi, czuje się złość. Wniosek ? Kasiu miła, masz przecież czwórkę z logiki. Nie znam Maryśki, nic nie wiem o jej szarych godzinach, ani o świecie widzianym przez różowe okulary. To, co wiem, wiem „od siebie", a dwaj ludzie nie patrzą tak samo. Klasówka nr 6: Napisać charakterystykę Marii Y. na podstawie jej wyglądu, słów i postępowania. Ocena ndst. Wnioski uogólnione, oparte na błahych przesłankach. Wyeksponowano, niewspółmiernie do realiów, tramtadrąty i świergopiski. Radzę poczytać co nieco mądrego. (—) Pacynka. Wiesz, kto to jest ten Coniecomądry? Ja nie. I na złość nie poczytam. Niech ma z Pacynką za swoje. ...Katarzyno, co ty pleciesz! Bożenka i cała Reszta to nie towarzystwo dla twojej byłej niedorosłej Wagi. Byłej twojej czy byłej niedorosłej? 119 Nie wchodźmy w szczegóły. I czytaj wspak: nie ja dla nich towarzystwo. Może za dwadzieścia lat, kiedy ich czas stanie w miejscu, a mój pogna naprzód z siłą tysiąca koni mechanicznych, staniemy na „wspólnej płaszczyźnie porozumienia". Dziś jej nie mamy zupełnie. ...Rówieśnicy w Nowej? Mówią: Bóg zapłać, nie skorzystamy. Mówię: jesteś cudzoziemką, miła moja. Jacy rówieśnicy, gdzie oni są? Kłamię? Że to wbrew biologii, demografii i statystyce? To GUS nie ma pełnych danych, nie ja. W całej Nowej, nie licząc obcych przybyszów na naszym księżycowym uniwersytecie, jest słownie siedmioro młodzieży, moich mniej więcej rówieśników. Jedna Zośka mieszka na kolonii, trzy kilometry za ostatnią chałupą wsi, a wieś rzędówka, musisz wiedzieć, druga Zosia Coproszę marzy o wyjeździe do miasta i od maja ma murowane przyjęcie do bliżej nie sprecyzowanej „roboty", trzecia, panna Ela, zaręczona od Sylwestra z synem starej Olszewskiej, czwarta to wnuczka milionera Klimczaka, ta gwiżdże na całą panią nauczycielkę niemal koncertowo, skończyła kurs jazdy na pojazdach dwuśladowych, jej ma kolor pomarańczowy i nazywa się bardzo zagranicznie, kochała się w instruktorze, przerzuciła uczucia na bliższego Nowej jedynaka Floriańczyków spod Trojan. Damy koniec. Były jeszcze jakieś, ale powyjeżdżały do szkół w miastach albo powychodziły za mąż i już nie są rówieśnicami. Chcesz chłopców? Proszę bardzo. Numer jeden odsiaduje karę za obrazę moralności publicznej (dobrze, zostawmy, nietypowy), a więc nr 1: Marcin Narożny, żadne zastępstwo i nie tylko z powodu planów rychłego wyjazdu. Numer jeden, do licha!: „draniu, szczur by mi, wredna mordo, do gęby wleciał, zabierz się z tej rury!" Numer dwa: „ja, brachu, idę do prywatnego, więcej forsy wyciągnie na boku"... Numer trzy przed wojskiem używa życia gdzie indziej. Koniec. Niemożliwe? Możliwe. Pytałaś przecież tylko o rówieśników. Inni, jacyś starsi, przyjeżdżają do domu na święta i wakacje. Sama więc widzisz... Prawda, są jeszcze zebrania w powiecie. Tam mogę spotkać rówieśnice. Dzień dobry — prelekcja, co słychać — sprawy związkowe, słuchaj — wolne wnioski, wiesz... cześć, lecę, autobus mi ucieknie, no to do następnego spotkania. Do... My też się spieszymy. Sołtys rozkazał zajechać rano przed szkołę podwodzie, tym razem padło na Rybarczyka, ten nigdy nie miał u nas 120 dzieci, a zawsze zatarg z kierowniczką o łąkę, a raczej miedzę — rów przy łące, pani Wilgoń wybrała nie jego pokój, a pięterko u Pod-siadłych, nie lubił więc szkoły i przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, popluwąjąc żółcią w bok, a rozsądnie, z wiatrem. Truchlałyśmy na myśl, że może odjechać przed pierwszą („dłużej czekać nie będę, zaznaczam"), właśnie minęła pierwsza, co będzie, jeśli spieszy mu się zegarek? Matko Boska, jak zadźwigamy do Nowej pełne zakupów torby? I co zrobimy z Łodzią i panią Wilgoń? Przed zebraniem biegałyśmy po sklepach; wszystko, co ma uszy i da się wziąć w rękę, pęka od miejskich zdobyczy; woźna, zatrudniona dziś w charakterze szatniarki, mruczy, że napis „szatnia bezpłatna" stracił moc urzędową, ręce jej się urywają od ciężarów, a i kołki, na których wiesza pod płaszczami nasze wypchane różnościami torby, siatki i koszyki, też się połamią. Przyoblekamy twarze w pełne winy i przepraszające uśmiechy, sprawdzamy, czy zostały jakieś drobne w portmonetkach, czeszemy się, wycieramy chustkami do nosa buty, na umycie rąk nie starczyło czasu, za długa kolejka do jedynego w całej szkole, ciurkającego leniwą wodą, kranu. Jeszcze sprawdź, kochana, czy nie lecą mi oczka w pończosze, ty zobacz, czy nie za bardzo pogniotłam spódnicę na wozie, zdejmę ci nitkę z pleców, poczekaj, popraw szew, już, chwała Bogu, można, wchodzimy na SALĘ. Pięćdziesiąt par oczu wlepia się w drzwi, jak to dobrze, że kierowniczka weszła pierwsza, za nią pani Wilgoń, ale i tak dopadnięto pozostałych. Obstrzał od stóp do głów, bluzek, spódnic, swetrów, torebek, dyskusyjnej urody i bezapelacyjnego braku wdzięku. Oczy rozbiegane, nie panuje nad nimi żadna siła, raz na parę długich tygodni bywa się wśród ludzi w mieście. Zbyt głośne powitania, trochę skrępowania maskowanego nieumiejętnie śmiechem, gadanie, którego nikt nie słucha. Twoja sąsiadka ma na palcach aż trzy pierścionki udające wielki świat, tamta dźwiga na szyi długi sznur sztucznych pereł, inna mruży czerwone od niewyspania oczy i chowa pod stół spracowane ręce gospodyni. Ta z boku chustką zdjętą z głowy zakrywa zaawansowaną ciążę i zbyt kusą, ciasną sukienkę. Nasza Lodzia w swojej pepitce jest przy niej samym urokiem i elegancją. Naprzeciwko Bożenki siedzą trzy panie z ćwiczeniówki i kierowniczka przedszkola — wszystkie w identycznych różowo zadzierżystych, obcisłych bluzkach, dziewiczo nowych, z odciśniętymi tu i ówdzie złożeniami i zagnieceniami. Właś- 121 cicielki tych szałowych kreacji robią bohaterskie miny do przegranego występu, nasza kierowniczka ma rozpacz w oczach, Bożenka podejrzane błyski, pani Wilgoń błogi spokój, Marysia leniwą senność, Lodzia roztargnienie. A ty? Współczujesz im i, z jakiegoś powodu, sobie, prawda? Nie za wysoko trzymasz nos, księżniczko? I kto dał ci prawo do takiego zarozumiałego współczucia? Pamiętasz, co mówi pani Wilgoń o jeżdżących na wyimaginowane koronacje? Zawracaj tedy. „Obywatelu Ministrze Oświaty!" — zaczynam pisać zaraz po zagajeniu pana inspektora i układam sobie w głowie rozpaczliwe i twarde żądania dodatku na reprezentację zgrzebnego zawodu. — Co tam pani pisze? Notatki? Nie trzeba, najważniejsze będzie na końcu po komunikatach. — Co? — Koniec konferencji, aniele — syczy z boku Bożenka. Komunikaty informują schrypłym mocno głosem, że: 3. zainteresowani wczasami mogą składać wnioski do pani Basi, rozpatrzy się i w miarę odrzuci. Podobno ma być jedno miejsce w Zakopanem, trzy nad morzem, ale wszystko w szkołach i kiepsko z wyżywieniem. Nie traćcie nadziei, może wyżej będą zwroty. 4. Paczki noworoczne dla dzieci nauczycieli kompletują się i są w trakcie załatwiania, poczekajcie tydzień, dwa, przed marcem będą na pewno. 5. Emeryci i renciści ze związku niech przekładają swoje troski na ręce pana Jackowskiego ,,z jedynki". 6. Nie jest prawdą, jakobyśmy mieli wysłać delegację na konferencję do Warszawy w składzie większym niż trzy osoby, proszę nie rozsiewać nieprawdziwych plotek, że każda szkoła może wybrać przedstawiciela. 7. Następna konferencja, nasza znaczy, tutaj, odbędzie się w terminie podanym do szkół... chwileczkę! Proszę nie wychodzić! Dziękujemy władzom za zorganizowanie nam możliwości spotkania i rozszerzenia horyzontów, dziękujemy państwu. — Amen — mruczy głośno Bożenka. Pędzimy do szatni po tobołki, ona oczywiście stoi z boku, niby jaka pani Wilgoń albo obrzękła Lodzia, albo... Pal licho. Stoi i gwiżdże. — Dzięki — rzuca łaskawie Maryśce taszczącej jej manele. (Ja ob- 122 sługuję starsze panie, na końcu siebie, i za całym tłumem zamyk drzwi). — Wie pani, co mi daje najwięcej? — zwraca się do mnie M rzyńska na dole. Patrzy podejrzanie obojętnie i zezem. — Słucham?! — To, co usłyszę bezpośrednio z dziecka — informuje uprzejmie. To cytat. — Z czego, na Boga? — patrzę na nią jak na wariatkę. — Nie powiem. To moja słodka tajemnica. — Dużo ich masz? — zainteresowała się Mańka. — Czego? Tajemnic czy cytatów? Tych ostatnich całe pięć st bardzo dużego zeszytu — odpowiada z ukłonem Bożenka. — Jak dziecię mieć czas i ochotę, poczytam wam kiedy. — My? — słusznie wątpi Mania. — Uprzejmość jest punktualnością królów! — śmieje się na Wielka. — To też stamtąd? — Oczywiście! Do widzenia pani! — Bożenka uśmiecha się prom: nie do przechodzącej ulicą babiny. Ta, zaskoczona i zmieszana, kłania się kilka razy. Rybarczyk czeka na nas na szczęście; pomagamy wsiąść Lo pani Wilgoń i kierowniczce, wskakuję ostatnia, ruszamy. — Jezusie, ile babów! Adyć kobyła wam, ociec, padnie! — krz> z ulicy jakiś rozchełstany mimo zimy łobuziak. Banda stojąc obok wyrostków rechocze z całego serca. Śmieje się też Bożenka i t ja, Katarzyno, o całe pól sekundy spóźniona w reakcji, przyjació Jechałaś kiedy wozem? No widzisz, to już setna sprawa, taka ja; która cię bije o głowę. Sama oberwałam porządnie, a nie od kogo innego, tylko od M rzyńskiej. I Marcina. __ 9 — Tak właśnie. Podkusiło mnie licho, żeby wieczorem iść do niej. Nazywa się według Maryśki, „chcę do ludzi", według mnie „swędzeniem języł w psychologii samotnością. Czemu nie poszłam do Marysi? Kata no, ona wieczorów już nie ma „tak sobie", ofiarowuje szare god; Romanowi. No więc poszukałam po kątach pretekstu, znalazł się, zeszłam na dół. Już się nauczyłam pukać do drzwi Bożenki, bo i ona czasem puka do moich. Też z pretekstami. Inteligentniejszymi niz moje. (Ja poszłam oddać jej cytryny.) — Karmiła mnie pani i stawiała na nogi, kiedy chorowałam. Dzięki i przepraszam, że tak długo to trwało, ale w Nowej cytryn nie ma, dopiero dziś... —? Nie ten adres — przerywa moje mętne wywody i odsuwa torbę. — Nie rozumiem. — Nowa 61 Narożni. Junior. — Marcin?! — dławię się nowiną i imieniem. — A jest kto inny? Marcin. No tak, Marcin... — Lekarstwa też? — patrzę z odrobiną nadziei, że może diabeł Bo-ruta, przewodniczący RWPG, Międzynarodowy Czerwony Krzyż, krasnoludki, ktokolwiek bądź. — Niestety. I książki z antykwariatu też. I pończochy od repasacz-ki. O kupno majtek nie prosiłam — kończy bazyliszkowato Bożenka. — Pani jest okropna! Okrutna! ,. — Bóg zapłać. Akurat vice versa. Lubię Marcina. Dulcyneo. - —Ale nie mnie, prawda? Nie mnie! -— Nie panią. Trzaskam drzwiami i pędzę po ciemku na górę. Do wszystkich diabłów, nigdy więcej nie przestąpię progu mieszkania tej żmii! Nie odezwę się (poza dzień dobry. Wersal w szkole obowiązuje, punkt piąty autoryzowanego kodeksu postępowania kierowniczki), nie... Nic! Zamknąć drzwi na klucz! Przyniesie, potwór, te cytryny! Przyniosła, oczywiście. — Oddam je pani Wilgoń! — wołam za nią i chrypnę ze złości. — Powiem, że od pani! Specjalnie dla niej! — A wiesz, głupiutka Marianno — Modrzyńska odwraca głowę w moją wysoką stronę — że on bardzo martwił się o ciebie? Co wieczór przychodził pytać, jak się czujesz. Dobranoc. Zatyka mnie. -- Dobranoc — bąkam potulnie, bo doszczętnie zgubiłam sie w jej spokoju. Dobrze, niech ma dziś ostatnie słowo, ale jeśli jeszcze raz nazwie mnie Dulcyneą — zamorduję. 124 Nawet nie wie, że wygrała i to: zamiast w książkę, wsadzam nos w problemy. Wytrząsam je wszystkie z zanadrza i rozkładam blisko, w zasięgu oczu. Temat wiodący: Michał. (Zwariowałaś? Toż to prehistoria! Tak, ale Marcin jest tym na dziś, a sprawy się wiążą. Czym, na litość boską?! Jeszcze nie wiem, Katarzyno. Katarzyno?) Z Michałem zawsze było święto. Waga nie miała złych godzin w domu-nie domu, ciotka i wujek nie istnieli, stryszek ulegał metamorfozie zamieniając się w kącik mieszkania szczęśliwej rodziny z matką, ojcem i przynajmniej jedną siostrą lub bratem. Przed spotkaniem strząsałam z siebie zmartwienia niczym pies pchły, ręką ścierałam z twarzy nalot złych myśli i w cudownym nastroju biegłam naprzeciw swojego szczęścia, radosna blondynka na miły wieczór. Broń Boże, żeby ktoś domyślił się prawdy, absolutnie niemożliwe, by Michał dowiedział się czegokolwiek. Musiałam być taka jak inne — bezproblemowa. Gorzej było czasami z sukienką — ale ostatecznie nawet stary łach można przykryć urokiem osobistym, prawda? I tak przykrywałam wszystko niepotrzebne przez całe dwa lata. Męczące zajęcie, teraz to wiem. Michał mi w tym gorliwie pomagał swoim wytrwałym brakiem zainteresowania dla skrzętnie skrywanych smutków, omijał okiem wyłażące przecież gdzieniegdzie szarości, więc je przydeptywałam nogą i wpychałam na siłę za parawan — niech nie wyłażą, dopóki nie odejdziemy. Wydawało się to normalne, ale czy rzeczywiście było? Przez dwa lata budowałam zamek na piasku. Policzono mi dojście do pełnoletności jak w średniowieczu, wcześnie, Michała zostawiając na wiek dwudziesty z czekaniem na dowód osobisty. Dostosowywać się do okoliczności nauczyła mnie ciotka, więc dostosowywałam się na piątkę. Przynajmniej na początku, potem było gorzej i radosna Wanda zaczęła mylić takt w podskokach. Staranne omijanie niebezpiecznych tematów w każdej rozmowie absorbuje umysł, podskakiwanie zaś jest spontaniczne i wyklucza myślenie. O czym rozmawialiśmy? Właśnie, o czym... O filmach z Fernandelem, o Gerardzie Philipie, wiesz, krzyknął do niej, żeby się nie martwiła i tak jej nie kocha (Michał był na Fan-fanie w Łodzi, miał tam tygodniowy obóz szkoleniowy, a bojkot objął tylko naszą „Radość", innych kin nie), to było fantastyczne, fantastyczne! O Mirce, że jest głupia jak but, wiesz, co powiedziała Pa- 125 cynce? Michał śmiał się szeroko, a ja byłam szczęśliwa, nie mówiłam głupstw na polskim, ze mnie śmiać się nie będzie, sam zaczął tę sprawę z Wajdelotą-klucznikiem (!), takie dziewczyny nie mają szans, powiedział. Więc ja miałam. O czym jeszcze mówiliśmy? O wycieczce. Pojedziesz? Może pojadę. Michał przeszedł do porządku dziennego nad słowem „może", drugie było właściwe, do przyjęcia. Nie pojechałam, ale do tematu nie wróciliśmy. Świetnie skakałaś wczoraj w dal. Co to było w dziesiątej z Kubusiem? Katarzyna ci mówiła? Wiesz, w sobotę jedziemy grać z Wolą — czeka ich obowiązkowy pogrom. Hej, o czym myślisz? Co z tobą, dziewczyno? O mnie myślałaś, tak? O tobie. I już było jak trzeba. Taki był Michał. Nie wiedziałam, ślepe zamroczenie, naiwna dziewiąta (pierwsza na liście była Abramska, bomba trygonometrii), że balansowałam na linie rozpiętej między złudzeniem a pobożnymi życzeniami. Ubrałam go, nieszczęśnika, w złą zbroję i kazałam być Spytkiem z Melsztyna. Sam przeciw wszystkiemu i wszystkim, z Wagą bez parawanu, nie od święta i z problemami przypiętymi do byle jakiego życiorysu. Dostałeś, biedaku, po głowie, kiedy musiałeś je wreszcie spostrzec, co? Wesoła blondynka przestała być podwieczorkiem przy mikrofonie, a konkurencja innych radosnych wariantów spędzania wolnego czasu była bardzo silna. Pamiętasz, jak ziewałeś na „Mazepie", na którego powlokła nas Pacynka? I zresztą koledzy, koledzy... Chłopaki, idziemy na dziwki? — Coś ty, Waga, przesłyszałaś się (Katarzyna), on nie mógł tak powiedzieć, a jeśli nawet, nie wie, co to znaczy. Naprawdę! No, zmień twarz! I słuchaj, musisz być taka zasadnicza? Ja nie mam czasu na myślenie przy Alku. Wiesz, wczoraj przyjęłam go w haice zamiast w spódnicy! Tej z płótna, falbaniastej., z koronkami. Coś ty, a bo chłopaki znają się na takich rzeczach? Nawet nie wiedział, że to nie spódnica! Zachwycał się jak głupi! Ucz się od innych, jak sama nie umiesz, Ofelio. Marcin był świadkiem moich klęsk od samego początku. Ich sprawcą też, przynajmniej kilku. Ale Marcin się nie liczy i nie istnieje, chociaż wie, że nie mam co ze sobą zrobić, gdy wracam zbyt wcześnie do szkoły po świętach... Że nie mam miejsca, gdzie by mnie chcieli. Przed nim nie muszę nic ukrywać. Może wiedzieć, co chce. — Dlaczego przychodziłeś pod okno? Z ciekawości? Z wielkiej miłości powiesz zaraz, prawda? 126 — Nie. Wtedy jeszcze nie. Ja tylko nie chciałem, żeby pani się bała. — Bała? Czego? — Być sama. Nikogo przecież nie było w szkole i w pobliżu. >"?' — A potem? ; '»??' ': — Potem wróciła pani Modrzyńska. — I co? ?-? ?>< • ??- ??•'?•• -•? — Nie byłem już potrzebny. " ! — Pochlebiasz sobie! Myślisz, że wcześniej tak? •• — Nie wiem. Pewnie nie. Ale chciałem sobie pomóc. I pani... — Nie prosiłam o to! Nie zależy mi na twojej pomocy! I na tobie też nie, zrozum to! — Rozumiem. — Nie bądź taki pokorny, do diabła! Zawsze jesteś taki? To rozmowa czy monolog wewnętrzny? Czyj: mój, jego, czy nas obojga oddzielnie? Milczenie Marcina, milczenie we mnie, milczenie twoje, Katarzyno. Wandziu, głupia gęsio, nie ucz się na pamięć takich rozmów z przelotu. Że co? Że musisz, bo porównujesz? A porównuj siebie. — Byłem w pani mieście. ; — Co? Jak śmiałeś! Po co? Kiedy? '? — Każdemu wolno jeździć, dokąd chce. Zaraz po świętach. Dowiedzieć się o pani wszystkiego. Kiedy nie była już pani sama. Pani jest za młoda i za słaba na życie! — Przestań się mną interesować! Słaba. Sama. „I w ogóle". To te? ci powiedzieli? — To dla nich było na boku, tak sobie, bo pytałem o co innego Widziałem pani ciotkę. I... i wujka... — I co? Podobali ci się? - — Nie. Nikt i nic. Tylko pani... stamtąd. <• --' ' Stamtąd, dokąd się nie wraca. Pamiętasz, Katarzyno, jaka byłarr śmieszna z tym swoim murowanym powrotem za trzy miesiące? Potem miało być jeszcze siedem — i jeszcze raz próba startu w górę. Razerr z tobą. Nie będzie nic z tych rzeczy. Dziwisz się? Robię wszystko, żeb} być potrzebna, a czy tu, czy gdzie indziej — to już mniej ważne. Kierowniczka bąka coś na temat i pod tytułem, że dobrze by było, gdyby.. Zobaczymy. Nie taka zła myśl, jakby się zdawało jeszcze wczoraj 121/ Przyzwyczaiłam się. Wciągnęłam. Rozważyłam za i przeciw. Rozsądek — konieczność — ambicja, że poradzę sobie sama — są za. Jeśli mnie kiedyś pasują na rycerza, to na innym dworze — i inny król niż ciebie. Postanowiono. Dorosła (czy słuszna?) decyzja numer jeden poza mną. Murowany powrót. Wiecie, mój ojciec powiedział, że jak zdam maturę, kupi mi murowany samochód. Pamiętasz? Murowane auto Le-ontyny i moje murowane powroty. Dostała ten swój murowany samochód? . ' Ja dostałam cytryny, parę starych książek, lekarstwo na katar i nieporadne zapewnienia o miłości. Dużo — mówi Bożenka i mruży oczy na widok Marcina. Mało — wzruszam ramionami i odchodzę, a Marcin ciemnieje na twarzy i w kącie, i potem znika na długo. I Bogu dzięki, mruczę, ale nikt nie dodaje amen. XIII W szkole nowa epidemia. Najpierw była grypa, którą przyniosły ciepłe wiatry i kwietniowa w lutym pogoda, później ścisnął mróz, grypa zmarzła i wyniosła się, przyszła angina, przeziębienia i/wietrzna ospa. Klasy zdziesiątkowane, codzienne sprawdzanie listy obecności jest, wedle ponurych słów Wojewody, apelem poległych. Zapisuję w dziennikach do znudzenia „powtórzenie przerobionego materiału", nowych tematów nie ruszamy, chorzy i symulanci mieliby przez sto lat wymówkę. „Nie byłem wtedy, chorowałem, nie pamięta pani?", Kierowniczka rusza wreszcie do władz po rozkazy. Generalicja zbywa ją widocznie, bo jej mowa tronowa na dzisiejszym zebraniu w czasie dużej przerwy jest majstersztykiem pięknego pustosłowia i dyplomacji. — Brać nowe tematy czy nie? — pytam Mańki za drzwiami. — Właśnie — odpowiada arcymądrze Mania. — Pani Bożenko... — patrzę z nadzieją na naszego Salomona. — Na dwoje babka wróżyła, dziecino — słyszę już ze schodów razem ze złośliwym chichotem. I bądź tu mądra. Z ponurą miną i zbuntowanym sercem otwieram zeszyt do konspektów. W takim nastroju robi się rewolucje albo pije do lustra. 128 Wybieram oczywiście pierwszą wersję — konspekty rzucam i staję do walki z wiatrakami. Pastuję trzy podłogi, wyrzucam z i szuflad wszystko, co się da, oglądam swoje żałosne bogactwo, dam w rozpacz, upycham szmaty byle jak, idę do biblioteki, z ściągam tysiąc książek i zaprowadzam „nowoczesność": nie w numerów mają stać, a tematycznie i od A do Żeromskiego. Z w leniem lektur, poezji, książek specjalistycznych, słowników itp. Nałkowskiej (Medaliony) zastaje mnie Mańka o jedenastej w — Czyś ty oszalała?! — stwierdza raczej niż pyta. — Wieś: narobiła? — Wiem — mówię głosem samobójcy i liczę w myśli nie p kane na półki tomiska. — Nic nie wiesz! — pociesza mnie dobra Mania. — Zostawiłaś kona maszynce... — O Zeusie!!! — ...cud boski, że klucz w zamku. Idziesz spać do mnie. Twe kój śmierdzi spalenizną i wędzarnią. Jutro wszystko musisz wyi na dwór, dzieci będą mieć kino, dobrze ci tak. Faktycznie, śmierdzi wszystko nieprzeciętnie, ale najgorsze, że jedyny zdatny do gotowania mleka garnek muszę zostawić na ś niku. Ma dno przepalone i wybrzuszone w grzbiety Karkon O maszynce lepiej nie wspominać. Od września kupuję sobie i pas do pończoch, teraz pończochy wezmę w zęby i, zamiast po n intymną część garderoby, pognam do miasta po maszynkę. I w po ku. Szlocham ze złości na Mańki ramieniu, to znaczy próbuję chać, bo ta, zamiaśtmnie pocieszyć, odpycha brutalnie. Śmier kurzem książkowym — krzywi się. — Jak ja wytrzymam z tobą d na? " — Nie musisz! — obrażam się śmiertelnie. — Zresztą ks nie śmierdzą, analfabetko! To kurz mądrości, zapamiętaj sobie! A wy myć nie będę, nie zdąży mi wyschnąć. Idę spać do siebie. I i z zimna na śmierć! — grożęv.od drzwi. — A umieraj sobie na zdrowie — mówi uprzejmie Marysia. — Na śmierć! — powtarzam dobitnie, próbując wykrzesać z iskrę litości i przerażenia. — Słyszałam. ' ' W pokoju zastaję koniec świata. OTtWo.rzyłjąieknA morderczy 9 — Stopniowanie nieregularne wiedzą, że w tych warunkach moja groźba o odejściu w zaświaty spełni się co do joty. W łazience przy myciu kapię łzami większymi niż krokodylowe. — Już? — Mańka staje w drzwiach. — To chodź spać, nie będę czekać na zaune zwariowane dziewczyny do rana. Od ściany chcesz spać czy od brzegu? Matko Boska! —'•? podskakuje przerażona. — A ta czego znów wyje? Na śniadanie Marysia raczy mnie zacierkami na* mleku i pajdą chleba z masłem i marmoladą. Pławię się w szczęściu i atmosferze prawdziwego domu da siódmej pięćdziesiąt pięć. Potem idziemy na lekcje, dom zostaje za dziesiątą górą i rzeką. Błogostan jednak trwa do wieczora. Dużo ci, Marianno, potrzeba do szczęścia, co? W radosnym nastroju doprowadzam do stanu używalności wywietrzony dokładnie i wyziębiony pokój, znajduję rzucone w kąt konspekty i siadam nad nimi prawie pogodzona z losem. Konspekty są koszmarem moich dni. Piszę ich od poniedziałku do czwartku po siedem, na piątek i sobotę sześć. Okropność. Uważam całą sprawę za marnotrawienie czasu i zawracanie głowy. Czterdzieści razy w tygodniu donoszę pani kierowniczce potulnie i monotonnie, że celem lekcji x jest: a) poznawczym TO, .-../•? . b) wychowawczym TAMTO, i. c) środkami dydaktycznymi TO i TAMTO. ,, . . \.. ^^NJżej^aś wypracowanie z przykładami wszystkiego, o co chcę zaczepić mózgi klasy drugiej, klasy szóstej, klasy siódmej... Oczywiście, że poza pierwszymi lekcjami, kiedy szłam do szkoły nieprzytomna z przerażenia i wodziłam palcem po zeszycie, ściągając, ile wlezie, nie otwieram tych idiotycznych notatek i wcale mi nie w głowie „trzymać się ściśle". Proszę trzymać się ściśle konspektów — mówi moja ukochana pani kierowniczka wręczając mi sprawdzony, znienawidzony zeszyt w jadowicie zielonej okładce. Pod ostatnim wnioskiem o realizacji TEGO i TAMTEGO stoi jak wół parafa z datą i literką W. Co to oznacza — nie mam pojęcia. Kubuś postawił raz Waldkowi Mierzwie kropkę pod klasówką. Waldek wstał i zapytał: — Panie psorze, kropka to dobrze czy tak sobie? — A znasz alfabet Mors'a? — podniósł okulary i głos Kubuś. — Znam — Waldek wypiął dumnie pierś. 130 — Co znaczy kropka w tym alfabecie? — E, panie psorze. — Głupiś, I. — I to dwie kropki! — poprawił skromnie Waldek. — Głupiś, synu. Jedna, bo w skrócie: I —jak idiota. Okulary i głos opadły. Waldek też. Od tamtej pory modliliśmy się przed każdą klasówką: Panie Boże, spraw, żeby nie było kropki. I niech Kubusia gęś kopnie za sadyzm. Mógłby też choć raz zachorować, zastanów się, dobry Panie. Kubuś nie chorował nigdy w życiu. Poza Waldkiem nikt kropki nie dostał. Po paru tygodniach odetchnęliśmy z nadzieją. Zmora kropki zmarłe śmiercią naturalną. Kubuś zyskał tyle, że przestaliśmy na lekcjach wystukiwać sobie sygnały niebezpiecznym alfabetem. Teraz do metod} Kubusia przyznaje się moja kierowniczka. W — jak co? Tłumaczy to sobie jak: „Wspaniale", i nie zgłaszam pytań. Kierowniczka bierze ode mnie konspekty raz na tydzień, dwa i dam się na kawałki pokrajać, że ich nie czyta. Przejrzy albo i nie poziewa nad jakimś fragmentem i kwita. Mam ochotę sprawdzić swo je wątpliwości i zamiast planu zajęć napisać nieprzyzwoity wierszyk Jeśli wrzaśnie — poddam się. Tymczasem wrzeszczy na mnie nie kierowniczka, a Bożenka. Staji w drzwiach z miną Wysokiego Trybunału i pyta złowieszczo: — Czy pani chce nas wszystkich spalić? Puścić z dymem szkołę Spędzić resztę życia w więzieniu? Czy pani nie może... — i coś jesz szcze długo i sycząco. Zakotłowało mi się w głowie i zgłupiałam dok ładnie. Znowu maszynka? — Nie znowu, tylko wczoraj. Ma pani zamiar i dziś? — Wczoraj to było przed wiekami! — tłumaczę z rozpaczą. — - Dziś nie mam zamiaru, przysięgam! — Przysięgnie mi pani co innego. Jeśli nie, moja i Marysi aniel ska cierpliwość się wyczerpią i będziemy zmuszone donieść o pan wyczynach kierowniczce. Dość tego! — Też tak uważam — bąkam wcale nie pokornie. — A o jakie, wyczynach? — zainteresowałam się. Bożenka wyjęła z pamięci spis wykroczeń i omawiała dokładni punkt po punkcie. Coś podobnego! Nie miałam pojęcia, że tak si 13 narażę władzom i opinii. Nawet to, że grałam z chłopakami w siatkówkę, zanotowano jako występek (wieczorem, w spodniach, z wrzaskiem, rozczochrana i spocona niczym ulicznik!). I że raniłam uczucia (?) matek latając po wsi w koszuli (?) wypuszczonej na wierzch portek, z podkasanymi rękawami i rozporkami po bokach. A w niedzielę chodziłam w pepegach i wydekoltowanej bluzce, bezwstydnie obcisłej. I ciągam biedne, niewinne dziewczęta na jakieś grzeszne przedstawienia, a potem nawet taka Ewa Jasińska recytuje w domu bezbożne urywki. „Z jakich kadzideł ta woń się rozlała" — chociaż nie było nic o kościele. I jeszcze: „języku, stój, o mieczu mój..." — Kierowniczka — Bożenka podnosi uroczyście palec do góry — walczy o panią jak lew. Ja też — dodaje i czeka cierpliwie na wybuch wdzięczności. Nie wybucham, zatkana zdumieniem macha więc ręką w łaskawej rezygnacji i siada nie proszona. Na dobranoc musiałam jej uroczyście przysiąc, że słowo honoru daję, pięć razy spojrzę na maszynkę elektryczną, nim wyjdę gdziekolwiek. Podbudowana wizytą, zabieram się do układania garderoby w szafie. Fakt, nie wygląda to najlepiej: 1. Spódnica z płótna harcerskiego szara, półklosz, 2. spódnica cygańska z kieszeniami do kolan, 3. trzy bluzki gimnastyczne (te bezwstydne), 4. spodni sztuk trzy: szorty z popeliny, rybaczki z tego samego, długie spodnie z teksasu, 5. koszule-bluzki rozpinane (z rozporkami) dwie, 6. flanelowe jw. dwie, 7. sweter golf — jeden, ,,-,' '. ; ? 8. skarpet podkolanówek par dwie, ' 9. skarpet krótkich białych par trzy, 10. pepegi, sandały, rockandrollki — po parze, łr -11. Sodoma i Gomora! Tak latałam w domu świątek i piątek, w Nowej przez cały upalny wrzesień, zimą nie lepiej, choć w czym innym, a gdzie bluzka nylonowa z falbankami, gdzie sukienka w kwiatki z białym kołnierzykiem, gdzie i tak dalej ? Pełna skruchy siąkam nosem w duchu i obiecuje pani kierowniczce (tamże) poprawę. Sprawię sobie jedną sztukę garderoby odpowied- 132 niej powadze stanowiska i choć raz w miesiącu wdzieję za poku Uspokojona zupełnie, z odświeżonym sumieniem, zasypiam pełna dc rych chęci. I radości, skoro obie walczą jak lwy... Rano szczęścia ciąg dalszy. Pani kierowniczka uroczyście wręc nam w pokoju nauczycielskim prezenty! Encyklopedie grubaśne cztery palce, z rysunkami w tekście. Nie wierzysz? Słowo daję Kalendarz ścienny do zrywania kartek dzień po dniu! Patrzę boki* na Bożcnkę, na Mańkę... Dziękują, zadowolone od ucha do ucł Kierowniczka mówi, że to w ramach zakupu pomocy naukowyc Bożena przeprasza, musi wyjść, dostała ataku kaszlu. Lodzia ki> głową — pewnie, przyda się, bardzo dobrze. Ścianki z dziurką do powieszenia podarunku mamy sobie zrol same na zajęciach plastycznych albo rysunkach. Całość umieścić w k sach koło tablicy, na honorowym miejscu. Ogłasza konkurs_na ta ściankę. Oczywiście! Zaraz Lodzia i pani Wilgoń wcisną mi swój Przynoszę kalendarze do domu i zabieram się do czytania. Dl czego mówiłam, że encyklopedie? Katarzyno! Wiesz, jakie skar kryją zerwane kartki? Przepis na szarlotkę i zrazy po nelsońsku, j; czyścić zamszowe obuwie i usuwać plamy z kawy, jagód, twar i honoru, kiedy Patryk i Hermenegilda obchodzą imieniny, co powi dział przed śmiercią Goethe, a co Konopnicka pewnemu panu, zn; dziesz też kawałek życiorysu Reymonta (jedną kartkę zgubiłam) i prz bieg kariery Modrzejewskiej, sonet Szekspira i fragment „Matk Gorkiego. A jeszcze jak uprawiać kukurydzę w północnych rejona< Polski, grykę na Mazowszu i pelargonie na balkonie. Kiedy wych dzić za mąż i kwasić kapustę. I humor rysunkowy co tydzień, skróo ny kalendarz na rok następny, a przedtem wesołych świąt i wszys kiego dobrego od Redakcji. No widzisz — encyklopedia. Aha, koi kurs na ściankę wygrała pani Modrzyńska. Co ty na to? Dyżurne zrywają co dzień jedną kartkę z naszych nowych pomoc naukowych i kładą z szacunkiem na biurkach pań wychowawczy] Nie wiem, co robią z tymi skarbami inne „panie", ja swój przykr wam ręką i czytam ukradkiem wiadomości dnia bieżącego. Dziś c; tat z Orzeszkowej: „Młodość i miłość — to siły, które rozpierając se; ce, rozpierają dokoła siebie czas i przestrzeń". No proszę. (Wczor; czytałam o dżdżownicy. Co za sąsiedztwo!) Zaglądam do jutrzejszt go serwisu: cytat z Or-Ota! 13 A propos cytatów. Mania wycyganiła od pani Bożenki ów gruby zeszyt. Przygnała do mnie wieczorem na czytanie i śmiechy. Wyrywałyśmy sobie to curiosum z rąk i bawiły w kabaret. Chcesz posłuchać? Z radiowego wywiadu z Wysoką Personą: Nad rodziną wiejską w ostatnich pięciu latach poprawiło się bardzo wiele. . Druh drużynowy: Koczołowaliśmy przy ognisku. Konferansjer na bardzo poważnej akademii: Ogorzały, zakurzony celowniczy grał na tatrzance. : Chór dziatwy: ,. >><, Za bój, za krew, za lata łez... Pan prezes: . • : Działamy pod agidą. -i [ • .. Pan trener: Trzeba wyeliminować najlepszych. $ Z protokołu pewnego zebrania: Przedstawiono szczegółowy kolaborat. : : Pytanie konkursowe: Co łączy przyjaźń z narodami świata? . Spikerka w polskim radiu: Andrea Doria zatonęła! .}\\< '' . Ofu ! Reżyseria i wykonanie: Mania i Marianna. .,- ?•& : Oklasków nie było, ,": .Nie dzielimy się z Bożenką wrażeniami. Jest jakaś osowiała, cicha; nie żartuje w swój specyficzny drwiący sposób, nie śmieje się i nie wpada w szewskie pasje. Zwrot zeszytu przyjęła ze wzruszeniem ramion. Takie tam głupstwa pisane z braku lepszego zajęcia — powiedziała obojętnie. Patrzę lia Maryśkę, a ta wodzi oczami po podłodze i udaje, że myśli o czym ifffiym. Rozumiem, że Bożenka ma swoje złe dni. Może jest chora? — Może — cedzi Mańka flegmatycznie przez zęby. Nie to nie, bez łaski. Wyniosłam się w. swoje sprawy i kąty. Tak oto wygląda huśtawka nastrojów w szkole w Nowej — enklawie wśród pól z lasami na horyzoncie. Barometry samopoczucia pokazują niże i spadek ciśnienia optymizmu. Dzieci Tfóż jakieś dziwne, mniej głeśne, poważniejsze. Może prze-chorowane? — zastanawia się z ulgą pani Wilgoń. Nawet Porębski wrócił mniej dokuczliwy, podejrzanie grzeczny. Zmądrzał — stwierdza staruszka i wyciąga z zanadrza uśmiech dla swego dopustu bożego. Czekam na błysk w oczach chłopaka, ale nie, nic dalej się nie. dzieje, odpowiada pani Wilgoń uśmiechem. Czary, czary... Klasy pełne. Lekcje toczą się wreszcie normalnie, nawet ośle ławki zdają się bez żalu żegnać z zastojem. Widać zbyt długa słodka laba męczy i mdli jak przedawkowane czekoladki. Kręć się więc, kręć, kołowrotku. — W trzeciej brakuje Jadżki — melduje kierowniczce pani Wilgoń między jedną drzemką a drugą. — Już czwarty tydzień. Joanna mówi, że nie wie. Posłać tam kogo? — Joannę — proponuje kierowniczka. — Kiedy ta mała coś kręci. A te nie umie zmyślać, jąka się i czerwienieje niczym pomidor. Jadźka chora? — pytam. Chora. Co jej jest? Nie wiem. To skąd wieszcze chora? Nie wiem. Bzdury jakieś! Może ta wyrodna matka wymordowała albo sprzedała dzieci? Kto to widział chorować tyle czasu?! ---s^"- -??•.-. Jednak widział. Joanna postawiona przefl oblicze kierowniczki, zro- 135 bione w życzliwość i łagodność, odtaja pomału. Gubi pomidorowe rumieńce, pozbywa się jąkania i denerwującej panią Wilgoń niewiedzy. Jadźka była chora, wyzdrowiała trochę, teraz choruje Mała i Jadź-ka jej pilnuje. — Jak to „trochę?" ? ' ' ? • ?- ..•.,.-', — Bo jeszcze nie ma siły i kaszle. ' ' ' — Byłaś tam? — Nie, do nich nie wolno... Widziałam, jak niosła węgiel z komórki, tylko pół wiadra. — Zawsze nosiła całe, co? , r; — Tak. ' " — Co ci mówiła? lu'1 — Nic, tylko kaszlała. I że Mała choruje. ' — Idź już. Dziękuję ci — kierowniczka robi niezdecydowany ruch ręką, przeciera oczy jak zbudzona ze złego snu. — Taka to i rozmowa — wzrusza ramionami. — Nasza wina__ podnosi głos i patrzy na nas oskarżycielsko, gdy wezwane przed Oblicze stoimy rządkiem i w milczeniu. — Moja wina — poprawia wielkodusznie, omijając wzrokiem puste krzesło pani Wilgoń. — Mariaaa... pani Wando, proszę zawołać do mnie Malinowskiego. Zaniesie list do Tańskiej. Wychodzą i nie dowiem się, o czym rozmawia z Bożenką i Marysią. Woźny dostaje list w zaklejonej kopercie i polecenie natychmiastowego doręczenia go pani Tańskiej. — Natychmiast to ty możesz podrapać się za uchem — słyszę zza otwartych drzwi kotłowni podburzające uwagi Serdeńki. — Natychmiast to ja idę, bracie, do Olszewskiej, a ty napompujesz wody i poczekasz. — Ale, kiedy... tego... — próbuje perswazji D—M. r Tak padają trony, myślę idąc po schodach do siebie. Z opóźnieniem czy nie, list dotarł jednak do adresata. Odpowiedź była krótka i postawiła na nogi nawet panią Wilgoń. Dziewczynek nie ma, rano zabrało je pogotowie wezwane przez Tańską na rozpaczliwą Jadźki prośbę o pomoc dla Małej. To, co Tańska zastała u Szymańczyków, jest tragicznym potwierdzeniem niewdzięcznej prawdy, że czasem nie widać czegoś, bo jest za duże. A Jądźka była jeszcze na dobitek milcząca. Atakująca (też sposób 136 obrony), nie z tych, co „pokorne cielę dwie matki,.." I miała pecha być w klasie u pani Wilgoń. Dobrze, Marianno, nie próbujmy dochodzić do porozumienia ze swoimi sumieniami — mruczy Marysia. Lekarz zarządził natychmiastowe, mimo nieobecności matki, od->ansportowanie dziewczynek do szpitala. Co będzie z nimi dalej, nie wiemy. Myślę, że do Nowej nie wrócą. Wszystko, co się stało,,\\ przyspieszy umieszczenie ich w Domu Dziecka. Lekarz krzyczał, że gdy-^; by zastał matkę „tych nieszpzęść", poszedłby za zabójstwo do więzienia, ale miałby tę satysfakcję, że zrobił przedtem akurat to, co należało. Pytamy Bożenkę o tamtą wizytę u Szymańczyków. Wzrusza ramionami. — To Tańska była,*ie ja. Nas t a nie wpuściła. ...W powietrzu i w kalendarzu przedwiośnie, w szkole klimat zimy. Obiecuję sobie uroczyście, że to moja pierwsza i ostatnia zima w Nowej. Nie zostanę tu za żadne skarby świata. (A kto te skarby proponuje?) Czuję się tak, jakbym przy każdym posiłku musiała słuchać lektury „Dżumy" Camusa. (...!) Więc gwiżdżę na światową literaturę. (!!!) No i dobrze! Dobrze też, że nie było dziś kierowniczki w szkole. Pracowałam byle zbyć, miałam siedem czarnych lekcji, dzieci były okropne, świat szary, praca idiotyczna, rezultaty żadne, perspektywy opłakane, zupa przesolona, wiatr zachodni. Odwilż. Martwimy się o Jadźkę, rozumiesz, Katarzyno? Mańka mówi, że przesadzam we wszystkim, żebym przestała pleść i policzyła do dziesięciu. Nie mogę — odpowiadam. — Czego? Liczyć. Bo? Zacina mi się po siedmiu. Mania otwiera usta, potem je zamyka i schodzi do siebie, skąd wraca z torebką miętowych cukierków, starym numerem „Nowej Kultury", propozycją wyjazdu do kina i szczerą troską o mój pion psychiczny. Pozwala mi gadać, gryźć miętówki i przychodzić do siebie pomalutku. — Wiesz — zaczyna ostrożnie, gdy widzi, że pacjent połknął posłusznie pigułkę — kierowniczki dziś nie było dlatego, że ma gości. — Ooo! — No. u , 137 . 'i'' — Kogo? — A tak, różnych. — Skąd? — Atam, z .niedaleka. — Dużo? — Dwoje. , , , — Starzy? — Tak sobie. . ... — Rodzina? — Pół na pół. — Aha. Milczymy. — A po co przyjechali? — A bo ja wiem... — Na długo? . ., — Chyba nie. — Dobrze mieć gości. — No. '. ' ;: — Ty lubisz? — Zależy. A ty? — Nie wiem. — Prawda. Gryziemy cukierki. , '.>. — Mam dość. Wiatr mi lata po zębach i zatyka gardło. — No. — Tobie też? — Aha. ' ' i' ' ' — To po coś tyle jadła? — A boja wiem? Tak zastaje nas Bożenka. >;, . — Mariannie pomogły cukierki? - pyta i cierpliwie czeka na odpowiedz. — Pomogły. — No i w porządku. Kryzys minął, jutro armia walczy dalej. u~, ? ZapłaĆ' Maniusiu! — krztuszę się ostatnim cukierkiem i dochodzę do siebie z dokładnością jednego centymetra. — To nie Mania, a pani Wilgoń. Orzekła, że skoro Marianna 138 snuje się po szkole jak chmura gradowa, sprawa jest poważniejsza, niżby się miało wydawać, i należy przedsięwziąć środki. — Te cukierki??? — Właśnie. — To one były pani Wilgoń? Mańka, czemu nie powiedziałaś? Zżarłyśmy staruszce wszystkie! I tyle oszczędzałam niepotrzebnie dla ciebie! — kończę z prawdziwym żalem. ...Katarzyno, nie pukaj się w czoło. My tu jesteśmy „samiutkie sierotki Marysie" (bez krasnoludków), musimy sobie wystarczyć na tyle, na ile potrafimy. Czasem nawet tak niepoważnie. Kierowniczka rzeczywiście miała gości. Bożenka to twarda sztuka, ta nie załamie się nigdy, choćby miała paść. Ani dała poznać po sobie, że wie, iż ci przyjezdni to odzew na kierowniczki hasło „Ratunek", że domyśla się, iż w burzliwych i prawdopodobnie ostrych rozmowach ojca z synem nieraz padło jej imię w pejoratywnym wyłącznie znaczeniu, bo tylko tak paść mogło. Ci goście Zabiełłów, Katarzyno, to syn starego i synowa. Młody Zabiełło, informuje wzdychając Maryśka, jest bardzo przywiązany do „ciotki Heleny" przez pamięć jej mądrego i dobrego matkowania osieroconemu już w kołysce chłopcu, pierworodnemu i jedynemu na zawsze dziedzicowi nazwiska. Obie, Bożenka i kierowniczka, snują się po szkole jak Białe Damy; materialiści — czytaj: nie wtajemniczeni — biorą je za realne istoty z trochę tylko nieprzytomnym (może to zmęczenie?) spojrzeniem i bladym uśmiechem (może choroba?); Maryśka i ja wiemy, że za spokojem i chłodem kipi i wre niczym w kraterze wulkanu. Mania wzdycha raz po raz (w wolne od Romana wieczory) na moim piętrze pod strychem i kiwa głową nad zawiłością ludzkich losów. — Wiesz — zaskakuje mnie o którejś mrocznej godzinie — że kierowniczka jest siostrą pierwszej żony Zabiełły? Wytrzeszczam oczy, myślałam, że „ciocia" było tak sobie. Nie wiem, bo skąd! Nowina jest z tych dużych. Sprawa też. Gdybym była Nałkowską, miałabym temat na nowy romans, tym razem Heleny (Hennert). Zabiełłowa, przed laty panna "Helenka X, została ściągnięta z bezpiecznej pensji w Krakowie na pewną, ważną dla niej na całe życie, Wielkanoc aż do dalekiej Warszawy, gdzie jej starsza piękna siostra 139 Milucha — Miłorada szykowała się do ślubu z „obiecującym" wielce, młodym prawnikiem Pawłem Zabiełłą. Szesnastoletnia Helena miała być pierwszą druhną olśniewająco białoróżowej panny młodej, a nie mniej przystojny, niż szczęśliwy narzeczony, jego przyjaciel, rotmistrz Janusz Y, pierwszym drużbą. I stało się. Niezupełnie tak, jak stać się powinno. Helena zakochała się w przyszłym szwagrze od pierwszego spojrzenia, uścisku ręki i przelotnego pocałunku pomiędzy policzkiem a uchem, drużba w pierwszei druhnie — na śmierć, po Uiańsku, do szaleństwa i zwichnięcia błyskotliwie zapowiadającej się wojskowej kariery. Ubrana w biel rzymsko-nosa pensjonarka nie widziała i nie słyszała nic, co nie działo się obok Pawła, nie tyczyło Pawła, nie było Pawłem. Piękny rotmistrz nie miał szans, bo go w ogóle dla niej nie było. Nikogo nie było. Jakaś spostrzegawcza ciotka coś spostrzegła, roztropny wuj roztropnie w mig podsunął myśl; pannę, nie czekając końca wiosennych wakacji, odesłano do szkoły. Sprawa umarła, nim się narodziła. Pozornie, bo w Krakowie i Warszawie dziać się zaczęły rzeczy nie brane przez klan Zabiełłów w najmniejszą rachubę. Dajmy spokój rotmistrzowi i jego zwariowanym wyczynom, wyjazdom do Krakowa, wyzwaniem Zabiełły na pojedynek (to były czasy i uczucia!), próbie samobójstwa, awanturze z pułkownikiem, opuszczeniem wojska, gdy skandali nawet stryj Ktoś Bardzo Ważny nie mógł więcej tuszować, wysyłanym co dzień listom i koszom kwiatów... i tym podobnym bzdurom — zostańmy przy pannie. Panna Helena potulnie (niby) wróciła do surowej przyklasztornej szkoły, ulegle spełniając zalecenia pobożnego regulaminu przez całe dwa miesiące, po czym wyszła na pacierz do kaplicy — i nie wróciła ani na kolację, ani na noc. Jak przedostała się przez starannie strzeżoną furtę — pozostanie na zawsze jej tajemnicą. Może wyszła przez ogród? I przez mur? Niemożliwe, Marianno. Niemożliwe? Szara ze zmęczenia i niewyspania, przemarznięta i głodna, ale pełna determinacji i nadziei, stanęła wreszcie po całych wiekach podróży w drzwiach mieszkania młodych Zabiełłów i, nie zwracając uwagi na siostrę, spojrzała Pawłowi prosto w oczy. Przyjechałam — powiedziała po prostu. I zemdlała... Zwariowałaś, Marianno? To Milucha padła, jak stała. Zabiełło porwał się do cucenia i ratowania żony, Helena stała bez ruchu w ciągle jeszcze otwartych drzwiach, za 140 nią przerażona jedna i druga służąca, ktoś inny jeszcze, i patrzyła na niego. Odwiózł ją do rodziców tego samego wieczoru. Milczącą i pełną śmiertelnej niechęci do siostry i świata, w którym miała odtąd żyć. Maturę zdała w rok później w Warszawie, ze specjalnym pozwoleniem ministra (znów Ktoś Bardzo Ważny tuszował) i, dorosła i wykształcona, z ważnym dokumentem w ręce, zniknęła po raz drugi. Szukano jej czy nie, znaleziono czy zrezygnowano ze sprowadzania do domu, w każdym razie zjawiła się dopiero na pogrzebie siostry — i została. Malec w kołysce potrzebował matki — kobiety, nikt więcej nie mógł otoczyć go miłością pełniejszą od jej uczucia. Zabiełło wyjechał, bąkano, że był AŻ W, Helena z babką chowały Andrzeja, chłopak rósł i przepadał za „ciocią". Gdy skończył lat osiemnaście, a ona trzydzieści osiem, Zabiełło wrócił i po miesiącu ożenił się z „panną" Heleną. — Tyle — mówi Mańka, wzdycha ciężko i zamyka oczy. Rozlewam herbatę, parzę sobie ręce, plamię serwetę i gwiżdżę na takie drobiazgi. Jezuuu!... Następnego dnia nie śmiem spojrzeć na kierowniczkę, nienawidzę Bożenki, jestem zła na Mańkę (po coś mi to wszystko mówiła?!) i gubię się dokładnie w życiu i szkole w Nowej. A jeszcze nazajutrz dowiaduję się, że goście kierowniczki odjechali. ^ .! 1 f' ?(!,' -.- n XIV . '• • ••<..•• ?: Wiesz, Katarzyno, idzie wiosna. Jestem tu już jesień i zimę, będę wiosnę i lato. Myślałaś o tym, Kasku? (A ty, Marianno?) Słońce wali w okno z całą mocą blasku i marcowego ciepła, śnieg topnieje, noc się kurczy, zwariowanie chce się żyć i krzyczeć. Czuję, że mogłabym podnieść całą szkołę do góry i tańczyć po polach długo i długo, i bez końca. — Jaka pani jest młoda, Marianno — powiedziała dziś Mod-rzyńska jakby z żalem. No, jestem, czemu nie? Ona też była, nie pamięta? Wygląda na to, że nie. Skraj lasu wysypało zawilcami, tylko patrzeć, jak rowy wyżółcą kaczeńce. Wróciły skowronki i huśtają się cały boży dzień nad szaro-burym Batorowym polem niczym marionetki zawieszone pod niebem 141 na niewidzialnych nitkach poruszanych rękami zręcznych aniołków--łobuziaków. W dół jak kamień i w górę jak strzała, i buch na nitce w dół i hop do góry. Coś fantastycznego! Kogut Batorowej oszalał zupełnie, pieje niczym żołnierz Samochwał hymny na swoją cześć i na cześć swego państwa-podwórka, i swego haremu, i znów swoją. A zadziorny jaki! Idę koło płotu spokojnie, bez złych zamiarów, a ten jak nie skoczy, wściekły, jak nie walnie mnie z tyłu dziobem w nogę! Ledwie dałam rady durnemu ptaszysku i, słowo daję, zlękłam się furiata, zupełnie był niepoczytalny. Krechę na łydce nosiłam przez tydzień, dłużej niż podarte przez drania pończochy. Cale sto dwadzieścia złotych diabli wzięli. Powmsam go postawie pod sąd. Dzieciaki wyłażą na przerwy na boisko, woźny gania całe towarzystwo z miotłą, chłopakom oczywiście nie chce się wkładać w szatni butó*w' i latają w kapciach. Pani kierowniczka gubi kalosze w błocku idąc do szkoły na skróty przez pole, sto głów wisi bezczelnie w oknach i wyje w duchu, słychać to jak zduszony strachem chichot, o żadnym szacunku nie ma mowy, o tolerancji też (co to takiego? nowy przedmiot? do kosza z tym!), pani Wilgoń narzeka na brak snu odsypiając noce na lekcjach, Porębski — od miesiąca gospodarz klasy — stoi z linią w garści i pilnujfe ciszy. — Niech śpi jak najdłużej! Barany... — syczy wściekłym szeptem. Bożenka opala twarz i złoci w słońcu popielate włosy co dzień od drugiej trzydzieści do trzeciej, w soboty (mniej lekcji) od pierwszej do drugiej. Marysia szyje ślubną suknię. Lodzia z mężem czekają cudu, ty, Marianno, masz przed sobą całe życie, trzy piegi na nosie, których jeszcze wczoraj nie było, skierowanie na jakiś kurs obrony terytorialnej kraju (nawet pani kierowniczka nie wie, o co chodzi) i perspektywę przebrnięcia przez swój pierwszy w prawie dojrzałości Dzień Kobiet. Wymyślono to nieszczęście na ósmy marca. Dlaczego nieszczęście? Katarzyno, jak mam świętować bez cudo nowego stroju i własnego kogoś, kto przyniesie mi inne niż urzędowe kwiaty? Te, z których jeden dostanę (1 muszę go pokwitować), biegałam wczoraj zamawiać sama. — Jest pani najmłodsza — powiedziała sucho kierowniczka — woźny nie ma czasu, a Ser... palacz trochę chory. (!) Pójdzie pani do Polic (bagatela, na drugą wieś!) i zamówi u ogród-*> nika, w naszym PGR-ze nie hodują. Dali mi na to... — przejywa i szuka czegoś w biurku, w szufladach i kieszeniach. — Nieważne, i tak niewiele. Niech się pani targuje... Oszalałam, Katarzyno? Ani trochę. Pani kierowniczka tak samo myśli jak ja, ale rozsądnie nie staje do^swalki z wiatrakami. Zresztą, jeśli choć jedna kobieta w szkole w Nowej ma się cieszyć, mogę iść, czemu nie. Targowałam się, a jakże, ogrodnik był pewny, że jestem ktokolwiekbądź, nigdy w życiu, że Pani, więc mogłam. Dostałam ,,od ręki" ile trzeba pączków goździków („no to co, że nie kwitną, bynajmniej jutro będą świeże, a za dwa, trzy dni, góra cztery, zrobią się jak banie, moje słowo"), przechowałam je przez noc i następny dzień u siebie, oparte bezsilnie o ścianę. Rankiem Wielkiego Dnia zaniosłam cichaczem do kancelarii. — Uprasuje pani te wstążki, trzeba je zmoczyć przedtem — kierowniczka wyciągnęła z torby pomięte tasiemki o wypełzłych ze starości i w poniewierce barwach. — Asparagus jest od woźnego. Proszę zrobić wiązanki... sobie może pani wziąć od razu. Przyślę chłopaków, powie im pani, komu mają wręczyć i czego życzyć... Wypełniłam rozkazy co do joty, dziękując Bogu w duchu, że „sobie mogę wziąć od razu". Jeden goździk mi się złamał, nie pomogła ściana, i gdyby nie praktyczne przyzwolenie kierowniczki, mogłaby stać się katastrofa towarzyska na imprezie. Ktoś tam wystękał jeden wierszyk, Tctoś inny drugi, zaśpiewano coś piszcząco, niech żyją kobiety! — wykrzyknięto blado na koniec. Pani Wilgoń wzruszyła się do rumieńców i zwilgotniałych oczu, więc zniosłyśmy mężnie całą część artystyczną. Twarzy kierowniczki nie widziałam, siedziała bokiem, plecami do okna, uparcie patrząc w pustą ścianę nad tablicą. Znów rachityczne oklaski, Wojewoda obok doradził szeptem Serkowi: — „bijcie, głupie, dłużej, fizyka się urwie!" Walnęli, zaskoczony przewodniczący komitetu rodzicielskiego gwałtownie zamknął otwarte do przemówienia usta. Potem ukłonił się i czekał. Skończyli. — Słuchajcie, dzieciaki, prawda — zaczął wreszcie uroczyście. — Zaraz tu zobaczycie niespodziankę. I co tu dużo mówić — chrząknął gromko raz i drugi. — Znaczy, niech woźny wpuści sołtysa. Już moż-żna! — zdenerwował się, bo jakoś D—M nie pojął suflerki. — Nie teraz! — doleciało wściekłe sołtysowe sprostowanie zza drzwi. — Nie teraz? — zdziwił się skonfudowany niepomiernie Główny 142 143 ? Rodzic. — Dzieci, widzicie, macie dziś, prawda, święto... — przeszedł l" jednak nader gładko w zaimprowizowany ciąg dalszy. — Wasza panf szanowna kierowniczka pozwoliła wam przy uroczystości. Ogólnoświatowej znaczy. Bawicie się, śpiewacie różne takie, ciepło wam... hmm, ' prawda. Wasze panie nauczycielki dbają o was. A my dbamy o wasze panie nauczycielki. I z Dniem Kobiet, prawda, składamy zdrowia, szczęścia i wszystkiego najlepszego. Żeby im się lepiej żyło, nie tylko nam, i wesoło, kulturalnie, prawda. A w nagrodę za trud my rodzice kupiliśmy im niespodziankę. Miała być na Dzień Nauczyciela, znaczy wcześniej, ale widzicie, nie wszyscy chcieli dać... znaczy, co ja mówię, chcieli, ale nie mogli. Wiecie, jak to jest... prawda, są chęci, ale nie zawsze dobrymi chęciami piekło brukowane. Więc teraz dziękujemy od rodziców i od dzieci, i ja jako mężczyzna kobietom. Naszym drogim paniom nauczycielkom ofiarujemy niespodziankę, czym chata bogata. Woźny tym razem stanął na wysokości zadania. — Już! — skoczył do drzwi. — Teraz! Wchodzić! Sala wstrzymała dech. Ja nie, Katarzyno. Nie miałam co, akurat mi się skończył. Mam nie zawracać głowy i mówić natychmiast o wniesionej przez sołtysa przy fanfarach niespodziance? Co to, to nie. Przyjedź — zobaczysz. Dni mijają Nową wolnym krokiem, uporczywe wiatry z trudem poganiają czas zachrypniętym świstem; zimno, mokro, do słońca daleko. Co słychać u ciebie? — pytasz w liście. Marzec, nic więcej. Rano wstaję jak na pańszczyznę, idę na lekcje zupełnie nijaka, wracam do domu jak do aresztu. Dozorcy nie ma, drzwi bez judasza i klucz od zewnątrz, a wyć się chce. Dzieci ospałe, a jednocześnie pyskate i rozdrażnione. My apatyczne, bezbarwne, bez wdzięku. Jeszcze jeden dzień bez słońca, a wybuchniemy wszyscy jak niewypał dotknięty niebaczną ręką. Przysięgam, że nigdy więcej nie będzie przedwiośnia w Nowej. Jest tak ponuro, że nawet Mańka z Bożenką szykują się-do wesela w milczącym transie. Dlaczego Bożenka? Ojej, Katarzyno! Bożenka własnoręcznie i arcymistrzowsko wykonuje Maniusi prezent ślubny: haftowany obrus „na dwanaście osób". Biały. W fiołki. Cieniowanymi nićmi. Wypełnianym wzorem. Nigdy w życiu czegoś ta- 144 kiego nie widziałam, nawet u ciotki, a ta też z pasją wyszywała ró; ności. Fiołków na obrusie już jest mnóstwo, a będzie jeszcze więcej -na rogach, wzdłuż brzegów i w środku. Lekko licząc ze sto pięćdzis siat. Bożenka machnęła ręką na codzienne odkurzanie półek, kanap i podłogi i przesv:.ła nn •:,-, czuć, i udzielać się towarzysko pani Wi goń. Nie ma czasu. Przy dwudziestym czwartym kwiatku nakryła j Mania i tajemnica przestała być tajemnicą. Mania zachwyciła si< wzruszyła i popłakała ze szczęścia, pani Bożenka machinalnie we tknęła jej nici i nożyczki w ręce, i teraz Maniusia nawleka zielone i ni< bieskawe fiolety w odstępach metrowo-pięciominutowych aż mik Siedzą, haftują i milczą. Mańka przestawia się na przyszłe nieznanej; Bożena maluje igłą kolorową wiosnę równiutko, uważnie, pięknii Mnie dobrze zazdrościć. Z czym sama wystąpię — nie mam pojęci; Tymczasem robię przegląd wojska — w jakim stroju zabłysną na „swoim" pierwszym weselu. Bo mam być druhną, wiesz? Pode rzewam, że Bożenka wymyśliła ten kiepski żart, a Mania, niebożi uścisnęła ją w podzięce. Pytam, kogo mi dadzą do pary. Chichocz jak niemądre dziewczynki. Zobaczysz! — cieszą się nie wiedzieć z czs go. Zobaczę. Pewnie sołtysa albo przewodniczącego, bo narzeczei zaprosili dwie wsie z przyległościami. Skąd Mania weźmie kucharz do przygotowania przyjęcia dla takiej czeredy? Ofiarowuję się z pomoc; jako że moje umiejętności kulinarne rosną zadziwiająco, obejmują już sałatki, uszka i sernik, ba, nawet pyzy nadziewane (specjalnoś zakładu), sama pani kierowniczka powiedziała, że minęłam się z pc wołaniem i że mój makaron... o rany, skoro ona powiedziała „m nęłam"!... Nic, wnioski później, teraz wróćmy do oferty złożom Mańce — zrezygnowała skwapliwie. Przyjdzie Woźniakowa — odp; liła nie wiedząc, co traci. Bez łaski! To „Woźniakowa" brzmi dl wszystkich przekonująco, dla Mani dumnie i triumfująco, wynos2 się więc na swoje śmiecie. Aj, Kasku, a propos „wynoszę"! Jeszcz skuteczniej niż od Mańki wyleciałam wczoraj z kancelarii, w y r z i c o n a za drzwi przez pana kierownika „dwójki" z Międzywodzia. Pa kierownik składał naszej pierwszej jakąś towarzysko-zawodową w zytę. A zajście ab ovo miało się tak: Grzebałam w kancelarii (no, w szafie!) w poszukiwaniu sznurka -pani kierowniczka ma absolutnie wszystko w swoim królestwie, a mni niezbędny okazał się właśnie sznurek, pół metra, nie więcej, na ktc i 0 — Stopniowanie nieregularne 14 rym, przy kaloryferze w łazience — tak właśnie! w pokoju by śmierdziało! — miało zawisnąć pięć deka kiełbasy. „WłasnejrobotyodBa-torowej". Niech schnie, nie mogę już patrzeć na tłuste obrzydlistwo, może wykąpie z niej maź i z reszty zrobi się kabanos. Na Wielkanoc będzie jak znalazł. No więc siedzę w szafie, raptem łomot w drzwi, sapanie, mruczenie, wtacza się wąsaty jegomość w kapocie do kostek. Oniemiałam, odskoczyłam, znów zastygłam, bo mąż w Nowej to wydarzenie historyczne (i do tego taki!). Ten nic, łyp tylko okiem, zdjął płaszczysko, powiesił, łypnął, zawarczało mu w gardle i powiedział dzień dobry mniej więcej tak: — A, znaczy się, takie to sprawy, że wolno-buszować po kancelarii? — A, znaczy się, skąd — wyjaśniłam. Rozmowa, przyznasz, szalenie interesująca, nic dziwnego przeto, że zamilkliśmy, sami oniemieli z sukcesu interlokutorsko-towarzys-kiego. On doszedł do siebie pierwszy. — Czy może być tak dobra i wyjść stąd natychmiast? — rozkazał pytająco i lodowato. Sam nie wiedział, jak cudowne było to zdanie. Chcąc wyrazić swój zachwyt w pełni, uśmiechnęłam się promiennie. — Z przyjemnością, proszę pana, może. Pozwoli pan tylko, że po-buszuje jeszcze trochę. Szuka właśnie sznurka... Sznurek był w sam raz, trochę tylko pobrudzony, ale dał się wytrzeć chusteczką. Kiełbasa wyglądała na nim fantastycznie, tak jakoś bez-bronnie, a jednocześnie elegancko, bo nawet na kokardkę starczyło. Tłuszcz, póki co, nie kapie. Krystalizuje się widocznie. — Moje panie — przemówiła nazajutrz (czyli dziś) kierowniczka. — Któraś z dziewcząt weszła wczoraj bez pytania do kancelarii i grzebała w szafie. Tego jeszcze nie było, bo na dodatek zachowywała się bezprzykładnie impertynencko wobec mojego... naszego — poprawiła z przyciskiem — gościa. Pan Stachurski nie miał słów oburzenia, relacjonował mi całe zdarzenie trochę anegdotycznie, ale przyznam, że nie miałam ochoty się śmiać. Ta smarkula była wyjątkowo bezczelna i głupia na dodatek. Niestety, nie umiał mi opisać jej wyglądu. Nic, poza fartuchem i nijaką twarzą. Proszę zapowiedzieć w klasach, że od dziś nie ma żadnych uczniowskich interesów w kancelarii. A drzwi będziemy zamykać na klucz. Klucz kłaść na gaśnicy... » — Pani Wilgoń nie dostanie — bąknęła Modrzyóska. — Ja też — zdenerwowała się Lodzia. 146 — Proszę więc zawołać jakieś dziecko, niech pomoże. — Musi być duże — odważyła się wtrącić Mania. — Właśnie mówię, z siódmej. Schyliłam się gwałtownie, bo Bożenka upuściła pierścionek. Potoczył się aż pod kaloryfer, gdzie dopadła go Mańka. — Młodniejesz i brzydniesz, Wandusiu — wymamrotała z nosem w zakurzonych żeberkach. — Właśnie mówię, pani kierowniczko — podniosła do góry uśmiechniętą łobuzersko pucołowatą twarz — że Malinowskiemu nie chce się zaglądać w kąty. Kurzu po uszy, o! — pokazała palec z niezbitym dowodem lekceważenia przez woźnego obowiązków służbowych. — No i wiadomo, kto był wczoraj w kancelarii. — Pani Wilgoń odetchnęła z wyraźną ulgą. — Niech się przyzna i przeprosi, ot co. Tym razem na pierścionek Bożenki rzuciłyśmy się we trzy. Kurzu, poruszonego przez Manię, było widać tak dużo, że poraził kichaniem nie tylko nas nad podłogą, ale dotarł nawet do wysokiego tronu kie-rowrjfózlci — Nasza pierwsza straciła pantałyk — westchnęła Mańka na schodach. — Jak można, powiedzcie, oburzać się anegdotycznie? — Marianna ją zdenerwowała, żadna strata. Przyznaj się, czego szukałaś w kancelarii, co? — Bożenka utkwiła we mnie przymrużone oczy burego kota. — Sznurka — odpowiedziałam zgodnie z prawdą, ale tylko dobra Mania uwierzyła w to wyjaśnienie. Uwierzysz w to, Katarzyno, że już dwa tygodnie nie świeci nad Nową słońce? Zrezygnowana Mania zaproponowała złożenie bogom ofiary z dziewicy. — Gdzie ją utopisz? — wzrusza ramionami Bożena. — Zresztą — reflektuje się — skąd weźmiesz takie coś? Zwariowałaś? — Myślałam... — Tylko bez aluzji! — przerywam zdecydowanie. — I wypraszam sobie. Jestem już dorosła i... — ...chwała Bogu. — Bożenka ma minę nieodgadnioną, a mnie, nie wiedzieć czemu, chce się powiedzieć coś choć trochę paskudnego. Niepotrzebnie. Niebu wystarczyły widać dobre chęci, bo pojaśniało zdecydowanie. My też. Hej, Katarzyno, będzie wiosna! 147 Przyniosła ze sobą nie tylko pogodę. Właściwie nic nie zapowiadało nieszczęścia. No bo czy można zastanawiać się bez końca, dlaczego pani Wilgoń to, pani Wilgoń tamto? Stara jest jak Matuzalem, śpi — niech śpi, gubi się — tak być musi, nie ona jedna nie nadąża za rzeczywistością, zresztą podpieramy, prowadzimy, pomagamy, wykonujemy „za". I nigdy na nic się nie skarżyła... Kierowniczka i cały sztab gdzieś tam uznali, że to normalne, że pracuje, emerytura jest przecież dla obłożnie chorych i tak starych, że już chodzić nie mogą. Pani Wilgoń drzemała więc na zebraniach i na lekcjach, jak dawniej uśmiechała się do każdego, wiązała kokardki przy kapeluszach i bluzkach, różowiła policzki, kręciła papiloty i wędrowała na przystanek w lesie w sobotnie popołudnia. Któż mógł więc przewidzieć nieszczęście, pytam się? Gospodyni staruszki zaklinała nas wszystkie przy spotkaniach — drapałyśmy się na pięterko u Podsiadłych pod byle pretekstem — że „nasza kochana pani Zofia kwitnie jak ta róża, a i zdrowie, daj Boże, młodemu...", pani Wilgoń biegała po izdebce niczym dziewczyna, sama parząc herbatki dla pani Bożenki, racząc Manię konfiturami z wiśni, a mnie cukierkami i wiecznym „dziękuję, dziecinko, nic mi nie trzeba". Nie chorowała nigdy, nie skarżyła się, a w ubiegły piątek weszła nawet na krzesło w trzeciej, żeby nakręcić zegar, bo „stanął leń i nie chce ruszyć". Więc skąd? We czwartek nie przyszła do szkoły. Nawet tego nie zauważyłyśmy od razu, rozproszone pq klasach. Dzieci uznały, że okazja aż się prosi, by jej nie zmarnować, taka raz na rok; pod presją Porębskiego i Wojewody, przy bokserskim poparciu Serka, nie pisnęły słówka przez dwie godziny. To Malinowski, zaintrygowany dziwną ciszą, zajrzał do klasy przez szparkę w drzwiach. I w te pędy do kierowniczki ! Jeszcze myślałyśmy, że nic to, bo gdyby, to od Podsiadłych dałby ktoś znać. Kierowniczka trochę nerwowo chodzi po kancelarii, ale to mały niepokój, nic się przecież, nie stało, zaraz pójdą tam Bożen-ka z Marysią i okaże się, że staruszka po prostu zaspała. ...Wiesz, te białe samochody z czerwonym krzyżem, co przyjeżdżają po chorych, są bardzo głośne, a ludzie w nich siedzący obojętni i małomówni. Pan doktor zajmuje ważne miejsce obok kierowcy, 148 który jest równocześnie sanitariuszem, i może ten ma w oczach trochę ludzkiego uczucia. Tym uczuciem jest ciekawość. Za chwilę i ona gaśnie, i nie ma już nic. A potem karetka odjeżdża. Gapie się rozchodzą, cała wieś ma o czym rozmawiać do wieczora. Dzieci mówią jeszcze na drugi dzień. Że nie byłojdziś-wczorąj lekcji i ciekawe, kogo dadzą na zastępstwa. Pewnie Mariannę, bo młoda i ma dużo czasu. O rany, lepsza pani Wolińska, nie dusi tyle i nie zadaje, co innego jej teraz w głowie, nie szkoła. Faktycznie, a co będzie, jak i ona odpadnie? Niedługo już, no nie? Widzisz, jak gładko można przejść z odchodzenia w czas teraźniejszy, w „być"? W jednym zdaniu. Ile pani Wilgoń ma lat? Nie wiem. Chyba siedemdziesiąt trzy. Ja też do niedawna myślałam, że to dużo. Teraz, kiedy jej u nas nie ma, zrobiło się dziwnie pusto i, wiesz, to straszne, że coś bardzo ważnego, najważniejszego, może zależeć od czegoś tak zupełnie bezsensownego jak czas. To powinno wypływać z jakości, z tego, co tkwi w ludziach mocno i jest cenne, nie uważasz? No, bo pomyśl — nie ma kogoś, kto był dobry, mądry, prawdziwy, przed kim musiałaś się rumienić, gdy złapał cię na kłamstwie — i co do tego mają lata? Kierowniczka nie wróciła jeszcze. Chodzimy od okna do okna, od jednych drzwi do drugich. Może pójść do niej do domu? Może już jest? — podsuwa niepewnie Lodzia. Jest blada, jakaś szara koło ust i ma zupełnie zgaszone oczy. Odwracamy wzrok, gdy pan Woliń-ski niezręcznie pomaga jej podnieść się z ławki. Siedzimy w pustej klasie, jest wieczór i żadnej nie chce się odejść do domu. Malinowski przycupnął w kącie i patrzy na nas z zawstydzonym współczuciem. Pójdę ja — mówi. — I zaraz tu wrócę. Wiesz, kto zajął się Pikusiem? Zabiełło. Otworzyłam już usta do nieartykułowanego dźwięku, ale, szturchnięta bezlitośnie mocno przez Mańkę, kontempluję bezgłośnie pierwszą wiosenną muchę łażącą niemrawo po ścianie. Masz rację, Marysiu — mruczę w bok (takie „Marysiu" doprowadzają do cichej wściekłości, o czym wiem doskonale) — ale nie musisz zaraz łamać mi żeber. Podsiadłowa posprzątała pięknie pokój pani Wilgoń, Lodzia podarowała prymulkę, najładniejszą serwetą Bożeny przykryłyśmy stół, na szafce postawiły największy z dużych flakon „Brokatu", ulu- 149 bionych perfum staruszki. Niech czekają na nią... A co mam pisać, Katarzyno? Na co jest chora? Niemądra jesteś. Na zmęczenie, serce, brak nadziei, niewydolność krążenia, zniechęcenie, na nieczekanie na nic. Na starość. Na obojętność i zapomnienie o rzeczywistości. Przeniesienie się w przeszłość. Pamięć o dniach sprzed pierwszej wojny światowej i rewolucji. Lęk przed ludźmi, hałasem i światłem. Że Goethe? A skąd wiesz, co mówił przedtem? Postanawiamy — to znaczy kierowniczka postanawia — jeździć do szpitala co drugi dzień. Jutro Bożenka, potem Marysia, we środę ja. Dostałyśmy jedną stałą przepustkę na okaziciela, z którą o każdej porze dnia i nocy wpuszczą nas na salę, gdzie leży pani Wilgoń. Boję się. Nigdy nie byłam w szpitalu. Raz tylko w domu starców, pamiętasz? Z chórem szkolnym, w ramach akcji „pomagajmy ptakom przetrwać zimę", jak mówiła, zła jak szerszeń, Pacynka. Nie rozumieliśmy tej nagłej i niedobrej złości, dopiero później... Jeszcze dziś nie mogę 0 tym spokojnie myśleć. ,,Szła dzieweczka do laseczka..." i te twarze, oczy, uśmiechy... A ich ręce, pamiętasz? Dobry Boże — prosiliśmy wszyscy w duchu — daj nam kiedyś zdematerializować się po prostu. Bez wstępnych procesów niszczenia. Słuchaj, oni musieli być bardzo starzy! Przecież pani Wilgoń wygląda normalnie! Że patrzę inaczej? Być może. Tymczasem, tak jakoś nagle, przyszła wiosna. Na stałe, nie z krótką wizytą i przez pomyłkę. Niebo — leciutka farbka do bielizny rozcieńczona blaskiem, chmury — mięciutkie baranki, przerywana smużka skołtunionej wełny. Krzycząca zieleń w rowach i pod płotem, 1 jej delikatne odbicie na gałęziach drzew. Zatrzęsienie zapachów, światła i wrzasków oszalałych z radości dzieci. Okna szeroko otwarte jak w czerwcu, Jadźka... nie, nie ta nasza, tej nie ma, mówię o zwykłej, Woźniakównie, grozi, że ona wszystkim pokaże i przyjdzie jutro do szkoły w „samym" swetrze. I bez pończoch. Wariatka! — piszczą dziewczyny. — Chcesz się rozchorować? — Wy się rozchorujecie, ( nie ja! — odkrzykuje Jadźka (Woźniakówna) już z drogi. I przyszła? Nie wiem, Katarzyno. Pewnie nie. Matka by nie pozwoliła. Pierwszy raz mam lekcje do wpół do jedenastej. Trzy, zamiast zwykłych sześciu. Kierowniczka zmieniła plan, byśmy mogły, w ustalone dnie odwiedzin, wyjeżdżać wcześniej do Warszawy. Dziwnie jest nie 150 zrywać się na terkot dzwonka, a spokojnie siedzieć w domu, wrzucać na siebie płaszcz, łykać herbatę, chwytać tamto i owo, i wychodzić ze szkoły jakby nigdy nic. Ten spokój mija już za bramą. Czeka mnie trudne zadanie, Bóg wie, czy mu sprostam. Sama Bożenka patrzyła, słowo daję, jakby niepewnie i na wszelki wypadek kazała łyknąć meprobamat. Świństwo podobno, ale ma stawiać na nogi najbardziej zdesperowanych. Nie za mocne? — zawahała się Mania. Nie miały pojęcia. Kierowniczka zażywa i nic, połknęłam i ja. Figę mocne, im dalej od Nowej, tym mi strachliwiej i byle jak. Układam sobie w głowie rozmowę, reakcję, zaplanowałam nawet pomoc dla chorych obok. Ot, taka głupia bezradność i obawa przed tym, co ma być. Jem wciśniętą mi przez Mańkę kanapkę z jajkiem, kanapka staje mi w gardle, kruszę dokładnie chleb i jajko wróblom, masłem paćkam palce, potem chustkę. Czekam na pociąg. Dziś jest. Warszawa kojarzyła mi się dotąd z wycieczkami. W dzień zwiedzanie, wieczorem teatr. „Rzeczpospolita zapłaci" Auderskiej, „Powrót posła", „Burza" i „Król Lear", wcześniej „Sukces Anny Sabo" (nie mam pojęcia czyj), „Uciekła mi przepióreczka" i „Ulica Anny Rudenko". Na „Annach..." jedni spali, inni flirtowali bez słów, Pacynka miała nieodgadnioną minę i przymrużone oczy, ja z Kaśką zgubiłyśmy się w szeptach za filarem. Michał gapił się na ten filar cały czas (był to czas mój i Michała), Alka nie było jeszcze na świecie; po „Annie..." nie było omówienia ani klasówki. Za to „Sułkow-ski", a potem „Mazepa"! Chłopaki robili miny i ruszali ramionami, że niby wielkie rzeczy i w ogóle dobre dla bab, Pacynka mdlała z przeżyć artystycznych, my kochałyśmy się w jednym i drugim. Warszawa to były też modne ciuchy tamtejszych dziewczyn, jakieś niebywale piękne pantofle, śmiałe grzywki (za jeden kosmyk ucięty nad uchem Teresa wyleciała ze szkoły po matkę jak strzelił), cienkie jak mgiełka nylony noszone bezwstydnie i bezczelnie na co dzień. Chowałyśmy w tramwajach nogi pod ławki, a na ulicy udawały, że co tam; Kaśka nawet ochlapała specjalnie błotem jedną taką. Ty głupia gówniaro! — wrzasnęła paniusia wyglądająca jeszcze przed chwilą na socjalistyczną ministrową z zepsutym samochodem i szoferem na zwolnieniu lekarskim. W Warszawie „tamci" chłopcy zaglądali nam w oczy i cmokali — albo z zachwytu nad naszą urodą, albo z przerażenia pensjonarsko-potulnym wyglądem. Nasi chłopcy mówili, że to 151 drugie, ale na ruchomych schodach jacyś tam (studenci! — jęknęła Staśka, faktycznie mieli białe czapki, a jakże) zaśpiewali ,,ale babki! o rany!" Nawet Marian bez uszu i słuchu przyznał, że czuć w tym śpiewie by'" •ił.^uienie, wi.c porć:;:^v :°> ' -.- * iumy. a nasi preestali nas popychać i mieć za nic. Warszawa to było od czasu do czasu kino, gdzie raz wpuścili całą klasę z Pacynką na film od lat osiemnastu i wcale nie sprawdzali legitymacji (powiedzcie to bileterowi z „Radości", akurat uwierzy!), lody na Starym Mieście, śniadanie w Saskim Ogrodzie i obiad w prawdziwej restauracji. Do dziś pamiętam smak bułki ze smalcem, którą dał mi Stefan w Łazienkach, kiedy mój chleb Kaśka pokruszyła gołębiom. Odchudzaj się — poradziła jadowicie, choć nie było z czego. — Gołębie też ludzie i zobacz, jaka frajda! — Niech tam, rzeczywiście zleciało się całe stado, ze dwadzieścia albo i więcej. No i była jeszcze obowiązkowo Cytadela (dyrektorka), kościół Św. Krzyża (pani""Małec-ka, historia), Mickiewicz na Krakowskim (Pacynka), zoo (Pantofelek) i trasa W—Z (przewodnicząca ZMP w ramach wychowania ideologicznego). Warszawa wcześniejsza, ta z powszechniaka, to była też jedna — jedyna „ciotka babka", siostra prawdziwej, nigdy nie widzianej babci, stara pani mieszkająca w autentycznej piwnicznej izbie, gdzieś za rogatkami śródmieścia. Dawna „pani leśniczyna", która zjechała z larami, penatami i rudym oswojonym lisem do stolicy w roku pańskim 1918. Bez męża, zatrzymanego „tam", potem zaginionego bez wieści. W tobołach było nie byle co, bo futra, precjoza i złote imperiały zaszyte w poduszki, co zebrane razem pozwoliło starzejącej się, samotnej byłej leśniczynie przeżyć spokojnie aż do wybuchu wojny, potem zaś bez spokoju, ale i bez niedostatku, do powstania. W czterdziestym czwartym Furdasówka na pierwszym piętrze poszła na bruk razem z kamienicą; spaliła się przeszłość, kasetka z resztkami fortuny, ślubna suknia i welon schowane w walizce na antr-esoli, kaganiec lisa, srebrna podkowa nad drzwiami salonu, albumy, szale i pamiątkowa fajka, długi cybuch leśniczego. W rok później starsza o lat dziesięć ciotka babka zamieszkała z kotem przybłędą, biedą, reumatyzmem i godnością w pokoiku pod schodami, w roku następnym przybyła sublokatorka, okienko nad chodnikiem przyozdobiły doniczki 152 z kwiatami i biała firanka, stara pani poweselała, wieczorami nu< nawet. Czas wrócił na swoje miejsce^ i nie było co żałować nieg siejszych- śniegów. Całowałam raz czy dwa przy powitaniu1 tę cic babcię w pożółkłą rękę, starannie omijając wzrokiem brązowe wąt biane plamy, ciocia babcia cofała dłoń, podsuwając do pocałur wyschnięty policzek. Usta były pełne podejrzanie błyszczących zębc ciało kruche i pachnące starością. Cmokałam szybko, gdzie popad i czekałam końca wizyty. Potem ciocia babcia umarła, a sublokatorka nie zawiadomiła niko 0 pogrzebie. Nie szłam już więcej schodami w dół, piwnicznym ko tarzem w lewo, uwaga próg, kontakt dopiero za drugimi drzwiai pukać mocno... Teraz mam iść prosto od głównego holu, potem w lewo do win< na trzecie piętro. Korytarz A, pokój 114. Pani Wilgoniowa leży wprost. „Ucałuj ją od nas wszystkich..." Będę więc znów całować wyschnięte policzki starej kobiety. 1 dalej? Daj mi spokój, Katarzyno, to nie nadaje się do opowiadań zresztą i tak narzekasz, że zrobiłam się nudna. Narzekasz... akurat r to słowo. I że wiosna u nas to rykowisko, czytaj: kicz. myśl: graf mania. A myśl sobie, co chcesz. Nie tobie będę jutro opowiadać o pa Wilgoń, a im, moim w Nowej. Bo wróciłam na szczęście bardzo późno. Już spały i mogłam wszy^ ko spokojnie przemyśleć do rana. A na nieszczęście, bo, spóźnioi na ostami autobus (łaziłam po mieście bez sensu, kiedy wygnali mn wreszcie ze szpitala), podjechałam radomskim pospiesznym tylko i. połowy drogi do domu. Dalej w bok — siop. Nic. Ruszyłam w !< najpierw obojętnie, po kilkudziesięciu metrach czujnie i niepewni ze ściszaniem kroków i popatrywaniem na boki. Nie było przyjemni fakt. Wiatr wyrabia w nocy z drzewami przeróżne rzeczy, przy odrc binie przestraszonej fantazji można w ich szumie usłyszeć wszystfa czego się wcale nie chce. A do tego cienie padające na drogę, mro ścieżki i czerń o dotknięcie ręką, fatamorgana księżyca, dziwadła zz czarowanego lasu z bajki o czarownicach i złych duchach. Zwolniłar zdecydowanie i wiedziałam już, że nie pójdę dalej, ucieknę na szos^ na przystanek. Może zdążę na jakiś nocny autobus do Warszaw 1 poczekam na dworcu do rana. Głupia idiotko, tchórzu wstrętny! - 'Y 15 powiedziałam głośno i dałam dwa bohaterskie kroki do przodu. Nie pomogło. Z prawej strony coś trzasnęło, zaszeleściło, struchlałam, pewna, że jeszcze chwila, a serce mk pęknie z przerażenia. Taki stan przed śmiercią nazywa się porażeniem sprzężonym, bo i nogi wrosły mi w ziemię, nie mogąc ruszyć ni w"tę, ni wewtę. Nie do wiary, ale byłam bliska płaczu ze strachu. Trzask pqwjórzył się i zaraz usłyszałam głos. tN — To ja. Proszę się nie bać. — No, już dobrze — dodał po chwili. — Chodźmy. Zlękła się pani... To moja wina, za długo czekałem na przystanku w Głuchach. Myślałem, że będzie jeszcze jeden autobus z Warszawy. Głupiec ze mnie. Ale już w porządku. Chodźmy... "*" Poszłam bez słowa, nie' czując nic prócz ulgi. I radości, że ktoś był obok. Noc zbladła, wiatr ucichł, księżyc łagodnie •świetlał drogę. Szelesty obok i niewyraźne szmery były tylko odgłosem kołyszących się gałęzi, uderzeń jednych o drugie, pękaniem kory i trzaskiem suchych patyków pod nogami. Potknęłam się, więc chwycił.mnie za_ rękę, ścisnęłam mu dłoń mocno i zaśmiałam się. . ""*' — Wiesz — głos miałam trochę ochrypły i nieswój — jak to dobrze, że jesteś. Bałam się. — A teraz? — Teraz nie. Dziękuję ci. ' ? — Pierwszy raz. Czy wie pani o tym? — Tak, wiem. Marcin... — zająknęłam się i zrezygnowałam z dalszego ciągu. — Czekałem od poniedziałku. Mały Antek Bugajów cieszył się, że we środę ma tylko trzy lekcje. A to znaczyło, że pani pojedzie do ;, szpitala i wróci późno wieczorem. Że może się przydam — wyczułam ' jego niepewny uśmiech. — Dobrze zrobiłem, prawda? Czekał na pochwałę i słowo zachęty jak małe dziecko. Co. miałam powiedzieć? Był wysoki, wyższy, niż wydawało się w szkole, z daleka. Barczysty i silny. Czułam tę siłę w mocnym ramieniu, którego trzymałam^ sie tak-, kurczowo, jakby za chwilę miał odejść, rozpłynąć się w nocy, >zQstav wiając mnie samą w znów groźnym lesie. Dotknął wolną ręką mojej " zaciśniętej na jego rękawie dłoni, oderwał ją delikatnie, podniósł do. ust i pocałował. Potem przytrzymał wyczekująco, wciąż niepewny;'nie — 154 wiem, dlaczego nie cofnęłam ręki, więc pocałował jeszcze raz, przesunął po twarzy i z jakimś głębokim, pełnym ulgi westchnieniem położył znów na rękawie swojej śmiesznej niemodnej kurtki. — Nie śmieje się pani? — spytał po chwili. — Nie śmieję się. — A... a jutro? — Nie wiem, co będzie jutro, Marcin. Czy to, że nie śmieję się, wystarczy ci... na razie? — To/-wszptko, o czym mogłem marzyć... na razie. Gło"s miał stłumiony, jakby pełen szczęścia, choć przecież dobrze wiedział, że nie obiecałam niczego. To jemu pierwszemu opowiedziałam o pani Wilgoń tam. Słuchał tak, jakbyś ty, Katarzyno, nie słuchała nigdy. Wyszliśmy z lasu, wiatr zacinał z boku, Marcin przeszedł na prawą stronę, osłonił. Milczał. Nawet wtedy, kiedy skończyłam wreszcie. Na boisku usiadłam na ławce. Sama nie wiem, czemu nie chciałam zostać sama, a z nim. Wstrętna idiotko, prowokujesz chłopaka, a potem... — Myślisz, Marcin, że cię prowokuję? — Nie chciałam niedomówień. To on się zawstydził, nie ja. — Nie myślę. I niech pani tak nie mówi. — Jezu! Co za rycerz! — Chciałam być zła i byłam. — Jesteś taki, bo chcesz mi się podobać, prawda? Pomyślałeś, że tak trzeba. Błagam, zdradź tajemnicę, skąd to potrafisz. Bo to sztuka, wyższa szkoła jazdy, wiesz? — Czy musi się pani bać, żeby było dobrze? Już przyszliśmy, wszystko w porządku, więc śmieje się pani nie czekając jutra... Dobranoc. Wstał gwałtownie, ale zdążyłam go chwycić za rękę. — Obiecaj mi — powiedziałam surowo — że nie będziesz się gniewał ani miał żalu. Daję ci słowo honoru, że nie śmiałam się z ciebie nigdy... dawno. Musi być, jak jest, i albo to przyjmiesz, albo rzeczywiście dobranoc. Za tamto zaś przepraszam. — Dlaczego... «; — Nie wiem. Przyjmujesz? /e'io: 155 — Tak. — W porządku. Zostań. Nie, idź. Nie czekają cię w domu? — Jestem dorosły. — Tak myślisz? — Na wsi dorośleje się szybciej niż w mieście. ' ' — Prawda. Ale to nie rozmowa, Marcin. Dlaczego nie umiemy ze sobą rozmawiać? — Bo pani mnie nie chce, wstydzi się, a ja... Pani jest zła, broni się i ucieka, ja boję się w każdej chwili klęski i czuję się gorszy. To nam nie pomaga. — Gorszy, klęska, nie chcę... Myślisz, że dlatego? Może masz rację, ale nie we wszystkim. Gubię się w tej waszej całej Nowej ze sobą, teraz ty... — Właśnie, ja. Niech pani już idzie. Zimno bardzo, .dobranoc. Będę czekał we środę. — Mówisz to tak pewnie! — Tylko dlatego, że pani boi się wracać sama. Nic więcej. Nic więcej, Katarzyno, bo co może być? Słuchajcie, Waga ma nowego chłopaka! Autentyczny chłopak, ze szczerej wsi. Zgrzebny. Studiuje. Przed dyplomem. Na wieczorówce w siódmej klasie! Potem będzie uczył się dalej. W zawodowej. W technikum, pardon. Trzymajcie mnie, bo pęknę ze śmiechu! Marcin Narożny się nazywa, cha cha cha! Cha cha cha. Katarzyno. Nazywa się Marcin Narożny. I bardzo mi się od dawna podoba. Bardziej niż Michał? Inaczej. Michała nigdy naprawdę nie byłam pewna, udawałam przy nim, dostosowywałam się. Michał był atrakcyjny i podobał się dziewczynom, zazdrościły mi go, przy Michale powinnam czuć się dumna, wybrana i Jepsza. Nie chciałam być lepsza ani wybrana. Ty szczęściaro — mówiły dziewczyny — masz (udało ci się złapać) takiego chłopaka. Z Marcina nie mogę być dumna, nikt mi go nie będzie zazdrościł, Marcin nie jest Michałem i to wszystko. To nic, że nie muszę przy nim niczego udawać, kłamać, bać się, że i on kłamie. Marcin jest czuły i delikatny (cha cha cha, Katarzyno!), troskliwy i opiekuńczy, a to tak dobrze czasem czegoś nie umieć, nie mieć siły i czekać na pełne gotowości podparcie. Marcin za dwa, trzy lata będzie umiał tyle samo co ja, więcej nawet, bo jest mądrzejszy, ale kto w to uwierzy? A ja sama? Masz rację, Katarzyno. 156 XV W szkole ułożyło się jakoś. Mamy więcej lekcji, te za panią Wilgoń. To i dobrze, mniej czasu na myślenie w dzień, a wieczorem zasypiam natychmiast, jeszcze w locie nad łóżkiem. Bożena z Marysią szepczą po kątach, kierowniczka milczy, Lodzia źle wygląda. Nie damy rady we cztery, gdy i ona przestanie pracować. Musi ktoś przyjść, już nie będziesz nową, Marianno. — Akurat — wzrusza ramionami Bożena. — Ty byłaś ostatnią naiwną. Na wieś, bez komunikacji, z perspektywą mieszkania Bóg wie gdzie, nikt nie przyjdzie. — Pani Wilgoń wynajęto pokój... — Właśnie. Dlatego, że pani Wilgoń. Wozimy jej słodycze, soki, jabłka i kwiaty. Kierowniczka nie pozwoliła nic więcej. Staruszka nie może jeść, nasze prezenty i tak dostają się chorym leżącym w tej samej sali i pielęgniarkom; pani Wilgoń uśmiechem dziękuje za wszystko i drzemie z głową odwróconą w stronę ściany. Postarzała bardzo. To brak zębów i zaciśnięte usta, i bruzdy biegnące wzdłuż policzków. Zniknęły ceglaste rumieńce, wydłużył się nos i zszarzały bajecznie kolorowe włosy. Ręce leżące na kocu są bezsilne, o wyraźnie zaznaczonych chrząstkach i zdefbrmowaniach. Pani Wilgoń postękuje przez sen, potem się budzi i długo patrzy, nim porna, kto przy niej siedzi. Wita nas i żegna zawsze tym samym łagodnym światłem w wyblakłych oczach. Syn z wnuczką przychodzą we czwartki i w niedziele, nie widziałyśmy ich, to nie nasze dni odwiedzin. Tylko kierowniczka rozmawiała raz z panem Hubertem i to wszystko. Naprzeciw pani Wilgoń leżą dwie chore staruszki, otyła i chuda. Otyła jest słaba, źle się czuje, ale nikt nie wie, co jej jest. Chudą przywiozło pogotowie wezwane przez sąsiadów. Otyła ma rodzinę, chuda nikogo. Od dawna choruje na nogi, najpierw bolały i puchły, potem zaczęły się ropne wrzody, smarowała, czym się dało, próbowała nawet leczyć. Nie pomogło, chodzić było coraz trudniej, litościwe sąsiadki przynosiły ze sklepu mleko i chleb, nic więcej nie było jej trzeba. Z ubez-pieczalni dostała „balkon", taką barierkę z trzema bokami, na kółkach. Ona w środku, suwała się jakoś, pręty boczne nie pozwalały jej upaść. Nogi zaczęły gnić, w mieszkaniu zrobił się zaduch nie do wy- 157 trzymania, nie pomogło wietrzenie po parę godzin dziennie, wreszcie sąsiadki wezwały pogotowie. Niech zabiorą do szpitala i radzą, one są już bezsilne. Nie chciała do szpitala, chciała u siebie, ale nie słuchali. Leży teraz zastrachana i pokorna, z nogami jak banie, sinymi, gnijącymi i cuchnącymi strasznie. Pielęgniarka zaciska usta, gdy te nogi smaruje maścią. Potem nakrywa gazą, nie wolno ich bandażować ani przykrywać kołdrą, to żywe rany, nawet gaza je podrażnia. Chora przeprasza, dziękuje i próbuje się uśmiechać. Współczuję jej, wszystkim współczuję, głupio, niepoważnie, aż do skurczu w gardle, ale nie mogę wytrzymać dłużej niż pół godziny w tej sali. Pani Wilgoń nic nie czuje i nie rozumie, otyłej staruszce odsunięto łóżko pod okno, mruczy, ale to pomruki rezygnacji. Czwartą pacjentkę przenoszą na noc do innej sali, w dzień siedzi skulona na korytarzu w fotelu. Lekarze nic nie mówią, zresztą obchód mija tak szybko, a później nic się nie dzieje. Pielęgniarki spełniają swoje obowiązki ze sprawnością automatów, wychodzą. Te najmłodsze, uczennice liceum medycznego, uciekają. Sama bym uciekła, gdybym mogła. Co zrobić — mówi siostra przełożona — nie mamy separatki. Są dwie, ale zajęte. Niech pani będzie spokojna — uspokaja kierowniczkę — wasza chora i tak nie wie o bożym świecie. Wiesz, jakie to pocieszające, Katarzyno? : Obrus dla Marysi gotowy. Jest piękny, ale nie umiemy się cieszyć. Szkoda. Marcin czeka w następną środę w lesie na przystanku i wracamy wolno pustą, ciemną drogą do szkoły. Nie mówimy o sobie, więc nie jest źle. To znaczy mówimy, ale pośrednio. Ja mu o pani Wilgoń, 0 szpitalu. Nie pozwala mi, bo denerwuję się, zaczynam jąkać i, nie Wiadomo dlaczego, płaczę. — Nie pojedzie pani więcej sama! — krzyczy. — Nie pozwolę... — Zwariowałeś? — Płacz cichnie, jak uciął. — Jeszcze tego brakowało. Zresztą, jak... — Normalnie. Autobusem. Podejdę do pani dopiero w Warszawie. Nikt się nie domyśli, że jesteśmy razem. — Ani się waż! Co sobie myślisz, do licha. Że się spotkamy... — W Warszawie — powtórzył z naciskiem. 158 — Ty ta powiedziałeś, nie ja. — Zgadza się, nie pani. Jadę sam do pani Wilgoń. Byłem jej uczni&m czy nie? No, więc mam prawo. ' Prawo miał. Nawet kłócić się ze mną. Było mi dobrze i spokojnie, kiedy wysiadałam z autobusu wiedząc, że czeka, kiedy potem szedł obok. Zaczął mi opowiadać o sobie. O Nowej, ojcu... Wiesz, Katarzyno, jakiego ma fantastycznego ojca? A jego dziadek, Słuchaj, to cała historia! Powiem ci kiedyś. Nie powiem... v"?ł Wtedy, kiedy się popłakałam tak głupio, kopnął jakiś kamień, walnął pięścią w drzewo, doskoczył do mnie, pochylił się, nie powiedział nic. Że krzyknął? To później. Dał mi też chustkę, taką dużą, bo swoją zamoczyłam dokładnie. — Kochanie moje... — usłyszałam zupełnie blisko. — Nie płacz, bo zwariuję. — Nie płaczę, złoszczę się — zaczęłam przytomnieć i uważać za nas oboje. Zrozumiał, mój mądry, natychmiast. Od tamtego wieczoru nie mówię mu o szpitalu. Noce są coraz cieplejsze, wiosna w tym roku to prawie lato, pewnie maj będzie zimny, przepowiada Lodzia. Jest w dornp, ma zwolnienie lekarskie do końca swego czekania. Kierowniczka pojbphała .dziś do wydziału oświaty po pomoc, bo choć się troimy, nie starcza nas katastrofalnie. ? — Wiesz — mówię do Marcina — przyjdzie nowa nauczycjjelk Ąjmoże nawet dwie. Będziesz się mógł zakochać. Szarpnął mną tak gwałtownie, jakbym była uschniętym, liszajowa-tym drzewem, które trzeba natychmiast wyrwać z korjjcniarni, żeby m> zarażało, nie szpeciło, nic... f' "' — Tego w umowie nie było — zasyczał. Nie spytałam czego. Zresztą tuż czerniała furtka przed szkołą, a przed -furtką rozstawaliśmy się zaraz. Marcin poszukał klucza w mojej przepastnej torbie na zakupy, otworzył. Zamarliśmy. Na schodach stała Bożenka. — Dobry wieczór, a raczej dobranoc. Wyszłam zaprpsić was na herbatę, zmarzliście pewnie. No i dziś chcę od razu, bezficzekania do jutra, dowiedzieć się, co u pani Wilgoń. — Dobry wieczór — odpowiedział Marcin. ?Ja nie. •—• Spotkałem panią Górską i odprowadziłem ksft&fek.^ Ciemno... 159 — Rzeczywiście — zgodziła się uprzejmie. — To dobrze, zawsze się o nią martwię, kiedy sama wraca po nocy. — Ona sobie radzi sama — powiedziałam trochę za głośno. — Dobranoc paniom — przerwał szybko Marcin. — Nie przerywaj mi! I nie kłam. I nie mów, do diabła, na mnie pani! Chodźmy, skoro pani Modrzyńska nas tak usilnie zaprasza. Napijmy się tej herbaty! Niech jej będzie! Mijam ją i wchodzę do szkoły. Nie obchodzi mnie, co sobie myślą. Mogą nawet siać przy tej furtce i gadać do rana. Że Marianna to i tamto. Że mają jej dość. Ja ich też. Po uszy. Po pięciu minutach zeszłam na dół. Marcina nie było, Bożenka zamykała drzwi. Więc jednak gadali! Niech,tam. Staję obok, z miną widać wystarczająco skruszoną, bo Mottfzyńska wzrusza tylko ramionami i kręci głową. - - — Może byś przestała być takim fajerwerkiem, *có? Marcin jest ślepy i głupi, ale ja nie mam ochoty na dąsy nadętej smarkuli. Nie stój jak kołek! Herbata wystygła, trzeba zaparzyć świeżą. Objęła mnie lekko. — No, chodź. '-'. ' Rozmawiałyśmy o głupstwach, ot, prawie tak sobie. O Marcinie nie padło ani jedno słowo. Rano, kiedy obudziłam się po raz któryś, pomyślałam, że ją lubię. Potem zasnęłam i znów się obudziłam. Z poprawką, że lubię ją bardzo. Bomba! Huraaa, Katarzyno! Słuchaj! Słuchaj, pani Lodzia wczoraj urodziła Leona! Leon jest malutki i bardzo niepewnie czuje się na świecie. Nie zaaklimatyzował się jeszcze. Dostosowuje się poprzez sen i jedzenie. Trudno mu to idzie i dlatego płacze. Pani Lodzia owinęła go w miłość i szczęście. Leon waży 3600 gramów, ma 48 centymetrów długości, no bo jak tu mówić o wzroście, i jest dziewczynką. Pan Woliński odchodzi od zmysłów z radości. Mówi, że zawsze czekał na dziewczynkę. Pani Lodzia płacze i śmieje się. Te łzy wjymyły z zaklejonych złymi plombami rysów w jej posągu wszystkie'niechęci i nienawiści. Pani Lodzia kocha znów świat.'Martwy posąg ożył i jest człowiekiem z krwi i kości. Pcth Woliński zaprosił nas na chrzciny. Zaprosił całą wieś. Chrzciny odbędą się w ttowym domu, który będzie skończony teraz raz-dwa, 160 ani się kto obejrzy. Pan Woliński sam wniesie do niego na n lenkę. Bo Leon będzie miał na imię Helenka. Ucieszyłam sii szenia i ucałowaliśmy się z panem Wolińskim całe trzy raz i serdecznie. Pani Lodzia śmiała się. Potem pan Woliński ] mnie w rękę i to nie była żadna pomyłka. A "Stefcio powiedz we dwóch wezmą się do roboty fest i jak cholera od dziś, t tygodni wykończą ten dom dla Helenki. Oni z panem W powiedział, znają się na robocie jak nikt. On, Stefcio, wie, A i ten Woliński ma głowę nie od parady. Żeby ta łąka za sta nie była taka do niczego, to rzuciłby robotę u Olczaka i do Wolińskich hodować owce. No, nic nigdy nie wiadorr Woliński kupi łąkę gdzie indziej, zobaczy się po chrzcinach, jal dom. On, Stefcio, zna się na łąkach, na owcach i na wszystk Ja nie znam się na niczym, Katarzyno. Przynajmniej dziś. ( szczęściem pani Lodzi i jej męża, ale cudze radości są tylko radościami, myślimy o nich przez chwilę i gasną. Dobrze, że je -gdzieś na świecie mały Leon-Helenka, ale co ma zrobić ze s< Wanda, fakt istnienia której nikogo jakoś nie przyprawia serca ze szczęścia? Zaraz skurcz? — powiesz. No jest mi k( potrzebny. A Marcin się nie liczy? Tylko przez pół, bo tei musi być w duecie. Zbiorowy zawał? Właśnie. I dajmy spoko nowi. Gubię się w tym problemie. O, nawet problem. A na dobrze, a czemu to zapotrzebowanie na arytmię takie nagłe1/ teraz? Bo minął wtorek, któregoś tam miesiąca, i nikt o tym dział. Wcale nie zwariowałam. Nie o samą datę zresztą chodź treść. Ta treść jest taka: skończyłam osiemnaście lat. Roz Miałam niepowtarzalne, takie raz na całe życie urodziny. ] w prawdziwym dorosłym świecie. I nikt o tym nie pamiętał. > zapomniałaś. W kuchni nad nie istniejącym stołem przykrytym śnieżnobiały sem, którego nie ma, czystą źródlaną wodą z kranu wznoszę przyszłe radosne osiemnaste urodziny Helenki. Do dna. Któregoś tam dnia i miesiąca rok temu Michał położył ławkę parę bledziutkich badylków. Śmieszne, co? Rok temu w Kolchidzie. Kwiatki trochę zwiędły, zwisały w dół na wiotl dyżkach, miały zgaszone bez zapachu płatki. Włożyłam je do 11 — Stopniowanie nieregularne od polskiego, wyjęłam, mógł ktoś zobaczyć, przełożyłam do klasówek. Trafiły na Mickiewicza. Szczęśliwie i w sam raz. Niezupełnie. Rozprawa ze Słowackim i doktorem Becu. Kwiatki znaczyły naiwnie, że pamięta, kocha (mówiliśmy: lubię cię, słowo- „kocha" nie przeszłoby żadnemu z nas przez gardło, do słów jeszcze nie dorośliśmy, choć byliśmy pewni, że nikt przed nami i nikt po nas...) i że czeka wieczorem tam, gdzie zawsze. Całe wieki trwały rok temu lekcje, mijały jak chwila przerwy. Ty miałaś zapalenie oskrzeli, kończyłaś je spokojnie i nudnie w domu, i, wybacz, cieszyłam się podle, że nie zabierasz nam spotkań pod oknem. Przypadkowych, naturalnie, z książką w garści, z rozmowami o niczym, nie swoim jednak głosem, skurczem serca — właśnie! Zmieszanymi twarzami, nie do pokazania nikomu, spłoszonym wzrokiem i przerastającym nas zagubieniem w nieznanym. Po dzwonku padało — przyjdziesz? — i słychać je było jak wiersz Gałczyńskiego. Tak, Katarzyno, wiem, mówisz, że były i groteski. Sama umierałam ze śmiechu, gdy czytałaś do lustra Kaja, Gerdę i okno. Przepraszam cię, Katarzyno, ale nie byłaś zaproszona na moje tutaj urodziny, więc, jeśli łaska, idź sobie. To — przyjdziesz? — nie miało odpowiedzi, bo słowa nie były potrzebne. Przyjdę — mówiłam, mówiłeś, nie mówiliśmy nic. Teraz to wszystko wydaje się śmieszne. Rok to cała wieczność nawet w Nowej, gdzie tak rozpaczliwie nic się nie dzieje. A zresztą może dlatego. Na którejś przerwie odkryliśmy swoje ręce. Ich inność i piękno, dotyk, ciepło i dreszcz takiego spotkania. Ucieczkę, strach i niecierpliwość. Kształt, barwę skóry, niepowtarzalne, im tylko właściwe trwanie. Michał mówił coś tak cicho, że nie słyszałam i nie rozumiałam nic. Ale wiedziałam, co mówił. Ja mówiłam to samo. Myśleliśmy tak samo. Masz piękne ręce — mówiliśmy. Kocham je. Są twoje. — Masz piękne ręce — powiedział. Leżały obok siebie na parapecie. Na nie malowanej od lat, popękanej ze starości desce. Nieruchomo. Żywe. Twoje ręce — powiedział Michał. Pamiętaj — dokończył bez związku. Wiem — powiedziałam bez związku. Wiedzieliśmy. Od tego, co mówił, świat stanął na głowie i po raz pierwszy nie groziłam, że go zamorduję na śmierć. 162 — Waga zwariowana — krzyknęła przy maglowaniu sto czterd stego pytania do ustnych egzaminów Pacynka — wymęczyłam cię oprawca, a tyś nawet nie pisnęła, że świętujesz urodziny! — O! — zawyła klasa szczęśliwa z przerwy w torturach. — O, p profesorko, zaśpiewamy sto lat i w ogóle na dzisiaj dość! Stoję w pustej kuchni z pustym kubkiem w garści, z którego pil na cześć Helenki, i uśmiecham się pobłażliwie. Rok to wieki, nie u' żasz, Katarzyno? Po przerwie, o której myślałam nieprzytomna przez całe czterdzif pięć minut jakiejś lekcji (czy coś takiego jak lekcja jest ważne świecie, czy istnieje jakiś świat prócz Michała i mnie?), była jesz jedna przerwa. Przestaliśmy ją całą przy tamtym oknie w milczer Potem zaterkotało, zabrzęczało dzwonkiem z pokoiku woźnego. Mic wziął moją dłoń w swoje obie, zamknął, przyłożył do ust. Tak staliśr Jego twarz, usta, moje palce zakryte jego rękami. — Nie mów r Nie mów nic — powiedzieliśmy. I poszliśmy znów na jakąś lekc Ostatnią. Nigdy więcej nie staliśmy przy tamtym oknie. Tak wyszło. A w czorem nie spotkaliśmy się. Michał czekał na mnie na próżno. Dłu czekał. Jeszcze po północy widziałam jego cień na pustej ulicy prz domem. Nie mogłam i nie chciałam wyjść. Nie wiedział nic, a ja pr; stałam być śmieszną gęsią tamtego dnia po południu, wydoroślała za gwałtownie, bez przygotowania. Wiedziałam tylko to, że tarr dziewczyna, która stała rano z Michałem przy oknie, umarła. I że ciotka ją zabiła. Swoją rewelacyjną nowiną, prawdą, którą może już znać bo jesteś dorosła więc mówię ci ją właśnie dziś żebyś p tem nie miała pretensji że nie wiedziałaś twoja matka wcale r umarła. Pozwoliłam ciotce mówić, długo mówić, a potem było za późno i cokolwiek. Nie umiałam ani być, ani rozmawiać z Michałem. Tyli w myśli, ale on o tym nie wiedział. Wstydziłam się tej ciotczynej rew lacyjnej nowiny, bałam się, że Michał mnie nie zrozumie. Nasze spotkania przestały być radosne. Kuśtykałam obok, zamia tańczyć. Męczyliśmy się i obwiniali o coś bez końca, starannie unikaj* słów, które mogły jeszcze nas uratować. To twoja wina — powiedzi; wreszcie Michał. I odetchnął z ulgą. To twoja wina — powtarza Było mu to potrzebne. Przynosiło czyste sumienie i wreszcie spokój. Widziałam to, ale chciałam wierzyć wbrew wszystkiemu. To było najgłupsze, co mogłam zrobić. Zawsze, pamiętaj, mówił przecież. („Sam mówiłeś zeszłego roku".) Tymczasem zaczęliśmy rozmawiać o niczym. Gorzej, o jakichś tam zawodach, wieczorkach, naturalnie nie przyjdziesz, nie przyjdę, o książkach i filmach mało ważnych i obojgu nam obojętnych (z „Radości" zdjęto anatemę ku uldze zbutnowanych), o modnych torbach wreszcie, takich turystycznych, fajne na obóz, co? Fajne. Mówiliśmy coraz rzadziej, coraz krócej. Nie mogliśmy się uczyć. Ja nie mogłam. Tak, Michał też. I wreszcie nie chcieliśmy się już spotykać. Spotykaliśmy się. I rozstawali. Źli, głupi, niedorośli. Jaki ja miałam do niego żal, że nic nie rozumie! Że zrobiłam sobie w domu piekło, że nie miałam domu, bo mściłam się na ciotce za tamto bezlitośnie, systematycznie i z pasją. To nieważne, że nie mógł zrozumieć. Powinien zrozumieć, jeżeli chciał, żebym była. Wiedzieć sam. Pomóc mi. Po to przecież był. Ale duch święty nie chciał spłynąć na trzynastego apostoła. Zdaliśmy matury. Można czasem robić coś będąc daleko. Jego Kubuś zwolnił z ustnej matematyki, mnie Pacynka z polskiego. Mogło być lepiej. Wakacje — po raz pierwszy od lat trzech — zaczęliśmy bez wieczornego spotkania na naszej dróżce w parku przed biblioteką. Poszłam tam następnego dnia rano. Michała nie było, rzecz jasna. Geografii politycznej, w której mi miał pomóc, uczyłam się do egzaminów na studia sama. Na „Śnie srebrnym Salomei" położyłam pudełko z wyschniętymi plakatówkami. Były do wyrzucenia. Mnie samej sen był niepotrzebny. Salomea też. No więc uczyłam się. To znaczy siedziałam bezmyślnie nad książkami. Po tygodniu poszłam do biblioteki. Wieczorem, o piątej. Zamiast Michała stał pod naszym drzewem Bogdan. Bogdan był prawie przyjacielem Michała. Bardzo jasny blondyn, z wystającą dolną szczęką i spłaszczonym nosem znokautowanego po wielekroć boksera, ogromnymi stopami i takimż talentem sportowym. Był wszechstronny. Myślę, że na tej płaszczyźnie znaleźli wspólny z Michałem język. Bogdan nigdy mnie nie lubił. Tolerował, póki musiał, w milczącej dezaprobacie. Pewnie z zazdrości, bo nie miałam wobec niego żadnego grzechu na sumieniu. Parę tygodni temu wątła nić tole- 164 rancji pękła, przestał się kłaniać, raz nawet powiedział coś przykrego. Teraz patrzył na mnie z nienawiścią. — Ty — powiedział, a zabrzmiało to jak świst bata — ty, słuchaj... Głos ciął powietrze bez litości, z rozkoszą. — Zgnoiłaś Michała i niech ci to wystarczy. Powiedział mi wszystko. Jesteś... Wysłuchałam bardzo spokojnie do końca. A potem biegłam przez całe miasto. Nic nie było ważne i niczego nie było poza tym, że muszę zobaczyć Michała. Teraz, natychmiast! I że muszę mu wszystko powiedzieć. Tak, powiem mu wreszcie. Nie chcę być słodką blondynką na miłe wieczory. Niech wie. Chyba wyglądałam jak wariatka, chyba kogoś potrąciłam. Ktoś krzyknął za mną, ktoś się zaśmiał. Nie, to ja krzyczałam, ja się śmiałam. Coś we mnie wreszcie pękło, wyzwoliłam się spod władzy tamtego złego dnia. Mogłam już mówić z Michałem, byłam wolna. Wróciłam do naszego świata. Biegłam do niego, do nich obu. Wariatka! — zawołał ktoś i złapał mnie za rękę. — Samochodu nie widzisz, ślepa? Nie widziałam. Niczego nie widziałam. Co tam jakiś samochód. Michał... Michał! Szedł przede mną o kilkanaście kroków. On. Taki jak zawsze. I nie stanął, choć obejrzał się i zobaczył. Nie chwycił mnie w ramiona, jak myślałam, że chwyci. Nie zrobił nic. Magda szła po jego prawej ręce, bliżej niż ja zwykle, musieliśmy przecież być daleko, żeby potem się odnaleźć, trzymała go za łokieć i potrząsała, śmiejąc się. Szli wolno. Szedł wolno donikąd, beze mnie. Zawsze będziemy spotykać się o piątej, pamiętaj. Targał mi włosy, lekko, nie mogłam się gniewać, ręka zaraz spadała na ramię, wędrowała do mojej dłoni. Szliśmy, milczeli, mówili o ważnych i zupełnie błahych sprawach, cały wiek należał do nas, cały wieczór i świat, aż znów do kiedyś, do piątej. Kiedy będziesz mogła wyjść? — pytał. Nie wiem, zobaczę, co w domu, i czy ciotka... O ciotce nie, to temat tabu w naszych rozmowach. Może w sobotę. Dopiero w sobotę? — Krzyczał, że zwariuje i że nie wytrzyma. Była sobota. Magda śmiała się wysoko i głośno. Michał też. To Michał? Zrobiło się chłodno, ale słońce świeciło, nie zgasło. Zimno — powiedziałam i dziwiłam się czemuś, nie wiem czemu. Poczułam się nagle bardzo zmęczona. Jak to dobrze, że nie muszę już biec. Biegłam 165 gdzieś przecież. Dokąd — nie pamiętam. Nieważne. Muszę wracać do domu. Chce mi się po prostu spać. Tak, zaraz się położę. Jakiś wysoki przede mną chłopak, jakaś śmiejąca się obok dziewczyna, skręcili na prawo. Do domu to na lewo, przypomniałam sobie. Na pewno na lewo. Coś miałam załatwić ważnego, coś komuś powiedzieć i już nie trzeba. Teraz spać. Zrobiło się późno i ciemno. Dokąd polazłam, do licha, przecież chciałam wrócić do domu, nie tutaj w te wykroty i chaszcze nad wodą, miałam iść na stryszek do siebie. To był mój dom, mogłam znowu tak mówić. Nie miałam innego. Nie dostałam się na studia. Na liście tych, co zdali, ale nie zostali przyjęci, byłam dziesiąta i ostatnia. Z dziekanatu, z teczką niepotrzebnych nikomu papierów, poszłam do biura pośrednictwa pracy, chociaż mówili mi „nie wygłupiaj się, weź zaświadczenie, że zdałaś, przyjmą cię na prowincji, wielkie rzeczy, nie ty pierwsza, posiedzisz tam rok, potem napiszesz podanie o przeniesienie do Warszawy, i cześć. Ojciec w razie czego załatwi jakąś kolację z kim trzeba, położy kopertę, sama wiesz, jak jest". Nie wiedziałam. Mój ojciec też pewnie nie. Chcę wierzyć, że nie zrobiłby tak. ... potem znalazłam się w inspektoracie. Dwie noce przesiedziane i nie przespane, taka właśnie decyzja. Na pytania odpowiadałam wzruszeniem ramion. Nie zdała — wyciągnięto wniosek. Pacynka też tak myślała. Wcale do niej nie poszłam. Nic nie było ważne. Nawet zwykła grzeczność, elementarne poczucie przyzwoitości i obowiązek zasłużonego szacunku. Jedno, co chciałam, to odejść na zawsze. Nie myśleć. Wyzdrowieć. Nigdy już nie biec przez miasto. Ciotka wzruszała ramionami. Rób, co chcesz — powiedziała, a znaczyło to: „daj mi spokój". — Twoje życie, nie moje. Pamiętaj — dodała z naciskiem. Uwalniającym od odpowiedzialności. Wuj oczywiście nie powiedział nic. Mogłam robić, co mi się podobało. - Robiłam. Droga na wykłady czy na lekcje w Nowej, do sklepu po chleb, do Batorowej po mleko — przestrzeń do przebycia taka sama. Lewa, prawa. Trzeba iść. Więc idę. Drzwi, schody, dzień dobry pani, do widzenia, poproszę pół kilo chleba, dżem, dziękuję. Życzę ci szczęścia, Marysiu. Dlaczego, Katarzyno? I uczcijmy minutą ciszy. Kółko graniaste. Ja ciebie chrzczę, Heleno, w imię Ojca i Syna... Ciemno, widno, widno, ciemno. Nie 166 mam domu. MOJA MATKA WCALE NIE UMARŁA. O tym Lepiej świnie chować niż dzieci. Ciotka. Czcij OJCA SWEGO I M KĘ SWOJĄ. Twoje łisty są idiotyczne, pisz normalnie, jak lu Deszcz, wiatr, słońce. Kocham panią. Idziemy na dziwki — pamię Katarzyno? On nie rozumie, co mówi — tłumaczyłaś. Uspokój się ty jesteś niemądra, Katarzyno, nie ja. Rozumiał doskonale. A tu z iska: ryży, ty durniu, szczur by mi do mordy wleciał, a z klasy: tak, ] kierowniczko, tak, pani... MUSZĘ. Muszę sobie kupić jakiś nied materiał na zasłonki. Te zasłonki to obsesja. Lepiej pantofle. A rr nic. Na pantofle nie starczy. Wczoraj kupiłam Pawlikowską. Stoi o Leśmiana. Przyznawać się do czytania Leśmiana — powiedziała! Katarzyno. Niebieskie oczy krągłe paciory kąpane w niebie w da^ wieczory leżą w komodzie w starej szufladzie kurz na nie warstwą kładzie. Nie mam żadnych pamiątek, na szczęście. Aha, ki Jutro zetrę. Pocałowania słodkie pieszczoty pachnące jeszcze wo tęsknoty z dala od ludzi z dala od zgiełku na dnie szuflady więdną w ] dełku. Pawlikowską była maniaczką. Nie można żyć bez powietrza mówi Bożena. I otwiera okno. I lubi Marcina. Kompletne nieporozum nie. Naprawdę? — mruży oczy. Chcę Kolchidy — odpowiad; uparcie. A ona, że woli oksydowane srebro. Niestety, bo Mań głosuje za złotem. Zamknęłam urodzinowy ranek głębokim oddechem. Wytrzepała obrus. Ten śnieżnobiały, którego nie było. Goście nie przyszli, moż: stanąć na spocznij. I na nogach. Stanie na głowie skończone. Kubek ? ten od toastu — stłukłam na dorosłe szczęście. Pozbierałam dokładn skorupki i ostatnie skrawki życia nie tutaj. Wyrzuciłam. Od razu zr< biło się lżej. I mogłam spokojnie czekać na spóźniony o całe życi pierwszy do Nowej, przyjazd Katarzyny. „Może za tydzień, za dw wpadnę. Jestem wolna, Alek na obozie treningowym. Mam ci cc dużego do powiedzenia. Wyjdź na stację w tę lub w następną soboti Będę po południu". Cała Katarzyna. A ty, Waga, wyjdziesz, a jakże. Będzie ci nawc biło serce i ręce rozhuśtają się co nieco. Że wrócisz raz i drugi sama Nie szkodzi tak dalece, że idziesz sobie, od połowy drogi myślis o czym innym i radośnie. Masz przed sobą masę wolnego czasu d( poniedziałku, ale od niedawna to nie szkodzi. Wiesz, co z nim zrobić Nie nudzisz się. Już się nie nudzisz! 167 XVI Wieczorem wpada na chwilę Bożenka. — Chodź do mnie, Marianno. Zapraszam cię na kolację. — A co będzie? — Herbata z cykuty i gadanie. — Piłam przed godziną. Ale gadanie — owszem. Kolacja była wspaniała: sałatka jarzynowa i galaretka z kury. Nie uśniemy do rana z przejedzenia. Jeszcze na dokładkę wylizałam miskę z resztą majonezu. Pycha! Bożenka pomyślała chwilę i kazała stanowczo popić to miętą. Nie pomogły rozpaczliwe protesty. Wypiłam, ale świństwo zepsuło mi nieodwracalnie smak uczty. Siedzimy i milczymy. Nie pali się światło, ale noc jest piękna, jasna. — Nie lubię księżyca — mówię, byle coś powiedzieć i odwracam się tyłem do okna. — A co lubisz? — pyta Bożenka tak sobie. Czuję to tak sobie, niech nie myśli! — Cień. I to, że nauczyłam się tu całej fury rzeczy. — Naprawdę? — powątpiewa. Jej sceptycyzm dodaje znakowi zapytania wyraźnej drwiny. — Nauczyłam — nie myślę się poddawać. — Gotować, prać, utrzymywać w idealnym porządku parkiet, myć lustra do lustrzanego blasku i przezroczystości powietrza, robić na drutach... — wyliczam monotonnie i złośliwie swoje umiejętności. — Jeszcze trochę, a wyrosnę na kwalifikowaną pomoc domową do wszystkiego. Z referencjami, jeżeli... — Damy ci je — obiecuje. — Skoro takie aktywa masz na myśli, zgoda. Podpisuję. — Bóg zapłać. Nie tylko. — O! Nie jest to czasem megalomania? — Czasem jest. Teraz nie. Zaprosiła mnie dziś pani do siebie po raz pierwszy. I obiecała rozmowę. To sukces równy zdobyciu bieguna. Musiałam czymś na to zasłużyć. Poza tym skończyłam osiemnaście lat... — ugryzłam się w język, ale za późno. Poruszyła się lekko. Jeszcze miesiąc temu powiedziałabym — niespokojnie. — Zapomniałyśmy, a raczej przegapiły. Masz żal? 168 — Już nie, słowo daję. Zmądrzałam. Sama sobie jestem winna. Gdybym powiedziała jak człowrekr miałabym gości na kolacji. Może i na obiedzie. - — Jakie byłoby menu? — pyta ostrożnie. ?>?'- ???.'<'?. — Coś z cykutą i gadanie. Przepadło. — A może nie? Może antydatujmy? To jest myśl! Będę więc miała swoje osiemnaste urodziny. I gości. We wtorek? Oczywiście. Jutro powiem Mani! Czemu pani wzdycha, Bożenko? — Bo jesteś straszny dzieciak. Wpadasz z jednej ostateczności w drugą. Od rozpaczy do euforii (co to euforia? aha), od załamania i zwątpienia do straszliwej, niemal niszczycielskiej działalności, z piątku do niedzieli. (Co było w piątek? Śmierć. A w. niedzielę? Właśnie.) — Dużo tych zarzutów. — Nie łudź się, że wszystkie. Że jesteś fajerwerk, już mówiłam. Nie przemyślisz niczego, tylko reagujesz emocjonalnie natychmiast. Cieszysz się na zapas i złościsz niepotrzebnie. Krzyczysz, a potem przepraszasz. Kiedy cię obserwuję, wydaje mi się czasem, że jestem na westernie. Oczywiście czarno-białym. Bęc, bęc — czarne, och, och — białe. Nie ma nawet półcieni. Kochasz i nie lubisz z dokładnością pełnego wydania encyklopedii. Z suplementem i erratą sporządzonymi przez samego Pana Boga. Jak coś robisz — to po wariacku, na śmierć dokładnie. Jeśli nie — lenistwo doskonałe. Chwalisz i podziwiasz z przesadą. Ganisz i nie uznajesz gorzej świętej inkwizycji... Tak naprawdę wyłączyłam się po suplemencie. Nie rozumiem drania, a tej tu nie spytam. Za dużo sobie pozwala. Western, patrzcie Muszę co nieco przemyśleć, ale się nie przyznam. Nawet jeśli ma trochę racji. Jak będę mieć tyle lat, co ona... Oho, zmieniła front! — ...poza tym jesteś... (utknięcie). Pomijając to wszystko, staras? się, muszę przyznać. (Potężny ten objazd, nie ma co!) Prawda, że w tych staraniach rozbijasz sobie głowę i potrącasz tego czy owego, ale to już inna sprawa. Coraz rzadziej to zresztą ma miejsce. W ostatnich tygodniach... — ...paliłam za sobą mosty. ; — Nie będą potrzebne? >J- - — Zbuduję nowe. • ' "*> 'l>- — A tymi nikt nie chodził? > ?'."?'..? — Nie. Były moje prywatne. — Być może masz prawo tak myśleć. — Mam. Czciłam je zresztą minutą ciszy. — Przy takich rozrachunkach Jiie zapomniałaś stanąć z .boku? Nie kreśliłaś koła od środka, od pępka własnego świata? — Byłam i tu, i tam. — A ciotka? — O niej nie! — Więc jednak... — Dobrze. Będę tylko tam. Pani jest jak szkolna lektura. Klasyka. Sama doskonałość. Z kawałków wyszłyby cudowne czytanki. Zakończone oczywiście morałem. — Fragmenty. Niekoniecznie z morałem. — Jedno i to samo. — Niech będzie. A co z ciotką! Opowiedziałam jej wszystko. Zaczęłam od pieca. Na początku był Chaos, potem Katarzyna, stryszek, wujek i Michał. Ciotka na końcu. — Tak. Oczywiście — powiedziała wolno, gdy umilkłam o którejś tam. — Nawet jeśli przyjmiemy, że dystans... — Starałam się! — zapewniłam żarliwie. — Jeśli przyjmiemy — powtarza — że starałaś się być obiektywna, co jest zresztą niemożliwe i daje nie więcej niż połowę prawdy, muszę zrozumieć i wybaczyć ci niektóre wybryki. Domyślałyśmy się co nieco, twoje dokumenty też trochę mówią. Teraz zaś... — Sytuacja jest wreszcie jasna. Może dla niej. Ja nie widzę żadnej iluminacji. Gorzej, żadnego światełka poza żółtą gębą księżyca. Metaliczny, nieprzyjemny blask. Można zasłonić okno? Można. Zasłaniałam więc księżyc. W ciemności jest lepiej. Najpierw przyzwyczajamy do niej oczy, potem ciemność szarzeje, meble odzyskują kontury i miejsce w przestrzeni, taką szarością można się okryć i osłonić. W kącie za szafą skrzypi podłoga, wzdycha lekkim trzaskiem topola za oknem, w szybę zastukał wiatr, ale zaraz wycofał się, stukanie było od niechcenia i przez pomyłkę. Modrzyńska wstaje, idzie w stronę kuchni, szuka po omacku czajnika, potem szklanki; ja też tak mogę na oślep poruszać się u siebie, bez obawy, że coś potrącę, gdzieś nie trafię; pije wolno, krótkimi łykami, wcale nie jest spragniona, a może to... I co powie, gdy zdec mówić? — Zostaniesz tu sama... jeżeli zostaniesz w ogóle. Maryśka i się liczyła, wyprowadza się zresztą do męża, do Polic. Pani Lodzia zawsze była obok. A ja odchodzę. Wyjeżdżam. Jeśli staniesz, będziesz sama. Po to cię ściągnęłam, żebyś mi po\ co chcesz dalej ze sobą zrobić. Czuję się odpowiedzialna ; W pewnym sensie... — Prawie na śmierć i prawie od razu — mamroczę po dług — Co? — pyta łagodnie. — Ten piorun. Nie mówi nic, a ja nie widzę jej twarzy. > Jest pani dla mnie bardzo dobra, Bożenko. Bóg zapłać trzeba. Nie taki znów ze mnie dzieciak, jak myślisz. A ch styka, choć nie najpochlebniejsza, uspokoiła mnie. Nie jęste to dobrze. Jeśli jeszcze wyparuje naiwny sentymentalizm, bc wiedziałaś, nie darowałaś, da się wytrzymać, mam nadzieję. I też poradzę sobie... jakoś. Nie tylko ty wyjeżdżasz. Nowina, wygląda to na ucieczkę? Nie znam się na waszych sprawac wiłościach uczuć dorosłych i starych ludzi, bo Zabiełło i kien są starzy, przyznasz, więc może to nie ucieczka, a jedyne wyjście z sytuacji? Co Nowa, szkoła i oni tam, w tym pięk żywym domu pod lasem zrobią bez ciebie? Komu będzie się Mania i Lodzia? Kto będzie wszystko wiedział najlepiej? Myślałaś, że zostanę? Nie. Dokąd pójdę? Nie wiem. „Mów coś. no" — prosisz. Poczekaj. Teraz mnie się nie spieszy. Łapię oddech raz i drugi, Modrzyńska robi jakiś nieokreśl w moją stronę, nie chcę wiedzieć, co ma on oznaczać, skaczę \ — Jest pani dla mnie bardzo dobra, Bożenko. Przemyślę i owo, obiecuję. Ja też stąd odejdę, więc proszę się nie martwic sama. Wszyscy stąd odchodzą, jak z teatru po spuszczeniu Nie wie pani, kto pogasi światła i zagra w następnym przedst Dobranoc. A ciotce naprawdę nie jestem potrzebna. Do rozmowy więcej nie wracamy. Zresztą z jakiegoś powoc my się, a kiedy musimy być razem, nie patrzymy na siebie i, mniej ja, czuję się głupio. Takie to nocne gadanie. Niech mi próbuje wmówić, że godziny szczerości są ludziom potrzebne. 170 pewno nie. Wstyd mi potem i żałuję, że dałam się nabrać. Nieprędko ktoś mnie wyciągnie na herbatę z rozmową.-Marcin próbował też, a jakże. I szybko musiał zrezygnować z tych prób. Bo spotykamy się we środy na'przystanku, w lesie. I to wszystko, Marianno? Uczciwie — wszystko. Rozmowa z Modrzyńską dała tyle, że — po pierwsze, zaczęłam myśleć, co zrobić ze sobą od lata, po drugie — kierowniczka wezwała mnie do kancelarii. Stanęłam przed biurkiem. (Zeuska, inspektor, kierowniczka — kto następny?) Od razu podniosła głowę. Niech pani siada (Marianno). Usiadłam. Na całe pół godziny. — Czy można wiedzieć, co pani zamierza robić dalej, jeśli to nie tajemnica ? Pytanie z zepsutej płyty. Można, czemu nie. Mówię, zgodnie z prawdą, że nie wiem. Chciałabym wyjść stąd jak najprędzej, tyle na razie. I zniknąć z Nowej. Domyśliła się (brawo!), ale nie pochwala „biorąc pod uwagę". Wypunktuję ci to, Katarzyno. (A i tobie dla głębszej analizy, Marianno.) 1. Nie mam domu. Fakt. 2. ...bo do ciotki nie chce (pani) wrócić. Nie chce. 3. I prawdopodobnie to niemożliwe. (Prawdopodobnie.) 4. Zostanie (pani) w szkole sama. (Wie wszystko! „Zostanie" zmienić na tryb przypuszczający: Zostałaby, jeśli...) 5. Do diabła z punktami i analizą. Zniknę i bez tego. W czasie wakacji poszukam pracy i locum, ani myślę korzystać z jej rad. Jakich? Pękniesz ze śmiechu, Kasku. Biedaczka uważa, że powinnam zostać! Masz predyspozycje (słyszysz? dużo ją musiało kosztować to słowo, nie znosi pochwał i przypinania orderów) i wobec tego itd. itp. Kwalifikacje? Proszę bardzo: od lipca KPP (coś ty, to nie to!) — czytaj: KURS PEDAGOGICZNY POLICEALNY. W samej stolicy. A za rok pozwoli mi na studia zaoczne na uniwersytecie. Masz pojęcie? I że Modrzyńską też tak uważa. O świetlana przyszłości, o wieczorni studenci! „Proszę to przemyśleć". Ani mi się śni. Tak więc, widzisz, wszystko wreszcie jest jasne. Odetchnęłam. Szkoła też, bo dostała siły fachowe po mo c n i c z e. Pana od fizyki i matematyki, i pana od przyrody i fizyki! Dwóch mężczyzn w gmachu, który do tej pory miał same spódnice za „kated czyny oniemiały, chłopaki zbaranieli. Na niektórych padł t Woźny, nie wiedzieć czemu, zaciera ręce. Może myśli, że w w urządzeniach nie będziemy ganiały do niego. Plan zajęć radykalnie i bezkonfliktowo, panowie uzgodnili stanowiska w podwójnym wydaniu z taktem i po przyjacielsku. Mło objął gimnastykę, prace ręczne z chłopcami i dwa kółka -i „majsterklepkę", starszy doliczył do połowy etatu rosyj mych. Bogu dzięki. Niektóre słówka, kaleczone niemiłosis podwarszawskim akcentem, brzmią teraz jak trzeba. Starsz czył za cara gdzieś tam gorodskoje uczyliszcze i akcent ma Pani Wilgoń może spać spokojnie. Język Puszkina, Lermonl chowa jest w naszej szkole traktowany wreszcie z należyt) kiem. Pan numer dwa (starszy) dojeżdża do szkoły motorów razy w tygodniu — wtorki, czwartki, piątki, oddelegowany wódzia jako odzew na SOS kierowniczki. Pan Stachurski. potny zimowy gość naszej pierwszej, władza międzywodzkiej oddał go jej, a raczej użyczył w ramach pomocy koleżeński Pan numer jeden (młodszy) przyjeżdża rowerem. 64 km tyj „Osiadł" tu pod Warszawą „w ogóle niedawno". Rozgląda si Być może osiądzie na stałe. Podoba mu się „nawet, a jakżi mieszkania, „a właśnie"... Rozumiemy, skąd nagłe i dogłęb resowanie architekturą wnętrz naszej szkoły jako całości. Gd> że odfruwam, czułabym się zagrożona w swoich apartamen Nowak (tak się nazywa nr 1) ma żonę panią Nowakową, n: pracującą, i dwoje nieletnich Nowakowiąt. Mieszkają na pięt watnie i bez wygód, więc... Modrzyńską patrzy spod oka, Ma że taka okazja. Właśnie. Może chcesz, Marianno, pyta Bożeni rżeć się dokładnie po moim i Mani pokoju? Nie muszę. ]\ słoneczny, wolę nie doświetlony. Światło wstręt? — interesuje s czująco pan Nowak. Marcin nie zakocha się więc w żadnej nowej nauczycielce. Ejże? — mruży oczy Bożenka. Marcin nie uśmiecha się. Wiesz, Katarzyno, że on jest chrzestnym synem Zabiełł} z krzesła nie spadłam po nowinie. A tak naprawdę, to jestem 172 wiedliwa wobec niego. To wina Modrzyńskiej. Gdyby nie jej złośliwości (cel: Marianna) i zachwyty (przedmiot: Marcin) trochę różnych spraw w tej materii potoczyłoby się odrobinę inaczej. Marcin tymczasem przygotowuje się do egzaminów. Rolę preceptora objęła oczywiście Modrzyńska. Wyciśnie z niego siódme poty i jej beniaminkowi nie pozostanie nic innego, jak zdać z wyróżnieniem nie tylko wstępne egzaminy, ale z rozpędu i pięć następnych. Ta umie kłaść wiadomości do głów! Jej żadne dziecko, nawet najbardziej tępe, nie powie, że „tataraki napadli na Kraków", ani że „Kazimierz Odnowiciel (!) dlatego odnowił Akademię Krakowską, bo tam była taka wielka dziura". Takich rewelacji wysłuchuję na lekcjach ja. Jej Baśka (ta od tataraków) recytuje bez zająknienia prawo Archimedesa, a Jadźka Woźniakówna wyprowadza bezbłędnie równanie z niewiadomą. Nic dziwnego, że taki Marcin... Zdaje się, że Modrzyńska wzięła za osobiste zadanie doprowadzenie go do tak zwanego celu. Co ma być tym celem, wie prawdopodobnie tylko ona. Obawiam się, że Marcin wpadł. Jak Bożenka co postanowi — słowo stało lub stanie się ciałem. Nie daj Boże, by zechciało jej się widzieć go dalaj-lamą albo dyrygentem o światowej sławie. W tym drugim przypadku sobie tylko wiadomymi czarami zamieni go w polskiego von Karajana i basta. Ciekawe, jak kierowniczka przyjęła wiadomość o jej zamierzonym odejściu. I czy wie o tym Zabiełło. Pewnie nie. Mańka mruknęła raz, że Bożenka rzuci w ogóle pracę w szkole. Niemożliwe! — przestraszyłam się i zwątpiłam. Co ty tam wiesz — zlekceważyła moje odczucia Mania. Chyba niewiele, skoro nie domyśliłam się i tego, że one wszystkie doskonale orientują się w problematyce MM (Marcin Marianna). — Czy o tym, że nie mam pojęcia, co zrobić z wiosennymi feriami, też wiecie? — Oczywiście — pada gładka odpowiedź. Za gładka jak na Manię. Powinna ją wydusić z siebie z jąkaniem, sprawa jest, bądź co bądź, delikatna. Mania też. Widocznie jednak przesadzam jak zwykle i wyolbrzymiam krasnoludkowe sprawy. A rzeczywistość pomału klaruje się sama. Przede wszystkim Nowa jak jeden mąż szaleje w wiosennych przedświątecznych porządkach. Na płotach zawisły pierzyny, poduchy, po- 174 duszki i poduszeczki, kilimy, kapy, licho wie co jeszcze; a rzecz w i by nie tylko wywietrzyć po zimie, ale i zadziwić sąsiadki ilością. Wyc się więc z kufrów, szaf, przepastnych szuflad i zapomnianych z; mar-ków wszystko, co może świadczyć o zamożności; nawet stary i nat po babce, długą poduszkę — becik Józka, Staśka, Zdziśka, któ dawno sypnęły się pierwsze wąsy; z podłóg ściąga chodniki, z ką wywleka chusty i rozłażące się ze starości zapaski. Wietrzenie-wyst trwa ze trzy dni, potem bogactwo znika, na podwórka i drogę wy< dzą dzieciaki i wyrostki z miotłami i grabiami w garściach. Gospod stają do bielenia obór, chlewów i stajen, do naprawy krzywo zawis w zawiasach drzwi, pochylonego płotu, wypaczonej bramy; gospc nie — do gruntownego sprzątania. Wreszcie któregoś ranka Nowa w słońcu jak panna młoda, wypucowana do połysku, na glanc. We Malinowski chodzi ponury jak noc, z hukiem zamyka drzwi, zara progiem strzyka śliną w bok i, rad nierad, rusza po żonę. Jedyne bru we wsi okna, to okna szkoły, nie da się zaprzeczyć. Przez cały poniedziałek i wtorek Wielkiego Tygodnia podziwi; nogi pani Malinowskiej i jej wychodzące spod zadartej spódnicy jecznie kolorowe, dyskretne szczegóły garderoby. Woźny trzyma < binę, odgania chłopaków i Serdeńkę, który „akurat" co przecho i chce zapytać, jak idzie robota. Malinowska chichocze, Malinov puszcza drabinę; halka, spódnica, nogi i cała reszta wpadają w ran na „akurat co" stojącego na dole Serdeńki. Wybucha skandal; rowniczka, zwabiona wrzaskiem, prosi Serdeńkę do siebie. Malinow kończy myć ostatnie okno, Malinowski dochodzi pomału do rów wagi. Szyby w szkole przejrzały na oczy (poetyckie określenie Batc wej), co z tego, kiedy iluzja trwa dopóty, dopóki nie pokaże się słoi „Witryaże" — zachwyca się obłudnie Serdeńko patrząc na podejrz rozmaziska burych cieni. Bożenka maluje pisanki. Ma na to dziesręć i jeden sposobów. Si© obok zagapiona, próbuję sama, nic z tego. Niby podobne, a jednak innego. Kapituhiję więc pokornie i poprzestaję na czynnościach i nieś — przynieś — podaj — potrzymaj. Otrzymuję za to w prezer trzy najpiękniejsze jajka (wszystkie są doskonale wspaniałe) i trzy brz sze (nie ma takich). Mam więc i ja święta w mieszkaniu. We środę jedziemy we dwie do pani Wilgoń. 1 ' Staruszka poznaje nas od razu, ale nie ma siły ani chęci na rozmowę. Czy jest gorzej? — pyta w kącie Bożenka nachyloną^ nad grubą chorą pielęgniarkę. Ta wzrusza ramionami. Syn był —mówi — z wnuczką. Wasza babcia się wzruszyła i tyle. Zmęczenie. Co byście chciały, wiek. Minie pomału, tylko dajcie iei spokój Siedzimy więc obok i patrzymy. Pani Wilgoń po półgodzinie porusza głową i uśmiecha się. — Hubert był — szepcze. — I Janka. Dobre dzieci. Wy też. Zabiorą mnie do domu. Nie przychodźcie już tutaj, nie trzeba. Jutro zabiorą. Patrzymy na pielęgniarkę. Udaje, że nic nie słyszała. — Jutro — powtarza pani Wilgoń i zamyka oczy. Wstajemy. Ociągam się z wyjmowaniem podarunków — pisanek (jesteś młodsza, smarkata w sam raz do wręczania kwiatków — zarządziła jeszcze wczoraj Modrzyńska), ale nie uda mi się o nich „zapomnieć". Składamy więc chorym życzenia i wychodzimy niezgrabnie, żegnane ich łzawymi podziękowaniami. Azalia na szafce pani Wilgoń zostaje sama, nawet przez nią nie zauważona. To nic. Może we śnie staruszka poczuje jej delikatny wiosenny zapach. A może jej się przyśni. Chora spod okna woła za nami rozedrganym z przejęcia głosem. — Moje panie, miłe moje, słuchajcie, jutro mam badanie, ważne, powiedzieli, co to będzie, jak myślicie, co będzie? Chuda, z przykrytymi gazą nogami, patrzy na nas w milczeniu. Na ulicy dławimy się z ulgą wilgotnym, zimnym powietrzem. — Co teraz? — pyta Modrzyńska. — Nie wiem. Co pani chce? — Oddychać. Oddychamy zatem. Nawet kupujemy to i owo. Zaraz potem dogania nas zmierzch. W autobusie, wciśnięte w kąt, popychane i poszturchiwane, nie odzywamy się do siebie całą drogę. Na przystanku w lesie nikt tym razem nie czeka. Od czwartku szkoła cichnie^ Mania wyjeżdża świtkiem, żegna się z nami serdecznie, myślami nieobecna, już gdzieś tam, w Domu. Bożenka... Nie śmiem pytać. Zostaję — komunikuje beznamiętnie. — Nie będzie w tym roku żadnego Zakopanego. Uszy do góry, Marianno, zrobimy sobie we dwie święta, że hej! I robimy. Ona dyryguje, ja znów jestem Wynieś — Przynieś. W ra- 176 dosnym kołowrotku dobijamy do wieczora. Dzień miną kiedy. Sto dwudziesty raz wsadzam nos w brytfankę z cias i miski, wszędzie, gdzie nie trzeba. Bożenka prycha ze złe lenia; tego i tego jest równo po pół. Uciecha trwa do punku. Piątek był zawsze niedobryn go nie lubi nawet nie wchodząc w przyczynę niechęci. Mi czarny. Rano przed szkołę zajechała ciężarówka. Wysiać obcy człowiek i nasz Malinowski. Tego — zaczął niepe w bok, jakby dostał zeza, ale Bożenka skwitowała kró A potem kazała mi iść „stąd" i poczekać. Nie chciałam, wi siebie jak oporne cielę i powiedziała, po co przyjęci zabroniwszy ruszać się na krok. Nie ruszyłam się. Od dziś czuje się bokser po nokaucie. Właśnie tak. Paskudnie. P tarzyno, nie teraz, może później... Bożenka pomaga mi się pozbierać i zrozumieć. Nie u ani jedno, ani drugie. Jestem, wyjątkowo tępa. Ona, mądr nie rezygnuje. Nie płacz, Wandziu, nie rycz, Marianno — n wie. Około południa każe mi się ubierać. Szybciej — Ł Dobrze, może być. Dokąd idziemy czy jedziemy — niew W autobusie wciska mi w rękę niebieską kopertę. — Masz, czytaj. Na dworcu kolejki EKD przy Chałubińskiego przesia chybotliwego w niespiesznym biegu żółto-niebieskiego wi żenka patrzy obojętnie w okno, nie istnieje dla niej tak s sapiące vis a vis — pan w andersowskim berecie nasunięt z nosem w płachcie gazety — i wymalowana, spocona dam w ramionach, gniotąca nam kolana torbą wypchaną ch} Bożenka odzywa się dwa razy: na przystanku Reduta Orc to tutaj „nam strzelać nie kazano" w trzydziestym pierws (przyjeżdżałam tu kiedyś na bardzo smutne praktyki). I 1 Nie rozumiem, o jakich praktykach mówi, jest sfinksem o niej, co nic. Na następnym przystanku wysiadamy. Tera pieszo — objaśnia krótko — to niedaleko. Dom stoi przy bocznej ulicy, wśród sosen, resztce dawn wysokim ogrodzeniem z siatki pomalowanej na niebieskc innej farby?) W rogu strzelają w oszołomione niebo tr żeliwne, a może betonowe, tulipany, pokryte soczyście kan lenią. Rozchylone „płatki" najwyższego kwiatu sięgają piętra domu. Koszmarne — chce się rzec, ale oczywiście to głupstwo. Bożenka wzruszy tylko ramionami i powie o dobrych intencjach projektanta i planach zagospodarowania ośrodka własnym przemysłem. Cała nadzieja w wierze, że mieszkańcy przywykli do widoku i może już im nie przeszkadza. Od bramy do budynku prowadzi wysypana żwirem dróżka. Drzwi na dole są zamknięte, ale po naciśnięciu dzwonka otwierają się zaraz. Za nimi na wprost schody. Szerokie, strome, bardzo wysokie; przypominają filmy z wnętrzami bogatych angielskich domów-pała-ców. W filmach po takich schodach idą nieśmiałe, zagubione w świecie, biedne, ale piękne Kopciuszki, które potem zostają szczęśliwymi narzeczonymi szlachetnych i przystojnych Ich Wysokości. Potykam się, oczywiście, co nie zdarza się nigdy żadnej wchodzącej schodami w górę sierotce z filmu, i życząc tym tutaj wszystkiego najlepszego, a sobie więcej rozumu i zręczności, niepewnie staję na szczycie, za plecami Bożenki i przed mosiężną tabliczką z napisem: kierownik B. Witek. Pani B. Witek ma kościuszkowski profil, krótko obcięte nastroszone włosy, jest bardzo elegancka, pachnąca i uprzejma. Tak, oczywiście, zgadza się, tylko prosi dowody osobiste. Nie mam dowodu i wpadam w panikę, ale Modrzyńska w porę kopie mnie w kostkę i nie dopuszcza do kompromitacji. Jej dowód i legitymacja wystarczają. Czuję się jak świta towarzysząca, co jest zresztą zgodne z prawdą; pani kierownik B. Witek pozwala nam na spotkanie z Jadźką, ale musimy poczekać. Dziewczynka jest (tu zerknięcie w skomplikowany wykres) na badaniach lekarskich i psychologicznych, wróci za godzinę. Może chcemy porozmawiać z wychowawczynią? Przez ułamek sekundy trwam w oszołomieniu (pani Wilgoń tutaj ?), na szczęście udaje mi się nie wydać okrzyku, a jeszcze za chwilę przestawiam myśli na właściwy tor. Wychowawczyni Jadźki mieszka na terenie pogotowia. Rolę cicerone obejmuje, wezwana przez kierowniczkę, jakaś pani Halina (od prasowania odeszłam, te tutaj nie trafią ? — obrzuca nas tyleż niechętnym, co bacznym spojrzeniem — oględziny wypadają niekorzystnie) i, sapiąca i zła, prowadzi nas schodami, korytarzami, schodkami, w górę, dół i znów w górę, na któreś piętro i strych. Tutaj — kończy zwięźle swoją, nie wchodzącą w obowiązki służbowe, funkcję i znika, trzasnąwszy 178 z satysfakcją drzwiami. Zostajemy same na najautentyc; chu, wielkim, przewiewnym, z okrągłymi okienkami w chu, z belkami i sznurami tuż nad głową. W głębi pod ści skrzynie, masę skrzyń, złożono deski i stare, niewiadomeg graty. Ta baba zwariowała przyprowadzając nas tu, kie na litość boską, nikt nie boi się pożaru? — obie patrz cokolwiek niepewnie, z wypisanymi w oczach nie tylkc rycznymi zresztą, pytaniami. I w tej samej chwili dobii stosu desek odgłos otwieranych drzwi, smuga światła kurzony półmrok, jakiś cień przesłania smugę, a mło oddaleniem głos woła: — Jest tu kto? To prędzej, proszę, głowę mam moki Konsternacja po obydwu stronach. Przeprosiny. M jestem. Ręcznik na głowę, nie, podsuszę nad maszyn pięć minut, proszę poczekać. Rekwizyty i osoba znikaji drzwiami, zostajemy same — i wstyd przyznać, rozgląd chę. Pokój jak gołębnik pod niebem, wysoki, ciasny i wąs dziny dowiemy się, że to dawna służbowka; cały dom b; własnością jakichś bogatych przemysłowców, Belgów cj dwóch braci, stąd identyczny, bliźniaczy rozkład po obu: nej klatki schodowej. Pokój, ogólnie rzecz biorąc, fan ta tulny i „swój", „sawsiem ujutny" powiedziałaby pani W w nim na dłużej. Wielki tapczan po prawej stronie, z; grubą wełnianą narzutą z frędzlami, wełna jest supła; tkana, nad tapczanem jasne półki i książki, w głowach i lampką, budzikiem i radiem, dalej mały stolik, krzesło, stronie lustro, skrzynia i znów półki pełne książek, aż podłodze nieco wytarty, ale wciąż piękny dywanik. Nie pers? — denerwuję się swoją niewiedzą i nieprawdopod twem panny z mokrą głową. — Perski, a jakże — prychnęła po powrocie. — Prz zeurn jacyś tam eksperci od siedmiu złych boleści, kiedy r; biedą chciałam sprzedać ten przedpotopowy spadek (p ciła z Odessy w dziewiętnastym). Obejrzeli, powiedziel ręcznie tkany, bez wartości. Depczę więc za sprawiony Co zrobić, Katarzyno, nie można jej było nie słuchai o wszystkim szczegółowo, choć chaotycznie, najmniej, niestety, o Jadźce. Ale uczciwie przyznaję — nie zmarnowała danych jej do poznania dziewczynki trzech tygodni. Mała jest zdrowa, Agnieszka też (odwrócenie pojęć, u nas Małą była Agnieszka, jej „mała" — Jadżka), przechodzą badania dodatkowe, obie mają anemię, są znerwicowane, szczególnie starsza, młodsza opóźniona w rozwoju, to nie może być tylko zaniedbanie, nie sprawiają wielkich kłopotów, ale Jadżka ma konflikty z dziećmi, a poza tym jest bardzo zamknięta w sobie. Właściwie odzywa się tylko do Agnieszki... Niedobrze, w oczach Bożenki zapalają się podejrzane błyski, jest albo zła, albo zdenerwowana, co właściwie na jedno wychodzi. — Nie jest najgorzej — uspokaja dziewczyna. — Mamy tu przypadki tak skrajne, że te małe nie spędzają nam snu z powiek, zapewniam. — Śpi pani dobrze? — pyta wolno Bożenka. — Nie gorzej niż pani — rzuca ostro mokrogłowa i atmosfera robi się nagle nieprzyjemnie napięta. Patrzę na nie i wydaje mi się, że widzę jedną. Takaś mądra, Bożenko, a nie poznajesz, w tej obok siedzącej ciemnowłosej dziewczynie, wychowawczyni twojej Jadźki, siebie. To nic, że zewnętrznie różnicie się bardzo. Naprawdę jesteście takie same. Obie gorące, nieopanowane, gwałtowne w emocjach i reakcjach. Pamiętasz? Pomyliłaś wtedy w nocy karteczki z charakterystyką. Swoją przypięłaś mnie. Obie mrużycie tak samo oczy i obie wiecie na pewno, że macie rację. A gdzie jest między wami miejsce dla Jadźki? Znalazła je sobie sama. Obwarowane i swoje własne na chwilę. Nie chciała nas po prostu. Ani ciebie, ani mnie. „Nie pójdę, nie będę rozmawiać, nie chcę". Pani kierowniczka wycofała się taktownie i bezradnie, twój sobowtór zmiękł i darował ci urazę. Współczuła nam nawet. Tobie. Bo poniosłyśmy klęskę. Tak dotkliwą, że nawet ty nie myślałaś o tym, jak może się czuć zamknięta w ubikacji Jadżka, bo czułaś tylko przegraną. Bez słowa położyłaś na jakimś parapecie czy stole przygotowane dla dziewczynek prezenty. Nie powiedziałaś nikomu do widzenia. Ja musiałam próbować się uśmiechać do pań wychowawczyń, pani od prasowania, bo też przysyła i patrzyła na nas z jawną już niechęcią, do dzieci, kogoś jeszcze, do nich wszystkich stojących wokół nas obu, pod zamkniętymi na głucho drzwiami z wymalowaną lalką (dla dziewcząt). Ty zostawiłaś na poJu walki tamtą. Z nią będzie roz-180 mawiała Jadżka. Ona wysłucha kiedyś pierwsz) ki, nie ty... — Nie możemy się poddać, Marianno — — To nasza wina i należy pospłacać rachunki. ] Nie raz, słyszysz? Oto cała Bożenka. Słyszę i zgadzam się. XVII Śpię u niej, na rozkładanym fotelu-amerykan stał być na razie domem. Bogu dzięki, że wi< przy nim moje wszystkie problemy dziwnie zbl strasznego puste ściany, goła podłoga i chudy d zetach na płycie kuchennej, parapetach i w ' miała prawo zabrać wszystkie meble. Że tak i bez uprzedzenia? Nie musiała pamiętać o sm; czyć się z nią. Prawda, Katarzyno-Bożenko-J mogę więc usnąć, przewracam się z boku na twarda jak kamień, poręcze przeszkadzają i nab nach. Bożenka syczy w ciemność, że jeśli nie i skrzypieć, wyrzuci mnie z zimną krwią na dwć w kałużę albo na przechodzącego właśnie przei śpi, ona i ja. O siódmej rano wyruszam w drogę. Do ciot) żenka. Tłumaczyła mi cierpliwie od piątej trz} słowo, że postaram się zrozumieć. „Jeśli chcesz przy mnie musisz być, a we mnie". Pięknie. Kto rzyno ? Ja oczywiście nie pamiętam. To cytat z j czych przemówień Pacynki. Było ich tyle i tak wz jednym uchem. Teraz przepadło, nie odtworzysz Niestety, nie usatysfakcjonuję Bożenki. Po prc dobrze, że przyjechałam, czy nie. Ciotka powita n i e, bez zdziwienia, więc może dobrze. Wnioski Bożenka. W domu u ciotki bez zmian (do lidu eksmituję wujka!). Oni też tacy sami. Ciotka jakb ubyły jej jedne uszy do słuchania, a pozostałe, wi słowa. Kiedy już się dowiedziałam, kto się ożenił — wyszedł za mąż, kto umarł, kto się wzbogacił, a kto zszedł na psy, kto... kto... ruszyłam do Kaśki, („Zawsze cię tam wiatr gna".) Był południowy, ciepły, od rzeki. Wiosną, świętami i tym wiosennym wiatrem przesycone było całe miasto. Mówiłam dzień dobry co dwa kroki, co pięć musiałam się uśmiechać, ale nie była to pańszczyzna. W cukierni u madame Rozbickiej (taki miała szyld: Cukiernia Madame Rozbicka) kupiłam małego baranka z chorągiewką i źdźbłem paprotki, u Obrębowicza wiklinowy koszyczek. (Co wolisz, Katarzyno? Nic, zwariowałaś? Mam. — Ale to będzie za chwilę.) W „Radości" grali film z Lubow Orłową, na wystawie księgarni leżała Konopnicka z rysunkami Szancera i Martin Eden, reszta nieważna i obca; na ławce przy bramie domu, gdzie mieszkała Katarzyna, grzał w wiosennym słońcu stare kości gospodarz, pan Oleksiak. Jest — mruknął na moje „jak zdrowie?", wiedziałam, że chodzi o Kaśkę, nie o jego samopoczucie. Bez niego — dodał domyślnie i udał, że nie widzi reakcji wypisanej mi w okamgnieniu na niedyplomatycznej twarzy. Piekły z matką sernik w kuchni. Całe mieszkanie pachniało oszałamiająco smakowicie. — Dobrze, że jesteś, Siłaczko! (Katarzyna.) — Kiedy przyjechałaś? (Jej mama.) Najgorsze są pierwsze zdania i minuty, potem zawsze „jakoś jest". Wlazłyśmy we dwie w kąt za piecem w dużym pokoju i zaczęły zarzucać się ostatnimi wiadomościami z życiorysów. Moje były blade, w ogóle nudne, dałam więc spokój Kaśce i sobie; jej — imponujące sukcesami szkolnymi i rewelacyjnością. Pacynka postawiła jej piątkę na półrocze, pierwszy taki stopień w swoim profesorskim długim życiu, Kaśka otrzymała więc na dodatek, z racji ewenementu, książkę z dedykacją. Ałe nie to było najważniejsze: Alek wyjeżdża na studia do Moskwy! Do akademii wychowania fizycznego. I to dopiero jest bomba, co? — Rozstajecie się?! — Ano. Właśnie. W związku z tym nic z naszej wspólnej przyszłości nie będzie. Nie uważasz, że postąpił podle? Powiedziałam mu to. On, że jestem egoistka, że nie zdaję sobie sprawy z tego, co to dla niego znaczy, że przecież wróci, będzie pisał i że mam na niego czekać. Akurat! Ja będę Ofelią i Julią, on będzie latał za dziewczynami w międzynarodowym wydaniu. Płakałam jak głupia przez trzy dni, potem 182 przestałam. Było dobrze, teraz cześć. Nawet chodi ale to już nie to. Andrzej mówi (jaki Andrzej?), nie kojarzysz? że i tak pobiliśmy rekord. Wiesz, że ; należy do ciebie i Michała? W annałach zapiszą, chał... Nie wiedziałam. A potem zapytałam najłagodniej jej nie żal. — „Góralu..." — zaśpiewała. — Trochę żal. Z będzie. Kiedyś wróci, przyjedzie też na wakacje. ls piszę, tym bardziej że startuję na uniwersytet na i dziłam język ojców, Kielarskiego krew zalewa, daw; całe życie, teraz boi się, że okryję go hańbą, jeśli pac Tak jak ty Pacynkę... O, przepraszam! Nie szkodzi. Kaśka z impetem całuje mnie dwa pomniała) i przez chwilę bierzemy długi oddech. Katarzyna jest dorosła i mądra. Nie wiadomo, c nie. Śmieje się, udaje, że nic się nie stało. Tak c; zamknęło się dodatnio. Jutro znów będzie dzień. Wieczorem ciotka milczała. Wujek poszedł na m do siebie; albo grał tam do lustra w szachy, albo p cinki z gazet, kolekcjonuje różności, tematycznie, łiis ficznie bardzo rozbieżne. Albo po prostu chciał być t Ciotka gadatliwa, po raz tysięczny wspominają trudna do zniesienia, ciotka milcząca napawa lękier malna, przed burzą. Najpierw zaczęła nucić. Potem wzdychać, po westc konkluzja „no tak". Oddech i strzał. — Wiesz, że przez całe dziesięć lat myślałam, że Oniemiałam. Słowu „jego" towarzyszył ruch gło1 fitu. — Tak. Jego. Rozmawiamy nie jak ciotka z siost kobiety nie darzące się specjalnie uczuciem, więc n i to. On nie zaprzeczał, nie tłumaczył, nie bronił się. Nienawidzi mnie. Cieszył się z mojego nieszczęścia upokorzył choć w myślach. Ale nie jesteś jego cór ważne, tylko że nigdy nie daruję mu tych dziesi< Skąd się dowiedziałam, ciekawaś, co? Przez jego i potę. Napisała do mnie, a jakże, szlachetna siostrunia, on n.. Idał n\i listu. Nie zniszczył, :»ho(,val i zapomniał gdzie. A ja znalazłam po dziesięciu latach. Nigdy nie pisz zbędnych listów, nie pomogą nikomu. Najmniej tobie. Adresata mogą pomylić, przyjść za późno. Plamy i. ; ' -" ?' ' •? — Koniec. ni> uda się uprać. No, schował. Schował, głupiec, do starej wizytowej torebki babki, swojej matki. Nigdy jej nie nosiłam, niemodna, zresztą babki nie cierpiałam. Wiesz, że mówiłam do niej zawsze „pani", nie „mamo"? Tak właśnie, do samej śmierci. Pani, tylko pani. Kropka. Leżała na strychu w kufrze ze starzyzną. Torebka. A babka na cmentarzu. Ja załatwiałam pogrzeb. Ja, najgorsza synowa. Dziadówka.,,W jednej koszuli cię wziął" — krzyczała. „W trzech" — mówiłam i szłam płakać do sąsiadki. Głupia byłam, jeszcze wtedy płakałam. A do kufra zakradły się mole i przetrząsałam. Z torebki wypadły zbutwiałe papiery. Rozumiesz... Rozumiałam. Ciotka była kiedyś piękną kobietą. Jeszcze teraz widać resztki tej urody — włosy, oczy i zęby. No i ręce. Tak, i uszy. Nawet uszy. Wie o tym, zawsze podpina włosy wysoko. Uszy nie zeszpecone kolczykami, małe, doskonałego kształtu, przylegające płasko do głowy. Ręce niespokojne, niepewne, gotowe w każdej chwili odepchnąć. Niełatwe były te lata złej wiedzy. — Myślisz, że było mi łatwo? Nie, ani z nim, ani z tobą. Dzieci płacą za winy rodziców, miałam cię kochać za żółć, jaką mnie za twoim pośrednictwem nakarmiono? Jutro pierwszy raz podzielę się z tobą jajkiem bez wrażenia, że wkładam do ust truciznę. Darowałam wszystko. Tobie i jej, gdziekolwiek jest. Jemu nie. Nie! A twoja matka, moja siostra, była bardzo głupia. Dobranoc. Śpij dobrze, tu już nie ma upiorów. Nie usatysfakcjonuję więc Bożenki. I nie potrafię spać dobrze w tamtym domu. Biedna ciotka! Jestem tak zmęczona, że nie mam siły nawet myśleć. Jaka szkoda, że nie mam właściwości Ani Zają-cówny — ucieczki w sen. Co mnie zmęczyło, Katarzyno? Niepewność. Nie umiem jak ty odradzać się na nowo po trzech dniach żałoby. Ponoszę ją trochę, jeśli pozwolicie. Dyskretną, oczywiście. Twój spokój i nonszalancja (słowo młodości mojej matki) bardzo mi zaimponowały. Zarzucę je na wierzch, na swoją nową sukienkę. Szara wełna, pierwszorzędny gatunek, powiedział pan sprzedawca z działu resztek, niech się dobrze nosi. Kołnierzyk i mankiety wydłubała mi pracowicie 184 w czynie społecznym Bożenka. Za szczery zachw Lodzi. A moje co? Radosne przyszywanie i wyg Wracam do Nowej w świąteczne, Wielkoniec dzieliłam się z ciotką jajkiem. Tak wyszło. Wi dzinną uroczystość i zniknął, ciotka zamknęła si w żalu i urazie. „I że będę cię kochać aż do śmi -kogo widzieć, nie mówiąc już o miłości. Fotograf dawno, podobnie jak obrączka z wujka ręki, ter; bumu ostatnie zdjęcie i odcięła wujka staranni* papierową śmierć. Wrzuciła pod kuchnię. Ten gi Poprzedni również. Album położyła na kolan; w swej prostocie remanent uczuć. To na podłóg słyszała nawet mojego „do widzenia, ciociu". E Pociąg był pusty, wszystkie okna czekały, b Konduktor nie sprawdzał biletów. Pojechałam dłużej — tym lepiej. Nie spieszyło mi się. Do swoi ścian i Bożenki trochę, do marszu długą drogą domów — nie. Bożenka nie czekała. Wierzyła. — Więc jednak? — powiedziała tylko. Wyjęłam z torby cukrowego baranka z chorą źdźbłem paprotki i koszyczek wiklinowy od Obr się. — Kaśka nie chciała — przyznałam uczciwie, jestem taka dobra. — Miała prawo wyboru — u Baranek stanął na honorowym miejscu, w sam} nego półmiska, do koszyczka weszły aż cztery pi — Życzę ci, Marianno... — podeszła do mnie 1 — Życzę pani, Bożenko... — odpowiedziałam. Parę dni po świętach listonosz przyniósł do szk Jadźka napisała tak: „Pani Modrzyńskiej i pani Kierowniczce i par kiego najlepszego z Okazji Świąt z Agnieszką. Je steśmy zdrowe. Co słychać w Nowej i w szkole. U słychać. Niech się panie nie gniewają i zapomną bc Jadwiga". -, Bożenka schowała kartkę do szuflady i spytała od niechcenia, czy nie zmieniłam zdania i chcę jechać z nią do „tego" Pogotowia Opiekuńczego. Chciałam. Wkrótce potem do życzeń przyłączyła się Szymańczykowa. Zrobiła Bożence awanturę przed sklepem, na drodze pełnej ludzi czekających na wóz dowożący chleb do wsi. Podobno ten i ów chciał powstrzymać miotającą gromy na Modrzyńską, szkołę i cały świat rozhisteryzowaną kobietę, ale bez użycia siły było to niemożliwe. Zresztą Bożena zabroniła. W domu wzięła jakiś proszek, nie chciała nic mówić i zamknęła drzwi na klucz. Postałyśmy, Mańka wykręciła się na pięcie, ja powlokłam po schodach na górę. Śpię na rozkładanym fotelu Bożenki, pożyczyła mi go „prawie na zawsze" — mam używać, póki czegoś nie kupię. Bagatela. Nic, spróbuję kiedyś na raty. Tymczasem mebluję salon i zdaję celująco egzaminy z architektury wnętrz. Dwie ławki szkolne to stół, dwa krzesła znaczą dwa krzesła, półkę zrobił Serdeńko, pocięte stare prześcieradło Mani obszyła błyskawiczną okrętką Boźenka, sznurek wciągnęłam ja. Zasłonka marszczy się pięknie, tylko z jednej strony wystaje spod niej rączka patelni, z drugiej ucho od garnka, ale to co. Drobiazgi. Szafę znalazłyśmy na strychu. Prawie całą, nie licząc braku nóg, szuflad i tylnej ściany. Dziury po szufladach zakryłyśmy falbankami, braku tyłu nie widać. Tyle że stać toto równo nie chce i co jakiś czas z przeraźliwym skrzypieniem przechyla się rozpaczliwie na bok. Za pierwszym razem zostawiłam cały mebel na Mani ramieniu, lecąc z krzykiem po Serdeńkę. Przyszedł Malinowski, oczywiście powiedział, że „się zrobi", oczywiście nie wiedział, „co skrzypi", oczywiście wycofał się w ukłonie. Mania zabrała ramię. Szafa stała. Chybotnęła się za minutę, przetrzymałyśmy — nie runęła. Od tamtej pory traktuję ją jak Wańkę-Wstańkę i mam spokój. Malinowski też. Tyle że dodatkowo, dla uciszenia targanego widać wątpliwościami serca, przyniósł znaleziony Bóg wie gdzie stolik-cudak, prawie stylowy, empire. Malutki, w sam raz we wnękę między ścianą a kominem. „Luz nieduży. Może być". — Postawił i poszedł. Mój ostatni antyk drgnął i przechylił się w prawo. W stronę szafy. W takie apartamenty ma zjechać Katarzyna. Rozchoruje się z niesmaku i zastygnie w politowaniu. I gdzie ją położyć spać? 186 Mania, szlachetna, ofiarowuje klucz od mieszk dobrych rad „Jak przyjmować gości, czyli dom o Próbujemy rozweselić Bożenkę. Skutek jest, choć na głowie stajemy, żeby wiedziała, że jesteśmy pominą sobie, jak ją „zupełnie niedawno" ochłap do głowy zmotoryzowani Klimczakowie. Tabun d: wiat, rzecz jasna — siedział z nosami rozpłaszcz „taryfy" i śmiał się od ucha do ucha, kiedy stanęh tem we włosach, w oczach i kieszeniach palta. I emocje spotkania z Woźniakową. „Nogi ma pai a w ogóle co to za nogi". A najlepsze przede mną jak ona się dowie, że Jurek zostanie na drugi rok? postawię mu dwójkę z polskiego! — Niemądre jesteście — studzi nas Bożenka. — Katarzyna przyjechała w sobotę. Zwyczajną, jedn; siącu. Kiedy błoto na drodze wyschło, tarniny i < rowach zaczynały nieśmiało kwitnąć, a bocian na Batorego przymierzał dziób do zwycięskiego klekot stanie ojcem. Hieniuś zadzierał głowę wysoko do góry, sam zro kunsztowne architektonicznie gniazdo; gdyby pani mi, żądałaby gromko piątki dla Hieniusia z prac ręa przyrody i sprawowania. Hieniuś ani zauważył, kiec całe szczęście; odkąd wpadł na Marcina, wychodząceg ną furtką ze szkoły, pogwizduje na mój widok i uśmie Ani piśnie jednak, boi się, że Marcin zniesie go z { za plotki i donosicielstwo; co pogwizduje jednak pi gwizduje. No nic, niedługo. Katarzyna przyjechała o pociąg wcześniej, niż pow lakonicznej zapowiedzi na kartce z główką Heler go. Może to i profanacja wielkiej sztuki, ale Helenk; Małą — Agnieszkę Jadźki. Bożenka mówi to samo, jest. Że przyjechała wcześniej, spotkałyśmy się w pół < Dziwne jest widzieć kogoś swojego, oddalonego o ki długiej kresze szosy i tak iść mu naprzeciw i iść. Człowiek uśmiecha się jak głupi, coś nawet mówi, gestykuluje, a właściwie robi to do siebie, bo tamten nie widzi nic poza niewyraźną sylwetką, potem dopiero coraz bliższą, jeszcze zamazaną postacią .i twarzą; wreszcie już. Można krzyknąć i usłyszeć odpowiedź. Kaśka targała dużą torbę i pęczek rzodkiewek owiniętych w gazetę. Kupiła na dworcu, jakaś baba sprzedawała; myślała, że się przydadzą. (Kobieto, a skąd ja wiem, co ty masz! Wzięłam na wszelki wypadek i już.) W torbie była piżama, trzy książki, zeszyt do historii (masz pojęcie, jak się boję matury?!), kapcie, szczoteczka do zębów i poduszka. (Nie zwariowałam, mama mówi — weź, wiadomo na czym będziesz tam spać? W razie czego oprzesz głowę na stole i już.) Niosłyśmy torbę za uszy i gadały. Kaśka łaskawie pozwala sobie tłumaczyć i pokazywać to i owo, nawet udaje, że jest co. Przed zakrętem odwraca głowę do tyłu: — To my idziemy aż stamtąd? Daleko jeszcze? (Ho, ho, daleko.) Stwierdza wobec tego, że miesiąc, nie daj Boże dwa takiego zesłania i wyskoczą mi murowane żylaki. Pamiętasz murowane samochody Leontyny? — spytałyśmy chórem. Dzieci nawinęło się przed oczy z pięcioro, za godzinę cała Nowa będzie wiedziała, że Marianna ma gościa, „jakąś tam jedną taką". I już mogę trochę triumfalnie, trochę ze strachem, wprowadzać Kaśkę do szkoły. I do siebie. — Nie! — krzyczy Kaśka stając w otwartych drzwiach. Nie umiem zanalizować barwy tego wykrzyknika. Może oznaczać wszystko. — Nawet we śnie nie widziałam takiego czegoś. Ta szafa z falbankami jest nieprawdopodobna! Waga, marnujesz się, powinnaś być scenografem albo co? I te patyki na ścianach! Niech usiądę... Usiadła. Nie chciała myć rąk ani pić, obeszła przyległości, podziwiała widok z okna kuchni, prychnęła nad wielkością wanny, jęknęła nad rewelacją spiżarni i na zasadzie odruchu warunkowego Pawiowa zażądała jeść. — To z wrażenia — uzupełniła. — Zawsze po silnych emocjach mój żołądek odczuwa potrzebę działania. — Zrujnuje mnie to kiedyś i zepsuje figurę. Na uroczysty obiad był cały konglomerat dań. Na deser zjadłyśmy kanapki włożone przezornie do przepastnej torby przez Kaśki mamę, zimne racuchy z wczorajszej kolacji Maryśki i popiły to litrem kisielu. Spojrzałyśmy na siebie i jęknęły. Kaśce zamgliły się przejedzeniu chce pospać „minutkę". — Ale nie dziś — oświadczyła stanowczo. — T< Prowadź, generale. Życzyła sobie obejrzeć nawet strych. I piwnice. Na łyśmy trochę, pogrzebały w gratach (wszystko do nic się na nic — orzekła autorytatywnie), w kotłowni na deńce wody i rozwaliły ułożone w stożek drewka, w niły małą mysz, bardziej przerażoną od nas, zagub Wróciłyśmy po godzinie. Po dwóch! — Waga... — popatrzyła spod przymrużonych — Wiesz, co ci powiem... , — Co? — A nic. Zdaje się, że to nie miał być komplement. — Ta twoja kierowniczka — zaczęła po chwili i rzyna — ona cię lubi? — Chyba nie. Zresztą co tu jest do lubienia. Jesl ma swoje problemy i koniec. Naraziłam jej się kilka — A ta Modrzyńska? ; — Ja ją lubię. ?-,,-. — Pytam, czy ona! ,.;,ł.-,-;, — Nie wiem. To dorosła, mądra kobieta. — Nie można z tobą rozmawiać! — zdeiicrwoi — Dobrze ci tu czy nie? t — Pisałam przecież. , ? — Pisałaś! Raz tak, raz siak. Na dwoje babka wri — Właśnie tak jest. — A dalej? — Nie wiem. Jeszcze. W wakacje zdecyduję czasu. , . . - ,'? — A co robisz? ? — Myślę. — I co? — Nic. Kaśka wzrusza ramionami. Jest zła. Żeby zmienić : do kufra pani kierowniczki, on jeden został po katak 188 nia. Katarzyna oczywiście jęczy ze zdumienia i zachwytu i na długo siadamy obok książek wyrzuconych co do jednej na podłogę. Wybiera antologię poezji z lat dwudziestych („Panowie bracia! dalej na konie! Daleko mamy pohasać. Tam w owej stronie, gdzie łuna płonie, tam, tam będziemy popasać"...), pierwszy tom Szujskiego, romans Tet-majera i Dzikuskę Zarzyckiej (niech pęknę!), Słówka Boya, Zoli Wszystko dla pań oraz Życie pszczół Maeterlincka. — Matko najrozmaitsza! — wzdycha urzeczona. — Czego tu nie ma! A toto co? — Pornografia we francuskim wydaniu. — Nie?! I ty to czytałaś? — Niestety. Nie znam języka. — No, a obrazki? — Też nie. — Święta dziewico! Nie?! Dlaczego? — Nie mam pojęcia. Przegapiłam albo moja zmarła, obecnie w niebie, babcia strzegła. No i ksiądz Chlebowicz zasłużył się. Pamiętasz jego kazania na mszach szkolnych? „Jeżeli chcesz zgrzeszyć, bo myślisz, że grzech jest słodki, nie całuj chłopaka, a weź cukierek. Nie masz pod ręką, ściągnij matce kostkę cukru. I słodko ci będzie w gębie, i grzechu nie popełnisz". Słodki starowina! Albo: „Nie pomógł cukierek, widać głupsza jesteś, niż myślisz. Pan Bóg nie za głupotę jednak karze, głupota nie grzech, weź tedy książkę z reprodukcjami dobrych mistrzów, popatrz na piękno boże, choć nagie, na Michała Anioła, na Ingresa, Maneta, nawet na Goyę, niech mu tam..." — Pamiętam też co innego — przerywa z krótkim prychnięciem Katarzyna. — Nasz spacer do którejś tam godziny pod murem szpitala tam i z powrotem, kiedy zgłębiałyśmy tajemnicę narodzin. Zastanawiałyśmy się i zastanawiały, którędy wydostałyśmy się na świat i po długich rozważaniach doszły do wniosku, że pępkiem! Jak mówiłam o tym Alkowi, ryczał ze śmiechu. W której byłyście klasie? — wykrztusił wreszcie. — W siódmej — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. — Ja w siódmej, Wanda w ósmej. — Omal nie zemdlał. — Gęsi! — piał z zachwytu. — Mniszki średniowieczne! Debilki z piątkami z przyrody! Idiotki ślepe! Święte kabotynki! Pamiętam. Ale nie tylko my byłyśmy winne. Całe wychowujące nas pokolenie ciotek, matek i babek, wszystkie „uczciwe" domy z naszego 190 małego miasteczka. Skromne, pobożne i pełne łucja nadeszła z epoką radia i pierwszym kios ciem kina i wieczornymi (raz w miesiącu) speki wego. Nagle w „raz-dwa-trzy lata" i żadna 2 stek nie prowadziłaby takiej spekulatywnej rozi czu na amatorskim przedstawieniu na imienin — Pamiętasz — rozmarzyła się nie wiedzie jakie głupie byłyśmy? A nasi chłopcy? Słyszą Albo zapalił papierosa? Jeżeli klęli i palili, t Kiedy Waldek z jedenastej (ja byłam wtedy w ó w szatni w policzek, myślałam, że zaraz pój były czasy! Pakujemy książki z powrotem do kufra. Fr Nie żeby odpędzić pokusę, ale niech leży, gdzie — Myślisz, że kierowniczka? — patrzy poc — Myślę, że kierowniczek. — Fe! Brzydkie podejrzenie. A zresztą żale; Boya, Sobieskiego listy do Marysieńki i jako wajmy, nogi mi ścierpły. Idziemy spać do Maryśki piętnaście po trzecie nie świtać. Katarzyna zastyga nad kryształami, tryptykiem, mnie martwi co innego. Co zrobić, wraca rano z Romanem i wcale nie chcę, żel przeprowadzką na górę. Cała nadzieja w kogui wrażliwych uszach. — To nie zasłaniaj okna — radzi Katarzyn — A jak kto zajrzy? — Prawda. Kładziemy się zgodnie na jednej dużej podt Rano mała leży na podłodze, Kaśka śpi z broc w słup, ja „do góry nogami", z piętami na jej ra pod głową. — Zobacz, sadystko — jęczy Katarzyna. -wstydu! Lunatyczka! Nie wiem nic i nic nie pamiętam. Wyciągnęła] głowy i pomaszerowałam na drugą stronę tap< — A mówią, że wiejskie powietrze dobrze wpływa na zdrowie. Bzdura — zamyka kwestię Katarzyna i nie chce słuchać żadnych mętnych tłumaczeń. Po śniadaniu wybiera się na oglądanie wsi. — Koniecznie? — stękam. — To ciebie obejrzą od pięt do czubka głowy dziesięć razy wszyscy, jak jeden mąż. — I na zdrowie. Mnie nie przeszkadza. Ja ich też. Masz obiekcje? Niewielkie. Ale może woli iść do lasu? Do lasu w żadnym wypadku. Za daleko i po co? — Po nic — powiedziałam potulnie. Kaśce podobał się staw z nurkującymi kaczkami, lipowa aleja prowadząca do dawnego majątku i stara kuźnia Milczarka. Na kolorowy płot Podsiadłych i dom Klimczaków ani chciała spojrzeć. Sklepik Olszewskiej i tablica z ogłoszeniami obok wzbudziły w niej „odruchy wyjątkowo silnej agresji zwalczone wyłącznie dzięki odebranemu starannemu wychowanium. Ohyda" — powiedziała krótko, choć z przesadą, bo można było wytrzymać. W drodze powrotnej zdenerwowała się raz jeszcze. — Zwariować można, bez przerwy do kogoś mówisz, dziewczyny chichoczą jak głupie i szepczą, chłopaki gwiżdżą i skąd tu tyle psów? Żadne ze stwierdzeń i pytań nie wymagało komentarzy ni odpowiedzi. Były czystą recytacją i odrzuceniem Nowej. — Jak ty tu wytrzymujesz? — głos podniósł się wyżej, co było oznaką uintensywnienia doznań. — Świat deskami zabity. Nogi zedrzesz biegając kiłometrami. Butów szkoda. Z tych tutaj nie będzie żadnej Kalergis ani Norwida. Chodźmy! Co zrobimy na obiad? Pijana jestem powietrzem. Ot i Katarzyna. Przed trzecią zaczęła się zbierać. Zostawiła poduszkę (mama ci dała w prezencie, wygłupiałam się z tym spaniem na stole) i wszystkie książki wybrane z kufra kierowniczki. Przypomniała sobie o nich dopiero gdzieś w połowie drogi. Następnym razem! — machnęła ręką. Obie wiedziałyśmy, że drugiego razu nie będzie. — Wiesz — powiedziała nagle, kiedy już z biletem w ręce stała na peronie, zerkając raz po raz, czy nie widać pociągu — wczoraj, gdy się wybierałam do ciebie, moja mama powiedziała, że cały ten wyjazd, to kaprys, nic więcej, i że... 192 Zmieszałam się jak głupia i nic na to nie A zrobiłam to tak dokładnie, że zgubiłam ciąg dal: dym razie jego bliższy sens. Coś było jeszcze o Poi że mama Katarzyny aprobowała bliższe z nią konta nie życia od strony nicowanych palt i cerowany jeszcze nie zaszkodziło, a jej, Katarzynie, może na1 rzyć oczy. Moje, choć otwarte, były widocznie dziwne, bo wiła w powietrzu nagłą kropkę. Niestety, pociąg nie chciał miłosiernie nadjechać, już tym razem we dwie, robić dobrą minę do złej i czuła Katarzyna. Może ulgę, może trochę żalu? Wi Tak się wchodzi w dorosłe życie. Traci pierwsze m i nie umie się przejść nad tym do porządku dzienneg Marianno, mówiłam, kopiąc kamyki w drodze do szl miesięcy, rok, dwa i nie będziesz zieloną nowicjusz Zdasz wstępne egzaminy, niechby nawet na trójkę z pójdzie Jepiej. Nauczysz się nie rozpraszać uwagi i ma głupstwa, przyswajanie zbędnych wiadomości, obc balastem czasu przeszłego, pozbędziesz się naiwnych re; odpowiedni słownik i sposób bycia. Tak już jest, że n chałów, Katarzyn i Wag. Minie też Marianna, jakiejś _; siąte wcielenie, a wszystko, co przeżyjesz, zrobi wreszc wieka na jego (oby) prawdziwy obraz i podobieństw czasem niedostateczny — Wanda Górska. Bożenka czekała z herbatą i Marcinem. — Smutno nam było, Marianno, bez ciebie — powied czasownika w liczbie mnogiej. — Opowiadaj, jeśli chces Nie zbijaliśmy bąków i należy nam się nagroda. Marcin fizykę i zbiór zadań z matematyki. Pomożesz mu w hist( Chodzi tylko o przepytanie, taki wstępny egzamin. Jeszcze jeden do egzaminowania. A niech tam. — Z przyrody jest lepszy od nas obu — zachwala go jakby był świeżą bułką. — Szkoda, że z tego nigdzie nie b W przerwach, między konstrukcjami wielokątów foremny procentów na ułamki, opowiadał mi różności. Fantastyc 13 — Stopniowanie nieregularne na przykład taka świstunka... Wiesz, to nasz pospolity ptak leśny, najłatwiej spotkać ją właśnie teraz, w czasie przelotów wiosennych, a ja nic o niej nie wiedziałam! Ugania się wśród gałęzi i krzewów, śpiewając pięknie w locie — na zakończenie zwrotki wydaje długi świst i od tego pochodzi jej nazwa. Marcin mówi, że łatwo ją poznać. Jest nieduża, nie ma więcej niż dziesięć, dwanaście centymetrów długości, grzbiet ma oliwkowozielony, brzuszek pod spodem biały, szyję i boki główki żółte. Ładna, prawda? Musimy, Marianno, iść do lasu. Wstyd, żeby... — Święty Franciszku, módl się za nami — mówię wcale nie pobożnie. Siostrzyczko świstunko, witaj w Nowej. Marcin blednie. Bożenka zastyga na moment z otwartymi ustami. Krew napływa jej do twarzy; są oboje jak flagi narodowe: biało-czer-woni. W oczach zapalają jej się ognie. To nie żal, Marianno, żal oczy ćmi i otępia, nie daj się zwariować, to nie smutek. Te błyski są złe, fajerwerk sztucznych ogni na święto obok flag. — A sikorka czubatka jest mniejsza od wróbla. Bardzo lubi towarzystwo sikorki sosnówki i mysikrólika. Leśnych spacerowiczów nie. Ale co tam, zaraz dołączę, tylko zmienię buty. Pa. Wychodzę, zamykając za sobą przesadnie cicho drzwi. Potem, już na górze, te swoje, dokładnie dwa razy, na klucz. Wreszcie spokój i sama. Do diabła z nimi, z Katarzyną i Marianną. Do diabła. To się nazywa działać wbrew sobie. Żeby, broń Boże, nikt nie zauważył, że się wzruszyłaś. Masz chęć po prostu uścisnąć Bożenkę i uśmiechnąć się do Marcina, ale nie zrobisz tego, wstyd. Lepiej ich uderzyć. Przy okazji i siebie, ale to już koszta własne. Udało się wyjść, nim przestałaś być mocna. Bo teraz już nie jesteś, co? Chcesz do nich, na dół, ślepną ci oczy od łez, ale nie zejdziesz. Jeszcze tyle w tobie przyzwoitości, że wiesz, że to, co zrobiłaś, jest wstrętne. Żałuję — usprawiedliwiasz się na gwałt. No i co z tego dla nich? Mała Jadźka ma więcej cywilnej odwagi od ciebie. Przestraszyła się wzruszenia i zamknęła w ubikacji, ale potem napisała „nie będę więcej". Ty nie napiszesz i nie powiesz „przepraszam". Powiesz: — dzień dobry — i odpowiesz na dzień dobry. Co będzie jednak, jak cię nie zauważą? Byli lepsi ode mnie, dorośli i mądrzy. Zauważyli. To, że reakcje na bodźce bywają czasem nieprawidłowe i niewspółmiernie do nich silne. 194 bo ktoś do nich nie dorasta. Zdaje mu się, że coś wie. Spada nagle, z pieca na łeb, z pewności w zwątpienie. H przyprawia go o zawrót głowy. Pokornie więc i niezdai ziemię i prosi, by zechciała „poczekać", nie kołysać s i nie wirować, póki nie dojdzie do siebie. Nie znajdzi stanie o własnych siłach. Czuję się paskudnie. Nie śmiem patrzeć na Bożenkf widziałam od wieków. Wieczorami, żeby nie myśleć, sp siatki ćwiczeń, prac domowych i klasowych zadań, opr pekty tak, jakby miały być wysłane do czytania samer strowi oświaty, produkuję metry kwadratowe pomocy tablice syntetyczne z różnych przedmiotów z rysunkai i opisami. Pani kierowniczka niczego nie dostrzega, ale niej ta radosna twórczość, a dla mnie. Mania radzi zast co marnować tyle energii i czasu, wyganiam ją — „nie i działam dalej. Całe ściany pozawieszane, zeszyty sprawc niej linijki. Co teraz? Rzucam się na pytania do egzamin rówce. Pomagam i tłumaczę, przeciągam zajęcia nieraz o s Nie protestują, są nawet wdzięczni i po raz pierwszy po1 nie przychodzi. Wolno mu. Te ostatnie trzy tygodnie na powtórzenie materiału. Jeżeli woli uczyć się w donu XVIII / Wieczorem, pierwszego z wielkich dni, zjawiają się, un jęci; na schodach nie popychają się, w klasach nie kłę wycierają buty, mówią szeptem. Są ogoleni, ostrzyżen Bożena rusza raz i drugi nozdrzami, tyle tylko, dalej ani d czyny były u fryzjera, Wacek włożył krawat, Małinowski i i ślubny garnitur. Heniek Wójcik wystąpił w czerwony] cowskich niedzielnych spodniach — bryczesach. Czarni; życzył chyba od brata, czyści je teraz bezustannie chusti rowniczka mruczy „wystarczy, Heniu, są w sam raz". Z< czenie przechodzi w gardłowy nieartykułowany odgłos — cza Aleksander Małek we fraku. „Nie wolno się uśmiec tamy w oczach kierowniczki. Na litość boską — szepcze IV pod ławką. Szept wydobywa się bez udziału ust, Mania jest brzucho-mówcą. — Skąd on t o wziął? — Zdobycz wojenna — odpowiada bez szczegółowej analizy tego zwrotu kierowniczka. — Mili moi, siadajcie i zaczynamy. Pytania są najłatwiejsze z łatwych. Nie dla nich. Masz, Marianno, swoje dodatkowe lekcje i przerobiony materiał. Biedny Malinowski tłumaczy nam właśnie, że zapomniał, jaka jest różnica między prozą a poezją, i że w ogóle me rozumie pytania. — Przecież to braliśmy, panie Malinowski. Niech pan sobie przypomni — proszę żarliwie. — To ja wolę zmienić karteczkę. Ta też nie... Mogę jeszcze raz? — Może pan. Z opresji ratuje nas kierowniczka. Każe mu machnąć ręką na kartki i mówić ,,z głowy". Malinowski patrzy na nią z wdzięcznością i uwielbieniem. Z takim wyrazem twarzy zwracali się ku posągowi Światowida pogańscy przodkowie woźnego. — Kiedy z głowy, tego... co mam mówić? — Uczyły się chłopskie dzieci przed wojną? — Naprowadza go na trop nasza pierwsza. v — A.! Nie. — Odpowiada uświadomiony woźny. — Widzi pan. A teraz się uczą? — Ano tak. A jakże. — Widzi pan. A czytały te dzieci książki przed wojną? Pan czytał? — Ale! — kontynuuje już pewnie zdający. — Bardzo dobrze! — cieszy się kierowniczka. — A teraz czytają? — Jakżeby nie! — Widzi pan. A pan czyta? ., • , , — Jak by to powiedzieć... Nie. " .: — Jak to nie? Lekturę przecież pan czytał. Tę obowiązkową. — Proszę? — Pytam, czy pan czytał książki, no takie opowiadania z polskiego... — A! — przerywa rozpromieniony. — Czytać to nie czytałem, ale pani Górska czytała. Na każdej lekcji — zapewnia gorąco. Rozmowa trwa dalej. Malinowski jest napięty, ale szczęśliwy. Dobrze mu idzie ten egzamin. Oby tak wszystkie. Prawdę mówili chłopaki i te 196 tam, nauczycielki za stołem. Zda. niech się nie martwi, czego było się bać? Marcin został na koniec. Już wszyscy pozgłaszali sie i p trzeba (trójki są dla ludzi, grunt to świadectwo, dziękuj powiedział uroczyście Aleksander Małek), on siedział w os i patrzył donikąd i nigdzie. — Marcin? — powiało leciutko a miękko od królews Dostał piątki ze wszystkich przedmiotów. Potem się i szedł. Mania podeszła do okna, zamknęła je, otworzył ła ,,przepraszam", kierowniczka: ,,no tak", Bożenka lujmy pani Górskiej, to jej uczeń i zasługa". Marianna ni ła nic. Do dziesiątej wytrwałam w bibliotece. Nic nie robiłar Kontemplowałam ciszę i noc za oknem. Była ciemna. 1 w tej ciemności, pod zamkniętymi drzwiami mojego mk dział Marcin. W sobotę wieczorem w szkole odbyło się przyjęcie z ta niesiono płyty i adapter. Pani kierowniczka w granatowej si żółtą różą na piersiach, w swoich najwyższych szpilkac u szczytu stołu. Bożence dotrzymywali towarzystwa pr? Słuchajciekochani i sołtys. Mania, uroczysta i uśmiechnięt; rumieńce batystową chusteczką, tłumaczyła po raz trzeci p cemu komitetu rodzicielskiego, że nie może tańczyć, bo gc nowi i mnie powierzono obowiązki orkiestry. Czekaliś znak. Powznoszono już toasty, nahałasowano, odniesion* rzyskich sukcesów, nadymiono i otwarto okna. Pan prz uznawszy widać racje Mani, skłonił się jej raz i drugi, p kim dokoła, zaklaskał i poprosił o głos. Poloneza czas zacz; powiedział i zatarł ręce. — Nasza pani kierowniczka w pierwszej-parze. Czy mogę prosić? — Panie Dębski! — zaśmiała się kierowniczka, ale w; ustępował. Kobiety zachichotały. — No, to i my nie będziemy gorsi. — Sołtys Żołądek i sunął krzesło i kiwnął z rozmachem łysą głową nad Bożen stra, grać ,,Głęboką studzienkę"! A długo! Dębski już prowadził kierowniczkę na środek. Pocałował ją w rękę, stuknął w obasy i ruszył; a sięgał Zabiełłowej niżej brody; swoją miał akurat na wysokości falującej róży. — Pokłujesz se nos, bracie! — huknął ktoś. A Dębski nic. Drobił z gracją, z wyciągniętą na długość ramienia ręką, dookoła, dookoła, a prędko. Tańczący obok, a i patrzący zza stołów, zauważyli nagły błysk rozbawienia w oczach kierowniczki. Zabiełłowa objęła prowadzenie. Zakręciła swym partnerem raz i drugi, zamiotła nim wokół — i oderwała od podłogi. — Fruwa! —jęknął ktoś z zazdrosnym podziwem. Sołtys Żołądek poczuł się zepchnięty na plan dalszy. Że chłop na schwał, okręcił Bożenką jak piórkiem, wyrzucił w górę, potem opuścił miękko, sam klęknął z wdziękiem, poświstem i krzykiem, zerwał z tupotem. — Brawo! — sypnęły się oklaski. Długo mówiło się w Nowej o tym przyjęciu z tańcami. Niektórzy mierzyli nawet czas. Kierowniczce kłaniano się z astronomicznej niemal odległości, do Dębskiego zaczęto się zwracać przez ,,te, lotnik". Wiosna zmieniła wieś. Nowa — nie-Nowa, niby ta sama. a inna. Obłęd zieleni, światła i głosów. Od porannej pobudki kogutów zacząwszy, na wieczornym, długo w noc, szczekaniu psów skończywszy. Nie rna tylko Batorowej koguta. Poszedł pod nóż, dufny nieborak, nawet nie wiedzieć kiedy. Nikt go nie żałował i nie poczuł straty. Mam nadzieję, że był żylasty — wygłosiła mowę pogrzebową i nie pisane epitafium Bożenka. Jej podarł aż trzy pończochy. Na polach wschodzą łubiny, rzepak i buraki. Zielonymi dywanami ciągną się hen pod las oziminy. Na zrębach lasu kwitną głogi. Batory patrzy w niebo i wróży urodzaj. Dobry będzie rok — mówi. Dzieci przynoszą do szkoły kwiaty, tulipany i narcyzy. Chłopaki wyrywają dziewczynom najładniejsze, wkładają sobie w kieszenie kurtek i marynarek, gniotą w rękach, gryzą, rzucają. Wciskają w dziurę w ławce, tę na kałamarz, inni wprost w czarną maź, bez ryzykownego wyjmowania butelki. Dziewczyny krzyczą „oddaj, zbóju", a i lepiej jeszcze; nie pomaga. Nim wejdziemy do klas, połowa kwiatów (ta „większa" i ładniejsza) leży połamana i zwiędnięta. Resztki dyżurne kładą na stoły, dziękujemy i apelujemy, prosimy, jak wczoraj i przed-, o nie-niszczenie. Chłopaki patrzą w okna, oczy powywracali na podszewki, 198 pogasili światełka. Przestajemy prosić. Wracają na ziemię, mruczą dziewczyny. Pod oknem szatni zakwitła czeremcha. I morwy za pł rych. Wczoraj Jędrek Soliwoda położył Dorocie Komornickiej książkę z dedykacją. Serce zakochanego. Dorota pokaz; dziewczynom i śmiały się z Jędrka. (Jędrek zaniósł znalezior Bóg wie gdzie, zniszczonego „Starego sługę" Sienkiewicza wodzkiego introligatora, potem na pierwszej, doklejonej z : pieru, kartce napisał „W dowód przyjaźni i na pamiątkę Tobie niniejszą książkę — Andrzej Soliwoda"). Jędrek chce: dżem. Po miedzach i przy drodze szaleją złotem wielkie, mio nące koszyczki dmuchawca, świecą wypełzłym słońcerr jaskry, błękitnieją żabie oczka i delikatne niezapominajki. Porębski wpisał Dorocie do pamiętnika czterowiersz: - Ja szedłem sobie z tej strony Ty szlaś sobie z tej strony, _.,. . ,, a drogi się krzyżowały ",..', pod tym jaworem zielonym. .' .',..' I sekret: „TO, co wiesz". Dorota jest dumna. Wypiękniała jeszcze bardziej. Zmie sanie. Splotła włosy w jeden warkocz i przedziałek ze śrc niosła na prawy bok. Spinka podtrzymuje włosy i stokrotki ki nie uważają nie tylko na polskim, ale i na fizyce. Patn rotę. Nocami dają koncerty słowiki. Bożena uważa, że grzeche słuchać ich śpiewów i spać jak mamut, nie śpimy więc i słu upadłego. Ja pierwszy raz w życiu, ona — nie zliczyć kti abonament ma, zdaje się, z podpisem i pieczęcią Jagiełły. ,,i skiego... Gródek". — Na Morzu Sumiennego Wypełniania Obowiązków — i Mania — nastąpił odpływ. Ma rację. Dzieci się uczą, byle zbyć, maluchy wyłażą ze s się rwą do słońca i na dwór, więksi i całkiem duzi nie lekcje mi wie. My nie sprawdzamy zeszytów inaczej jak w trybie przyspieszo nym i ulgowym, nie robimy klasówek ani ,,pomocy naukowych'1 Wiosna. Zapominamy nawet o książkach. Właśnie... Bożenka pozwoliła mi wziąć jedną z leżących u niej na zapomnianej półce. Przyniosłam i nie zajrzałam. Dziś sięgnęłam. Spomiędzy kart wypadł kremowy papier. Notatki, szkic konspektu, brudnopis protokołu? U góry numer i dalej: ,,to zamiast nagłówka — z konieczności". Zaczęłam czytać. I doczytałam do końca. Wlazłam z butami i nie umiałam wyjść. „... i może z niewielką niepewnością na twarzy. Proszę ją mieć, tę niepewność. Wszyscy są tacy pewni siebie, to zniechęca i napawa strachem. Bożena M". Myślę, że stałam długo z tą kartką w ręce. Straciłam poczucie rzeczywistości. Czułam pustkę w sobie, pustkę wokół i nierealne bicie serca w głowie. Nie widziałam nic, nawet swojej ręki i tej kremowej, zapisanej wyraźnym pismem kartki. W powietrzu były litery, wyrazy, zdania. Czytałam je raz jeszcze, choć wcale mnie nie było, nie było nic. Serce w nieistniejącej głowie biło coraz mocniej. Wiedziałam, że ono nie jest moje, a Bożenki. Nie gniewaj się na mnie za to, że się nie przyznam do tego, co zrobiłam -r- powiedział ktoś obok. Być może byłam to ja. Litery się zamazały i straciły sens. Chcę, żebyś mi przebaczyła. Ostatni raz. Więcej nie zrobię ci nic złego, przyrzekam. Więc dlatego chciałaś, żebym miała Marcina. I ciebie. Jest ci aż tak źle z nami. Jesteś sama. Nie chciałaś Zabiełły, bo nie mogłaś chcieć. Nikogo. Nawet tego kogoś, kto pisał do ciebie listy. Długo, Mania mówiła. Pisał i pisał, a ty je darłaś nie czytając. A potem pojechałaś do Warszawy. I wróciłaś później niż zwykle. Jeździłaś przez cały miesiąc. Do lekarza, ot, głupstwo — tłumaczyłaś. Potem poczułaś się „lepiej" i przestałaś jeździć. Pamiętasz, jak cieszyła się Maryśka? Zaraz... Jezus, Maria, przecież znów cię nie ma co środa! I przenosisz się do Warszawy. I nie będziesz pracować... Czy to znaczy, Bożenko... Kartkę muszę zniszczyć. Nie mogę włożyć jej do książki. Ona nie może się dowiedzieć, że ktoś to czytał, że mógł to czytać. Kocham panią, Bożenko. Powiem Marcinowi, jak bardzo. 1 czym jest pani dla mnie. Marcin zrozumie. Przerywając monotonny spacer przed szkołą, ' staje przed Bożenka i palcem dotyka jej sukienki: — A ja przyszłam. Co robisz? Masz cukierka? — Czekam na ciebie — odpowiada jak zawsze . Ania nie była u nas od jesieni. Zima to niedobry Ani. Można się przeziębić i zachorować. Można Ani wypuszczać na dwór. Trzymać ją w cieple, na jej jeść i niech śpi. Tak powiedziała stara babka, a 1 Wychowała ośmioro, wszystkie zdrowe, niech więc s się na żadne doktorki, niech milczy, skoro już Zającowa milczy tedy, a babka nachyla się nad A płyn do wypicia. Płyn jest ciepły, ciemny, gęsty i s sok, ciastko i cukierki, wszystko, co najlepsze, t Śpi długo. Tak trzeba. Babka siada przy niej, tyh pilnuje tego głębokiego, zabezpieczającego przed Ani. Ani wypadają włosy. Babka smaruje jej głowę t nymi bandażami, wkłada czapkę. Pozwala iść Ani r Wiosna, nic złego stać się teraz nie może. Zrobił; wnuczce jeszcze jedno lato. Bo dzieci umierają zir Tak mówiła jej babka i babki babka, i tak jest. — A ja przyszłam. Co robisz? Masz cukierki? Ania nie może jeść słodyczy. Bolą ją zęby. Je i płacz co wydaje się jej cukierkiem. Zapamiętała słodycz, ręce po kostki przypraw do zupy i lekarstwa w 1 chować przed nią klej i mydło. Bożenka częstuje Anię kompotem. Ania pije i przyszła. Opowiadam Ani bajkę o Czerwonym Kap ósmy raz — wzdycha Mania. — Biedne dziecko. Ania nie jest biedna. Śmieje się i podpowiada m innej bajki, tylko tę. Inne są nudne i niezrozumiałe proste. Szedł Kapturek przez las, szedł i szedł... . Bożenka znów rozmawiała z Zającowa. Tłuma oddania dziewczynki do zakładu specjalnego. Zaj; się. Bożenka namawia. A będą ją tam kochać? — p dejdą, kiedy zapłacze? Nie krzykną, gdy zrobi szkc Tego Bożenka nie wie. I nie radzi już nic Zająco 200 Brudny, ośliniony palec dotyka mojej sukienki. . ;.- ?, — A ja przyszłam. Co robisz? Daj cukierka. ...szedł Kopciuszek przez las, szedł i szedł... ' • Cukierki są w dużym domu często i Mała, która jeszcze niedawno zgarniała zachłannie wszystko, co mogła, właziła w kąt i gryzła do ostatniego, do nudności i płaczu „Jadźka, gdzie jesteeeeś?", teraz zostawia część na potem; wczoraj poczęstowała czekoladką grubą kucharkę i kota, a dziś w ogóle wybrzydza. „Ten niedobry, ten twardy, tego nie lubię". Z owocowych zlizuje czekoladową polewę, nadzienie wyrzuca. Jadźka jej tego nie broni. Ona nie lubi cukierków. Woli chleb ze skwarkami i kiszone ogórki. . Pani kierowniczka gniewa się na grubą kucharkę i intendentkę za przekarmianie dzieci i wtykanie im słodyczy ponad przydział. Chorują na żołądki i narzekają na zęby. Kobiety są dobre i litościwe, gniew pani kierowniczki nie zda się na nic. Kobietom żal dzieci i już. Szczególnie tych najmniejszych i najchudszych. Najmniejsza wcale nie jest Mała, a Ewka i Hania. Ewkę przywieźli w zimie, tak jak ją, Jadźkę z Małą. Coś tej Ewce musieli ludzie zrobić naprawdę złego, bo o byle głupstwo trzęsie się i płacze, a jak się rozryczy, nie może przestać, sinieje i dostaje ataku. Ewka znów ma szał! — zwołują się dzieciaki jak na jakie widowisko. Dyżurna pani, albo i inny dorosły, który był pod ręką, przybiega, odpędza gapiów i zabiera Ewkę. Ewka będzie teraz krzyczeć długo. Dostanie zastrzyk, a wieczorem uśnie najpierwsza i przez sen będzie płakać. Gruba kucharka ciąga nosem nad Ewką i wybiera jej na talerz najlepsze kawałki mięsa. Ewka nie dziękuje. Patrzy z dołu jak wyrzucony za drzwi pies, Jadźka wie, jak taki zwierzak patrzy, widziała nieraz. Kucharka musi wytrzeć sobie nos, wzdycha i gładzi Ewkę po głowie. Kiedy się odwróci i odejdzie, tyczkowata Halina zgarnie mięso na swój talerz. Jadźka się. nie wtrąca, Ewka nawet nie drgnie, widocznie jest jej obojętne, co je, dlaczego więc Jadźka miałaby nadstawiać plecy? Wystarczy, że czuwa nad Małą. Do pilnowania Ewki są panie. Ale panie siedzą daleko od dzieci, na takim specjalnym podwyższeniu z fortepianem, chłopaki mówią, że na jakimś Olimpie, i nic stamtąd nie widzą, chociaż pani kierowniczka myśli inaczej. Na dole z dziećmi siada tylko pani Zosia. Edek tłumaczy, że ma dość swojego gołębnika, kręci od wysokości i dlatego nie pcha się na Olimp. Zre; z panią Elą o jakieś kompetencje, które do pani Eli n blisko dzieci nie z dobroci, a przez to pożarcie. Swój jej wypada dyżur, kiedy akurat nie ma grubej kuchar lina nie ma co Ewce zabierać, a pani czuwać. Ewka u złą gwiazdą. Hanki, tej drugiej najmniejszej, nikt nie lubi. Nie ale i nie głaszczą. Hanka jest brzydka i szczerbata. Zj; samych dziąsłach, ślini się i ma zaropiałe oczy. Nic n: dzienne smarowanie u pani higienistki. Oczy ropieją i ju; jak u królika i wyłupiaste. Hanka lepi się do wszystkich, z opuszczonymi rękami, nikt nie chce Hanki przytulić próbowała z litości, ale nie wytrzymała. Po prostu nie da ka śmierdzi. Sika w majtki i poci się. Jest szorstka. Han Kopciuszkiem z bajki. Kopciuszkiem jest Iza, Sylwia i jeszcze parę innych dz wia jest cwana. że aż strach. Jadźka nie wie, czyją bardzi czy się bać. Sylwia nigdy nie powie „nie", najwyżej się a i tak zrobi swoje. Zawsze jest słodka i grzeczna, mówi liwe słowa, jak „proszę cię, dziękuję ci bardzo" i jeszcze go się wyrywa do pomocy, kiedy pani coś chce. Żadna pani i dowie, że potem za Sylwię odrabiają te podlizywanki inne c Raz, gdy pani Zosia patrzyła, Sylwia pogładziła Hankę pi prawiła jej czapkę krzywo nałożoną na głowę. Pani się i słusznie, bo nim spojrzała, Sylwia akurat skończyła w pięścią za to, że flądra i śmierdziel. Sylwia recytuje wiersze miaeh i jest prawą ręką opiekunki samorządu. Wieczorem dziewczyny zbierają się w sypialni dużych i ga aż do północy. Żadna smarkata nie ma tam wstępu, ale Ja podsłuchiwać nie zauważona. Opowiadają sobie dorosłe fi łości, książki o całowaniu i świństwa z życia. Chichoczą i h brzuchy ze śmiechu. Raz powkładały poduszki pod koszule i u są w ciąży. Głupie. Mało to niczyich dzieciaków naokoło? A Jadźce nie nowina. Nie zaimponują jej, bo wszystko już dawn< mądrzejsza od nich, choć młodsza. Głucha Milka, ta, co bełl mknęła się wczoraj z chłopakami w ubikacji. W tej samej, co om 202 wtedy... Małpa. Jak mogła! Ledwo palacz z magazynierem ją dostali, aż drzwi trzeba było wyważać. Chłopaki uciekli oknem, ona została, z majtkami na podłodze i czerwona jak burak. Nie wydała chłopaków. Nawet dobrze nie wiedziała, czego od niej chcą. Pani Kierowniczce powiedziała, że ,,lubi'" i już. Milka pokazuje słowa rękami, nie umie mówić; pani Zosia, która zna migi, przetłumaczyła Milki machanie. Pani pielęgniarka jęcząc opowiedziała to wszystko w kuchni, całe pogotowie słyszało i miało uciechę. Milkę gdzieś przeniosą, u chłopaków wieczorem był sądny dzień, panią pielęgniarkę wezwała do siebie na rozmowę pani kierowniczka. Iza śmiała się z Milki. Inne dziewczyny też. Że głupia, dała się złapać. Chodziły po sypialni wypchane poduszkami i piszczały, kołysząc się z boku na bok. Potem Sylwia zarządziła inną zabawę. Jadźka poszła do łóżka, bo zmarzły jej nogi. Nikt poza nią nie wie o „wesołych nocach", a jeśli nawet, to nie powie słówka. Dopiero by miała minę pani kierowniczka! Spokojna głowa, nie dowie się. Jedni się brzydzą donosirielstwa, inni boją się, żeby nie wypaść z grupy i żyć z nazwą zdrajcy. Tak na oko, wszystko jest w porządku. Sylwia mówi, że pokorne cielę dwie matki ssie i ma rację. To ciele jest mądre jak król Salomon i nie da się złapać. Bo czy taka Halina, tyczka łykowata, jest gorsza od Sylwii? Wcale nie. Ale jest niemądra. Gada, co jej ślina na język przyniesie, co pomyśli. No to ją karzą bez przerwy, odbierają przydział cukierków, nie dają budyniów i nie puszczają do kina. Halina ze złości zabiera Ewce lepsze kąski. Może jakby jej nie karali, nie ściągałaby nic Ewce z talerza? Halina się „rzuca", powiedziały wszystkie panie i trzymają Halinę za ręce, a ona rzuca się dalej. Pani Marysi zagroziła: „jak pani postawi dwójkę, napluję pani w oko". Pani postawiła dwie i teraz czeka razem z całym pogotowiem, kiedy Halina plunie. Na zajęciach świetlicowych zdenerwowała się na pana Wojtka, przewróciła krzesło i stolik, nim pan doskoczyl, uciekła z wrzaskiem „poczekaj, tak to załatwię, że popamiętasz" i z całej siły trzasnęła drzwiami. Ledwo ją pani Zosia znalazła na strychu, w kufrze z zabawkami na choinkę. Diabli wzięli całe kilometry łańcucha, którym w pogotowiu dekoruje się jadalnię na Gwiazdkę, aż do końca karnawału, na dwa bale i parę uroczystości. Na łańcuch poszło tysiąc złotych — policzyła szybko w pa- mięci chytra pani główna księgowa — bibułka raz by wysłać tę Halinę choćby na Sybir. Pani Justyna kazała Halinie wyjść za drzwi, zrobi, kiedy ona wejdzie na ławkę i będzie tak cho Za drzwi wyjść nie chciała, wreszcie warknęła: pani sobie nie wyobraża". Pani Justyna odetchnę Halina za minutę wróciła. Ma pani szczęście, że ki — zakomunikowała i usiadła. Wszystkie panie styna też, i tak Halinie się upiekło. Ze sprawo stopień i gwiżdże na to. Jak mi się sprzykrzy, to bicie? — pyta. Zmartwimy się — odpowiada pani lina przez chwilę stoi jakby leciutko zmieszana, i dochodzi szybko do siebie i parska lekceważąco jest kłamczucha i tyle. Dziewczyny mają wesoło z Haliną. Podjudzaj i namawiają do różnych hecy. Halina się zgadza A Jadźka nie. Kiedy pani higienistka kazała Małej ściąć włosy do gołej skóry, a Jadźce powys słoniła sobą Małą, nie pozwoliła jej ruszyć. Prę( wiedziała spokojnie. — Mnie może pani ciąć, Mai Pani zastygła z nożyczkami w ręku, próbowai nie udało się. Na to weszła pani Zosia i stanęła Mamy być gorsze niż ci tam w szpitalu? Pani hij wała się i powiedziała brzydko na panią. A pani n może być niemądra. A te rzeczy z głów dzic rze na siebie. No i wzięła. Jadźka płakała pc Płakałaby i całą noc, ale zmęczyła się i usnęła. Szczi 0 wiele bardziej niż zło. Jadźka nie zgadza się też na dodatkowe dyżury wklepać różne ważne przewodniczące. Ani na wyśni 1 dokuczanie jej. Kiedy Waldek podstawił Małe pchnął, doskoczyła, Waldka kopnęła z całej siły w < rego ugryzła. Nie pilnował się, ryczał ze śmiechu tego na podłodze. Po obiedzie chłopaki zrobili sąd nad Jadźka. Zeb za komórkami, magazyniera zagadali czynem społec łopaty i grabie; Jadźkę zawleki na środek. Ani pisr 204 Mała bawiła się spokojnie w piaskownicy i nic jej nie groziło. Rozprawie przewodniczył Skorupa, Waldek i Stary byłi oskarżycielami, pięciu chłopców świadkami, reszta widownią. Czy przyznaje się do winy? Nie. Czy wie, co jej grozi? A oni wiedzą, co im? Powiedziała, co zrobi, jeśli jeszcze raz dotknie który Małej. Skorupa zarządził głosowanie. I on przeważył, bo głosów było równo: na pół. Ta tam — skinął głową w kierunku świata za komórkami — jest jej siostrą i ona walczyła w jej obronie. Stary — powiedział Skorupa — sam masz brata gówniarza Bóg wie gdzie, wiesz, jak jest. Ogłaszam sprawę za zamkniętą. Wojtek, Piszczel i Ma-Mamut zostaną do kopania. Miał być czyn, będzie czyn. Kopać byle co. Tej tu możecie dać po d..., ale nic więcej. Paszli. Nie dali i puścili ją wolno. Od tej pory nikt nie zaczepiał Małej. Nawet dziewczyny, bo od sądu Skorupowego Jadźka awansowała na narzeczoną Trybunału. Śmieli się z niej, ale dali spokój. Mogła spuścić Małą z oczu i zaprzyjaźnić się z Lelą. Lela jest Cyganką. Mieszka ich, gdzieś niedaleko-nieblisko, cała kolonia, sama Lela ma wielu braci i wiele sióstr. Jest najmłodsza, tamtych zostawili, zgarnęli tylko ją. Leli jest tu właściwie dobrze, chociaż duszno jak w pudełku. Nie wolno wychodzić, gdzie i kiedy się chce. Tam, nad gliniankami pod brzozowym zagajnikiem, za miastem, gdzie mieszkała, dopiero było życie. Raz głodno i chłodno, ra« uczta i bal. Prawdziwe, nie to, co tu. I uczyć się nie musiała. Dobrze, że Jadźka opowiada bajki, oprócz jedzenia jedyna to pociecha z pobytu w pogotowiu. No i prezenty... Lela jest dumna, że może obdarowywać innych. Kiedy tata odwiedził ją pierwszy raz, dała mu wstążkę do włosów dla Ramony i torebkę cukierków dla wszystkich. Tata nie chciał brać, ale przekonała go, że to jej własne, nie czyjaś łaska. Wziął. Tata Leli jest bardzo ważny tam u nich. Nigdy nie musiał pracować, ciągle gdzieś jeździł i nie było go w domu. Mamy też nie, odkąd Lela podrosła. Starsze rodzeństwo radziło sobie samo. Zresztą od czego mają sąsiadki. Pomogą. U Cyganów nie zginiesz. Od tamtej wstążki i cukierków zawsze już zbiera prezenty dla swoich. Może tata znów przyjedzie ją odwiedzić? Obiecał. Pochwali mu się, że umie czytać i napisze swoje imię. Imiona braci, sióstr, wszystkich. Tata będzie .dumny z takiej córki. Może nawet pochwali ją. — Pochwalił? — pyta Jadźka. Lela wzdycha. Nie, bo kiedy przyjechał, spotkał I to z jej winy. Nie wiadomo, czy jej przebaczy i prz) Bo tata jest honorowy i niepodległy jak Polska, ojc więc i jej, Leli, o której tak dziwnie mówiła na wiecz nie chciał nic za darmo, nawet od rodzonej córki. Z a może i za ten nowy — złoty, gruby łańcuch ze skl Onego — podarował jej kolorową chustkę. Śliczną, ; dziwymi złotymi nićmi. Żadna pani takiej nie ma, na\ Lela da Jadźce ponosić w niedzielę, niech dziewczyn) ści. Wtedy, jak panie uczyły, dygnęła przed tatą i p( kuję". Tata rozpłakał się. Lela, córko moja — powie< dzonemu ojcu mówisz „dziękuję"? Płakał tak, że nie mógł mówić nic więcej, a ona, kała razem z nim. Jak mogła być taka podła i głupia, ji nigdy tak nie postąpi. Nie będzie słuchać złych nauk niech nie słucha. Przez nią, Lelę, płakał jej ojciec, durr Cygan. Jadźka lubi Lelę. Lela jest inna niż wszystkie dziewcz choć inaczej. Małgorzatę z ogryzionymi paznokciami i Mańkę kocmołucha i Baśkę elegantkę, milczka Terę; baskę, szczerbatą Dorotę i Violettę z kurzajką na pale leżanek'. Opowiadają sobie różności, o tym, jak był Dużo kłamią, jeszcze więcej fantazjują (fantazja to nie wiedziała pani Zosia), ale takie są zasady gry. Dzie choć długi. Wieczorem uśnie, ani się obejrzy, i nie m za domem. Chyba w nocy, jak się przebudzi, nie budzi sii Dom śnił jej się przedwczoraj. Matka siedziała na st kartofle. Kartofle były zgniłe, a matka zła. Woda wyle\ ka, bryzgała na Jadźkę i na przycupniętą obok mat Małą. Mała wyjęła jeden kartofel z garnka i zaczęła je; ciła się odebrać, Mała nie dawała. Upadły na podłogę, nj zaczęły się tarzać, ktoś kopnął ją w brzuch, garnek i struga zimnej wody oblała ją całą. Obudziła się. M nięta w kłębek, z kolanami wpartymi w Jadźkę. Włożyła grzane ciało siostry; mokro, rano znów będzie piekło, przykazywano, żeby nie brała Małej na noc do siebie, i 206 f nicznie i niewygodnie, na dodatek prymitywnie i wstyd. Parę razy udało się odnieść Małą przed pobudką, nikt z dorosłych nie zauważył, dziewczyny nie wydały, wiedzą, co to samotność i tęsknota. Co zrobić teraz? Małą rozebrać, spodnie od piżamy położyć na kaloryferze, może wyschną przez noc. Idiotka! Kaloryfer zimny, powiesi na poręczy łóżka. Mokre prześcieradło przykryje kocem, nie uśnie na takim, musi posłać łóżko tak, żeby nikt niczego nie zauważył. Kiedyś się wyda, ale wtedy będzie się martwić. Weźmie winę na siebie i już. Będą się śmiać — na zdrowie. Nie uwierzą — ich sprawa. Grunt, żeby jej nie złapali z Małą. Dziwne, że Mała nie płacze za domem. Ma Jadźkę, wygląda na to, że Małej to starcza za wszystko. Głupia jest ta jej Mała, ale może wyjdzie z tego. Odkąd nie boi się jego i nie słyszy awantur matki z nim, uspokoiła się i nie wygląda na taką przestraszoną. Poprawiła.się na buzi i zaczęła śmiać nawet przy obcych, nie tylko przy Jadźce. Trzeba czekać, co dalej. Byle razem. Matce tam lżej bez nich, on może się. zmienił, bo jest więcej pieniędzy, jak one w domu nie jedzą. Za dziewczynami ze szkoły nie tęskni, nie ma za kim. Chyba że za Joasią, ale trudno. Zawsze można przecież wyobrazić sobie, co się chce. Joasia przychodzi do Jadźki co wieczór przed snem. Często Lela jest Joasią. Czasem kto inny... Nie mogła wtedy rozmawiać z nimi. Przyszły tak niespodziewanie, nim przyzwyczaiła się do życia tutaj. Małgośka ogryza z nerwów paznokcie, druga Małgośka chce zostać świętą i zbiera dobre uczynki, od rana do nocy nic innego nie robi, aż mdli, Halina rozrabia; każdy inaczej. Ona nie mogła się odzywać do nikogo. Gdyby panie chciały przyjść raz jeszcze... Przeprosiła przecież, obiecała. XIX ??'?< ?i;1 Bożenka złoci popielate włosy w słońcu, Mania liczy dni do wakacji i do ślubu, a Lodzia każdy nowy włosek na główce Helenki. Helenka ma ciemny czub zwijający się w lok. Poznaje matkę i wszystko rozumie. Jest najmądrzejszym, najpiękniejszym i najsłodszym dzieckiem na świecie. Kierowniczka będzie chrzestną matką małej. Podobno wszystkie „jej dzieci" chowają się zdrowo i są szczęśliwe. Kierowniczka ma dobrą rękę do dzieci i do kwiatów. 208 Nie jestem chrzestną córką Zabiełłowej, więc jes sobie. Marcinowi w tej materii pytań zadawać nie zresztą inne zdanie na ten temat. Odkąd Stefcio zn; ciu—jest szczęśliwy. Kończą z panem Wolińskim bu rym znajdzie się kąt dla Stefcia. Krowy i koń pana pies, pięć prosiąt i tyleż kur, myszy i kot, dostaną wn gospodarza. Pan Woliński będzie mógł spokojnie mądre książki o wychowaniu dzieci i nie wtrącać si> gospodarki. Dla kierowniczki szczęściem jest pewnie myśl o i jeszcze jest, a może zawsze będzie, jej mąż, Paweł 2 cie, że odejdzie pierwsza, bo odkąd zimą stało się kucza i męczy się coraz częściej. Dobrze, że pan widzi, martwiłaby się staruszka. Lepiej martwić s i tego nie trzeba. Pani Wilgoń nie jest na starość sama. Ominęło domu, do którego czasem przyjeżdżają chóry szkc i montażem poetyckim. Pani Wilgoń siedzi w głęb słucha koncertu z prawdziwego lampowego odbić patrzy na Pikusia, który usnął na podłodze koło jt ma przykryte grubym frędzlastym kocem w kral stamtąd; trochę drzemie, nie na tyle jednak leniwiec, by pierwsza nie usłyszeć otwieranych drzwi szkoły. W menażkach ma obiad dla babci, w oc: śmiech. — Jestem, babciu, i mówię ci, do kwadratu szcz piątkę z ruska! Bukwa powiedziała... o przeprasza powiedziała, że takiego wypracowania dawno nie działa! Dzięki, babulko! Jak dobrze, że jesteś! Ten d przechowalnią bagażu — tatki i mnie. Tatko teraz ] mówi, że nigdy nie był szczęśliwszy, chyba w dziecin postanowiłam iść po maturze, to za sto lat, ale to cc Z tobą nie zginę i będę orłem. Jak ranek? Pikuś nii opowiadaj grzechy... Pani Wilgoń chusteczką ściera z powiek szczęści w niej i spływa słonymi, czystymi jak kryształ kropla dziwsze, jak życie. 14 — Stopniowanie nieregularne O* 73 ° s. N on 0Q « 0Q obre ieży eży < O O r-^ O 3 Cl ? ° o II rt iJ' O" cl ja 3. O. « 5* bez t3 N » N O I 1 o- CL 73 ft O 3 (S I 3_ o ^ - s' °- 3 *< 3 g. rt P*r ° o li N S- Istotnie. Aż osłupiałam ze szczęścia. Znów, Marianno, źle odbierasz rzeczywistość. Za sto pięćdziesiąt złotych można kupić pończochy. Prawdziwe nylony w nowo otwartym komisie w Międzywodziu. Komis oferuje bogatym klientom wszystko, czego uspołecznione sklepy nie mają chronicznie i mieć długo nie będą. W komisie niczego dotykać nie wolno, tym bardziej wyjmować towarów z opieczętowanych opakowań. Albo się kupuje, albo nie. Kupiłam. Teraz pan sprzedawca pozwala rozerwać szeleszczącą torebkę. Pończochy są brzydkie, różowawe i za małe. Już w godzinę po włożeniu lecą mi od pięty szerokim pasem oczka. Nie poszłaś w nich, Marianno, owej wielkanocnej niedzieli do kościoła. Na stację kolejki można było iść w byle czym. Co zrobisz z tymi sto pięćdziesięcioma złotymi? Kupisz nowe pończochy? Nie, pistolet dziecinny i kapiszony, strzelę wieczorem na wiwat, ucieszę i przestraszę Nową. A co za resztę? „ABC dobrego wychowania" i zostanę damą. A naprawdę kamień mi spadł z serca. „Będzie lepiej, nadzieja jest". Prezentów ciąg dalszy: na progu znalazłam dwie główki sałaty i ogromny pęczek rzodkiewek. Smacznego, Marianno. Dziękuję, święty Mikołaju. Nie wolno nie przyjąć, obraziłbyś się, że wzgardziłam. Może nawet byłoby ci przykro. Klimczak też jest świętym Mikołajem. Jesienią przysłał do kancelarii wnuczkę, która bardzo głośno powiedziała, że „dziadek pozwolił iść do sadu zbierać spady. Rwać nie, ale spady można, nam do niczego, chyba że dla świń". — Nie mamy świń — odpowiada sucho kierowniczka i przez cały dzień nie odzywa się do nikogo. Nazajutrz stawia wnuczce Klimczaka dwójkę z geografii i każe zgłosić się do szkoły dziadkowi. — Jesteś wyjątkowo tępa — mówi niedozwolone słowa. — Masz przewrócone w głowie z powodu, który nie wszędzie i nie zawsze jest najważniejszy. O czym rozmawia z Klimczakiem, nie wiemy. Krezus ma minę nietęgą, przy pożegnaniu całuje panią kierowniczkę w rękę. Wnuczka wkuwa na pamięć trzy ostatnie lekcje, zgłasza się do odpowiedzi i udaje jej się znaleźć na mapie nie tylko Wisłę, ale Paryż i Nizinę Kornwa-lijską. Do Warszawy na występ „Mazowsza" nie zostaje jednak zabrana, kierowniczka zarządza, po raz pierwszy w historii szkoły, wyciecz- 212 kę — nagrodę: na występ mogą jechać tylko ci u mają żadnej dwójki. Na czerwcową wycieczkę nie pojechał Mirek z zresztą, kierowniczka lodowatym głosem zapown z całą surowością prawa postąpi z uczniem, któi puści się podobnego w swej ohydzie (ohyyyyd czynu. Mirek dostanie niedostateczny ze sprawowt w prawach ucznia na dwa tygodnie — nie będzi nie! — będzie siedział na cenzurowanym, w ostatni rwy spędzał w zamkniętej klasie i nikt, ani żaden na nie odezwie się do niego pod groźbą kary. Mirek będzie powietrzem. Matka Mirka płacze, ale nie próbuje przebłagać jest niczym Zeus gromowładny. Iskrami miotanymi na popiół. Chodzimy koło niej pełne lęku, takii szkoła szkołą nikt nie widział. — Takiego podleca też nie — orzeka Malinowsl stłuc łobuza na kwaśnie jabłko i patrzeć, czy dysz; Mirek podkradł się rowem na łąkę, gdzie rodzi cowała przy sianie, i nasikał do bańki z herbatą. Sf się, gdyby nie to, że chłopakowi zabrakło pełnej o wyczynie nie wiedział. Koledzy przyjęli jednak szanymi uczuciami. Wojewoda, się nie roześmiał, mionami. Porębski skrzywił się z niesmakiem. Ante tecznym Wójcickich, pognał do domu z wiadomości; Mirek udaje, że co mu tam, ale oddałby dużo ; Z przezwisk, których mu dzieci nie szczędzą, Świn łagodniejsze. Tymczasem dobijamy pomału do mety — zakon nego. Pierwszy raz jestem po drugiej stronie. Rok konana, że gorączkę maja i czerwca w szkole wym wania biednych uczniów sami nauczyciele. Przypis luczcy harowali w pocie czoła, pisali klasówki jedn; biali zaległości, zaliczali poprawki na pełne trójki (lut ki), ściągali wypracowania z polaka i zadania z mat haraczami w łaski „malarzy" odwalających za nich „zaginione" nie wiedzieć, gdzie, kiedy i jak rysunki. To był koszmar, nie życie. Sadyści nauczyciele stawiali od niechcenia trójczyny, siedzieli obojętni, jiawet wręcz znudzeni, nic nie robiący i niepotrzebni. Uczennicy Wandzie Górskiej, potocznie zwanej Wagą, ani się śniło, ile w maju i czerwcu napracuje się nauczycielka (z bożej łaski) Marianna. Będzie ciągnąć za języki i uszy dziesięć i więcej razy całe gromady trójkowkzów „na szynach", w nocy poprawiać wypracowania i dyktanda, klasówki i ćwiczenia, sprawdzać raz jeszcze to i dwa razy tamto, oglądać stosy rysunków znalezionych „cudem, psze pani". Wysłuchiwać pojękiwań i próśb: „czy mogę się zgłosić, bo się nauczyłem? Zapomniałam, psze pani, może jutro wydam jeszcze raz?" Z panią Bożenką jesteś, Marianno, odpowiedzialna za część artystyczną, która ma uświetnić i tak już uroczyste zakończenie roku szkolnego; z Manią za dekorację „wnętrz". W razie czego — uzupełniła rozkaz kierowniczka — Malinowski i Serdeńko pomogą. Zbiją scenę. Panowie dojeżdżający mogą coś kupić w mieście. Proszę przedstawić mi plany i od poniedziałku zacząć próby. Na szczęście dzieci są chętne do pomocy, każda dziewczynka chce być Świtezianką, a każdy chłopak hersztem z „Powrotu taty". Bo wymyśliłaś montaż poetycko-muzyczny pod tytułem „Żeby te strofy zbłądziły pod strzechy". Pani kierowniczka parska krótko i druzgocąco, strofy i strzechy przekreśla, nie akceptuje ani linijki. Zauważa cierpko, co nie znaczy, że błędnie, iż szkoła jest kryta blachą, większość domów w Nowej eternitem i papą, strzechy zostały tylko na budynkach gospodarskich i na starej chałupie Łaciatych. Mickiewicza nikt nie czyta i nie rozumie, sama wiem, jak idzie z kamienia „Pan Tadeusz", chociaż to tylko fragmenty, a nawet zupełnie łatwy „Pierwiosnek". Taki Antek Bugaj, przyzwoity skądinąd uczeń, ziewał nad nim tak, że mu omal szczęki nie wyskoczyły z zawiasów. Mam się więc nie wygłupiać, przygotować ewentualnie zbiorową recytację „Ody do młodości", a resztę zdać na panią Bożenkę. Zdałam. Pani Bożenka przedstawiła scenariusz widowiska „Praca, nauka i zabawa w naszej Ludowej Ojczyźnie". Scenariusz zatwierdzono i zaczęły się próby. Zbyszek będzie grać solo na trąbce, utwór jest nieokreślony, trochę improwizacja, trochę wprawka solmizacyjna, Jurek jest niedźwiedziem, 214 a mała Zosia lalką („Miś z ialeczką podskakują ta i dwa..."), osiem dziewczynek z siódmej tańczy wa z piątej rusza biodrami i kołami hula-hoop, trzy skakankach, dwie z drugiej huśtają się na wyi i piszczą cieniutko „Bujajże mnie, huśtaweczko... ców jest marynarzami i wiosłuje na podłodze w ta gód, kto nie służy w marynarce...", Porębski śpi< nie i dzielnym starym górniku (fajki pożyczył mu Dorota jest gąską, co chce lecieć do Śląska, Wi< wrotkiem, Elka Puszkinem siedzącym u jej stóp, akcent internacjonalistyczny, ta sama Wieśka umie but i gruźlicę w celi szlisselburskiej (akcent ideologu numery przeplatają tańce: wspomniany walc, trojal nawet chłopaki dadzą radę), krakowiak (pani kiei polka tramblanka i rosyjska bulba. Na finał „Piękn ła", ale nie wszystkie zwrotki. Mania i Malinowski przyglądają się próbom sce] nie patrzy, nie ma „nerw" na coś takiego. Chłopcy n i słowa w każdej piosence, poza tym ryczą i buc: plączą się skakanki i lecą na podłogę obręcze hu umywa ręce i odchodzi, delegacja staje pod jej drzw siedzę w kącie z dziewczętami i odpoczywamy. Jei ćwiczy „Gąskę" popatrując na starzyka z fajką, z odświeżoną Bożenką. Próba zaczyna się da capc dżający wychodzą ze szkoły na palcach. Malinov sprzątania, żeby nie przeszkadzać. Cisza. Próba trv Kipimy energią i ruszamy z posad Nową. Na zebraniach Bożenka siedzi milcząca, energię zi kalorii, pani kierowniczka każe jej się oszczędzać i ci^ przerzucić na panią Wandę. Ta blednie ze strachu spojrzeniem i jąkając się zaczyna sprawozdanie ; „swoich" przedmiotów. Nienawidzę posiedzeń ciała pedagogicznego, wys pisania opinii, sprawozdań i motywacji ocen. Najgoi niami niedostatecznymi. Jesteś żyletką, Marianno — sź bata w głosie Mania licząc dwójki, które wystawiła) NJ 73 Q s: 3 J -E S 5 Wieczorami piszę świadectwa i wypełniam arkusze ocen. Motywy niedostatecznych i uwagi. „Jerzy Woźniak, urodzony...łączeń klasy..." Trzy rządki maczkiem i przekonanie, że stopień jest sprawiedliwy. (Lektury nie czytałem, no to co, że nie byłem na żadnej klasówce, widać zapomniałem albo nie mogłem, miałem robotę w polu, ojciec zaświadczy; że nie musiałem jeździć na jarmarki? widać musiałem, skoro jeździłem; gramatyki nie rozumiem, błędy każdy robi i dobrze; że się jąkam przy czytaniu? to przez panią, stoi pani nad człowiekiem jak kat nad dobrą duszą...) Woźniakowa ignorowała listy i wezwania, nie podpisywała uwag, na drodze omijała z daleka, parę razy nie otworzyła drzwi. Kierowniczka nie miała czasu pamiętać o głupstwach, obiecała interweniować, nie zdążyła. „Jerzy Woźniak nie otrzymuje świadectwa ukończenia szkoły". Samaś sobie winna, Marianno. Woźniakowa wreszcie nie ominęła cię na drodze. Świadkami było pól wsi z Ołszewską na czele, jako że scena rozegrała się przed sklepem. Poszłam po zakupy, chleb i dżem, całe -naście złotych, a pamięci starczy na tyleż lat z okładem. Dowiedziałam się przed tym sklepem, pod tablicą z ogłoszeniami i przy stawie z kaczkami, z których kwakania tak śmiała się Katarzyna, że jestem głupia i zła, nie takie nauczycielki uczyły Jerzego Woźniaka i puszczały z klasy do klasy, ministrów dzieci uczyć, skoro chłopskie niedobre, każdy wie, kto ja taka i skąd, fora ze dwora i napisać by gdzie trzeba. To wcale nie Marcin (Bogu dzięki, nie było go tam), nie ktoś obcy, a Woźniak złapał ją za rękę. Rzuciła się, odciągnął, więc nieprzytomna z gniewu trzasnęła go na odlew. Z drugiej strony zatrzymał ją Stefcio. Kobiety milczały, mężczyźni popatrywali na boki, tylko dzieci miały uciechę. Taka ważna pani i tak się jej dostało! A Woźniakowa nie boi się nikogo! Bożenka pociesza, mam sobie przypomnieć, co było z Szymańczy-kową, i nie ryczeć. Wtedy też przed sklepem... Grecka agora, historyczne miejsce — pokpiwa. Mania stawia na stole buteleczkę z niezawodnymi kroplami, szklankę wody z sokiem i talerz gorącej zupy. Nie ma pani Wilgoń i miętowych cukierków! Marcin przychodzi za godzinę ponury jak noc. Ani się waż! — mówię krótko. Bożenka tym razem staje po mojej stronie, każe mu być cicho i jej zostawić sprawę. 218 — Dlaczego — zwraca się nazajutrz do kierownicz obojętne, jak my, nauczyciele, czujemy się w pani szl poza krótkim okresem milczącego zaaprobowania r \ wiła pani Wandę samą? Dlaczego nie obchodziła pani; rysia i ona miały ogromne kłopoty wychowawcze na Że obie płakały i szły na lekcje jak na ścięcie? Dlaczt że nie widzi lenistwa Malinowskiego i nieporządku w s; to bałaganem walczą po lekcjach nauczyciele z dzieci Dlaczego każe pani przepuszczać z klasy do klasy dw< ich rodzice, wujowie, bracia, i Bóg wie kto jeszcze, coś zi w sąsiedzkich, i nie tylko, układach? Dlaczego pożwal liczne obrażanie nauczycielek tylko dlatego, że nara i miały odwagę powiedzieć, co myślą? Dlaczego... — Dlatego, 'pani Bożenko — podniosła na nią oczj a my zamarłyśmy bez oddechu — że te wszystkie ta przez panią czasowniki nie oddają prawdy. Nie jest m chodzi tak samo jak panią. Widzę i nie zostawiam, nie tylko akurat nie na sali, z publicznością wpuszczoną za wy wszystkie, nie musicie być świadkami moich walk. co znaczy być kierowniczką w wiejskiej szkole, gdzie r< ich wujowie i bracia coś znaczą w sąsiedzkich, i nie t Jestem już stara, moja droga, walcząc nie wydaję okrz; prosiła pani Szymańczykowa, nie przeprosi i Woźniak skiej. Chcecie je podać do sądu? Bo macie rację i świad znania na waszą korzyść? Wątpię, czy was to usatysfakc przepro? ą, pozornie nic się nie zmieni, ale tak jak pie ziła pani więcej, tak i druga da spokój Mariannie. A Ju będzie chodził systematycznie do szkoły, zaręczam. Tyli się więcej niż dotychczas. Zostawiłam was same, rr^ steście dziećmi, nawet Marianna. To ja jestem sama. ( Przepraszam cię, Marianno, za wczorajsze. Nie zdąż wiać z Woźniakowa. nim się to stało. Może będzieci co powie mnie? Wychodzimy z kancelarii w milczeniu. — Jak wtedy powiecl iałaś, Marianno? — Bożenkc i patrzy w okno, nigdzie i bez odbicia obrazu w oc: wąskie palce? Miałaś rację, do licha, miałaś rację. A tei po torbę i pieniądze i maszeruj do sklepu. No to co, że ci nic nie potrzeba. Idź sama. Zaraz. Po południu kończę wypisywać świadectwa. Stawiam kropkę na dole ostatniego arkusza ocen. Ten rok był bardzo ważny, najważniejszy ze wszystkich, trudniejszy niż maturalna klasa. Nie czuję się prymuską, chociaż wkuwałam, jak nigdy dotąd. Świadectwo masz lichutkie, Marianno. Trójczyny prawie od góry do dołu. Te parę piątek i czwórek nie znaczą nic, sama mówiłaś, że rysunki, śpiew i gimnastyka to żadne przedmioty. Kierowniczka dała ci promocję z racji układów, które tak potępiasz, nie za rzeczywiste osiągnięcia. Powtórzyć by ten rok, gdyby można, co? Niemożliwe, Marianno. Do podania dołączam trzy zdjęcia, chudy życiorys i opinię napisaną przez panią kierowniczkę. Opinię pozytywną na zapas, niczym czek in blanco. Postaraj się nie zgubić całej sumy i nie rozmienić na drobne. Pani kierowniczka zaufała ci, ma nadzieję, że zmądrzejesz i staniesz kiedyś o własnych siłach na ziemi. Dzwoniła też do pani B. Witek — twojej od sierpnia nowej pierwszej po Bogu. Nigdy się nie dowiesz, o czym rozmawiały. Bo to jest właśnie to, czego nie wiedziałam. Decyzja numer dwa. Wcale nie grom z jasnego nieba, nie ot, tak sobie, żadne „zobaczymy". Rosła i dojrzewała pomaleńku, samosiejka, przegoniła wszystko inne. Oznacza to przyjęcie za swój domu ze schodami i trzema tulipanami w kącie ogrodu, Jadźki i Małej na co dzień (i żeby blisko ten Dom Dziecka!), mokrogłowej za nową Manię (tamtej jestem niepotrzebna, jest przy niej Roman), pracy w wakacje, dyżurów rozbitych po różnych porach dnia, stylu pracy nowej pani kierowniczki, kursu KPP (jednak!), a jeżeli wszystko ułoży się pomyślnie, pani B. Witek pozwoli mi iść na studia. Na kierunek, który sama wybiorę. Nie narzuci mi nic. Zobaczymy zresztą. Rok to całe życie — zauważyła. — Poczekamy, wrócimy do tego jeszcze. ... — pięć lat to całe życie, Marcin. Zobaczymy, jak miną. Jeszcze niedawno nie wiedziałeś, że istnieję. Parę miesięcy temu było ci to obojętne. A ja cały czas byłam niedobra dla ciebie. Musimy przemyśleć wiele rzeczy. Może zmienimy się oboje? Zmienimy na pewno. Obie- i cuję czytać twoje listy... oczywiście, napiszę, skoro chcesz. Wiesz, 220 przeczytałam wszystko o świstunce... Nowej cina też nie... Kiedy już odśpiewano „Piękna nasza Polsk niali się, widzowie naklaskali i nakrzyczeli (przewodniczący) nadziękowali i nachwalili, 1 pani kierowniczce, złożono stroje i rekwizyty rem, proszę pani, przyjdziemy i zobaczymy, co zamknięto kancelarię i szatnię, a ostatnie d w ręce zniknęło za rogiem — poszłyśmy, każ< niusiu, nie teraz, za godzinkę, teraz odetchnąć spotkałam wracającą spod moich drzwi babk^ z piątej. (Nie promowany, niedostateczny z ję; Górskiej). Stara Witkowska pokiwała mi głową. Noi w okolicy lewych żeber. — No i w sam raz! Dzień dobry, już myślą Schody niewysokie, Nowa nie miasto, alem star; kawał drogi. Leszkowi matka kazała iść, nie chci; zostaw, ja pójdę. Truskawki przyniosłam, przy brać najładniejsze. Wybrał, dobry chłopak, choć lisz. Co zrobić. O, jakie duże, u nas nie to, co u Kl: zdrowie, niech smakują. — Pani Witkowska, ja przecież... Leszek... — A został, został, toć wiem. Że pomyliła s Nie pomyliła. Słaby, nie radził, dwójkę posta1 namęczyła się nad nim, napracowała więcej niż r dziękować trzeba. Przeprosić za wnuka, że natr zdrowie i nie wspominać źle. Wszystkiego dobreg Nie trzeba dziękować, to truskawki tylko... Płacz takie głupstwo... „STOPNIOWANIE NIEREG jest drugą książką Marii ] W roku 1984 ukazały „ŚCIEŻKI DO DOM debiut pisarski. W przygotowaniu znajdu kolejna powieść dla: młodzieży t< „DOKĄD WRACAJĄ LAT Redaktor ELŻBIETA JASZTAL-KOWALSKA Redaktor techniczny JANINA SCIECHOWSKA Korektorzy BARBARA KUBIAK, MIROSŁAWA KOŁEK ???? /'?• .1 ." ? J '.>??' ? ; :?! ? H ' '(' i ISBN 83-10-08653-9 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1985. Wydanie pierwsze. Nakład 40.000+250 egzemplarzy. Ark. wyd. 13,4. Ark. druk. 13,5. Oddano do produkcji w maju 1984. Podpisano do druku we wrześniu 1985 r. Składy wykonała Drukarnia Skarbowa w Warszawie. Przygotowalnia i druk — Zakłady Graficzne w Częstochowie. Zam. 538. N-68.