6500
Szczegóły |
Tytuł |
6500 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6500 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6500 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6500 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joan D.Vinge
Kocia �apka
Prze�o�y�a Kinga dobrowolska
Twoje zdrowie ma�y.
Dobrze wiesz, kim jeste�.
(Uwi�d�a sk�ra twarzy przylepiona na miejsce,
Oczy trupa pod��czone do gniazdek w g�owie,
Serce trupa przykr�cone �rubk� pod �ebra,
Podarte trzewia doszyte fastryg� na miejsce
Strzaskany m�zg zakryty stalowym ko�pakiem.
A on naprz�d rusza o krok,
i o krok,
i o krok...
Ted Hughes
Boimy si� prawdy, boimy si� losu,
Boimy si� �mierci i siebie nawzajem.
Ralph Waldo Emerson
A�eby zrozumie� kota, trzeba zda� sobie spraw�, �e
ma on w�asne talenty, w�asne pogl�dy, a nawet odr�b-
n� moralno��.
Lilian Jackson Brown
PROLOG
Kto� mnie �ledzi. To uczucie - a w�a�ciwie �wiadomo�� - by�o
jak dotyk nierealnej r�ki na plecach - przez ca�e d�ugie popo-
�udnie. Wiedzia�em o tym, bo nadal zdarza�o mi si� wy�apywa�
r�ne rzeczy jak fragmenty piosenek w�r�d radiowego szumu.
To wra�enie opanowa�o mnie najpierw na bazarze przy orbital-
nym lotnisku. Sta�em pod kolorowym daszkiem obok stoiska
jubilera i czeka�em, a� �niada kobieta o d�ugich palcach prze-
k�uje mi ucho kolczykiem. �Nic nie b�dzie bola�o - zawodzi�a
j�kliwie z jakim� dziwnym akcentem, g�stym jak dym z mi�sa
przypalanego na ruszcie w s�siednim stoisku. - Nie ruszaj si�,
nic nie b�dzie bola�o..." Jakby m�wi�a do dziecka albo jakiego�
turysty. Bola�o, cho� niezbyt mocno. A ja przecie� by�em tury-
st�, ka�dy tu by� turyst�, ale wcale nie przesta�o mnie dziwi�,
�e zachowuj� si� jak jeden z nich.
Skrzywi�em si�, ale po sekundzie ostry b�l min��. Jednak
w tej chwili bia�ej pustki, kiedy czeka�em na nast�pn� fal�,
kt�ra nie nadesz�a, dotar�o do mnie co� innego: ten dotyk,
szept cudzego zainteresowania, kt�ry musn�� moje my�li. To
nie cz�owiek, lecz przedmiot - neutralny, cierpliwy, bezmy�lny.
Podnios�em wzrok i rozejrza�em si� dooko�a, wyrwa�em si� ju-
bilerce z r�k, kiedy wyciera�a mi krew z ucha. Ale nic nie by�o
wida�, nikogo tu nie zna�em, a wygl�da�o tak�e na to, �e nikt
tutaj nie zna� mnie. Wsz�dzie przesuwa� si� t�um ubrany ja-
skrawo i o zbyt mi�sistych twarzach, jak nocny t�um w Starym
Mie�cie...
Potrz�sn��em g�ow�, a przesz�o�� prze�lizn�a si� przez te-
ra�niejszo�� jak przez membran�. Nadal zdarza�o mi si� to za
cz�sto - czu�em si� wtedy, jakbym �ni�, jakbym nie wiedzia�,
kim jestem ani gdzie jestem. Zielone agatowe paciorki na dru-
ciku uderzy�y mnie po szcz�ce.
- Jeszcze jeden? - pyta�a kobieta, wyci�gaj�c do mnie r�-
k�. Wmiesza�em si� w t�um i da�em mu si� ponie�� w d� ulicy
sk�panej w �wietle sztucznego s�o�ca.
Kiedy ju� raz poczu�em, �e to co� mnie �ledzi, nie mog�em
si� uwolni� od tego szeptu, niemelodyjnej piosenki wbitej ni-
czym haczyk w m�j m�zg. Pr�bowa�em sobie wm�wi�, �e to tyl-
ko moja wybuja�a wyobra�nia. Swoim okaleczonym m�zgiem
odbiera�em co� w taki sam spos�b, jak pacjent po amputacji
czuje b�l w fantomowej ko�czynie. Ale nie pomog�o, wiedzia-
�em to i ju�. Towarzyszy�o mi, kiedy chodzi�em po kr�tych, krzy-
kliwych uliczkach, kt�re stara�y si� ukry� fakt, �e w zasadzie
tworz� zamkni�ty kr�g. W zacienionym kompleksie muzeal-
nym i na zewn�trz. W barze, a nawet w pe�nej srebrnej arma-
tury m�skiej toalecie. Obserwowa�o mnie, tylko mnie, nasta-
wione na elektryczny, niepowtarzalny wz�r mego m�zgu i z nim
sczepione. Wpad�o mi do g�owy, �eby wr�ci� na pok�ad �Darwi-
na", ale nawet �ciany statku nie mog�y mnie przed nim os�oni�.
Nie mam poj�cia, po diab�a kto� mia�by mnie �ledzi� czujni-
kiem identyfikacyjnym. Mo�e to jaka� pomy�ka, mo�e chodzi-
�o o kogo� innego, jaki� zb��kany odczyt... A je�li temu komu�
chodzi o mnie, to czemu i gdzie si� ukrywa? Czemu po prostu
nie spyta? Dlaczego wlok� si� za mn� jak cie� przez ten t�um
o pustych twarzach, odziany w od�wi�tne ubrania...
- Kocie... Och, Kocie!
Obr�ci�em si�, a d�onie same zacisn�y si� w pi�ci, mimo
�e rozpozna�em g�os. D�onie zrobi�y si� �liskie od potu. Rozpro-
stowa�em je, poruszy�em palcami.
To by�a Kissindra Perrymeade. Twarz w kolorze polerowa-
nej ko�ci s�oniowej u�miecha�a si�, a p� tuzina warkoczyk�w
ta�czy�o w podskokach dooko�a sp�dnicy w kolorze khaki.
Przystan��em i czeka�em, a� przep�ywaj�cy t�um przynie-
sie j� bli�ej.
- Cze��, Kiss. - To zdrobnienie zawsze wywo�ywa�o u mnie
u�miech. Wepchn��em r�ce w kieszenie d�ins�w. - Ciesz� si�,
�e ci� widz� - doda�em, ten jeden raz zupe�nie szczerze.
�Naprawd�?" - pyta�a mnie jej twarz, pe�na tej mieszanki
bolesnej nie�mia�o�ci i usilnego �nie b�d� si� gapi�", przez
kt�r� oboje przy ka�dym spotkaniu tak g�upio si� zachowywa-
li�my. Razem przew�drowali�my z p� tuzina �wiat�w, podob-
nie jak reszta student�w Lataj�cego Uniwersytetu, ale tak na-
prawd� nigdy nie zdo�a�em si� z ni� zaprzyja�ni�, zreszt� z in-
nymi tak samo. By�a asystentk� i ju� samo to wystarcza�o, �e-
bym ba� si� do niej odezwa�. A to, �e by�a bogata i �adna i �e
si� na mnie gapi�a, tylko pogarsza�o spraw�. Bo poci�ga�o j� we
mnie to samo, co sprawia�o, �e wszyscy inni woleli trzyma� si�
ode mnie z daleka. Nie m�wi�em tak jak oni, inaczej si� ubie-
ra�em. Gdzie indziej si� wychowa�em. W oczach zamiast okr�-
g�ych �renic mia�em dwie pod�u�ne kreski, a moja twarz we-
d�ug ludzkich standard�w nie by�a zbudowana tak jak trzeba -
to by�a twarz miesza�ca. Nigdy z nikim o tym nie rozmawia�em,
ale to niczego nie zmienia�o.
Moja odmienno�� powodowa�a, �e inni zamykali si� przede
mn� na g�ucho, jednak to przez ni� Kissindra nie mog�a ode-
rwa� ode mnie wzroku. Wiedzia�em, �e szkicuje pi�rkiem moj�
twarz w swoim �wiec�cym notatniku, jakbym by� czym�, co
uznaje za pi�kne, podobnie jak dzie�a sztuki i widoczki, kt�re
ci�gle tak wytrwale rysuje - to wszystko, czemu reszta po�wi�-
ci jedno holo i ju� nigdy na to nie spojrzy. Nie mia�em poj�cia,
kim dla niej jestem, a je�li ona wiedzia�a, to nigdy si� do tego
nie przyzna, a wszystko to razem sprawia�o, �e czu�em si� jesz-
cze bardziej niezr�cznie, kiedy byli�my razem.
Ale teraz, kiedy co� nieludzkiego wczepi�o mi si� w m�zg,
cieszy�a mnie ka�da twarz, kt�ra cho� troch� nie by�a mi obca,
a jeszcze bardziej cieszy�o mnie, �e to by�a akurat ta twarz, na-
wet z tym jej bolesnym u�miechem. Zauwa�y�em, �e ma na so-
bie d�insy. Na tym statku d�ins�w nie nosi� nikt opr�cz mnie -
by�y tanie, zwyk�e, robocze. Uderzy�o mnie, �e zacz�a je nosi�
dopiero, kiedy si� poznali�my.
- Czy co� jest nie tak? - zapyta�a, zerkaj�c na mnie ponow-
nie.
Potrz�sn��em przecz�co g�ow�, tylko cz�ciowo w ramach
odpowiedzi.
- A niby dlaczego? Bo powiedzia�em, �e cieszy mnie tw�j
widok? - Wzrokiem jednak w�drowa�em daleko, nieustannie
przeczesuj�c ulice. Wzi��em j� pod r�k�; wzdrygn�a si�, ale
nie wyrwa�a. - Wiesz co, skoczmy gdzie�, wyrwijmy si� st�d.
Chod�my wreszcie co� zobaczy�. - Przysz�o mi na my�l, �e je�li
na kilka godzin wyrw� si� z lotniska, mo�e uda mi si� zgubi� t�
pomy�k�, kt�ra tropi�a m�j m�zg.
- Jasne - zgodzi�a si�, rozpromieniona. - Cokolwiek. To
niewiarygodne... - przerwa�a, jakby poczu�a, �e m�wi za du�o.
W ka�dym razie m�wi�a serio. W wi�kszo�ci studenci na �Dar-
winie" s� na to zbyt bogaci i zblazowani, a studia interesuj� ich
wy��cznie jako wyj�tkowo d�ugie wakacje. Niemniej kilku
z nich rzeczywi�cie znalaz�o si� tutaj po to, �eby si� czego� na-
uczy�. Na przyk�ad ona. Albo ja.
- Masz krew na uchu - odezwa�a si�.
Dotkn��em ucha, potem kolczyka, przypomnia�em sobie.
- W�a�nie go sobie za�o�y�em. To ma by� pami�tka.
Natychmiast zesztywnia�a.
- Nie martw si�, nie jest - uspokoi�em j� zaraz. Tak samo
jak jej nie podoba�o mi si�, �e ludzko�� tak bezceremonialnie
cz�stuje si� kawa�eczkami zwiedzanych miejsc. Mo�e nawet
bardziej ni� jej. Skupi�em si� i zacisn��em my�li w pi�� - na-
dal potrafi�em to robi�, mimo �e nie umia�em ju� nimi si�ga�
na zewn�trz. Obcy, zgrzytliwy poszum ucich�. Przy odrobinie
szcz�cia dla tych, co siedzieli po drugiej stronie, po prostu
przesta�em istnie�. Ale na d�u�sz� met� by�o to jak wstrzymy-
wanie oddechu.
Ruszyli�my z powrotem w kierunku muzeum, potem zje-
chali�my dziesi�� poziom�w w d�, do cienistej jaskini, gdzie
na g�adkiej ceramicznej powierzchni przycupn�y rz�dem wa-
had�owce jak cierpliwe, opalizuj�ce �uki, czekaj�ce na takich
jak my, by ponie�� ich w d�, na powierzchni� planety. Na �wie-
cie, kt�ry le�a� tysi�c kilometr�w pod naszymi stopami, nie by-
�o ani jednej trwa�ej ludzkiej konstrukcji. Ten �wiat ludzko��
nazwa�a Monumentem. Ca�a planeta by�a federalnym rezerwa-
tem... To sztuczny �wiat, zbudowany ca�e tysi�clecia temu
i umieszczony na orbicie wok� m�tnej pomara�czowej gwiaz-
dy, w samym �rodku nigdzie.
Stacja z portem kosmicznym orbitowa�a wysoko ponad
nim, wielka jak niedu�e miasto, kt�rym przecie� zreszt� by�a.
Po�ow� centrum zajmowa�o muzeum; znajdowa� si� tu o�rodek
bada� nad wymar�� ras�, kt�ra stworzy�a Monument - dziesi�t-
ki pokoi pe�nych eksponat�w i pyta� bez odpowiedzi. Utrzymy-
wa�o si� dzi�ki got�wce p�yn�cej z luksusowego kompleksu tu-
rystycznego, kt�ry zajmowa� w ca�o�ci pozosta�� cz�� stacji.
Kiedy wyszli�my z mrocznego korytarza podpartego kolum-
nami z ci�kich stop�w, w komorze podnios�y si� trzy waha-
d�owce i z cichym brz�czeniem niewidzialnych skrzyde� zacz�y
ko�owa� w stron� ciemnego uj�cia komory powietrznej. Po dru-
giej stronie pola spolaryzowany kad�ub stacji wpuszcza� do
�rodka widok nieba - czarnej, usianej gwiazdami p�nocy pust-
ki. W jednym rogu �wieci�a pomara�czowawym �wiat�em bez-
imienna gwiazda Monumentu, a sama planeta przetacza�a si�
bezszelestnie pod naszymi stopami. Pozostawi�a j� tutaj cywili-
zacja, kt�r� ludzie nazwali Tw�rcami, bo jako� nie mogli wpa��
na nic lepszego. Tw�rcy znikn�li, na d�ugo zanim rodzaj ludzki
zdo�a� wydosta� si� ze swej studni grawitacyjnej i rozlaz� si�
mi�dzy gwiazdami jak gromada karaluch�w. Nikt nie wiedzia�,
gdzie si� podziali i dlaczego nie pozostawili po sobie prawie nic
z wyj�tkiem tego oto pomnika w�asnej tajemniczo�ci. Tajemni-
ca ich istnienia napawa�a szacunkiem nawet Federacj�.
- Co chcia�aby� zobaczy�? - zapyta�em Kissindr�, kiedy
podje�d�ali�my do d�ugiej jak zwykle kolejki turyst�w i stu-
dent�w, sk�adaj�cych u wej�cia zam�wienia. Mnie nie zale�a�o
na tym, dok�d si� udamy, je�eli tylko zdo�am si� utrzyma� po-
za zasi�giem tropi�cych. Mogli�my wybra� wycieczk� kilkugo-
dzinn� albo wr�cz kilkudniow� do kt�rejkolwiek z cz�ci tego
�wiata. Planeta nie by�a znowu taka du�a: mia�a ledwie trzy
i p� tysi�ca kilometr�w �rednicy, mimo �e ci��enie tutaj nie-
mal dor�wnywa�o ziemskiemu. By�a to jedna z tych spraw, kt�-
rych nie potrafili wyja�ni� �adni ksenoeksperci - dlaczego
�wiat posk�adany przez obcych tak bardzo pasowa� do ludzkich
standard�w. Je�li nie byli do nas podobni, to pewnie chcieli
nam w ten spos�b co� przekaza�. Ale z drugiej strony istniej�
przecie� Hydranie, kt�rzy tak bardzo zbli�eni s� do ludzi, �e
r�nice nie maj� znaczenia nawet na poziomie genetycznym.
Ja sam jestem tego �ywym dowodem. A to, co pozosta�o z Hy-
dran, by�o �ywym dowodem na to, �e ludzie nie bardzo umiej�
s�ucha�.
- No... - Kissindra przygryz�a warg�, wpatrzona w szybko
zmieniaj�ce si� obrazy na ekranie nad naszymi g�owami. Zmie-
nia�y si� widoki, a wraz z nimi jaskrawo��te cyfry, ukazuj�ce
czas przelotu i op�aty. - Jaskinie Ksi�ycowe zawieraj� podob-
no jedne z najlepszych przyk�ad�w synestezji... A je�li masz
ochot� nurkowa�... - Zerkn�a na mnie p�ochliwie. To by�a ca-
�odobowa podr�.
- �wietnie - odrzek�em. - Wedle �yczenia. - Wysi�ek, jaki
kosztowa�o mnie trzymanie my�li w zamkni�ciu, sprawi�, �e
zn�w obla�em si� potem. Skupi�em wzrok na jej twarzy, mia�o
mi to pom�c w koncentracji. Ona te� si� we mnie wpatrzy�a,
mia�a oczy przejrzy�cie b��kitne jak g��bia wody, usta rozchy-
lone. Wtedy nagle zda�em sobie spraw�, jak cholernie jestem
napalony. I �e chc� j� poca�owa�.
Uciek�a wzrokiem w stron� ekranu, potem do widoku prze-
strzeni kosmicznej, a p�niej 2n�w wr�ci�a do mnie. Zarumie-
ni�a si�.
- Tylko �e... - wymamrota�a - obieca�am Ezrze, �e zjemy
razem kolacj�.
- Nie ma problemu - sk�ama�em, odwracaj�c wzrok. - In-
nym razem. Mo�e co� kr�tszego... - Zn�w na ni� patrzy�em, czu-
�em si� chyba nawet gorzej ni� zwykle, przyciska�em do bok�w
dr��ce r�ce. Byli�my ju� prawie przy wej�ciu.
- Tak, mo�emy...
- Kissindro!
Niemal podskoczy�a, gdy ten g�os - g�os Ezry - nagle do-
bieg� nas z ty�u. Odwr�cili�my si�, by ujrze�, jak galopuje ku
nam jej ch�opak. Zawsze porusza� si� tak, jakby za chwil� mia�
si� przewr�ci�. Wi�kszo�� czasu sp�dza� z elektrodami przycze-
pionymi do czo�a. Wepchn�� si� w kolejk� obok nas, mia� za-
czerwienion� twarz. Ona te�. Z innych powod�w... a mo�e i nie.
Kiedy� wiedzia�bym na pewno.
- Co ty tutaj robisz? - zapyta�, wyra�nie staraj�c si�, �eby
nie zabrzmia�o to tak, jak zabrzmia�o.
- Studiuj� - odpar�a odrobin� za g�o�no.
- Co studiujesz? - Patrzy� teraz na mnie.
- Monument! My�la�am, �e ty wci�� jeszcze pracujesz nad
swoj� kompilacj�...
- By�em w archiwum, kiedy zobaczy�em ci� przez okno...
-No i?
- No i kiedy masz zamiar p�j�� ze mn� na t� kolacj�, Kiss?
- Jego podniesiony g�os wybi� si� ponad cichy szmer rozm�w
dooko�a. - W nast�pnym wcieleniu? - Czarne k�pki kie�kuj�-
cej brody zadr�a�y, kiedy wysun�� do przodu szcz�k�.
- Ezra... - sykn�a Kissindra, przyciskaj�c do siebie notat-
nik pobiela�ymi z wysi�ku palcami. - Jeste� taki archaiczny.
- Trzy - rzuci�em przy wej�ciu. - Studenckie. - Sensory
sprawdzi�y moj� bransoletk� danych. - Do Z�otej Bramy. - Sta-
cja przesuwa�a si� akurat nad sam� Bram�. To kr�tki skok, kt�-
ry mogliby�my jako� prze�y� we tr�jk�. Przeszed�em przea
bramk�, s�ysz�c, jak moje buty stukaj� g�o�no o ceramiczne
pod�o�e.
Po kilku sekundach us�ysza�em, jak ruszaj� za mn� dwie
pary drogich but�w magnetycznych, dobieg� do mnie tak�e go-
r�czkowy szept �ciszonej rozmowy. Wskoczy�em do najbli�sze-
go z oczekuj�cych wahad�owc�w i usiad�em. Zaraz wesz�a Kis-
sindra i zaj�a miejsce obok mnie. Po minucie do��czy� do nas
Ezra, siadaj�c po mojej drugiej stronie. Drzwi si� zamkn�y,
a po ich powierzchni przetoczy�y si� wsp�rz�dne naszego
punktu przeznaczenia. Wahad�owiec uni�s� si� w g�r� tak g�ad-
ko, �e ledwie wyczu�em ruch, i poko�owa� w stron� kom�r po-
wietrznych. Rozpar�em si� wygodnie, kiedy je mijali�my, by
rozpocz�� spadek w studni� grawitacyjn� planety. Wyci�gn�-
�em przed siebie nogi i palec po palcu rozlu�ni�em pi�� moich
zaci�ni�tych my�li.
Nic. Znalaz�em si� poza zasi�giem. Westchn��em i przy-
mkn��em oczy. Teraz �atwiej by�o wierzy�, �e to zwyk�a pomy�-
ka. Albo wybryk mojej wyobra�ni. Mania prze�ladowcza to sta-
ry nawyk, kt�rego nie�atwo si� pozby�, kiedy wci�� czuj� si�
jak dziwol�g i oszust. Kiedy za ka�dym razem, zamykaj�c oczy,
wci�� widz� t� sam� ciemno��... Unios�em powieki, zamruga-
�em, i zapatrzy�em si� na �wiat, kt�ry jak balon puch� przed na-
mi na ekranach wizjer�w. Je�li za du�o b�d� o tym my�la�, �o-
��dek podejdzie mi do gard�a. Przypomniawszy sobie, �e nie je-
stem tu sam, zerkn��em na Kissindr� i Ezr�. R�wnie dobrze
m�g�bym zn�w o tym zapomnie�. Tych dwoje nadal si� k��ci�o,
wymieniaj�c w�ciek�e szepty tu� pod moim bokiem.
- No c�, nic na to nie poradz�, musz� si� pod��cza�, nie
mam eidetycznej pami�ci jak ten chodz�cy bank danych. -
Przed oczyma mign�a mi przez chwil� jego d�o�.
- Ezra...!
Z powrotem wbi�em wzrok w ekrany. Byli�my ju� prawie
na miejscu, wchodzili�my w atmosfer�, lec�c po trajektorii,
znajdziemy si� na miejscu. Os�ona przed deceleracj� nie by�a
najlepsza. Kissindra i Ezra ucichli, jako �e teraz m�wi� by�o
znacznie trudniej. Jednak mnie ta niewygoda poprawi�a samo-
poczucie - przynajmniej mamy hamulce. Galaktyk� ju� i tak
nap�dza zbyt wiele rzeczy, kt�rych nie da si� nawet zobaczy�.
Ta �wiadomo�� wci�� jeszcze napawa�a mnie obaw�.
Pod nami rozpo�ciera�a si� powierzchnia Monumentu, ta-
kie coraz lepiej widoczne malowid�o. Zapatrzy�em si� na to wi-
dowisko, a obrazy przesi�ka�y mi do wn�trza przez szeroko
otwarte oczy; czu�em, jak na twarzy wykwita mi z wolna rado-
sny u�miech. Ale� to pi�kne! W takich sytuacjach czu�em si�
czasem, jakbym mia� przeszczepiony m�zg, jakbym �y� w cu-
dzym ciele. Fakt, �e nie mog�em ju� udowodni� sobie realnego
istnienia innych ludzi przez miejsce, jakie zajmuj� w mojej
g�owie, wcale mi nie pomaga�.
Szarpn��em za kolczyk, poczu�em b�l, poobraca�em w pal-
cach ch�odn�, tward� powierzchni� paciork�w. Nigdy przedtem
nie nosi�em �adnych ozd�bek. Nie mia�em na to ochoty w cza-
sach, kiedy �ci�ga�y na cz�owieka zupe�nie niew�a�ciwy rodzaj
uwagi - taki, przez kt�ry mo�na by�o wyl�dowa� z poder�ni�tym
gard�em. Pewnego poranka po niez�ym odje�dzie, jeszcze w Sta-
rym Mie�cie, ockn��em si� z tatua�em na ciele, ale nawet i jego
nie by�o wida� spod ubrania. Kupuj�c dzi� ten kolczyk, po raz
kolejny chcia�em sobie udowodni�, �e nie musz� ju� d�u�ej by�
niewidzialny. Usi�owa�em nie pami�ta� o tym, o czym przypomi-
na�o mi ka�de spojrzenie na odczyt stanu mego konta: �e kiedy
uniwersytet sko�czy tutejsz� sesj�, b�d� na zero, ca�kiem bez
pieni�dzy. Wzi��em g��boki oddech, �eby rozlu�ni� ucisk, jaki
czu�em w piersiach, i dalej podziwia�em widoki.
Gdziekolwiek by cz�owiek na tej planetce wyl�dowa�, na-
potyka� widok, kt�ry nape�nia� oczy cudownym czarem. Powie-
trze by�o jak aksamit, wiatry gra�y jak orkiestra. To by�o tak,
jakby jaki� artysta - a raczej ca�e tysi�ce artyst�w - otrzyma�
ten �wiat jako swoje tworzywo lub instrument muzyczny. Do-
oko�a nic tylko pi�kno, idealne jak diament. Nic innego. Nic �y-
wego, co zak��ca�oby idealny stan r�wnowagi. Ani li�cia, ani
ptaka, ani owada. Nic a� do tej pory.
Zmieniaj�ce si� odleg�e widoki w ko�cu przesta�y si�
zmienia�. Luk st�kn�� i otworzy� si� szerokim ziewni�ciem. Wy-
siedli�my i rozprostowali�my ko�ci, oniemieli�my wobec nie-
oczekiwanej ciszy ��tego, omiatanego wiatrem p�askowy�u,
kt�ry zaprojektowano jako punkt widokowy. Dwa pozosta�e
wahad�owce znalaz�y si� tutaj przed nami, kilka metr�w dalej
sta�a gromadka rozradowanych turyst�w. Dociera�y do nas ich
g�osy, lecz tak ciche i cienkie, jakby znajdowali si� o wiele, wie-
le dalej. S�o�ce chyli�o si� ju� ku zachodowi. Czerwieniej�ce
�wiat�o opromieni�o blaskiem wysokie piaskowce, przez co
wzg�rza nabra�y wygl�du odlanych z br�zu. Gdyby si� nie wie-
dzia�o, mo�na by by�o przysi�c, �e tylko czas i wiatry uformowa-
�y je w te kszta�ty. Ale kiedy si� przyjrza�o czemu� dok�adniej
- czemukolwiek, cho�by okruchowi ska�y - mo�na by�o odna-
le�� ukryty znak, nie rozszyfrowany podpis, kt�ry m�wi� nam,
�e jaka� rozumna istota u�o�y�a to wszystko w�a�nie w ten spo-
s�b i tak to pozostawi�a na ca�� wieczno��.
Odwr�ci�em si� i oddali�em nieco od wahad�owca. Kiedy ro-
zejrza�em si�, ogrom tego �wiata i nieba nad nim uderzy�y mnie
tak mocno, �e ledwie mog�em oddycha�. Czu�em si� tak, jakbym
nie mia� gdzie si� ukry�... Jak zawsze, kiedy mia�em wok� zbyt
du�o przestrzeni. Nie odwr�ci�em wzroku, patrzy�em, a wiatr �a-
godnie mierzwi� mi w�osy. Zaczerpn��em powietrza - i zapo-
mnia�em wypu�ci� go z p�uc. Obok mnie Kissindra i Ezra wes-
tchn�li zgodnie: �Och..." i wreszcie przestali si� k��ci�.
Przybrane s�o�ce tego �wiata-makiety znalaz�o si� teraz
w ramach skalnego �uku, kt�ry nazywaj� Z�ot� Bram�. Wygl�-
da�o to tak, jakby sam czas zatrzyma� si� tutaj i zamrozi� na za-
wsze t� chwil�. Przez czarny kszta�t mostu, usiany otworkami
precyzyjnie jak koronka, prze�wieca�y wzorki ze �wietlistych
promieni. Kiedy zerwa� si� wiatr, unosz�c z ziemi blad� zas�o-
n� kurzu, us�ysza�em wyra�nie: w powietrzu rozleg�y si� wyso-
kie, ciche d�wi�ki, pie�� wiatru wygrywana na fletni z kamie-
nia. Muzyka szarpn�a mnie za serce jak niewidzialna r�ka. Za-
cz��em oddala� si� od moich wsp�towarzyszy, zupe�nie o nich
zapominaj�c, zapominaj�c o wszystkim, o�lepiony s�o�cem,
g�uchy jak pie�...
Nagle w moje zmys�y wdar�o si� g�o�ne buczenie; cofn��em
si�. Stan��em na samym skraju przepa�ci, na granicy dost�pne-
go turystom obszaru. Przeszed�em z powrotem na bezpieczny
grunt i poczeka�em, a� ucichnie dzwonienie w uszach. Potem
znajdowa�em si� przez chwil� na granicy �wiat�w, ws�uchany
w co� zupe�nie innego... Po chwili przykucn��em i odbi�em swo-
je d�onie na roz�wietlonym s�o�cem kurzu. Podnios�em g�adki,
pr��kowany kamie�, nie wi�kszy od mojej d�oni, i prze�o�y�em
w inne miejsce - nadal wygl�da� idealnie. G�os wiatru zmrozi�
mnie od �rodka.
- Co sprawi�o, �e stworzyli co� takiego? - mrukn�a Kissin-
dra, nie tyle do mnie, ile raczej pod adresem wiatru, a ja dopie-
ro teraz zda�em sobie spraw�, �e dziewczyna stoi tu� obok. -
Czy to ca�e pi�kno to tylko sztuka dla sztuki?
- To obiekt rytualny - wtr�ci� Ezra - stanowi integraln�
cz�� ich wierze�. - T� w�a�nie odpowied� s�yszeli�my najcz�-
�ciej, kiedy obrazy obcych dzie� sztuki pcha�y nam si� do g��w.
Znaczy�o to jedynie, �e eksperci te� nie maj� poj�cia, co to
jest, u czorta, i pewnie nigdy si� nie dowiedz�.
- Nie - odpar�em podnosz�c si� i otrzepuj�c d�onie o d�in-
sy. -To naprawd� jest pomnik.
- Czego? - spyta�a Kissindra, a jej brwi ze zdumienia po-
w�drowa�y w g�r�. Stoj�cy ko�o niej Ezra wyra�nie si� nachmu-
rzy�.
- �mierci - odpar�em i poczu�em, jak to s�owo wypada mi
z ust ci�kie i zimne jak kamie�. - Kawa�ki i fragmenty, ko�ci
planet - z tego zosta� stworzony. To dlatego nie ma tu nic �ywe-
go. - S�o�ce nikn�o ju� za wysokimi piaskowcami. Wiatr zrobi�
si� teraz tak samo ch�odny jak ja.
Kissindra z�apa�a mnie za r�k�.
- Kto ci to powiedzia�?
- Co? - obejrza�em si�, ale zamiast jej oczu widzia�em tyl-
ko z�ociste plamki po s�o�cu.
- Kto...?
Potrz�sn��em g�ow�. My�li p�yn�y powoli i ci�ko jak roz-
topione szk�o.
- Bo ja wiem. Chyba gdzie� wpad�o mi w ucho...
- Ja tego nigdy nie s�ysza�am. - Ona tak�e potrz�sn�a g�o-
w�, ale nie by� to znak zaprzeczenia. Przejecha�a wzrokiem po
tym morzu kamienia i zatrz�s�a si� z ekscytacji.
- Zmy�la - wymamrota� Ezra, nie maj�c do�� odwagi, by
rzuci� mi to w twarz. Kissindra zacz�a cicho mrucze� do dyk-
tafonu w swoim naszyjniku. Jej spojrzenie zn�w spocz�o na
mnie.
Dalej czu�em si� tak, jakby kto� zdzieli� mnie w g�ow�,
wi�c pochyli�em si�, �eby jako� ukry� to, co si� ze mn� dzia�o.
Z pochewki za cholew� buta wyci�gn��em n� i wyprostowa-
�em si�. Opar�em si� o kamienne usypisko i si�gn��em do ukry-
tej kieszeni w tunice, sk�d wyj��em kupionego po po�udniu ba-
k�a�ana. Zacz��em go obiera�, �eby uspokoi� roztrz�sione r�ce,
zanim zn�w na nich spojrz�.
Mieli twarze jak dw�jka przera�onych sze�ciolatk�w.
Strach ju� z wolna z nich sp�ywa�, ale stali z rozdziawionymi
ustami. Jakby nigdy przedtem nie widzieli, kiedy kto� si�ga po
n�.
- Nigdy niczego nie zmy�lam - o�wiadczy�em i natych-
miast tego po�a�owa�em, bo w odpowiedzi oboje nader gorliwie
pokiwali g�owami. Nie mia�em poj�cia, sk�d si� wzi�o to, co
przed chwil� powiedzia�em im o tym miejscu, nie mog�em so-
bie przypomnie�, �ebym przedtem wiedzia� co� na ten temat.
Nieoczekiwanie pewien by�em tylko jednego, �e jestem obcy.
�e zawsze nim by�em i ju� pozostan�.
Schowa�em n�.
- Do zobaczenia - rzuci�em, patrz�c na nich dok�adnie ty-
le czasu, ile potrzeba by�o na wypowiedzenie tych s��w. Potem
ruszy�em w stron� wahad�owc�w, a oni nie poszli za mn�.
- Kocie...? - zawo�a�a nagle Kissindra niepewnym g�osem.
Odwr�ci�em si� wyczekuj�co.
Przejecha�a j�zykiem po wargach.
- Czy... czy naprawd� umiesz czyta� w moich my�lach?
A wi�c o to chodzi. Orientuje si�, �e jestem psychotroni-
kiem, wie, �e to domieszka hydra�skiej krwi czyni ze mnie p�-
obcego. Ale nie wiedzia�a nic o ca�ej reszcie... I pewnie nawet
by nie chcia�a.
- Nie - odpar�em - nie potrafi�.
Poszed�em dalej sam.
Na pok�adzie wahad�owca zjad�em obiad i wepchn��em
opakowanie do popielniczki pe�nej cuchn�cych niedopa�k�w.
W popielniczce le�a� tak�e kawa�ek kamfy. Ju� mia�em j�
bra�... ale r�ka sama si� cofn�a. Wci�� za du�o wspomnie�,
by� mo�e pozostan� ju� na zawsze. Mo�e wcale nie oddala�em
si� teraz od pomnika �mierci, mo�e mam go w g�owie...
�atwiej wierzy� w to, ni� pogodzi� si� z faktem, �e ni st�d,
ni zow�d wiem co� na temat zupe�nie obcego mi miejsca. Mo�e
po prostu lepiej ni� inni potrafi� odczytywa� przekazy podpro-
gowe pozostawione wsz�dzie przez Tw�rc�w. No, to mog�oby
mie� jaki� sens. By� mo�e Tw�rcy bardziej przypominali Hy-
dran ni� ludzi. Ale wcale nie zmniejsza�o si� poczucie dezorien-
tacji, kt�re towarzyszy�o mi przez ca�y dzie�, co chwil� pot�-
niej�c. Jeszcze raz szarpn��em za sw�j kolczyk. Najpierw tropi-
ciel, potem Kissindra, a teraz to... Przypomnia�em sobie, �e
zn�w wchodz� w zasi�g elektronicznej sieci tropiciela. Ludzie
od zawsze robili, co mogli, �eby uprzykrzy� mi �ycie, wci��
mnie tropi� i �cigaj�, jak ca�� hydra�sk� ras�... Pieprz to. Prze-
sta� si� zachowywa� jak nocny �owca. Rozprostowa�em zwini�te
w pi�ci d�onie i wycofa�em je z zag��bie�, jakie wycisn�y
w piankowych oparciach fotela.
Trzyma�em umys� zamkni�ty, prawie nie oddycha�em przez
ca�� drog� powrotn� do stacji. Kiedy wyl�dowali�my, znala-
z�em si� zn�w w doskonale aseptycznym, klimatyzowanym �o-
nie w podziemiach muzeum. Dooko�a mnie wznosi� si� masyw-
ny, ceramiczno-betonowy kad�ub stacji, niczym forteczne mury.
W zasi�gu wzroku mia�em mo�e z p� setki ludzi, ale �aden nie
wygl�da�, jakby szczeg�lnie si� mn� interesowa�. Pu�ci�em
wreszcie, uwalniaj�c, ile si� da�o, okaleczone receptory umys�u
i nas�uchiwa�em. Nic. Nie by�o ju� niemelodyjnego szumu tro-
pienia... je�li w og�le kiedykolwiek przedtem tam si� znajdo-
wa�. Moje zdolno�ci telepatyczne znikn�y ju� trzy lata temu,
ale umys� nadal p�ata� mi czasem dziwne figle.
Wzruszeniem ramion str�ci�em z siebie cienie przesz�o�ci
i ruszy�em po p�ytkach posadzki, a po chwili wraz z reszt� tury-
st�w min��em bramk�. P�yn�li teraz strumieniem w stron� pe�-
nego ech wej�cia na chodnik, kt�ry powiedzie ich z powrotem
przez labirynt muzealnych wn�trz a� do wind, a te powioz� ich
w g�r�, na poziom portu. Szed�em na skraju t�umu, ramieniem
wyczuwaj�c uspokajaj�c� blisko�� �ciany.
A� nagle stan��em jak wryty. Na �cianie przede mn�,
w �rodku niezdarnie wyrysowanego sprayem serca widnia�o
moje imi�. KOT. KOT + JULE. Wpadaj�cy na mnie ludzie sypa-
li przekle�stwami, ale nic mnie to nie obchodzi�o. Nie obesz�o
mnie nawet, �e wszyscy ju� mnie min�li i teraz sta�em w przej-
�ciu zupe�nie sam, s�ysz�c tylko w�asny oddech i widz�c tylko
ten znak na �cianie przed sob�. Poczu�em, jak wzbiera we mnie
rodzaj rozpaczliwej paniki. Dzie�, w kt�rym ca�y czas towarzy-
szy�a mi tylko dezorientacja, teraz zmieni� si� w kompletne
szale�stwo. Obejrza�em si� przez rami�. Z ty�u miesza�y si�
�wiat�a i cienie, jakby obdarzone w�asnym �yciem przep�ywa�y
mi�dzy filarami niczym woda.
Obr�ci�em si�, bo poczu�em w my�lach nag�y ostrzegawczy
b�ysk, o u�amek sekundy wcze�niej, ni� dostrzeg�em rzeczywi-
sty ruch. Z mroku przej�cia oderwa�y si� jakie� dwa cienie
i stan�y z obu stron. Zd��y�em jeszcze uchwyci� pomara�czo-
wy b�ysk na przypi�tym do ramienia znaczku kt�rego� z kon-
glomerat�w. A wtedy poczu�em na szyi lodowate uk�szenie ni-
co�ci, kiedy wgryz� mi si� w �y�� chemiczny z�b. I ju� by�o po
wszystkim.
1
Ciekn��em si� na pok�adzie jakiego� statku, ale nie by�a to
�adna ze znanych mi dot�d jednostek. Le�a�em na wy�cie�anej
piank� sk�adanej pryczy w kabinie, kt�rej nawet z zawi�zany-
mi oczyma nie m�g�bym pomyli� z w�asn� kajut� na �Darwi-
nie". Ostatnia rzecz, jak� zd��y�em zapami�ta�, to b�ysk kolo-
r�w jakiego� konglomeratu na szarym mundurze Korporacji
Bezpiecze�stwa. Zielone jak kontener na �mieci �ciany dooko-
�a mnie, ascetyzm pr��kowanej imitacji biurka i krzes�a, p�ki
z siatkami, prycza - wszystko a� zion�o militarnym duchem.
Porwali mnie ludzie ze s�u�b bezpiecze�stwa kt�rego�
z konglomerat�w... Co zreszt� zupe�nie nie ma sensu... ale prze-
cie� jestem tu. Spr�bowa�em usi��� i ku swojemu zaskoczeniu
przekona�em si�, �e mog�. �adnych kr�puj�cych sznur�w ani
pas�w. Znikn�� tylko m�j n�. Pomaca�em si� po szyi i oderwa-
�em przyklejony tam plasterek. Potraktowano mnie narkoty-
kiem, zgadza si�, ale teraz mia�em ju� jasne my�li.
Drzwi kabiny by�y zamkni�te. Dok�adnie w tej chwili rozsu-
n�y si� przede mn�, jak gdyby tylko czeka�y, a� dojd� do sie-
bie. Do �rodka wesz�o dw�ch m�czyzn, prawdopodobnie ci sa-
mi, kt�rzy tak mnie urz�dzili. Jeden �niady, drugi jasny. Mieli
takie same twarze i takie same srebrzystoszare uniformy polo-
we. Przekroczyli pr�g, pe�ni wyczekiwania i napi�cia. Zacz��em
si� zastanawia�, czy przypadkiem konglomeraty nie ka�� swoim
korbom na wst�pie podda� si� operacji plastycznej, �eby paso-
wali do siebie twarzami. Po chwili natrafi�em wzrokiem na zna-
czek przy klapie kurtek i zamar�em. Dane na plakietce identy-
fikacyjnej przep�ywa�y pod s�onecznym logo Centauri Trans-
port. Na ten podw�jny widok zakr�ci�o mi si� w g�owie. Nadal
nie mia�em poj�cia, o co chodzi, ale teraz ju� wiedzia�em, �e to
nie pomy�ka i �e nie jest dobrze. Zala�a mnie zimna w�ciek�o��,
a mo�e po prostu zimny strach. Wsta�em i odezwa�em si�:
- Co jes...?
I usiad�em z powrotem, bo �o��dek natychmiast podsko-
czy� mi do gard�a.
- O, sz�a...
Teraz ju� wiedzia�em, dlaczego mnie nie zwi�zali. Nie by�o
potrzeby. To, co mi zaaplikowali, zostawia�o cholernego kaca.
Bli�niacy spojrzeli na siebie i wymienili si� u�miechami, ale
wygl�da�o to bardziej na u�miech ulgi ni� rozbawienia. Przeszli
na drug� stron� pokoju, jakby bali si� stan�� blisko mnie.
- Dobra, �wirze - odezwa� si� jeden z nich - szef chce si�
z tob� widzie�.
Wzi�li mnie pod r�ce i wywlekli za drzwi. �a�owa�em, �e
nie zjad�em wi�cej na obiad, bo chcia�em zobaczy�, jak u�licz-
ni� im mundury, kiedy si� porzygam.
Byli�my na jakim� ma�ym statku zwiadowczym, w ka�dym
razie nie musieli daleko mnie wlec. Wepchn�li mnie w ko�cu
przez jakie� drzwi do innej kabiny, a potem rzucili na sof� przy
�cianie.
Myli�em si�, to nie by� �aden statek zwiadowczy. By� to pry-
watny kr��ownik jakiej� konglomerackiej szychy. W por�wna-
niu z poprzedni�, ta kabina wygl�da�a jak z innego �wiata.
- Oto on, szefie. Jest bezpieczny - odezwa� si� jeden ze
stra�nik�w. Zorientowa�em si�, �e nie chodzi mu o m�j stan
zdrowia. �Bezpieczny" znaczy�o okaleczony.
Myli�em si�... a jednocze�nie mia�em racj�. �Szef" to by�
szef Korporacji Bezpiecze�stwa Centauri. Siedzia� na tapicero-
wanym rozk�adanym fotelu, za idealnym czarnym p�okr�giem
biurka, gapi�c si� na mnie przez ca�� szeroko�� pokoju. Mia�
twarz jak ostrze no�a - w�sk�, ostr� i zimn�. Nie nosi� zarostu,
tylko wysoko na ko�ciach policzkowych wyhodowa� sobie pie-
rzast� lini�, kt�ra sprawia�a wra�enie, jakby to brwi obrasta�y
w k�ko jego oczy. Mia� oczy tak ciemne, �e wygl�da�y jak czar-
ne dziury. Odziany by� w kompletny s�u�bowy uniform: meta-
licznoszary he�m z ta�cz�cymi na nim znakami Centauri, trady-
cyjny garnitur biznesmena ze srebrnego tweedu i drapowan�
peleryn�, usian� �wiecide�kami, od kt�rych a� mieni�o mi si�
w oczach. Fakt, �e mia� to wszystko na sobie, oznacza�, �e albo
nie �ywi� �adnych obaw, albo chcia� mi zaimponowa�. W obu
wypadkach i tak nie mia�em poj�cia, o co mu chodzi.
Odwr�ci�em od niego wzrok, poniewa� przez ca�y ten czas
gapi� si� na mnie bez jednego mrugni�cia. Wygl�da�o na to, �e
znale�li�my si� w jakiej� ba�ce zawieszonej nad samym czar-
nym sercem wszech�wiata. S�o�ce Monolitu zawis�o tu� nad je-
go lewym ramieniem jak lataj�ca lampa. Samej planetki nie
by�o wida�. Spojrza�em pod nogi, zadowolony, �e przynajmniej
znalaz�em tam dywan. Szafirowoniebieski, przez �rodek prze-
biega�o tkane z�ot� nici� logo Centauri. Subtelna elegancja.
Przycisn��em si� mocniej do oparcia sofy i czeka�em, a� uspo-
koi si� m�j �o��dek. Potem, tak starannie jak tylko umia�em,
zapyta�em:
- Czeo pan kce?
- Nazywasz si� Kot. Ja nazywam si� Braedee. - Czarne oczy
nadal by�y utkwione we mnie jak dwie kamery. - Jestem sze-
fem systemu bezpiecze�stwa Centauri Transport. Czy rozu-
miesz, co to znaczy?
Chodzi�o o to, �e najprawdopodobniej w strukturach w�a-
dzy konglomeratu nie by�o nikogo postawionego wy�ej od nie-
go, z wyj�tkiem cz�onk�w zarz�du. Znaczy�o to, �e jest zapew-
ne cz�owiekiem, kt�rego obdarza si� tam najwi�kszym zaufa-
niem. By� tak�e najgorszym wrogiem, jakiego zyska ten, kto
wejdzie konglomeratowi w drog�. Pewnie wys�a� go po mnie
sam zarz�d. Czy wiedz�, kim naprawd� jestem? Moja mania
prze�ladowcza niebezpiecznie przybra�a na sile. Potrz�sn��em
przecz�co g�ow�, �eby da� mu jak�� odpowied�. W gabinecie
by�o ch�odno; pot sp�ywaj�cy mi po grzbiecie przyprawia� mnie
o dreszcze.
- Oznacza to, �e nie widuj� si� z byle kim. A to z kolei ozna-
cza - drgn�� mu jaki� mi�sie� twarzy - �e potrzebny nam jest
- skrzywi� si� - telepata. - Zn�w si� skrzywi�. - A teraz zamie-
rzam wyja�ni� do czego.
Zala�o mnie gwa�towne zdumienie, potem ulga, dezorien-
tacja, a w ko�cu z�o��. Z sykiem wci�gn��em powietrze.
- Nie. - Dotkn��em g�owy i popatrzy�em w te jego tele-
obiektywy oczu. - Naj-pier to na-pra.
- Ten narkotyk przyt�pia twoje psychotroniczne zdolno�ci.
Zaburzenia mowy to niestety efekt uboczny. Natomiast rozu-
mienie pozostaje zupe�nie bez zmian. Nie ma powodu, �eby�
si� odzywa�, zanim sko�cz�.
- Sra ci�. - Wsta�em, kieruj�c si� w stron� drzwi. Dwaj
identyczni korby natychmiast zagrodzili mi drog�. Zn�w od-
wr�ci�em si� twarz� do Braedeego. - Na-pra! - Gdyby wiedzie-
li o mnie wszystko, orientowaliby si�, �e nie jestem bardziej
gro�ny ni� pierwsza lepsza zgarni�ta z ulicy martwa paika.
A nawet jeszcze mniej - ja nie m�g�bym ich zabi�. Ale z jego
twarzy wyczyta�em jasno, �e robi w gacie ze strachu tak samo
jak wszyscy inni. A mo�e i bardziej, zwa�ywszy na to, jak zara-
bia na �ycie. Im wi�cej kto� ma do ukrycia, tym bardziej nie-
nawidzi psychotronik�w.
Braedee potrz�sn�� przecz�co g�owa.
- D�entelmen Charon taMing przewodniczy zarz�dowi
Centauri. To w�a�nie on kaza� mi trzyma� ci� na prochach.
TaMing. A� mn� szarpn�o na d�wi�k tego nazwiska.
- Tesz go sra - rzuci�em, pr�buj�c ukry� zaskoczenie.
Braedee przez d�u�sz� chwil� gapi� si� na mnie gniewnie,
rozwa�aj�c r�ne mo�liwo�ci, i pewnie tak jak ja czu�, �e niewi-
dzialna pi�� Centauri gotowa jest w ka�dej chwili w nas trza-
sn��. Co� by�o nie tak z jego oczami i nie chodzi�o tu tylko o to,
jak na mnie patrzy� - ale jako� nie mog�em uchwyci�, co to by-
�o. W ko�cu oznajmi�:
- Dam ci antidotum, je�li poddasz si� badaniu m�zgu. -
Wyra�nie rzuca� mi wyzwanie.
Zacisn��em d�onie, zn�w je rozlu�ni�em. W ko�cu kiwn�-
�em g�ow� i usiad�em z powrotem. Jeden z korb podszed� do
mnie i opu�ci� mi na g�ow� welonik srebrzystego meszku.
Wzdrygn��em si� i zacisn��em powieki, kiedy zacz�� si� wta-
pia� w moje cia�o, �askocz�c jak tysi�ce owad�w pe�zaj�cych
po twarzy. Pragnienie zerwania go z siebie by�o niemal nie do
pokonania - za pierwszym razem, kiedy mi co� takiego za�o�y-
li, musieli zwi�za� mi r�ce. Teraz przynajmniej wiedzia�em, co
mnie czeka. Tyle ju� przeszed�em test�w i terapii od czasu
tamtego zab�jstwa, �e nauczy�em si� z tym �y�. Zacisn��em
mocno szcz�ki, staraj�c si� nie opiera� - i mimo wszystko si�
opiera�em, nie potrafi�em pokona� �lepego instynktu, obudzo-
nego we mnie tym odczuciem. Robale jad�y na obiad m�j
m�zg, a tymczasem gdzie� tam jakie� urz�dzenie wypluwa�o
z siebie rz�d bezu�ytecznych danych z symulacji mojej okale-
czonej psycho.
Nie trwa�o to nawet minuty - ale moje subiektywne poczu-
cie czasu odnotowa�o z pi��dziesi�t lat. Meszek opad� mi na ko-
lana. Strz�sn��em go na ziemi� i kopn��em na bok. Mia�em
ochot� splun��.
Braedee wpatrywa� si� gdzie� w powietrze, niby patrzy� na
mnie, ale wcale mnie nie widzia�. Obejrza�em si� przez rami�,
ale za plecami mia�em tylko t� go�� �cian�, o kt�r� si� opiera-
�em.
- Mia�a racj� - mrukn��. - Tw�j profil kszta�tuje si�... no
c�, sam zobacz. - Teraz naprawd� patrzy� na mnie.
Nie widzia�em, �eby si� poruszy�, lecz mimo to s�o�ce za je-
go plecami znikn�o, a zamiast niego w przestrzeni ukaza� si�
m�j profil bada�, zarysowany czystymi liniami �wiat�a - czer-
wonymi, niebieskimi i zielonymi. Dane przetworzone w symbo-
le - zrozumia�e dla ludzi, kt�rzy podchodzili do wszystkiego
tym gorszym sposobem. Popatrzy�em na ten obumar�y punkt,
kt�ry czyni� ze mnie martw� pa�k�, na �cian�, kt�r� sam wznio-
s�em i kt�rej ju� nie potrafi�em zburzy�.
- Ju to wi-dzia-em.
Obraz znikn��. Zamruga�em, o�lepiony nag�ym pojawie-
niem si� s�o�ca.
- W porz�dku. Dajcie mu plaster - rozkaza� Braedee.
Jeden ze stra�nik�w zn�w wyst�pi� naprz�d i przylepi� mi
na �yle szyjnej kolejny plaster.
- Nie ruszaj go przez dwana�cie godzin, bo b�dziesz mia�
regres - dorzuci�.
Pokiwa�em g�ow� i poczeka�em minut�, zanim zn�w spr�-
bowa�em m�wi�.
- W porz�dku, martwa pa�ko. - G�os brzmia� chrypliwie
i dr��co, ale przynajmniej s�ysza�em swoje s�owa. - Jestem go-
t�w wys�ucha� powod�w. I lepiej niech b�d� przekonuj�ce.
K�ciki ust unios�y mu si� lekko, jakbym czym� go rozbawi�.
Potem cienkie, blade wargi zn�w zr�wna�y si� z lini� z�b�w; r�-
ce z�o�y� w daszek na bezdusznym blacie swojego biurka.
- Mia�e� kiedy� przelotny... zwi�zek... z lady Jule taMing,
kt�ra nale�y do rodziny za�o�ycieli Centauri Transport.
- By�em jej przyjacielem - poprawi�em go. - I nadal nim
jestem.
�ci�gn�� brwi - dlatego �e mu przerwa�em albo dlatego, �e
pozwala�em sobie na tak� �mia�o��. W powietrzu za nim poja-
wi�a si� znienacka moja twarz - troch� m�odsza, znacznie szczu-
plejsza, ze �niad� sk�r� otoczon� bia�ymi, k�dzierzawymi w�o-
sami, z zielonymi oczyma o pod�u�nych �renicach. Histori� me-
go �ycia streszczono poni�ej w kilku przygn�biaj�cych linij-
kach: �adnych �yj�cych krewnych... przesz�o�� kryminalna...
psychotroniczna dysfunkcja...
- Wiemy wszystko o twoich... zwi�zkach z lady i doktorem
Siebelingiem, jej m�em - ci�gn��, wci�� nachmurzony. - O ich
Centrum Bada� nad Psychotronik�, a tak�e o... us�ugach, jakie
wykona�e� kiedy� dla Federacyjnej Komisji Transportu. - Wy-
gl�da�o na to, �e te s�owa przychodz� mu z wielkim trudem, bo
zanosi� si� lekkim kaszlem, gdy nie mog�y mu przej�� przez
gard�o.
- Za�o�� si�. Za�o�� si�, �e FKT bardzo by si� zdziwi�a wie-
dz�c, jak bardzo jeste�cie zorientowani w temacie. - Odchyli-
�em si� do ty�u i opar�em nog� o skraj kozetki. Jeden ze stra�-
nik�w natychmiast podszed� i zrzuci� j� z powrotem.
- Ten plaster schodzi z szyi tak samo �atwo, jak si� do niej
przykleja - rzuci� Braedee, wpatruj�c si� we mnie bez mru-
gni�cia. U�wiadomi�em sobie, �e on chyba wcale nie mruga.
Zastanawia�em si�, czy w og�le jest �ywy. Nie mog�em tego
stwierdzi� z ca�� pewno�ci�.
Zakl��em pod nosem, �a�uj�c teraz, �e si� w og�le odezwa-
�em. Czu�em si� jak idiota i zn�w zacz��em si� ba�. Nikt przy
zdrowych zmys�ach nie wchodzi� w drog� konglomeratowi
o rozmiarach Centauri i jeszcze si� tym chwali�. Sam widok
munduru wystarczy�, �eby �o��dek �cisn�� mi si� do rozmiar�w
pi�ci. Dosy� mia�em w �yciu star� z korbami, �eby wiedzie�, �e
kiedy raz cz�owieka dorw�, ka�� mu zap�aci� za wszystko z na-
wi�zk�. Jedyni ludzie, kt�rzy wiedz�, gdzie jestem, to korby
Centauri, a s� teraz ze mn� w jednym pokoju. A na �wiecie zda-
rzaj� si� znacznie gorsze rzeczy ni� zaburzenia mowy.
- Dobra - mrukn��em, nie patrz�c mu w oczy. - Czego pan
chce?
- Jak ju� m�wi�em, potrzebujemy telepaty. - Odchyli� si�
wygodniej w swoim fotelu, rozlu�ni� si�. Drapowana szata b�y-
sn�a i zamigota�a, kiedy wzi�� g��boki oddech. - Poleci�a nam
ci� lady Jule. M�wi�a, i� mimo m�odego wieku jeste�... niezwy-
kle inteligentny... i lojalny. - Zn�w zmieni� pozycj�. Wygl�da�o
na to, �e jej ufa nie bardziej ni� mnie. Ale przecie� si� tu zna-
laz�em, wi�c znaczy to, �e albo jej uwierzy�, albo znalaz� si�
w bardzo trudnej sytuacji. A mo�e i jedno, i drugie.
Pomy�la�em o Jule, jej twarz uformowa�a mi si� w my�lach,
lecz szczeg�y troch� si� zaciera�y, kiedy pr�bowa�em si� na
nich skupi�. Zn�w opanowa�o mnie zdumienie, gor�ce jak roz-
�arzone w�gle - dziwi�em si�, �e wspomnia�a o mnie swojej ro-
dzinie, �e ta rodzina chce mie� cokolwiek wsp�lnego z jakim-
kolwiek psychotronikiem. Jule sama by�a psychotronikiem, tak
samo jak ja. W�a�nie z tego powodu nienawidz�ca �wir�w ro-
dzinka zrobi�a z jej �ycia piek�o, a� w ko�cu Jule spr�bowa�a
przeci�� wszystkie ��cz�ce ich wi�zy. Ale mimo wszystko krew
jest zawsze g�stsza ni� woda, a taMingowie to rodzina o d�ugich
r�kach. Nie lubili niczego z nich wypuszcza�, nawet je�li nie
by�o wed�ug nich doskona�e. Starali si� utrzyma� kontakt.
- No to dlaczego mnie porwali�cie?
- A czy zgodzi�by� si� przyj��, gdyby�my zwyczajnie ci� po-
prosili?
Przemy�la�em to sobie.
-Nie.
Uni�s� brwi, jakby to mia�o mi wystarczy� za ca�e wyja-
�nienie.
- To serce na �cianie muzeum... Sam pan to wymy�li�?
Potrz�sn�� przecz�co g�ow�.
- Lady Jule zasugerowa�a, �eby�my zrobili... co� niezwyk�e-
go, co przyci�gn�oby twoj� uwag�.
Usta drgn�y mi mimowolnie. Szarpn��em g�ow� w kierun-
ku obrazu w powietrzu za jego plecami.
- Nie potrzebujecie mnie. Mam uszkodzenie m�zgu. - Spo-
s�b, w jaki mnie tu sprowadzili, wiele mi powiedzia� o tym, cze-
go mog� oczekiwa�, zatrudniaj�c si� jako korporacyjny telepa-
ta. I za nic nie mog�em sobie wyobrazi�, co m�g�bym zechcie�
dla nich zrobi�.
- T� blokad� sam sobie narzuci�e�. - Zn�w lekko si�
zmarszczy�, jakby trudno mu by�o poj��, dlaczego cz�owiek ma
ochot� zagrzeba� si� gdzie� na reszt� �ycia, kiedy kto� inny
umar� mu w g�owie. I mia� racj�: nie by� w stanie tego poj��. -
To nie jest nieodwracalne. Lady Jule sugerowa�a, �e pracuj�c
dla nas, m�g�by� odnie�� pewne korzy�ci terapeutyczne.
- Nie wierz� - powiedzia�em, potrz�saj�c g�ow�.
Twarz mu st�a�a. Jemu wolno by�o zak�ada�, �e b�d� k�a-
ma�, natomiast ja nie mia�em do tego prawa.
- Mam tu przekaz od lady Jule - o�wiadczy�. - Zdawa�a so-
bie spraw�, �e mo�esz wykaza� sceptycyzm.
Przychyli�em si� w jego stron�.
- Chc� go zobaczy�.
- Kiedy ja b�d� got�w. - M�j obraz na niewidzialnym ekra-
nie za jego plecami zacz�� zanika�. Nad ramieniem zn�w poja-
wi�o si� s�o�ce. - Najpierw wys�uchasz, co mam ci do powiedze-
nia. Posada, kt�r� ci proponujemy, to nie jest zwyk�e stanowi-
sko ochroniarza. Nie jestem na tyle g�upi, by s�dzi�, �e zainte-
resowa�oby kogo� takiego jak ty. Poza tym niezbyt pasujesz do
obowi�zuj�cego u nas profilu. - U�miechn��em si�, on - nie. -
Ta sprawa dotyczy prywatnych spraw rodziny taMing. Na jedn�
z jej cz�onk�w, lady Elnear, kilkakrotnie pr�bowano dokona�
zamachu. Nie zdo�ali�my jednak ustali� powod�w.
- Chce pan powiedzie�, �e jest ona tak cudown� istot�, �e
nie miewa wrog�w? - rzuci�em kwa�no.
Zn�w �ci�gn�� brwi.
- Wprost przeciwnie. Istnieje ogromna liczba konkuruj�-
cych z nami firm, kt�re mog� by� potencjalnie wrogami Cen-
tauri... i jej wrogami. Holdingi lady Elnear zjednoczy�y Cen-
tauri z ChemEnGen - wyja�ni�, jakby to cokolwiek mi m�wi�o.
- Jest wdow� po d�entelmenie Kelwinie i zajmuje teraz jego
miejsce w zarz�dzie, a jednocze�nie dysponuje pakietem kon-
trolnym naszej leasingowej fuzji z ChemEnGen. W naszym
imieniu tak�e g�osuje w Zgromadzeniu Federacji.
- Ach, tak. - By� z niej albo t�gi kawa� kobity, albo zupe�-
ny pionek. Nietrudno by�o zgadn��. - A pan chce, �ebym si� do-
wiedzia�, kt�ra z nich �yczy sobie jej �mierci? Je�li ich najlep-
sze w�szycielskie programy nie potrafi� tego wyszpera�, trud-
no mi uwierzy�, �e b�d� mia� wi�cej szcz�cia.
Ale on potwierdzi� skinieniem g�owy.
- Zostaniesz jej sekretarzem, b�dziesz wsz�dzie jej towa-
rzyszy�. Lady Jule sugerowa�a, �e wykorzystanie twoich... zdol-
no�ci do pomocy innej osobie mog�oby wp�yn�� korzystnie na
tw�j stan.
Wyprostowa�em si�.
- Ta osoba musia�aby by� dla mnie wa�na. Lady Elnear
g�wno mnie obchodzi, podobnie jak interesy Centauri Trans-
port. - Potrz�sn��em g�ow�, czuj�c, �e wraca mi odwaga. -
Zreszt� przeszed�em ju� tyle terapii, �e to mog�oby odmieni�
�ycie ca�ej populacji, a nadal nie potrafi� panowa� nad swoj�
psycho. Kiedy� by�em mo�e do�� dobry, �eby zrobi� to, o co pro-
sicie, ale teraz ju� nie. Je�li naprawd� zale�y wam na bezpie-
cze�stwie lady Elnear, znajd�cie kogo� innego.
Z pocz�tku wcale mi nie odpowiedzia�. Ale potem odezwa�
si�:
- S� pewne narkotyki, kt�re ci to umo�liwi�. Potrafi� wy-
ciszy� ten rodzaj b�lu, kt�ry ci� okalecza. Mo�emy ci ich do-
starczy�.
Spu�ci�em wzrok.
- Wiem - rzuci�em w ko�cu. Zn�w spojrza�em wprost na
niego. - S� te� takie narkotyki, kt�re pozwalaj� cz�owiekowi
przez tydzie� biega� mimo po�amanych n�g.
Jego palce zacz�y jeden po drugim podskakiwa�, wybija-
j�c na blacie biurka bezg�o�ny sygna� zniecierpliwienia. Zmie-
rzy� mnie wzrokiem, usta zacisn�y mu si� w w�sk� kresk�.
- Centauri ci to sowicie wynagrodzi.
Jeszcze raz pokr�ci�em przecz�co g�ow�.
- Przykro mi. Ju� mam zaj�cie. A wy mi przeszkodzili�cie.
Zabierzcie mnie z powrotem na �Darwina". - Podnios�em si�.
- Jak sobie �yczysz. - Braedee odchyli� si� w fotelu i zacz��
strzela� kostkami palc�w. -Ale tw�j kredyt zszed� ju� do pozio-
mu trzycyfrowego, a pod koniec semestru trzeba b�dzie zap�a-
ci� czesne. Co masz zamiar wtedy zrobi�? - To nie by�a zwyk�a
ciekawo��, jego g�os wbija� mi si� jak ostrze no�a pod �ebra. -
Tak - rzuci� u�miechni�ty - naprawd� wiemy o tobie wszystko.
Poczu�em, jak znowu zatyka mnie bezradno�� i gniew. Jesz-
cze trzy lata temu nie mia�em ani rachunku, ani nawet branso-
letki danych; nie istnia�em nawet dla galaktycznej sieci, kt�ra
od dnia urodzin po godzin� �mierci kontrolowa�a �ycie i maj�-
tek istot wartych zauwa�enia. Potem zap�acono mi za moj�
�us�ug�" dla Federacji tyle, �e zakr�ci�o mi si� w g�owie i mo-
g�em to wyda� w dowolnym punkcie galaktyki. Nie by�em a�
tak g�upi, �eby wierzy�, �e wystarczy mi na wieczno��. Ale ca�e
dotychczasowe �ycie tapla�em si� na samym dnie rynsztoka.
Wiele musia�em si� nauczy� i wiele zapomnie�, a przy tym
chcia�em zobaczy� co�, za czym t�skni�em, odk�d pami�tam.
Tak wi�c zapisa�em si� na Lataj�cy Uniwersytet, a to sporo
kosztuje.
- I co, tym razem �adnej ci�tej odpowiedzi? - zapyta� Brae-
dee z naciskiem w g�osie. - Czy naprawd� my�la�e�, �e ta prze-
chowalnia dla zepsutych potomk�w klasy uprzywilejowanej
przygotuje ci� do �ycia na najwy�szym poziomie technologicz-
nie zaawansowanego spo�ecze�stwa? - Poczu�em, �e zaciskam
usta; on tak�e zacisn�� swoje. Po chwili na jego twarz zaczai po-
woli wpe�za� u�miech. - O ile wiem, jeszcze trzy lata temu by-
�e� zupe�nym analfabet�... Oczywi�cie, przy du�ym nak�adzie
czasu i przygotowa� znalaz�aby si� dla ciebie jaka� marginalna
rob�tka, cho� brak towarzyskiej og�ady zatrzyma�by ci� pew-
nie na najni�szym szczeblu. Ale ty jeste� nie tylko ignorantem
- jeste� tak�e psychotronikiem. I wygl�dasz bardzo po hydra�-
sku. Nie musz� ci chyba t�umaczy�, co to oznacza.
Poczu�em na twarzy rumieniec.
- Nie musz� pracowa� dla konglomeratu - odpar�em,
a w �rodku zmaga�em si� ze strachem. Ba�em si�, �e to wszyst-
ko mo�e okaza� si� prawd�. Wystarczy�o, �e jestem psychotro-
nikiem. Wszyscy ludzcy psychotronicy mieli w sobie domieszk�
hydra�skich gen�w. Ale wi�kszo�� z nich przynajmniej nie
mia�a ich wypisanych na twarzy, ich mieszana krew nale�a�a do
odleg�ej historii.
- No jasne, �e nie. Istniej� inne miejsca. Robotom Kon-
traktowym zawsze potrzeba �wie�ych dostaw... Ale sam prze-
cie� wiesz najlepiej.
D�o� machinalnie pow�drowa�a do nadgarstka i nakry�a
go, tak jak odruchowo zas�ania si� nago��. Chcia�a ukry� bli-
zn�, kt�ra nadal znaczy�a miejsce, gdzie wtopiono mi w cia�o
niewolnicz� obr�czk�. Ale przecie� ju� by�a zakryta. Moje pal-
ce napotka�y ciep�y dotyk bransoletki danych, realnej, solid-
nej. Mojej.
- Mo�esz o mnie zapomnie�, draniu. W�a�nie mnie straci-
�e�. - Wsta�em ju� ostatni raz.
Nagle w powietrzu za jego plecami pojawi�a si� twarz Ju-
le, troch� wi�ksza ni� w rzeczywisto�ci, jednak tak realna, �e
prawie mog�em jej dotkn��. Jej szare, lekko uko�ne oczy pa-
trzy�y wprost w moje. Mia�a zm�czon�, blad� i niepewn�
twarz... pi�kn�. �Kocie" - odezwa�a si�, a po twarzy przemkn��
jej cie� u�miechu, jakby rzeczywi�cie mnie przed sob� widzia-
�a. Poczu�em, jak w odpowiedzi moje usta rozci�gaj� si�
w u�miechu, mimo �e by�em �wiadom, i� wcale mnie nie widzi.
Nie ogl�da�em tej twarzy ju� od ponad dw�ch lat. Teraz jej wi-
dok zn�w obudzi� we mnie dawny b�l, tak jak czasem przypad-
kowo us�yszana piosenka wywo�uje stare wspomnienia. Zacz�-
�em si� zastanawia�, czy tak ju� b�dzie zawsze.
�Nie jestem pewna, czy dobrze robi� - m�wi�a dalej, zerk-
n�wszy na kogo�, ale po chwili ju� ponownie patrzy�a na mnie.
- Musisz zrobi� to z w�asnej woli, m�wi�am im, inaczej si� nie
uda".
Odgarn�a z oczu zdmuchni�ty wiatrem kosmyk w�os�w
czarnych jak noc. Za ni� widzia�em ruchom� ziele� li�ci, mi�-
dzy nimi migotanie s�onecznych promieni. Czu�em, jak ten sam
wiatr owiewa mi twarz, poczu�em �wie�y zapach wilgotnej zie-
mi i kwiat�w. Ci, kt�rzy sporz�dzili ten zapis, nie szcz�dzili wy-
si�k�w, by wygl�da� jak najbardziej realnie. Zastanawia�em
si�, czy Jule jest w Wisz�cych Ogrodach, na spodzie Quarro. Po
raz pierwszy w �yciu poczu�em w sercu skurcz t�sknoty za do-
mem. Nie sfilmowali jej w Centrum Bada� nad Psychotronik�,
po�r�d smrodu, ha�asu i mroku Starego Miasta. Mo�e sami nie
mogli tego znie��. Mo�e nie chcieli, �ebym o tym my�la�. Tylko
�e przez to i tak musia�em o nim pomy�le�.
�Powiedzieli mi o Elnear. - Oczy Jule pociemnia�y. - Nic
nie rozumiem... Ale je�li b�dziesz m�g� jej pom�c, je�li b�-
dziesz chcia�, zr�b to. Prosz�. Tylko ona... - zn�w na chwil� ucie-
k�a gdzie� wzrokiem - jedyna w mojej rodzinie mnie kocha�a.
- Po jej twarzy przemkn�y cie