6500

Szczegóły
Tytuł 6500
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6500 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6500 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6500 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joan D.Vinge Kocia �apka Prze�o�y�a Kinga dobrowolska Twoje zdrowie ma�y. Dobrze wiesz, kim jeste�. (Uwi�d�a sk�ra twarzy przylepiona na miejsce, Oczy trupa pod��czone do gniazdek w g�owie, Serce trupa przykr�cone �rubk� pod �ebra, Podarte trzewia doszyte fastryg� na miejsce Strzaskany m�zg zakryty stalowym ko�pakiem. A on naprz�d rusza o krok, i o krok, i o krok... Ted Hughes Boimy si� prawdy, boimy si� losu, Boimy si� �mierci i siebie nawzajem. Ralph Waldo Emerson A�eby zrozumie� kota, trzeba zda� sobie spraw�, �e ma on w�asne talenty, w�asne pogl�dy, a nawet odr�b- n� moralno��. Lilian Jackson Brown PROLOG Kto� mnie �ledzi. To uczucie - a w�a�ciwie �wiadomo�� - by�o jak dotyk nierealnej r�ki na plecach - przez ca�e d�ugie popo- �udnie. Wiedzia�em o tym, bo nadal zdarza�o mi si� wy�apywa� r�ne rzeczy jak fragmenty piosenek w�r�d radiowego szumu. To wra�enie opanowa�o mnie najpierw na bazarze przy orbital- nym lotnisku. Sta�em pod kolorowym daszkiem obok stoiska jubilera i czeka�em, a� �niada kobieta o d�ugich palcach prze- k�uje mi ucho kolczykiem. �Nic nie b�dzie bola�o - zawodzi�a j�kliwie z jakim� dziwnym akcentem, g�stym jak dym z mi�sa przypalanego na ruszcie w s�siednim stoisku. - Nie ruszaj si�, nic nie b�dzie bola�o..." Jakby m�wi�a do dziecka albo jakiego� turysty. Bola�o, cho� niezbyt mocno. A ja przecie� by�em tury- st�, ka�dy tu by� turyst�, ale wcale nie przesta�o mnie dziwi�, �e zachowuj� si� jak jeden z nich. Skrzywi�em si�, ale po sekundzie ostry b�l min��. Jednak w tej chwili bia�ej pustki, kiedy czeka�em na nast�pn� fal�, kt�ra nie nadesz�a, dotar�o do mnie co� innego: ten dotyk, szept cudzego zainteresowania, kt�ry musn�� moje my�li. To nie cz�owiek, lecz przedmiot - neutralny, cierpliwy, bezmy�lny. Podnios�em wzrok i rozejrza�em si� dooko�a, wyrwa�em si� ju- bilerce z r�k, kiedy wyciera�a mi krew z ucha. Ale nic nie by�o wida�, nikogo tu nie zna�em, a wygl�da�o tak�e na to, �e nikt tutaj nie zna� mnie. Wsz�dzie przesuwa� si� t�um ubrany ja- skrawo i o zbyt mi�sistych twarzach, jak nocny t�um w Starym Mie�cie... Potrz�sn��em g�ow�, a przesz�o�� prze�lizn�a si� przez te- ra�niejszo�� jak przez membran�. Nadal zdarza�o mi si� to za cz�sto - czu�em si� wtedy, jakbym �ni�, jakbym nie wiedzia�, kim jestem ani gdzie jestem. Zielone agatowe paciorki na dru- ciku uderzy�y mnie po szcz�ce. - Jeszcze jeden? - pyta�a kobieta, wyci�gaj�c do mnie r�- k�. Wmiesza�em si� w t�um i da�em mu si� ponie�� w d� ulicy sk�panej w �wietle sztucznego s�o�ca. Kiedy ju� raz poczu�em, �e to co� mnie �ledzi, nie mog�em si� uwolni� od tego szeptu, niemelodyjnej piosenki wbitej ni- czym haczyk w m�j m�zg. Pr�bowa�em sobie wm�wi�, �e to tyl- ko moja wybuja�a wyobra�nia. Swoim okaleczonym m�zgiem odbiera�em co� w taki sam spos�b, jak pacjent po amputacji czuje b�l w fantomowej ko�czynie. Ale nie pomog�o, wiedzia- �em to i ju�. Towarzyszy�o mi, kiedy chodzi�em po kr�tych, krzy- kliwych uliczkach, kt�re stara�y si� ukry� fakt, �e w zasadzie tworz� zamkni�ty kr�g. W zacienionym kompleksie muzeal- nym i na zewn�trz. W barze, a nawet w pe�nej srebrnej arma- tury m�skiej toalecie. Obserwowa�o mnie, tylko mnie, nasta- wione na elektryczny, niepowtarzalny wz�r mego m�zgu i z nim sczepione. Wpad�o mi do g�owy, �eby wr�ci� na pok�ad �Darwi- na", ale nawet �ciany statku nie mog�y mnie przed nim os�oni�. Nie mam poj�cia, po diab�a kto� mia�by mnie �ledzi� czujni- kiem identyfikacyjnym. Mo�e to jaka� pomy�ka, mo�e chodzi- �o o kogo� innego, jaki� zb��kany odczyt... A je�li temu komu� chodzi o mnie, to czemu i gdzie si� ukrywa? Czemu po prostu nie spyta? Dlaczego wlok� si� za mn� jak cie� przez ten t�um o pustych twarzach, odziany w od�wi�tne ubrania... - Kocie... Och, Kocie! Obr�ci�em si�, a d�onie same zacisn�y si� w pi�ci, mimo �e rozpozna�em g�os. D�onie zrobi�y si� �liskie od potu. Rozpro- stowa�em je, poruszy�em palcami. To by�a Kissindra Perrymeade. Twarz w kolorze polerowa- nej ko�ci s�oniowej u�miecha�a si�, a p� tuzina warkoczyk�w ta�czy�o w podskokach dooko�a sp�dnicy w kolorze khaki. Przystan��em i czeka�em, a� przep�ywaj�cy t�um przynie- sie j� bli�ej. - Cze��, Kiss. - To zdrobnienie zawsze wywo�ywa�o u mnie u�miech. Wepchn��em r�ce w kieszenie d�ins�w. - Ciesz� si�, �e ci� widz� - doda�em, ten jeden raz zupe�nie szczerze. �Naprawd�?" - pyta�a mnie jej twarz, pe�na tej mieszanki bolesnej nie�mia�o�ci i usilnego �nie b�d� si� gapi�", przez kt�r� oboje przy ka�dym spotkaniu tak g�upio si� zachowywa- li�my. Razem przew�drowali�my z p� tuzina �wiat�w, podob- nie jak reszta student�w Lataj�cego Uniwersytetu, ale tak na- prawd� nigdy nie zdo�a�em si� z ni� zaprzyja�ni�, zreszt� z in- nymi tak samo. By�a asystentk� i ju� samo to wystarcza�o, �e- bym ba� si� do niej odezwa�. A to, �e by�a bogata i �adna i �e si� na mnie gapi�a, tylko pogarsza�o spraw�. Bo poci�ga�o j� we mnie to samo, co sprawia�o, �e wszyscy inni woleli trzyma� si� ode mnie z daleka. Nie m�wi�em tak jak oni, inaczej si� ubie- ra�em. Gdzie indziej si� wychowa�em. W oczach zamiast okr�- g�ych �renic mia�em dwie pod�u�ne kreski, a moja twarz we- d�ug ludzkich standard�w nie by�a zbudowana tak jak trzeba - to by�a twarz miesza�ca. Nigdy z nikim o tym nie rozmawia�em, ale to niczego nie zmienia�o. Moja odmienno�� powodowa�a, �e inni zamykali si� przede mn� na g�ucho, jednak to przez ni� Kissindra nie mog�a ode- rwa� ode mnie wzroku. Wiedzia�em, �e szkicuje pi�rkiem moj� twarz w swoim �wiec�cym notatniku, jakbym by� czym�, co uznaje za pi�kne, podobnie jak dzie�a sztuki i widoczki, kt�re ci�gle tak wytrwale rysuje - to wszystko, czemu reszta po�wi�- ci jedno holo i ju� nigdy na to nie spojrzy. Nie mia�em poj�cia, kim dla niej jestem, a je�li ona wiedzia�a, to nigdy si� do tego nie przyzna, a wszystko to razem sprawia�o, �e czu�em si� jesz- cze bardziej niezr�cznie, kiedy byli�my razem. Ale teraz, kiedy co� nieludzkiego wczepi�o mi si� w m�zg, cieszy�a mnie ka�da twarz, kt�ra cho� troch� nie by�a mi obca, a jeszcze bardziej cieszy�o mnie, �e to by�a akurat ta twarz, na- wet z tym jej bolesnym u�miechem. Zauwa�y�em, �e ma na so- bie d�insy. Na tym statku d�ins�w nie nosi� nikt opr�cz mnie - by�y tanie, zwyk�e, robocze. Uderzy�o mnie, �e zacz�a je nosi� dopiero, kiedy si� poznali�my. - Czy co� jest nie tak? - zapyta�a, zerkaj�c na mnie ponow- nie. Potrz�sn��em przecz�co g�ow�, tylko cz�ciowo w ramach odpowiedzi. - A niby dlaczego? Bo powiedzia�em, �e cieszy mnie tw�j widok? - Wzrokiem jednak w�drowa�em daleko, nieustannie przeczesuj�c ulice. Wzi��em j� pod r�k�; wzdrygn�a si�, ale nie wyrwa�a. - Wiesz co, skoczmy gdzie�, wyrwijmy si� st�d. Chod�my wreszcie co� zobaczy�. - Przysz�o mi na my�l, �e je�li na kilka godzin wyrw� si� z lotniska, mo�e uda mi si� zgubi� t� pomy�k�, kt�ra tropi�a m�j m�zg. - Jasne - zgodzi�a si�, rozpromieniona. - Cokolwiek. To niewiarygodne... - przerwa�a, jakby poczu�a, �e m�wi za du�o. W ka�dym razie m�wi�a serio. W wi�kszo�ci studenci na �Dar- winie" s� na to zbyt bogaci i zblazowani, a studia interesuj� ich wy��cznie jako wyj�tkowo d�ugie wakacje. Niemniej kilku z nich rzeczywi�cie znalaz�o si� tutaj po to, �eby si� czego� na- uczy�. Na przyk�ad ona. Albo ja. - Masz krew na uchu - odezwa�a si�. Dotkn��em ucha, potem kolczyka, przypomnia�em sobie. - W�a�nie go sobie za�o�y�em. To ma by� pami�tka. Natychmiast zesztywnia�a. - Nie martw si�, nie jest - uspokoi�em j� zaraz. Tak samo jak jej nie podoba�o mi si�, �e ludzko�� tak bezceremonialnie cz�stuje si� kawa�eczkami zwiedzanych miejsc. Mo�e nawet bardziej ni� jej. Skupi�em si� i zacisn��em my�li w pi�� - na- dal potrafi�em to robi�, mimo �e nie umia�em ju� nimi si�ga� na zewn�trz. Obcy, zgrzytliwy poszum ucich�. Przy odrobinie szcz�cia dla tych, co siedzieli po drugiej stronie, po prostu przesta�em istnie�. Ale na d�u�sz� met� by�o to jak wstrzymy- wanie oddechu. Ruszyli�my z powrotem w kierunku muzeum, potem zje- chali�my dziesi�� poziom�w w d�, do cienistej jaskini, gdzie na g�adkiej ceramicznej powierzchni przycupn�y rz�dem wa- had�owce jak cierpliwe, opalizuj�ce �uki, czekaj�ce na takich jak my, by ponie�� ich w d�, na powierzchni� planety. Na �wie- cie, kt�ry le�a� tysi�c kilometr�w pod naszymi stopami, nie by- �o ani jednej trwa�ej ludzkiej konstrukcji. Ten �wiat ludzko�� nazwa�a Monumentem. Ca�a planeta by�a federalnym rezerwa- tem... To sztuczny �wiat, zbudowany ca�e tysi�clecia temu i umieszczony na orbicie wok� m�tnej pomara�czowej gwiaz- dy, w samym �rodku nigdzie. Stacja z portem kosmicznym orbitowa�a wysoko ponad nim, wielka jak niedu�e miasto, kt�rym przecie� zreszt� by�a. Po�ow� centrum zajmowa�o muzeum; znajdowa� si� tu o�rodek bada� nad wymar�� ras�, kt�ra stworzy�a Monument - dziesi�t- ki pokoi pe�nych eksponat�w i pyta� bez odpowiedzi. Utrzymy- wa�o si� dzi�ki got�wce p�yn�cej z luksusowego kompleksu tu- rystycznego, kt�ry zajmowa� w ca�o�ci pozosta�� cz�� stacji. Kiedy wyszli�my z mrocznego korytarza podpartego kolum- nami z ci�kich stop�w, w komorze podnios�y si� trzy waha- d�owce i z cichym brz�czeniem niewidzialnych skrzyde� zacz�y ko�owa� w stron� ciemnego uj�cia komory powietrznej. Po dru- giej stronie pola spolaryzowany kad�ub stacji wpuszcza� do �rodka widok nieba - czarnej, usianej gwiazdami p�nocy pust- ki. W jednym rogu �wieci�a pomara�czowawym �wiat�em bez- imienna gwiazda Monumentu, a sama planeta przetacza�a si� bezszelestnie pod naszymi stopami. Pozostawi�a j� tutaj cywili- zacja, kt�r� ludzie nazwali Tw�rcami, bo jako� nie mogli wpa�� na nic lepszego. Tw�rcy znikn�li, na d�ugo zanim rodzaj ludzki zdo�a� wydosta� si� ze swej studni grawitacyjnej i rozlaz� si� mi�dzy gwiazdami jak gromada karaluch�w. Nikt nie wiedzia�, gdzie si� podziali i dlaczego nie pozostawili po sobie prawie nic z wyj�tkiem tego oto pomnika w�asnej tajemniczo�ci. Tajemni- ca ich istnienia napawa�a szacunkiem nawet Federacj�. - Co chcia�aby� zobaczy�? - zapyta�em Kissindr�, kiedy podje�d�ali�my do d�ugiej jak zwykle kolejki turyst�w i stu- dent�w, sk�adaj�cych u wej�cia zam�wienia. Mnie nie zale�a�o na tym, dok�d si� udamy, je�eli tylko zdo�am si� utrzyma� po- za zasi�giem tropi�cych. Mogli�my wybra� wycieczk� kilkugo- dzinn� albo wr�cz kilkudniow� do kt�rejkolwiek z cz�ci tego �wiata. Planeta nie by�a znowu taka du�a: mia�a ledwie trzy i p� tysi�ca kilometr�w �rednicy, mimo �e ci��enie tutaj nie- mal dor�wnywa�o ziemskiemu. By�a to jedna z tych spraw, kt�- rych nie potrafili wyja�ni� �adni ksenoeksperci - dlaczego �wiat posk�adany przez obcych tak bardzo pasowa� do ludzkich standard�w. Je�li nie byli do nas podobni, to pewnie chcieli nam w ten spos�b co� przekaza�. Ale z drugiej strony istniej� przecie� Hydranie, kt�rzy tak bardzo zbli�eni s� do ludzi, �e r�nice nie maj� znaczenia nawet na poziomie genetycznym. Ja sam jestem tego �ywym dowodem. A to, co pozosta�o z Hy- dran, by�o �ywym dowodem na to, �e ludzie nie bardzo umiej� s�ucha�. - No... - Kissindra przygryz�a warg�, wpatrzona w szybko zmieniaj�ce si� obrazy na ekranie nad naszymi g�owami. Zmie- nia�y si� widoki, a wraz z nimi jaskrawo��te cyfry, ukazuj�ce czas przelotu i op�aty. - Jaskinie Ksi�ycowe zawieraj� podob- no jedne z najlepszych przyk�ad�w synestezji... A je�li masz ochot� nurkowa�... - Zerkn�a na mnie p�ochliwie. To by�a ca- �odobowa podr�. - �wietnie - odrzek�em. - Wedle �yczenia. - Wysi�ek, jaki kosztowa�o mnie trzymanie my�li w zamkni�ciu, sprawi�, �e zn�w obla�em si� potem. Skupi�em wzrok na jej twarzy, mia�o mi to pom�c w koncentracji. Ona te� si� we mnie wpatrzy�a, mia�a oczy przejrzy�cie b��kitne jak g��bia wody, usta rozchy- lone. Wtedy nagle zda�em sobie spraw�, jak cholernie jestem napalony. I �e chc� j� poca�owa�. Uciek�a wzrokiem w stron� ekranu, potem do widoku prze- strzeni kosmicznej, a p�niej 2n�w wr�ci�a do mnie. Zarumie- ni�a si�. - Tylko �e... - wymamrota�a - obieca�am Ezrze, �e zjemy razem kolacj�. - Nie ma problemu - sk�ama�em, odwracaj�c wzrok. - In- nym razem. Mo�e co� kr�tszego... - Zn�w na ni� patrzy�em, czu- �em si� chyba nawet gorzej ni� zwykle, przyciska�em do bok�w dr��ce r�ce. Byli�my ju� prawie przy wej�ciu. - Tak, mo�emy... - Kissindro! Niemal podskoczy�a, gdy ten g�os - g�os Ezry - nagle do- bieg� nas z ty�u. Odwr�cili�my si�, by ujrze�, jak galopuje ku nam jej ch�opak. Zawsze porusza� si� tak, jakby za chwil� mia� si� przewr�ci�. Wi�kszo�� czasu sp�dza� z elektrodami przycze- pionymi do czo�a. Wepchn�� si� w kolejk� obok nas, mia� za- czerwienion� twarz. Ona te�. Z innych powod�w... a mo�e i nie. Kiedy� wiedzia�bym na pewno. - Co ty tutaj robisz? - zapyta�, wyra�nie staraj�c si�, �eby nie zabrzmia�o to tak, jak zabrzmia�o. - Studiuj� - odpar�a odrobin� za g�o�no. - Co studiujesz? - Patrzy� teraz na mnie. - Monument! My�la�am, �e ty wci�� jeszcze pracujesz nad swoj� kompilacj�... - By�em w archiwum, kiedy zobaczy�em ci� przez okno... -No i? - No i kiedy masz zamiar p�j�� ze mn� na t� kolacj�, Kiss? - Jego podniesiony g�os wybi� si� ponad cichy szmer rozm�w dooko�a. - W nast�pnym wcieleniu? - Czarne k�pki kie�kuj�- cej brody zadr�a�y, kiedy wysun�� do przodu szcz�k�. - Ezra... - sykn�a Kissindra, przyciskaj�c do siebie notat- nik pobiela�ymi z wysi�ku palcami. - Jeste� taki archaiczny. - Trzy - rzuci�em przy wej�ciu. - Studenckie. - Sensory sprawdzi�y moj� bransoletk� danych. - Do Z�otej Bramy. - Sta- cja przesuwa�a si� akurat nad sam� Bram�. To kr�tki skok, kt�- ry mogliby�my jako� prze�y� we tr�jk�. Przeszed�em przea bramk�, s�ysz�c, jak moje buty stukaj� g�o�no o ceramiczne pod�o�e. Po kilku sekundach us�ysza�em, jak ruszaj� za mn� dwie pary drogich but�w magnetycznych, dobieg� do mnie tak�e go- r�czkowy szept �ciszonej rozmowy. Wskoczy�em do najbli�sze- go z oczekuj�cych wahad�owc�w i usiad�em. Zaraz wesz�a Kis- sindra i zaj�a miejsce obok mnie. Po minucie do��czy� do nas Ezra, siadaj�c po mojej drugiej stronie. Drzwi si� zamkn�y, a po ich powierzchni przetoczy�y si� wsp�rz�dne naszego punktu przeznaczenia. Wahad�owiec uni�s� si� w g�r� tak g�ad- ko, �e ledwie wyczu�em ruch, i poko�owa� w stron� kom�r po- wietrznych. Rozpar�em si� wygodnie, kiedy je mijali�my, by rozpocz�� spadek w studni� grawitacyjn� planety. Wyci�gn�- �em przed siebie nogi i palec po palcu rozlu�ni�em pi�� moich zaci�ni�tych my�li. Nic. Znalaz�em si� poza zasi�giem. Westchn��em i przy- mkn��em oczy. Teraz �atwiej by�o wierzy�, �e to zwyk�a pomy�- ka. Albo wybryk mojej wyobra�ni. Mania prze�ladowcza to sta- ry nawyk, kt�rego nie�atwo si� pozby�, kiedy wci�� czuj� si� jak dziwol�g i oszust. Kiedy za ka�dym razem, zamykaj�c oczy, wci�� widz� t� sam� ciemno��... Unios�em powieki, zamruga- �em, i zapatrzy�em si� na �wiat, kt�ry jak balon puch� przed na- mi na ekranach wizjer�w. Je�li za du�o b�d� o tym my�la�, �o- ��dek podejdzie mi do gard�a. Przypomniawszy sobie, �e nie je- stem tu sam, zerkn��em na Kissindr� i Ezr�. R�wnie dobrze m�g�bym zn�w o tym zapomnie�. Tych dwoje nadal si� k��ci�o, wymieniaj�c w�ciek�e szepty tu� pod moim bokiem. - No c�, nic na to nie poradz�, musz� si� pod��cza�, nie mam eidetycznej pami�ci jak ten chodz�cy bank danych. - Przed oczyma mign�a mi przez chwil� jego d�o�. - Ezra...! Z powrotem wbi�em wzrok w ekrany. Byli�my ju� prawie na miejscu, wchodzili�my w atmosfer�, lec�c po trajektorii, znajdziemy si� na miejscu. Os�ona przed deceleracj� nie by�a najlepsza. Kissindra i Ezra ucichli, jako �e teraz m�wi� by�o znacznie trudniej. Jednak mnie ta niewygoda poprawi�a samo- poczucie - przynajmniej mamy hamulce. Galaktyk� ju� i tak nap�dza zbyt wiele rzeczy, kt�rych nie da si� nawet zobaczy�. Ta �wiadomo�� wci�� jeszcze napawa�a mnie obaw�. Pod nami rozpo�ciera�a si� powierzchnia Monumentu, ta- kie coraz lepiej widoczne malowid�o. Zapatrzy�em si� na to wi- dowisko, a obrazy przesi�ka�y mi do wn�trza przez szeroko otwarte oczy; czu�em, jak na twarzy wykwita mi z wolna rado- sny u�miech. Ale� to pi�kne! W takich sytuacjach czu�em si� czasem, jakbym mia� przeszczepiony m�zg, jakbym �y� w cu- dzym ciele. Fakt, �e nie mog�em ju� udowodni� sobie realnego istnienia innych ludzi przez miejsce, jakie zajmuj� w mojej g�owie, wcale mi nie pomaga�. Szarpn��em za kolczyk, poczu�em b�l, poobraca�em w pal- cach ch�odn�, tward� powierzchni� paciork�w. Nigdy przedtem nie nosi�em �adnych ozd�bek. Nie mia�em na to ochoty w cza- sach, kiedy �ci�ga�y na cz�owieka zupe�nie niew�a�ciwy rodzaj uwagi - taki, przez kt�ry mo�na by�o wyl�dowa� z poder�ni�tym gard�em. Pewnego poranka po niez�ym odje�dzie, jeszcze w Sta- rym Mie�cie, ockn��em si� z tatua�em na ciele, ale nawet i jego nie by�o wida� spod ubrania. Kupuj�c dzi� ten kolczyk, po raz kolejny chcia�em sobie udowodni�, �e nie musz� ju� d�u�ej by� niewidzialny. Usi�owa�em nie pami�ta� o tym, o czym przypomi- na�o mi ka�de spojrzenie na odczyt stanu mego konta: �e kiedy uniwersytet sko�czy tutejsz� sesj�, b�d� na zero, ca�kiem bez pieni�dzy. Wzi��em g��boki oddech, �eby rozlu�ni� ucisk, jaki czu�em w piersiach, i dalej podziwia�em widoki. Gdziekolwiek by cz�owiek na tej planetce wyl�dowa�, na- potyka� widok, kt�ry nape�nia� oczy cudownym czarem. Powie- trze by�o jak aksamit, wiatry gra�y jak orkiestra. To by�o tak, jakby jaki� artysta - a raczej ca�e tysi�ce artyst�w - otrzyma� ten �wiat jako swoje tworzywo lub instrument muzyczny. Do- oko�a nic tylko pi�kno, idealne jak diament. Nic innego. Nic �y- wego, co zak��ca�oby idealny stan r�wnowagi. Ani li�cia, ani ptaka, ani owada. Nic a� do tej pory. Zmieniaj�ce si� odleg�e widoki w ko�cu przesta�y si� zmienia�. Luk st�kn�� i otworzy� si� szerokim ziewni�ciem. Wy- siedli�my i rozprostowali�my ko�ci, oniemieli�my wobec nie- oczekiwanej ciszy ��tego, omiatanego wiatrem p�askowy�u, kt�ry zaprojektowano jako punkt widokowy. Dwa pozosta�e wahad�owce znalaz�y si� tutaj przed nami, kilka metr�w dalej sta�a gromadka rozradowanych turyst�w. Dociera�y do nas ich g�osy, lecz tak ciche i cienkie, jakby znajdowali si� o wiele, wie- le dalej. S�o�ce chyli�o si� ju� ku zachodowi. Czerwieniej�ce �wiat�o opromieni�o blaskiem wysokie piaskowce, przez co wzg�rza nabra�y wygl�du odlanych z br�zu. Gdyby si� nie wie- dzia�o, mo�na by by�o przysi�c, �e tylko czas i wiatry uformowa- �y je w te kszta�ty. Ale kiedy si� przyjrza�o czemu� dok�adniej - czemukolwiek, cho�by okruchowi ska�y - mo�na by�o odna- le�� ukryty znak, nie rozszyfrowany podpis, kt�ry m�wi� nam, �e jaka� rozumna istota u�o�y�a to wszystko w�a�nie w ten spo- s�b i tak to pozostawi�a na ca�� wieczno��. Odwr�ci�em si� i oddali�em nieco od wahad�owca. Kiedy ro- zejrza�em si�, ogrom tego �wiata i nieba nad nim uderzy�y mnie tak mocno, �e ledwie mog�em oddycha�. Czu�em si� tak, jakbym nie mia� gdzie si� ukry�... Jak zawsze, kiedy mia�em wok� zbyt du�o przestrzeni. Nie odwr�ci�em wzroku, patrzy�em, a wiatr �a- godnie mierzwi� mi w�osy. Zaczerpn��em powietrza - i zapo- mnia�em wypu�ci� go z p�uc. Obok mnie Kissindra i Ezra wes- tchn�li zgodnie: �Och..." i wreszcie przestali si� k��ci�. Przybrane s�o�ce tego �wiata-makiety znalaz�o si� teraz w ramach skalnego �uku, kt�ry nazywaj� Z�ot� Bram�. Wygl�- da�o to tak, jakby sam czas zatrzyma� si� tutaj i zamrozi� na za- wsze t� chwil�. Przez czarny kszta�t mostu, usiany otworkami precyzyjnie jak koronka, prze�wieca�y wzorki ze �wietlistych promieni. Kiedy zerwa� si� wiatr, unosz�c z ziemi blad� zas�o- n� kurzu, us�ysza�em wyra�nie: w powietrzu rozleg�y si� wyso- kie, ciche d�wi�ki, pie�� wiatru wygrywana na fletni z kamie- nia. Muzyka szarpn�a mnie za serce jak niewidzialna r�ka. Za- cz��em oddala� si� od moich wsp�towarzyszy, zupe�nie o nich zapominaj�c, zapominaj�c o wszystkim, o�lepiony s�o�cem, g�uchy jak pie�... Nagle w moje zmys�y wdar�o si� g�o�ne buczenie; cofn��em si�. Stan��em na samym skraju przepa�ci, na granicy dost�pne- go turystom obszaru. Przeszed�em z powrotem na bezpieczny grunt i poczeka�em, a� ucichnie dzwonienie w uszach. Potem znajdowa�em si� przez chwil� na granicy �wiat�w, ws�uchany w co� zupe�nie innego... Po chwili przykucn��em i odbi�em swo- je d�onie na roz�wietlonym s�o�cem kurzu. Podnios�em g�adki, pr��kowany kamie�, nie wi�kszy od mojej d�oni, i prze�o�y�em w inne miejsce - nadal wygl�da� idealnie. G�os wiatru zmrozi� mnie od �rodka. - Co sprawi�o, �e stworzyli co� takiego? - mrukn�a Kissin- dra, nie tyle do mnie, ile raczej pod adresem wiatru, a ja dopie- ro teraz zda�em sobie spraw�, �e dziewczyna stoi tu� obok. - Czy to ca�e pi�kno to tylko sztuka dla sztuki? - To obiekt rytualny - wtr�ci� Ezra - stanowi integraln� cz�� ich wierze�. - T� w�a�nie odpowied� s�yszeli�my najcz�- �ciej, kiedy obrazy obcych dzie� sztuki pcha�y nam si� do g��w. Znaczy�o to jedynie, �e eksperci te� nie maj� poj�cia, co to jest, u czorta, i pewnie nigdy si� nie dowiedz�. - Nie - odpar�em podnosz�c si� i otrzepuj�c d�onie o d�in- sy. -To naprawd� jest pomnik. - Czego? - spyta�a Kissindra, a jej brwi ze zdumienia po- w�drowa�y w g�r�. Stoj�cy ko�o niej Ezra wyra�nie si� nachmu- rzy�. - �mierci - odpar�em i poczu�em, jak to s�owo wypada mi z ust ci�kie i zimne jak kamie�. - Kawa�ki i fragmenty, ko�ci planet - z tego zosta� stworzony. To dlatego nie ma tu nic �ywe- go. - S�o�ce nikn�o ju� za wysokimi piaskowcami. Wiatr zrobi� si� teraz tak samo ch�odny jak ja. Kissindra z�apa�a mnie za r�k�. - Kto ci to powiedzia�? - Co? - obejrza�em si�, ale zamiast jej oczu widzia�em tyl- ko z�ociste plamki po s�o�cu. - Kto...? Potrz�sn��em g�ow�. My�li p�yn�y powoli i ci�ko jak roz- topione szk�o. - Bo ja wiem. Chyba gdzie� wpad�o mi w ucho... - Ja tego nigdy nie s�ysza�am. - Ona tak�e potrz�sn�a g�o- w�, ale nie by� to znak zaprzeczenia. Przejecha�a wzrokiem po tym morzu kamienia i zatrz�s�a si� z ekscytacji. - Zmy�la - wymamrota� Ezra, nie maj�c do�� odwagi, by rzuci� mi to w twarz. Kissindra zacz�a cicho mrucze� do dyk- tafonu w swoim naszyjniku. Jej spojrzenie zn�w spocz�o na mnie. Dalej czu�em si� tak, jakby kto� zdzieli� mnie w g�ow�, wi�c pochyli�em si�, �eby jako� ukry� to, co si� ze mn� dzia�o. Z pochewki za cholew� buta wyci�gn��em n� i wyprostowa- �em si�. Opar�em si� o kamienne usypisko i si�gn��em do ukry- tej kieszeni w tunice, sk�d wyj��em kupionego po po�udniu ba- k�a�ana. Zacz��em go obiera�, �eby uspokoi� roztrz�sione r�ce, zanim zn�w na nich spojrz�. Mieli twarze jak dw�jka przera�onych sze�ciolatk�w. Strach ju� z wolna z nich sp�ywa�, ale stali z rozdziawionymi ustami. Jakby nigdy przedtem nie widzieli, kiedy kto� si�ga po n�. - Nigdy niczego nie zmy�lam - o�wiadczy�em i natych- miast tego po�a�owa�em, bo w odpowiedzi oboje nader gorliwie pokiwali g�owami. Nie mia�em poj�cia, sk�d si� wzi�o to, co przed chwil� powiedzia�em im o tym miejscu, nie mog�em so- bie przypomnie�, �ebym przedtem wiedzia� co� na ten temat. Nieoczekiwanie pewien by�em tylko jednego, �e jestem obcy. �e zawsze nim by�em i ju� pozostan�. Schowa�em n�. - Do zobaczenia - rzuci�em, patrz�c na nich dok�adnie ty- le czasu, ile potrzeba by�o na wypowiedzenie tych s��w. Potem ruszy�em w stron� wahad�owc�w, a oni nie poszli za mn�. - Kocie...? - zawo�a�a nagle Kissindra niepewnym g�osem. Odwr�ci�em si� wyczekuj�co. Przejecha�a j�zykiem po wargach. - Czy... czy naprawd� umiesz czyta� w moich my�lach? A wi�c o to chodzi. Orientuje si�, �e jestem psychotroni- kiem, wie, �e to domieszka hydra�skiej krwi czyni ze mnie p�- obcego. Ale nie wiedzia�a nic o ca�ej reszcie... I pewnie nawet by nie chcia�a. - Nie - odpar�em - nie potrafi�. Poszed�em dalej sam. Na pok�adzie wahad�owca zjad�em obiad i wepchn��em opakowanie do popielniczki pe�nej cuchn�cych niedopa�k�w. W popielniczce le�a� tak�e kawa�ek kamfy. Ju� mia�em j� bra�... ale r�ka sama si� cofn�a. Wci�� za du�o wspomnie�, by� mo�e pozostan� ju� na zawsze. Mo�e wcale nie oddala�em si� teraz od pomnika �mierci, mo�e mam go w g�owie... �atwiej wierzy� w to, ni� pogodzi� si� z faktem, �e ni st�d, ni zow�d wiem co� na temat zupe�nie obcego mi miejsca. Mo�e po prostu lepiej ni� inni potrafi� odczytywa� przekazy podpro- gowe pozostawione wsz�dzie przez Tw�rc�w. No, to mog�oby mie� jaki� sens. By� mo�e Tw�rcy bardziej przypominali Hy- dran ni� ludzi. Ale wcale nie zmniejsza�o si� poczucie dezorien- tacji, kt�re towarzyszy�o mi przez ca�y dzie�, co chwil� pot�- niej�c. Jeszcze raz szarpn��em za sw�j kolczyk. Najpierw tropi- ciel, potem Kissindra, a teraz to... Przypomnia�em sobie, �e zn�w wchodz� w zasi�g elektronicznej sieci tropiciela. Ludzie od zawsze robili, co mogli, �eby uprzykrzy� mi �ycie, wci�� mnie tropi� i �cigaj�, jak ca�� hydra�sk� ras�... Pieprz to. Prze- sta� si� zachowywa� jak nocny �owca. Rozprostowa�em zwini�te w pi�ci d�onie i wycofa�em je z zag��bie�, jakie wycisn�y w piankowych oparciach fotela. Trzyma�em umys� zamkni�ty, prawie nie oddycha�em przez ca�� drog� powrotn� do stacji. Kiedy wyl�dowali�my, znala- z�em si� zn�w w doskonale aseptycznym, klimatyzowanym �o- nie w podziemiach muzeum. Dooko�a mnie wznosi� si� masyw- ny, ceramiczno-betonowy kad�ub stacji, niczym forteczne mury. W zasi�gu wzroku mia�em mo�e z p� setki ludzi, ale �aden nie wygl�da�, jakby szczeg�lnie si� mn� interesowa�. Pu�ci�em wreszcie, uwalniaj�c, ile si� da�o, okaleczone receptory umys�u i nas�uchiwa�em. Nic. Nie by�o ju� niemelodyjnego szumu tro- pienia... je�li w og�le kiedykolwiek przedtem tam si� znajdo- wa�. Moje zdolno�ci telepatyczne znikn�y ju� trzy lata temu, ale umys� nadal p�ata� mi czasem dziwne figle. Wzruszeniem ramion str�ci�em z siebie cienie przesz�o�ci i ruszy�em po p�ytkach posadzki, a po chwili wraz z reszt� tury- st�w min��em bramk�. P�yn�li teraz strumieniem w stron� pe�- nego ech wej�cia na chodnik, kt�ry powiedzie ich z powrotem przez labirynt muzealnych wn�trz a� do wind, a te powioz� ich w g�r�, na poziom portu. Szed�em na skraju t�umu, ramieniem wyczuwaj�c uspokajaj�c� blisko�� �ciany. A� nagle stan��em jak wryty. Na �cianie przede mn�, w �rodku niezdarnie wyrysowanego sprayem serca widnia�o moje imi�. KOT. KOT + JULE. Wpadaj�cy na mnie ludzie sypa- li przekle�stwami, ale nic mnie to nie obchodzi�o. Nie obesz�o mnie nawet, �e wszyscy ju� mnie min�li i teraz sta�em w przej- �ciu zupe�nie sam, s�ysz�c tylko w�asny oddech i widz�c tylko ten znak na �cianie przed sob�. Poczu�em, jak wzbiera we mnie rodzaj rozpaczliwej paniki. Dzie�, w kt�rym ca�y czas towarzy- szy�a mi tylko dezorientacja, teraz zmieni� si� w kompletne szale�stwo. Obejrza�em si� przez rami�. Z ty�u miesza�y si� �wiat�a i cienie, jakby obdarzone w�asnym �yciem przep�ywa�y mi�dzy filarami niczym woda. Obr�ci�em si�, bo poczu�em w my�lach nag�y ostrzegawczy b�ysk, o u�amek sekundy wcze�niej, ni� dostrzeg�em rzeczywi- sty ruch. Z mroku przej�cia oderwa�y si� jakie� dwa cienie i stan�y z obu stron. Zd��y�em jeszcze uchwyci� pomara�czo- wy b�ysk na przypi�tym do ramienia znaczku kt�rego� z kon- glomerat�w. A wtedy poczu�em na szyi lodowate uk�szenie ni- co�ci, kiedy wgryz� mi si� w �y�� chemiczny z�b. I ju� by�o po wszystkim. 1 Ciekn��em si� na pok�adzie jakiego� statku, ale nie by�a to �adna ze znanych mi dot�d jednostek. Le�a�em na wy�cie�anej piank� sk�adanej pryczy w kabinie, kt�rej nawet z zawi�zany- mi oczyma nie m�g�bym pomyli� z w�asn� kajut� na �Darwi- nie". Ostatnia rzecz, jak� zd��y�em zapami�ta�, to b�ysk kolo- r�w jakiego� konglomeratu na szarym mundurze Korporacji Bezpiecze�stwa. Zielone jak kontener na �mieci �ciany dooko- �a mnie, ascetyzm pr��kowanej imitacji biurka i krzes�a, p�ki z siatkami, prycza - wszystko a� zion�o militarnym duchem. Porwali mnie ludzie ze s�u�b bezpiecze�stwa kt�rego� z konglomerat�w... Co zreszt� zupe�nie nie ma sensu... ale prze- cie� jestem tu. Spr�bowa�em usi��� i ku swojemu zaskoczeniu przekona�em si�, �e mog�. �adnych kr�puj�cych sznur�w ani pas�w. Znikn�� tylko m�j n�. Pomaca�em si� po szyi i oderwa- �em przyklejony tam plasterek. Potraktowano mnie narkoty- kiem, zgadza si�, ale teraz mia�em ju� jasne my�li. Drzwi kabiny by�y zamkni�te. Dok�adnie w tej chwili rozsu- n�y si� przede mn�, jak gdyby tylko czeka�y, a� dojd� do sie- bie. Do �rodka wesz�o dw�ch m�czyzn, prawdopodobnie ci sa- mi, kt�rzy tak mnie urz�dzili. Jeden �niady, drugi jasny. Mieli takie same twarze i takie same srebrzystoszare uniformy polo- we. Przekroczyli pr�g, pe�ni wyczekiwania i napi�cia. Zacz��em si� zastanawia�, czy przypadkiem konglomeraty nie ka�� swoim korbom na wst�pie podda� si� operacji plastycznej, �eby paso- wali do siebie twarzami. Po chwili natrafi�em wzrokiem na zna- czek przy klapie kurtek i zamar�em. Dane na plakietce identy- fikacyjnej przep�ywa�y pod s�onecznym logo Centauri Trans- port. Na ten podw�jny widok zakr�ci�o mi si� w g�owie. Nadal nie mia�em poj�cia, o co chodzi, ale teraz ju� wiedzia�em, �e to nie pomy�ka i �e nie jest dobrze. Zala�a mnie zimna w�ciek�o��, a mo�e po prostu zimny strach. Wsta�em i odezwa�em si�: - Co jes...? I usiad�em z powrotem, bo �o��dek natychmiast podsko- czy� mi do gard�a. - O, sz�a... Teraz ju� wiedzia�em, dlaczego mnie nie zwi�zali. Nie by�o potrzeby. To, co mi zaaplikowali, zostawia�o cholernego kaca. Bli�niacy spojrzeli na siebie i wymienili si� u�miechami, ale wygl�da�o to bardziej na u�miech ulgi ni� rozbawienia. Przeszli na drug� stron� pokoju, jakby bali si� stan�� blisko mnie. - Dobra, �wirze - odezwa� si� jeden z nich - szef chce si� z tob� widzie�. Wzi�li mnie pod r�ce i wywlekli za drzwi. �a�owa�em, �e nie zjad�em wi�cej na obiad, bo chcia�em zobaczy�, jak u�licz- ni� im mundury, kiedy si� porzygam. Byli�my na jakim� ma�ym statku zwiadowczym, w ka�dym razie nie musieli daleko mnie wlec. Wepchn�li mnie w ko�cu przez jakie� drzwi do innej kabiny, a potem rzucili na sof� przy �cianie. Myli�em si�, to nie by� �aden statek zwiadowczy. By� to pry- watny kr��ownik jakiej� konglomerackiej szychy. W por�wna- niu z poprzedni�, ta kabina wygl�da�a jak z innego �wiata. - Oto on, szefie. Jest bezpieczny - odezwa� si� jeden ze stra�nik�w. Zorientowa�em si�, �e nie chodzi mu o m�j stan zdrowia. �Bezpieczny" znaczy�o okaleczony. Myli�em si�... a jednocze�nie mia�em racj�. �Szef" to by� szef Korporacji Bezpiecze�stwa Centauri. Siedzia� na tapicero- wanym rozk�adanym fotelu, za idealnym czarnym p�okr�giem biurka, gapi�c si� na mnie przez ca�� szeroko�� pokoju. Mia� twarz jak ostrze no�a - w�sk�, ostr� i zimn�. Nie nosi� zarostu, tylko wysoko na ko�ciach policzkowych wyhodowa� sobie pie- rzast� lini�, kt�ra sprawia�a wra�enie, jakby to brwi obrasta�y w k�ko jego oczy. Mia� oczy tak ciemne, �e wygl�da�y jak czar- ne dziury. Odziany by� w kompletny s�u�bowy uniform: meta- licznoszary he�m z ta�cz�cymi na nim znakami Centauri, trady- cyjny garnitur biznesmena ze srebrnego tweedu i drapowan� peleryn�, usian� �wiecide�kami, od kt�rych a� mieni�o mi si� w oczach. Fakt, �e mia� to wszystko na sobie, oznacza�, �e albo nie �ywi� �adnych obaw, albo chcia� mi zaimponowa�. W obu wypadkach i tak nie mia�em poj�cia, o co mu chodzi. Odwr�ci�em od niego wzrok, poniewa� przez ca�y ten czas gapi� si� na mnie bez jednego mrugni�cia. Wygl�da�o na to, �e znale�li�my si� w jakiej� ba�ce zawieszonej nad samym czar- nym sercem wszech�wiata. S�o�ce Monolitu zawis�o tu� nad je- go lewym ramieniem jak lataj�ca lampa. Samej planetki nie by�o wida�. Spojrza�em pod nogi, zadowolony, �e przynajmniej znalaz�em tam dywan. Szafirowoniebieski, przez �rodek prze- biega�o tkane z�ot� nici� logo Centauri. Subtelna elegancja. Przycisn��em si� mocniej do oparcia sofy i czeka�em, a� uspo- koi si� m�j �o��dek. Potem, tak starannie jak tylko umia�em, zapyta�em: - Czeo pan kce? - Nazywasz si� Kot. Ja nazywam si� Braedee. - Czarne oczy nadal by�y utkwione we mnie jak dwie kamery. - Jestem sze- fem systemu bezpiecze�stwa Centauri Transport. Czy rozu- miesz, co to znaczy? Chodzi�o o to, �e najprawdopodobniej w strukturach w�a- dzy konglomeratu nie by�o nikogo postawionego wy�ej od nie- go, z wyj�tkiem cz�onk�w zarz�du. Znaczy�o to, �e jest zapew- ne cz�owiekiem, kt�rego obdarza si� tam najwi�kszym zaufa- niem. By� tak�e najgorszym wrogiem, jakiego zyska ten, kto wejdzie konglomeratowi w drog�. Pewnie wys�a� go po mnie sam zarz�d. Czy wiedz�, kim naprawd� jestem? Moja mania prze�ladowcza niebezpiecznie przybra�a na sile. Potrz�sn��em przecz�co g�ow�, �eby da� mu jak�� odpowied�. W gabinecie by�o ch�odno; pot sp�ywaj�cy mi po grzbiecie przyprawia� mnie o dreszcze. - Oznacza to, �e nie widuj� si� z byle kim. A to z kolei ozna- cza - drgn�� mu jaki� mi�sie� twarzy - �e potrzebny nam jest - skrzywi� si� - telepata. - Zn�w si� skrzywi�. - A teraz zamie- rzam wyja�ni� do czego. Zala�o mnie gwa�towne zdumienie, potem ulga, dezorien- tacja, a w ko�cu z�o��. Z sykiem wci�gn��em powietrze. - Nie. - Dotkn��em g�owy i popatrzy�em w te jego tele- obiektywy oczu. - Naj-pier to na-pra. - Ten narkotyk przyt�pia twoje psychotroniczne zdolno�ci. Zaburzenia mowy to niestety efekt uboczny. Natomiast rozu- mienie pozostaje zupe�nie bez zmian. Nie ma powodu, �eby� si� odzywa�, zanim sko�cz�. - Sra ci�. - Wsta�em, kieruj�c si� w stron� drzwi. Dwaj identyczni korby natychmiast zagrodzili mi drog�. Zn�w od- wr�ci�em si� twarz� do Braedeego. - Na-pra! - Gdyby wiedzie- li o mnie wszystko, orientowaliby si�, �e nie jestem bardziej gro�ny ni� pierwsza lepsza zgarni�ta z ulicy martwa paika. A nawet jeszcze mniej - ja nie m�g�bym ich zabi�. Ale z jego twarzy wyczyta�em jasno, �e robi w gacie ze strachu tak samo jak wszyscy inni. A mo�e i bardziej, zwa�ywszy na to, jak zara- bia na �ycie. Im wi�cej kto� ma do ukrycia, tym bardziej nie- nawidzi psychotronik�w. Braedee potrz�sn�� przecz�co g�owa. - D�entelmen Charon taMing przewodniczy zarz�dowi Centauri. To w�a�nie on kaza� mi trzyma� ci� na prochach. TaMing. A� mn� szarpn�o na d�wi�k tego nazwiska. - Tesz go sra - rzuci�em, pr�buj�c ukry� zaskoczenie. Braedee przez d�u�sz� chwil� gapi� si� na mnie gniewnie, rozwa�aj�c r�ne mo�liwo�ci, i pewnie tak jak ja czu�, �e niewi- dzialna pi�� Centauri gotowa jest w ka�dej chwili w nas trza- sn��. Co� by�o nie tak z jego oczami i nie chodzi�o tu tylko o to, jak na mnie patrzy� - ale jako� nie mog�em uchwyci�, co to by- �o. W ko�cu oznajmi�: - Dam ci antidotum, je�li poddasz si� badaniu m�zgu. - Wyra�nie rzuca� mi wyzwanie. Zacisn��em d�onie, zn�w je rozlu�ni�em. W ko�cu kiwn�- �em g�ow� i usiad�em z powrotem. Jeden z korb podszed� do mnie i opu�ci� mi na g�ow� welonik srebrzystego meszku. Wzdrygn��em si� i zacisn��em powieki, kiedy zacz�� si� wta- pia� w moje cia�o, �askocz�c jak tysi�ce owad�w pe�zaj�cych po twarzy. Pragnienie zerwania go z siebie by�o niemal nie do pokonania - za pierwszym razem, kiedy mi co� takiego za�o�y- li, musieli zwi�za� mi r�ce. Teraz przynajmniej wiedzia�em, co mnie czeka. Tyle ju� przeszed�em test�w i terapii od czasu tamtego zab�jstwa, �e nauczy�em si� z tym �y�. Zacisn��em mocno szcz�ki, staraj�c si� nie opiera� - i mimo wszystko si� opiera�em, nie potrafi�em pokona� �lepego instynktu, obudzo- nego we mnie tym odczuciem. Robale jad�y na obiad m�j m�zg, a tymczasem gdzie� tam jakie� urz�dzenie wypluwa�o z siebie rz�d bezu�ytecznych danych z symulacji mojej okale- czonej psycho. Nie trwa�o to nawet minuty - ale moje subiektywne poczu- cie czasu odnotowa�o z pi��dziesi�t lat. Meszek opad� mi na ko- lana. Strz�sn��em go na ziemi� i kopn��em na bok. Mia�em ochot� splun��. Braedee wpatrywa� si� gdzie� w powietrze, niby patrzy� na mnie, ale wcale mnie nie widzia�. Obejrza�em si� przez rami�, ale za plecami mia�em tylko t� go�� �cian�, o kt�r� si� opiera- �em. - Mia�a racj� - mrukn��. - Tw�j profil kszta�tuje si�... no c�, sam zobacz. - Teraz naprawd� patrzy� na mnie. Nie widzia�em, �eby si� poruszy�, lecz mimo to s�o�ce za je- go plecami znikn�o, a zamiast niego w przestrzeni ukaza� si� m�j profil bada�, zarysowany czystymi liniami �wiat�a - czer- wonymi, niebieskimi i zielonymi. Dane przetworzone w symbo- le - zrozumia�e dla ludzi, kt�rzy podchodzili do wszystkiego tym gorszym sposobem. Popatrzy�em na ten obumar�y punkt, kt�ry czyni� ze mnie martw� pa�k�, na �cian�, kt�r� sam wznio- s�em i kt�rej ju� nie potrafi�em zburzy�. - Ju to wi-dzia-em. Obraz znikn��. Zamruga�em, o�lepiony nag�ym pojawie- niem si� s�o�ca. - W porz�dku. Dajcie mu plaster - rozkaza� Braedee. Jeden ze stra�nik�w zn�w wyst�pi� naprz�d i przylepi� mi na �yle szyjnej kolejny plaster. - Nie ruszaj go przez dwana�cie godzin, bo b�dziesz mia� regres - dorzuci�. Pokiwa�em g�ow� i poczeka�em minut�, zanim zn�w spr�- bowa�em m�wi�. - W porz�dku, martwa pa�ko. - G�os brzmia� chrypliwie i dr��co, ale przynajmniej s�ysza�em swoje s�owa. - Jestem go- t�w wys�ucha� powod�w. I lepiej niech b�d� przekonuj�ce. K�ciki ust unios�y mu si� lekko, jakbym czym� go rozbawi�. Potem cienkie, blade wargi zn�w zr�wna�y si� z lini� z�b�w; r�- ce z�o�y� w daszek na bezdusznym blacie swojego biurka. - Mia�e� kiedy� przelotny... zwi�zek... z lady Jule taMing, kt�ra nale�y do rodziny za�o�ycieli Centauri Transport. - By�em jej przyjacielem - poprawi�em go. - I nadal nim jestem. �ci�gn�� brwi - dlatego �e mu przerwa�em albo dlatego, �e pozwala�em sobie na tak� �mia�o��. W powietrzu za nim poja- wi�a si� znienacka moja twarz - troch� m�odsza, znacznie szczu- plejsza, ze �niad� sk�r� otoczon� bia�ymi, k�dzierzawymi w�o- sami, z zielonymi oczyma o pod�u�nych �renicach. Histori� me- go �ycia streszczono poni�ej w kilku przygn�biaj�cych linij- kach: �adnych �yj�cych krewnych... przesz�o�� kryminalna... psychotroniczna dysfunkcja... - Wiemy wszystko o twoich... zwi�zkach z lady i doktorem Siebelingiem, jej m�em - ci�gn��, wci�� nachmurzony. - O ich Centrum Bada� nad Psychotronik�, a tak�e o... us�ugach, jakie wykona�e� kiedy� dla Federacyjnej Komisji Transportu. - Wy- gl�da�o na to, �e te s�owa przychodz� mu z wielkim trudem, bo zanosi� si� lekkim kaszlem, gdy nie mog�y mu przej�� przez gard�o. - Za�o�� si�. Za�o�� si�, �e FKT bardzo by si� zdziwi�a wie- dz�c, jak bardzo jeste�cie zorientowani w temacie. - Odchyli- �em si� do ty�u i opar�em nog� o skraj kozetki. Jeden ze stra�- nik�w natychmiast podszed� i zrzuci� j� z powrotem. - Ten plaster schodzi z szyi tak samo �atwo, jak si� do niej przykleja - rzuci� Braedee, wpatruj�c si� we mnie bez mru- gni�cia. U�wiadomi�em sobie, �e on chyba wcale nie mruga. Zastanawia�em si�, czy w og�le jest �ywy. Nie mog�em tego stwierdzi� z ca�� pewno�ci�. Zakl��em pod nosem, �a�uj�c teraz, �e si� w og�le odezwa- �em. Czu�em si� jak idiota i zn�w zacz��em si� ba�. Nikt przy zdrowych zmys�ach nie wchodzi� w drog� konglomeratowi o rozmiarach Centauri i jeszcze si� tym chwali�. Sam widok munduru wystarczy�, �eby �o��dek �cisn�� mi si� do rozmiar�w pi�ci. Dosy� mia�em w �yciu star� z korbami, �eby wiedzie�, �e kiedy raz cz�owieka dorw�, ka�� mu zap�aci� za wszystko z na- wi�zk�. Jedyni ludzie, kt�rzy wiedz�, gdzie jestem, to korby Centauri, a s� teraz ze mn� w jednym pokoju. A na �wiecie zda- rzaj� si� znacznie gorsze rzeczy ni� zaburzenia mowy. - Dobra - mrukn��em, nie patrz�c mu w oczy. - Czego pan chce? - Jak ju� m�wi�em, potrzebujemy telepaty. - Odchyli� si� wygodniej w swoim fotelu, rozlu�ni� si�. Drapowana szata b�y- sn�a i zamigota�a, kiedy wzi�� g��boki oddech. - Poleci�a nam ci� lady Jule. M�wi�a, i� mimo m�odego wieku jeste�... niezwy- kle inteligentny... i lojalny. - Zn�w zmieni� pozycj�. Wygl�da�o na to, �e jej ufa nie bardziej ni� mnie. Ale przecie� si� tu zna- laz�em, wi�c znaczy to, �e albo jej uwierzy�, albo znalaz� si� w bardzo trudnej sytuacji. A mo�e i jedno, i drugie. Pomy�la�em o Jule, jej twarz uformowa�a mi si� w my�lach, lecz szczeg�y troch� si� zaciera�y, kiedy pr�bowa�em si� na nich skupi�. Zn�w opanowa�o mnie zdumienie, gor�ce jak roz- �arzone w�gle - dziwi�em si�, �e wspomnia�a o mnie swojej ro- dzinie, �e ta rodzina chce mie� cokolwiek wsp�lnego z jakim- kolwiek psychotronikiem. Jule sama by�a psychotronikiem, tak samo jak ja. W�a�nie z tego powodu nienawidz�ca �wir�w ro- dzinka zrobi�a z jej �ycia piek�o, a� w ko�cu Jule spr�bowa�a przeci�� wszystkie ��cz�ce ich wi�zy. Ale mimo wszystko krew jest zawsze g�stsza ni� woda, a taMingowie to rodzina o d�ugich r�kach. Nie lubili niczego z nich wypuszcza�, nawet je�li nie by�o wed�ug nich doskona�e. Starali si� utrzyma� kontakt. - No to dlaczego mnie porwali�cie? - A czy zgodzi�by� si� przyj��, gdyby�my zwyczajnie ci� po- prosili? Przemy�la�em to sobie. -Nie. Uni�s� brwi, jakby to mia�o mi wystarczy� za ca�e wyja- �nienie. - To serce na �cianie muzeum... Sam pan to wymy�li�? Potrz�sn�� przecz�co g�ow�. - Lady Jule zasugerowa�a, �eby�my zrobili... co� niezwyk�e- go, co przyci�gn�oby twoj� uwag�. Usta drgn�y mi mimowolnie. Szarpn��em g�ow� w kierun- ku obrazu w powietrzu za jego plecami. - Nie potrzebujecie mnie. Mam uszkodzenie m�zgu. - Spo- s�b, w jaki mnie tu sprowadzili, wiele mi powiedzia� o tym, cze- go mog� oczekiwa�, zatrudniaj�c si� jako korporacyjny telepa- ta. I za nic nie mog�em sobie wyobrazi�, co m�g�bym zechcie� dla nich zrobi�. - T� blokad� sam sobie narzuci�e�. - Zn�w lekko si� zmarszczy�, jakby trudno mu by�o poj��, dlaczego cz�owiek ma ochot� zagrzeba� si� gdzie� na reszt� �ycia, kiedy kto� inny umar� mu w g�owie. I mia� racj�: nie by� w stanie tego poj��. - To nie jest nieodwracalne. Lady Jule sugerowa�a, �e pracuj�c dla nas, m�g�by� odnie�� pewne korzy�ci terapeutyczne. - Nie wierz� - powiedzia�em, potrz�saj�c g�ow�. Twarz mu st�a�a. Jemu wolno by�o zak�ada�, �e b�d� k�a- ma�, natomiast ja nie mia�em do tego prawa. - Mam tu przekaz od lady Jule - o�wiadczy�. - Zdawa�a so- bie spraw�, �e mo�esz wykaza� sceptycyzm. Przychyli�em si� w jego stron�. - Chc� go zobaczy�. - Kiedy ja b�d� got�w. - M�j obraz na niewidzialnym ekra- nie za jego plecami zacz�� zanika�. Nad ramieniem zn�w poja- wi�o si� s�o�ce. - Najpierw wys�uchasz, co mam ci do powiedze- nia. Posada, kt�r� ci proponujemy, to nie jest zwyk�e stanowi- sko ochroniarza. Nie jestem na tyle g�upi, by s�dzi�, �e zainte- resowa�oby kogo� takiego jak ty. Poza tym niezbyt pasujesz do obowi�zuj�cego u nas profilu. - U�miechn��em si�, on - nie. - Ta sprawa dotyczy prywatnych spraw rodziny taMing. Na jedn� z jej cz�onk�w, lady Elnear, kilkakrotnie pr�bowano dokona� zamachu. Nie zdo�ali�my jednak ustali� powod�w. - Chce pan powiedzie�, �e jest ona tak cudown� istot�, �e nie miewa wrog�w? - rzuci�em kwa�no. Zn�w �ci�gn�� brwi. - Wprost przeciwnie. Istnieje ogromna liczba konkuruj�- cych z nami firm, kt�re mog� by� potencjalnie wrogami Cen- tauri... i jej wrogami. Holdingi lady Elnear zjednoczy�y Cen- tauri z ChemEnGen - wyja�ni�, jakby to cokolwiek mi m�wi�o. - Jest wdow� po d�entelmenie Kelwinie i zajmuje teraz jego miejsce w zarz�dzie, a jednocze�nie dysponuje pakietem kon- trolnym naszej leasingowej fuzji z ChemEnGen. W naszym imieniu tak�e g�osuje w Zgromadzeniu Federacji. - Ach, tak. - By� z niej albo t�gi kawa� kobity, albo zupe�- ny pionek. Nietrudno by�o zgadn��. - A pan chce, �ebym si� do- wiedzia�, kt�ra z nich �yczy sobie jej �mierci? Je�li ich najlep- sze w�szycielskie programy nie potrafi� tego wyszpera�, trud- no mi uwierzy�, �e b�d� mia� wi�cej szcz�cia. Ale on potwierdzi� skinieniem g�owy. - Zostaniesz jej sekretarzem, b�dziesz wsz�dzie jej towa- rzyszy�. Lady Jule sugerowa�a, �e wykorzystanie twoich... zdol- no�ci do pomocy innej osobie mog�oby wp�yn�� korzystnie na tw�j stan. Wyprostowa�em si�. - Ta osoba musia�aby by� dla mnie wa�na. Lady Elnear g�wno mnie obchodzi, podobnie jak interesy Centauri Trans- port. - Potrz�sn��em g�ow�, czuj�c, �e wraca mi odwaga. - Zreszt� przeszed�em ju� tyle terapii, �e to mog�oby odmieni� �ycie ca�ej populacji, a nadal nie potrafi� panowa� nad swoj� psycho. Kiedy� by�em mo�e do�� dobry, �eby zrobi� to, o co pro- sicie, ale teraz ju� nie. Je�li naprawd� zale�y wam na bezpie- cze�stwie lady Elnear, znajd�cie kogo� innego. Z pocz�tku wcale mi nie odpowiedzia�. Ale potem odezwa� si�: - S� pewne narkotyki, kt�re ci to umo�liwi�. Potrafi� wy- ciszy� ten rodzaj b�lu, kt�ry ci� okalecza. Mo�emy ci ich do- starczy�. Spu�ci�em wzrok. - Wiem - rzuci�em w ko�cu. Zn�w spojrza�em wprost na niego. - S� te� takie narkotyki, kt�re pozwalaj� cz�owiekowi przez tydzie� biega� mimo po�amanych n�g. Jego palce zacz�y jeden po drugim podskakiwa�, wybija- j�c na blacie biurka bezg�o�ny sygna� zniecierpliwienia. Zmie- rzy� mnie wzrokiem, usta zacisn�y mu si� w w�sk� kresk�. - Centauri ci to sowicie wynagrodzi. Jeszcze raz pokr�ci�em przecz�co g�ow�. - Przykro mi. Ju� mam zaj�cie. A wy mi przeszkodzili�cie. Zabierzcie mnie z powrotem na �Darwina". - Podnios�em si�. - Jak sobie �yczysz. - Braedee odchyli� si� w fotelu i zacz�� strzela� kostkami palc�w. -Ale tw�j kredyt zszed� ju� do pozio- mu trzycyfrowego, a pod koniec semestru trzeba b�dzie zap�a- ci� czesne. Co masz zamiar wtedy zrobi�? - To nie by�a zwyk�a ciekawo��, jego g�os wbija� mi si� jak ostrze no�a pod �ebra. - Tak - rzuci� u�miechni�ty - naprawd� wiemy o tobie wszystko. Poczu�em, jak znowu zatyka mnie bezradno�� i gniew. Jesz- cze trzy lata temu nie mia�em ani rachunku, ani nawet branso- letki danych; nie istnia�em nawet dla galaktycznej sieci, kt�ra od dnia urodzin po godzin� �mierci kontrolowa�a �ycie i maj�- tek istot wartych zauwa�enia. Potem zap�acono mi za moj� �us�ug�" dla Federacji tyle, �e zakr�ci�o mi si� w g�owie i mo- g�em to wyda� w dowolnym punkcie galaktyki. Nie by�em a� tak g�upi, �eby wierzy�, �e wystarczy mi na wieczno��. Ale ca�e dotychczasowe �ycie tapla�em si� na samym dnie rynsztoka. Wiele musia�em si� nauczy� i wiele zapomnie�, a przy tym chcia�em zobaczy� co�, za czym t�skni�em, odk�d pami�tam. Tak wi�c zapisa�em si� na Lataj�cy Uniwersytet, a to sporo kosztuje. - I co, tym razem �adnej ci�tej odpowiedzi? - zapyta� Brae- dee z naciskiem w g�osie. - Czy naprawd� my�la�e�, �e ta prze- chowalnia dla zepsutych potomk�w klasy uprzywilejowanej przygotuje ci� do �ycia na najwy�szym poziomie technologicz- nie zaawansowanego spo�ecze�stwa? - Poczu�em, �e zaciskam usta; on tak�e zacisn�� swoje. Po chwili na jego twarz zaczai po- woli wpe�za� u�miech. - O ile wiem, jeszcze trzy lata temu by- �e� zupe�nym analfabet�... Oczywi�cie, przy du�ym nak�adzie czasu i przygotowa� znalaz�aby si� dla ciebie jaka� marginalna rob�tka, cho� brak towarzyskiej og�ady zatrzyma�by ci� pew- nie na najni�szym szczeblu. Ale ty jeste� nie tylko ignorantem - jeste� tak�e psychotronikiem. I wygl�dasz bardzo po hydra�- sku. Nie musz� ci chyba t�umaczy�, co to oznacza. Poczu�em na twarzy rumieniec. - Nie musz� pracowa� dla konglomeratu - odpar�em, a w �rodku zmaga�em si� ze strachem. Ba�em si�, �e to wszyst- ko mo�e okaza� si� prawd�. Wystarczy�o, �e jestem psychotro- nikiem. Wszyscy ludzcy psychotronicy mieli w sobie domieszk� hydra�skich gen�w. Ale wi�kszo�� z nich przynajmniej nie mia�a ich wypisanych na twarzy, ich mieszana krew nale�a�a do odleg�ej historii. - No jasne, �e nie. Istniej� inne miejsca. Robotom Kon- traktowym zawsze potrzeba �wie�ych dostaw... Ale sam prze- cie� wiesz najlepiej. D�o� machinalnie pow�drowa�a do nadgarstka i nakry�a go, tak jak odruchowo zas�ania si� nago��. Chcia�a ukry� bli- zn�, kt�ra nadal znaczy�a miejsce, gdzie wtopiono mi w cia�o niewolnicz� obr�czk�. Ale przecie� ju� by�a zakryta. Moje pal- ce napotka�y ciep�y dotyk bransoletki danych, realnej, solid- nej. Mojej. - Mo�esz o mnie zapomnie�, draniu. W�a�nie mnie straci- �e�. - Wsta�em ju� ostatni raz. Nagle w powietrzu za jego plecami pojawi�a si� twarz Ju- le, troch� wi�ksza ni� w rzeczywisto�ci, jednak tak realna, �e prawie mog�em jej dotkn��. Jej szare, lekko uko�ne oczy pa- trzy�y wprost w moje. Mia�a zm�czon�, blad� i niepewn� twarz... pi�kn�. �Kocie" - odezwa�a si�, a po twarzy przemkn�� jej cie� u�miechu, jakby rzeczywi�cie mnie przed sob� widzia- �a. Poczu�em, jak w odpowiedzi moje usta rozci�gaj� si� w u�miechu, mimo �e by�em �wiadom, i� wcale mnie nie widzi. Nie ogl�da�em tej twarzy ju� od ponad dw�ch lat. Teraz jej wi- dok zn�w obudzi� we mnie dawny b�l, tak jak czasem przypad- kowo us�yszana piosenka wywo�uje stare wspomnienia. Zacz�- �em si� zastanawia�, czy tak ju� b�dzie zawsze. �Nie jestem pewna, czy dobrze robi� - m�wi�a dalej, zerk- n�wszy na kogo�, ale po chwili ju� ponownie patrzy�a na mnie. - Musisz zrobi� to z w�asnej woli, m�wi�am im, inaczej si� nie uda". Odgarn�a z oczu zdmuchni�ty wiatrem kosmyk w�os�w czarnych jak noc. Za ni� widzia�em ruchom� ziele� li�ci, mi�- dzy nimi migotanie s�onecznych promieni. Czu�em, jak ten sam wiatr owiewa mi twarz, poczu�em �wie�y zapach wilgotnej zie- mi i kwiat�w. Ci, kt�rzy sporz�dzili ten zapis, nie szcz�dzili wy- si�k�w, by wygl�da� jak najbardziej realnie. Zastanawia�em si�, czy Jule jest w Wisz�cych Ogrodach, na spodzie Quarro. Po raz pierwszy w �yciu poczu�em w sercu skurcz t�sknoty za do- mem. Nie sfilmowali jej w Centrum Bada� nad Psychotronik�, po�r�d smrodu, ha�asu i mroku Starego Miasta. Mo�e sami nie mogli tego znie��. Mo�e nie chcieli, �ebym o tym my�la�. Tylko �e przez to i tak musia�em o nim pomy�le�. �Powiedzieli mi o Elnear. - Oczy Jule pociemnia�y. - Nic nie rozumiem... Ale je�li b�dziesz m�g� jej pom�c, je�li b�- dziesz chcia�, zr�b to. Prosz�. Tylko ona... - zn�w na chwil� ucie- k�a gdzie� wzrokiem - jedyna w mojej rodzinie mnie kocha�a. - Po jej twarzy przemkn�y cie