Joan D.Vinge Kocia Łapka Przełożyła Kinga dobrowolska Twoje zdrowie mały. Dobrze wiesz, kim jesteś. (Uwiędła skóra twarzy przylepiona na miejsce, Oczy trupa podłączone do gniazdek w głowie, Serce trupa przykręcone śrubką pod żebra, Podarte trzewia doszyte fastrygą na miejsce Strzaskany mózg zakryty stalowym kołpakiem. A on naprzód rusza o krok, i o krok, i o krok... Ted Hughes Boimy się prawdy, boimy się losu, Boimy się śmierci i siebie nawzajem. Ralph Waldo Emerson Ażeby zrozumieć kota, trzeba zdać sobie sprawę, że ma on własne talenty, własne poglądy, a nawet odręb- ną moralność. Lilian Jackson Brown PROLOG Ktoś mnie śledzi. To uczucie - a właściwie świadomość - było jak dotyk nierealnej ręki na plecach - przez całe długie popo- łudnie. Wiedziałem o tym, bo nadal zdarzało mi się wyłapywać różne rzeczy jak fragmenty piosenek wśród radiowego szumu. To wrażenie opanowało mnie najpierw na bazarze przy orbital- nym lotnisku. Stałem pod kolorowym daszkiem obok stoiska jubilera i czekałem, aż śniada kobieta o długich palcach prze- kłuje mi ucho kolczykiem. „Nic nie będzie bolało - zawodziła jękliwie z jakimś dziwnym akcentem, gęstym jak dym z mięsa przypalanego na ruszcie w sąsiednim stoisku. - Nie ruszaj się, nic nie będzie bolało..." Jakby mówiła do dziecka albo jakiegoś turysty. Bolało, choć niezbyt mocno. A ja przecież byłem tury- stą, każdy tu był turystą, ale wcale nie przestało mnie dziwić, że zachowuję się jak jeden z nich. Skrzywiłem się, ale po sekundzie ostry ból minął. Jednak w tej chwili białej pustki, kiedy czekałem na następną falę, która nie nadeszła, dotarło do mnie coś innego: ten dotyk, szept cudzego zainteresowania, który musnął moje myśli. To nie człowiek, lecz przedmiot - neutralny, cierpliwy, bezmyślny. Podniosłem wzrok i rozejrzałem się dookoła, wyrwałem się ju- bilerce z rąk, kiedy wycierała mi krew z ucha. Ale nic nie było widać, nikogo tu nie znałem, a wyglądało także na to, że nikt tutaj nie znał mnie. Wszędzie przesuwał się tłum ubrany ja- skrawo i o zbyt mięsistych twarzach, jak nocny tłum w Starym Mieście... Potrząsnąłem głową, a przeszłość prześliznęła się przez te- raźniejszość jak przez membranę. Nadal zdarzało mi się to za często - czułem się wtedy, jakbym śnił, jakbym nie wiedział, kim jestem ani gdzie jestem. Zielone agatowe paciorki na dru- ciku uderzyły mnie po szczęce. - Jeszcze jeden? - pytała kobieta, wyciągając do mnie rę- kę. Wmieszałem się w tłum i dałem mu się ponieść w dół ulicy skąpanej w świetle sztucznego słońca. Kiedy już raz poczułem, że to coś mnie śledzi, nie mogłem się uwolnić od tego szeptu, niemelodyjnej piosenki wbitej ni- czym haczyk w mój mózg. Próbowałem sobie wmówić, że to tyl- ko moja wybujała wyobraźnia. Swoim okaleczonym mózgiem odbierałem coś w taki sam sposób, jak pacjent po amputacji czuje ból w fantomowej kończynie. Ale nie pomogło, wiedzia- łem to i już. Towarzyszyło mi, kiedy chodziłem po krętych, krzy- kliwych uliczkach, które starały się ukryć fakt, że w zasadzie tworzą zamknięty krąg. W zacienionym kompleksie muzeal- nym i na zewnątrz. W barze, a nawet w pełnej srebrnej arma- tury męskiej toalecie. Obserwowało mnie, tylko mnie, nasta- wione na elektryczny, niepowtarzalny wzór mego mózgu i z nim sczepione. Wpadło mi do głowy, żeby wrócić na pokład „Darwi- na", ale nawet ściany statku nie mogły mnie przed nim osłonić. Nie mam pojęcia, po diabła ktoś miałby mnie śledzić czujni- kiem identyfikacyjnym. Może to jakaś pomyłka, może chodzi- ło o kogoś innego, jakiś zbłąkany odczyt... A jeśli temu komuś chodzi o mnie, to czemu i gdzie się ukrywa? Czemu po prostu nie spyta? Dlaczego wloką się za mną jak cień przez ten tłum o pustych twarzach, odziany w odświętne ubrania... - Kocie... Och, Kocie! Obróciłem się, a dłonie same zacisnęły się w pięści, mimo że rozpoznałem głos. Dłonie zrobiły się śliskie od potu. Rozpro- stowałem je, poruszyłem palcami. To była Kissindra Perrymeade. Twarz w kolorze polerowa- nej kości słoniowej uśmiechała się, a pół tuzina warkoczyków tańczyło w podskokach dookoła spódnicy w kolorze khaki. Przystanąłem i czekałem, aż przepływający tłum przynie- sie ją bliżej. - Cześć, Kiss. - To zdrobnienie zawsze wywoływało u mnie uśmiech. Wepchnąłem ręce w kieszenie dżinsów. - Cieszę się, że cię widzę - dodałem, ten jeden raz zupełnie szczerze. „Naprawdę?" - pytała mnie jej twarz, pełna tej mieszanki bolesnej nieśmiałości i usilnego „nie będę się gapić", przez którą oboje przy każdym spotkaniu tak głupio się zachowywa- liśmy. Razem przewędrowaliśmy z pół tuzina światów, podob- nie jak reszta studentów Latającego Uniwersytetu, ale tak na- prawdę nigdy nie zdołałem się z nią zaprzyjaźnić, zresztą z in- nymi tak samo. Była asystentką i już samo to wystarczało, że- bym bał się do niej odezwać. A to, że była bogata i ładna i że się na mnie gapiła, tylko pogarszało sprawę. Bo pociągało ją we mnie to samo, co sprawiało, że wszyscy inni woleli trzymać się ode mnie z daleka. Nie mówiłem tak jak oni, inaczej się ubie- rałem. Gdzie indziej się wychowałem. W oczach zamiast okrą- głych źrenic miałem dwie podłużne kreski, a moja twarz we- dług ludzkich standardów nie była zbudowana tak jak trzeba - to była twarz mieszańca. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałem, ale to niczego nie zmieniało. Moja odmienność powodowała, że inni zamykali się przede mną na głucho, jednak to przez nią Kissindra nie mogła ode- rwać ode mnie wzroku. Wiedziałem, że szkicuje piórkiem moją twarz w swoim świecącym notatniku, jakbym był czymś, co uznaje za piękne, podobnie jak dzieła sztuki i widoczki, które ciągle tak wytrwale rysuje - to wszystko, czemu reszta poświę- ci jedno holo i już nigdy na to nie spojrzy. Nie miałem pojęcia, kim dla niej jestem, a jeśli ona wiedziała, to nigdy się do tego nie przyzna, a wszystko to razem sprawiało, że czułem się jesz- cze bardziej niezręcznie, kiedy byliśmy razem. Ale teraz, kiedy coś nieludzkiego wczepiło mi się w mózg, cieszyła mnie każda twarz, która choć trochę nie była mi obca, a jeszcze bardziej cieszyło mnie, że to była akurat ta twarz, na- wet z tym jej bolesnym uśmiechem. Zauważyłem, że ma na so- bie dżinsy. Na tym statku dżinsów nie nosił nikt oprócz mnie - były tanie, zwykłe, robocze. Uderzyło mnie, że zaczęła je nosić dopiero, kiedy się poznaliśmy. - Czy coś jest nie tak? - zapytała, zerkając na mnie ponow- nie. Potrząsnąłem przecząco głową, tylko częściowo w ramach odpowiedzi. - A niby dlaczego? Bo powiedziałem, że cieszy mnie twój widok? - Wzrokiem jednak wędrowałem daleko, nieustannie przeczesując ulice. Wziąłem ją pod rękę; wzdrygnęła się, ale nie wyrwała. - Wiesz co, skoczmy gdzieś, wyrwijmy się stąd. Chodźmy wreszcie coś zobaczyć. - Przyszło mi na myśl, że jeśli na kilka godzin wyrwę się z lotniska, może uda mi się zgubić tę pomyłkę, która tropiła mój mózg. - Jasne - zgodziła się, rozpromieniona. - Cokolwiek. To niewiarygodne... - przerwała, jakby poczuła, że mówi za dużo. W każdym razie mówiła serio. W większości studenci na „Dar- winie" są na to zbyt bogaci i zblazowani, a studia interesują ich wyłącznie jako wyjątkowo długie wakacje. Niemniej kilku z nich rzeczywiście znalazło się tutaj po to, żeby się czegoś na- uczyć. Na przykład ona. Albo ja. - Masz krew na uchu - odezwała się. Dotknąłem ucha, potem kolczyka, przypomniałem sobie. - Właśnie go sobie założyłem. To ma być pamiątka. Natychmiast zesztywniała. - Nie martw się, nie jest - uspokoiłem ją zaraz. Tak samo jak jej nie podobało mi się, że ludzkość tak bezceremonialnie częstuje się kawałeczkami zwiedzanych miejsc. Może nawet bardziej niż jej. Skupiłem się i zacisnąłem myśli w pięść - na- dal potrafiłem to robić, mimo że nie umiałem już nimi sięgać na zewnątrz. Obcy, zgrzytliwy poszum ucichł. Przy odrobinie szczęścia dla tych, co siedzieli po drugiej stronie, po prostu przestałem istnieć. Ale na dłuższą metę było to jak wstrzymy- wanie oddechu. Ruszyliśmy z powrotem w kierunku muzeum, potem zje- chaliśmy dziesięć poziomów w dół, do cienistej jaskini, gdzie na gładkiej ceramicznej powierzchni przycupnęły rzędem wa- hadłowce jak cierpliwe, opalizujące żuki, czekające na takich jak my, by ponieść ich w dół, na powierzchnię planety. Na świe- cie, który leżał tysiąc kilometrów pod naszymi stopami, nie by- ło ani jednej trwałej ludzkiej konstrukcji. Ten świat ludzkość nazwała Monumentem. Cała planeta była federalnym rezerwa- tem... To sztuczny świat, zbudowany całe tysiąclecia temu i umieszczony na orbicie wokół mętnej pomarańczowej gwiaz- dy, w samym środku nigdzie. Stacja z portem kosmicznym orbitowała wysoko ponad nim, wielka jak nieduże miasto, którym przecież zresztą była. Połowę centrum zajmowało muzeum; znajdował się tu ośrodek badań nad wymarłą rasą, która stworzyła Monument - dziesiąt- ki pokoi pełnych eksponatów i pytań bez odpowiedzi. Utrzymy- wało się dzięki gotówce płynącej z luksusowego kompleksu tu- rystycznego, który zajmował w całości pozostałą część stacji. Kiedy wyszliśmy z mrocznego korytarza podpartego kolum- nami z ciężkich stopów, w komorze podniosły się trzy waha- dłowce i z cichym brzęczeniem niewidzialnych skrzydeł zaczęły kołować w stronę ciemnego ujścia komory powietrznej. Po dru- giej stronie pola spolaryzowany kadłub stacji wpuszczał do środka widok nieba - czarnej, usianej gwiazdami północy pust- ki. W jednym rogu świeciła pomarańczowawym światłem bez- imienna gwiazda Monumentu, a sama planeta przetaczała się bezszelestnie pod naszymi stopami. Pozostawiła ją tutaj cywili- zacja, którą ludzie nazwali Twórcami, bo jakoś nie mogli wpaść na nic lepszego. Twórcy zniknęli, na długo zanim rodzaj ludzki zdołał wydostać się ze swej studni grawitacyjnej i rozlazł się między gwiazdami jak gromada karaluchów. Nikt nie wiedział, gdzie się podziali i dlaczego nie pozostawili po sobie prawie nic z wyjątkiem tego oto pomnika własnej tajemniczości. Tajemni- ca ich istnienia napawała szacunkiem nawet Federację. - Co chciałabyś zobaczyć? - zapytałem Kissindrę, kiedy podjeżdżaliśmy do długiej jak zwykle kolejki turystów i stu- dentów, składających u wejścia zamówienia. Mnie nie zależało na tym, dokąd się udamy, jeżeli tylko zdołam się utrzymać po- za zasięgiem tropiących. Mogliśmy wybrać wycieczkę kilkugo- dzinną albo wręcz kilkudniową do którejkolwiek z części tego świata. Planeta nie była znowu taka duża: miała ledwie trzy i pół tysiąca kilometrów średnicy, mimo że ciążenie tutaj nie- mal dorównywało ziemskiemu. Była to jedna z tych spraw, któ- rych nie potrafili wyjaśnić żadni ksenoeksperci - dlaczego świat poskładany przez obcych tak bardzo pasował do ludzkich standardów. Jeśli nie byli do nas podobni, to pewnie chcieli nam w ten sposób coś przekazać. Ale z drugiej strony istnieją przecież Hydranie, którzy tak bardzo zbliżeni są do ludzi, że różnice nie mają znaczenia nawet na poziomie genetycznym. Ja sam jestem tego żywym dowodem. A to, co pozostało z Hy- dran, było żywym dowodem na to, że ludzie nie bardzo umieją słuchać. - No... - Kissindra przygryzła wargę, wpatrzona w szybko zmieniające się obrazy na ekranie nad naszymi głowami. Zmie- niały się widoki, a wraz z nimi jaskrawożółte cyfry, ukazujące czas przelotu i opłaty. - Jaskinie Księżycowe zawierają podob- no jedne z najlepszych przykładów synestezji... A jeśli masz ochotę nurkować... - Zerknęła na mnie płochliwie. To była ca- łodobowa podróż. - Świetnie - odrzekłem. - Wedle życzenia. - Wysiłek, jaki kosztowało mnie trzymanie myśli w zamknięciu, sprawił, że znów oblałem się potem. Skupiłem wzrok na jej twarzy, miało mi to pomóc w koncentracji. Ona też się we mnie wpatrzyła, miała oczy przejrzyście błękitne jak głębia wody, usta rozchy- lone. Wtedy nagle zdałem sobie sprawę, jak cholernie jestem napalony. I że chcę ją pocałować. Uciekła wzrokiem w stronę ekranu, potem do widoku prze- strzeni kosmicznej, a później 2nów wróciła do mnie. Zarumie- niła się. - Tylko że... - wymamrotała - obiecałam Ezrze, że zjemy razem kolację. - Nie ma problemu - skłamałem, odwracając wzrok. - In- nym razem. Może coś krótszego... - Znów na nią patrzyłem, czu- łem się chyba nawet gorzej niż zwykle, przyciskałem do boków drżące ręce. Byliśmy już prawie przy wejściu. - Tak, możemy... - Kissindro! Niemal podskoczyła, gdy ten głos - głos Ezry - nagle do- biegł nas z tyłu. Odwróciliśmy się, by ujrzeć, jak galopuje ku nam jej chłopak. Zawsze poruszał się tak, jakby za chwilę miał się przewrócić. Większość czasu spędzał z elektrodami przycze- pionymi do czoła. Wepchnął się w kolejkę obok nas, miał za- czerwienioną twarz. Ona też. Z innych powodów... a może i nie. Kiedyś wiedziałbym na pewno. - Co ty tutaj robisz? - zapytał, wyraźnie starając się, żeby nie zabrzmiało to tak, jak zabrzmiało. - Studiuję - odparła odrobinę za głośno. - Co studiujesz? - Patrzył teraz na mnie. - Monument! Myślałam, że ty wciąż jeszcze pracujesz nad swoją kompilacją... - Byłem w archiwum, kiedy zobaczyłem cię przez okno... -No i? - No i kiedy masz zamiar pójść ze mną na tę kolację, Kiss? - Jego podniesiony głos wybił się ponad cichy szmer rozmów dookoła. - W następnym wcieleniu? - Czarne kępki kiełkują- cej brody zadrżały, kiedy wysunął do przodu szczękę. - Ezra... - syknęła Kissindra, przyciskając do siebie notat- nik pobielałymi z wysiłku palcami. - Jesteś taki archaiczny. - Trzy - rzuciłem przy wejściu. - Studenckie. - Sensory sprawdziły moją bransoletkę danych. - Do Złotej Bramy. - Sta- cja przesuwała się akurat nad samą Bramą. To krótki skok, któ- ry moglibyśmy jakoś przeżyć we trójkę. Przeszedłem przea bramkę, słysząc, jak moje buty stukają głośno o ceramiczne podłoże. Po kilku sekundach usłyszałem, jak ruszają za mną dwie pary drogich butów magnetycznych, dobiegł do mnie także go- rączkowy szept ściszonej rozmowy. Wskoczyłem do najbliższe- go z oczekujących wahadłowców i usiadłem. Zaraz weszła Kis- sindra i zajęła miejsce obok mnie. Po minucie dołączył do nas Ezra, siadając po mojej drugiej stronie. Drzwi się zamknęły, a po ich powierzchni przetoczyły się współrzędne naszego punktu przeznaczenia. Wahadłowiec uniósł się w górę tak gład- ko, że ledwie wyczułem ruch, i pokołował w stronę komór po- wietrznych. Rozparłem się wygodnie, kiedy je mijaliśmy, by rozpocząć spadek w studnię grawitacyjną planety. Wyciągną- łem przed siebie nogi i palec po palcu rozluźniłem pięść moich zaciśniętych myśli. Nic. Znalazłem się poza zasięgiem. Westchnąłem i przy- mknąłem oczy. Teraz łatwiej było wierzyć, że to zwykła pomył- ka. Albo wybryk mojej wyobraźni. Mania prześladowcza to sta- ry nawyk, którego niełatwo się pozbyć, kiedy wciąż czuję się jak dziwoląg i oszust. Kiedy za każdym razem, zamykając oczy, wciąż widzę tę samą ciemność... Uniosłem powieki, zamruga- łem, i zapatrzyłem się na świat, który jak balon puchł przed na- mi na ekranach wizjerów. Jeśli za dużo będę o tym myślał, żo- łądek podejdzie mi do gardła. Przypomniawszy sobie, że nie je- stem tu sam, zerknąłem na Kissindrę i Ezrę. Równie dobrze mógłbym znów o tym zapomnieć. Tych dwoje nadal się kłóciło, wymieniając wściekłe szepty tuż pod moim bokiem. - No cóż, nic na to nie poradzę, muszę się podłączać, nie mam eidetycznej pamięci jak ten chodzący bank danych. - Przed oczyma mignęła mi przez chwilę jego dłoń. - Ezra...! Z powrotem wbiłem wzrok w ekrany. Byliśmy już prawie na miejscu, wchodziliśmy w atmosferę, lecąc po trajektorii, znajdziemy się na miejscu. Osłona przed deceleracją nie była najlepsza. Kissindra i Ezra ucichli, jako że teraz mówić było znacznie trudniej. Jednak mnie ta niewygoda poprawiła samo- poczucie - przynajmniej mamy hamulce. Galaktykę już i tak napędza zbyt wiele rzeczy, których nie da się nawet zobaczyć. Ta świadomość wciąż jeszcze napawała mnie obawą. Pod nami rozpościerała się powierzchnia Monumentu, ta- kie coraz lepiej widoczne malowidło. Zapatrzyłem się na to wi- dowisko, a obrazy przesiąkały mi do wnętrza przez szeroko otwarte oczy; czułem, jak na twarzy wykwita mi z wolna rado- sny uśmiech. Ależ to piękne! W takich sytuacjach czułem się czasem, jakbym miał przeszczepiony mózg, jakbym żył w cu- dzym ciele. Fakt, że nie mogłem już udowodnić sobie realnego istnienia innych ludzi przez miejsce, jakie zajmują w mojej głowie, wcale mi nie pomagał. Szarpnąłem za kolczyk, poczułem ból, poobracałem w pal- cach chłodną, twardą powierzchnię paciorków. Nigdy przedtem nie nosiłem żadnych ozdóbek. Nie miałem na to ochoty w cza- sach, kiedy ściągały na człowieka zupełnie niewłaściwy rodzaj uwagi - taki, przez który można było wylądować z poderżniętym gardłem. Pewnego poranka po niezłym odjeździe, jeszcze w Sta- rym Mieście, ocknąłem się z tatuażem na ciele, ale nawet i jego nie było widać spod ubrania. Kupując dziś ten kolczyk, po raz kolejny chciałem sobie udowodnić, że nie muszę już dłużej być niewidzialny. Usiłowałem nie pamiętać o tym, o czym przypomi- nało mi każde spojrzenie na odczyt stanu mego konta: że kiedy uniwersytet skończy tutejszą sesję, będę na zero, całkiem bez pieniędzy. Wziąłem głęboki oddech, żeby rozluźnić ucisk, jaki czułem w piersiach, i dalej podziwiałem widoki. Gdziekolwiek by człowiek na tej planetce wylądował, na- potykał widok, który napełniał oczy cudownym czarem. Powie- trze było jak aksamit, wiatry grały jak orkiestra. To było tak, jakby jakiś artysta - a raczej całe tysiące artystów - otrzymał ten świat jako swoje tworzywo lub instrument muzyczny. Do- okoła nic tylko piękno, idealne jak diament. Nic innego. Nic ży- wego, co zakłócałoby idealny stan równowagi. Ani liścia, ani ptaka, ani owada. Nic aż do tej pory. Zmieniające się odległe widoki w końcu przestały się zmieniać. Luk stęknął i otworzył się szerokim ziewnięciem. Wy- siedliśmy i rozprostowaliśmy kości, oniemieliśmy wobec nie- oczekiwanej ciszy żółtego, omiatanego wiatrem płaskowyżu, który zaprojektowano jako punkt widokowy. Dwa pozostałe wahadłowce znalazły się tutaj przed nami, kilka metrów dalej stała gromadka rozradowanych turystów. Docierały do nas ich głosy, lecz tak ciche i cienkie, jakby znajdowali się o wiele, wie- le dalej. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Czerwieniejące światło opromieniło blaskiem wysokie piaskowce, przez co wzgórza nabrały wyglądu odlanych z brązu. Gdyby się nie wie- działo, można by było przysiąc, że tylko czas i wiatry uformowa- ły je w te kształty. Ale kiedy się przyjrzało czemuś dokładniej - czemukolwiek, choćby okruchowi skały - można było odna- leźć ukryty znak, nie rozszyfrowany podpis, który mówił nam, że jakaś rozumna istota ułożyła to wszystko właśnie w ten spo- sób i tak to pozostawiła na całą wieczność. Odwróciłem się i oddaliłem nieco od wahadłowca. Kiedy ro- zejrzałem się, ogrom tego świata i nieba nad nim uderzyły mnie tak mocno, że ledwie mogłem oddychać. Czułem się tak, jakbym nie miał gdzie się ukryć... Jak zawsze, kiedy miałem wokół zbyt dużo przestrzeni. Nie odwróciłem wzroku, patrzyłem, a wiatr ła- godnie mierzwił mi włosy. Zaczerpnąłem powietrza - i zapo- mniałem wypuścić go z płuc. Obok mnie Kissindra i Ezra wes- tchnęli zgodnie: „Och..." i wreszcie przestali się kłócić. Przybrane słońce tego świata-makiety znalazło się teraz w ramach skalnego łuku, który nazywają Złotą Bramą. Wyglą- dało to tak, jakby sam czas zatrzymał się tutaj i zamroził na za- wsze tę chwilę. Przez czarny kształt mostu, usiany otworkami precyzyjnie jak koronka, przeświecały wzorki ze świetlistych promieni. Kiedy zerwał się wiatr, unosząc z ziemi bladą zasło- nę kurzu, usłyszałem wyraźnie: w powietrzu rozległy się wyso- kie, ciche dźwięki, pieśń wiatru wygrywana na fletni z kamie- nia. Muzyka szarpnęła mnie za serce jak niewidzialna ręka. Za- cząłem oddalać się od moich współtowarzyszy, zupełnie o nich zapominając, zapominając o wszystkim, oślepiony słońcem, głuchy jak pień... Nagle w moje zmysły wdarło się głośne buczenie; cofnąłem się. Stanąłem na samym skraju przepaści, na granicy dostępne- go turystom obszaru. Przeszedłem z powrotem na bezpieczny grunt i poczekałem, aż ucichnie dzwonienie w uszach. Potem znajdowałem się przez chwilę na granicy światów, wsłuchany w coś zupełnie innego... Po chwili przykucnąłem i odbiłem swo- je dłonie na rozświetlonym słońcem kurzu. Podniosłem gładki, prążkowany kamień, nie większy od mojej dłoni, i przełożyłem w inne miejsce - nadal wyglądał idealnie. Głos wiatru zmroził mnie od środka. - Co sprawiło, że stworzyli coś takiego? - mruknęła Kissin- dra, nie tyle do mnie, ile raczej pod adresem wiatru, a ja dopie- ro teraz zdałem sobie sprawę, że dziewczyna stoi tuż obok. - Czy to całe piękno to tylko sztuka dla sztuki? - To obiekt rytualny - wtrącił Ezra - stanowi integralną część ich wierzeń. - Tę właśnie odpowiedź słyszeliśmy najczę- ściej, kiedy obrazy obcych dzieł sztuki pchały nam się do głów. Znaczyło to jedynie, że eksperci też nie mają pojęcia, co to jest, u czorta, i pewnie nigdy się nie dowiedzą. - Nie - odparłem podnosząc się i otrzepując dłonie o dżin- sy. -To naprawdę jest pomnik. - Czego? - spytała Kissindra, a jej brwi ze zdumienia po- wędrowały w górę. Stojący koło niej Ezra wyraźnie się nachmu- rzył. - Śmierci - odparłem i poczułem, jak to słowo wypada mi z ust ciężkie i zimne jak kamień. - Kawałki i fragmenty, kości planet - z tego został stworzony. To dlatego nie ma tu nic żywe- go. - Słońce niknęło już za wysokimi piaskowcami. Wiatr zrobił się teraz tak samo chłodny jak ja. Kissindra złapała mnie za rękę. - Kto ci to powiedział? - Co? - obejrzałem się, ale zamiast jej oczu widziałem tyl- ko złociste plamki po słońcu. - Kto...? Potrząsnąłem głową. Myśli płynęły powoli i ciężko jak roz- topione szkło. - Bo ja wiem. Chyba gdzieś wpadło mi w ucho... - Ja tego nigdy nie słyszałam. - Ona także potrząsnęła gło- wą, ale nie był to znak zaprzeczenia. Przejechała wzrokiem po tym morzu kamienia i zatrzęsła się z ekscytacji. - Zmyśla - wymamrotał Ezra, nie mając dość odwagi, by rzucić mi to w twarz. Kissindra zaczęła cicho mruczeć do dyk- tafonu w swoim naszyjniku. Jej spojrzenie znów spoczęło na mnie. Dalej czułem się tak, jakby ktoś zdzielił mnie w głowę, więc pochyliłem się, żeby jakoś ukryć to, co się ze mną działo. Z pochewki za cholewą buta wyciągnąłem nóż i wyprostowa- łem się. Oparłem się o kamienne usypisko i sięgnąłem do ukry- tej kieszeni w tunice, skąd wyjąłem kupionego po południu ba- kłażana. Zacząłem go obierać, żeby uspokoić roztrzęsione ręce, zanim znów na nich spojrzę. Mieli twarze jak dwójka przerażonych sześciolatków. Strach już z wolna z nich spływał, ale stali z rozdziawionymi ustami. Jakby nigdy przedtem nie widzieli, kiedy ktoś sięga po nóż. - Nigdy niczego nie zmyślam - oświadczyłem i natych- miast tego pożałowałem, bo w odpowiedzi oboje nader gorliwie pokiwali głowami. Nie miałem pojęcia, skąd się wzięło to, co przed chwilą powiedziałem im o tym miejscu, nie mogłem so- bie przypomnieć, żebym przedtem wiedział coś na ten temat. Nieoczekiwanie pewien byłem tylko jednego, że jestem obcy. Że zawsze nim byłem i już pozostanę. Schowałem nóż. - Do zobaczenia - rzuciłem, patrząc na nich dokładnie ty- le czasu, ile potrzeba było na wypowiedzenie tych słów. Potem ruszyłem w stronę wahadłowców, a oni nie poszli za mną. - Kocie...? - zawołała nagle Kissindra niepewnym głosem. Odwróciłem się wyczekująco. Przejechała językiem po wargach. - Czy... czy naprawdę umiesz czytać w moich myślach? A więc o to chodzi. Orientuje się, że jestem psychotroni- kiem, wie, że to domieszka hydrańskiej krwi czyni ze mnie pół- obcego. Ale nie wiedziała nic o całej reszcie... I pewnie nawet by nie chciała. - Nie - odparłem - nie potrafię. Poszedłem dalej sam. Na pokładzie wahadłowca zjadłem obiad i wepchnąłem opakowanie do popielniczki pełnej cuchnących niedopałków. W popielniczce leżał także kawałek kamfy. Już miałem ją brać... ale ręka sama się cofnęła. Wciąż za dużo wspomnień, być może pozostaną już na zawsze. Może wcale nie oddalałem się teraz od pomnika śmierci, może mam go w głowie... Łatwiej wierzyć w to, niż pogodzić się z faktem, że ni stąd, ni zowąd wiem coś na temat zupełnie obcego mi miejsca. Może po prostu lepiej niż inni potrafię odczytywać przekazy podpro- gowe pozostawione wszędzie przez Twórców. No, to mogłoby mieć jakiś sens. Być może Twórcy bardziej przypominali Hy- dran niż ludzi. Ale wcale nie zmniejszało się poczucie dezorien- tacji, które towarzyszyło mi przez cały dzień, co chwilę potęż- niejąc. Jeszcze raz szarpnąłem za swój kolczyk. Najpierw tropi- ciel, potem Kissindra, a teraz to... Przypomniałem sobie, że znów wchodzę w zasięg elektronicznej sieci tropiciela. Ludzie od zawsze robili, co mogli, żeby uprzykrzyć mi życie, wciąż mnie tropią i ścigają, jak całą hydrańską rasę... Pieprz to. Prze- stań się zachowywać jak nocny łowca. Rozprostowałem zwinięte w pięści dłonie i wycofałem je z zagłębień, jakie wycisnęły w piankowych oparciach fotela. Trzymałem umysł zamknięty, prawie nie oddychałem przez całą drogę powrotną do stacji. Kiedy wylądowaliśmy, znala- złem się znów w doskonale aseptycznym, klimatyzowanym ło- nie w podziemiach muzeum. Dookoła mnie wznosił się masyw- ny, ceramiczno-betonowy kadłub stacji, niczym forteczne mury. W zasięgu wzroku miałem może z pół setki ludzi, ale żaden nie wyglądał, jakby szczególnie się mną interesował. Puściłem wreszcie, uwalniając, ile się dało, okaleczone receptory umysłu i nasłuchiwałem. Nic. Nie było już niemelodyjnego szumu tro- pienia... jeśli w ogóle kiedykolwiek przedtem tam się znajdo- wał. Moje zdolności telepatyczne zniknęły już trzy lata temu, ale umysł nadal płatał mi czasem dziwne figle. Wzruszeniem ramion strąciłem z siebie cienie przeszłości i ruszyłem po płytkach posadzki, a po chwili wraz z resztą tury- stów minąłem bramkę. Płynęli teraz strumieniem w stronę peł- nego ech wejścia na chodnik, który powiedzie ich z powrotem przez labirynt muzealnych wnętrz aż do wind, a te powiozą ich w górę, na poziom portu. Szedłem na skraju tłumu, ramieniem wyczuwając uspokajającą bliskość ściany. Aż nagle stanąłem jak wryty. Na ścianie przede mną, w środku niezdarnie wyrysowanego sprayem serca widniało moje imię. KOT. KOT + JULE. Wpadający na mnie ludzie sypa- li przekleństwami, ale nic mnie to nie obchodziło. Nie obeszło mnie nawet, że wszyscy już mnie minęli i teraz stałem w przej- ściu zupełnie sam, słysząc tylko własny oddech i widząc tylko ten znak na ścianie przed sobą. Poczułem, jak wzbiera we mnie rodzaj rozpaczliwej paniki. Dzień, w którym cały czas towarzy- szyła mi tylko dezorientacja, teraz zmienił się w kompletne szaleństwo. Obejrzałem się przez ramię. Z tyłu mieszały się światła i cienie, jakby obdarzone własnym życiem przepływały między filarami niczym woda. Obróciłem się, bo poczułem w myślach nagły ostrzegawczy błysk, o ułamek sekundy wcześniej, niż dostrzegłem rzeczywi- sty ruch. Z mroku przejścia oderwały się jakieś dwa cienie i stanęły z obu stron. Zdążyłem jeszcze uchwycić pomarańczo- wy błysk na przypiętym do ramienia znaczku któregoś z kon- glomeratów. A wtedy poczułem na szyi lodowate ukąszenie ni- cości, kiedy wgryzł mi się w żyłę chemiczny ząb. I już było po wszystkim. 1 Cieknąłem się na pokładzie jakiegoś statku, ale nie była to żadna ze znanych mi dotąd jednostek. Leżałem na wyściełanej pianką składanej pryczy w kabinie, której nawet z zawiązany- mi oczyma nie mógłbym pomylić z własną kajutą na „Darwi- nie". Ostatnia rzecz, jaką zdążyłem zapamiętać, to błysk kolo- rów jakiegoś konglomeratu na szarym mundurze Korporacji Bezpieczeństwa. Zielone jak kontener na śmieci ściany dooko- ła mnie, ascetyzm prążkowanej imitacji biurka i krzesła, półki z siatkami, prycza - wszystko aż zionęło militarnym duchem. Porwali mnie ludzie ze służb bezpieczeństwa któregoś z konglomeratów... Co zresztą zupełnie nie ma sensu... ale prze- cież jestem tu. Spróbowałem usiąść i ku swojemu zaskoczeniu przekonałem się, że mogę. Żadnych krępujących sznurów ani pasów. Zniknął tylko mój nóż. Pomacałem się po szyi i oderwa- łem przyklejony tam plasterek. Potraktowano mnie narkoty- kiem, zgadza się, ale teraz miałem już jasne myśli. Drzwi kabiny były zamknięte. Dokładnie w tej chwili rozsu- nęły się przede mną, jak gdyby tylko czekały, aż dojdę do sie- bie. Do środka weszło dwóch mężczyzn, prawdopodobnie ci sa- mi, którzy tak mnie urządzili. Jeden śniady, drugi jasny. Mieli takie same twarze i takie same srebrzystoszare uniformy polo- we. Przekroczyli próg, pełni wyczekiwania i napięcia. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem konglomeraty nie każą swoim korbom na wstępie poddać się operacji plastycznej, żeby paso- wali do siebie twarzami. Po chwili natrafiłem wzrokiem na zna- czek przy klapie kurtek i zamarłem. Dane na plakietce identy- fikacyjnej przepływały pod słonecznym logo Centauri Trans- port. Na ten podwójny widok zakręciło mi się w głowie. Nadal nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale teraz już wiedziałem, że to nie pomyłka i że nie jest dobrze. Zalała mnie zimna wściekłość, a może po prostu zimny strach. Wstałem i odezwałem się: - Co jes...? I usiadłem z powrotem, bo żołądek natychmiast podsko- czył mi do gardła. - O, szła... Teraz już wiedziałem, dlaczego mnie nie związali. Nie było potrzeby. To, co mi zaaplikowali, zostawiało cholernego kaca. Bliźniacy spojrzeli na siebie i wymienili się uśmiechami, ale wyglądało to bardziej na uśmiech ulgi niż rozbawienia. Przeszli na drugą stronę pokoju, jakby bali się stanąć blisko mnie. - Dobra, świrze - odezwał się jeden z nich - szef chce się z tobą widzieć. Wzięli mnie pod ręce i wywlekli za drzwi. Żałowałem, że nie zjadłem więcej na obiad, bo chciałem zobaczyć, jak uślicz- nię im mundury, kiedy się porzygam. Byliśmy na jakimś małym statku zwiadowczym, w każdym razie nie musieli daleko mnie wlec. Wepchnęli mnie w końcu przez jakieś drzwi do innej kabiny, a potem rzucili na sofę przy ścianie. Myliłem się, to nie był żaden statek zwiadowczy. Był to pry- watny krążownik jakiejś konglomerackiej szychy. W porówna- niu z poprzednią, ta kabina wyglądała jak z innego świata. - Oto on, szefie. Jest bezpieczny - odezwał się jeden ze strażników. Zorientowałem się, że nie chodzi mu o mój stan zdrowia. „Bezpieczny" znaczyło okaleczony. Myliłem się... a jednocześnie miałem rację. „Szef" to był szef Korporacji Bezpieczeństwa Centauri. Siedział na tapicero- wanym rozkładanym fotelu, za idealnym czarnym półokręgiem biurka, gapiąc się na mnie przez całą szerokość pokoju. Miał twarz jak ostrze noża - wąską, ostrą i zimną. Nie nosił zarostu, tylko wysoko na kościach policzkowych wyhodował sobie pie- rzastą linię, która sprawiała wrażenie, jakby to brwi obrastały w kółko jego oczy. Miał oczy tak ciemne, że wyglądały jak czar- ne dziury. Odziany był w kompletny służbowy uniform: meta- licznoszary hełm z tańczącymi na nim znakami Centauri, trady- cyjny garnitur biznesmena ze srebrnego tweedu i drapowaną pelerynę, usianą świecidełkami, od których aż mieniło mi się w oczach. Fakt, że miał to wszystko na sobie, oznaczał, że albo nie żywił żadnych obaw, albo chciał mi zaimponować. W obu wypadkach i tak nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Odwróciłem od niego wzrok, ponieważ przez cały ten czas gapił się na mnie bez jednego mrugnięcia. Wyglądało na to, że znaleźliśmy się w jakiejś bańce zawieszonej nad samym czar- nym sercem wszechświata. Słońce Monolitu zawisło tuż nad je- go lewym ramieniem jak latająca lampa. Samej planetki nie było widać. Spojrzałem pod nogi, zadowolony, że przynajmniej znalazłem tam dywan. Szafirowoniebieski, przez środek prze- biegało tkane złotą nicią logo Centauri. Subtelna elegancja. Przycisnąłem się mocniej do oparcia sofy i czekałem, aż uspo- koi się mój żołądek. Potem, tak starannie jak tylko umiałem, zapytałem: - Czeo pan kce? - Nazywasz się Kot. Ja nazywam się Braedee. - Czarne oczy nadal były utkwione we mnie jak dwie kamery. - Jestem sze- fem systemu bezpieczeństwa Centauri Transport. Czy rozu- miesz, co to znaczy? Chodziło o to, że najprawdopodobniej w strukturach wła- dzy konglomeratu nie było nikogo postawionego wyżej od nie- go, z wyjątkiem członków zarządu. Znaczyło to, że jest zapew- ne człowiekiem, którego obdarza się tam największym zaufa- niem. Był także najgorszym wrogiem, jakiego zyska ten, kto wejdzie konglomeratowi w drogę. Pewnie wysłał go po mnie sam zarząd. Czy wiedzą, kim naprawdę jestem? Moja mania prześladowcza niebezpiecznie przybrała na sile. Potrząsnąłem przecząco głową, żeby dać mu jakąś odpowiedź. W gabinecie było chłodno; pot spływający mi po grzbiecie przyprawiał mnie o dreszcze. - Oznacza to, że nie widuję się z byle kim. A to z kolei ozna- cza - drgnął mu jakiś mięsień twarzy - że potrzebny nam jest - skrzywił się - telepata. - Znów się skrzywił. - A teraz zamie- rzam wyjaśnić do czego. Zalało mnie gwałtowne zdumienie, potem ulga, dezorien- tacja, a w końcu złość. Z sykiem wciągnąłem powietrze. - Nie. - Dotknąłem głowy i popatrzyłem w te jego tele- obiektywy oczu. - Naj-pier to na-pra. - Ten narkotyk przytępia twoje psychotroniczne zdolności. Zaburzenia mowy to niestety efekt uboczny. Natomiast rozu- mienie pozostaje zupełnie bez zmian. Nie ma powodu, żebyś się odzywał, zanim skończę. - Sra cię. - Wstałem, kierując się w stronę drzwi. Dwaj identyczni korby natychmiast zagrodzili mi drogę. Znów od- wróciłem się twarzą do Braedeego. - Na-pra! - Gdyby wiedzie- li o mnie wszystko, orientowaliby się, że nie jestem bardziej groźny niż pierwsza lepsza zgarnięta z ulicy martwa paika. A nawet jeszcze mniej - ja nie mógłbym ich zabić. Ale z jego twarzy wyczytałem jasno, że robi w gacie ze strachu tak samo jak wszyscy inni. A może i bardziej, zważywszy na to, jak zara- bia na życie. Im więcej ktoś ma do ukrycia, tym bardziej nie- nawidzi psychotroników. Braedee potrząsnął przecząco głowa. - Dżentelmen Charon taMing przewodniczy zarządowi Centauri. To właśnie on kazał mi trzymać cię na prochach. TaMing. Aż mną szarpnęło na dźwięk tego nazwiska. - Tesz go sra - rzuciłem, próbując ukryć zaskoczenie. Braedee przez dłuższą chwilę gapił się na mnie gniewnie, rozważając różne możliwości, i pewnie tak jak ja czuł, że niewi- dzialna pięść Centauri gotowa jest w każdej chwili w nas trza- snąć. Coś było nie tak z jego oczami i nie chodziło tu tylko o to, jak na mnie patrzył - ale jakoś nie mogłem uchwycić, co to by- ło. W końcu oznajmił: - Dam ci antidotum, jeśli poddasz się badaniu mózgu. - Wyraźnie rzucał mi wyzwanie. Zacisnąłem dłonie, znów je rozluźniłem. W końcu kiwną- łem głową i usiadłem z powrotem. Jeden z korb podszedł do mnie i opuścił mi na głowę welonik srebrzystego meszku. Wzdrygnąłem się i zacisnąłem powieki, kiedy zaczął się wta- piać w moje ciało, łaskocząc jak tysiące owadów pełzających po twarzy. Pragnienie zerwania go z siebie było niemal nie do pokonania - za pierwszym razem, kiedy mi coś takiego założy- li, musieli związać mi ręce. Teraz przynajmniej wiedziałem, co mnie czeka. Tyle już przeszedłem testów i terapii od czasu tamtego zabójstwa, że nauczyłem się z tym żyć. Zacisnąłem mocno szczęki, starając się nie opierać - i mimo wszystko się opierałem, nie potrafiłem pokonać ślepego instynktu, obudzo- nego we mnie tym odczuciem. Robale jadły na obiad mój mózg, a tymczasem gdzieś tam jakieś urządzenie wypluwało z siebie rząd bezużytecznych danych z symulacji mojej okale- czonej psycho. Nie trwało to nawet minuty - ale moje subiektywne poczu- cie czasu odnotowało z pięćdziesiąt lat. Meszek opadł mi na ko- lana. Strząsnąłem go na ziemię i kopnąłem na bok. Miałem ochotę splunąć. Braedee wpatrywał się gdzieś w powietrze, niby patrzył na mnie, ale wcale mnie nie widział. Obejrzałem się przez ramię, ale za plecami miałem tylko tę gołą ścianę, o którą się opiera- łem. - Miała rację - mruknął. - Twój profil kształtuje się... no cóż, sam zobacz. - Teraz naprawdę patrzył na mnie. Nie widziałem, żeby się poruszył, lecz mimo to słońce za je- go plecami zniknęło, a zamiast niego w przestrzeni ukazał się mój profil badań, zarysowany czystymi liniami światła - czer- wonymi, niebieskimi i zielonymi. Dane przetworzone w symbo- le - zrozumiałe dla ludzi, którzy podchodzili do wszystkiego tym gorszym sposobem. Popatrzyłem na ten obumarły punkt, który czynił ze mnie martwą pałkę, na ścianę, którą sam wznio- słem i której już nie potrafiłem zburzyć. - Ju to wi-dzia-em. Obraz zniknął. Zamrugałem, oślepiony nagłym pojawie- niem się słońca. - W porządku. Dajcie mu plaster - rozkazał Braedee. Jeden ze strażników znów wystąpił naprzód i przylepił mi na żyle szyjnej kolejny plaster. - Nie ruszaj go przez dwanaście godzin, bo będziesz miał regres - dorzucił. Pokiwałem głową i poczekałem minutę, zanim znów spró- bowałem mówić. - W porządku, martwa pałko. - Głos brzmiał chrypliwie i drżąco, ale przynajmniej słyszałem swoje słowa. - Jestem go- tów wysłuchać powodów. I lepiej niech będą przekonujące. Kąciki ust uniosły mu się lekko, jakbym czymś go rozbawił. Potem cienkie, blade wargi znów zrównały się z linią zębów; rę- ce złożył w daszek na bezdusznym blacie swojego biurka. - Miałeś kiedyś przelotny... związek... z lady Jule taMing, która należy do rodziny założycieli Centauri Transport. - Byłem jej przyjacielem - poprawiłem go. - I nadal nim jestem. Ściągnął brwi - dlatego że mu przerwałem albo dlatego, że pozwalałem sobie na taką śmiałość. W powietrzu za nim poja- wiła się znienacka moja twarz - trochę młodsza, znacznie szczu- plejsza, ze śniadą skórą otoczoną białymi, kędzierzawymi wło- sami, z zielonymi oczyma o podłużnych źrenicach. Historię me- go życia streszczono poniżej w kilku przygnębiających linij- kach: żadnych żyjących krewnych... przeszłość kryminalna... psychotroniczna dysfunkcja... - Wiemy wszystko o twoich... związkach z lady i doktorem Siebelingiem, jej mężem - ciągnął, wciąż nachmurzony. - O ich Centrum Badań nad Psychotroniką, a także o... usługach, jakie wykonałeś kiedyś dla Federacyjnej Komisji Transportu. - Wy- glądało na to, że te słowa przychodzą mu z wielkim trudem, bo zanosił się lekkim kaszlem, gdy nie mogły mu przejść przez gardło. - Założę się. Założę się, że FKT bardzo by się zdziwiła wie- dząc, jak bardzo jesteście zorientowani w temacie. - Odchyli- łem się do tyłu i oparłem nogę o skraj kozetki. Jeden ze straż- ników natychmiast podszedł i zrzucił ją z powrotem. - Ten plaster schodzi z szyi tak samo łatwo, jak się do niej przykleja - rzucił Braedee, wpatrując się we mnie bez mru- gnięcia. Uświadomiłem sobie, że on chyba wcale nie mruga. Zastanawiałem się, czy w ogóle jest żywy. Nie mogłem tego stwierdzić z całą pewnością. Zakląłem pod nosem, żałując teraz, że się w ogóle odezwa- łem. Czułem się jak idiota i znów zacząłem się bać. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wchodził w drogę konglomeratowi o rozmiarach Centauri i jeszcze się tym chwalił. Sam widok munduru wystarczył, żeby żołądek ścisnął mi się do rozmiarów pięści. Dosyć miałem w życiu starć z korbami, żeby wiedzieć, że kiedy raz człowieka dorwą, każą mu zapłacić za wszystko z na- wiązką. Jedyni ludzie, którzy wiedzą, gdzie jestem, to korby Centauri, a są teraz ze mną w jednym pokoju. A na świecie zda- rzają się znacznie gorsze rzeczy niż zaburzenia mowy. - Dobra - mruknąłem, nie patrząc mu w oczy. - Czego pan chce? - Jak już mówiłem, potrzebujemy telepaty. - Odchylił się wygodniej w swoim fotelu, rozluźnił się. Drapowana szata bły- snęła i zamigotała, kiedy wziął głęboki oddech. - Poleciła nam cię lady Jule. Mówiła, iż mimo młodego wieku jesteś... niezwy- kle inteligentny... i lojalny. - Znów zmienił pozycję. Wyglądało na to, że jej ufa nie bardziej niż mnie. Ale przecież się tu zna- lazłem, więc znaczy to, że albo jej uwierzył, albo znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. A może i jedno, i drugie. Pomyślałem o Jule, jej twarz uformowała mi się w myślach, lecz szczegóły trochę się zacierały, kiedy próbowałem się na nich skupić. Znów opanowało mnie zdumienie, gorące jak roz- żarzone węgle - dziwiłem się, że wspomniała o mnie swojej ro- dzinie, że ta rodzina chce mieć cokolwiek wspólnego z jakim- kolwiek psychotronikiem. Jule sama była psychotronikiem, tak samo jak ja. Właśnie z tego powodu nienawidząca świrów ro- dzinka zrobiła z jej życia piekło, aż w końcu Jule spróbowała przeciąć wszystkie łączące ich więzy. Ale mimo wszystko krew jest zawsze gęstsza niż woda, a taMingowie to rodzina o długich rękach. Nie lubili niczego z nich wypuszczać, nawet jeśli nie było według nich doskonałe. Starali się utrzymać kontakt. - No to dlaczego mnie porwaliście? - A czy zgodziłbyś się przyjść, gdybyśmy zwyczajnie cię po- prosili? Przemyślałem to sobie. -Nie. Uniósł brwi, jakby to miało mi wystarczyć za całe wyja- śnienie. - To serce na ścianie muzeum... Sam pan to wymyślił? Potrząsnął przecząco głową. - Lady Jule zasugerowała, żebyśmy zrobili... coś niezwykłe- go, co przyciągnęłoby twoją uwagę. Usta drgnęły mi mimowolnie. Szarpnąłem głową w kierun- ku obrazu w powietrzu za jego plecami. - Nie potrzebujecie mnie. Mam uszkodzenie mózgu. - Spo- sób, w jaki mnie tu sprowadzili, wiele mi powiedział o tym, cze- go mogę oczekiwać, zatrudniając się jako korporacyjny telepa- ta. I za nic nie mogłem sobie wyobrazić, co mógłbym zechcieć dla nich zrobić. - Tę blokadę sam sobie narzuciłeś. - Znów lekko się zmarszczył, jakby trudno mu było pojąć, dlaczego człowiek ma ochotę zagrzebać się gdzieś na resztę życia, kiedy ktoś inny umarł mu w głowie. I miał rację: nie był w stanie tego pojąć. - To nie jest nieodwracalne. Lady Jule sugerowała, że pracując dla nas, mógłbyś odnieść pewne korzyści terapeutyczne. - Nie wierzę - powiedziałem, potrząsając głową. Twarz mu stężała. Jemu wolno było zakładać, że będę kła- mał, natomiast ja nie miałem do tego prawa. - Mam tu przekaz od lady Jule - oświadczył. - Zdawała so- bie sprawę, że możesz wykazać sceptycyzm. Przychyliłem się w jego stronę. - Chcę go zobaczyć. - Kiedy ja będę gotów. - Mój obraz na niewidzialnym ekra- nie za jego plecami zaczął zanikać. Nad ramieniem znów poja- wiło się słońce. - Najpierw wysłuchasz, co mam ci do powiedze- nia. Posada, którą ci proponujemy, to nie jest zwykłe stanowi- sko ochroniarza. Nie jestem na tyle głupi, by sądzić, że zainte- resowałoby kogoś takiego jak ty. Poza tym niezbyt pasujesz do obowiązującego u nas profilu. - Uśmiechnąłem się, on - nie. - Ta sprawa dotyczy prywatnych spraw rodziny taMing. Na jedną z jej członków, lady Elnear, kilkakrotnie próbowano dokonać zamachu. Nie zdołaliśmy jednak ustalić powodów. - Chce pan powiedzieć, że jest ona tak cudowną istotą, że nie miewa wrogów? - rzuciłem kwaśno. Znów ściągnął brwi. - Wprost przeciwnie. Istnieje ogromna liczba konkurują- cych z nami firm, które mogą być potencjalnie wrogami Cen- tauri... i jej wrogami. Holdingi lady Elnear zjednoczyły Cen- tauri z ChemEnGen - wyjaśnił, jakby to cokolwiek mi mówiło. - Jest wdową po dżentelmenie Kelwinie i zajmuje teraz jego miejsce w zarządzie, a jednocześnie dysponuje pakietem kon- trolnym naszej leasingowej fuzji z ChemEnGen. W naszym imieniu także głosuje w Zgromadzeniu Federacji. - Ach, tak. - Był z niej albo tęgi kawał kobity, albo zupeł- ny pionek. Nietrudno było zgadnąć. - A pan chce, żebym się do- wiedział, która z nich życzy sobie jej śmierci? Jeśli ich najlep- sze węszycielskie programy nie potrafią tego wyszperać, trud- no mi uwierzyć, że będę miał więcej szczęścia. Ale on potwierdził skinieniem głowy. - Zostaniesz jej sekretarzem, będziesz wszędzie jej towa- rzyszył. Lady Jule sugerowała, że wykorzystanie twoich... zdol- ności do pomocy innej osobie mogłoby wpłynąć korzystnie na twój stan. Wyprostowałem się. - Ta osoba musiałaby być dla mnie ważna. Lady Elnear gówno mnie obchodzi, podobnie jak interesy Centauri Trans- port. - Potrząsnąłem głową, czując, że wraca mi odwaga. - Zresztą przeszedłem już tyle terapii, że to mogłoby odmienić życie całej populacji, a nadal nie potrafię panować nad swoją psycho. Kiedyś byłem może dość dobry, żeby zrobić to, o co pro- sicie, ale teraz już nie. Jeśli naprawdę zależy wam na bezpie- czeństwie lady Elnear, znajdźcie kogoś innego. Z początku wcale mi nie odpowiedział. Ale potem odezwał się: - Są pewne narkotyki, które ci to umożliwią. Potrafią wy- ciszyć ten rodzaj bólu, który cię okalecza. Możemy ci ich do- starczyć. Spuściłem wzrok. - Wiem - rzuciłem w końcu. Znów spojrzałem wprost na niego. - Są też takie narkotyki, które pozwalają człowiekowi przez tydzień biegać mimo połamanych nóg. Jego palce zaczęły jeden po drugim podskakiwać, wybija- jąc na blacie biurka bezgłośny sygnał zniecierpliwienia. Zmie- rzył mnie wzrokiem, usta zacisnęły mu się w wąską kreskę. - Centauri ci to sowicie wynagrodzi. Jeszcze raz pokręciłem przecząco głową. - Przykro mi. Już mam zajęcie. A wy mi przeszkodziliście. Zabierzcie mnie z powrotem na „Darwina". - Podniosłem się. - Jak sobie życzysz. - Braedee odchylił się w fotelu i zaczął strzelać kostkami palców. -Ale twój kredyt zszedł już do pozio- mu trzycyfrowego, a pod koniec semestru trzeba będzie zapła- cić czesne. Co masz zamiar wtedy zrobić? - To nie była zwykła ciekawość, jego głos wbijał mi się jak ostrze noża pod żebra. - Tak - rzucił uśmiechnięty - naprawdę wiemy o tobie wszystko. Poczułem, jak znowu zatyka mnie bezradność i gniew. Jesz- cze trzy lata temu nie miałem ani rachunku, ani nawet branso- letki danych; nie istniałem nawet dla galaktycznej sieci, która od dnia urodzin po godzinę śmierci kontrolowała życie i mają- tek istot wartych zauważenia. Potem zapłacono mi za moją „usługę" dla Federacji tyle, że zakręciło mi się w głowie i mo- głem to wydać w dowolnym punkcie galaktyki. Nie byłem aż tak głupi, żeby wierzyć, że wystarczy mi na wieczność. Ale całe dotychczasowe życie taplałem się na samym dnie rynsztoka. Wiele musiałem się nauczyć i wiele zapomnieć, a przy tym chciałem zobaczyć coś, za czym tęskniłem, odkąd pamiętam. Tak więc zapisałem się na Latający Uniwersytet, a to sporo kosztuje. - I co, tym razem żadnej ciętej odpowiedzi? - zapytał Brae- dee z naciskiem w głosie. - Czy naprawdę myślałeś, że ta prze- chowalnia dla zepsutych potomków klasy uprzywilejowanej przygotuje cię do życia na najwyższym poziomie technologicz- nie zaawansowanego społeczeństwa? - Poczułem, że zaciskam usta; on także zacisnął swoje. Po chwili na jego twarz zaczai po- woli wpełzać uśmiech. - O ile wiem, jeszcze trzy lata temu by- łeś zupełnym analfabetą... Oczywiście, przy dużym nakładzie czasu i przygotowań znalazłaby się dla ciebie jakaś marginalna robótka, choć brak towarzyskiej ogłady zatrzymałby cię pew- nie na najniższym szczeblu. Ale ty jesteś nie tylko ignorantem - jesteś także psychotronikiem. I wyglądasz bardzo po hydrań- sku. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, co to oznacza. Poczułem na twarzy rumieniec. - Nie muszę pracować dla konglomeratu - odparłem, a w środku zmagałem się ze strachem. Bałem się, że to wszyst- ko może okazać się prawdą. Wystarczyło, że jestem psychotro- nikiem. Wszyscy ludzcy psychotronicy mieli w sobie domieszkę hydrańskich genów. Ale większość z nich przynajmniej nie miała ich wypisanych na twarzy, ich mieszana krew należała do odległej historii. - No jasne, że nie. Istnieją inne miejsca. Robotom Kon- traktowym zawsze potrzeba świeżych dostaw... Ale sam prze- cież wiesz najlepiej. Dłoń machinalnie powędrowała do nadgarstka i nakryła go, tak jak odruchowo zasłania się nagość. Chciała ukryć bli- znę, która nadal znaczyła miejsce, gdzie wtopiono mi w ciało niewolniczą obrączkę. Ale przecież już była zakryta. Moje pal- ce napotkały ciepły dotyk bransoletki danych, realnej, solid- nej. Mojej. - Możesz o mnie zapomnieć, draniu. Właśnie mnie straci- łeś. - Wstałem już ostatni raz. Nagle w powietrzu za jego plecami pojawiła się twarz Ju- le, trochę większa niż w rzeczywistości, jednak tak realna, że prawie mogłem jej dotknąć. Jej szare, lekko ukośne oczy pa- trzyły wprost w moje. Miała zmęczoną, bladą i niepewną twarz... piękną. „Kocie" - odezwała się, a po twarzy przemknął jej cień uśmiechu, jakby rzeczywiście mnie przed sobą widzia- ła. Poczułem, jak w odpowiedzi moje usta rozciągają się w uśmiechu, mimo że byłem świadom, iż wcale mnie nie widzi. Nie oglądałem tej twarzy już od ponad dwóch lat. Teraz jej wi- dok znów obudził we mnie dawny ból, tak jak czasem przypad- kowo usłyszana piosenka wywołuje stare wspomnienia. Zaczą- łem się zastanawiać, czy tak już będzie zawsze. „Nie jestem pewna, czy dobrze robię - mówiła dalej, zerk- nąwszy na kogoś, ale po chwili już ponownie patrzyła na mnie. - Musisz zrobić to z własnej woli, mówiłam im, inaczej się nie uda". Odgarnęła z oczu zdmuchnięty wiatrem kosmyk włosów czarnych jak noc. Za nią widziałem ruchomą zieleń liści, mię- dzy nimi migotanie słonecznych promieni. Czułem, jak ten sam wiatr owiewa mi twarz, poczułem świeży zapach wilgotnej zie- mi i kwiatów. Ci, którzy sporządzili ten zapis, nie szczędzili wy- siłków, by wyglądał jak najbardziej realnie. Zastanawiałem się, czy Jule jest w Wiszących Ogrodach, na spodzie Quarro. Po raz pierwszy w życiu poczułem w sercu skurcz tęsknoty za do- mem. Nie sfilmowali jej w Centrum Badań nad Psychotroniką, pośród smrodu, hałasu i mroku Starego Miasta. Może sami nie mogli tego znieść. Może nie chcieli, żebym o tym myślał. Tylko że przez to i tak musiałem o nim pomyśleć. „Powiedzieli mi o Elnear. - Oczy Jule pociemniały. - Nic nie rozumiem... Ale jeśli będziesz mógł jej pomóc, jeśli bę- dziesz chciał, zrób to. Proszę. Tylko ona... - znów na chwilę ucie- kła gdzieś wzrokiem - jedyna w mojej rodzinie mnie kochała. - Po jej twarzy przemknęły cienie - liści i naszej przeszłości. Kiedy znów na mnie spojrzała, jej oczy były twarde i zarazem pełne tęsknoty. -To dobra kobieta. Potrzebuje kogoś, komu bę- dzie mogła zaufać. Tobie może zaufać. Ja tobie ufam. Bardzo mi... - uśmiechnęła się w końcu - bardzo nam ciebie brakuje". Podniosła dłoń w geście pożegnania i już jej nie było. W pomieszczeniu zrobiło się jakby zimniej, kiedy jej za- brakło, i bardziej pusto, niż gdybym znajdował się tu sam. Ale przecież miałem towarzystwo. Podniosłem głowę. Wzrok Brae- deego przylgnął do mojej twarzy, wysysając chciwie wszystko, co się na niej ukazało. O mały włos poprosiłbym, żeby puścili mi to jeszcze raz, ale rozmyśliłem się. Obserwowaliby, jak na nią patrzę. Ten jeden raz musi mi wystarczyć. Dobrze, pomyśla- łem, to dla ciebie. Dobrze. I tym razem cieszyłem się, że nie mogła wyczytać tego w moich myślach. - Zabroniła mi o tym mówić - odezwał się Braedee - ale te- mu Centrum, które prowadzi razem z mężem, także kończą się fundusze. Poczułem, jak usta wykrzywiają mi się w grymasie. - Zawsze robi pan o jeden krok za dużo, wie pan? - W takim razie mam twoją zgodę - raczej stwierdził, niż spytał. Zerknąłem w stronę tamtego słońca, które zastąpiło widok Jule. - Nawet pan nie wie, jak niewiele brakowało, żebym zno- wu się sprzeciwił. Pewnego dnia posunie się pan o jeden krok za daleko. Uśmiechnął się tylko. - Robię to dla Jule. Ale potrzebuję też pieniędzy. Dla sie- bie i dla Centrum. Niech pan przygotuje kontrakty. Powiem pa- nu, czy tyle wystarczy. - Oczywiście. Część teraz, a reszta później, jeśli wywiążesz się z zadania. Szczegóły omówimy, kiedy dolecimy na Ziemię. - Na Ziemię - sapnąłem, jakby ktoś zdzielił mnie pięścią w żołądek. - Tam właśnie znajduje się dom rodzinny taMingów. - Znów go rozbawiłem. - Są dosyć konserwatywni. - Dom rodzinny. - Ta myśl wydała mi się dziwna. Spojrza- łem na siebie, potem znów na niego. - Wie pan, Braedee, źle wybrał pan zawód. Powinien pan zostać szantażystą. Potrząsnął głową. - Wiele się jeszcze musisz nauczyć o polityce, chłoptasiu. 2 wedy Braedee zdołał mnie już przekonać, że nic nigdy nie ma za darmo - łącznie ze mną - zasygnalizował coś w stronę drzwi jak magik w trakcie wykonywania sztuczki. Kiedy się obejrza- łem, nie zdziwiło mnie wcale, że ktoś tam stał - nieduża, ciem- nowłosa kobieta, która wyglądała jak jakaś starodawna lalka, jakby jej ciało pod ciemnym kostiumem wykonano z wypcha- nej szmatki. Pod szyją nosiła przypięte jak broszkę logo jakie- goś konglomeratu. Nie było to logo Centauri. Klasnąłem w dłonie raz, drugi, trzeci. - Bardzo sprytne - rzuciłem, znów spoglądając w stronę Braedeego. - Czy robi pan też coś takiego ze zwierzętami? Jeden ze strażników parsknął cicho pod nosem. Braedee zmierzył go tym swoim wzrokiem, i korba natychmiast ucichł. - To pani Jardan, asystentka lady Elnear - sucho cedził Braedee słowa. - Idź teraz z nią. Zapozna cię krótko z obowiąz- kami, jakie czekają cię jako sekretarza lady Elnear. Potem znów się zobaczymy. - W ostatnich słowach raczej zabrzmiała nuta pogróżki niż obietnicy. Skinąłem głową i podniosłem się, po raz pierwszy napoty- kając wzrok tamtej kobiety. Musiałem właściwie patrzeć w dół, bo'ledwie sięgała mi do ramienia, a przecież miała na nogach buty z koturnem. - Jestem do pani dyspozycji - odezwałem się. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę, nadal wyglądała tak, jakby była zmuszona wąchać coś bardzo cuchnącego. Poszedłem za nią do mesy. Wzdłuż ścian stały miękkie ka- napy koloru kości słoniowej, a na środku metalowy stół z ma- gnetycznymi krzesłami dookoła. Było tu dość przytulnie. Usia- dła przy stole i popatrzyła w moją stronę. - Już umiem jeść - odezwałem się od drzwi. - Bardzo wątpię. - Splotła dłonie. Miała wysoki, piskliwy •* — Kocia łapka głos, prawie dziecinny. - Nie mamy wiele czasu, a pan nie wie nic o świecie, w który ma wejść... - O Ziemi? - wszedłem wreszcie i usiadłem. - Nie - odparła. - Miałam na myśli politykę. Odchyliłem się i odpychając się stopą, zacząłem się lekko kołysać na obrotowym krześle. - Znów słyszę to słowo. Jej lalkowata twarz poczerwieniała. - Niech pan mnie posłucha, panie... Kocie - zająknęła się, jakby po moim imieniu powinno być jeszcze coś więcej. - Wi- działam pana występ tam, przed Braedeem. Nie zrobił na mnie wrażenia. Jest pan mocny w gębie, ale wątpię, czy równie szyb- ko pan myśli. Mam zamiar przekazać panu bardzo wiele infor- macji, a w zaistniałych okolicznościach zmuszona jestem zrobić to ustnie. Będę je powtarzać tyle razy, ile trzeba, żeby pan wszystko zrozumiał. Może mi pan przerywać, żeby zadać jakieś pytanie, ale lepiej, żeby było ono zwięzłe i na temat. Wzruszyłem lekko ramionami i odparłem nieco bezczelnie: - Nie będzie się pani musiała powtarzać. Zrozumiem wszystko za pierwszym razem. Jej drobne usta skrzywiły się z niesmakiem. - No to spróbujmy. Wzięła głęboki oddech. - No dobrze. Na początek trochę podstaw... -1 opowiedzia- ła mi to samo, co już mówił mi Braedee na temat lady Elnear i jej małżeństwa z taMingiem. - Podpisano umowę przedmał- żeńską o wzajemnej odrębności i niezależności majątkowej, ale po śmierci dżentelmena taMingowie... zaczęli przejawiać większe zainteresowanie procesami decyzyjnymi w ChemEn- Gen... - w głosie zabrzmiała nuta goryczy; miała wyraźną ocho- tę dorzucić coś więcej na ten temat. Ale równie dobrze jak ja zdawała sobie sprawę, na czyim jesteśmy statku. Konglomera- ty mają bardzo długą pamięć. - Od czasu tych... wypadków la- dy jest pod stałą ochroną służb bezpieczeństwa Centauri. - Rę- ce, spoczywające dotąd spokojnie na stole, teraz zacisnęły się, jakby coś chroniły lub może dusiły. Nieoczekiwanie zdałem so- bie sprawę, że jedno jest pewne: lojalność pani Jardan wobec własnej szefowej jest równa bezgranicznej nienawiści, jaką ży- wi względem Centauri. Z wysiłkiem opanowała się i znów poło- żyła je spokojnie, jedna na drugiej, na blacie stołu. Podniosła na mnie wzrok. - No? Zacząłem powtarzać jej wszystko to, co mi powiedziała, słowo w słowo. Na ułamek sekundy jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. - Ma pan w głowie jakąś elektronikę? Dotknąłem czoła. - Z tym się trzeba urodzić. To sprzedaż wiązana. - Patrzyła na mnie bez śladu zrozumienia. - Taki się już urodziłem. Więk- szość telepatów może tak robić, jeżeli tylko im się chce. - Mnie się chciało, ponieważ w ten sposób łatwiej mi było się uczyć. Zapamiętywałem wszystko wyśmienicie. To z zapominaniem miałem największy kłopot. Bardziej poczułem, niż zobaczyłem, jak zapada się w sobie, jakby każda komórka jej ciała pragnęła rozpaczliwie się ode mnie oddalić. - Psychotronik - rzuciłem z naciskiem. - Telepata. Lepiej się do tego przyzwyczaić. - Nie prosiłyśmy się o pana - warknęła. - To pomysł tych z Centauri. Czytający w myślach szpieg taMingów to ostatnia rzecz, jakiej potrzeba Elnear. Powiedziała „Elnear", a nie „lady". Musi być czymś więcej niż tylko zwierzchniczką sekretarek, może jest nawet jej bliską przyjaciółką. - Wysłała panią, żeby mnie pani sprawdziła? - zapytałem. - Częściowo. - Odwróciła wzrok. - Jesteśmy zmuszone pa- na zaakceptować bez względu na wszystko. Ale mogę przynaj- mniej postarać się, żeby można było pana pokazać ludziom. - Szczególny nacisk na „postarać się". - Kiedy dotrze pan na miejsce, nawet nie wszyscy członkowie rodziny taMing będą wiedzieli, że jest pan psychotronikiem. Myślą, że wyjechałam, żeby znaleźć nowego sekretarza. Poprzednią sekretarkę otruto. - Po jej zachmurzonym obliczu przemknął teraz wyraźny cień bólu. - W jaki sposób? - zapytałem. - Kawałek galaretki, który miała zjeść Elnear, a którego nie tknęła, bo nie lubi galaretki. Clara o mało nie umarła. Na- dal jest w kiepskim stanie... - Zatrute słodycze? Dość prymitywne - wtrąciłem. Może li- czyli na element zaskoczenia. - A jak pani sądzi, kto mógłby chcieć ją zabić? - Nie mam pojęcia. - Potrząsnęła bezradnie głową, znów spuściła wzrok. - Po prostu nie mam pojęcia. Braedee co dzień wymyśla nowe teorie i wszystkie brzmią prawdopodobnie... Je- stem przy niej już od dwudziestu pięciu lat, a nic takiego nigdy przedtem się nie zdarzyło. - Wydaje się pani tym bardzo zaskoczona. Myślałem, że konglomeraty przeznaczają połowę swoich dochodów, żeby so- bie nawzajem dopieprzyć. - Wiele czytałem, odkąd Jule na- uczyła mnie wreszcie, jak się to robi, a kiedy wstąpiłem na uni- wersytet, wiele czasu spędzałem w sieci... Chciałem wykombi- nować sobie, jak działa ta cała Federacja i jak to się stało, że jestem tym, kim jestem, a także gdzie dokładnie mam w niej swoje miejsce. Fakty i liczby wiele mogą człowiekowi powie- dzieć, ale akurat nie to. Napięcie na jej twarzy odrobinę zelżało. - Tak, osoby o takiej pozycji jak ona często są narażone... - Jej wzrok znów odpłynął gdzieś w bok. - Ale Elnear nie jest taka. Wierzy, że ludzkość dąży do doskonałości. Działa tylko w imię wyższego dobra... - To jednak wystarczy, żeby niektórzy chcieli ją zabić. Gwałtownym ruchem obróciła do mnie głowę. - Słuchaj no, dewiancie. Jeśli powiesz kiedyś przy niej coś takiego, osobiście każę cię... - Hej - wpadłem jej w słowo, zanim zdołała dokończyć. - Dobra, pani Jardan, twarda z pani suka, a pani szefowa to zaki- chana święta. A teraz niech mi pani powie, co mam robić, i miejmy to wreszcie z głowy. Jeszcze raz rozprostowała na blacie zaciśnięte dłonie. - Jak właśnie miałam mówić... za swoją rzeczywistą dzia- łalność lady Elnear uznaje pracę na rzecz Brygady Nadzoru Handlu Narkotykami, niezależnej agendy Federacyjnej Komi- sji Transportu... Narkotykowy glina. Konglomeratowa szycha, święta i nar- kotykowy glina... Wszystko, co słyszałem na temat lady Elnear, sprawiało, że coraz mniej miałem ochotę ją poznać, a co tu do- piero mówić o ocaleniu jej od śmierci..'. Ale nic nie powiedzia- łem. - Była tak oddana swojej pracy w brygadzie i tak znakomi- cie radziła sobie, reprezentując ją w mediach, że FKT rozważa obecnie jej kandydaturę na wakujące miejsce w Radzie Bez- pieczeństwa. Gwizdnąłem pod nosem. O tym Braedee już mi nie wspo- minał. To było tak, jakby ze świętego zostało się bogiem. W Ra- dzie Bezpieczeństwa zasiadało tylko dwanaścioro ludzi, a prze- cież to oni właśnie kierowali całą polityką FKT. A FKT rządzi całym międzygwiezdnym handlem. - Jak pan widzi, będzie się pan obracał w kręgach towarzy- skich i rządowych, o których nie ma pan najmniejszego poję- cia. Wolno panu sprawiać wrażenie, że obok pełnienia zwy- kłych obowiązków sekretarza jest pan kimś w rodzaju ochro- niarza, co mogłoby usprawiedliwić brak... zwyczajowo wymaga- nych kompetencji. Ale pod żadnym pozorem nie może pan ni- komu zdradzić, że jest pan psychotronikiem. - Dlaczego? - To chyba oczywiste. Jeśli ma się pan na cokolwiek przy- dać w śledztwie, to pańskie uzdolnienia powinny pozostać ta- jemnicą. - To nie będzie takie proste. - Wskazałem na swoje oczy, na podłużne źrenice. Wielu ludzi wie, co to oznacza. - Tym zajmie się Braedee - odparła. Uśmiechnąłem się nieco nerwowo. - Czy ma zamiar pożyczyć mi swoich? - Wyglądały jeszcze dziwniej niż moje. Ciekawe, czy na noc zostawia je w szklance. - Jest podcybernowany, prawda? - Oczywiście. Czy sądzi pan, że bez tego mógłby być sze- fem bezpieczeństwa? - Wygląda dość normalnie. Widywałem już tak grotesko- wych... - Tylko dureń obnosi się z tym, co potrafi robić. Przemyślałem to sobie. - To chyba zależy od tego, w co się człowiek pakuje. - Nie zajmujemy się patologią gangów ulicznych - odparła cierpko. Ja sam nie podzielałem jej pewności, ale się nie odzy- wałem. Wiedziałem, że konglomeraty nie pozwalają swoim pra- cownikom na więcej niż tylko okazjonalną przyłączkę do pa- mięci, oprócz tego, co było im potrzebne do wykonywania ści- śle określonych zadań. Im wyżej ktoś stał na tej drabinie, na tym więcej mu pozwalano. Jeśli sprzęt był naprawdę dobry, mógł być niemal nierozpoznawalny, ale jeśli już miało się ten rodzaj potęgi, dlaczego się nią nie pochwalić? Jardan dodała tonem wyjaśnienia: - Konglomeraty z zasady nie zachęcają Pracowników do afiszowania się z osobistą biocybernetyką. Większość ludzi wciąż jeszcze uznaje tego rodzaju różnice za zagrożenie. - Tak. - Brzmiało bardzo sensownie. - Zdążyłem zauważyć. - Dotknąłem dłonią głowy. Jakby niczego nie słyszała, sięgnęła do miękkiej skórzanej torby, którą przyniosła, i wyjęła stamtąd garść holozdjęć. Ci- snęła je wszystkie na blat stołu przede mną. - Oto kilku ludzi, których będzie pan musiał poznać i z którymi będzie pan miał do czynienia. - Jakoś nie mogłem uwierzyć, że nie miała lepszych sposobów na przekazanie mi tych informacji. Może to Braedee utrudniał jej w ten sposób życie. Miałem wrażenie, że nie jest dobrze widziana na tym statku. Wziąłem pierwsze z brzegu holo i zacząłem je oglądać. - Portreciki rodzinne. - Nie było co do tego wątpliwości. Zdjęcie mężczyzny w średnim wieku, tak niesamowicie podob- nego do Jule, że po grzbiecie przebiegł mi zimny dreszcz. Obej- rzałem resztę fotografii, przybliżając je po kolei do światła, pa- trzyłem na profile i en face twarzy, które gapiły się, ziewały, uśmiechały lub krzywiły, wciąż i wciąż, zamrożone w tej akurat chwili swego życia, złapane w pętlę czasu. Zadziwiająco wiele z tych twarzy wyglądało jak bliźniacze rodzeństwo Jule. Jardan nazywała postacie, jedną po drugiej, kiedy brałem po kolei obrazki do ręki. Właściwie wcale nie musiała mi mó- wić, którzy z nich to obcy, co wżenili się w rodzinę. Pierwszy raz w życiu widziałem ojca Jule, jej dziadka, bab- cię, kuzynkę... i brata. Nawet nie wiedziałem, że ma jakiegoś brata. On też wyglądał tak samo jak ona. Widząc wciąż od no- wa przed sobą jej twarz, tylko z niewielkimi zmianami, poczu- łem w palcach mrowienie, jakby przebiegały mi po dłoniach malutkie myszy. - Dlaczego oni wszyscy tak wyglądają? Dlaczego są do niej tacy podobni? ; - Do kogo? - Do Jule. Przez chwilę patrzyła na mnie, nic nie rozumiejąc, aż wreszcie sobie przypomniała. s - Ach, tak - powiedziała, jakby chciała się w ten sposób; pozbyć nieprzyjemnego wspomnienia. - Jak zapewne się par^ domyśla, Centauri Transport to coś w rodzaju anomalii - za*' rząd nadal spoczywa w rękach spadkobierców założyciela fir-i> my. Biorąc pod uwagę, że minęło ponad trzysta lat, niewielu; udało się dokonać podobnej sztuki. - Ale dlaczego wyglądają jak klony? Chyba nie żenią się między sobą? - Cisnąłem hologram z powrotem na kupkę. - Bardzo ściśle kontrolują przekazywanie materiału gene- tycznego. W każde nowe pokolenie dopuszczają tylko minimal- ną dawkę obcych genów. Dobierają je pod kątem utrwalenia tych cech, które w przeszłości zapewniły im sukces - no i, oczy- wiście, pod kątem podobieństwa fizycznego. To część czynnika kontrolnego... część ich tajemniczej aury, jeśli pan woli. Genetyczne kazirodztwo. Pomyślałem o Jule - psychotro- niczce, empatce, obdarzonej zdolnością do teleportacji, która narodziła się w tej ciągnącej się przez wieki sekwencji lustrza- nych odbić. Jakiś błąd. Błąd, który niemalże doprowadził ją do obłędu. Zastanawiałem się, jak mogło do tego dojść. Jeszcze raz zerknąłem na stertę zdjęć. - Ma pani tu zdjęcie matki Jule? Jule wyglądała jak ojciec. Mało wiedziałem o jej życiu ro- dzinnym, ale o ojcu niewiele dało się słyszeć dobrego. Nic dziw- nego, że zastanawiałem się, jaka jest jej matka. - Lady Sansu nie żyje. Holo, które trzymałem, wypadło mi z ręki. Jeszcze raz po- patrzyłem na stertę i nagle zdałem sobie sprawę, kogo jeszcze tu brakuje. - A gdzie Elnear? - Lady - poprawiła mnie Jardan. - Należy zwracać się do niej „lady Elnear" lub „prószę pani". Skrzywiłem się złośliwie. - No więc gdzie jest zdjęcie lady? - Nigdy jej pan nie widział? Potrząsnąłem przecząco głową, zastanawiając się w duchu, czy ta kobieta jest może jeszcze gwiazdą w trzy-de. Jardan wyjęła jeszcze jedno zdjęcie - tym razem z kiesze- ni żakietu - i wręczyła mi je z całym należnym respektem, ja- kiego zabrakło wtedy, kiedy dawała mi pozostałe. Wziąłem je w dwa palce i spojrzałem. - To ona?! - rzuciłem z zaskoczenia. - Co pan przez to rozumie? - Nic. Tylko że... - Lady Elnear nie przypominała wcale ta- Minga, zresztą ku mojej uldze. Ale wyglądała... tak zwyczajnie, jak kobieta po pięćdziesiątce, o pociągłej końskiej twarzy, du- żych zębach, włosach nieokreślonego koloru, miękkim, nala- nym ciele. Podniosłem wzrok na Jardan, zobaczyłem w jej oczach urazę i ledwie zdołałem wykrztusić: - Nie jest... piękna. To znaczy... cholera, przecież stać ich na to, no nie? Jak im się coś nie podoba, zaraz mogą to sobie poprawić, mogą wyregulo- wać sobie każdy system, cofnąć zegar biologiczny, nie? Nie mu- szą być ani za grubi, ani za chudzi, ani starzy... - Lady Elnear uważa, że może lepiej spożytkować swój czas niż hołdując własnej próżności. - Hm. - Po raz ostatni zerknąłem na jej zdjęcie. Lady El- near sprawiała wrażenie znużonej i smutnej, kiedy jej końska twarz odwracała się ode mnie wciąż i wciąż od nowa. Oddałem Jardan hologram. Schowała go ostrożnie do kieszeni; pozostałe ułożyła w schludny stosik i pozostawiła na blacie stołu między nami jak malutki mur. Potem zaczęła swój wykład na temat „Jak postępować": oficjalne obowiązki, nie kończące się kłamstwa i głupawe rytuały tych ludzi, którzy jedni przed drugimi zgry- wają porządnych, a jednocześnie próbują chyłkiem wbić so- bie nawzajem nóż w plecy. Nastawiłem mózg na „zapis", a sam zacząłem myśleć o zupełnie innych sprawach... O tym, że los i konglomeraty tak mną poniewierają jak bezduszną lalką. O tym, że zobaczę Ziemię. O Kissindrze Perrymeade i o tym, co sobie pomyśli o moim zniknięciu. Jeśli w ogóle za- uważy... Zapomniałem, gdzie się znajduję, i wybuchnąłem śmiechem. - Czy pan mnie w ogóle słucha? - Głos Jardan smagnął mnie ostro jak policzek. Podniosłem wzrok, zamrugałem. Potem powtórzyłem jej dokładnie kilka ostatnich zdań z jej przemowy. - Proszę się nie martwić. Nawet jeśli zasnę, wszystko zapa- miętam. Zacisnęła usta. - Ale czy pan cokolwiek z tego rozumie? Nie zadał mi pan ani jednego pytania. Zmarszczyłem brwi, bo nie mogłem znieść tego, co tu sły- szę, i byłem wściekły, że w ogóle muszę tego wysłuchiwać. I sam przed sobą bałem się przyznać, iż być może ona ma rację. - To jak wysłuchiwanie instrukcji obsługi nigdy nie wi- dzianej maszyny. Nic nie zrozumiem, dopóki się tam nie znaj- dę. Jeśli wtedy będę miał jakieś pytania, zwrócę się do lady. - Braedee! - Podniosła się z krzesła. Nie zdążyła wykonać do końca tego ruchu, kiedy Braedee już pojawił się w drzwiach. - Pani też jest w tym dobra - rzuciłem kwaśno. - Ja już z nim skończyłam - oznajmiła, mając mnie na my- śli- JeJ wypowiedź przybrała ton tak ostateczny, jakby następ- nym moim przystankiem miało być krematorium. - Wprost przeciwnie. - Braedee potrząsnął głową. Spochmurniała jeszcze bardziej. - Nigdy nie przejdzie. - Jako człowiek? - Oczy Braedeego przemknęły teraz po moim ciele, prawdopodobnie skanując mnie z góry na dół aż do samych kości. - Przejdzie, przejdzie - kiedy ja z nim skończę. - Nie o to mi chodzi. - Będzie musiał. Ty. - Wskazał na mnie palcem. - Chodź ze mną. Ruszyłem za nim posłusznie. Poprowadził mnie do pomieszczenia, które wyglądało jak jego prywatne laboratorium, nie było jednak zbyt imponują- ce: chłodne, aseptycznie zielone kafelki, wiele nie znanych mi stopów, ale nie znajdowało się tu nic, na widok czego człowiek zapragnąłby wynieść się stąd do wszystkich diabłów. Ale wie- dząc, kim jest, i podejrzewając, do czego może być zdolny, czu- łem, że to otoczenie kryje równie dużo sekretów co jego skó- ra. - Siadaj - zakomenderował - a ja zaraz poprawię ci oczy. Głową wskazał stołek przy urządzeniu, które wyglądało na ja- kiś skaner. - Z moimi oczyma wszystko w porządku. - Nie zgrywaj głupka. - Popchnął mnie w stronę tego stoł- ka. - Wyglądasz jak świr. - Potrzeba mi tylko soczewek... - Przycisnąłem łokcie do boków i zerknąłem w stronę drzwi. - Chcę tylko spojrzeć na budowę twojej gałki ocznej. - Usiadł i czekał, aż zrobię to samo. Zająłem więc miejsce i przy- łożyłem twarz do części przeznaczonej na głowę. - Popatrz w te kółka. - W środku nie było nic, tylko ciemność i para koncen- trycznych kół, zawieszonych w przestrzeni jak tarcze celowni- cze. Zezując, wpatrywałem się w nie przez dłuższą chwilę. Nic. Zacząłem się rozluźniać. Wtedy poczułem gwałtowny cios w oczy, nie było to światło ani gorąco, ani ból, ale jakoś wszystko razem. Szarpnąłem się do tyłu, klnąc przy tym, potarłem twarz. - Ty gnoju, co mi zrobiłeś? - Sam zobacz - odpowiedział. Na okno przede mną nasunę- ła się zwierciadlana płaszczy/na. Wpatrywałem się w swój ob- raz ze zdumieniem. Na moich oczach długie szczeliny źrenic za- częły się zmieniać, kurczyć w dwa okrągłe punkciki, a zieleń tę- czówek wypełniła je jak kryształowa narośl. - Prosty prze- szczep molekularny. Soczewki sprawiłyby, że przy gorszym oświetleniu byłbyś na wpół ślepy. Mało przydatny. Ten prze- szczep nie jest trwały, ale można go utrwalić. Odwróciłem wzrok od dwóch idealnie ludzkich źrenic, któ- re widziałem przed sobą w lustrze. - Skąd pomysł, że chciałbym wyglądać jak człowiek? - Głos znowu zaczai mi drżeć. Nie zwrócił na to uwagi. - Drobna kosmetyka twarzy dałaby lepszy efekt... - Zawa- hał się, przyglądając mi się bacznie. - Ale żeby zabieg był bez- pieczny, potrzebujemy znacznie więcej czasu, niż mamy. Jakoś ujdziesz, tak sądzę; dookoła będzie dość egzotyków, przy któ- rych będziesz wyglądał zupełnie normalnie. Wziąłem głęboki oddech i przejechałem wzrokiem po za- mkniętych szafkach wzdłuż ścian. Z pomocą wirusów, które pewnie tam trzymał, mógł zamienić mi twarz w pozbawioną ko- ści galaretę. Uśmiechnął się; wyraźnie cieszyło go wytrącanie ludzi z równowagi. - Pani Jardan opowiedziała ci o wszystkim, co uznała za istotne - odezwał się głosem ciężkim od sarkazmu. Nic dziwne- go, że tamta go nie znosi. - A ja teraz dam ci to, co ci się na- prawdę przyda. Umiesz korzystać ze standardowego dostępu? - Jasne - rzuciłem lekko, jakbym nic innego nie robił przez całe życie. Pchnął do mnie przez stół programowany hełm. Miał wszystko w pogotowiu, zaplanowany każdy krok. Wziąłem ostrożnie urządzenie do rąk. Zawsze wyglądały tak, jakby moż- na je było zepsuć jednym nieostrożnym ruchem, a przecież można było zgnieść je w kulkę i tygodniami nosić w kieszeni. Zarzuciłem na włosy siateczkę i poczekałem chwilę, aż oczyści mi się umysł. Potem przycisnąłem do czoła elektrody i przygo- towałem się na gwałtowny i potężny zalew obrazów. Kiedyś miałem z tym trochę kłopotu, ponieważ mój umysł wykazywał tendencję, by traktować te informacje jak obcą inwazję. Ale kiedy się już nauczyłem, zacząłem przypominać gąbkę. Więk- szość standardowego roku spędziłem w zanurzeniu, nie robiąc nic opócz zasysania coraz to nowych faktów. Tym razem dawka była przepotężna, a dotyczyła powstania konglomeratów i Federacyjnej Komisji Transportu. Większość danych już znałem: ile sobie wzajemnie napsuli krwi, sięgając wstecz, aż do czasów Starej Ziemi. Ponieważ FKT kontrolowała wydobycie tellazjum, a co za tym idzie przemysł przewozowy i komunikacyjny, to za każdym razem, kiedy nakładali embar- go na jakiś rząd, który nie stosował się do obranej przez nich linii, deptali po odciskach którejś z potężnych sieci transporto- wych. A za każdym razem, kiedy płacił jakiś inny konglomerat, koszty ponosiło Centauri Transport. Ci z Centauri nienawidzili tych z FKT do szpiku kości. Dla Centauri to właśnie był Wróg Numer Jeden. Ale Centauri borykała się nie tylko z tym jednym proble- mem; przepływ informacji zaczął zmieniać odcień, stał się te- raz bardziej osobisty. Teraz zajęliśmy się międzykonglomerato- wymi grami wojennymi, ciągle zmieniającymi się zależnościa- mi i aliansami. Skupiamy się na Triple Gee, głównym konku- rencie Centauri, który zawsze szuka sposobu na to, jak by tu przysporzyć im smutków. Do tego celu przydawało się wszyst- ko: ładunki przetrzymywane tak długo, aż następowało złama- nie warunków kontraktu, eksplozja w taborze napraw; ambasa- dor handlowy, który nigdy nie dotarł na miejsce, żeby wynego- cjować transakcję, który nigdzie już nigdy nie dotarł. Wizerun- ki porzuconych statków z pękniętymi kadłubami, w których unosiły się rozdęte ludzkie szczątki; obraz tego, co fiolka bio- toksyn potrafiła zdziałać z transportem organów do przeszcze- pów - a także z załogą statku. Cała ta normalka. Skupiamy się teraz na lady Elnear, na jej pracy dla FKT - pracy, która niezbyt podobała się tym z Centauri, ale która większości innych konglomeratów nie podobała się jeszcze bardziej. Miała kontrkandydata do stanowiska w Radzie Bez- pieczeństwa, bardzo popieranego przez konglomeraty. Sporo sieci wiele by dało, by móc wepchnąć w to wakujące miejsce jego zamiast niej. Zrobiliby w zasadzie wszystko. Jedno mor- derstwo to drobiazg... Przekaz trwał nie więcej niż minutę: mało obiektywne po- glądy panów z Centauri na temat tego, kto mógłby chcieć zabić lady Elnear - około setki drobnych fragmencików. Poskładanie ich zajmie mojemu mózgowi co najmniej dzień, jeśli mam do- brze pojąć wszystkie szczegóły... ale już miałem przeczucie, że wśród tych wszystkich kawałków co najmniej kilku brakuje. Ale nie będę o nie pytał - jeszcze nie teraz. Zdjąłem hełm i chciałem odłożyć go na bok. - Zatrzymaj to - odezwał się Braedee. - I odtwarzaj tak często, jak będziesz potrzebował, musisz poznać wszystko, co tam jest. - Już to wiem - odparłem. Większość ludzi nie potrafiła za- pamiętać w całości tak szybko podanych informacji, musieli powtarzać je sobie kilka razy, żeby wszystko poukładało się na właściwych miejscach. - Naprawdę wszystko sobie przyswoiłeś? - zapytał tonem, w którym pobrzmiewała zarówno ciekawość, jak i wyzwanie. - Z taką łatwością? Wreszcie i ja miałem okazję, by się w odpowiedzi uśmiech- nąć. Wziął hełm i już o nic więcej nie pytał. - W swojej kabinie znajdziesz odpowiedniejsze ubranie. I nałóż to sobie na włosy... - Cisnął mi jakąś tubkę. - Nadaj im jakiś kształt. Tak nikt się już nie czesze. Jeszcze raz zerknąłem na swoje odbicie, a potem na niego. Trudno było stwierdzić, czy w ogóle ma jakieś włosy. Uniosłem pytająco brwi. - Na tym polega moja praca-, muszę wiedzieć, czego się oczekuje. I tak będziesz miał kłopot z tym, by nie ranić ludziom uszu za każdym razem, kiedy otworzysz usta. Najlepiej trzymaj je zamknięte. Wziąłem tubkę i wstałem. - Jeszcze nie - oznajmił, odczekawszy najpierw dostatecz- nie długo, żebym poczuł się głupio. Wyciągnął przed siebie pa- sek przejrzystego plastiku, okrytego jakimś tuzinem koloro- wych kropek. - Jeszcze ze sobą nie skończyliśmy. Jeśli chodzi o te sprawy... - Narkotyki. Usiadłem, w głowie czułem niespodziewaną lekkość. Jed- na ręka przytrzymała drugą, trochę zbyt mocno, jak parka za- gubionych dzieci. Te bardzo drogie malutkie plasterki odda- dzą mi z powrotem mój Dar... znów będę całością. Pozwolą mi dotknąć cudzych myśli, pozwolą za darmo ogrzać się przy ich ogniu, bez mdlących ech cudzej śmiertelnej agonii, która ośle- piała mnie za każdym razem, kiedy próbowałem nawiązać kon- takt - która zmuszała mnie, żebym na zawsze pozostał w mro- ku i chłodzie i zawsze pamiętał... Tylko że ten ból nadal tam będzie. Przytłumiony. Tak naprawdę nigdy nic nie ma za dar- mo. Byłem w połowie Hydraninem, a zabiłem człowieka. Gdy- bym był Hydraninem w całości, ta śmierć zabiłaby i mnie - to taki mechanizm psychologicznego sprzężenia zwrotnego, wbu- dowany w hyrdański umysł obok innych psychotronicznych uzdolnień. Był niezbędny. Jeśli można zabijać myślą, musi ist- nieć coś, co nas przed tym powstrzyma. Ludzie nie mają psy- chotronicznych talentów ani też mechanizmów obronnych. To dlatego Hydranie byli przy nich bez szans. Jako w połowie czło- wiek, miałem tylko połowę hydrańskich talentów i tylko poło- wę zabezpieczenia. Sprzężenie zwrotne mnie nie zabiło, ale pa- skudnie okaleczyło. Tylko czas może mnie uleczyć: świeże ban- daże czystych wspomnień, bezpiecznych doświadczeń, wszcze- pionych na stare jak warstwy nowej skóry. Ani jednych, ani drugich nie zebrałem jeszcze wystarczająco dużo. Przy odpowiednich narkotykach, które podziałają na wła- ściwe obszary mózgu, mogę korzystać z daru telepatii, nie sły- sząc przy tym ostrzegawczych dzwonków. Ale było tak, jak mó- wiłem Braedeemu: prędzej czy później przyjdzie mi za to za- płacić, być może dalszymi uszkodzeniami, jeszcze większym kalectwem. Ale co innego mi pozostało? Potrzebowałem pie- niędzy. I potrzebowałem tego ognia. Poczułem na twarzy rumie- niec, do ust napłynęła ślina, a na dłoniach pojawił się pot. - Masz wszystkie objawy fizycznego uzależnienia - ode- zwał się Braedee. - Czy to naprawdę tyle dla ciebie znaczy? - Martwa pałko - szepnąłem - nawet nie jesteś sobie w sta- nie wyobrazić. - Wyciągnąłem rękę po arkusik przylepek. Cofnął je. - A co z efektami ubocznymi, o których wspominałeś... To jak chodzenie na połamanych nogach, mówiłeś. - To nie ma znaczenia. Tym będę martwił się później... Zro- bię, co mi pan każe. Tylko niech pan mi da te prochy. - Jeszcze raz wyciągnąłem rękę. - Kiedy dotrzemy na miejsce. - Zaczął marszczyć brwi. - Teraz! Muszę trochę nad tym popracować, odzyskać peł- ną kontrolę... No. - Ręka zwinęła mi się w pięść. Zawahał się, wpatrywał się we mnie uważnie, badał reak- cje. Wahanie, chłodna kalkulacja, szyderstwo. Nie umiałem go rozszyfrować. W końcu położył arkusik tam, gdzie mogłem go dosięgnąć. Porwałem prochy, nie mogąc oderwać od nich wzro- ku. - Trzymaj je z dala od ludzkich oczu, zwłaszcza kiedy bę- dziesz je brał. Wystarczają na jeden standardowy ziemski dzień. Jeśli będziesz ich potrzebował, zdobędę więcej. Pokiwałem głową, choć tak naprawdę wcale go nie słucha- łem. - Jeśli potrzebujesz celów do ćwiczeń, wykorzystaj Jardan i moich współpracowników. Nic im nie mów. - Znów się zawa- hał. - Jeśli kiedykolwiek spróbujesz czytać u mnie, będę wie- dział. I wtedy cię zabiję. Podniosłem na niego wzrok. Bez słowa wstałem i wysze- dłem z laboratorium. Zanim doszedłem do połowy korytarza, już miałem za uchem małą przylepkę. 3 Coś było w tym zbliżaniu się do Ziemi... jak powrót do domu. Nie miało przy tym znaczenia, że Ziemia całe wieki temu prze- stała być centralnym punktem Federacji, że to już stojące wo- dy z dala od głównego nurtu, żywe muzeum. Zgromadzenie Fe- deracyjne spotykało się tutaj wyłącznie dla podtrzymania tra- dycji. I nie miało znaczenia, że teraz Osią i Sercem jest Ardat- tee, gdzie spędziłem całe życie i gdzie brały swój początek wszystkie najważniejsze sprawy i wydarzenia. Ani to, że jestem za bardzo Hydraninem, żeby czuć naprawdę po ludzku, a za bardzo człowiekiem, żeby naprawdę czuć jak Hydranin. Zsze- dłem w tym swoim poczuciu gdzieś jeszcze głębiej, pod wszyst- kie blizny, wspomnienia, niżej niż sam czas; zaskoczenie zdzie- liło mnie w same trzewia. To właśnie ono sprawiło, że oniemiały gapiłem się na wszystko szeroko otwartymi oczyma, kiedy wyjeżdżaliśmy z po- lowego kompleksu Centauri Transport. Cała ta planeta była przez kilka wieków Federalnym Okręgiem Handlowym, zarzą- dzanym bezpośrednio przez FKT. Ze względu na turystów była dosłownie usiana portami gwiezdnymi. Ale zasadnicza działal- ność przewoźnicza i dystrybucyjna nadal koncentrowała się w miejscu zwanym N'yuk, tak więc wszystkie główne konglo- meraty transportowe założyły tam swoje bazy. To właśnie tam, na neutralnym gruncie, spotykało się Zgromadzenie Federacji, wewnątrz szeroko rozłożonego kompleksu budynków, w którym mieściła się także siedziba Rady Bezpieczeństwa FKT i jej główne biuro operacyjne. Zapoznanie się z tym na statku Brae- deego zabrało mi pięć minut. N'yuk leżał na wybrzeżu jakiegoś dużego kontynentu, po- dobnie jak Quarro, w którym dorastałem, ale zajmował grupkę Wysepek, a nie półwysep. Główny port gwiezdny, a także kom- pleks budynków Centauri rozłożyły się na największej z wysp, Longeye. Triple Gee miało swoją bazę na wysepce zwanej Stat. Przedstawicielstwa innych konglomeratów kiełkowały na sta- łym lądzie jak kryształowe narośle, fantastyczne fortece, cią- gnące się wzdłuż czegoś, co niegdyś było najbardziej brudnym spłachetkiem ziemi na tej planecie. Jak wszystko inne, tak i za- nieczyszczenia nadal tu pozostawały, tylko że teraz zupełnie in- ne: teraz to był nadmiar danych. Braedee wsadził mnie do modu razem z Jardan i wysłał do rodzinnych posiadłości taMingów, gdzieś w głębi lądu. „Będzie- my w kontakcie" - rzucił, zanim mnie wypuścił, po czym wśli- znął się jak ryba w swój świat. Wtedy pozostałem sam na sam z Jardan i z własnymi myślami. Przez długi czas wcale się nie odzywała, zerkając na czerwono-złoto-zielony świat pod nami. Nie wiedzieć czemu spodziewałem się, że Ziemia będzie niebie- ska, bo niebieska była na godle Federacji - logo, które zdobiło mundury wszystkich korb FKT w Starym Mieście i Quarro. W oddali przed nami niebo odbijało się w oceanie, tak błękit- nie, jak to sobie zawsze wyobrażałem, ale pod nami Ziemia wy- glądała, jakby płonęła żywym ogniem. Na Jardan widok ten nie robił wrażenia. Jej myśli wylatyi wały do przodu, ku tysiącom różnych scenariuszy katastrof i upokorzeń, których źródło, była tego pewna, wiezie teraz zó sobą. Dla niej Ziemia to po prostu coś, na czym się stoi. Z pewnym wysiłkiem zmusiłem się, by przestać czytać w jej myślach. Podczas gdy jedna część mego umysłu chłonęła widoki za oknem, inna nieustannie ją śledziła, zbierając luźno przepływające obrazy, karmiąc się jej rzeczywistością. Świat dookoła od nowa ożył: realne ludzkie ciała - jej i wszystkich in- nych - które przez ostatnie trzy lata były dla moich myśli jak niewidzialne, nagle znów się odnalazły - oddychały, myślały, ży- ły. Teraz trudno mi było nawet pamiętać, że przez większość ży- cia nie korzystałem ze swego Daru, nie wiedziałem nawet, że jestem telepatą. Moja matka była Hydranką. Kiedy byłem led- wie na tyle duży, by zrozumieć, co się wokół mnie dzieje, ktoś zamordował ją w jednej z uliczek Starego Miasta. Czułem, jak umiera, i choć sam przeżyłem, jej śmierć wypaliła moją psy- cho. Potem przez całe lata byłem sam, żyłem jak martwa pałka, bez jednego wspomnienia o tym, że kiedyś miałem kogoś, kto się o mnie troszczył. Większość czasu spędzałem na prochach, które zapewniały mi nieświadomość, kryłem się przed życiem, które utraciłem, i byłem niczym żywy trup. Potem ci z FKT po- szukali psychotroników i wyciągnęli mnie z rynsztoka. Dok- tor Ardan Siebeling poskładał z powrotem mój umysł i na- uczył; jak z niego korzystać. A Jule taMing pokazała mi, dlacze- go to takie ważne. A potem FKT wykorzystała nas jako pionki w swojej grze wojennej, ja zabiłem człowieka i na powrót umarłem w środku. Tylko że tym razem pamiętałem, co przy- szło mi utracić. A teraz miałem to z powrotem. A świadomość, że nie na za- wsze, tylko dodawała wszystkiemu pikanterii. Miałem ochotę dotknąć Jardan myślami: dzielić się z nią, dawać... dać jej po- znać tajemnicę, która była dla niej niedostępna. Sprawić, by poczuła to, co ja czułem, patrząc przez okno na ten świat - emo- cje były tu zbyt wielkie, by dały się wyrazić słowami. Wszystkie słowa wydają się głupie, kiedy można podzielić się z kimś my- ślami i po prostu wiedzieć... Nieoczekiwanie podniosła na mnie wzrok, pełen mieszani- ny złości, podejrzliwości i poczucia winy. - Czyta pan w moich myślach? - Co? Nie... - skłamałem, czując mimowolnie jej niechęć. Zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście coś mi się nie wy- rwało. Ale zaraz zdałem sobie sprawę, że nie dałem jej niczego odczuć, że nic nie wymknęło mi się spod kontroli - to tylko za- płonął w niej zwykły lęk martwej pałki, bała się, że wiem, co o mnie akurat myślała. - Braedee mówił, że dał panu narkotyki, żeby mógł pan... - Jeszcze z nich nie korzystam - zapewniłem ją z całym spokojem, na jaki było mnie stać. Gdybym powiedział prawdę, wpadłaby w panikę, a przecież jesteśmy tu sami, cholernie wy- soko. Bóg jeden wie, co mogłaby wymyślić. Dalej wpatrywała się we mnie gniewnym wzrokiem, ale wi- działem i czułem, jak się uspokaja, rozluźnia. - Niech się pani nie obawia. I tak nie będę mógł wyczytać u pani wszystkiego. Musiałbym się naprawdę mocno skoncen- trować. Nie jestem aż tak dobry. - To zresztą była prawda. Nie byłem zbyt dobry. Nie to co kiedyś... I nie była to tylko kwestia wyjścia z wprawy - świństwo, które dał mi Braedee, także nie Należało do najlepszych jakościowo.. W tych przygotowanych na zamówienie kropkach były substancje blokujące reakcje chemiczne, które ja nazywałem bólem, przerażeniem i żalem, i które moja pamięć przywoływała za każdym razem, kiedy ko- rzystałem z Daru. Były tam też takie, które blokowały ośrodki reakcji traumatycznych, zwierających przedtem obwody mojej psycho, kiedy ledwie próbowałem ją ruszyć. Niemniej zdałem sobie sprawę, że jeśli posunę się nieco dalej, znów napotkam mur. Nawet przy dwóch przylepkach naraz. Nie były dość moc- ne. Braedee wcale nie chciał, bym działał tak dobrze, na ile mnie stać - to mogłoby się okazać niebezpieczne. Jeśli tak mia- ło to wyglądać, nie rozumiałem, do czego w takim razie w ogó- le jestem mu potrzebny. Może, jak większość ludzi, ogłupiał go strach. Mimo ostrzeżeń spróbowałem zajrzeć mu w myśli - bardzo ostrożnie. Miał zabezpieczenia antywłamaniowe, i owszem, na wszelkiego rodzaju szperacze elektromagnetyczne. Nawet psy- choenergia mogła tu coś poruszyć. A może i nie, ale nie byłem aż tak ciekaw, żeby dla tej wiedzy ryzykować życie. Znów wyj- rzałem przez okno. - Nigdy nie sądziłem, że zobaczę Ziemię. Nie myślałem też, że będzie tak wyglądać. - A czego się pan spodziewał? - zapytała po długiej chwi- li. Ulga sprawiła, że jej głos zabrzmiał niemal przyjaźnie. - Błękitu... -Wpatrywałem się w lawendowosine góry, któ- re wyrastały teraz przed nami, potem znów opuściłem wzrok na drzewa. - Nie tylu różnych kolorów. - Planeta nigdy nie jest jednorodna, chyba pan wie. Obejrzałem się na nią. - Pewnie tak. - Powróciłem myślami do Ardattee, Starego Miasta i Quarro. Mój świat był dość jednorodny. Kiedy napotkała moje spojrzenie, znów przybrała twardy wyraz twarzy. Zaraz odwróciła wzrok - jej oczy prześliznęły się szybko po moim nowym „ja", odzianym w koszulę z wysokim kołnierzem i luźne, spięte paskiem marynarkę i spodnie. Były proste, ale z drogiego materiału, a pasowały tak, jakby szyto je na miarę. Może i tak było naprawdę. Na rękawie miałem wyha- ftowane logo Centauri. - Dlaczego ma pan taką dziwną fryzurę? - zapytała. Omal nie sięgnąłem ręką do włosów. - Braedee kazał mi coś z nimi zrobić. - Zużyłem prawie ca- łą otrzymaną od niego tubkę żelu, żeby moje kędziory stercza- ły sztywno jak szczotka. O ile sobie przypominam, coś takiego było modne w Starym Mieście, zanim wyjechałem. Z westchnieniem, które przypominało raczej syk, mruknę- ła: - Drań. Wbiłem się głębiej w siedzenie fotela i nie próbowałem się dowiedzieć, którego z nas właściwie ma na myśli. Jardan wię- cej się już nie odezwała, ja również. Nie minęło więcej jak pół godziny, odkąd opuściliśmy siedzibę Centauri, a mód znów za- czął wytracać wysokość. Oznaczało to, że przelecieliśmy jakieś trzysta kilometrów. Zdumiewało mnie, ile widzę przed sobą otwartej przestrzeni, tak niedaleko urbanistycznego korytarza, który trzymał w uścisku całą wschodnią linię wybrzeża. Widzia- łem tylko garstkę domów, jakieś miasteczka, które wcale nie przypominały tych przykonglomeratowych enklaw, jakie zda- rzało mi się oglądać w innych miejscach. Ale przecież sama Ziemia też w niczym nie przypominała tych innych miejsc, nie rządziły nią przecież konglomeraty. Aż trudno było uwierzyć, że nikt już nie chce tu mieszkać. Ludzie w większości wędrowa- li tam, gdzie znajdowało się źródło pieniędzy. Tylko ci, którzy już je mieli, mogli sobie pozwolić na życie w takim świecie. Mód spłynął teraz w środek dolinki o spadzistych ścianach. Nawet jeśli na zboczach okolicznych gór panowała jesień, na dnie dolinki wciąż jeszcze królowało lato. Wyglądała jak wy- ściełana zielonym aksamitem. Wzdłuż srebrnej wstęgi rzeki, która płynęła przez całą jej długość, widziałem szereg domów, każdy wspanialszy i okazalszy od poprzedniego. - Który należy do taMingów? - zainteresowałem się, żeby przerwać w końcu tę ciszę. - Wszystkie - odparła. - Cała dolina jest ich własnością. Pokręciłem głową sceptycznie. - Czy aby nie jest za mała? - Mają też wiele innych - tu, na Ziemi, na Ardattee, wszę- dzie, dokąd sięga ich sieć. - Nawet nie raczyła podnieść głowy. Mówiła bezbarwnym głosem; jedna dłoń powędrowała do tego logo na szyi, które nie było znakiem Centauri. Stęknąłem ciężko. Mód wylądował miękko na szerokim dziedzińcu leżącym z tyłu domu, który wyglądał, jakby wyrósł wprost z ziemi i sta- nowił nieodłączną część rozrośniętej gęstwiny drzew i krze- wów, jaka go otaczała. Cały był z kamienia i drewna. Miał ma- łe okna o szybkach podzielonych na sześć niedużych kwadraci- ków, które obserwowały nas w milczeniu, kiedy wysiadaliśmy z pojazdu, a potem staliśmy na starych, popękanych kamien- nych płytach. Jakiś przygarbiony staruszek w workowatym płaszczu cierpliwie i niemal bezszelestnie przycinał żywopłot ręcznym laserkiem. Zerknął ku nam z lekkim zaciekawieniem, potem wrócił do pracy, kiedy Jardan kiwnęła mu głową. Na chwilę zniknęła gdzieś ta sztywna nerwowość, którą wciąż u niej widziałem od pierwszej chwili naszego spotkania. Sta- nąwszy na dziedzińcu, wreszcie znalazła się w domu. - To miejsce wygląda, jakby było tu od zawsze - odezwa- łem się. - Od pięciuset osiemnastu lat - odparła machinalnie. Po- tem spojrzała na mnie i na nowo cała się spięła. - Jest to pry- watna rezydencja lady Elnear, z której korzysta, przebywając na Ziemi, czyli ostatnio niemal przez cały czas. Wszyscy człon- kowie rodziny, jeśli sobie tego życzą, utrzymują własne posia- dłości. Ja też tutaj mieszkam, a teraz także i pan. Szczęknęło, zaszumiało i mód za naszymi plecami uniósł się, żeby posłusznie odlecieć do jakiegoś dalekiego budynku gospodarczego, gdzie nie będzie nikomu psuł iluzji. Tutaj pra- wie można było uwierzyć, że człowiek cofnął się o pięćset lat, w okres przedkosmiczny zupełnie innej ery. Nie dostrzegłem śladu żadnych zabezpieczeń, choć zdawałem sobie sprawę, że po drodze musieliśmy minąć ich z pół setki. Zapewne powstrzy- małyby nas natychmiast, gdyby się okazało, że nie spełniamy jakichś ściśle określonych warunków. Im więcej człowiek ma pieniędzy i im bardziej pragnie odosobnienia, tym silniejszej potrzebuje ochrony. Wiele rzeczy pewnie nie zmieniło się w ciągu pięciuset lat. Jardan ruszyła w stronę wejścia, wspięła się po szerokich kamiennych schodkach, które wiodły na obrośnięty dzikim wi- nem ganek. Zarzuciłem na ramię torbę z kilkoma drobiazgami, które wcisnął mi Braedee, i ruszyłem za nią. W środku panował mrok. Moje źrenice nie działały już tak sprawnie jak przedtem, mimo to jednak już po minucie atak paniki minął. Poszedłem za Jardan korytarzem, w którym pach- niało drewnem natartym olejem, potem po kilku skrzypiących schodach, potem znów kolejnym korytarzem. Dom był większy, niż sądziłem. Zatrzymaliśmy się wreszcie przed jakimiś zamk- niętymi drzwiami, a ona obrzuciła mnie krótkim spojrzeniem. Stanąłem i czekałem, ale drzwi wcale się nie otwarły. Odsunę- ła mnie i pchnęła je, jej spojrzenie mówiło, że jeśli sądziłbym, iż same się uchylą - jak każde inne drzwi, jakie widziałem po- za slumsami - to jestem skończonym idiotą. - To pański pokój. Zajrzałem do środka nad jej ramieniem. Sypialnia... do- strzegłem jakieś łóżko. W tym łóżku, pięknie i bogato rzeźbio- nym spokojnie wyspałoby się czterech. Sam pokój wydawał się nie mieć końca, wypełniały go biureczka, krzesła, stoły i jakieś przedmioty, których nawet nie potrafiłem nazwać. Tylko biurko z terminalem w niszy okiennej nie wyglądało tak, jakby tkwi- ]o tu od chwili powstania tego domu. Kiedy wszedłem do środ- ka, pod butami poczułem puszysty dywan - ciemny, pełen ka- lejdoskopowych wzorów z kolorowych jak klejnoty kwiatów. Sufit był wysoki co najmniej na trzy metry. Położyłem torbę na łóżku - zadrżało całe jak galareta. Przysiadłem obok torby na gładkiej, chłodnej narzucie, nagle poczułem się zagubiony. Jar- dan nadal tkwiła w drzwiach. Zmusiłem się do uśmiechu. - No cóż... Ciasno tu, ale jakoś wytrzymam. Nie zareagowała - za grosz poczucia humoru. Dotknęła pa- nelu w ścianie przy drzwiach. - Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, tu uzyska pan do- stęp do domowych programów. Mamy także nieduży zespół ludzkich służących. Kiwnąłem głową. - Jakieś pytania? Teraz potrząsnąłem głową przecząco. - Może chciałby pan odpocząć... - Nie. - Wstałem. - Miejmy to już z głowy. Na jej twarzy pojawił się nerwowy grymas. - No dobrze... Może pan pójść ze mną na spotkanie z lady. Z jej myśli krzyczały do mnie wątpliwości. Moje nie były zresztą ani trochę cichsze, ale zawsze to lepiej, niż gdybym miał tu pozostać zupełnie sam. Lady Elnear siedziała samotnie na słonecznej werandzie. Przez wysokie okna wlewało się zielonozłote światło. Malowała na świetlnym szkicowniku obrazek: widok z okna, na wpół za- kryty przez winorośl. Nieszczególny. I nie tego się po niej spo- dziewałem... Sam zacząłem się zastanawiać, czego właściwie oczekiwałem. Odwróciła się, słysząc, że się zbliżamy. Zobaczyłem tę samą co na hologramie obwisłą twarz, niezgrabne ciało, nieładne ciu- chy. Wtem uśmiechnęła się na widok Jardan i stała się zupeł- nie inną osobą. Miała najpiękniejszy uśmiech, jaki w życiu wi- działem. Jak słońce, zasłaniał sobą wszystko inne. - Philipo, wróciłaś. - Wtedy dostrzegła mnie; uśmiech zniknął. - A to... ten młody człowiek. Ten, którego Braedee przysłał, żeby mnie pilnował. Przyjaciel Jule. - Nawet jej głos miał nieco dziwne brzmienie: niemal drżący, melodyjny i zara- zem niepewny. Na wspomnienie Jule przybrał nieco cieplejszy ton. Wpatrywała się we mnie, choć starała się tego nie robić. - Ten telepata. Kiwnąłem głową, bo patrzyła teraz wprost na mnie. Jardan dała mi kuksańca w bok. - Tak, proszę pani. Lady. Jestem Kot. - Kot...? - powtórzyła z pytająco uniesionymi brwiami, cze- kając na dalszy ciąg. - Po prostu Kot. - Wzruszyłem ramionami, zerknąłem na Jardan. - Proszę pani. - Ach tak. - Uśmiechnęła się, ale tym razem uśmiech był fałszywy. Wiedziała, że powinna wyciągnąć do mnie dłoń w ge- ście pokoju, ale jakoś nie mogła się do tego zmusić. Jakbym przy dotknięciu mógł sypnąć iskrami albo jakby moja psycho była zaraźliwa. Sam wyciągnąłem do niej rękę, ale to był nie tyle gest po- koju, ile raczej wyzwanie. Podała mi swoją - silną i ciepłą. - Nigdy przedtem nie spotkałam... Hydranina. - Musiała to powiedzieć. - Pół Hydranina - odparłem bez złości - pół człowieka... - Większość ludzi nie widziała także nigdy mieszańca, bo zwykle woleliby raczej przejść pranie mózgu, niż mieć za syna kocio- okie dziwadło. Niegdyś ludzie cieszyli się na myśl, że nie są we wszechświecie sami. Ale te czasy należą już do odległej prze- szłości. Jej bezbarwne policzki trochę poczerwieniały. - Proszę mi wybaczyć, jeśli zachowuję się... niezręcznie i sztywno. To nic osobistego. Chodzi o to, że nie przywykłam do przebywania w towarzystwie telepaty. Musi minąć trochę cza- su... - Odsunęła się do tyłu, a ręce zwisły jej bezradnie po bo- kach. Życia pewnie by jej nie starczyło. Wzruszyłem więc tylko ramionami, próbując strząsnąć z nich niewidzialny ciężar, któ- ry coraz bardziej napierał mi na barki. Jardan odsunęła się ode mnie i podeszła bliżej Elnear. Za- częła jej szeptać coś, czego nie mógłbym dosłyszeć: mówiła jej, że bez narkotyków jestem okaleczony, że w tej chwili nie mogę ich odczytać. - Owszem, mogę - odezwałem się. - Okłamałem panią. Jej głowa obróciła się gwałtownie w moją stronę, w oczach zapłonęła zimna furia. Elnear położyła dłoń na jej ramieniu, delikatnie, lecz sta- nowczo. - Panuj nad sobą, Philipo - mruknęła. Potem popatrzyła na mnie tak, jakby oczekiwała wyjaśnień. - Centauri zatrudniło mnie, żebym pomógł panią chronić. Jardan ma rację - bez narkotyków nic nie mogę zrobić. Pomy- ślałem sobie, że im wcześniej wezmę się do roboty, tym lepiej. Jeśli nie potraficie sobie z tym radzić, to wasz problem - powie- działem, spoglądając na obie. - Ale gdyby to mnie ktoś próbo- wał zabić, cholernie bym się cieszył ze wszystkiego, co może mu choć trochę utrudnić zadanie. Proszę pani. - Równie dobrze mogę pozgrywać twardziela. Zawsze to lepsze niż świr. Elnear przytaknęła skinieniem głowy, ale wyraz ich twa- rzy wcale się nie zmienił. Obie przeszły teraz obok mnie. Rę- ka Elnear nadal spoczywała na ramieniu tamtej, jakby lady bała się, co może nastąpić, kiedy znajdziemy się tak blisko siebie. - Chodź, Philipo, niedługo będzie obiad. Muszę się prze- brać. Zaproszono mnie na zebranie rodzinne w Kryształowym Pałacu, a trudno mi znowu odmawiać. Czy dotrzymasz mi towa- rzystwa? -1 razem wyszły z pokoju, rozmawiając przyciszonymi głosami, jakby mnie tam wcale nie było. Zostałem na miejscu. Patrzyłem, jak ich sylwetki maleją, w miarę jak oddalają się korytarzem. Zostawiły mnie bez jed- nego słowa, jednego spojrzenia. Tylko że to ja byłem tym, któ- ry maleje, którego połyka duszna pustka tego niemego domu, więc kiedy wrócą z powrotem, już mnie tu nie będzie... (Ja też wcale się o to nie prosiłem!) Błyskawicznie okręciły się w miejscu, kiedy od tyłu dopa- dło je moje przesłanie; gapiły się na mnie z otwartymi ustami, z dłońmi przyciśniętymi do głów. Przez minutę żadna z nich na- wet nie drgnęła. Potem łady Elnear ruszyła korytarzem z po- wrotem w moją stronę. Jardan chwyciła ją za rękę, ale Elnear trzasnęła z siebie jej dłoń i szła dalej. Kiedy dotarła do drzwi, znów się zatrzymała. Wsparła się o drewnianą framugę i szeroki rękaw zsunął się aż do łokcia. Stała tak, nadal we mnie wpatrzona, z drugą ręką nadal przy- ciśniętą do czoła. - Proszę iść z nami - odezwała się w końcu. - Oczywiście, że powinien pan pójść z nami. Powinien pan poznać resztę ro- dziny. Jest pan przecież moim nowym sekretarzem... Przez dobrą chwilę nie mogłem uwierzyć, że naprawdę to słyszę, przez następną - nie mogłem się ruszyć. Kiedy znala- złem się obok niej, była tak samo zdumiona jak ja. Zaczęliśmy iść razem. Przed nami w korytarzu nie było nikogo. - Na jakich warunkach Braedee pana zatrudnił? - zapyta- ła, jakby wcale nie zauważyła, że Jardan już nie ma. Powiedzia- łem jej. - Na pana miejscu przepuściłabym ten kontrakt przez jakiś program doradztwa prawnego, zanimbym się na cokol- wiek zgodziła - oświadczyła z kamienną twarzą. - Ostrożności nigdy dość. - Wiem. - Pokiwałem głową. - Zrobię tak. - I uśmiechną- łem się. Ona również, leciutko, cały czas spoglądając przed siebie. 4 To naprawdę był Kryształowy Pałac. Wyglądał jak wyrzezany w lodzie, podświetlony od wewnątrz, ciągnął się wzdłuż brzegu rzeki, podziwiając własne odbicie. Ziemskie słońce osunęło się już za zachodnie góry i dolina posiniała zmierzchem, kiedy sta- nęliśmy u pałacowych schodów. Przypominał mi trochę budyn- ki konglomeratowych centrów, ale zbudowano go ze stali i szkła, a był chyba tak samo stary jak ten dom, w którym mieszkała Elnear. Sama powiedziała mi wcześniej, że prze- transportowano go tutaj z jakiegoś innego miejsca na Ziemi, jak większość budynków w dolinie... Wszystko, co w ciągu wie- ków stało się przedmiotem kaprysu jakiegoś taMinga, miało swoją cenę. Niektórzy ludzie kolekcjonowali antyki; taMingo- wie po prostu w nich żyli. Popatrzyłem w górę, kiedy wchodzi- liśmy do środka przez kolejne warstwy ukośnie padającego światła, i poczułem, że zmysły mam już doszczętnie przełado- wane. To ma być prywatny dom? To chyba jakiś sen, przecież nikt tak nie mieszka. Trzymałem się kilka kroków za lady Elnear, nie dlatego że tak mi kazała Jardan, ale ponieważ nie wiedziałem, co innego mógłbym tutaj zrobić - po prostu musiałem za kimś iść. Czułem się, jakbym przechodził przez pole minowe. Elnear miała na so- bie długą, workowatą tunikę i legginsy, a do tego całe sznury klejnotów. Nie wyglądała elegancko, ale przynajmniej bogato. Jardan szła obok niej - wiedziałem, że Elnear potrzebowała pół godziny, żeby namówić ją do wyjścia z pokoju, po tym, jak odezwałem się do nich w ich myślach. Elnear nawet nie wspo- mniała o moim postępku, nawet nie ostrzegła, żebym nie ważył się więcej tego robić. Traktowała mnie dokładnie tak, jakbym był jej nowym sekretarzem - wyjaśniała, podpowiadała, poka- zywała mi różne rzeczy, kiedy przemierzaliśmy dolinę. Nie ro- biła tego dlatego, że mnie polubiła - nie, robiła to, bo nie zno- siła nieprzyjemnych sytuacji. Znakomicie umiała kryć się z własnymi uczuciami. To stały element tych wszystkich gierek, które uprawia się w jej świecie. Tak naprawdę nie miała żadne- go wyboru, więc udawała, że wszystko jest w porządku. A bio- rąc pod uwagę, że i ja miałem niewielki wybór, byłem wdzięcz- ny za to, że jest tak dobrym graczem. Wnętrze Kryształowego Pałacu było niegdyś jedną wielką halą - zastanawiałem się, do czego mogła wtedy służyć. TaMin- gowie podzielili ją na piętra i pokoje, jak ogromny, szklany ul. Ściany, sufity, podłogi były przezroczyste, ale spolaryzowane, tak więc w każdej chwili można je było przyciemnić w rozma- ite wzory. - To pierwsza rezydencja rodziny, którą sprowadził tu Es- tevan taMing po powrocie na Ziemię. To on zapoczątkował Cen- tauri Transport i zrobił fortunę w*systemie Centaura. - Elnear nadal oprowadzała mnie po wszystkim jak przewodnik wy- cieczkę, wyczytując w moich oczach nieme pytania. - Mieszka tu teraz mój szwagier... Ojciec Jule. Przy tylu pokoleniach, któ- re wychowały się w jednym domu, człowiek ma czasami dość wciąż tych samych czterech ścian. - Odwróciła wzrok. Przez idealnie przejrzyste ściany widać było rzekę. - To dlaczego się nie przeprowadzić? - zapytałem i natych- miast poczułem się jak idiota. - Tradycja - odparła cicho. - To bardzo uparta rodzina. Niełatwo wypuszczają coś z rąk. Nic nie odpowiedziałem, myśląc o Jule. Zbliżaliśmy się do rozgorączkowanej zbitki umysłów, którą wyłapałem zaraz, kie- dy weszliśmy. Elnear uprzedziła mnie, że dziś będzie tu więcej taMingów niż zwykle, bo w Centauri odbywa się akurat kwar- talne zebranie zarządu. Latający robot-lokaj, który prowadził nas przez ten labirynt luster, nagle zniknął w jakichś drzwiach w ścianie zacienionej teraz na kolor perłowoszary. Lokaj zadzwonił, kiedy weszliśmy, a potem się oddalił. „Dziękuję" - rzuciła mu Elnear, mimo że był przecież maszyną. W sali znajdowało się już jakieś dwadzieścia, trzydzieści osób. Kiedy stanęliśmy w progu, wszystkie głowy odwróciły się w na- szą stronę. Poczułem, że Elnear spina się w środku jak ktoś, kto ma zaraz zanurkować w lodowatej wodzie. - Ciocia! Ciocia! - świergotliwy dziecięcy głos przebił się jak wiertło przez uprzejme mamrotanie głosów dorosłych, omawiających traktaty, głosowania i wymuszone fuzje. Między nogami tłumu przepchnęła się mała czarnowłosa dziewczynka i pędem pognała przez salę. Zderzyła się z Elnear jak sterowa- ny podczerwienią pocisk i piszcząc z radości zawisła na jej tu- nice. - Talitho - odezwała się Elnear z uśmiechem, który tak ją zmieniał, i pogłaskała czarne włosy, kiedy dziecko uniosło ku niej rozpromienioną twarz. - Jak się miewa moja najulubień- sza dziewczynka? - Mam nowe buty - odpowiedziała Talitha. - Widzisz? - Wy- stawiła stopkę, obutą w coś, co przypominało wielkiego, kosma- tego robaka w czerwonym kapeluszu. - Śliczne - odpowiedziała Elnear. -To jest to! Pokaż je Phi- lipie. Talitha obeszła ją, skacząc na jednej nodze, z drugą wciąż uniesioną wysoko, aż nagle zobaczyła mnie. Zamarła, wpatry- wała się we mnie przez chwilę, a potem ukryła twarz w tunice Elnear. Po chwili zobaczyłem jedno szare oko, później - drugie. - Talitho, to mój nowy sekretarz. - Elnear poklepała ją po ramieniu. - Nazywa się Kot. Przyjrzała mi się spod czarnej błyszczącej grzywki. - Mam dwa koty - odezwała się w końcu. - Nazywają się Pomyłka i Katastrofa. Mam cztery lata. - Podniosła w górę od- powiednią liczbę palców. - Fajne imiona - odpowiedziałem. Nagle znów przypo- mniała mi się Jule, zobaczyłem jej odbicie w twarzy Talithy, tak właśnie musiała wyglądać w jej wieku. Pewnie nigdy na- wet nie widziała Talithy. - Przypominasz mi twoją kuzynkę Ju- le. Zmarszczyła chmurnie nos. - Nie rozmawiamy o Jule - szepnęła i przycisnęła palec do ust. - Ona jest niedobra. Obejrzałem się na Elnear. - Nie, skarbie, nie jest niedobra - poprawiła ją delikatnie, wcale na mnie nie patrząc. - Była po prostu... nieszczęśliwa. Ale teraz jest jej już lepiej. - Daric mówi, że jest niedobra... - Talitha! - tym razem wołał jakiś chłopięcy głos. Podnio- słem wzrok i zobaczyłem, że właśnie ku nam idzie. Wyglądał na jakieś jedenaście lat, miał takie same czarne włosy i szare, lek- ko skośne oczy. - O, cześć, ciociu. - Stanął przy niej, a ona przygarnęła go do siebie wolną ręką. - Mama mówiła, że dzisiaj nie przyj- dziesz. Tak się nudziłem, że czułem się, jakbym wpadł do czar- nej dziury. Możemy dzisiaj spać u ciebie? Nie cierpię tego do- mu. - Jego głos przybrał smutny ton, kiedy obejrzał się na ko- goś przez ramię. - Zobaczymy - odparła Elnear. - Zapytam waszą matkę. - Twarz chłopca gwałtownie rozjaśnił uśmiech. Odwróciła go w moją stronę. - To jest Kot. Przywitaj się. - Naprawdę? - Zdumionym wzrokiem mierzył mnie od stóp do głów. - Naprawdę tak się nazywasz?! O rany, masz za- bójcze włosy! - Dokładnie to samo pomyślałam - mruknęła jadowicie Jardan. - Pokażesz mi, jak mam zrobić coś takiego ze swoimi? Ile masz lat? Jesteś kochankiem cioci? - Jiro...! - Dłoń Elnear pofrunęła w górę, jakby chciała przysłonić mu usta, zatrzepotała chwilę w powietrzu i opadła z powrotem. - Kot jest moim nowym sekretarzem. - Aha. - Wzruszył ramionami. - Musisz mi zrobić takie wło- sy - dodał, patrząc wprost na mnie - obiecałeś. Chodź, Talitho. Poszukajmy mamy. Chcesz dzisiaj spać u cioci, prawda? -1 po- wlókł za sobą jęczącą siostrę. - Powinnaś była natrzeć mu uszu - odezwała się Jardan, kiedy znalazł się bezpiecznie poza zasięgiem głosu. Elnear wygładziła strój. - No cóż, nie jest łatwo być tutaj młodym. Ani starym... - W końcu zerknęła na mnie, z niejakim onieśmieleniem. - Wła- śnie poznał pan najmłodszą generację budowniczych impe- rium taMingów. Równie dobrze może więc pan poznać całą resztę. Podążyłem za nią między przelewający się tłum, między ciała orbitujące wokół długiego stołu, zastawionego napojami i jadłem. Było ich zbyt wielu, zbyt byli do siebie podobni. Rodzi- ce i dzieci, ciocie i wujkowie, siostrzeńcy i siostrzenice, całe sześć generacji - ale nikt, nawet najstarsi z nich, nie wyglądał starzej od Elnear. Nawet ci, którzy nie wyglądali na taMingów, byli piękni i nosili doskonałe ubrania i klejnoty, od których krę- ciło mi się w głowie, mruczeli słowa, których nie rozumiałem, a myśleli o sprawach, o których wcale nie chciałem słuchać... Wszyscy jednak byli żywi, zbyt realni, myśleli, czuli... Nie tylko dookoła, ale i wewnątrz mnie - źli, szyderczy, spięci, znu- dzeni, kołtuńsko zadowoleni z siebie, pełni obaw. Zapomniałem już, jak to jest być cały czas otwartym - zapomniałem, jak się tym steruje. Czułem się tak, jakby nagle, po trzech latach od- osobnienia, wrzucono mnie w sam środek tłumu. Czułem, że za- raz puszczą mi nerwy. Kiedy nikt mi się nie przyglądał, sięgnąłem za ucho i ode- rwałem przylepkę, upuściłem ją na podłogę. Teraz musiałem już tylko wytrzymać jakoś do chwili, kiedy znów obudzą się na wpół uśpione centra nerwowe w moim mózgu, aż przypełznie z po- wrotem ten ból, to bezimienne cierpienie, aż moja psycho znów zwinie się niczym płód i stłamsi we mnie ogień zbyt wielu cu- dzych myśli... Szedłem dalej, jak oszołomiony głuchoniemy wlo- kłem się za Elnear, i zderzałem się z kolejnymi umysłami. Nikt zdawał się tego nie zauważać, nikogo to nie obchodziło, nawet jej. Podpierała się mną jak kulą - byłem tematem do krótkiej wymiany zdań z ludźmi, którym nie ma się nic do powiedzenia. Aż w końcu stanęliśmy twarzą w twarz z kolejnym taMin- giem, przystojnym mężczyzną w wieczorowym, przetykanym srebrem stroju, z rubinowym guzikiem wielkości ludzkiego oka. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat, a musiał ich mieć znacznie więcej - był to ojciec Jule. - Dżentelmen Charon taMing, Kocie - powiedziała Elnear. - A to jest mój nowy sekretarz... - Tak - przerwał jej ojciec Jule. Popatrzyłem na niego w zaskoczeniu. - Już o nim wiem. - I rzeczywiście: wiedział, kim naprawdę jestem. „Ten świr Jule". To on był szefem zarzą- du Centauri, tym, który kazał mnie zatrudnić. - Rób, co ci ka- żą i nic ponadto, a wszystko będzie dobrze, chłopcze - dodał z uśmiechem, który nie miał nic wspólnego ze słowami. Odwróciłem się, poczułem, jak pod luźnymi rękawami ma- rynarki dłonie zaciskają mi się w pięści. Gdzieś chyba znajdę stąd jakieś wyjście... - Zrozumiałeś mnie...? - Kiedy nie odpowiedziałem, coś musnęło mi ramię, dość mocno; pomyślałem, że to przypadek. Jego ręka. Ale to nie była prawdziwa ręka, tylko tak wyglądała pod przykrywką ze skórzanej rękawiczki. To była niemal czysta mechanika, a nie korzystał z niej tylko do uzyskiwania bezpo- średniego dostępu. Wzdrygnąłem się, bo uścisk sprawił mi ból. - Tak. Proszę pana. - Ciężko mi przyszło wydusić to z sie- bie. Potarłem ramię. - Jest pan dokładnie taki, jak pana opisa- ła. Proszę pana. - Kto? - Jego wzrok śmignął ku Elnear. - Jule. Jego oczy znów spoczęły na mnie. Tym razem nie spuściłem wzroku. Twarz mu pociemniała. Ale zaraz odwrócił się i odszedł bez słowa. - Nie próbuj z nim tych swoich gierek - rzuciła do mnie Jardan. - Przegrasz. - Jakich gierek? - Ze mną też ich nie próbuj - warknęła. Elnear tylko na mnie patrzyła, a jej myśli mówiły mi coś, czego nie chciałem słyszeć. Odwróciłem się i wpadłem na stół zastawiony wyszukany- mi potrawami, wylewając sobie na spodnie wino z kryształowe- go kieliszka. Zakląłem, ktoś się zmarszczył, ktoś inny roze- śmiał. Chciałem udać, że nic się nie stało, nic się nie dzieje, że tak naprawdę chciałem sobie wziąć coś do jedzenia. W życiu nie widziałem tyle jedzenia naraz, a żadna z tych potraw nie wyglądała znajomo. Sięgnąłem po coś na oślep. Za sobą usłyszałem mruknięcie Jardan: „Prosię". Ale ten stół, jak dla mnie, równie dobrze mógłby być zastawiony odpadkami, bo nagle widok i zapach te- go wszystkiego przyprawiły mnie o mdłości. Znów się wycofa- łem. Przynajmniej inni goście wyglądali tak, jakby też stracili zainteresowanie jedzeniem. Powiedziałem sobie: wkrótce bę- dzie po wszystkim... Lokaj znów zadzwonił. - Nareszcie! - mruknęła Elnear, jakby to było coś, na co naprawdę czekała. - Kolacja. Już otwarłem usta, ale zaraz je zamknąłem, bo wessał nas przemieszczający się tłum. Elnear zerknęła na mnie ciekawie. - Wyglądasz, jakbyś się spodziewał, że masz być daniem dnia - szepnęła. - Rozchmurz się. Trzeba przyznać, że jedzenie będzie naprawdę dobre. Wykrzywiłem się, mając w duchu nadzieję, że wygląda to na uśmiech. - Ciociu! - Wrócili Jiro i Talitha, wlokąc za sobą wysoką, czarnowłosą kobietę. Jule! O mały włos nie wykrzyknąłem tego na głos, w porę się powstrzymałem. To nie były myśli ani twarz Jule. Ta kobie- ta była jeszcze piękniejsza, tyle że reprezentowała ten wydeli- kacony i rozpieszczony typ urody, daleki od mocnej sylwetki Jule. Sprawiała wrażenie, jakby w życiu nawet nie przeszło jej przez myśl, że można cierpieć tak, jak cierpiała Jule. Ale mimo wszystko podobieństwo sprawiło, że poczułem ucisk w gardle. - Mama mówi, że możemy spać u ciebie! - wykrzykiwał triumfalnie Jiro. - Wszystko załatwione! Z tyłu zbliżył się cicho Charon taMing, ze wzrokiem utkwionym w plecach nowo przybyłej. Kąciki ust opadły mu lekko w wyrazie dezaprobaty. Kobieta wykonała szybki, ukradkowy ruch dłonią, jakby pytała o coś Elnear. W Starym Mieście też korzystaliśmy z mo- wy rąk, ale tego znaku nie znałem i nie potrafiłem odczytać. Elnear uśmiechnęła się do dzieci, na wpół czule, a na wpół z rozbawieniem. - Oczywiście - rzuciła półgłosem do czarnowłosej kobiety. - Wiesz, że jesteś u mnie zawsze mile widziana, Lazuli. - To moja matka - powiedziała znienacka Talitha, patrząc wprost na mnie, uwieszona u ramienia Lazuli. Nie mogąc od niej oderwać wzroku, ledwie zdołałem ski- nąć głową. - Będziemy mieli malutkiego braciszka! - zaśpiewała Tali- tha. - Będzie wyglądał tak jak ja. Bez zastanowienia zerknąłem na ciało Lazuli. Miała na so- bie bardzo obcisłą suknię, która połyskiwała jak księżycowy kamień, i wcale mi nie wyglądała na kogoś, kto wkrótce ma urodzić dziecko. Podążyła wzrokiem za moim spojrzeniem, potem uśmiech- nęła się. - Jest in vitro. Nikt już sobie nie zawraca głowy... Pospiesznie odwróciłem oczy. Zobaczyłem, że spoczywa na mnie coraz bardziej pochmurne spojrzenie Charona taMinga. Od niego też zaraz uciekłem, nie wiedząc już, czy bezpiecznie jest tu patrzeć na kogokolwiek. - Oczywiście, mam na myśli ciążę. - Śmiech Lazuli za- brzmiał jak muzyka, a ja nie mogłem na nią nie spojrzeć. - A nie seks - pospieszył z wyjaśnieniem Jiro. - Mama lu- bi seks. A ty? - Jiro! - szepnęła blednąc, kiedy spodziewałem się, że się zarumieni. - Co ja mam z tobą zrobić...? - Załatwić mu dziewczynę - mruknąłem pod nosem, a Jar- dan szarpnięciem odciągnęła mnie od nich, jakbym roznosił coś zakaźnego. Kiedy się obejrzałem, zobaczyłem, jak Charon taMing ści- ska tą swoją ręką ramię chłopca. Jiro przygryzł wargę, ale na- wet nie pisnął. Odwróciłem wzrok. Ktoś się nam przyglądał, z ustami wykrzywionymi w pół- uśmiechu. Brat Jule, Daric. Właśnie wszedł. Wśród tłumu kolo- rowych wieczorowych kreacji on jeden wciąż miał na sobie nudny strój biznesmena. Był z nim ktoś jeszcze, kobieta - jego kobieta, jak mogłem sądzić ze sposobu, w jaki ją do siebie przy- ciskał. Kiedy na nią spojrzałem, nie mogłem oderwać wzroku. Kiedy jego strój sprawiał, że wszyscy dookoła wyglądali jak ju- trzejszy poranek, jej ubiór czynił z nich żałosne wczoraj. Była egzotykiem: kazała sobie zrobić z ciałem takie rzeczy, żeby ludzie, którzy na nią patrzą, widzieli coś zupełnie nowego. Miała srebrną, połyskująca w świetle skórę. Nad oczyma kolo- ru miedzi wznosiła się wzburzona fala srebrzystobiałych wło- sów, które rozlewały się dalej po plecach. Nawet paznokcie błyszczały srebrem. Miała na sobie holo, abstrakcyjne koloro- we kształty, przepływające dookoła, niemal ukazujące zbyt wiele tego, co było pod spodem, ale nigdy do końca. Poruszała się wśród wybuchów swobodnego śmiechu, jakby grała właśnie dla wszystkich tych ludzi, jakby to, że wymieniali o niej ciche uwagi, czerwienili się, klęli, plotkowali o niej gestami rąk, sta- nowiło treść jej życia. Zacząłem się zastanawiać, co ona tu w ogóle robi, i to z typem takim jak on. - Jezu, ależ z niej niezła... - wyrwało mi się, i to chyba dość głośno, bo lady Elnear obróciła się i zmierzyła mnie wzrokiem. Poczułem, jak sprężyna wewnętrznego napięcia zaciska się jeszcze ciaśniej; nagle uświadomiłem sobie, że nawet na se- kundę nie wolno mi się wśród tych ludzi zapomnieć. - Ma na imię Argentynę - mruknęła Elnear, bo od razu wiedziała, kogo mogę mieć na myśli. -Towarzyszka Darica. Pra- cuje w rozrywce - jeśli się nie mylę, jest symbiolistką. - Nawet w jej głosie usłyszałem więcej fascynacji niż dezaprobaty. Oderwałem wreszcie wzrok od Argentynę i przeniosłem go na Darica. Wciąż jeszcze się nam przyglądał, z tym swoim pół- uśmieszkiem na ustach badał nasze reakcje. Kiedy spojrzał na mnie, uniósł brwi. Spuściłem oczy i popatrzyłem w inną stronę. Zanim zdążyłem zadać kilka kolejnych głupawych pytań, już ich nie było, a przede mną znalazł się teraz stół. Usiadłem. Z lewego boku miałem Jardan, z prawego Elnear. Na talerzu, pod przezroczystą pokrywką parowała już jakaś potrawa, a do- okoła niej, jak krążące wokół słońca planety, na talerzykach le- żał chleb, owoce i serki tofu. Sięgnąłem w stronę czegoś, co wy- dało mi się znajome. - Zostaw! - syknęła Jardan. Cofnąłem rękę. Dookoła nikt nie jadł. Wszyscy patrzyli w stronę głównego miejsca, na którym siedział najstarszy czyn- ny zawodowo członek rodziny, dżentelmen Teodor. Nie wyglą- dał na więcej niż pięćdziesiąt lat, w istocie miał cztery razy więcej. Można było to odgadnąć, widząc powolność jego ru- chów. Mogli cofnąć komórkowe zegary biologiczne swoich ciał, ale czasu nie da się oszukiwać w nieskończoność. Przynajmniej na razie. Teodor wykonał dłońmi jakiś rytualny gest, na który wszyscy dookoła odpowiedzieli podobnym. Potem wreszcie się- gnął po jedzenie, a za nim wszyscy inni. Zerwałem ze swego talerza zaparowaną pokrywkę. Szarp- nąłem się do tyłu, a krzesło, na którym siedziałem, zazgrzytało przeraźliwie o podłogę. Na talerzu leżało coś zdechłego. Zmato- wiałe srebrne oko spoglądało na mnie z posłania z różnokoloro- wych kawałków błyszczących od sosu. Sam sos wyglądał, jakby były w nim szczurze bobki. - Co się z tobą dzieje? - mruknęła Jardan. - To jest martwe. - Zajrzałem do jej talerza. I na nim zoba- czyłem coś zdechłego. - Wnioskuję, że wolałbyś pożreć to żywcem. - Jej głos ocie- kał jadem. Wzięła jeden z tuzina leżących przy niej sztućców i wydziobała kawałek mięsa. Włożyła go do ust i zaczęła żuć. - Nigdy nie jadłeś prawdziwej ryby? - głos Elnear sprawił, że odwróciłem się teraz do niej. - Jadłem - odparłem, lekko nachmurzony. To nie było to samo. - To znaczy: prawdziwej, wyhodowanej ryby. - Kiwnęła głową w stronę własnego talerza. - Smakuje o wiele lepiej niż klonowane. Spróbuj. Popatrzyłem na rybę, potem na sztućce rozłożone między talerzami jak narzędzia do wiwisekcji. Nie było wśród nich pa- łeczek, więc sięgnąłem po jakiś widelec. - Nie! - skarciła mnie Jardan. - Zacznij od zewnętrznej strony. - Wskazała mi zupełnie inny widelec. Upuściłem ten, który miałem w ręku. Upadł z brzękiem na talerz. Podniosłem drugi i wbiłem w rybę w pobliżu ogona. Od- gryzłem kawałek, starając się nie zwymiotować. Elnear miała rację: jedzenie było niewiarygodnie smacz- ne. Popatrzyłem na nią, chcąc jej to powiedzieć, ale już była za- jęta rozmową z kimś innym. Zająłem się więc ponownie jedze- niem. Kiedy podniosłem do ust rybi łeb, Jardan wytrąciła mi go z ręki. Zorientowałem się wtedy, że wiele osób otwarcie się na mnie gapi... oraz że mój umysł zamarł sobie cichutko, kiedy ja- dłem, a ja nic nie zauważyłem. Brat Jule siedział prawie na- przeciw mnie, nadal z tym swoim półuśmiechem przylepionym do ust. Był młodszy od Jule, a to znaczyło, że nie może być wie- le starszy ode mnie; ale jakoś sprawiał wrażenie dwa razy star- szego, niż był - albo o połowę młodszego. Miał te same czarne jak noc włosy, te same oczy... ale gdybym nie wiedział na pew- no, że to jej brat, patrząc na niego, sam nigdy bym na to nie wpadł. Odwróciłem od niego wzrok, czując, że się rumienię. Obok niego siedziała Argentynę, śmiała się, kiedy całował ją po szyi i szeptał coś do ucha, pewnie na mój temat. Kiedy dostrzegła, że się na nią gapię, puściła do mnie oko. Od niej też uciekłem wzrokiem; zaczynałem żałować, że żyję. Próbując zignorować spojrzenia tej dwójki, a także wszystkich dookoła, sięgnąłem po karafkę, żeby napełnić sobie kieliszek. I właśnie wtedy to się stało. Kiedy chwyciłem za karafkę, razem ze mną chwyciło za nią coś niewidzialnego, próbując wy- rwać mi ją z rąk. Mój mózg zareagował instynktownie i zacisną- łem chwyt, zanim zdążyła się wylać choć jedna kropla. Powo- lutku pociągnąłem karafkę w swoją stronę, obserwując rękę przez każdy milimetr tej drogi. Wolną dłoń zacisnąłem mocno na kieliszku, potem go napełniłem i odstawiłem karafkę na miejsce. Podniosłem do ust kryształowe szkło - i znów to samo. Kieliszek szarpnął się, a razem z nim moja ręka. Zatkało mnie, niemal złamałem na pół delikatną nóżkę, a na marynarkę pole- ciało mi kilka kropel przezroczystej czerwieni. Trzema łykami opróżniłem kieliszek i odstawiłem go na stół. A potem siedzia- łem bez ruchu, ukrywszy zwinięte w pięści dłonie pod stołem. Ktoś użył przeciwko mnie swojej psycho... Ktoś tu, na tej sali. Oczyma prześledziłem każdą twarz po kolei, ale wszystkie były takie same, jak maski, z których nic nie potrafiłem wyczy- tać. Zakląłem pod nosem. Wyrzuciłem tę przylepkę, bo myśla- łem, że tu będzie bezpiecznie, że tu Elnear nie musi na nikogo uważać... A wychodziło na to, że powinienem się raczej mar- twić o własną skórę. Ci ludzie to na pozór kolekcja ekscentry- ków o klonowanych twarzach, ale w rzeczywistości siedzą tu ze mną przy stole najpotężniejsze i najbardziej bezwzględne figu- ry w całej Federacji. To właśnie oni stanowią Centauri Trans- port - a teraz i ja byłem ich własnością. To właśnie sam szczyt piramidy, która przygniata mnie przez całe życie... a jeśli kie- dykolwiek jeszcze o tym zapomnę, może to być ostatni błąd w moim życiu. Bo jeden z nich jest także psychotronikiem. Wydało mi się to zgoła nieprawdopodobne. Jak tu się mógł uchować psychotronik, i to nie budząc niczyich podejrzeń? Ju- le przecież wygnała z tego domu i omal nie pozbawiła zdro- wych zmysłów nie wyćwiczona psycho, z którą się urodziła. Na- wet sama mi mówiła, że nie ma tu jej podobnych, że nikt w ca- łej rodzinie nie miał pojęcia, jak mogło jej się coś takiego przy- darzyć. Ale wydarzenie sprzed chwili to nie był wypadek ani wybryk wyobraźni. I bez tego stale wychodziłem na idiotę, na- wet bez żadnych szczególnych starań. Ale komuś było tego wi- docznie za mało. Chciał, żeby nowy doszczętnie się skompromi- tował. Nawet bym się nie zorientował, że to nie moja kolejna idiotyczna wpadka... Tylko że ja nie byłem zwykłą martwą pał- ką. Ten ktoś z chorobliwym poczuciem humoru musi się teraz mocno zastanawiać, dlaczego tym razem kawał się nie udał. Po- patrzyłem na Elnear. Odwzajemniła moje spojrzenie, w wyblakłych niebieskich oczach widać było poruszenie. - Czy chciał mi pan coś powiedzieć? - Przejechałem wzro- kiem po stole, potem znów powróciłem do niej. - Eee... czy mogę sobie wziąć pani bułeczkę? Proszę pani. Podała mi ją bez komentarza i znów się odwróciła. Nie powiedziała mi jednak, że przed nami jeszcze trzy na- stępne dania. Grzebałem w kolejnych talerzach, żeby nie sprawiać jesz- cze gorszego wrażenia. Nic więcej się nie wydarzyło. Po jakimś czasie, który wydał mi się wiecznością, ludzie dookoła mnie za- częli podnosić się z krzeseł. Kiedy sam odszedłem od stołu, na- gle zjawił się przede mną Daric, brat Jule, tak blisko, że niemal na niego wpadłem. Nie wpadłem, ale wiele wysiłku kosztowało mnie, żeby nie wyglądało na to, że próbowałem. Obok niego stanęła zaraz Argentynę, połyskując jak miraż. - A więc to jest twój nowy sekretarz, Elnear. - Wyraźnie mu nie imponowałem. - Skąd go wytrzasnęłaś? - Znam pańską siostrę - odparłem. - Wielu facetów znało moją siostrę. Nie jest to raczej ten rodzaj doświadczenia, jakiego na ogół wymagasz, prawda, El- near? - Wygłosił to tak beznamiętnym tonem, że dopiero po chwili dotarto do mnie właściwe znaczenie tych słów. Zanim zdołałem cokolwiek zrobić i zanim musiała interwe- niować Elnear, Jardan szybko wtrąciła: - Wybrał go twój ojciec. Ze względów bezpieczeństwa. - Naprawdę? - Popatrzył na mnie znowu, i tym razem z ka- miennym wyrazem twarzy. - A jakież to istotne wyposażenie lub talent uprawnia cię do pełnienia tak odpowiedzialnych obowiązków? Przeleciało mi przez myśl, żeby kopnąć go w jaja. Zamiast tego jednak ująłem go za łokieć i odnalazłem palcami nerw. Przycisnąłem mocno. - Stosuję brzydkie sztuczki - odparłem. Zachłysnął się i pobladł. Otwarł usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Argentynę przyglądała nam się z wyrazem twarzy, którego nie potrafiłem określić. Wszyscy dookoła wstrzymali oddech, łącznie ze mną, kiedy tylko uświadomiłem sobie, co zrobiłem: zadałem ból jednemu z taMingów. Ale wtedy czerwoną falą na policzki Darica powrócił kolor. - Niezłe... - szepnął, potrząsając ręką. -To było doskonałe. -W oczach miał coś tak dziwnego, iż prawie uwierzyłem, że mó- wi serio. Zaczął się oddalać, ale po chwili jeszcze raz odwrócił się do nas. - Jesteś pierwszą interesującą osobą, jaką kiedykol- wiek przyprowadziła do tego domu Elnear. - Zasalutował mi drwiąco. I odszedł, prowadząc za sobą Argentynę, z dziwną fan- faronadą, zupełnie nie licującą ze strojem, który miał na sobie. Obejrzałem się na Elnear i Jardan, czując ucisk w żołądku. - Na dziewięć miliardów imion Boga, co ty właściwie wy- prawiasz... - zaczęła swoje Jardan. Elnear uciszyła ją, podnosząc rękę. - To, co do niego należy - odparła, a w jej głosie zadźwię- czało zaskoczenie. Wtem u jej boku pojawił się Jiro. Za nim szła Lazuli, wy- glądała na wyczerpaną. Na ręku niosła Talithę, która zasnęła chyba po drugim daniu. Zaczęliśmy sunąć w stronę wyjścia przez tłum taMingów, rozsypujących się i przegrupowujących jak gwiezdna eksplozja. Kiedy szliśmy, Elnear nagle się po- tknęła. Upadłaby, gdybym nie znajdował się za nią, bliżej niż należało, dzięki czemu mogłem ją w porę podtrzymać. Podzię- kowaia mi, bardziej z zakłopotaniem niż z wdzięcznością - nic się nie stało. Tylko że ja jakoś nie mogłem dostrzec nic, o co mogłaby się w tym miejscu potknąć. Kiedy w końcu dotarliśmy do jej dworku, poszedłem pro- sto do swojego pokoju i przyłożyłem sobie drugą przylepkę. Za- nim zaczęła działać, zorientowałem się, że w całym domu je- stem ostatnią osobą, która jeszcze nie śpi... i że prawdopodob- nie tej nocy nie uda mi się zasnąć. Czułem się tak, jakby mój organizm nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje, która jest go- dzina, jaki rok. Mój umysł krążył w kółko jak szczur w klatce, wciąż od nowa obracając w myślach wszystko, co widział przez ostatnie półtora dnia, wszystkie dane, jakimi nakarmił go Brae- dee, każdy przypadkowy strzępek czyjegoś snu, który zdołał wyssać z otaczających mnie pokoi. A mimo to nawet najmniej- sza jego część nie potrafiła zapomnieć o tym, że leżę w ciszy i pustce pokoju ogromnego jak dom, sam w łóżku, które pomie- ściłoby czterech, że gapię się w ciemność oczyma obcego... że czuję się tutaj krańcowo zagubiony, boję się czegokolwiek do- tknąć, cokolwiek zjeść, nawet cokolwiek powiedzieć, bo wszyst- ko, co wiem, tutaj nie pasuje... Podciągnąłem kolana pod brodę, naciągnąłem na głowę kołdrę, żeby chronić się przed ciemnością tego świata, która nic nie miała wspólnego z ciemnością świata, jaki znam, i leża- łem tak, drżąc. Po długim czasie jakoś się pozbierałem - rozciągnąłem zwi- nięte w węzły mięśnie, odsunąłem kołdrę. Wstałem i posze- dłem się wysikać, potem zjadłem jakiś owoc, który wepchną- łem sobie na odchodnym do kieszeni. Stanąłem przed prze- szklonymi drzwiami wychodzącymi na wąski balkon. Widać by- ło gwiazdy, całymi milionami tłoczyły się na nocnym niebie - na tej martwej nicości, która była o tyle większa, potężniejsza i trwalsza od każdej z nich. Nagle rozpoznałem wśród nich gwiazdozbiór Oriona - roz- poznałem go we wspomnieniu skradzionym Jule. Dla mnie nie- bo wyglądało zupełnie obco. Podobnie jak wszystkie nocne nie- ba, jakie widywałem, nawet w Quarro. Dorastając w żywcem pogrzebanym Starym Mieście, nigdy nie widywałem gwiazd. Kiedy tak stałem, zdałem sobie nagle sprawę, że już nie ja jeden nie śpię w tym domu. Wychwyciłem płomyczek czyichś myśli także wędrujący po tym samym nocnym niebie, niewi- dzialny dla moich oczu, lecz nie dla umysłu, przyglądał się tym samym gwiazdom, tej samej czarnej otchłani między nimi... I tak jak ja myślał, że nikt inny przedtem tak ich nie oglądał. Pozwoliłem sobie zapuścić się nieco głębiej w to pasemko nie strzeżonej myśli: wątpliwości i tęsknoty, nienazwane lęki, wspomnienia o śmierci, stracie, pustce... w końcu smutek tak głęboki, że kiedy doń dotarłem, musiałem przerwać kontakt, bo stał się zbyt bolesny. Był to umysł, który już raz spotkałem i w którym nigdy bym się nie spodziewał znaleźć tego, co wła- śnie znalazłem. To była lady Elnear. Opuściłem wzrok na własne dłonie, zaciśnięte na balustra- dzie. W księżycowym świetle na kłykciach bielały blizny po dawnych walkach. Przypomniało mi się, że jeszcze zanim ją po- znałem, założyłem, że lady Elnear ma wszystko, czego można by sobie zażyczyć: pieniądze, władzę, rodzinę. Ale czuła się za- gubiona, bezradna, złapana w pułapkę przez wir spraw, których nie była w stanie kontrolować - otoczona wrogami i obcymi so- bie ludźmi. Nigdy bym nie przypuszczał, że ktoś taki jak ona, kto mieszka w takim miejscu, może czuć tego rodzaju bezrad- ność - bezradność tak całkowitą jak moja. Puściłem balustra- dę, opuściłem ręce swobodnie... jeszcze raz dotknąłem jej my- śli, leciutko, tylko żeby utrzymać ten kontakt, nie tak, żeby pchać się do środka. Poczekałem, aż w końcu odsunie się od okna, przejdzie w milczeniu w stronę łóżka, nadal przeświadczona, że jest zu- pełnie sama. Bolesna świadomość życia znów się skurczyła, na powrót stała się znośna dzięki wszechogarniającej obecności nocy, tak że wreszcie mogła spróbować zasnąć. Sam także wróciłem do łóżka, położyłem się i wreszcie za- snąłem. 5 Jakieś trzy sekundy po wschodzie słońca ktoś wpadł w moje sny z hukiem jak piorun. - Jeszcze śpisz?! - to Jiro taMing. Jego głos załamał się na- gle i podskoczył o oktawę w samym środku zdania. - Już nie. - W parszywym nastroju oderwałem twarz od po- duszki. - Czego chcesz? - Chcę, żebyś mi zrobił takie włosy. I to, co zrobiłeś Darico- wi, to była dopiero zagrywka, też bym tak chciał. Dlaczego nie masz piżamy? - Jeezu. - Głowa opadła mi z powrotem na poduszkę. - Je- stem zmęczony. Szarpnął mnie za ramię. - Pracujesz dla Centauri, więc masz słuchać moich rozka- zów. Usiadłem tak szybko, że nie miał czasu drgnąć. Moja dłoń zacisnęła się na jego łokciu. - Chcesz wiedzieć, co zrobiłem Daricowi? Aż rozdziawił usta, a próbując się wyrwać, o mało się nie przewrócił. Puściłem go i odepchnąłem. Niezdarnie pobiegł do otwartych drzwi, w głowie miał mie- szankę głupawego podziwu i przerażenia. Drzwi się za nim za- trzasnęły. Położyłem się z powrotem i próbowałem zasnąć. Ale teraz, kiedy sobie przypomniałem, gdzie jestem i po co, adrenalina natychmiast zaczęła buszować mi po żyłach. W końcu znów się podniosłem i powlokłem do łazienki. Długo stałem pod odświe- żaczem, czując, jak igiełki wody kłują mi skórę aż do odrętwie- nia, jak rozluźniają mi mięśnie i mózg. Kiedy stamtąd wychodziłem, zatrzymałem się, żeby spoj- rzeć w lustro. Moje włosy nadal wyglądały tak samo, sterczały na głowie jak miękkie palce, mimo minionej nocy. Pomacałem je; niezła robota. Zastanawiałem się, czy nie będę musiał ogo- lić głowy, chcąc się tego pozbyć. Wróciłem do pokoju, wciąż jeszcze trochę oszołomiony. Przebierałem w ciuchach, które ze sobą przywiozłem, cierpnąc na sam ich widok, na widok tych znaków i tego, z czym mi się kojarzą. - Skąd masz te blizny na plecach? Jesteś najemnikiem? Byłeś na wojnie? Podniosłem głowę. W drzwiach znów stał Jiro i gapił się na mnie. - Nie. Tak... w pewnym sensie. - Złapałem pierwszą z brze- gu koszulę i wciągnąłem szybko przez głowę. - Chciałbym być taki jak ty - powiedział z rozmarzeniem w oczach. - Nie chciałbyś. - Głupi mały gnojek. - Czy to tatuaż? -Tak. - Dlaczego masz na tyłku wytatuowane logo Draco? Popatrzyłem na niebieską jaszczurkę pnącą się w górę po moim biodrze, na holograficzny kołnierz z piór albo płomieni przy jej szyi. Nigdy nie mogłem dojrzeć draństwa wystarczają- co dobrze, żeby stwierdzić na pewno, czy to są pióra, czy pło- mienie. - To nie jest logo Draco. - A właśnie że jest, smok i wybuchające słońce... - To tylko jaszczurka. - Zobaczyłem na stosie ubrań tubkę z żelem, którą dał mi Braedee. Podniosłem ją i rzuciłem w jego stronę. - Masz. Nałóż to sobie na włosy i poczekaj, aż zastygnie. - Miałem nadzieję, że w ten sposób się go pozbędę, jednak on wszedł do pokoju i usadowił się przed lustrem w łazience, jak- by był u siebie. Ubrałem się najszybciej, jak potrafiłem. - Ej, to wcale nie działa...! - Kiedy zbierałem się do wyj- ścia, Jiro wytknął głowę z łazienki. Przystanąłem i spojrzałem na niego. Długie do ramion wło- sy stały przez chwilę na sztorc, a potem opadły mu po obu stro- nach twarzy jak czarne zasłony. Przygryzłem wargę, żeby nie parsknąć śmiechem. - Masz za długie włosy. Zezując w moją stronę, znów popchnął je do góry, trochę w tył. - No to co mam robić? - Zetnij. - Wzruszyłem ramionami i wyszedłem z pokoju. Wszyscy inni jeszcze spali, nawet służba. Poszedłem na dół, stąpając najdelikatniej, jak umiałem; z ulgą czułem, że je- stem sam. Wędrowałem tak, póki nie natrafiłem na kuchnię, ogromną jak magazyn. No, ale przynajmniej czystszą. Chodzi- łem od lady do lady, nerwowy, ale głodny, badałem domowe systemy, dopóki z części gorących i zimnych nie wydostałem wszystkiego, czego mi potrzeba. Po drugiej stronie pomieszcze- nia zauważyłem drzwi prowadzące na nieduże podwórko. Wy- szedłem na dwór i przysiadłem na drewnianej ławce, siorbiąc czarną kawę i słuchając śpiewu ptaków; czekałem na wschód słońca albo na jakieś wydarzenie. - Jestem głodna. - Za słowami wyczułem jasny, splątany kłębek dziecięcych myśli; podniosłem wzrok i zobaczyłem Tali- thę, która nadchodziła, powłócząc obutymi w żuki nogami i wlokąc za sobą koc. - Poproś mamę - odpowiedziałem, bo prędzej skonam, niż będę robił za służącego każdemu taMingowi, który tylko na mnie spojrzy. - Mama śpi. - Stanęła na wprost mnie, przyciskając koc do twarzy. - Poproś brata, on nie śpi. - To Jiro mnie obudził. - Mnie też - westchnąłem. - Powiedział, że wczoraj nie dostałam deseru... - Szare oczy nieoczekiwanie wypełniły się łzami. - Powiedział, że nie dostałam deseru, bo jestem niegrzeczna, bo zasnęłam przy sto- le. On zjadł mi cały deser. Wstałem, kiedy w myśli wtoczyła mi się wilgotna fala jej żałości. - Twój brat to karaluch. Trzymaj. - Sięgnąwszy do kiesze- ni, wyjąłem stamtąd wszystkie słodycze i orzechy, które wczo- raj wieczorem wyniosłem z przyjęcia. - Schowałem wczoraj de- ser dla ciebie. Ale najpierw zjedz to. - Wskazałem jej pozosta- łości mojego śniadania. Popatrzyła na mnie szeroko otwartymi ze zdumienia oczy- ma. Wgramoliła się na ławkę i zaczęła jeść, nadal we mnie wpa- trzona. - Będziesz moim specjalnym przyjacielem, dobra? - Dobra. - Uśmiechnąłem się i dotknąłem jej włosów. Pew- nie mówi to wszystkim, ale co tam. Chciałem to słyszeć, było miłe. Wróciłem do kuchni i zacząłem szykować sobie jeszcze jedno śniadanie. Znienacka od tyłu dopadło mnie czyjeś zaskoczenie, tak ostre, że prawie przechodziło w gniew. Obróciłem się i po dru- giej stronie kuchni zobaczyłem lady Elnear. Nie spodziewała się zastać tu kogoś o tej porze, a już zwłaszcza mnie. Poczułem, że na jej widok sam przybieram minę winowaj- cy, jakby zamiast na przygotowywaniu posiłku zastała mnie na kradzieży jedzenia. Zmusiłem się, żeby spojrzeć jej w oczy, że- by pamiętać, że przynajmniej mam prawo coś zjeść. - Wcześnie pan wstał, panie Kocie - odezwała się. Nie na- pawało jej to radością. - Pani także - odparłem, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. - Proszę pani. - Zawsze wcześnie wstaję. -Weszła do kuchni i zaczęła za- mawiać herbatę. - Cenię sobie tę chwilę samotności, zanim wszyscy inni wstaną, żeby mi przeszkadzać. - Stała do mnie plecami, ale wyraźnie i ostro czułem każde jej słowo. - Czy za- wsze wstaje pan tak wcześnie? - Nie, proszę pani - odpowiedziałem. - Lubię noc. To stare przyzwyczajenie. - Na kontuar przede mną wjechał mój drugi zestaw śniadaniowy. Wziąłem go, zanim odważyłem się znów na nią spojrzeć. Czułem, że patrzy na mnie pytająco. - Nie zamie- rzałem tak wcześnie wstawać. Nie mogłem spać. Chyba wciąż jeszcze odczuwam zmianę czasu. Nie sądziłem też, że zastanę tu panią tak wcześnie. - Tak? A dlaczego? - Wczoraj w nocy, kiedy nie mogłem spać, a pani... - urwa- łem, ale za późno, bo już się zorientowała, o czym mówię. Jej twarz zrobiła się zupełnie pusta, ale umysł zwinął się ze wsty- du tak, jakbym zobaczył ją nagą. Odstawiłem śniadanie z powrotem. - Chyba jednak wrócę do łóżka. Szarpnęła mną dzika frustracja, bo zdałem sobie sprawę, że zniszczyłem doszczętnie jakiekolwiek zaczątki zaufania, ja- kie mogły narodzić się między nami wczorajszego wieczoru. Nie patrząc na nią, skierowałem się w stronę drzwi. - Proszę, żeby był pan gotów za trzy godziny, pojedziemy do miasta. Wybieram się dzisiaj do Brygady - rzuciła zimnym, zrezygnowanym głosem. - Powiedziano mi, że ma mi pan towa- rzyszyć. - Tak, proszę pani. - Kiwnąłem głową, nie patrząc na nią, chciałem jedynie stąd wyjść. Kiedy wracałem korytarzem do siebie, dotarł do mnie głos Talithy: - Patrz, ciociu! Deser! Kiedy nadszedł czas, zszedłem na dół. Lady i Jardan stały ramię w ramię przy wejściu. Wyglądały, jakby oczekiwały wro- ga. Albo mnie. Poczułem, jak brwi marszczą mi się gniewnie. Tym razem mód był większy i wygodniejszy - i znacznie bardziej bezpieczny - niż jakikolwiek mód, jakim zdarzyło mi się lecieć. Zawiózł nas z powrotem na wybrzeże. Po chwili na horyzoncie N'yuk zaczai nabierać coraz bardziej realnych kształtów, górował ponad aglomeracjami - wzniesiony ludzką ręką łańcuch szczytów i dolin, jedna solidna bryła wtopiona w szkielety niezliczonych starych wież korporacji, które przy- cupnęły na skalnej opoce wyspy między dwiema rzekami. Rze- ki te były poprzecinane niezliczonymi łukowatymi przyporami różnorodnych konstrukcji. W końcu połknęła nas ta matowo połyskująca masa, we- szliśmy wąską szczeliną prosto w jej system nerwowy. Z parkin- gu polecieliśmy dalej czymś w rodzaju wahadłowca. Razem z nim wessało nas przez długie przezroczyste rury w kierunku, który podała mu Elnear. Sunęliśmy ślizgiem, zwalnialiśmy, zmienialiśmy tor jazdy, kierowani przez jakiegoś niewidzialne- go mistrza planowania, który przetasowywał śmigające dooko- ła pojazdy jak żongler pracujący z szybkością światła. Tu i ów- dzie mignęły mi wystawy sklepowe, biura, restauracje. Ludzie robili dosłownie wszystko, tutaj spędzali całe swoje życie, wszyscy wciągnięci w grawitacyjną studnię centrum rządowe- go, o którym wielu chciało sądzić, że jest równie anachronicz- ne co ludzki wyrostek robaczkowy. A gdzieś zupełnie indziej, w ukrytym sercu miasta, znajdo- wał się mózg, dzięki któremu to wszystko działało: centrum łączności i przechowywania danych, które było jedną z najja- śniejszych gwiazd w tym niewidzialnym wszechświecie zwa- nym Federacyjną Siecią. Jeden idealny kryształ tellazjum, nie większy od mego kciuka, zdolny był przechować cały ten ogrom informacji i dokonywać wszystkich tych niewyobrażalnych operacji, dzięki którym systemy miejskie nie załamywały się pod naporem danych. Potrzeba było ledwie kilku tysięcy wię- cej, żeby obliczyć skoki nadprzestrzenne dla większości stat- ków opuszczających główny port. Dzięki tellazjum wszelkie niezbędne obliczenia komputerowe stały się łatwe i tanie... I jak długo FKT trzyma na nim łapę, Rada nigdy nie utraci wła- dzy nad Federacją. W końcu wkroczyliśmy w obręb kompleksu budynków rzą- dowych. Błękitne logo powoli obracającej się Ziemi, do które- go Federalna Komisja Transportu dodała parę skrzydeł i uzna- ła za własne, przyglądało mi się z ekranów i ścian, kiedy nasz po jazd-wahadłowiec wyhamowywał i w końcu przystanął. Wy- siedliśmy obok stanowiska straży - żelaznej pięści ukrytej pod aksamitną rękawiczką. Lady Elnear i Jardan czekały cierpli- wie, podczas gdy sprawdzano mi dane z bransoletki, potem ca- łego skanowano, zdejmowano odciski palców i odbitkę siatków- kową, obholofotografowano, sprawdzono kartotekę i zarejestro- wano. FKT nie życzyła sobie najmniejszego ryzyka - nie mogli sobie na to pozwolić. Stopień zagrożenia członków Rady przy tak ogromnym zagęszczeniu aglomeracji wystarczyłby, żeby wpędzić w nianię prześladowczą granitowy blok - a FKT wyka- zywała co najmniej tyle wyobraźni. Ciężko było sobie wyobra- zić, by choć mysz mogła się tu przemknąć nie zauważona, przy tej liczbie wzajemnie na siebie zachodzących warstw zabezpie- czających, jakimi na pewno otoczono zewsząd to miejsce - jak skorupą. Cieszyłem się, że mam rekomendacje, których udzie- liło mi FKT po tamtej sprawie, i że umieszczono je w moich ak- tach, gdzie każdy mógł do nich zajrzeć... i że wykreślono z nich moją kryminalną przeszłość. Teraz, kiedy miałem już branso- letkę danych, przestałem być nie osobą - dla Sieci Federacyj- nej stałem się rzeczywisty. A kiedy przestaje się być niewi- dzialnym, pojawia się ten problem, że zbyt często trzeba się po- kazywać nagim. Kiedy okazało się wreszcie, że jestem tak czysty, jak tego wymagają tutejsze rejestry ochrony, i zostałem na zawsze wpi- sany w ich system, pozwolono nam wrócić z powrotem między ludzki potok, kierujący się w głąb labiryntu budynków. Teraz już zupełnie straciłem orientację. Wcale mi się to nie podoba- ło. Ze wszystkich stron mijali nas ludzie - na rowerach, z wóz- kami, na platformach poduszkowców, nawet na wrotkach. My ruszyliśmy pieszo, ponieważ Elnear wierzyła w konieczność zażywania ruchu. Przyszły mi na myśl jedyne kompleksy FKT, jakie w życiu widziałem: posterunek Korporacji Bezpieczeń- stwa w Starym Mieście oraz centrum obróbki Robót Kontrak- towych, skąd zacząłem swoją bezpowrotną drogę do piekła. Przypominały więzienie. Te ściany nie budziły we mnie żad- nych wspomnień - jedyna rzecz, która tu wyglądała tak samo jak tam, to Znak Federacji przylepiony do wszystkiego, na co padł mój wzrok. Ta imitacja rzeczywistości wokół mnie tak sa- mo pełna była połyskliwych płaszczyzn, które mają odciągać uwagę od istotnych spraw, jak każda inna kwatera główna kon- glomeratu. Obchodziliśmy teraz obrzeża samego jądra Zgromadzenia. Zacząłem dostrzegać dookoła siebie coraz więcej różnych kon- glomeratowych barw - więcej niż kiedykolwiek przedtem wi- działem ich naraz w jednym miejscu. Ale z drugiej strony tutaj też przecież nigdy przedtem nie byłem. Lady Elnear nie nosiła żadnego logo, Jardan znów przypięła sobie przy szyi to co za- wsze. W końcu zapytałem ją, co to jest, po prostu tak, z cieka- wości i żeby przerwać milczenie. Zerknęła na mnie z rodzajem zimnej irytacji i syknęła: - Po co w ogóle pytasz? Stanąłem w miejscu jak wryty. - Naprawdę sądzi pani, że przez cały czas tylko czytam w waszych myślach? - Machnąłem ręką w stronę lady Elnear, która szła w pewnej odległości przed nami i rozmawiała teraz z kimś, kto nosił znaki FKT. Zgarnąłem mu z myśli nazwisko i kilka przypadkowych próbek tego, o czym myślał, tak jak mi kazał Braedee. Powiedział mi, że mam zapamiętywać wszyst- kich, z którymi rozmawiała, a także o czym z nimi rozmawiała, na wypadek gdyby były w tym jakieś wskazówki, które mogły- by mi umknąć. Na wierzchu myśli Elnear przez cały czas jedno pasemko uwagi zwrócone było na mnie, co sprawiało, że wszyst- ko, co mówiła, stawało się boleśnie nadświadome. - Proszę so- bie tak nie pochlebiać. Jardan zacisnęła usta. - Przecież ja pracuję dla was... - Pracuje pan dla Centauri. Opuściłem wzrok na logo na własnej kurtce. - No to dla kogo, u diabła, pani pracuje? - To logo ChemEnGen. - Wyczułem w jej odpowiedzi bun- towniczy ton i przypomniałem sobie: lady Elnear miała pakiet kontrolny i miejsce w zarządzie ChemEnGen. Ale teraz Cen- tauri rządziło zarówno ChemEnGen, jak i szefową Jardan. Po- jąłem, że ten znaczek to mały policzek wymierzony w twarz każdego taMinga, który go widział. - To wymaga nie lada odwagi - rzuciłem, ale się nie uśmiechnęła. Jej spojrzenie też nie należało do przyjaznych.. Elnear przystanęła z przodu i oglądała się na nas - słucha- ła. Zastanowiłem się, ile według siebie ma tu swobody, skoro nie nosi znaczka. „To jej rzeczywista praca" - mówiła Jardan. Kiedy ruszyliśmy dalej, odruchowo potarłem naszywkę na kurtce. Myślami przez cały czas wybiegałem trochę w przód, ale częściowo pozostawałem w tyle, przeglądając umysły dookoła nas. Wmawiałem sobie, że szukam ewentualnych zagrożeń, ale byłem jak ktoś, komu przywrócono wzrok: patrzyłem po prostu dlatego, że teraz już mogłem. Niemal wszyscy, którym zagląda- łem do głów, życzyli komuś śmierci, ale nikt nie miał na myśli Elnear. A żaden z nich nie był tak szalony, żeby tutaj próbować jakichś sztuczek. Trudno sobie wyobrazić miejsce, w którym Elnear mogłaby czuć się bezpieczniej. Ale Braedee utrzymy- wał, że jego ludzie złapali tutaj kogoś, kto śledził ją z miniatu- rową kuszą. W końcu dotarliśmy do samego jądra Brygady Nadzoru Handlu Narkotykami i do znajdującego się w niej biura Elne- ar, schowanego głęboko w wewnętrznym sektorze budynków FTK. Popatrzyłem na logo Brygady umieszczone nad drzwiami, nad znakiem FKT - czarne skrzydła cienia obejmującego całą galaktykę. Ciekawe, czy taki znak może u kogoś wzbudzić po- czucie bezpieczeństwa. Po tym spacerku przez głowy w Zgro- madzeniu Federacji czułem się tak, jakbym własnym mózgiem czyścił toaletę. Z ulgą pozwijałem z powrotem wszystkie sondy zwiadowcze. Jeszcze dwa dni temu oddałbym wszystko, żeby tylko mieć z powrotem Dar... Jakoś dziwnie łatwo przychodzi człowiekowi zapomnieć, że każdy kij ma dwa końce. - Jest pan niezwykle wyciszony - zagadnęła mnie Jardan, kiedy weszliśmy do środka. Półprzeźroczyste drzwi wejściowe zaczęły się za nami powoli zasuwać. - Wykonuję swoją pracę - odparłem. Poszedłem za nią w stronę osobnego gabinetu Elnear, mijając dwoje zaciekawio- nych pracowników biura. - Elnear! - zwołał ktoś z korytarza. Obróciłem się i zoba- czyłem, jak zewnętrzne drzwi odsuwają się w okamgnieniu, by wpuścić do środka Darica taMinga. Kiedy mnie mijał, wychwy- ciłem pasemko jego myśli. Przerwałem kontakt - facet cuch- nął. Był nieodrodnym członkiem rodziny. To był ten jeden umysł, do którego nie mam zamiaru pchać się z własnej woli. Nie potrafiłem przejrzeć go wczoraj, ale to, co dotarło dziś, pa- sowało do moich wyobrażeń lepiej, niżbym sobie życzył. Ciągle trudno mi było uwierzyć, że to brat Jule. Ale z drugiej strony to przecież właśnie ją rodzina miała za wariatkę. Przepchnął się obok mnie i Jardan, jakbyśmy nie istnieli, i skierował się prosto do prywatnego gabinetu Elnear. Ona sa- ma stała za starym metalowym biurkiem, a minę miała taką, jakby się obawiała, że Daric zaraz po nim przejdzie. Naruszał spokój jej azylu, a ona nie mogła go powstrzymać i wcale jej się to nie podobało. - Co, Daricu? - Dzisiaj głosowanie, Elnear. Chciałem ci tylko przypo- mnieć. Oczywiście, przyjdziesz... Centauri bardzo liczy na wsparcie ChemEnGen, jak zwykle. - Wiedział, że nie zapomni, wiedział, że zagłosuje tak, jak sobie życzą. Po prostu lubił wcie- rać sól w otwarte rany. - Oczywiście - odparła i usiadła, z całych sił starała się wy- glądać tak, jakby już sobie poszedł. - Do widzenia, Daricu. - Do widzenia, Elnear. - Obrócił się na pięcie, ruchy miał znów zbyt energiczne, tak samo jak zeszłej nocy. Zaczął iść w stronę drzwi wyjściowych. Zrobiłem mu przejście. To był błąd. Przystanął i popatrzył na mnie przekrzywiając głowę. - Hej, nowy sekretarzu - rzucił, jakby dopiero co mnie zauważył. - Jak tam pierwszy dzień w pracy? Założę się, że fascynujący. Nic nie odpowiedziałem. - No, daj spokój. - Splótł ramiona na piersi. - Możesz mó- wić otwarcie. Jesteśmy w gronie przyjaciół. Wzruszyłem ramionami. - W porządku. - Zapomniałem dodać „proszę pana". Nie zwrócił mi uwagi. - Tylko „w porządku"? - powtórzył, bawiąc się przy tym znacznie lepiej niż ja. - A przy okazji, skąd jesteś? - Z Ardatte. Z Quarro - odparłem, unikając jego spojrze- nia. Był naprawdę zaskoczony. - Z samej Osi? Nic dziwnego, że ci nie imponujemy. Musisz mi kiedyś o wszystkim opowiedzieć - czy dobre maniery przy stole to już przebrzmiała moda? - Obserwował mnie uważnie, żeby sprawdzić, czy zranił do krwi. Zawołałem na pomoc całą resztę opanowania, jaka jeszcze mi pozostała, żeby nie dać nic po sobie poznać. - No cóż, baw się dobrze w czasie pobytu na Ziemi. Masz tu do dyspozycji całą historię ludzkości, wypchaną i ustawioną w rządku... Jeśli ciotka da ci kiedyś przepustkę za dobre sprawowanie. - Odwrócił wzrok ode mnie i obejrzał się na Elnear. - Musisz mi go kiedyś pożyczyć, Elnear. Moi przyja- ciele z pewnością pozabijaliby się, żeby móc go poznać... Och, przepraszam. Proszę mi wybaczyć to wyrażenie. - Już szedł w stronę drzwi; umknął, zanim ktoś zdołał zepsuć mu zabawę albo uszkodzić twarz. Poszedłem za Jardan do gabinetu. Zaraz w przejściu poja- wił się ekran zabezpieczający. Jardan stanęła u boku Elnear, a ja przysiadłem na parapecie okna. Właściwie nie było to wca- le okno, tylko holo, bardzo przyzwoicie naśladujące widok na ocean. Zapatrzyłem się w połyskujące na odległych falach sło- neczne promienie. Zrozumiałem, po co jej to potrzebne. Obejrzałem się przez ramię na obie kobiety. W powietrzu zebrało się tyle nieprzyjemnych uczuć, że ciężko było oddy- chać. Ja sam czułem się naładowany jak błyskawica. Pomyśla- łem o wszystkim, co miałem ochotę powiedzieć do dżentelme- na Darica, ale po chwili znów spróbowałem o tym zapomnieć. Zamiast tego zapytałem: - Co by się stało, gdyby nie zagłosowała pani tak, jak tego sobie życzą ci z Centauri... proszę pani? - dodałem, zgromiony spojrzeniem Jardan. Elnear westchnęła i rozejrzała się za czymś, czego tu naj- wyraźniej nie było. - No cóż... - odparła, błądząc gdzieś spojrzeniem, jakby- śmy rozmawiali o zagubionym pisaku. - Pozostawiam to pań- skiej wyobraźni, panie Kocie. - Chciała przez to powiedzieć, że jak będę chciał, to i tak się dowiem, a ona nie ma ochoty przy- wdziewać tego w słowa wyłącznie dla zaspokojenia mojej cie- kawości. Myślała jednak, że tamci rozprzedadzą wszystkie pa- tenty ChemEnGen i poćwiartują ich sieć na małe, odrębne fragmenty, którymi następnie nakarmią biochemiczny Rynek Braków... W każdym razie tak jej to przedstawił Charon. To on był głową zarządu Centauri, a ona nie miała powodów, by wąt- pić w prawdziwość jego słów. Odsunęła się od biurka; pianko- wy fotel dopasował zaraz kształt do nowej pozycji, a ona pod- niosła na mnie wzrok. W oczach miała teraz coś, czego nie wi- działem tam wcześniej. Nagle przypomniało mi się, co mówili- śmy z Braedeem na temat szantażu i polityki. - Czy to naprawdę ma dla pani takie znaczenie? - zapyta- łem. - Wystarczy, żeby dała się pani szantażować? - Tak. - Pokiwała głową. - Ma. - Ale nie wyjaśniła dlacze- go. Zerknąłem z ukosa na Jardan. - Pani Jardan, zdaje się, mówiła, że przed ślubem spisała pani jakąś umowę o niezależności majątkowej, lady. - Mnie się też tak wydawało. - Napełnił ją smutek, który nie miał nic wspólnego z zawiedzionym zaufaniem. Zniknął na- tychmiast, zanim zdążyłem zbadać go dokładniej. - Wszystko było w porządku, dopóki żył mój mąż. Potem, po jego śmierci... No cóż, przypomina pan sobie, jak radziłam panu sprawdzić kontrakt z taMingami...? - Chce pani powiedzieć, że pani tego nie zrobiła?! - rzuci- łem, zaskoczony. Wstałem. - Wygląda na to, że nie dość dokładnie. Mają u siebie naj- lepszych radców prawnych w całej Federacji. Spuściłem wzrok. - Czy nie sądzi pani... Czy w ChemEnGenie ktoś mógłby mieć to pani za złe aż tak bardzo, żeby życzyć pani śmierci? Jardan zesztywniała. Ełnear potrząsnęła przecząco głową. - Tylko ja stoję między nimi a całkowitą utratą niezależno- ści. Nie, nie sądzę. Pokiwałem głową. - Wygląda na to, że tutaj wszystko działa w ten sam spo- sób. - Nie spodziewałem się żadnej odpowiedzi, bo już chyba dobrze ją znałem. Ale ona obdarzyła mnie wątłym uśmiechem. - Nie w tym biurze - oznajmiła, jakby znak FKT nad drzwiami w jakiś sposób chronił to, co tutaj robiła. - Dlaczego pani sądzi, że Brygada jest lepsza od całej resz- ty? - Machnąłem ręką w kierunku drzwi i tego, co znajdowało się za nimi. - Jest dokładnie tym, czym jest - zbrojnym ramie- niem Federacji. Jeszcze jednym środkiem nacisku, jakiego Ra- da Bezpieczeństwa używa w rozgrywkach z konglomeratami, kiedy sama nie może dać sobie z nimi rady. FKT wcale nie jest od nich lepsza. Opanowała rynek tellazjum, prowadzi Roboty Kontraktowe. Wszystko to to samo, gra sił. Kolejne szantaże. - Jak na kogoś, kto przebywa tu ledwie jeden dzień, wyro- bił pan sobie dość krytyczne zdanie - odpowiedziała łagodnie, ale wyczułem jej irytację, która jakby dźgała mnie w żebra. A kiedy jej się przyglądałem, nagle znów całkiem się zmieniła: już nie była niepewną, pustą i starzejącą się kobietą, a kimś, kto za tym biurkiem znajduje się na właściwym miejscu. - Je- śli ma pan dla mnie pracować, lepiej, żeby pan zrozumiał, jak tutaj patrzy się na różne sprawy. - Gestem nakazała mi usiąść, a ja posłuchałem. - Na początek pozwoli pan, że powiem kilka słów na temat społeczności, w jakiej żyjemy. Większość ludzi wierzy, że nadal rządzą nią istoty ludzkie. Ale ja sądzę, że się mylą. Przez cały szereg stuleci czekaliśmy, aż nasze maszyny staną się dla nas zbyt mądre i zrobią z nas dinozaury. Nie zdawaliśmy sobie spra- wy, że robimy nowy krok we własnej ewolucji... - Między- gwiezdny konglomerat. Mówiła dalej, przedstawiała mi swoje wypieszczone teoryjki na temat tego, jak naprawdę działa Fe- deracja. Twierdziła, że teraz największymi konglomeratami wcale nie kierują jednostki ani nawet zarządy. Ludzie stali się za to narzędziami konglomeratu, tak właśnie niegdyś wykorzy- stywali systemy ze sztuczną inteligencją i banki danych, wyna- lezione przecież po to, żeby możliwe się stało powstanie sieci międzygwiezdnych. - Pani naprawdę w to wierzy? - zapytałem, starając się, by do głosu nie przedostało się nic z tego, co w tej chwili czułem. Pokiwała głową. - Nie ja jedna. Przeprowadzano wiele studiów logicznych, które prowadziły nieodmiennie do tych samych wniosków. Nikt nie ma na to ostatecznego dowodu - nikt nigdy nie potrafił się skontaktować bezpośrednio z jądrem sieci. Ale naprawdę wie- rzę w to, że konglomeraty to ewoluujące istoty nowego porząd- ku; z ich pomocą wszechświat przygotowuje się do ery lotów międzygwiezdnych. Do ludzkich lotów międzygwiezdnych. Przypomniałem sobie Hydran, ich sieć psychoenergii, na której zbudowali cywilizację. - Konglomeraty to lwy i tygrysy nowej ery - mówiła - po- zbawione skrupułów i całkowicie amoralne. Ewoluowały i zmie- niały się tak, by wypełnić poszczególne nisze w superekosy- stemie zwanym Federacją, a ich poszczególne style i poziomy działania są mutacjami, dzięki którym mogły wypełniać swoje funkcje. Niektóre z nich wyewoluowały w kierunku tak potęż- nej biocybernetyki, że cała sieć składa się z jednej, dwu lub garstki niegdyś ludzkich istot. Większość jednak postępowała odwrotnie, wykorzystując w swoim supersystemie miliony jed- nostek ludzkich jak pojedyncze komórki. Konglomeraty trosz- czą się o te komórki zgodnie z własnymi potrzebami - o jedne le- piej, o inne gorzej. Ale większość z nich spodziewa się w zamian swego rodzaju niekwestionowalnej lojalności - prawie tak jak organizm wymaga jej od własnych tkanek. Jeśli ktoś zdradzi, jest martwy albo może się już za takiego uważać. A te z jedno- stek lub grup ludzkiej obsługi, które wpadały w szczeliny poza bezpośrednim zasięgiem ich potrzeb, stawały się niewidzialne. Zerknąłem na swoją bransoletkę. Sam długo byłem niewi- dzialny - nie jest łatwo tak żyć. - Nie możemy oceniać konglomeratów według ludzkich standardów - mówiła - nie możemy też wymagać, by poszczegól- ne jednostki ludzkie traktowały jak równych sobie. FKT to je- dyny niezależny system, który w interakcje z konglomeratami może wchodzić na równej stopie. - Nie odrywała wzroku od mojej twarzy, nawet kiedy spuszczałem oczy. - Przez ostatnie wieki wzięła na siebie zadanie wypełniania tych pustych prze- strzeni, obrony praw indywidualnych jednostek ludzkich. FKT utrzymuje bezpieczną równowagę - coś w rodzaju Akcji Huma- nitarnej, można rzec, działającej na rzecz ochrony gatunku, któ- ry przestał już być dominujący. Tym właśnie się tutaj zajmuje- my i właśnie dlatego zdecydowałam się dla nich pracować. Znów popatrzyłem jej w twarz. Wszystko, co słyszałem, by- ło tak doskonale wyważone, jak w przemówieniu... Bo to było przemówienie, i to takie, które powtarzała już dziesiątki razy. Była niezła, brzmiało bardzo wiarygodnie. I naprawdę wierzyła w każde wypowiadane przez siebie słowo. Może to i prawda, przynajmniej dla niej. Ale ta FKT, którą ona - jak jej się wy- daje - zna, nie jest tą FKT, którą poznałem ja. Przetrwałem w tych szczelinach, ale nie dlatego, że FKT zrobiła cokolwiek, aby mi w tym pomóc. Kilka razy, owszem, zwróciła na mnie uwagę - ale wszystko, co z tego wynikło, jeszcze tylko pogorszy- ło moją sytuację. - Chyba muszę się jeszcze wiele nauczyć - odezwałem się, ale słowa te pozostawiły mi w gardle kwaśne pieczenie jak wy- miociny. Przerwała, prawie się nachmurzyła. Nie była przyzwyczajo- na do tego rodzaju reakcji. Odwróciła ode mnie wzrok; miała mi za złe mój ton, moją postawę, moją obecność, mnie samego. - Głosowanie jest o czwartej - powiedziała do Jardan, spoglądając na komputer, bo już odwróciła się z powrotem do swojego portu. - Nie będę przeglądać raportów, skoro już i tak wiem, jak zagłosuję. Ale do tego czasu mam jeszcze mnóstwo pracy. Philipo, czy mogłabyś wyszukać mi akta Sarumo i dowie- dzieć się, co się stało z danymi na temat Triple Gee? A potem chyba jak zwykle - prośba, odmowa, na półkę. Przygotuj edy- tor korespondencji... Kiedy już przy tym będziesz, pokaż panu Kotu, jak się to robi. Skoro tu jest, może trochę popracować na swoje utrzymanie. - Tak, proszę pani - przytaknąłem niemal z ulgą. Już lepiej robić cokolwiek, niż siedzieć tak i czekać, aż mi tyłek zdrętwie- je albo Braedee oznajmi, że jestem wolny. Jardan kiwnęła głową i ruszyła w stronę drzwi. Przystanę- ła, kiedy wyłączyło się pole ochronne w drzwiach. - Czy mogę panią tak samą zostawić? - Jardan niemal po- patrzyła na mnie. Elnear podążyła wzrokiem za drgnieniem głowy Jardan. Za każdym razem, kiedy jej wzrok rejestrował na nowo moją obecność, przeszywał ją leciutki dreszcz, jakby moja twarz nie- odmiennie napawała ją lękiem. - Tak sądzę - odparła nieco sucho. - Czymś go tu zajmę. - Myślała przy tym, że jeśli wydarzy się coś istotnego, zawsze może mnie po coś wysłać... - To nic nie da - rzuciłem. - Co? - Patrzyła na mnie z zaskoczonym wyrazem twarzy. - Wysyłanie mnie stąd. Musiałaby mnie pani wysłać o wie- le dalej. Jeśli zechcę wiedzieć, co się tutaj dzieje, i tak będę wiedział. Proszę posłuchać, to naprawdę nie ma znaczenia... - dodałem szybko, zanim zdołała wtrącić jakikolwiek protest. - Tak jak pani powiedziała, lady, na czym ja się tu znam? Nie ob- chodzi mnie, czym się pani zajmuje. - Ale obchodzi tych z Centauri - wtrąciła się Jardan. Potrząsnąłem przecząco głową. - Wiem tylko tyle, że zależy im na tym, aby pani pozostała przy życiu i mogła dalej to robić. A ja chcę tylko dostać swoje pieniądze. Elnear westchnęła i gestem odprawiła Jardan. Po jej wyj- ściu w drzwiach znów włączył się ekran ochronny, odcinając nas dwoje od reszty. - Proszę tego więcej nie robić - powiedziała Elnear, kiedy zostaliśmy sami. - Czego? - Dobrze pan wie. Słuchać jej myśli i odpowiadać na nie na głos. Kiwnąłem gło- wą. - Przepraszam, lady Elnear. Jej usta wykrzywiły się w grymasie ni to rozbawienia, ni to irytacji. - Wie pan co, kiedy tytułuje mnie pan „lady", to nie wia- domo dlaczego brzmi to jakoś zupełnie inaczej... jakby pokrzy- kiwał pan za mną z rogu ulicy. - Zadzwonił telefon, więc znów się odwróciła. Czekałem, podczas gdy ona rozmawiała z czyjąś połysku- jącą twarzą na drugim końcu, a lewą ręką robiła coś dziwnego na konsolecie - coś w rodzaju bezpośredniego transferu neu- ronowego. Jakoś zaskoczyło mnie, że jest okablowana - ale przecież czułem, jak z tego korzysta, jak jej mózg wyszukuje i przekazuje dane, jak magazynuje nowe fakty, jak komuniku- je się z rozmówcą na jakimś innym, zupełnie niezależnym po- ziomie, podczas gdy tych dwoje nadal rozmawiało, udając, że są dwojgiem najzwyklejszych ludzi. I to tacy ludzie nienawi- dzą psychotroników, mówią, że jesteśmy wybrykami natury - podczas gdy sami musieli porozpruwać sobie ciała i odrutować mózgi przygotowaną na zamówienie biotechniką, tylko po to, by uzyskać skromne naśladownictwo tego, z czym my się rodzi- my. Rozejrzałem się dookoła, obejrzałem pomieszczenie, przyjrzałem się bałaganowi na biurku - taka sama niespokoj- na mieszanka jak ona sama. Kryształowy wazon z suszonymi kwiatami, odtwarzacze do taśm, kilka dziwnych małych ksią- żek, zabezpieczone krążki danych, ręcznej roboty filiżanka... Stare zdjęcia Talithy i Jiro, i jakiegoś taMinga, którego jeszcze nie spotkałem. Zorientowałem się, że to musi być jej zmarły mąż. Jednostka dostępu, z której korzystała, wyglądała jak roz- łożony kawałek czarnego jedwabiu. Jej konsoleta to już zupeł- nie nie moja działka, wnioskując z tego, w jakim stopniu rozu- miałem jej działanie - to znaczy wcale. Po drugiej stronie pokoju, pod obracającym się z wolna ob- razem-rzeźbą zobaczyłem bardziej normalną jednostkę, z doty- kową klawiaturą i elektrodami - pewnie dla sekretarza albo kogoś takiego jak Jardan. Kiedy Elnear zakończyła rozmowę, wstałem. - Proszę pani, czy mógłbym skorzystać z tego portu? - po- kazałem palcem. - A co chce pan z nim robić? - Czy znajdę gdzieś mapę N'yuku? Kiwnęła głową, dochodząc do wniosku, że to dostarczy mi na chwilę zajęcia. Zrobiła coś i na jednostce zapaliło się świa- tło. - Odpowiada na „Gwiazdka" - dodała z lekko zakłopotaną miną, jakby dopiero teraz wsłuchała się w brzmienie tej nazwy. - „Gwiazdka" - powtórzyłem z kamiennym wyrazem twa- rzy, po czym ruszyłem w stronę Gwiazdki i usiadłem, żeby za- dać jej kilka pytań. Znalazła dla mnie mapę. Założyłem elek- trody, a potem wolno zacząłem wpuszczać w pamięć dane, żeby widzieć wyraźniej, czego właśnie się uczę. To była dobra mapa, wielopoziomowa - zawierała struktury podziemne, główne punkty rozpoznawcze, zaznaczone miejsca, gdzie można coś zjeść, pomodlić się, wyleczyć zęby... Kiedy już mi się poukłada, będę mógł ganiać po tym mieście jak tubylec. Przynajmniej pod tym jednym względem nie będę czuł się zagubiony. Ale kiedy skończyłem, na mapie nadal pozostało jedno bardzo niewyraźne miejsce... obszar na południowym krańcu miasta, zwany Samym Końcem. Widać było sieć ulic, ale jakby nie dokończoną, a wzmianki o nim nie znalazłem w żadnym z indeksów. Było to coś w rodzaju ostrzeżenia: skoro już się tam znajdziesz, radź sobie sam. Takich miejsc nie widywało się na mapach enklaw konglomeratów, bywały za to zawsze przy Fe- deralnych Regionach Handlu. Wolne strefy, wentyle bezpie- czeństwa, ostatnie drogi ucieczki - zbiorniki z karmą. Jednym z nich było Stare Miasto. Wiedziałem, co mogę znaleźć na Sa- mym Końcu. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie mi to po- trzebne. Minęło co najwyżej dziesięć minut, w czasie których po- zwalałem myślom spacerować po ulicach miasta. Kiedy wynu- rzyłem się, żeby zaczerpnąć powietrza, Elnear była głęboko po- chłonięta własnymi sprawami, zapomniała przez te dziesięć mi- nut, że jestem z nią w tym samym pokoju. Wróciłem więc do plików z danymi i wybrałem stamtąd z tuzin rzeczy, które wy- dały mi się przydatne lub interesujące - w większości na temat tego, jak przebiega dzień sekretarzowi konglomeratowej szysz- ki. Chciałem wchłonąć je wszystkie za jednym razem, ale Gwiazdka radziła sobie najwyżej z trzema naraz. Przyswajanie plików, które sobie wybrałem, zajęło mi następne dwadzieścia minut. Potem poprosiłem o skaner do trzy-de, żeby zająć czymś czas, kiedy mój umysł będzie sobie stygnął. Nawet oglądanie programów na trzy-de stało się dla mnie swego rodzaju eduka- cją, odkąd wychynąłem z mroków Starego Miasta. Z początku oglądałem jak leci całe to bezmyślne sieciowe gówno, przez ca- ły czas, zupełnie tak samo jak napychałem się jedzeniem - tyl- ko dlatego, że teraz już mogłem. Ale wkrótce zorientowałem się, że trzy-de mogło mnie nauczyć różnych rzeczy, których nigdy nie przyswoiłbym sobie z plików z danymi - o tym, jak za- chowują się względem siebie ludzie, którym nigdy nie brako- wało jedzenia i przyzwoitej pracy. Samo życie już mnie nauczy- ło, jak bardzo nie mam o tym wszystkim pojęcia. A przyjazd tutaj postawił mnie przed całkiem nowym po- ziomem ignorancji i niekompetencji, w które się mogłem po- grążyć. Kiedy się nad tym zastanawiałem, poczułem ból w żo- łądku. Starałem się odpędzić takie myśli, skoncentrować na tym, co przed sobą widzę, kiedy jeden po drugim migały przede mną różne programy. Elnear miała niewiarygodną licz- bę programów - wszystkie publiczne i jeszcze pięć razy więcej płatnych, z pełnym zapleczem sensorycznym. Większość kana- łów subskrybcyjnych to była konglomeratowa propaganda - dobry sposób na to, żeby niepostrzeżenie przesyłać sobie na- wzajem wiadomości i ostrzeżenia. Ale niektóre z nich były eks- perymentalne, przesyłały niewiarygodne wizje, dźwięki i od- czucia, które wibrowały mi w mózgu jak narkotyczne marzenia. Przeskoczyłem z powrotem na kanały publiczne, bo byłem zbyt spięty, by mogły mnie cieszyć tak intensywne kolory. Wy- starczało mi w zupełności zwykłe światło i dźwięk. - Stop - rzuciłem nagle, zamrażając w ten sposób w powie- trzu przed sobą jakąś gadającą głowę. Jakiś mężczyzna wygła- szał przemówienie, czyli coś, czego raczej nigdy nie słuchałem, chyba że chciałem ułatwić sobie zaśnięcie. Ale w tej twarzy do- strzegłem odmienny rys - coś, od czego nie można było ode- rwać wzroku, kiedy już raz się spojrzało. Coś, na co chciało się popatrzeć dłużej. Jego twarz należała do najpiękniejszych, jakie w życiu wi- działem. Odchyliłem się do tyłu w fotelu i przyglądałem się, jak mówi, niejako zmuszony również słuchać, co mówi... - I wierzę, że utraciliśmy coś więcej niż tylko naszą ludzką tożsamość - przekonywał - kiedy dla gwiazd opuściliśmy wła- sny dom. Przestaliśmy rozumieć swoją wyjątkowość w oczach Boga. Konglomeraty stały się naszą wizją nieba, gdzie zaspoko- jone zostaną wszystkie nasze potrzeby, a życie będzie usłane różami od dnia urodzin aż do śmierci. Łatwo tedy zapomnieć, że istniał niegdyś inny cel, który wiódł nas do sukcesu, tam do- kąd nie udało się dotrzeć innym stworzeniom... - Zachłanność - mruknąłem z niesmakiem. Religijny pod- kręcacz, zapewne na garnuszku któregoś z konglomeratów. Święta wojna. Już, już miałem zmienić kanał, ale nie wiadomo dlaczego słuchałem dalej. Nie dlatego, że podobało mi się to, co mówi, ale że jakoś nie mogłem poczuć do niego niechęci. I nie chodziło tu tylko o to, jak wyglądał, były w nim otwartość, zapał i szczerość, z jaką namawiał widzów, by „dojrzeli ideę człowieczeństwa, która spaja ich ze sobą, kiedy stają naprze- ciw obcej twarzy..." Mógł pozmieniać sobie twarz i pewnie zresztą to zrobił. Ale takiej charyzmy nie kupi się za żadne pieniądze. Z tym się trze- ba urodzić. Wpatrywałem się w niego, zafascynowany, mimo że w środku czułem leciutkie ukłucie zazdrości. - Panie Kocie - ponad jego głosem przedarł się do mnie głos Jardan, tak nagle, że aż podskoczyłem. - Co pan robi? - za- pytała wpatrzona w migający przede mną obraz. - Nic. - Wyłączyłem port i wzruszyłem ramionami. - Pątnik Stryger - zdziwiła się. - Jakoś nie wydawało mi się, że jego programy są w pana guście. Zmarszczyłem brwi. - Dlaczego? Czy to jakiś pani przyjaciel? Zasznurowała wargi. - To przywódca Ruchu Odrodzenia. I ogromnie aktywny działacz wielu ruchów humanitarnych. - A... jeden z tych - rzuciłem. Zignorowała to i kazała mi pójść za sobą. W pozostałych pomieszczeniach biura przedstawiła mnie reszcie personelu Elnear. Kiwali głowami i mamrotali coś pod nosem z wyraźnym niedowierzaniem. Zacząłem się zastana- wiać, jakich miała poprzednio sekretarzy. Chyba wyraźnie nie takich jak ja. Robota, którą zleciła mi Jardan, była nudna, ale ją wyko- nałem. W końcu Elnear wyszła z biura, żeby udać się na obra- dy Zgromadzenia. Ja i Jardan towarzyszyliśmy jej aż do odgro- dzonej przejrzystą ścianą galerii dla widzów - bo tylko dotąd dopuszczani byli ci, którzy nie są członkami Zgromadzenia. Izba Zgromadzenia wyglądała dokładnie tak samo jak w me- diach: długa, wysoka, ze starym logo z początków Federacji - płomiennym słońcem otoczonym dziewięcioma planetami. Wiele konglomeratów nienawidziło tego znaku, nienawidziło nawet samej nazwy „Federacja", ponieważ symbolizowały zbyt scentralizowaną władzę. Ale teraz Federacja stała się częścią tradycji, więc musieli jakoś wytrzymać, tak samo jak musieli wytrzymywać z Kartą, która zezwoliła FKT zapoczątkować wła- sną politykę, zupełnie od nich niezależną. Rząd stojący za szeregiem ustawionych w podkowę foteli, naprzeciwko łagodnie zakrzywionej Ławy Najwyższej Rady Bezpieczeństwa, mieścił tysiąc konglomerackich reprezentan- tów. Teraz, kiedy mój umysł znów działał, dawał mi większe po- czucie realności członków Zgromadzenia, którzy wiercili się nie- spokojnie w fotelach pod nami. Wkładając do ucha mikrofon, można było słyszeć, o czym mówią: kłótnie, oskarżenia i kontr- oskarżenia, rozmaite warianty taktyczne wojny o surowce, któ- rej mieli dzisiaj położyć kres. Większość danych, które sprawdzi- łem dziś w biurze Elnear, dotyczyła tego, co się tutaj działo. Dzisiejsze głosowanie dotyczyło spraw czysto międzykon- glomeratowych. Rada Bezpieczeństwa FKT pełniła tu wyłącz- nie rolę mediatora, a jeśli załatwiała przy tym i jakiś własny in- teres, to tak, że na pierwszy rzut oka nie dało się tego dostrzec. Nawet nie byli przy tym obecni osobiście. Z początku nie by- łem pewien, mając wokół mrok tylu innych myśli. Ale skoncen- trowałem się w takim stopniu, że uzyskałem pewność - to były tylko projekcje, hologramy, duchy. - Dlaczego ich tam nie ma? - zapytałem Jardan. - O czym pan mówi? - O Radzie Bezpieczeństwa. To hologramy, nie żywi ludzie. Spojrzała na mnie z wyraźnym przestrachem. Ugryzła się w język, żeby nie zapytać, skąd o tym wiem, bo natychmiast sa- ma się zorientowała. - Ze względów bezpieczeństwa. - Czy to dlatego nazywa się to Radą Bezpieczeństwa? - I już w chwili, kiedy zadawałem to pytanie, wiedziałem, że ra- czej powinienem był trzymać gębę na kłódkę. Nie, nie dlatego. - Nie, nie dlatego. Proszę oszczędzić mi swojego poczucia humoru - odparła i odwróciła wzrok. Znów spojrzałem w dół, na salę. Zdałem sobie sprawę - do- piero tutaj - z pewnego dość dziwnego wrażenia, jakie wywie- rała - otóż jeśli nie miało się dostępu do głośników, sala wyglą- dała tak, jakby nic się na niej nie działo. Cała debata czy dys- kusja toczyła się bezgłośnie lub w jeszcze dziwniejszy i intym- niejszy sposób. Warto by wiedzieć, ile z tego, co tam się dzieje, nawet tu do nas nie dociera. Jardan wskazała mi Elnear, siedzącą nieruchomo w środ- kowym rzędzie w oczekiwaniu na chwilę, kiedy odda swój z gó- ry ustalony głos. Ciekawe, za ile jeszcze z tych „neutralnych" stron podjął decyzję ktoś inny - tak jak i ona, ubezwłasnowol- nionych przez partnerów z większym potencjałem militarnym. Przypomniało mi się, co mówiła na temat konglomeratów, i kie- dy przyglądałem się odczłowieczonym liczbom, sumującym się na oparciu mojego fotela, stopniowo zamierało we mnie poczu- cie, że tam, na dole, dzieje się coś ważnego. Może miała rację - może te setki istot ludzkich dokoła niej to nic więcej jak tylko usta, porty, że końcowe wyniki ustalają za nich konglomeraty. A mimo to jej pojedynczy głos nadal miał znaczenie, przynaj- mniej dla Centauri... Odnalazłem wzrokiem Darica taMinga w jednym z pierwszych rzędów - każdy następny rząd miał fo- tele odrobinę wygodniejsze od poprzedniego, w miarę jak zbli- żały się do Ławy. Wszyscy reprezentanci konglomeratów mieli tu równe prawo głosu, niemniej niektórzy byli równiejsi od in- nych. A tam, w Wysokiej Ławie, zasiadała Rada Bezpieczeństwa, niezależna od wszystkich i bardzo z tego dumna. Rada Bezpie- czeństwa ustalała zasady gry dla FKT, a przy tym toczyła wła- sne rozgrywki wbrew woli części członków Zgromadzenia. Zgromadzenie mogło obalić postanowienia Rady, ale potrzeba było do tego większości dwóch trzecich głosów, a kiedy konglo- meraty nieustannie skakały sobie do gardeł, trzeba było wyjąt- kowo niepopularnej ustawy, żeby zapewnić taką jedność. Rada to mózg FKT, a Elnear startowała do jednego z jej miejsc. Za- stanawiałem się, o ile bardziej satysfakcjonująca może być ta przyszła praca od tego, co robi teraz. Może po prostu mała od- miana. Głosowanie dobiegło końca. Wpatrzony w liczby na ekra- nie zamrugałem i zdałem sobie sprawę, że już o wiele za długo patrzę tak na nie bez mrugania, podczas gdy mój mózg porząd- kuje sobie informacje, które połknąłem w całości dzisiaj rano. - Kto wygrał? - Liczby nic mi nie mówiły, ponieważ nie miałem pojęcia, za czym głosowali. - To nie ma znaczenia - mruknęła Jardan i podniosła się z krzesła. - To kosmicznie - rzuciłem, a ona zmarszczyła brwi. Elnear czekała na nas na dole i zaraz ruszyliśmy razem przez labirynt korytarzy. Końską twarz jeszcze bardziej wydłu- żyło zmęczenie i zniechęcenie. - Lady Elnear! - ktoś zawołał ją z tyłu. Obejrzałem się, przeszukując tłum swą podwójną parą oczu i uszu. To nikt ze znanych mi osób... Jednak Elnear i Jardan go znają. Wypatrzy- łem niewysokiego, smukłego mężczyznę, który przepychał się do nas przez tłum, roztrącając ludzi na boki, mimo że Elnear już przystanęła, żeby na niego zaczekać. Niespodziewanie zo- rientowałem się, że i ja go znam - to ten, którego oglądałem w trzy-de. Nikt inny nie mógł mieć takiej twarzy. - Pątniku Stryger - powitała go Elnear z niepewnym ski- nieniem głowy. - Lady Elnear. - Zatrzymał się tuż przed nami, a w ciągu dziesięciu następnych sekund zmaterializowało się dookoła niego chyba z tuzin osób. To jego ludzie. - To chyba wola boska, że tak przypadkiem tu się spotyka- my... Przypadkiem, jasne. Poczułem ostre ukłucie zaskoczenia. Facet ledwie chwytał oddech, gnał za nią przez cały ten tłum od samej sali Zgromadzenia. Gapiłem się na niego bezwstyd- nie. Nawet kiedy stał tu przede mną we własnej osobie, dalej miał tę samą nieskazitelną twarz, jakiej nie zdarzyło mi się wi- dzieć u nikogo poza nim. Skóra, włosy, oczy - wszystko tak do- skonałe, że nie mogłem się w nich dopatrzyć najmniejszej ska- zy... Może z wyjątkiem tej, że są zbyt doskonałe. To musiała być kosmetyczna robótka, ale nawet kiedy to sobie uświadomiłem, moje oczy nadal go lubiły. Zmusiłem się, żeby popatrzeć na Elnear, nie słuchając, co tamten mówi. Czułem, jak wali mnie przez łeb jej pospolitość, jak łamie czar rzucony przez jego twarz; czułem cierpki ból jej zażenowania, kiedy na niego patrzyła. Widziałem, jak zmaga się z tym uczuciem, jak próbuje go słuchać, a przy tym nie patrzeć... - ...o zbliżającej się debacie w mediach - mówił. - Mam na- dzieję, że nie odbierze pani tego w negatywny sposób, jako że oboje będziemy bronić tego samego poglądu... Ale czy nie zasta- nawiała się pani nad możliwością znalezienia kompromisu? W końcu, jeśli Federacja zalegalizuje produkcję pentryptyny, ChemEnGen ogromnie na tym zyska. To oni przecież mają pod- stawowy patent na całą rodzinę pentatryptofin, jak mi się zdaje. Pentryptyna. Mówi o narkotyku. W Starym Mieście nazy- wali ten specyfik „łaską". Elnear zamrugała, poruszyła głową. Nie spodziewała się, że usłyszy od Strygera coś takiego. - Prawdę powiedziawszy, Pątniku, zawsze byłam przeciw- ko legalizacji. Jak pan wie, na forum publicznym stanę jako re- prezentantka Brygady Nadzoru Handlu Narkotykami... Zastanawiałem się, dlaczego mówi do niego po imieniu, aż w końcu zdałem sobie sprawę, że to wcale nie imię, a tytuł, któ- ry w dodatku sam sobie nadał. Uniósł swe idealne brwi, jakby zaskoczyły go jej słowa. Ale tak nie było. Nie odrywałem od niego wzroku, zdezorientowa- ny, ponieważ w tym człowieku nic do siebie nie pasowało. - No cóż, z pewnością zostałem źle poinformowany... - Pal- cem postukał się w czoło, popatrzył na nią niemal kpiąco. - Ale przecież osoba od tak dawna oddana walce o prawa jednostki, z pewnością nie wierzy w to, że upowszechnienie tych narkoty- ków może przynieść jakiekolwiek szkody. Mogę przytoczyć set- ki przykładów naruszenia prawa, jakie tu, w N'yuku, zdarzyły się tylko w ostatnim miesiącu... Narkotyki pentatryptofinowe okazały się bezpieczne i nieszkodliwe, a przy tym tłumią otwar- tą agresję, jak również pozwalają panować nad wieloma inny- mi rodzajami antyspołecznych zachowań. Takie rzeczy już daw- no należało wykorzenić z naszego życia. Od dłuższego już cza- su odnoszę wrażenie, że znaleźliśmy wreszcie sposób - choć brakuje nam woli - żeby całkowicie opanować zachowania kry- minogenne. Elnear uniosła dłoń i lekko potrząsnęła głową. - Pątniku Stryger, nie w tym punkcie się z panem nie zga- dzam. Wręcz przeciwnie. Chodzi mi o to, że kiedy te narkotyki staną się powszechnie dostępne, zaistnieje możliwość niewła- ściwego ich wykorzystywania. Rodzina pentatryptofin jest tak- że wyjątkowo bezpiecznym i nieszkodliwym sposobem na to, by konglomeraty uzyskały całkowitą i bezprawną władzę nad swoimi społecznościami. Żeby za pomocą narkotyków mogły im wmówić, że wiodą cudowny żywot, podczas gdy rzeczywistość przedstawia się zupełnie inaczej. Obawiam się, że większość konglomeratów nader chętnie sięgnie po ten prosty sposób - wolność wyboru zastąpi bezmyślną wdzięcznością. Stryger pokiwał głową. Tym razem w jego oczach zabłysła prawdziwa zgoda. - Oczywiście, że tak może być. To zupełnie sprzeczne z mo- imi intencjami i oczywiście będę obstawał przy tym, żeby lega- lizacja nie oznaczała nadużywania... Elnear jeszcze raz potrząsnęła głową, a na jej twarzy poja- wił się żal. - Obawiam się, że ostrzeżenia słane przez jednostki nie wystarczą, aby powstrzymać powódź, kiedy zburzy się tamę. Po prostu nie mam dość wiary w wolę poszczególnych osób. Choć żałuję. - Skupiła wzrok na jego twarzy. Ja także ciągle się w niego wpatrywałem. Jego skóra i wło- sy miały rodzaj złotawej przejrzystości, którą podkreślał jesz- cze prosty strój. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat - tyle, żeby prezentować się odpowiedzialnie, ale zarazem wciąż jesz- cze młodo. Prawdopodobnie był starszy. W ręku trzymał długi drewniany drąg, gruby jak pół mojej ręki, do połowy długości pokryty nacięciami - wyglądało to na jakieś słowa, ale nie po- trafiłem ich odczytać. - Gdyby wszyscy mieli tyle siły woli co pani, nie musiałaby pani tego mówić, lady Elnear. - Posłał jej pełen respektu uśmiech. Szeroko otwarte czyste oczy i głos płynący z ust były jak woda. Jeszcze raz dotknąłem jego myśli, żeby się upewnić, że jest prawdziwy. Odwrócił się w moją stronę. Nagle zdałem sobie sprawę, że przez cały czas, kiedy z nią rozmawiał, kątem oka patrzył na mnie. - Proszę mi wybaczyć... - rzucił do Elnear, jakby dopiero co mnie zauważył. - Kto to jest? - To mój nowy sekretarz. - Odczułem w jej głosie wyraźną ulgę, że zmienił temat i że już na nią nie patrzy. - Doprawdy. - Skierował na mnie te swoje oczy jak latarki i powiódł nimi z góry na dół, skrzętnie unikając mojego spoj- rzenia. - Ma pan dość nietypowy układ twarzy, młody człowie- ku... Czy ma pan domieszkę hydrańskiej krwi? - W końcu spo- tkaliśmy się wzrokiem i zobaczył w moich oczach to, czego się spodziewał: zieleń. A kiedy ja zobaczyłem, co on ma w oczach, nagle znienawi- dziłem go do szpiku kości. - Nie - uciąłem i odwróciłem się. - Proszę mi wybaczyć... - Złapał mnie za ramię i zaczął cią- gnąć z powrotem ku sobie. - Nie chciałem pana urazić. Chodzi o to, że od dawna interesuje mnie hydrańska rasa. Nieczęsto się mylę. - Nazwał mnie kłamcą. Z ust wysunął koniuszek języ- ka, leciuteńko oblizał wargi. - Zabieraj ze mnie te swoje łapy - rzuciłem niegłośno - al- bo ci je poprzetrącam. - Kocie... - dobiegł do mnie wysoki, ostry głos Jardan. Jed- nak jej ostrzeżenie zabrzmiało odległe, jakby z przestrachem. Ręka Strygera wprawdzie mnie puściła, ale nie spuszczał ze mnie wzroku. Nawet kiedy zwrócił się do Elnear, jego oczy nadal spoczywały na mnie. Ktoś go na mnie nasłał. Fatygował się aż tutaj i wymusił to spotkanie tylko po to, żeby móc na mnie popatrzeć. „Hydrańska krew". Kiedy w końcu znów spojrzał na Elnear, nadal widział tyl- ko mnie, co sprawiło, że i ją zobaczył w nowym, nieoczekiwa- nym świetle. - Oczywiście - mruknął niby na przeprosiny - ktoś z pani pozycją nie zatrudniałby u siebie psychotronika. Wpatrzyłem mu się w tył głowy i głębiej; zajrzałem w to gniazdo robaków rojących się w miejscu, gdzie powinny być je- go myśli. On z całą pewnością był człowiekiem. Ciągnął rozmowę z Elnear na temat jakichś mało znaczą- cych szczegółów ich przyszłej dyskusji. Tak naprawdę wcale nie słuchałem; w głowie tylko głośno brzęczały mi jego myśli. Nazywał siebie człowiekiem religijnym. Był absolutnie przeko- nany, że poznał istotę Boga i jego plany względem nas wszyst- kich... A ci ludzie dookoła niego, z nieludzką wręcz cierpliwo- ścią i dobrą wolą czekający, aż skończy, także sądzili, że on to wszystko wie. Stryger co chwila zerkał na mnie, jakby nie mógł utrzymać oczu z dala od mojej twarzy. Moje oczy zupełnie mnie zdradziły - wciąż chciały lubić jego twarz, nawet kiedy wiedzia- łem już, co się za nią kryje. Zastanawiałem się, czy wywiera ten sam efekt na wszystkich, i ta myśl cholernie mnie przeraziła. Wreszcie powiedział już, co miał powiedzieć. Rzucił mi ostatnie spojrzenie i ruszył w głąb korytarza, a jego uczniowie pospieszyli za nim jak ciągnięci na niewidzialnej nitce. Sta- łem, przyglądając się, jak odchodzi, trochę za długo, aż wresz- cie musiałem podbiec, żeby zrównać się z Elnear i Jardan. - Czego ten łajdak tak naprawdę chciał? - zapytałem. Obie obejrzały się na mnie zaskoczone, niemal oburzone. - To był Pątnik Stryger - odpowiedziała mi Elnear. - Z Ru- chu Odrodzenia. To niezwykle popularna przedkosmiczna reli- gia fundamentalistyczna, jego wystąpienia w mediach przy- ciągają rzesze widzów. Na pana miejscu nie określałabym go jako... tak jak go pan określił. - Znów się obejrzała w moją stronę, ukazując mi całą swoją dezaprobatę, jakbym nie dość wyraźnie ją wyczuwał. - Uczynił więcej dla ubogich i wyzyski- wanych w naszym społeczeństwie niż którakolwiek ze znanych mi osób. Ma bardzo imponujący rejestr przemówień w obronie praw człowieka. - Wiem o tym... proszę pani. Widziałem go w trzy-de. Ale co on tutaj robi? - Działa na rzecz swojego lobby, najprawdopodobniej - rzuciła bez ogródek Jardan. - Sam jeden sprawił, że zalegalizo- wanie pentryptyny stało się realne. Dzięki wpływom, jakie po- siada, jest kontrkandydatem na to samo stanowisko w Radzie Bezpieczeństwa, o które ubiega się nasza lady. Niemal przystanąłem z wrażenia. Zmusiłem się, żeby iść dalej, żeby dotrzymać im kroku. - W niektórych kwestiach nasze opinie różnią się od siebie - dodała Elnear, spuszczając wzrok, jakby była w tym jakaś jej wina - ale nie mam wątpliwości co do jego reformatorskiej efektywności ani też co do szczerości jego przekonań. To czło- wiek głęboko religijny. - Nienawidzi psychotroników - odrzekłem, patrząc wprost na nią. - A jak głęboko religijna jest pani...? Odwróciła wzrok. Żadna z nich już się więcej nie odezwa- ła, tylko ruszyły przed siebie. Poszedłem za nimi. - Miałem kiedyś przyjaciela - rzuciłem w stronę ich ple- ców - który powiedział mi raz coś takiego: „W królestwie ślep- ców jednookiego ukamienują". - Szły nieprzerwanie. - Był psy- chotronikiem. Teraz nie żyje. Elnear przystanęła, odwróciła się do mnie. - Panie Kocie - odezwała się w końcu. - Czy w tym wszyst- kim jest jakiś cel? Wzruszyłem ramionami. - Nie - odparłem, czując jak usta wykrzywiają mi się w grymasie. - Absolutnie żadnego. 6 Naprawdę, do pełni szczęścia nie trzeba mi było już nic poza spotkaniem ze Strygerem. Ale kiedy dotarliśmy z powrotem do posiadłości taMingów, na podwórzu czekał na nas komitet po- witalny. Jiro z matką, oboje z ponurymi twarzami. Jeden rzut oka i wiedziałem dlaczego. Jiro obciął sobie włosy. - Elnear, chciałabym zamienić z tobą słówko - zaczęła La- zuli przez zaciśnięte zęby. Dłonie zacisnęła na ramionach Jiro jak klamry. - Na temat twojego sekretarza. Stałem, gapiąc się w ścianę, podczas gdy omawiały to mię- dzy sobą. Jiro wyglądał tak, jakby jakiś potwór z bardzo popsu- tym uzębieniem usiłował odgryźć mu głowę. Zrobił to sobie własnoręcznie. Jemu tak się podobało, jego matce nie, więc zwalił winę na mnie. - Może będzie lepiej, jeśli wrócimy do Kryształowego Pa- łacu - mówiła Lazuli, a gniew w jej głosie ustąpił miejsca po- nurości. - Nie ma mowy - sprzeciwiła się Elnear, głosem podwójnie ostrym z gniewu i zakłopotania. (Ma za sekretarza to dziwadło, ale co gorsza, okazał się jeszcze kretynem. Nie może mnie zwol- nić, nie może mnie wytłumaczyć, nie może nawet wyjaśnić dla- czego...) - Panie Kocie, od tej chwili zechce się pan trzymać z dala od moich ciotecznych wnucząt. Nie wolno panu nawet z nimi rozmawiać, czy pan rozumie? Zerknąłem na Jiro, który gapił się na mnie w nagłym po- czuciu winy, ukryty w cieniu matki. Potem wróciłem spojrze- niem do Elnear. - Tak jest, proszę pani. - Obróciłem się na pięcie i ruszy- łem po schodach do domu. - Panie Kocie... - dobiegł do mnie głos Elnear. Przystanąłem. - Sądzę, że winien pan jest lady Lazuli jakieś przeprosiny. Odwróciłem się do nich ze szczęką zaciśniętą tak mocno, że wydało mi się, że już nigdy nie zdołam jej rozewrzeć. Ale wtedy mój wzrok padł na Lazuli. W błękitnym świetle wieczoru wyda- ło mi się, że to Jule tam stoi, zła, nieszczęśliwa i zmieszana... - Przepraszam - powiedziałem. Przepraszam, Jule. Wsze- dłem do domu. Przez cały wieczór przesiedziałem w swoim pokoju, nie chciało mi się nawet jeść. - Hej, Kocie. Odwróciłem się od okna i nawinąłem puszczone luźno nit- ki myśli - w niespodziewanie otwartych drzwiach mojego poko- ju stał Jiro. - Jezu. Trzymaj się ode mnie z daleka. - Podobają ci się teraz moje włosy? - Uśmiechnął się sła- bo, kiedy przemykał się chyłkiem do mojego pokoju, sam nie- zbyt pewny, czy przyszedł tu się ze mnie pośmiać, czy może mnie przeprosić. Oparłem czoło o przeszklone drzwi, wpatrzony w noc; igno- rowałem go, żeby go nie udusić. - Wszyscy się na ciebie wściekli. Znów się na niego obejrzałem. - Wynoś się stąd, mały karaluchu. - Co to jest karaluch? - Mały kłamliwy oszust, który każe innym płacić za swoje błędy. - Nie wolno ci tak do mnie mówić! Roześmiałem się, bo już niewiele mnie obchodziło, co mi tutaj mogą zrobić. - Idź, powiedz matce. Wylej mnie. - Nie powinieneś był mi mówić, żebym obciął włosy. To dla- tego wpadłem w kłopoty. Popatrzyłem na niego z politowaniem. - Jeśli jesteś za głupi, żeby rozpoznać sarkazm, to już nie moja wina. Spuścił oczy. - Wiedziałem, że tylko się ze mnie nabijałeś... - Przejechał ręką po włosach. - Nie obchodzi mnie to. - To się wynoś. - Zrobiłem parę kroków w jego stronę, go- tów mu w tym dopomóc. Drugą rękę przez cały czas trzymał schowaną za plecami. Teraz wyciągnął ją przed siebie. Trzymał w niej pistolet. Stanąłem jak wryty i wstrzymałem oddech. - Proszę - powiedział. - Przyniosłem to dla ciebie. - Po co? - spytałem zduszonym głosem. Wciąż nie podnosząc wzroku, odpowiedział: - Bo chciałbym, żebyś mnie lubił. - Bo inaczej co? Zabijesz mnie? - Nie! To tylko laser do ćwiczeń. Może chciałbyś sobie po- strzelać do celu. Może mógłbyś mnie nauczyć... - Przysunął się bliżej, wyciągając ku mnie broń. Wyjąłem mu ją z ręki i cisnąłem na drugą stronę pokoju. - Co ty sobie, do cholery, myślisz, że kim ja jestem, co? Gapił się na mnie, zupełnie nic nie rozumiejąc. - Powiedziałeś, że jesteś najemnikiem... - Najemnik to taki ktoś, kto zeżre gówno za pieniądze. To żadna zabawa. - Philipa mówiła, że masz pilnować cioci. Ilu ludzi już zabi- łeś? - obstawał przy swoim bezmyślnie, wcale nie słuchał. Głęboko w mózgu otworzyła mi się czarna, pusta jama. Zaj- rzałem do środka, potrzebny mi był ten strach, nic jednak nie poczułem. - Jednego - odparłem w końcu - i o tego jednego za dużo. - Słowom zabrakło właściwej wymowy. Spojrzałem mu w twarz. Wypchnąłem go na korytarz. Zatrzasnąłem za nim drzwi i za- mknąłem je na klucz. Potem położyłem się na łóżku; odrobinę drżały mi ręce. I czekałem. Kiedy dom zrobił się ciemny i cichy, kiedy we wszystkich umysłach pozaciągano już żaluzje, skorzystałem z domowego systemu, żeby przywołać mód. Wyśliznąłem się na podwórze i krzyżując palce, stanąłem na kamiennym podwórzu. Kiedy już miałem dać za wygraną i ruszyć na piechotę, zobaczyłem, jak nadlatuje i cicho opuszcza się tuż przy mnie. Nie byłem pewien, czy posłucha moich poleceń, ale jednak posłuchał. Wsiadłem, a pojazd podniósł się i ruszył w kierunku N'yuku. - Odchodzę - powiedziałem, patrząc jak rezydencja taMin- gów zostaje coraz bardziej w tyle. Podniosłem w górę palec. Ta sprawa to od samego początku jakaś katastrofalna po- myłka. Wcale mnie nie potrzebują, a ja nie potrzebuję ich. Po- lecę do miasta, poszukam sobie jakiejś roboty, nieważne jakiej. Wszystko będzie lepsze od tego. Oparłem się wygodnie w fote- lu. Już stąd widać było odległy blask świateł na wybrzeżu. Niedługo poczułem, że schodzimy w dół, gdzieś nad którąś z wewnątrzmiejskich aglomeracji. Nie wiedziałem, gdzie wylą- duje, ale niewiele mnie to obchodziło. Miałem teraz pod sobą mnóstwo świateł, całe zestawy zmieniających się wciąż kolo- rów. O wiele za dużo. Wygląda to jak... Zobaczyłem w myślach tamtą sieć, kiedy włączyła się sztuczna pamięć. Wyprostowa- łem się gwałtownie na siedzeniu, wczepione w oparcia dłonie pobielały. - Cholera. - Kompleks Polowy Centauri. Kiedy drzwi modu się otwarły, na platformie czekał na mnie Braedee, stał z założonymi rękami, uśmiechnięty. Pod- świetlony od dołu wyglądał trochę nieludzko. Mód otoczyło już z tuzin najeżonych bronią robotów ochrony. Zastanawiałem się, czy zaplanował to jako samobójczy atak. Wygramoliłem się powoli i stanąłem tuż przed nim. - „Odchodzę" - zacytował i bez zmrużenia oka powtórzył mój gest z palcem. Poczułem na twarzy gorąco. - Dobrze pan słyszał - odparłem, starając się nie czuć tej bezsilności, o którą mu zapewne chodziło. - Czego pan ode mnie chce? I tak wie pan o wszystkim, co się dzieje. - Pełen obrzydzenia wskazałem głową mód. - Ale nie o tym, co się dzieje wewnątrz FKT. - Chce pan powiedzieć, że lady Elnear rzeczywiście może się pana pozbyć, kiedy jedzie do Brygady? - zapytałem szcze- rze zaskoczony. Bez komentarza. - No cóż, to pański problem. - Potrząsnąłem głową. - Powi- nien był pan posłuchać Jardan. Miała rację. Zupełnie się do te- go nie nadaję, więc wynoszę się stąd... - Jesteś mi potrzebny. Zostaniesz, dopóki będę z ciebie ko- rzystał. - Nie może mnie pan zatrzymać. - Ale nie mogłem się po- wstrzymać, żeby mówiąc to, nie zerknąć na mód. - Jestem wol- nym obywatelem... - Wyciągnąłem ku niemu dłoń z obrączką danych. Obrączka zdechła. Serce podskoczyło mi do gardła. Opuściłem dłoń, dotkną- łem kilku odpowiednich miejsc, potem nią potrząsnąłem, wreszcie rąbnąłem w nią drugą ręką. Nic nie mogło przywrócić jej do życia. Zacisnąłem pięści. - Niech ją pan włączy z powrotem! Nadal uśmiechnięty, potrząsnął przecząco głową. - Nie wolno panu tego robić. - Nie mogłem sobie nawet wyobrazić, w jaki sposób mógł tego dokonać. - To bezprawne. - Jesteś pracownikiem Centauri. W zamian za ten przywi- lej zrzekłeś się niektórych swoich praw... - Przecież niczego jeszcze nie podpisywałem... - Ale mamy nagraną twoją ustną zgodę. Reszta to formal- ność. - Niech to jasny szlag... - Odbiegłem spojrzeniem w dal, między nie kończące się sieci zabudowań Centauri, ruchliwe, pełne pełzających świateł, nawet teraz, w środku nocy. Wiatr przyniósł mi tysiące najróżniejszych dźwięków - maszyn, ru- chu, nawołujących się głosów - i zapach rozgrzanego metalu i ozonu. Stałem tak zagubiony gdzieś w samym środku tego wszystkiego, przypomniałem sobie nagle, jak to jest być niewi- dzialnym. - A teraz opowiedz mi o wszystkim, co dzisiaj widziałeś. O wszystkich, których spotkałeś - dokładnie wszystko. Opowiedziałem mu, kiedy znów odzyskałem głos. Mówi- łem, a z każdym słowem narastało we mnie poczucie, że robię coś niewłaściwego. Braedee wyglądał tak, jakby wszystko, co mówię, go nudziło, niecierpliwiło lub było mu kompletnie obo- jętne, ale to wcale nie znaczyło, że nie naruszam cudzego za- ufania. Nawet jeśli lady Elnear miałaby być dzięki temu bar- dziej bezpieczna, coś przecież traciła. Nie wiedziałem tylko, co mógłbym na to poradzić. Ani też dlaczego miałoby mi na tym zależeć. - A więc poznałeś już Pątnika Strygera? - przerwał mi na- gle Braedee. - I jakie odniosłeś wrażenie? Powiedziałem mu. - To przyjemna odmiana - roześmiał się. - Dlaczego to wła- śnie ty jesteś jedyną osobą, jaką znam, która nie stwierdziła, że go lubi? - Stryger nienawidzi świrów. - Aha. - Pokiwał głową. - A ty jesteś świrem. - Dlaczego pan go nie lubi? - zapytałem, bo tak rzeczywi- ście było. - Uważam, że jest niebezpieczny. To fanatyk, ma ten rodzaj charyzmy, któremu nie mogą się oprzeć nawet ludzie obdarze- ni prawdziwym rozumem... I ma zbyt wielu zwolenników. - Mówi pan o tych nawróconych? - Przypomniałem sobie tłum twarzy o szklistych oczach, które wlokły się za nim w ogo- nie. Uśmiechnął się i w tym momencie wyglądał jak szczerzą- ca się czaszka. - Nie, o konglomeratach. Żadna jednostka nie uzyska tak dużego zainteresowania i poparcia w mediach bez ich pomocy. Wiem, czego od niego chcą jego poplecznicy. Ale nie jestem pe- wien, czy on sam jeszcze o tym pamięta... A tak naprawdę, to chciałbym tylko wiedzieć, co w końcu dostaną... ku swemu za- skoczeniu. - A co z FKT? Czy mogą dać mu to miejsce w Radzie...? Wzruszył ramionami. - FKT tak samo jak wszystkich innych nie interesuje jakaś abstrakcyjna czystość. Wszyscy zasiadający w Radzie byli kie- dyś pionkami w czyichś rękach. Grasz w szachy? - Nie - odparłem, bo nawet nie bardzo wiedziałem, co to jest. - Tak właśnie myślałem. - Kiwnął głową w stronę czekają- cego modu. - Wracaj do posiadłości. Prześpij się z tym. Zrób, co do ciebie należy. - A co z moim kontraktem? - Naprawdę chcesz go zobaczyć? - zapytał. - Jak ty własny tyłek, korbo. - Znajdziesz go jutro rano w swoim terminalu. Przekonasz się, że wszystko jest tam w najlepszym porządku. - Wyglą- dał na rozbawionego, a ja zastanawiałem się, co go tak śmie- szy. - Co z moją bransoletką? - wyciągnąłem ku niemu nadgar- stek. - Ożyje, kiedy uznam, że na to zapracowałeś. Odwróciłem się, dławiąc się własną frustracją; starałem nie dać mu więcej powodów do zadowolenia, starczyło, że sam ich sobie dostarczył. Zatrzymałem się, bo nagle coś mi się przy- pomniało. - Kto jest tym drugim psychotronikiem? -Co? - Oprócz Jule. Jest jeszcze jeden. Nie mówił mi pan, że jest... - Gdzie? - Jednym krokiem przebył dzielącą nas odle- głość. - U taMingów. - Niemal zacząłem się cofać, ale nie było już na to miejsca. -Wczoraj wieczorem, przy kolacji. Ktoś pró- bował mnie zażyć swoją psycho. Jego dłoń zacisnęła się na przedzie mojej koszuli. - Nigdy więcej tak mnie nie okłamuj. Wiem o tej rodzinie wszystko. Wiem, że to wykluczone. Wytrzymałem jego spojrzenie, po chwili ręka rozluźniła chwyt. - Ty naprawdę w to wierzysz - mruknął. Spojrzał na swoją dłoń, poruszył palcami, jakby nie mógł uwierzyć, że jeszcze przed sekundą gotów był mi złamać kark. - Inny telepata? Potrząsnąłem przecząco głową. - Kineta... Telekinetyk. - Co się stało? - To były drobnostki - chciał, żebym wyszedł na głupca. Nic rzucającego się w oczy. Nikt inny by się na tym nie poznał. Nachmurzył się na samą wzmiankę o tym, że ktoś mógłby wiedzieć coś, o czym on nie ma pojęcia. A potem ta twarz na- gle straciła wszelki wyraz - jego umysł udał się gdzie indziej. Po sekundzie już znowu mnie widział i zapytał: - Nie potrafisz mi powiedzieć, kto to był? Jeszcze raz potrząsnąłem głową. - Nie... nie używałem wtedy narkotyków. Sądzi pan, że to może mieć coś wspólnego z lady... - Nie - uciął krótko, jeszcze zanim zdołałem dokończyć. Gwałtownie zmienił się na twarzy. - Musiałeś się pomylić. - Nie pomyliłem się, - Zapomnij o tym. Twój problem to lady Elnear, skup się na tym. - Zaczął mnie popychać, aż w końcu musiałem wsiąść do modu. Oparłem dłoń na podnoszonych drzwiach modu i pochyli- łem głowę, żeby wejść do środka. - Nie myślę... - I tak trzymaj - przerwał. - Nie myśl... Wsiadłem wreszcie, drzwi się zamknęły, a pojazd wzbił się, zabierając mnie z powrotem do taMingów. Byliśmy już prawie na miejscu, gdy zobaczyłem, że moja bransoletka znów działa. „Dopiero kiedy na to zapracuję..." Ruszyłem po kamiennych płytach do domu lady Elnear, najciszej, jak tylko umiałem. Znalazłem się z powrotem w miejscu, z którego wyruszyłem - to jak koszmar. Wczołgałem się do łóżka i leżałem, rozmyślając nad tym, gdzie się znajdę, kiedy się w końcu obudzę. - Panie Kocie... czy mogę z panem porozmawiać? Następnego ranka lady Lazuli przyłapała mnie bez spodni. Podniosłem głowę na dźwięk jej głosu, przestraszony, bo nie wyczułem, że ktoś nadchodzi. Zbyt późno zdałem sobie sprawę, że wczoraj wieczorem zapomniałem przyłożyć sobie narkotyk. Bez pukania otwarła drzwi, zanim zdołałem się poruszyć. Stała teraz, gapiąc się na mnie, prawie tak samo zaskoczo- na jak ja, z szeroko otwartymi oczyma, ale bez śladu zakłopo- tania na twarzy. Ponieważ nie odwróciła wzroku, ja także się nie poruszy- łem, odwzajemniając jej spojrzenie z rękoma opuszczonymi luźno po bokach. Miała na sobie długą, szeroką szatę, która unosiła się przy jej skórze jak śnieg, jakby drwiła z prawa po- wszechnego ciążenia. Odczekawszy tak kilka uderzeń serca, sięgnąłem w końcu po szorty i wciągnąłem je na siebie. - Słucham panią? - odezwałem się lekko ochryple. Wiem teraz, od kogo Jiro uczył się dobrych manier. Ale z drugiej stro- ny, jestem tu w końcu tylko pracownikiem. Może dla niej je- stem jak kolejny mebel - jakieś krzesło, łóżko... Popatrzyłem na swoje łóżko, potem znów na nią. Zamrugała oczyma - nagle wydała mi się tak samo zakło- potana jak ja. - Może przyjdę później. - Nie trzeba, wszystko w porządku. - Wzruszyłem ramiona- mi i wciągnąłem spodnie. Nie chciałem mówić o tym, co i tak było oczywiste. - Chciałam tylko przeprosić... - Ostrożnie zrobiła krok do środka. - Na przyszłość będę pamiętał, żeby zamykać drzwi na klucz, proszę pani - uśmiechnąłem się. Teraz dopiero oblała się rumieńcem; już chciała zawrócić, ale zaraz się rozmyśliła. - Nie... To znaczy: tak, oczywiście... Czuję się jak idiotka. - Roześmiała się takim samym dzwoniącym śmiechem, jaki za- pamiętałem z wczoraj. - Chciałam tylko powiedzieć... - oczyma znów napotkała mój wzrok - Jiro przyznał się dziś rano, że to nie była pana wina. Z tymi włosami. - Uśmiechnęła się bezrad- nie, wskazując ręką własne włosy, upięte na głowie jak zwój czarnego jedwabiu. - Tak mi przykro. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Musiał pan sobie o nas pomyśleć... no - wzruszyła ramionami - jestem pewna, że znalazł pan dość odpowiednich epitetów. Poczułem, że się rozluźniam. Uśmiechnąłem się nieco sze- rzej. - Tak, proszę pani, kilka... Ale chyba już wszystkie zapo- mniałem. Myślałem, że teraz sobie pójdzie, ale dalej stała w tym sa- mym miejscu - rękami oplotła łokcie i wpatrzyła się w okno. - To takie trudne. Przez większość czasu sama nie wiem, co mam z nim zrobić. Zwłaszcza kiedy znajdzie się blisko swo- jego ojczyma. Tęskni za domem, tęskni za ojcem... - Skąd przybyliście? - zapytałem, żeby jakoś zapełnić ci- szę, jaka zapadła teraz między nami. - Z Eldorado... To w systemie Centaura. Przylecieliśmy na Ziemię, ponieważ teraz zasiadam w zarządzie Centauri, - Co się stało z jego ojcem? Skierowała ku mnie spojrzenie swoich szarych oczu. - Nie wiem. Opuścił mnie trzy lata temu. Charon i ja jeste- śmy małżeństwem nieco ponad rok. Powiedział, że firmie wyj- dzie to na dobre, jeśli go poślubię. W ten sposób mogłam zająć miejsce mojej kuzynki Jule... w zarządzie. - Uniosła głowę nie- co wyżej, kiedy zobaczyła, co się dzieje na mojej twarzy. - A Jiro i Talitha będą je po mnie dziedziczyć w prostej linii. Zamknąłem usta, przełknąłem ślinę. Jest żoną Charona ta- Minga, ojca Jule. Jest kuzynką Jule, a jednocześnie jej maco- chą. - Bardzo ją pani przypomina... To dość oczywiste stwierdzenie wcale nie sprawiło, że po- czuliśmy się mniej niezręcznie. Widziałem w myślach Charona, szefa zarządu Centauri Transport, jeszcze raz zobaczyłem, w ja- ki sposób patrzy na Lazuli. - Chciałem tylko powiedzieć, że znam Jule. Jesteśmy przy- jaciółmi. Co się stało z jego pierwszą żoną? Lazuli znów uciekła spojrzeniem w bok. Przez chwilę jej oczy były zupełnie puste - to samo widziałem kiedyś u Jule. - Była... miała pewne powiązania z Triple Gee. Miało to być małżeństwo jednoczące. Umarła kilka lat temu... w wypad- ku. - Starała się o tym nie myśleć. W jej świecie wypadki się nie zdarzają. Przypomniałem sobie dziecko rosnące gdzieś w jakimś la- boratorium, z zestawem zaprojektowanych genów. Pomyślałem 0 ręce dżentelmena Charona i o tym, jak to jest, kiedy dotyka nią czyjegoś ciała. Nie odezwałem się. - Jiro większość czasu spędza w centrum kształcenia. Ale za każdym razem, kiedy przyjeżdża do domu i kiedy jesteśmy wszyscy razem, wydaje się bardziej... bardziej... To wszystko jest wyjątkowo... trudne. - Znów mnie widziała. Rozłożyła ręce. - Najpierw pana obrażam, a potem zanudzam... - Nie, proszę pani. Dzięki temu nie muszę przez chwilę my- śleć o własnych problemach. - Wykrzywiłem się w uśmiechu. Ona także się uśmiechnęła, trochę niepewnie. - Bardzo pan miły. Może kiedyś opowie mi pan o swoich problemach i w ten sposób stworzy szansę, żebym choć raz po- myślała o kimś poza sobą. Nie mogłem się połapać, czy mówi serio, dopóki nie wycią- gnęła ręki i nie dotknęła mojego ramienia, bardzo delikatnie. Potem odwróciła się z szelestem swojej chmurki bieli i już jej nie było. Dotknąłem ręką miejsca, które musnęła jej dłoń. To się nie stało, kiedy na mnie patrzyła. Nie stało się, kie- dy do mnie mówiła. A potem jeden dotyk i w końcu się stało... Jęknąłem i wróciłem do ubierania. Miałem niezłą zabawę z do- pięciem spodni. Starając się nie myśleć zbyt wiele o tym, jak dotknęła mnie macocha Jule, przylepiłem sobie nową dawkę narkotyku 1 poprosiłem terminal o kopię mojego kontraktu z Centauria- nami. Słowo Braedeego było święte: kontrakt już na mnie cze- kał. Jak kubeł zimnej wody na drzwiach. Teraz zrozumiałem, co go tak śmieszyło. Gapiłem się na przewijający się po ekranie dokument. Nie rozumiałem nawet połowy słów, które tam wi- działem, a nawet i te, które coś mi mówiły, poprzedzielane by- ły rzędami prawniczych kodów. Zrobiłem sobie wydruk i we- pchnąłem go do kieszeni, zanim wreszcie zszedłem na dół. Wszyscy już dawno zjedli. Ośmiokątna jadalnia o ścianach wyłożonych drewnianą boazerią i haftowanych zasłonach u okien była teraz cicha i pusta. Prawie pusta. Podszedłem do stołu. - Spadaj - rzuciłem do robota ze srebrną tacą, który brał się do sprzątania resztek. Dałem mu kuksańca, więc wrócił po- słusznie do szafki. To zbrodnia, jak ci ludzie tutaj marnują je- dzenie. Dopiłem pół filiżanki przesłodzonej kawy, napełniłem sobie talerz nietkniętymi słodkimi bułeczkami i do połowy zje- dzonymi jajkami, dorzuciłem kawałek wędzonej ryby i trochę sałatki owocowej. Potem usiadłem na wyściełanym krześle przy stole i zacząłem jeść. Do pokoju weszła lady Elnear z pustą filiżanką w dłoni. Przystanęła. Sięgnąłem po dzbanek z herbatą i wyciągnąłem go w jej stronę. Bez słowa podeszła bliżej i pozwoliła, abym napełnił jej fi- liżankę. - Dziękuję - powiedziała ze wzrokiem utkwionym w stoją- cy przede mną talerz. - Panie Kocie - dodała dziwnie łagodnie - w tym domu nikt nie musi jadać resztek. Bardzo proszę, za- wsze jest mnóstwo świeżego jedzenia... - Machnęła ręką w stronę kuchni. - Nie, proszę pani - odparłem. - Nie zawsze. Popatrzyła na mnie, nic nie rozumiejąc. Wzruszyłem ramionami i ugryzłem kolejną korzenną bu- łeczkę. - Nigdy nie byłem szczególnie wybredny, jeśli chodzi o je- dzenie, proszę pani. Westchnęła cicho i wyszła z pokoju. l ego poranka nie jechaliśmy do N'yiiku. Zamiast tego spo- tkaliśmy się w holu z Lazuli, a potem mód zabrał nas wszyst- kich na zebranie zarządu Centauri. Nie odezwałem się ani sło- wem, zastanawiając się, po co w ogóle fatygują się, żeby mi o tym powiedzieć, skoro i tak nie miałem żadnego wyboru, jak tylko jechać z nimi. Siedziałem obok Lazuli, ponieważ żadna z pozostałych kobiet nie chciała, żebym usiadł obok niej. Lazu- li miała teraz na sobie bezpłciowy szarosrebrny biurowy ko- stium. Jego zwyczajność sprawiła, że teraz jeszcze bardziej przypominała mi Jule, a jednocześnie podkreślała tę miękkość jej rysów. Patrzyła przez okno, jakby w ogóle nie zauważała mojej obecności. Ale zdawała sobie z niej sprawę tak samo do- brze jak ja. W myślach nieustannie wspominała, jak wygląda- łem nago. A dla mnie było to jak torturowanie na przemian ogniem i lodem. Mód wylądował na podwórzu domostwa, które wydało mi się jeszcze starsze niż inne na ziemi taMingów. Położone było w głębi doliny, z dala od innych budynków, prawie przy samym jej końcu, przycupnęło jak eremita na skalnej półce nad rze- ką. Woda przewalała się tam z hukiem przez kamienny próg, jakby gnana pędem do samounicestwienia, rozwalając się i to- nąc w pełnej skał i kamieni czeluści daleko w dole. Wewnątrz domostwo to wyglądało jak gigantyczne dzieło sztuki: łukowate sklepienia pokryte freskami, otoczone ciągami płaskorzeźb, wsparte białymi, marmurowymi kolumnami; za ni- mi spływały kaskadą schody, ograniczone złotymi poręczami ba- lustrad. Ściany pokrywały obrazy dawno umarłych ludzi w dzi- wacznych strojach, a wzdłuż holu wejściowego ciągnęły się rzę- dy rzeźbionych popiersi zupełnie obcych mi osób, jak rzędy głów odciętych wrogom taMingów. O ile poruszając się wśród przestrzeni Kryształowego Pałacu czułem się fatalnie, o tyle tu- taj, zmierzając na walne zebranie członków zarządu konglome- ratu, cierpiałem nieznośne katusze. Nikt nigdy nawet nie zakła- dał, że ktoś taki jak ja będzie tędy przechodził. Ktoś taki jak ja nawet nie miał podejrzewać, że takie miejsca w ogóle istnieją. Nie mogłem zebrać się na odwagę, by zapytać, do kogo na- leży ten dom. Wyszukałem odpowiedź w głowie Elnear, czując się przy tym jak złodziej: domostwo należało do dżentelmena Teodora, tego, który siedział na głównym miejscu w czasie ko- lacji w Kryształowym Pałacu. Głowa rodziny, najstarszy żyjący taMing. W jednym z nie kończących się korytarzy czekał na nas Braedee, a ja wyczytałem w jego myślach pełne wyższości za- dowolenie, kiedy zobaczył mnie dokładnie tam, gdzie się spo- dziewał. Witał innych, jakby on był tu gospodarzem, nie oni. I tak było rzeczywiście - w czasie obrad zarządu Centauri. Wskazał im drogę do sali konferencyjnej, jakby same jej nie znały, potem je przepuścił. Ale kiedy ja próbowałem prze- mknąć obok, zablokował mi drogę i popchnął w jakieś drzwi. - Zaraz do pani dołączy, lady Elnear - dodał, kiedy obróci- ła się i czekała, zmarszczywszy brwi. - Mam dla niego jeszcze kilka instrukcji. Wcale jej to nie uspokoiło. Może wcale nie miało jej uspo- koić. Obróciła się i wciąż nachmurzona poszła dalej. - Tutaj. - Braedee wszedł do jakiegoś pokoju, zmuszając mnie, bym udał się za nim. - Co znowu? - zacząłem, kiedy stanęliśmy twarzą w twarz. Widok munduru korby i wspomnienie ostatniej nocy sprawiły, że patrząc na niego, poczułem w środku twardy węzeł. - Jezu, nie ma pan nic lepszego do roboty, niż tylko urządzać mi awan- tury... Jego dłoń wystrzeliła znienacka i trzasnęła mnie na odlew w twarz. Zatoczyłem się, wpadłem na jakiś stolik. Coś spadło i roztrzaskało się z brzękiem o podłogę. - Nie jesteś tu na równych prawach - oznajmił - więc nie zachowuj się, jakbyś był. - Popatrzył pod nogi, na kawałki roz- bitego kryształu, które połyskiwały dookoła jak noże. Potarłem policzek; patrząc na niego ze złością, nie mogłem powstrzymać się od mrugania. - W zebraniu uczestniczą dzisiaj dwaj ambasadorzy Triple Gee, obok zwykłych sojuszników Centauri i przedstawicieli podległych nam firm. Chcę, żebyś przeszperał im mózgi - zwłaszcza przedstawicielom Triple Gee. Chcę wiedzieć, co na- prawdę pomyślą o tym, co usłyszą. - Chwila - zaprotestowałem. - Nie do tego mnie wynajęli- ście. Nie jestem tutaj, żeby szpiegować dla Centauri... -Tym ra- zem na siłę wykrztusiłem to z siebie. Tylko na mnie popatrzył, a ja mimo woli drgnąłem nerwo- wo. W końcu powiedział: - Jesteś tu, żeby chronić lady Elnear. Ponieważ nadal nie wiemy, komu zależy na jej śmierci, musimy wykorzystać każdą okazję, żeby poznać prawdziwe motywy działania każdego, kto wchodzi z nią w kontakt. Triple Gee to nasz najważniejszy kon- kurent. To wszystko. Brzmiało logicznie. Nie wierzyłem w to tak samo jak on. Nie śmiałem czytać mu z myśli, stojąc z nim twarzą w twarz, ale tyle potrafiłem zgadnąć. Miałem chronić lady Elnear, ale mógł mnie także zmusić do wykradania danych na temat konkuren- cji, bo na niczym się nie znałem i nie wiedziałem, kiedy prze- kraczam granicę. Byłem idealnym narzędziem. Nic dziwnego, że nie mógł się ode mnie odkleić. - Chcę wiedzieć dokładnie, o czym myślą wszyscy, co nie należą do Centauri, rozumiesz? - Wszyscy? Nawet lady? - Zwłaszcza lady. - Dla jej własnego dobra? - rzuciłem, patrząc na niego ze złością. - I dla twojego - dodał cicho. Ruchem głowy wskazał mi drzwi. Spuściłem wzrok i skinąłem głową. Wyszedłem z kręgu roz- bitego szkła, a zaraz potem z pokoju. W końcu dotarłem do sali konferencyjnej. Ekran ochronny wyłączył się na moment, ukazując mi długą na pięćdziesiąt me- trów salę z tańczącymi na suficie aniołami. Powietrze tu było srebrzystobłękitne - światło wlewające się przez wysokie, wą- skie okna było niczym z innej epoki. Zacząłem się zastanawiać, co też ludzie przed wiekami mogli robić w pokoju o tych roz- miarach. Pewnie nie to, co robi się tu teraz. Popatrzyłem w stro- nę centralnie ustawionego stołu. A może właśnie to samo: kłamstwa, oszustwa, wzajemne dopieprzanie sobie... Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią. Kiedy wchodziłem na salę, usłyszałem hałas i zobaczyłem, jak czyjaś głowa znika pod blatem na drugim końcu długiego, biało-złotego stołu. Siedzący najbliżej ludzie obrócili się w krzesłach, zaczęli wstawać, wyciągać ręce. Ktoś się wywalił. Moje oczy i myśli rzuciły się na poszukiwanie Elnear. Myśli znalazły ją pierwsze. Zajmowała jedno z wysokich, zdobionych krzeseł. Wstała i patrzyła teraz tam, skąd dobiegł hałas. Jardan siedziała na jednym z krzeseł ustawionych za siedzeniami członków zarzą- du, w szeregu doradców i sekretarzy. Wzdłuż ścian ciągnął się tęczowy rządek strażników w barwach najróżniejszych konglo- meratów. Kilku z nich wystąpiło do przodu, ale inni nie wyda- wali się zaniepokojeni. Stali tam tylko na pokaz. Prawdziwej ochrony nie dało się tutaj ani zobaczyć, ani dotknąć. Usiadłem przy Jardan. - Co się stało? - To jeden z ambasadorów Tripłe Gee - mruknęła. - Chyba nie trafił w krzesło, kiedy siadał... - Myślała przy tym, że lu- dzie, którzy przywykli do zasiadania w podobnych salach, ra- czej nie popełniają takich błędów. Słyszałem i czułem dookoła rozbawiony chichot członków zarządu Centauri. Prestiż Tripłe Gee mocno na tym incydencie ucierpiał. Jardan odwróciła się, żeby spojrzeć na mnie raz jeszcze. - Zakładam, że Braedee tylko przypominał panu o pań- skich obowiązkach... - rzuciła, odrywając moje myśli od Tripłe Gee. - Tak - mruknąłem nieuważnie. Obserwowałem długi stół, dopóki nie natrafiłem wzrokiem na Lazuli, siedzącą tuż obok Darica... jej pasierba. Wcale nie wyglądała na starszą od niego; zacząłem się zastanawiać, ile tak naprawdę może mieć lat. Da- ric mruknął coś do niej, roześmiała się. Dookoła stołu siedzia- ło jeszcze może z trzydziestu innych. Tylko dwudziestu z nich stanowiło rzeczywistych członków zarządu. Reszta, w tym Elne- ar, reprezentowała mniejsze firmy, które zmusili do aliansu, bo miały coś, czego Centauri chciało lub potrzebowało. Naliczy- łem jedenastu taMingów - tylu ilu trzeba, żeby uzyskać więk- szość. Coś w sposobie ich trzymania się i poruszania mówiło mi, że nie zapominają o tym ani na chwilę. Wyróżniali się, nawet przy tym stole, a nie było to jedynie spowodowane rodzinnym podobieństwem... Widziałem starego Teodora, który zasiada w radzie najdłużej i który będzie tu zasiadał aż do śmierci... Zo- baczyłem babkę Jule... kilkoro ciotek i wujów, ciotecznych ba- bek i dziadków. Lazuli zajmowała miejsce wedle prawa należą- ce się Jule. Kiedy Jule opuściła dom, przez lata zajmował je pełnomocnik. Spojrzałem teraz na Charona, siedzącego u szczytu stołu, najdalej, jak się dało, od ambasadorów Triple Gee. Ponieważ na mnie popatrzył, i to tak, że poczułem w środku chłód. Bra- edee przekonał go, że skoro już tu jestem, to równie dobrze mo- gą mnie wykorzystać, ale mimo to, siedząc ze mną w jednym pomieszczeniu, czuł się cholernie niewygodnie. Uświadomiłem sobie teraz, że Braedee dlatego wykazuje tak szczególne zainte- resowanie moją osobą, że byłem jego pomysłem, który Charono- wi wcale się nie spodobał. Charon uosabiał Centauri w takim stopniu, w jakim jeden człowiek może to robić. Jeśli przebywa- jąc tu, ściągnę mu na głowę jakieś kłopoty, nie ja jeden za to zapłacę. Zerknąłem ponownie na przeciwległy koniec stołu. - Dlaczego są tu ci z Triple Gee, skoro to wróg? - zapyta- łem Jardan. - Żeby nie zamykać drogi ewentualnemu porozumieniu - odparła. - Wymieniają między sobą ambasadorów na każdym posiedzeniu rad. Mają ze sobą więcej wspólnego niż potencjal- nie ten sam rynek... I ci, i ci nienawidzą FKT. Pokiwałem głową. - Wiem... - odpowiedziałem. Popatrzyła na mnie dziwnie. Nie miałem ochoty niczego wyjaśniać, więc po chwili odwróciła wzrok i pochyliła się, by szepnąć coś do Elnear. Nagle przypomniało mi się, co mówił Braedee: Elnear za- siada na miejscu swego zmarłego męża. W ten sposób ma pra- wo do dwóch głosów. - W jaki sposób lady może zasiadać w radzie Centauri? - zapytałem, kiedy Jardan wróciła do poprzedniej pozycji. - Przecież tak naprawdę nie jest z taMingów. - Ponieważ nigdy nie odnaleziono ciała jej męża - mruknę- ła Jardan. Techniczna trudność. Wszyscy wiedzieli, że nie żyje, ale nikt nie mógł tego prawnie udowodnić. I dopóki to nie na- stąpi albo dopóki i ona nie umrze, wciąż będzie jego pełnomoc- nikiem. Skrzywiłem się, żałując, że w ogóle pytałem. Rozsiadłem się wygodniej, bo Charon zarządził rozpoczęcie obrad, a mnie się przypomniało, że nie taMingów miałem tu obserwować. Dwaj z Triple Gee siedzieli po drugiej stronie stołu sztywni jak posągi, pełni pozornego surowego spokoju; bezskutecznie sta- rali się nadrobić uszczerbek w godności, spowodowany ledwie sekundową nieuwagą. Ten, który walnął na podłogę, przygryzał teraz wewnętrzną stronę policzków. Był pewien, że ktoś zrobił mu to umyślnie, ale nie rozumiał, w jaki sposób. W głowach obu reprezentantów Triple Gee mieszały się jak oliwa z wodą podejrzliwość, nienawiść, niezadowolenie i szacunek, pozostawiając szumowinę zawiści na wszystkim, 0 czym tylko pomyśleli, na wszystkim, co usłyszeli od samego początku zebrania. Z tego, co widziałem, do Triple Gee nawet nie dotarła jeszcze wieść o zamachach na lady Elnear, żaden z nich o tym dotąd nie słyszał. Zerknąłem na plecy lady Elnear. Czułem, że korzysta wła- śnie z dostępu do informacji, czułem także, że wciąż jest świa- doma mojej obecności. Miała ochotę powiedzieć wszystkim obecnym, kim jestem, i nienawidziła się za to, że brakuje jej do tego odwagi. Zakląłem pod nosem, nienawidziłem w tej chwili tego łajdaka Braedeego, który tak wszystko mi utrudnia. Nie chciało mi się nawet myśleć o tym, co by się działo, gdyby ktoś jeszcze - albo gdyby wszyscy inni - dowiedział się nagle, czym się teraz zajmuję. Większość konglomeratów nigdy nie korzy- stała z telepatycznych szpiegów, bo za bardzo bali się, że ktoś mógłby w taki sam sposób szpiegować ich - cudzy psychotronik albo nawet ich własny. Ci z Triple Gee najprawdopodobniej wy- powiedzieliby wojnę, gdyby dowiedzieli się, co robię. Ich ochro- na zabiłaby mnie na miejscu, nawet gdyby mieli przez to ze- rwać zebranie i wzajemne stosunki. Zmusiłem się znów do koncentracji, przymykając oczy I starając się sprawić wrażenie, że po prostu się nudzę, a nie grzebię w mroku wielu niczego nie podejrzewających umysłów. Rada wysłuchiwała właśnie sprawozdania na temat tego, co uczyniono w sprawie nagłego przeciążenia komunikacyjnego w którymś z newralgicznych rejonów. Przedstawiciele Triple Gee przyjmowali to wszystko do wiadomości, a szum zawiści w ich głowach stawał się coraz głośniejszy. Jeden z nich snuł wiogie plany o przejęciu jednego z lokalnych konkurentów Tri- ple Gee w tamtym sektorze ich sieci. Wymuszona fuzja, jak za- kładało Triple Gee, wystarczy, by móc konkurować bardziej efektywnie. Centauri się zdziwi... Chyba że ja im o tym powiem. Zdałem sobie sprawę, że ra- \ da Centauri nie będzie dziś mówić o niczym, co mogłoby rze- czywiście zaskoczyć tych z Triple Gee. Wszystko, co zostało pO7 J wiedziane, miało na celu jedynie zbadanie ich reakcji. Zrobi- łem rundkę dookoła stołu, aż wreszcie znalazłem się znów w umyśle Elnear. Rozważała ironiczną niemożność porozumie- nia się ludzi, tu, przy tym stole i w całej Federacji. Mimo całe- go postępu technicznego, który pozwalał na tak szerokie ko- rzystanie z dostępu do informacji, nadal nie ma prostego, natychmiastowego systemu łączności, który łączyłby systemy gwiezdne. Członkowie zarządów, reprezentanci konglomera- tów, a nawet zwykli posłańcy nadal muszą przemierzać te odle- głości osobiście, z terminalami i głowami wypełnionymi sztucz- ną pamięcią, żeby ta uniwersalna sieć danych nadal mogła istnieć, a konglomeraty funkcjonować. Centauri znajdowało się w lepszej sytuacji od swoich konkurentów, bo poza pojedyn- czymi systemami słonecznymi łączność była tylko kolejnym ar- tykułem na sprzedaż, którym sami potrafią się zająć. Ale prze- pływ danych to krwiobieg międzygwiezdnych sieci, a jeśliby ktoś kiedyś zablokował ten przepływ, nawet Centauri w ciągu tygodnia utraciłoby sprawność. Przerwałem kontakt, otrząsnąłem się z tych myśli - czy ta kobieta kiedykolwiek zastanawia się nad czymś tak prostym jak na przykład, które włożyć buty? Pewnie nie. Pewnie dlate- go tak się ubiera... Puściłem myśli jeszcze raz dookoła stołu, przeskakując głowy tych z Centaurian, a odczytując resztę, za- pamiętując to, co tam znalazłem, bez względu na to, jak mało wydało mi się znaczące. Teraz, kiedy przywykłem do ich bio- oprogramowania, wiedziałem, że nie ma w nim nic, co mogłoby mnie wyczuć. Ale ta świadomość jakoś wcale mnie nie uspoko- iła. Odgrywając korporacyjnego telepatę, czułem się tak, jak- bym grał w partyjkę „Ostatniej szansy" w Starym Mieście - w samobójczą grę. Wyprostowałem się na swoim krześle, bo Daric powiedział coś na temat Pątnika Strygera, a mnie natychmiast przypo- mniał się wczorajszy dzień. Dwaj ambasadorzy po przeciwnej stronie stołu wychylili się do przodu, wykazując nieoczekiwa- ne zainteresowanie. - ...współczynnik efektywności Strygera w mediach ciągle wzrasta - mówił Daric - w wyniku rozgłosu, jaki zyskała mu sprawa legalizacji. Podobnie jak w twoim przypadku, Elnear... - Obdarzył ją przez stół szerokim uśmiechem, jakby wiedział coś, o czym ona nie może mieć pojęcia. I pewnie tak było. Jego wzrok minął ją jednak, by spocząć na chwilę na mnie, i raz dwa się po mnie ześliznąć. I zaraz znów patrzył w stronę reprezen- tantów Triple Gee. - Wygląda na to, że Rada Bezpieczeństwa czeka na wynik głosowania nad legalizacją, zanim zdecyduje się obsadzić wakat. Ponieważ, jak nam wiadomo, znajdują się oni nieco z dala od głównego nurtu wydarzeń, najwyraźniej wykorzystują sprawę legalizacji jako rodzaj testu ogólnie pa- nujących nastrojów albo też sposób, żeby się przekonać, czyja osobowość ma najwięcej siły, jest najbardziej przekonująca w oczach opinii publicznej... - Uśmiechnął się, ponownie zerka- jąc na Elnear. Jej irytacja aż mnie zapiekła. - To i tak koniec końców tylko punkt sporny, ale zdaje się mieć dla FKT jakieś szczególne, rytualne znaczenie. Na samą myśl o Strygerze lądującym w Radzie Bezpieczeń- stwa zrobiło mi się niedobrze. Co za durnie, czy nie widzą, kim on naprawdę jest...? Przypomniało mi się, co mówił Braedee, ale to mi wiele nie pomogło. Daric wychylił się do przodu, przez całą szerokość stołu, wpatrując się uważnie w przedstawicieli Triple Gee. - Proszę mi powiedzieć, ambasadorze Ndala, czy Triple Gee nadal waha się w sprawie legalizacji? - Triple Gee nie tyle się waha, dżentelmenie Daricu, ile starannie rozważa wszystkie ewentualne konsekwencje - od- parł Ndala. - Nie musimy chyba wskazywać, jak wielkie korzy- ści odniesie w związku z tym Centauri, skoro posiada pakiet kontrolny w ChemEnGenie. Te dodatkowe wpływy łatwo mogą być użyte przeciwko waszym konkurentom. Daric wzruszył ramionami. - Albo... również moglibyśmy złagodnieć i zmiękczyć nieco naszą twardą sieć... Zwłaszcza gdybyście zechcieli z całego ser- ca poprzeć nas podczas głosowania w Zgromadzeniu. W końcu na wszystko trzeba patrzeć z perspektywy. Tak naprawdę to nie my jesteśmy Wrogiem Numer Jeden. Czasem chyba wszyscy o tym zapominamy, ale mimo wszystko tak przecież jest. Ambasador Triple Gee rozparł się w swoim krześle i popa- trzył przez stół prosto na Charona. - Może po powrocie do ambasady przekonamy się, że cze- ka tam na nas coś wiążącego...? - mruknął. Kłamał. Wiedzieli już dawno, że będą głosować za legalizacją, choć sam narkotyk nic dla nich nie znaczył. Chcieli, żeby Stryger wygrał swoją ba- talię. Ale chcieli się także przekonać, na jakie kompromisy zdołają naciągnąć Centaurian... - Uznajmy to za fakt dokonany - odparł Charon. Kiedy to mówił, zerknął przelotnie na mnie. Jego słowom można było w tej chwili ufać w takim samym stopniu, w jakim ja ufałem swojej nietykalności tutaj. Przede mną Elnear westchnęła ciężko. Wiedziała równie dobrze jak oni wszyscy, że choć w czasie głosowania nad narko- tykiem będzie miała za sobą FKT, Stryger także ma swoich po- pleczników. Chciała, żeby wniosek o legalizację upadł, z przy- czyn, które ukryła w sobie tak głęboko, że właściwie nie udało mi się ich odczytać. Zastanawiała się nawet, czy nie wycofać swojej kandydatury do miejsca w Radzie - choć bardzo jej na tym zależało - tylko po to, żeby poplecznicy Strygera nie mu- sieli głosować za narkotykiem, żeby go na to miejsce we- pchnąć. Ale wiedziała, że tutaj nic nie jest takie proste ani czy- ste. Sądziła, że Stryger jest dobrym człowiekiem, sądziła, że na to stanowisko nadaje się równie dobrze jak ona. Może nawet lepiej. Tak samo jak Braedee nie wierzyła, że Stryger będzie narzędziem w rękach konglomeratów, ale z zupełnie innych po- wodów. Nie wiedziała, jaki naprawdę jest Stryger, nie uwierzy- ła - albo może guzik to ją obchodziło - w to, co jej powiedzia- łem. Podziwiała i zazdrościła mu jego wiary w Boga i naturę ludzką. Sądziła, że to tylko niezbyt szczęśliwy zbieg okoliczno- ści, że jego wiara w to, że pentryptyna stanowi rozwiązanie wszelkich problemów, jest tak bardzo zbieżna z interesami ty- lu konglomeratów... Osunąłem się nisko na swoim krześle, cały obolały - nie by- łem pewny, czy to wyczerpanie, czy tylko przygnębienie. Te wszystkie ważne figury miały cały zestaw wszczepów i łatwy dostęp do sieci, który pozwalał im utrzymywać stały kontakt z fluktuacjami międzygwiezdnych imperiów. Ale nie mieli naj- mniejszego pojęcia o tym, co dzieje się wewnątrz czaszki inne- go człowieka. Nie wiedziałem, czy czuję się rozczarowany, czy to raczej zwykła ulga - kiedy przyjdzie co do czego, to tylko ta- kie same martwe pałki jak wszyscy inni. W końcu spotkanie dobiegło końca, ale nie był to jeszcze koniec mojej służby. Czekał na nas kolejny pokój, zastawiony stertami jedzenia i napojami pod sufitem z białych i złotych gipsowych kwiatów. Byłem głodny, ale tym razem niczego nie tknąłem. Nie warto było ryzykować. Obserwowałem tylko i na- słuchiwałem, stojąc tuż przy Elnear, tak jak wypadało. Jardan najpierw czaiła się obok mnie jak cień, ale kiedy zobaczyła, że nic nie jem ani się nie odzywam, zostawiła mnie w końcu w spokoju. Byłem tylko sekretarzem, więc jeśli sam się nie odezwa- łem, nikt mnie nie zabawiał rozmową. Stałem, przysłuchując się śmiertelnym bóstwom Federacji, które dyskutowały o tym, jak najlepiej przechytrzyć FKT, jak się komuś dobrać do tyłka; jak bardzo potrzebują tej pentryptyny, żeby położyć kres bun- tom na planecie Belkę; jak bardzo niekorzystnie wpływają na produkcję dysputy nad licencjami; jaki to wrzód na tyłku ta cała FKT z tymi jej regułami zatrudniania... Rady, narzekania i plotki - czasem wszystko naraz, wyrzucane jednym tchem. ; Przyglądałem się wysokiemu blondynowi, który wypluł pe- ta i zostawił go na ziemi obok stołu; zaraz też ktoś na niego na- depnął. Jezu, facet ma gorsze maniery niż ja, przemknęło mi przez głowę. Ale maniery przestają mieć znaczenie, kiedy jest się wystarczająco bogatym - tak samo jak nie mają znaczenia, kiedy jest się odpowiednio biednym. To tylko te miliardy za-. wieszone gdzieś pośrodku, ci którzy mają coś do stracenia - to| oni muszą wiedzieć, jak się zachować. Dotknąłem logo na swo-|, im rękawie, opuściłem rękę. ' Usłyszałem za plecami jakiś trzask, potem śmiech i prze-! kleństwa. Odwróciłem się błyskawicznie, bo wydało mi się, że coś poczułem - psychoenergię. Ale nie byłem pewien, a okaza- ło się, że ktoś upuścił po prostu talerz z jedzeniem. Pewnie to nic takiego, nadmiar trunków albo nerwy... Ja też się trochę zdenerwowałem, pamiętając, że gdzieś w tym tłumie być może krąży psychotroniczny żartowniś, który tylko czeka, żeby znów mnie dopaść. Ale może już zdał sobie sprawę, dlaczego ze mną żarty mu nie wychodzą. Nawet jeśli tak było, to dotąd jeszcze mnie nie wydał. Może i on ma coś do ukrycia. Może to dlatego ogranicza się tylko do drobnostek, których nikt nie jest w sta- nie wyśledzić. Może da mi spokój, ale szczerze mówiąc wątpię. Braedee kazał mi się tym nie zajmować. Ale to, czego on nie wie, mnie nadal może sprawiać przykrość. Zacząłem rozluźniać myśli, żeby zacząć poszukiwania... - Panie Kocie... Odwróciłem się. Obok mnie stała Lazuli taMing. Zamruga- łem ze zdziwienia. - Tak, proszę pani? - Wygląda pan tak, jakby spał na stojąco. W pośpiechu pozbierałem myśli z powrotem. - Nie, proszę pani. Ja tylko... ee... robię, co do mnie należy. - Cholera, nie mów takich rzeczy. -To znaczy... - Nic się nie stało. Pewnie ledwie zdążył pan zaczerpnąć powietrza, zanim pana w to wszystko wrzucili. Wszystko tu mu- si się panu wydawać bardzo obce. Usłyszałem w jej głosie nieświadomą protekcjonalność, a także ją wyczułem. Niemniej tylko ona jedna stała obok i roz- mawiała ze mną - czego nie zrobiłby tu nikt inny. A poza tym miała przecież rację. - Tak, proszę pani. Bardzo obce. Widzieć twarz Jule w jej twarzy to wielka pociecha, naj- milsza rzecz, jaka mnie spotykała od długiego czasu. Dzięki niej przypomniałem sobie, że w tym wszystkim ma być jeszcze jakiś sens. Charon obserwował nas ze ściągniętymi brwiami. Szybką sondą dotknąłem jego myśli - i szybciutko się wycofałem, po- czuwszy zazdrość, podejrzliwość, frustrację... nienawiść. To ostatnie pod moim adresem, reszta pod adresem żony. Czułem, jak skręca się z niepewności za każdym razem, kiedy na nią pa- trzy. Nie ożenił się z miłości, tylko ze względów politycznych, i wiedział, że ona go nie kocha. Ale kiedy na nią patrzył, on tak- że widział Jule... swoją córkę. Tylko że tym razem doskonałą. A to sprawiało, że czuł się niespokojny i niepewny, czego nie znosił - sprawiało, że czuł coś takiego, czego żaden mężczyzna nie powinien czuć w stosunku do własnej córki. Nadal targały nim emocje, które już dawno temu powinny zniknąć... Po skórze przebiegł mi dreszcz i odwróciłem od niego wzrok. - Co pan powiedział? - zapytała Lazuli. - Nic, proszę pani - odparłem, nie mając pewności, czy coś wyciekło mi z myśli, czy może wydałem jakiś odgłos. - Czy jest tu Jiro? - zmieniłem temat, żeby oderwać się od tamtych spraw. Nigdzie nie dostrzegłem chłopca, ale jeśli miałbym wy- typować tu kogoś, kto za pomocą psycho paskudnie się zaba- wia, mój pierwszy wybór padłby na niego. Ale ona potrząsnęła przecząco głową. - Nie. Chciał przyjść i obserwować zebranie, ale mu zaka- załam. To kara za to, że mnie okłamał. Omal mi się nie wyrwało, że to przecież pierwsza rzecz, ja- kiej powinien się nauczyć, ale się powstrzymałem. Może nie za kłamstwo go ukarano. Może za to, że się w końcu przyznał. Jesz- cze raz popatrzyłem na Charona i zobaczyłem, że rusza w na- szym kierunku. - Wybaczy pani... - Skłoniłem głowę i odszedłem nieco da- lej- Po chwili zacząłem przepychać się przez tłum w stronę El- near. Stała w zacienionej alkowie, podrążona w rozmowie z cio- tecznym dziadkiem Jule, Salvadorem, który wyglądał młodziej niż ona, choć był dwa razy starszy. - Panie Kocie. - Skinęła mi głową, kiedy mnie zobaczyła. Wyglądała na zmęczoną, a czuła się jeszcze gorzej. - Myślę, że najwyższa pora wracać. Mam jeszcze trochę pracy. - Poczułem od niej odrobinę ciepła i wiele ulgi. Ulgi, że wreszcie wyrwie się z tego rodzinnego gniazda, że jakoś udało mi się przez cały ten czas nie przynieść jej wstydu. Ja także skinąłem jej głową, czułem to samo co ona. Obok mnie pojawiła się Jardan, choć raz patrzyła na mnie bez zmarszczonych gniewnie brwi. - Dzięki Bogu - rzuciła. Kiedy to mówiła, za jej plecami przechodził właśnie Daric taMing, trzymając mnóstwo jakiegoś trunku w wielkim krysz- tałowym kubku. Zatrzymał się i popatrzył na nas błyszczącymi oczyma. Spojrzałem prosto w te jego oczy, bo wiedziałem, że tym razem nie zrobiłem nic, za co mógłby się po mnie przeje- chać. - No, dzisiaj byłeś grzecznym chłopcem, nowy sekretarzu... - odezwał się. Już miał ruszać dalej, ale zawahał się i obejrzał za siebie. Usta wykrzywiły mu się w uśmiechu. - Wiesz, że masz rozpięty rozporek? Popatrzyłem w dół, bo to samo zrobili wszyscy dookoła. Wiedziałem, że to niemożliwe, wiedziałem, że nie może mieć racji... No i miał. Wszyscy dookoła patrzyli, jak zapinam spod- nie, t • 8 Następnego dnia znów udałem się z lady Elnear do Brygady, i jeszcze następnego. Zanim zdążyłem się zorientować, już mi- nął mi na Ziemi cały tydzień. Miałem jednak wrażenie, że upły- nęło znacznie więcej czasu. Nie przydarzyło mi się nic nowego, pominąwszy fakt, że stałem się naprawdę sekretarzem. Prze- trawiłem dane, które połknąłem w całości już pierwszego dnia, więc zacząłem je wykorzystywać. A za każdym razem, kiedy siadałem za konsoletą, połykałem jeszcze trochę. Z początku niezbyt to dobrze wyglądało, kiedy raz wiedziałem na temat swojej roboty więcej od Jordan, a kiedy indziej nie miałem po- jęcia, co robić z tym, co mi dała do ręki. Ale teraz większość za- skoczonych spojrzeń, jakimi mnie obdarzała, zawierała też du- ży ładunek ulgi. Nawet lady Elnear potrafiła czasami zapo- mnieć, że jestem świrem, i spojrzeć na mnie bez dreszczy. Kiedyś w czasie godzinnej przerwy na lunch wynająłem so- bie program prawniczy i wyczyściłem, a potem zarejestrowa- łem kontrakt z Centaurianami. Inne podobne godziny spędzi- łem na wędrówkach napowietrznymi chodnikami przez ulice i poziomy miasta w pobliżu kompleksu budynków Federacji. Dziwaczna kombinacja starego i nowego, strzeliste krzywe i ostre jak noże krawędzie, kamień, stal i caramoplastik, szkło i kompozyt sprawiały, że czułem się, jakbym uwiązł w imitują- cych trzewiach jakiegoś zrakowaciałego kryształowego stwora. W warstwach konstrukcji dostrzegałem kolejne warstwy czasu, wyczuwałem patchwork ludzkich istnień żyjących dookoła ser- ca i odrębną rzeczywistość przepływającą przez nie zamieszka- ne partie jej ciała. Kupiłem sobie nowiutkie dżinsy, prosto u źródła, ale nie miałem okazji ich włożyć. Dookoła mnie także wszystko przebiegało normalnie, tylko że musiałem widywać brata Jule, Darica, częściej niżbym sobie życzył. Częściej widywałem też Lazuli. Wydawało mi się, że wiem, dlaczego ona i jej dzieci wolą mieszkać u Elnear zamiast w Kryształowym Pałacu, gdzie ich miejsce. Nie miało to nic wspólnego ze mną. Unikałem Jiro i jego siostry tak samo, jak unikałem ulicznych gangów, i w za- sadzie z tych samych przyczyn. Trzymałem się też z dala od ich matki, ale nie dało się tak zupełnie jej nie spotykać, chyba że zamknąłbym się w swoim pokoju i zagłodził na śmierć. A za każdym razem, kiedy ją widziałem, czułem, że o mnie myśli. I czułem, że i ja myślę o niej. Po nocach widziałem przed sobą jej twarz, kiedy leżałem, czekając aż zadzwoni Braedee. Wie- działem, że fantazje erotyczne z żoną Charona taMinga mają mniej więcej tyle sensu, ile rozmyślanie, czyby się nie podpa- lić. Nie robiło mi się od tego ani gorzej, ani goręcej. A każdej nocy, kiedy już wszyscy posnęli, duch Braedeego materializował się przede mną na konsolecie, a ja zdawałem mu raport ze wszystkiego, co widziałem i słyszałem. A niech to diabli, myślałem sobie, co mnie to obchodzi? Na początku następnego tygodnia umiałem już przebrnąć przez rutynowe zajęcia w biurze lady, nie doprowadzając przy tym wszystkich do szału. Czasami udawało mi się nawet zapo- mnieć, że to nie była tylko czysta, uczciwa robota... , - Panie Kocie - odezwała się znienacka Elnear z drugiej czę- ści pokoju. - Czy naprawdę nie ma pan nic lepszego do roboty? Oglądałem właśnie „Jesteś tam", przekaz wiadomości In- dependent Daily News - odbierałem ponury sensoryczny zapis katastrofy na statku kosmicznym. Powyłączałem sobie wszyst- ko z wyjątkiem obrazu - krzyki i smród płonących ciał zupeł- nie nie były mi potrzebne do szczęścia. Indy rozpaczliwie wal- czyła o publiczność, ponieważ jej zasięg nie był subsydiowany przez żaden z konglomeratów, karmiła więc dziwną mieszanką rzeczy ważnych i tandety, ale ja nawet ją lubiłem. Wyłączyłem obraz i podniosłem wzrok. - Wszystko jest już w systemie z wyjątkiem streszczenia z obrad komisji, bo nadal brakuje nam danych. W tej chwili czekam, aż Geza skończy swoją pracę. - A co z raportami...? - Wrzuciłem te, które już pani skończyła, i wywołałem resztę z pani listy. Przez chwilę milczała, zastanawiając się, o co jeszcze mo- głaby mnie zahaczyć. Nic nie udało jej się wymyślić. - Kocie - odezwała się w końcu, spuszczając wzrok - przy- znaję, że pod pewnymi względami jest pan dla nas sporym za- skoczeniem. Rzeczywiście radzi pan sobie z pracą na tym sta- nowisku. I szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę pański zupełny brak stosownych kwalifikacji, zupełnie mnie pan zdumiewa. Uśmiechnąłem się. Ona także, po czym wróciła do pracy. Nagle poczułem, jak rozpala się do białości, kiedy przej- rzała wczorajsze listy na swoim monitorze. Z sąsiedniego po- mieszczenia weszła Jardan, a za nią zaraz błysnęło pole zabez- pieczające. - O co chodzi? - zapytała w odpowiedzi na jakieś wezwa- nie, którego nie usłyszałem. Już dawno zorientowałem się, że nie była jedynie asystentką Elnear i moim zwierzchnikiem. Wiedziała o wszystkich najistotniejszych sprawach i miała do- statecznie dużo cybernetycznych wszczepów, żeby to wszystko pomieścić. Była jedyną osobą, której Elnear wystarczająco ufa- ła. - Popatrz na to. - Elnear założyła na mój ekran coś, co spo- wodowało, że pojawił się tekst faksu, a zniknęły wiadomości. Siedziałem odchylony do tyłu, podczas gdy Jardan czytała coś ponad moim ramieniem. Rzuciła okiem na Elnear, potem ze- rwała mi z głowy elektrody i przyłożyła do własnego czoła. Spo- śród tego, co mogłem widzieć, rozpoznawałem jedynie nazwę Triple Gee. - Triple Gee wykopane...? - mruknęła Jardan, jakby trud- niej było to sobie wyobrazić, niż ją samą ślącą mi uśmiech. - Przecież ledwie wczoraj kontaktowała się pani z Suezainem. W jaki sposób Centaurianie mogli się dowiedzieć o planowa- nym rozproszeniu...? - Nie ma sposobu. Przedsięwzięłam wszelkie środki... Nagle poczułem, jak w czaszkę wwiercają mi się dwie pa- ry oczu, dwa umysły złączone tą samą myślą. Siedziałem wpa- trzony w ekran, z całej siły starając się nie dołączyć na trzecie- go. Nikt nie zadawał mi żadnych pytań, pewnie doszły do wnio- sku, że i tak nie ma to sensu. Ja sam także nie udzieliłem żad- nych odpowiedzi. Elnear dźwignęła się ciężko z fotela i przygarnęła swą fał- dzistą szatę. - Muszę iść na spotkanie z Isplanaskym, Philipo. Tą spra- wą może się zająć Lingpo, a Geza przejmie obowiązki Kota... - Rzuciła mi pełne rezygnacji spojrzenie. Szedłem tam, gdzie ona, czy jej się to podoba, czy nie. Teraz akurat bardzo jej się nie podobało. Ruszyliśmy przez korytarze, jak zwykle pieszo, głęboko w samo serce kompleksu biurowego FKT. Elnear chodziła sie- dem czy osiem kilometrów dziennie. Mnie to nie przeszkadza- ło, ale zawsze się dziwiłem, że ona ma na to ochotę. Jak na ko- goś, kto nie troszczy się o wygląd własnego ciała, cholernie do- brze o nie dbała. Tym razem przechodziliśmy przez dużą otwartą przestrzeń, w której nie byłem jeszcze nigdy dotąd. Obwieszona była fla- gami i pływającymi w powietrzu figurami świetlnymi. Na ścia- nach połyskiwały gigantyczne hologramy przedstawiające hi- storię Ziemi, a przed nimi w polach próżniowych poustawiano przedmioty, które wyglądały jak eksponaty z jakiegoś mu- zeum. Takie miejsce mogło służyć tylko jako wystawa, dla tury- stów, którzy utrzymywali Ziemię. Zaskoczyło mnie jak jasna cholera, bo przywykłem tu tylko do bezosobowych korytarzy i biur. Ale zaraz przyszło mi do głowy, że miejsce takie jak to po prostu musiało się tu znaleźć. FKT utrzymuje przecież, że reprezentuje cały rodzaj ludzki. Musiała więc mieć publiczną twarz, w którą ten rodzaj mógłby czasem spojrzeć. Elnear nieprzerwanie maszerowała z przodu; lawirując między tłumami ludzi, którzy przyszli się pogapić albo sunęli ślamazarnie za przewodnikiem. Starałem się dotrzymać jej kroku, ale ciągle coś przyciągało mój wzrok - a to wielki blok jadeitu ręcznie wyrzeźbiony w zupełnie nieprawdopodobny mi* niaturowy krajobraz... a to holo na ścianie, przedstawiające ja- kieś miasto przed i po nuklearnym zbombardowaniu... a to do- skonały kryształ unoszący się we wnętrzu przezroczystej kuli. - Kocie! - głos Elnear szarpnął mną jak smycz. - Jeśli chce się pan wybrać na wycieczkę - dodała, kiedy się z nią zrówna- łem - proszę to zrobić w wolnym czasie. - Nie wiedziałem, że tu można urządzać wycieczki... proszę pani. - Odwróciłem wzrok w stronę wielkiej mozaiki na ścianie za nią. - W takim razie teraz już pan wie - odparła, ale jej iryta- cja już wyraźnie ustępowała. Obejrzała się przez ramię, żeby sprawdzić, na co patrzę, zamiast spoglądać wprost na nią. - Por- tret rodzinny rasy ludzkiej - wyjaśniła. Był to obraz przedstawiający może z trzydzieścioro ludzi - młodych, starych, różnej płci, wzrostu i koloru skóry. Kiedy raz zacząłem na nich patrzeć, nie mogłem przestać, póki nie obej- rzałem wszystkich. Ten, kto tworzył ten portret jakieś czterysta lat temu, znakomicie uchwycił na nim ich dusze. - Kiedyś ten obraz znajdował się w kompleksie budynków starego rządu, tego sprzed Federacji - mówiła Elnear - żeby przypomnieć członkom państw-narodów, które się tu gromadzi- ły, o wspólnym im człowieczeństwie... czyli o tym, o czym i tak bez przerwy zapominają. - Nie była pewna, czy dzisiaj jest le- piej, czy gorzej, ale sądziła, że teraz przynajmniej poszczegól- ne ludy nie mordują się tak często jak kiedyś, i nie tak maso- wo. Jeszcze raz zerknąłem na tamte twarze. Niektóre z nich mniej były do siebie podobne niż ja do Elnear. Ale żadna spo- śród tych twarzy nie należała do Hydranina. Żadna z nich nie przypominała mojej. Obraz zawierał także napis w jakimś sta- rym języku, którego nie potrafiłem odczytać. - Co tu jest napisane? - zapytałem. - Traktuj innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany - odpowiedziała. Nie odezwałem się. Elnear ruszyła dalej, a ja pospieszyłem za nią. Kiedy odchodziłem, mozaikowe oczy obserwowały moje plecy. Nie miałem pojęcia, kim jest Isplanasky, dopóki nie dotar- liśmy do kresu naszej wędrówki; byłem zbyt zajęty rozpamię- tywaniem tego, co zdarzyło się w biurze, by wyszperać to w jej myślach. Dopiero kiedy zatrzymaliśmy się przed jakimiś drzwiami, podniosłem głowę, zdążyłem dojrzeć logo nad nimi i przeczytać napis: Natan Isplanasky. Dyrektor Operacyjny Ob- sługi Robót Kontraktowych. Przeszłość stanęła mi ością w gar- dle. Wszedłem do środka, choć z najwyższą niechęcią. Isplanasky miał pokój z prawdziwym widokiem, na naj- wyższym piętrze - co mnie nie zdziwiło, bo w końcu stał na szczycie największej i najbardziej zyskownej komórki opera- cyjnej FKT, no może poza Federacyjnym Górnictwem Tella- zjum. Dobrze zabezpieczone biuro było ogromne i oferowało widok na szczyty miejskiego łańcucha, na całe to pasmo sztucz- nych gór. - Elnear... - Isplanasky podniósł się z czegoś, co przypomi- nało fioletowawą kozetkę, pokrytą dziwnym wzorem pełnym zakrętasów. Kiedy zbliżał się do nas, otrząsnął się lekko oszoło- miony, a ja z początku myślałem, że go obudziliśmy. Ale on tyl- ko pracował z siecią. Był cały naładowany biocybernetyką, ale na pierwszy rzut oka nic nie było widać. - Boże, cóż to za przy- jemność znów cię zobaczyć. Tak dawno się nie widzieliśmy. Cza- sem myślę, że już mnie pogrzebali i zapomnieli w tej sieci... - Jeszcze raz potrząsnął głową, mrugał i pocierał skronie. - Miło, że przyszłaś, chociaż wystarczyłoby zadzwonić. - Nosił się na czarno jak wszyscy z Robót, ale jego ubranie udawało, że jest garniturem, nie uniformem. Wyglądał w nim świetnie. Miał pewnie czterdziestkę, był potężnej budowy, ale nie otyły, miał brązowawą skórę i długie, spięte z tyłu włosy. Do tego gęstą, kę- dzierzawą brodę. Poruszał się tak, jakby rzeczywiście od wielu dni nie opuszczał swojej kozetki. - Natan, w każdej chwili gotowa jestem skorzystać z pierwszego lepszego pretekstu, żeby się z tobą zobaczyć. - El- near posłała ten swój wszystko zmieniający uśmiech, a on od- powiedział jej tym samym, błyskając białymi zębami zza czar- nej brody. Byli tylko przyjaciółmi, niczym więcej... ale prawdzi- wymi przyjaciółmi. Uważała go za fantastycznego faceta. Ale z drugiej strony przecież podziwia i Strygera. - Poza tym ktoś musi ci czasem przypomnieć, żebyś wyszedł zaczerpnąć powie- trza. - A to kto? - zapytał, nadal jeszcze nieco ochrypłym gło- sem. Uśmiechnął się przy tym tak, jakby naprawdę miał ocho- tę wiedzieć. Elnear mnie przedstawiła, a on przeszedł przez cały pokój, żeby uścisnąć mi dłoń i powiedzieć, jakie to cholerne szczęście mnie spotkało, że pracuję dla jednej z najlepszych w Bryga- dzie. Nic nie odpowiedziałem, gardło miałem jak sparaliżowa- ne. Mój umysł niezmordowanie starał się znaleźć tę czarną dziurę w centrum jego myśli, która pozwoliłaby mi zrozumieć, jak ktoś może zarządzać największą w całej Federacji instytu- cją handlu niewolnikami, a mimo to tak szczerze się do wszyst- kich uśmiechać. Tylko że jakoś nic nie udawało mi się znaleźć... Wzmagająca się wciąż frustracja nie pozwalała mi się należy- cie skupić. Takie szare półwidzenie, jakie zapewniały mi narko- tyki Braedeego, było niewiele lepsze od całkowitej psychotro- nicznej ślepoty. Isplanasky poczęstował Elnear herbatą. Mnie wręczył pi- wo, po czym sam otworzył sobie drugie, zupełnie jakbyśmy tu, na dachu świata, urządzili piknik. Na mojej butelce napisane było „Istnieje od roku 1420"; butelkę zrobiono z brązowego szklą. Otworzyłem ją i pociągnąłem długi łyk tysiącletniego pi- wa. Było niezłe. Dopiłem do końca. - Nie podoba mi się ta debata ze Strygerem... - mówił Isplanasky do Elnear. Podniosłem na nich wzrok. - Już samo to, że ma się odbyć, na milę cuchnie interwencją. Zbyt wielu kon- glomeratom zależy na tej legalizacji... - Tak, wiem. - Elnear skinęła głową i pociągnęła łyczek herbaty. - On jest w swoich przekonaniach najzupełniej szcze- ry, ale uderza mnie przy tym jego naiwność. Zawrze układ z diabłem tylko dlatego, że wierzy w anioły - że użyję tu jego własnej terminologii. Isplanasky znów ukazał zęby w uśmiechu. - W przeciwieństwie do ciebie i mnie, którzy jesteśmy przesiąknięci cynizmem aż do szpiku kości. Rozsiadłem się na sofie przy oknie i przysłuchiwałem się, jak dyskutują o Strygerze niczym o jakimś nieszkodliwym wa- riacie. Kiedy miałem dla siebie kilka wolnych minut w sieci, wy- nalazłem na jego temat, co tylko się dało. Słuchałem, jak prze- mawia, zbadałem jego przeszłość. Zawsze był bigotem; pełnił nawet obowiązki pastora Powszechnego Kościoła Ekumeniczne- go na Gaddenie. Nie zawsze jednak był fanatykiem. Z tego, co zdołałem się dowiedzieć, wynikało, że z początku należał do zu- pełnie przyzwoitych facetów, żył w zgodzie z własnymi naukami i pracował nad tym, żeby innym żyło się odrobinę lepiej. A potem miał coś w rodzaju religijnej wizji - w każdym ra- zie tak właśnie twierdził - kiedy po upadku leżał przez kilka minut w stanie śmierci klinicznej. I wtedy zaczął się zmieniać. Przybył na Ziemię, żeby studiować religię sprzed ery kosmicz- nej, ponieważ w swojej wizji ujrzał, że czeka tu na niego Jedy- na Boska Prawda. Podróże międzygwiezdne udowodniły raz na zawsze, że Ziemia przestała być pępkiem wszechświata, a natknąwszy się na Hydran, ludzie przekonali się, że wcale nie są w nim sami. Ludzka religia dokonała wtedy gwałtownego zwrotu, głosząc Powtórne Stworzenie. Przetrwały tylko takie rodzaje kultów, które głosiły jedność wszystkich form życia, a prawdy swoje wcielały w życie, unikając większego rozgłosu, gdyż wtedy mo- głyby wejść w konflikt z konglomeratami, a te wymagały od lu- dzi bezwzględnej lojalności. Ale Stryger chciał przywrócić religię w dawnym stylu - z rzeczywistym Bogiem, który upodobał sobie ludzi. Ale to z ko- lei znaczyło, że Hydranie nie są jego ulubieńcami. Nie potrafi- łem dojść, kiedy zaczai tak mocno nienawidzić Hydran i z ja- kiego powodu. Starannie unikał wszelkich wzmianek na ten te- mat, bo nie był głupi i wiedział, że ci, o których poparcie zabie- gał, także nie są. Najpewniej nienawidzili Hydran równie moc- no jak on, ale teraz kiedy większość żyjących Hydran czuła na sobie ciężką łapę konglomeratów albo została „przemieszczo- na" do slumsów takich jak Stare Miasto, gadki o ludobójstwie nie przechodziły już tak gładko jak niegdyś. Stryger zaczął podróżować, zbierać ludzi i fundusze, mowa- mi o prawach jednostki zdobywając miejsce w sieci, dzięki cze- mu jego słowa mogły zataczać coraz szersze kręgi na coraz to nowych planetach. Zajmował się tym już od dłuższego czasu; miał teraz pięćdziesiąt trzy lata. Nie zawsze wyglądał tak jak teraz - co do tego się nie pomyliłem. Włożono w niego tyle so- lidnej roboty chirurgicznej, że na najstarszych podobiznach był ledwie rozpoznawalny. Nauczał o dostojeństwie i pięknie ludzkiej postaci, nie poprawianej, nie zmienianej, takiej, jaką dla człowieka przeznaczył Bóg. Ale pomału, pomalutku sam za- czął zajmować miejsce Boga, przeistaczając siebie w starannie wykalkulowaną wizję ludzkiej doskonałości. A w dodatku przez wszystkie te lata udało mu się przeko- nać zarówno grube ryby z konglomeratów, jak i Radę Bezpie- czeństwa, że jest taką doskonałością, na jaką wygląda. Z pew- nością niełatwo było grać na dwa fronty, trzeba przecież mani- pulować tak, by każda ze stron w tych samych słowach słyszała dokładnie to, co chce słyszeć. Trzeba być cholernie bystrym i zręcznym, ale, co więcej, trzeba mieć w sobie tę wiarę, do któ- rej chce się przekonać innych. A on ją w sobie miał - wyczułem to. A teraz jeszcze wielu ludzi wierzyło w niego. Finanse jego Ruchu przedstawiały się lepiej niż finanse niejednego z kon- glomeratów. Mógł sobie kupić, cokolwiek mu się zamarzy, było go na to stać. Tylko że wcale tego nie robił. Większość swoich zysków przeznaczał na pomoc dla tych rozbitków życiowych, o których nauczał. Sam widziałem w Starym Mieście kilka schronisk, któ- re sponsorował... Nawet z nich korzystałem. Kiedy się o tym dowiedziałem, trochę mnie przystopowało. Sam nie wiedziałem już, co o tym wszystkim sądzić, zacząłem podejrzewać, że może jednak jakoś mylnie go odbieram. Jeśli robił to dla autoreklamy, więcej by zyskał, opłacając za te pie- niądze zawodowców z mediów. Szybko zresztą się zorientowa- łem, że wcale nie chodzi mu o pieniądze ani nawet o sławę. Chciał jedynie prawdziwej władzy. Pragnął tego miejsca w Ra- dzie Bezpieczeństwa i wyglądało na to, że chce wykorzystać głosowanie nad pentryptyną jako ścieżkę, która ma go tam do- prowadzić. Jakiś wewnętrzny głos popychał go, by piął się coraz wyżej i wyżej, a wcale nie był to głos świętości. Długo wpatry- wałem się w najnowszy obraz twarzy Strygera, zastanawiając się, co u diabła tak naprawdę dzieje się w jego głowie... Obróciłem się, żeby popatrzeć na widoczek Isplanasky'ego i zastąpić nim obraz Strygera w myślach. Musiałem zaraz przy- mknąć oczy, bo uświadomiłem sobie, że jesteśmy przeraźliwie wysoko. Zacisnąłem dłonie na oparciu i poczekałem sekundę, aż minie mi zawrót głowy. Sofa wykonana była z czegoś, co wy- glądało i pachniało jak prawdziwa skóra. Przeciągnąłem po niej ręką. - ...jeśli w ten sposób zyska większe poparcie, będziemy mieli problem - mówił Isplanasky. - Większość w Zgromadze- niu i tak już jest za legalizacją. Pomijając fakt, że jesteś naj- lepszym z możliwych kandydatów, Stryger zupełnie nie jest przygotowany do spełnienia wymogów, jakie postawi przed nim ta funkcja. Przecież nie ma w sobie nawet kawałka cyber- netyki - twierdzi: dla Boga to nienaturalne. - No właśnie: dla Boga. - Elnear wsparła głowę o wysokie oparcie fotela i wpatrzyła się w sufit. - On naprawdę wierzy, że Bóg jest po jego stronie. Wiesz, zawsze robiłam to, co zdawało mi się słuszne i mniej więcej zbieżne z krętymi ścieżkami Pa- na. Ale czasem nie mogę się oprzeć wątpliwościom... Myślę o tej debacie dniami i nocami. Śnię o niej i budzę się, kłócąc się sama ze sobą. - Wierz mi, wiem, co czujesz. - Isplanasky podszedł niespo- kojnie do swojego barku. - Jeśli konglomeraty zaczną stosować pentryptynę na swoich obywatelach... - Może pan stracić pracę - wtrąciłem. FKT wynajmowała robotników kontraktowych każdemu konglomeratowi, który potrzebował kilku dodatkowych osób, zwykle po to, żeby wyko- nały robotę, jaką nie chcieli babrać się ich obywatele. Nikt nie zadawał żadnych pytań. Wykorzystywała ich także do własnych działań - takich jak na przykład Górnictwo Federacyjne, gdzie z ich pomocą wydobywano kryształy tellazjum na kawałku wy- gasłej gwiazdy zwanej Popielnikiem, w Koloniach Kraba. Popatrzyli na mnie oboje. - No cóż, prawdę mówiąc nie to mnie najbardziej martwi - odpowiedział Isplanasky, wciąż jeszcze dobrotliwie. - Martwi mnie to samo co lady. Nadzoruję Roboty Kontraktowe, co wią- że się z koniecznością ochrony życia ogromnych rzesz ludzi, którzy będą narażeni na narkotykowe nadużycia ze strony kon- glomeratów. Wierzę, że warto walczyć o ludzką godność i wol- ność wyboru, że prawa jednostki należy za wszelką cenę chro- nić i utrzymywać. Nie chcę, żeby ludzie, za których odpowia- dam, byli traktowani źle i nawet nie mogli przeciwko temu za- protestować. - Chce pan pozostawić obrączkom wolność wyboru w zże- raniu tego całego brudu, jaki wciskają im konglomeraty, i nie da pan nawet na osłodę tych prochów? - zapytałem. - Jeżeli tyl- ko będą panu płacić za dziesięć lat z ich życia... Uśmiech zniknął z jego twarzy. - To wcale nie tak. Pracuję dla FKT, ponieważ jest to jedy- na instytucja dająca szansę tym, którzy nie mają obywatelstwa w żadnym z konglomeratów. Daje im punkt wyjścia, drugą szansę, pożyteczne szkolenie zawodowe. „Roboty Kontraktowe budują światy"... - Machnął ręką w stronę logo na ścianie za plecami. Gapiłem się na niego w niemym zdumieniu. Musi być albo najdoskonalszym hipokrytą, jakiego widziałem, albo patolo- gicznym kłamcą - bo każde słowo mówił z najgłębszym przeko- naniem. - Dobrze się pan czuje? - zapytał. - Ile obrączek trzeba było obedrzeć ze skóry, żeby pokryć tę sofę? - zapytałem w końcu. - Na dziewięć miliardów imion Boga! - mruknął. - Jesteś anarchistą, synu, czy po prostu masz słabą głowę? Odpiąłem swoją bransoletę danych i zdjąłem z przegubu. Wyciągnąłem ku niemu rękę, żeby zobaczył szeroką, gładką ob- rączkę z zabliźnionej tkanki. Nie wiedział, co to jest. - Kiedyś dla pana pracowałem - wyjaśniłem. Uniósł wysoko brwi. - Wydaje się, że pan wyszedł z tego doświadczenia z nie naruszoną skórą - rzucił chłodno. Sięgnąłem za siebie po rąbek koszuli. Wtedy właśnie roz- paczliwy gniew Elnear ukłuł mnie w środku jak cierń. Zerkną- łem na nią, dostrzegłem niedowierzanie w jej oczach. - Proszę pani, ja... - Tak, oczywiście, może pan odejść. - Odprawiła mnie ge- stem dłoni. - Proszę wracać do biura. Tam porozmawiamy. - pierwszy raz usłyszałem w jej głosie coś zbliżonego do groźby. Może i porozmawiamy, ale na pewno nie zechce mnie wysłu- chać. Mruknęła do Isplanasky'ego jakieś przeprosiny, coś mniej więcej jak: - ...niezbyt dobrze się dziś czuje... Wyszedłem na zewnątrz, pozostawiając za sobą ich zdumio- ne spojrzenia. Wspomnienia wciąż mnie nie odstępowały, bo nie było i nigdy nie będzie miejsca, w którym mógłbym je po- zostawić. - No, giermku... - Kiedy wlokłem się korytarzami przy- gnieciony ciężarem własnej bolesnej głupoty, znienacka wy- chynęła przede mną rozedrgana, złośliwie uśmiechnięta twarz Darica taMinga. - Gdzie twoja lady w lśniącej zbroi? Niech to szlag. Akurat ta jedna osoba w całym wszechświe- cie, którą najmniej miałem ochotę oglądać. Wzruszyłem ramio- nami, bo nawet nie bardzo wiedziałem, o czym mówi - jak zwy- kle zresztą. Zacząłem się zastanawiać, czy na tym właśnie tra- wi całe dnie: łazi po korytarzach i czyha na ofiary. - Myślałem, że ma być zawsze z tobą - naciskał, dotrzymu- jąc mi kroku. - Albo może na odwrót. Za to przecież ci płacą. Czy nie mam racji? - Nie dziś - odparłem, a dłonie pomału zacisnęły mi się w pięści. - Proszę pana. - Co? - Spojrzałem na niego. - Powiedz „proszę pana". Niezbyt ci to wychodzi, co? Wiesz, co za plecami mówi o tobie Elnear? „Można go prze- brać, żeby jakoś wyglądał, ale nigdzie nie można go zabrać". - Sądziłem, że zwrotu „proszę pana" używa się tylko dla wyrażenia szacunku. Przez chwilę milczał, bo nie mógł uwierzyć, że naprawdę to powiedziałem. Potem wybuchnął śmiechem. - Wiesz co, chyba cię zacznę podziwiać, Kocie. Ciebie rze- czywiście guzik obchodzi, co na twój temat myślimy.... A może PO prostu jesteś tak naiwny, że nie wiesz, co ci możemy zrobić? Poczułem w środku lodowaty chłód, bo pojąłem, że mówi serio. Szedłem nieprzerwanie, przypatrując się własnym sto- Pom, jak stawiają kolejne kroki. - Jule nigdy nie wspominała mi, że ma brata. Parsknął złośliwym śmiechem. - To nic szczególnie zaskakującego. Zawsze mnie nienawi- dziła, bo jestem normalny. Raz próbowała mnie zabić, kiedy by- liśmy dziećmi. Próbowała wypchnąć mnie z balkonu w naszym wiejskim domku na Ardattee. Podniosłem na niego nachmurzony wzrok. On nadal się do mnie uśmiechał. - W takim razie na pewno miała wystarczająco dużo powo- dów. - Znów patrzyłem prosto przed siebie i przyśpieszyłem. On nadal dotrzymywał mi kroku, lazł za mną jak pies z zę- bami zatopionymi w mojej kostce. Zastanawiałem się, czego właściwie chce - ponieważ wyraźnie do czegoś zmierzał, czu- łem to. Nie wpadł na mnie przez przypadek. Zastanawiałem się, w czym problem: czy jest na narkotykach, czy może samo to, że jest taMingiem, wystarczyło, żeby tak popieprzyć mu w główce. - A przy okazji, co cię tak pociągało w mojej siostrze? Większość normalnych ludzi uważa, że psychotronicy są odra- żający. Już sama myśl o tym, że mogą wpełznąć człowiekowi do głowy, że mogą myślą zatrzymać komuś serce... No wiesz. Oczy- wiście, może ciebie to podnieca, jak nekrofilia albo sikanie na twarz.... Obróciłem się na pięcie z uniesioną w górę pięścią, nie ob- chodziło mnie nawet, że pół setki świadków i jeszcze więcej monitorów ochrony zobaczy zaraz, jak skopię dupę członkowi Zgromadzenia... - Wiem, coś ty za jeden - rzucił. - Ty też taki jesteś. Pięść opadła jak martwy ciężarek. - Co? - szarpnąłem się i zaraz dodałem: - Kto ci powie- dział? Że jestem telepatą? - A więc to prawda... to wszystko wyjaśnia. - Jego szare oczy przylgnęły do mojej twarzy jak spocona dłoń. - Jesteś psy- chotronikiem. Mój ojciec rzeczywiście zatrudnił psychotroni- ka. - Znów wybuchnął śmiechem. - Boże, nie do wiary. - Kto ci powiedział? - Poczułem gniew, który już prawie sięgał jego twarzy, zanim go zdusiłem. Zdałem sobie sprawę, że znów wystrychnął mnie na dudka. - Ojciec mi mówił. - Wzruszył ramionami, jakby Charon taMing rozmawiał o mnie tak jak o dzisiejszej pogodzie. -Tyl- ko nie mogłem w to uwierzyć. - Ja też jakoś nie mogłem w to uwierzyć. Coś musiał podsłuchać albo zajrzeć w jakiś zastrze- żony plik. - Kiedy Jule odeszła z domu, byłem pewien, że jeśli jakiś świr kiedyś wlezie mu przed oczy, każe ją albo jego spo- pielić na miejscu. Braedee musi mieć większą siłę przekonywa- nia, niż sądziłem. Albo wie o nas więcej, niż mi się wydawało... - Dla większości ludzi tutaj nie jestem psychotronikiem. Tak chce Braedee. Powiem mu, że wiesz. - Miałem nadzieję, że to wystarczy, żeby trzymał gębę na kłódkę. - Och, twój sekret będzie u mnie bezpieczny. - Nagle zmie- nił się na twarzy, znów dostał jakichś drgawek. - Jesteś psycho- tronikiem... czy się tego nie wstydzisz? Czy nigdy nie masz ochoty wyrżnąć sobie mózgu? Jule nieraz miała. Wszyscy trak- towali ją tak... - Coś mignęło na chwilę w jego oczach: strach. To mógł przecież być on, a nie jego siostra. - Tak jak ty? Ściągnął brwi, po twarzy znów przebiegł mu skurcz. Ruszyłem dalej korytarzem i tym razem już się za mną nie wlókł. 9 Następnego ranka czekałem w zwykłym miejscu i o zwykłej porze. Okazało się, że jestem tam sam jeden. Spóźnianie się by- ło niepodobne do Elnear czy Jardan. Jeśli w tym domu ktoś jeszcze poza mną nie cierpiał poranków, to mnie o tym nic nie było wiadomo. Oparłem się o barierkę schodów i czekałem, przymknąwszy oczy. Paskudny ból, który wylągł mi się w czasz- ce wczoraj po południu, wciąż jeszcze tam tkwił. Przyczajał się odrobinę, kiedy pociągałem z inhalatora trochę środków prze- ciwbólowych, ale przypełzał zaraz z powrotem, kiedy tylko le- karstwa przestawały działać. Trochę mnie mdliło, więc machną- łem ręką na śniadanie. Zerkałem wciąż na zegarek, robiło się coraz później, aż w końcu przyszło mi do głowy, że może wyje- chały beze mnie. Nasilił się ból żołądka i głowy. Wypuściłem na poszukiwanie niepewny palec myśli, który w końcu dziabnął w umysł Jardan - wciąż jeszcze była w domu. Powędrowałem z powrotem korytarzem, aż znalazłem ją w końcu na oszklonej werandzie; popijała sobie kawę, jakby miała nie wiadomo ile czasu. - Spóźniła się pani - odezwałem się. Podniosła na mnie wzrok pełen zimnej złośliwości. - Nie. - Potrząsnęła przecząco głową. - Lady Elnear bierze dziś udział w zebraniu zarządu ChemEnGenu. - Beze mnie? - Jest w swoim gabinecie. - Jardan machnęła głową w kie- runku gabinetu. - Nie jest konieczne, żeby brała w nim udział osobiście, to czysta formalność. - Prawdziwą władzę sprawował przecież zarząd Centauri. - Przez resztę dnia będzie korzystała z sieci, żeby przygotować się do jutrzejszej debaty... - Ach tak. - Przemknęło mi przez głowę, że przecież mógł- bym spać sobie teraz na górze. - Dzięki, że mnie pani uprzedzi- ła. - ...chociaż po wczorajszym występie trudno byłoby mieć do niej pretensję, gdyby pana zostawiła. - Wbiła wzrok w okno. - Może miałem... - Związanego i zakneblowanego. Przełknąłem to, co zamierzałem powiedzieć. - Wypchaj się - rzuciłem i wyszedłem. Na górze zrzuciłem z siebie ciuchy Centauri, które musia- łem nosić, i włożyłem nowe dżinsy, do tego starą koszulę. Potem zszedłem na dół i tylnym wyjściem wymknąłem się, żeby za- czerpnąć trochę świeżego powietrza. Przeciąłem podwórze i powędrowałem na leżące za domem łąki, czego nie miałem dotąd okazji zrobić. Otwarta przestrzeń przyprawiła mnie o jeszcze silniejszy zawrót głowy niż zazwyczaj. Zmusiłem się, by cofnąć się o krok od wysokiego kamiennego muru, a potem o kolejny. - Kocie! Kocie! Obejrzałem się i zobaczyłem, jak macha do mnie rączką Talitha, która wyjechała właśnie zza rogu, siedząc na grzbiecie największego psa, jakiego w życiu widziałem. Psa prowadziła na dziwnej smyczy niania. - Popatrz na mnie! - krzyknęła tak głośno, że pewnie sły- chać ją było na najbliższej planecie. - Chcesz się ze mną prze- jechać? Nazywa się Bootsie, bo ma na nogach białe butki! - Niania uciszyła ją gniewnie. Zwierzę było biało-brązowe, pysk miało ukryty w wielkiej szopie długich włosów. Cofnąłem się trochę, kiedy niania szarp- nięciem zatrzymała je tuż przede mną. Nawet jeśli ta kobieta nazywała się jakoś inaczej niż „niania", to i tak nie chciało mi się dowiadywać. Nosiła się zawsze na szaro i zwykle wyglądała tak, jakby żuła właśnie coś kwaśnego. - Dzień dobry - rzuciła tak, jakby szczerze wątpiła, czy bę- dzie dobry. - Możesz pojeździć ze mną - jeszcze raz zaproponowała Ta- litha, spoglądając na mnie z nadzieją. - Prawda, że może, nia- niu? - Bootsie nie udźwignie was obojga - odparła niania bez- namiętnie. - Nie, dzięki. - Potrząsnąłem przecząco głową. - Nie lubię PSÓW. - To nie jest pies - poprawiła mnie Talitha. - To kucyk. Na Psach się nie jeździ. -Aha. - No, idziemy, Talitho. Zmęczyło mnie to chodzenie. Dosyć się już najeździłaś. - Niania znów szarpnęła za smycz kucyka i zaczęła go zawracać. - Nie, nie! - Talitha ze zmartwioną miną wczepiła się rącz- kami w siodło. - Przecież nawet nie objechałyśmy wkoło domu! Proszę... -Nie. Patrzyłem, jak zaczynają się oddalać, i czułem w głowie znudzenie niani i bezradne rozczarowanie Talithy, a w noz- drzach woń starego metalu. - Ja ją trochę poprowadzę - odezwałem się. Niania okręciła kucyka wraz z jego pociągającym nosem jeźdźcem i czym prędzej wcisnęła mi w rękę linkę, żebym nie zdążył się rozmyślić. - Proszę - rzuciła. -1 proszę uważać, gryzie. Skrzywiłem się. - Bootsie mnie nigdy nie gryzie - odezwała się Talitha. Niania odeszła pospiesznie w stronę domu, a z nią zniknął zapach starego metalu. Popatrzyłem na kucyka, dotknąłem jego myśli - dziwna, ruchliwa powierzchnia umysłu zwierzęcia, jak dryfujące po niebie chmury. Nie było przestraszone ani złe, tylko zadowolo- ne i ufne. Rozluźniłem nieco zaciśnięte na lince dłonie. W od- dali widziałem Kryształowy Pałac. W oczy wbiły mi się świetli- ste ciernie, kiedy zza ściany gór wyjrzało palące słońce. Po le- wej, nieco bliżej nas zobaczyłem inny dom. - Czyj to dom? - zapytałem, choć niewiele mnie to obcho- dziło. - To dom Darica - odpowiedziała mi Talitha. Zaraz pożało- wałem, że w ogóle pytałem. Popatrzyłem na prawo, zobaczyłem przepływającą obok nas rzekę, szeroką i spokojną. Ruszyłem w tamtą stronę, ciągnąc za sobą kucyka. Przynajmniej miałem się teraz czego trzymać; przeszliśmy przez pustą łąkę, dotarli- śmy nad brzeg rzeki i zatrzymaliśmy pod jakimś drzewem. - Hej, Kocie... Przestraszony, popatrzyłem w górę. Z góry pikował na nas Jiro z łopotem sztucznych skrzydeł. Spłoszony kucyk szarpnął się na lince. Talitha pisnęła z prze- strachu. Złapałem myśli kucyka w pętlę wymuszonego spokoju i szybko go opanowałem. Jiro wylądował tuż przy nas, a skrzydła zwinęły mu się schludnie z tyłu, kiedy tylko opuścił ręce. - Widziałeś mnie? Zupełnie jak ptak... - Znów uniósł jed- ną rękę, zatrzepotał skrzydłem. - Jiro! - upomniała go Talitha. - Przestraszyłeś mojego ku- cyka. - Ojej. - Wzruszył ramionami. - Przepraszam, Taiły. Ale czy to nie jest prawdziwy odlot? Ciocia mi je kupiła. Charon po- wiedział, że ich nie dostanę, bo to zbyt niebezpieczne. Ciekawe, czy Elnear miała przy tym nadzieję, że Jiro skrę- ci sobie kark i będzie o jednego taMinga mniej na tym świecie. Ale przecież wiem, że nie dlatego to zrobiła. Nie czuła niechę- ci do tych dzieci - nawet nie do wszystkich taMingów pałała nienawiścią. Ciekawe, co czuła do tego, za którego wyszła za mąż... Jiro miał na sobie skafander i hełm przeciwwstrząsowy - i to także kupiła mu Elnear. - Dlaczego tak się ubierasz? - zapytał. - Niby jak? - Popatrzyłem po sobie. - Jakbyś był wyzerowany. - Biedny. Zmarszczyłem brwi. - A dlaczego ty zawsze mówisz wszystko, co ci przyjdzie na myśl, bez względu na to, jak będzie głupie? Chłopiec wydął dolną wargę. - I kto to mówi. Słyszałem, co wygadywałeś do Isplana- sky'ego. Odwróciłem wzrok. Talitha siedziała na grzbiecie zwierzę- cia, podśpiewując wciąż od nowa: „Kocham swojego kucyka, kocham swojego kucyka...", a kucyk tępymi zębami rwał mięk- ką zieloną trawę. Strach już zdążył zniknąć z myśli obojga. Po- patrzyłem z powrotem na Jiro. - Jak to z wami jest, ludzie, że nigdy nie widzę, żebyście ze sobą rozmawiali, a zawsze wiecie, co się u kogo dzieje? Ale on tylko patrzył na mnie, nic nie rozumiejąc. Wzruszyłem ramionami, próbując strząsnąć z nich frustra- cję. - Czasem się wściekam, bo tutaj nikt nic nie rozumie. - To najgorsi pośród martwych pałek: myślą, że wszystko już wie- dzą, kiedy tak naprawdę nie wiedzą nic, a nawet nie chcą wie- dzieć. - Czasem mówię różne rzeczy, bo nie mogę się powstrzy- mać. - Tak samo ja. - Podniósł na mnie wzrok i nagle zobaczy- łem, że w jego oczach czai się ktoś zupełnie inny. - Czasem nie mogę się powstrzymać. - Przełknął nerwowo ślinę. Przypomniałem sobie, co mówiła Lazuli... i że ma za ojczy- ma Charona taMinga. Dotknąłem lekko jego ramienia. - Wiem - powiedziałem. Uśmiechnął się trochę niepewnie. - Mama mówiła, że na pewno musisz być porządnym czło- wiekiem, skoro Charon tak cię strasznie nienawidzi. Z zaskoczenia parsknąłem śmiechem. Przez chwilę nic nie mówiłem, a przez głowę przeleciało mi z pół tuzina myśli. - Gdzie twoja matka? - Jest w Kryształowym Pałacu z Charonem. - Skrzywił się. - Ciocia mówi, że Charon to imię jakiegoś starożytnego prze- woźnika, który kiedyś transportował umarlaków do Piekła. Jeszcze raz parsknąłem śmiechem. - Kiedyś podaruję mu psa z trzema głowami. - Chcę zobaczyć psa z trzema głowami! - wybuchnęła znie- nacka Talitha. Zsunęła się niezgrabnie z siodła na ziemię. - Jeszcze go nie mam, głupia - odpowiedział jej Jiro. - A gdzie twoja matka? - zwrócił się do mnie. Obejrzałem się na niego, zaskoczony. - Nie żyje. Twarz ściągnęła mu się w bolesnym skurczu. - A ojciec? - Nie wiem. - Ja też nie wiem, gdzie jest mój ojciec... - Złapał Talithę i przyciągnął ją do siebie, tuląc mocno, kiedy się wyrywała. - Myślisz, że jak się czegoś mocno pragnie, to może się zdarzyć? Potrząsnąłem przecząco głową, zapatrzony w przepływają- cy jak czas nurt rzeki. - Nie pozwól, żeby coś się stało cioci. Skinąłem głową. - Chcę polatać. - Talitha pociągnęła za skrzydła Jiro. - Jesteś za mała. - Puścił ją i odsunął, a sam zaczął rozpinać uprząż. - Proszę, spróbuj... - Przerzucił skrzydła w moją stronę. - Mają podnośniki, tak naprawdę wcale nie trzeba machać. Popatrzyłem w niebo. Już na samą myśl moja głowa i żołą- dek poruszyły się niespokojnie. - Nie, dziękuję. Wzruszył ramionami i niedbale cisnął skrzydła na ziemię. - No dobra. To zróbmy coś innego. Skrzywiłem się. - Jezu. Przecież to zniszczysz. - Ciocia kupi mi drugie. - Już zdejmował z siebie skafan- der i hełm. Talitha wędrowała teraz po skraju łąki, zbierając białe i fioletowe kwiatki i podśpiewując jakąś nieskładną piosenkę. Usiadłem pod drzewem i oparłem się plecami o szorstki pień. Wszystko tu tak pięknie pachniało. Kucyk parsknął, wciąż jesz- cze objadając się trawą. - Chcesz się pościgać? Możemy wziąć sobie inne konie... - Jiro stanął przede mną w jasnoczerwonej tunice i szortach. - Nie umiem jeździć konno - odparłem, wzruszając ramio- nami. - No to możemy pościgać się na motorach wodnych... - Na nich też nie umiem jeździć. Czułem, że pod skórą wzbiera w nim irytacja, jak uciążliwe swędzenie. - Moglibyśmy popływać... - Machnął ręką w stronę rzeki. - To łatwe. - Nie umiem pływać. - Spuściłem wzrok i zacząłem palcem kreślić po ziemi jakieś linie. - Czy ty w ogóle nie umiesz się bawić? Zerknąłem w górę. Wciąż stał nade mną z rękami oparty- mi na biodrach, ze ściągniętymi brwiami. - Nie. Chyba nie. - No cóż, ja potrafię. - Zrzucił z siebie ubranie i pognał na brzeg rzeki. Obserwowałem, jak wchodzi nagi do wody, a potem nurku- je, patrzyłem, jak płynie później silnymi, spokojnymi wyrzuta- mi ramion, jakby się do tego urodził, jakby był rybą. Siedzia- łem dalej na miejscu, czując w głowie echa jego doznań, wody i ruchu, jak rodzaj szyderczej prześmiewki. - Proszę. - Talitha podsunęła mi pod nos garstkę uwala- nych ziemią kwiatków. - To dla ciebie. Dlaczego nie pływasz jak Jiro? - Nie umiem. - Wziąłem kwiatki niezgrabnie, kilka spadło na ziemię. Pozbierała te upuszczone i wepchnęła mi w dłoń. - Dla ciebie. A te są dla mamy, cioci i dla mojego kucyka... - Pokazała mi wiązkę, którą trzymała w drugiej rączce, potem ostrożnie położyła ją koło mnie na ziemi. - Zostawmy je tutaj - mówiła, jakbym to ja był czterolat- kiem, a ona dorosła - i będziemy mogli wejść do wody tak jak Jiro. Pomogę ci. - Rozwarła mi dłoń i położyła moje kwiatki na ziemi obok całej reszty, drugą ręką pociągnęła mnie za rękaw. - Ty chyba też umiesz pływać, co? - zapytałem, podnosząc się z ziemi. - O nie. - Potrząsnęła poważnie główką. - Mam dopiero cztery lata. Jak będę dużą pięciolatką, to się nauczę. Może ty też się nauczysz, jak będziesz miał pięć lat. - Taa. Może. Zeszliśmy razem nad wodę. O metr od błotnistego brzegu toń już była przejrzysta. Widać było gładkie kamienie i prze- mykające pod powierzchnią maleńkie ryby. Zaraz potem robiło się głęboko, woda miała odcień szarobrązowy, a dalej odbijała już błękitnozielone niebo. Talitha brodziła w wodzie po kolana, chlapiąc i piszcząc. Powoli zdjąłem buty i podwinąłem nogaw- ki spodni, wszedłem do wody. Była lodowato zimna. Zimno naj- wyraźniej nie przeszkadzało ani Talicie, ani Jiro. Zacisnąwszy zęby, pozwoliłem, by mnie pociągnęła dalej, czułem, jak pod palcami stóp przelewa się muliste dno, a stopy obmywa prąd. Nie byłem pewien, czy mi się to podoba, czy nie. Zatrzymałem się, kiedy zimna woda zaczęła mi obmywać kolana. Jiro krzyknął i pomachał nam ręką, Talitha zachichotała i zaczęła chlapać. Krople rozbryznęły się jak deszcz. Na ple- cach czułem przyjemne ciepło promieni słonecznych, powie- trze pachniało rześko, a moje odbicie w migotliwym lustrze wo- dy powiedziało mi, że się uśmiecham... Mówiło, że ten dzień naprawdę jest mój. Aż znienacka schwycił mnie gwałtowny atak paniki, który zaparł mi dech w piersiach. Złodziej. Wyszedłem z wody i przysiadłem na brzegu, dysząc ciężko i dystansując się od uczucia, które miało więcej wspólnego z obserwowaniem bawiących się w wodzie dzieci niż z zimnym dotykiem wody na skórze albo mulistym dnem ruszającym się pod stopami... Takie samo uczucie miałem, kiedy wkraczałem do zamku taMingów na wysokiej skale: że nie mam prawa tu być, nie mam nawet prawa wiedzieć, że takie miejsca w ogóle istnieją. Gorące promienie słońca przesiąkały mi pod skórę; obla- łem się potem. Po dłuższej chwili zdołałem rozluźnić zaciśnię- te palce, rozprostować napięte mięśnie ramion, zdjąłem więc z siebie koszulę. Wiatr owiał spoconą skórę, zabrał ze sobą wy- pełniające mnie gorąco. Przebierałem palcami wśród nagrza- nych kamyków, które tworzyły ciemną mozaikę. Ciskałem je w zimną wodę, jeden po drugim, by patrzeć na tworzące się kręgi - jak się zderzają, łączą, mieszają, jakby były zbiegający- mi się ze sobą cudzymi myślami. Talitha także już wyszła na brzeg i usiadła tuż obok mnie. Zaczęła lepić babki z błota. Po minucie Jiro wychynął z plu- skiem z wody jak jakiś potwór, dziewczynka krzyknęła, a on ru- szył, chlapiąc, do brzegu, żeby się ubrać. Po drodze podniósł z ziemi kamień i rzucił, a kamień zatańczył po powierzchni, jakby nic nie ważył. Rzuciłem jeszcze jeden, ale ten natych- miast zatonął. Przykucnął obok mnie. - Kiedy najlepiej się w życiu bawiłeś? Zerknąłem na niego przelotnie. Jeszcze trzy kolejne ka- mienie uderzyły w wodę i zatonęły, podczas gdy ja szukałem w pamięci odpowiedzi, która cokolwiek by dla niego znaczyła. Gry, w które bawiono się w Starym Mieście, człowiek zawsze poznawał od tej najgorszej strony. - Widziałeś kiedy zdalnie sterowaną kometę? - Jasne. Mam cztery, każda innego koloru. Poczułem nerwowe drgnienie ust. - Ja też miałem kiedyś taką. Byłem wtedy niewiele starszy od ciebie. To było niewiarygodne. Stare Miasto trochę przypo- mina N'yiik, jest zamknięte, nie widać nieba. Quarro pogrzeba- ło je pod sobą, kiedy zaczęło się rozrastać nowe miasto. Tylko że w Starym Mieście zawsze jest ciemno, nawet w dzień. Na uli- cach cały świat miał dla nas nie więcej niż dziesięć metrów wy- sokości... - Skrzynkę ze zdalnym sterowaniem porwałem z wy- stawy po jakimś pożarze, ale tego mu już nie mówiłem. Nawet nie miałem pojęcia, co to może być. Kiedy ją włączyłem, z an- tenki oderwała się ogromna sycząca kula światła i poszybowa- ła w stronę dachu świata. - To było tak, jakby się próbowało kierować tym... - Na chwilę przeniosłem wzrok na słońce, po- tem znów spojrzałem w dół. - Jakby trzymało się je na wędce... - Odbiło się od splątanego podbrzusza Quarro i miotało się od- rzucane od kolejnych ścian domów, sypiąc iskry i rozjaśniając ponury mrok ulicy jak złapana w sidła gwiazda. Po dłuższej chwili zorientowałem się, że mogę prowadzić ją tą antenką. Mogłem z nią robić, co chciałem, kazać jej skakać, zataczać spi- rale, esy-floresy, które wypalały mi ciemne wzory na siatkówce. -Wszyscy powychodzili na ulicę, żeby na mnie patrzeć, żeby ją zobaczyć. Dawali mi jedzenie i piwo, krzyczeli: „Kręć nią, sy- nu!". To było najlepsze przedstawienie, jakie w życiu widzia- łem - i pewnie najlepsze, jakie oglądała cała reszta. Czułem się jak jakiś bohater, za darmo pokazywałem im słońce... - Pamię- tam, chciałem, żeby to trwało wiecznie. Trwało może jakąś godzinę, zanim kogoś zastanowiło, skąd taki pętak ma coś takiego, i dał o tym znać korbom. Przymknę- li mnie za posiadanie kradzionych dóbr. Przez następne cztery miesiące wszystkie noce spędzałem w wysokiej na metr trum- nie aresztu, a we dnie czyściłem urynały albo na kolanach szo- rowałem płyty podświetlanych chodników w Starym Mieście z przypiętą na szyi obrożą z ogłuszaczem. Trwało to niemal ca- łą wieczność. Nie było warto. Przez długi czas nie mogłem nawet znieść tego wspomnienia. Od lat o tym nie myślałem. Zdziwiony je- stem, że teraz mi się przypomniało - niemal równie mocno, jak wtedy zaskoczyłaby mnie myśl, że kiedyś będę siedział tu, o pięćset lat świetlnych od Quarro, na nasłonecznionym brzegu rzeki i z parką bogatych dzieci. - Jeżeli to była twoja ulubiona zabawka, to nie za bardzo cię uszczęśliwiała - odezwał się Jiro. Przez jego myśli prze- mknęły jak reakcja łańcuchowa zwątpienie, niezrozumienie, rozczarowanie. - To było dawno temu. - Wzruszyłem ramionami i podnio- słem się z ziemi. - Dlaczego tu jest tak gorąco? Myślałem, że zbliża się zima. - Na dalekich szczytach gór płonęły ogniste ko* lory jesieni, ale dookoła nas w dolinie nadal było ciepło i zielo- no. - To część systemu. - Jiro także się podniósł, kiedy wciąga- łem buty. - No wiesz, ochrona i to wszystko. Tu nigdy nie robi się za gorąco ani za zimno, wszyscy wolą, żeby było tak jak te- raz. Tutaj nigdy nie pada śnieg. Z półuśmiechem potrząsnąłem głową. Tutaj, jeśli człowiek chciał, żeby jego życie przypominało gorące letnie popołudnie, wystarczyło po prostu powiedzieć... - A jeśli chcecie mieć śnieg? - Wtedy możemy lecieć do naszego szałasu w górach. Nawet nie chciało mi się pytać, co to jest. - Chodźmy do domu Darica. Tam jest Argentynę... - Nie, dzięki. - Chyba nie było w całym wszechświecie ta- kiej osoby, która mogłaby mnie zachęcić do odwiedzenia Dari- ca. - Ale ona jest sławna! Nie chcesz jej poznać? To ostatnia rzecz, jakiej mi było trzeba. Potrząsnąłem prze- cząco głową i zawiązałem sobie koszulę wokół szyi. - Chodź, Talitho, zaprowadzę cię z powrotem. Wstała, zrezygnowana, i pozwoliła posadzić się z powrotem na grzbiecie kucyka. Jiro, naburmuszony, znów założył swoje skrzydła. - Ale oberwiesz, Taiły, patrz, co narobiłaś. - Pokazał pal- cem jej zabłocone ubranie i popatrzył na mnie tak, jakby to by- ła moja wina. Talitha odęła wargi. Jiro ruszył biegiem i skoczył, uniósł się w powietrze jak latawiec. Okrążył nas kilkakrotnie, kiedy brnęliśmy z powrotem przez łąkę, a potem odleciał sa- motnie w stronę domu Darica. Trochę mi go było żal, ale nie aż tak, żebym zmienił zdanie. Poprowadziłem Talithę w stronę domu. Niania podniosła się z ogrodowej ławki jak szary cień i ruszyła ku nam, żeby ją odebrać. Wystarczyło jedno spojrzenie na ubłocone nogi. - Lady Lazuli! - wrzasnęła. Lazuli zeszła zaraz po stop- niach ganku, dłonią osłaniając oczy przed słonecznym bla- skiem. - Mamo! Mamo! - Talitha zaczęła podskakiwać w siodle z uśmiechem tak szerokim i niewinnym, że przez moment pra- wie przestałem czegokolwiek żałować. Lazuli popatrzyła najpierw na nią, potem na mnie i poczu- łem, że sili się na gniew, ale zamiast tego ogarnia ją śmiech. - Chyba jednak jest pan anarchistą - powiedziała do mnie. Tak nazwał mnie wczoraj Isplanasky. Skrzywiłem się. - Och, daj spokój, nianiu. - Lazuli spojrzała teraz na starszą kobietę. - To tylko trochę błota. Rzeczywistość aż tak bardzo nas tutaj nie przeraża... - Zaskoczył mnie ton ironii w jej głosie. Nawet ona sama nie bardzo wiedziała, co chce przez to powiedzieć. Niania westchnęła ciężko i poprowadziła rozbrykaną Tali- thę do środka. - Jiro jest u dżentelmena Darica - pospieszyłem z wyja- śnieniem, żeby nie sądziła, że go utopiłem. Lazuli odwróciła się w moją stronę. Popatrzyła na nieco zwiędłe kwiaty w mojej dłoni, ponieważ kucyk, którego jakoś nadal musiałem trzymać, zaczai się do nich dobierać. Odsuną- łem wiązkę od jego pyska. - C/y to dla mnie? - zapytała, na poły kpiąco, na poły z za- skoczeniem. - Ee... tak. - Wręczyłem jej wiązkę. - Od Talithy. Wzięła je i patrzyła teraz na mnie, trzymając je blisko twa- rzy, wdychając ich słodki zapach. W oczach mignęło jej niezro- zumiałe rozczarowanie, zamrugała. Czując się nagle jak ostatni osioł, dodałem: - I chyba też ode mnie. - Dziękuję. - Teraz się uśmiechnęła i wetknęła kwiaty za pasek wzorzystej tuniki. Miała gołe nogi, idealne. Odebrała mi linkę kucyka, muskając palcami moje. - Proszę pozwolić mi to wziąć. Wygląda pan, jakby tylko marzył, żeby się jej pozbyć... Znakomicie radzi pan sobie z dziećmi i miło mi, że zechciał pan spędzić trochę czasu z mo- imi. - Zaczęła odprowadzać Bootsie, nie spuszczając przy tym ze mnie wzroku. Chciała, żebym za nią poszedł, toteż posze- dłem. - To miłe dzieci - rzekłem, bo trzeba było coś powiedzieć i dlatego, że nagle zdałem sobie sprawę, że tak właśnie jest. Smutne dzieci - ale tego już nie dodałem. Pomyślałem o tym, jak będą wyrastać na następną generację członków zarządu Centauri. Przez chwilę szła obok mnie w milczeniu. - Tak bardzo je kocham - odezwała się w końcu, a ja od- niosłem wrażenie, że te słowa z trudem przechodzą jej przez gardło. - Czasami tracę poczucie rzeczywistości, kiedy... rze- czywistość za mocno mnie dotyka. Nie chciałabym rozejrzeć się pewnego dnia i stwierdzić, że już ich nie mam przy sobie. Kiedy o tym myślę, kiedy choć zaczynam sobie wyobrażać ży- cie bez nich, to nie wiem, jak to zniosę... - Myślała o swoim pierwszym mężu. - Czasem patrzy pan na mnie tak dziwnie, Kocie. - Teraz ona na mnie patrzyła, pytająco i z zakłopota- niem. Zamrugałem, potrząsnąłem głową. - To dlatego, że czasem wygląda pani zupełnie jak Jule... proszę pani. - Och, Jule... - Uciekła spojrzeniem w bok, przystanęła. Ktoś wyszedł nam na spotkanie z niskich kamiennych budyn- ków i wziął od nas kucyka. - Wyszła za mąż, prawda? - Znów na mnie spojrzała, pytająco, jakby chciała odczytać moje myśli. - Za innego psychotronika? - Tak, proszę pani. - Przypomniało mi się, że ona nie wie, kim naprawdę jestem. Kiedy na mnie patrzyła, widziała przed sobą tylko ludzką twarz. - Proszę tak do mnie nie mówić - rzuciła łagodnie - czuję się od tego staro. Proszę mi mówić Lazuli. Kiwnąłem głową, nagle niezdolny wykrztusić ani słowa. Jeszcze raz się uśmiechnęła, jakby się domyślała. - Czy pospaceruje pan ze mną chwilę? Taki piękny dzień dzisiaj, a tutaj nikt nie zażywa zbyt wiele ruchu. - Z wyjątkiem lady Elnear - odezwałem się. Roześmiała się. - Podoba mi się pański sposób myślenia. Ciekawe, czy nie zmieniłaby zdania, gdyby naprawdę go znała, tak jak Jule... - Czy znała pani dobrze Jule? - Nie. Prawie wcale. Tylko o niej słyszałam. Różne historie. - Niezbyt miłe. - Biedactwo. - Myślała, że jej kuzynka musi być teraz o wiele szczęśliwsza, wśród swoich. - Nie potrzeba jej niczyjego współczucia - powiedziałem. Rzuciła mi szybkie spojrzenie. - Przepraszam. Pan naprawdę jest przywiązany do Jule, prawda? Pokiwałem głową, nadal nie bardzo umiałem zwrócić się do niej po imieniu. - Czy pan ją kochał... kocha? Wspomnienia przemieszały mi się w myślach z irytacją jak woda z oliwą. - Jest moim najlepszym przyjacielem. Mówiłem prawdę. Część prawdy. Kiedyś patrzyłem na nią i pragnąłem jej ciała, sądząc, że to właśnie jest miłość. Ale po- tem dzieliłem z nią myśli. Siebeling wiele mnie nauczył, zwró- cił mi moją psycho, ale to Jule tak naprawdę oddała mi Dar. Uczyniła ze mnie całość. Zmieniła całą moją wiedzę na temat kobiet, mężczyzn i na temat mojej osoby. Aż w końcu zdałem sobie sprawę, że nie kocham jej tak samo jak Siebeling... Że chciałem tylko, aby była moim przyjacielem, tylko tego potrze- bowałem. Poczułem, jak ciekawość Lazuli szybko się wycofuje, ale na ramieniu wciąż jeszcze czułem jej dłoń. I wciąż jeszcze za bardzo przypominała mi Jule, kiedy na nią patrzyłem... Ale nie na tyle, żebym mógł się poczuć bezpieczny. Spacerowaliśmy w cieniu wzdłuż wysokiego kamiennego muru, ukryci przed oczami ciekawskich. - To wymaga dużej... odwagi, żeby tak zbliżyć się do kogoś, kogo większość ludzi by się bała - powiedziała. Wydobyłem z siebie jakiś dźwięk, który miał być śmie- chem, ale wcale go nie przypominał. - Ona bardziej bała się was wszystkich. I miała do tego .,. większe prawo. '* Ucichła, zastanawiając się w duchu, czy naprawdę dobrze 'l mnie zrozumiała, czy może specjalnie zostawiam tyle niedomó- i wień. Pod ciepłym dotykiem jej dłoni goła skóra ramienia zro- biła się śliska od potu. Dzień dyszał gorącym oddechem wprost na nas. Poczułem, jak wzbiera w niej napięcie, które nie ma nic wspólnego z naszą rozmową. Poczułem, że wzbiera i we mnie, kiedy tylko zdałem sobie sprawę, co to jest. - Czy coś nie tak? - zapytała w końcu. t- Potrząsnąłem przecząco głową. f - Ja... to tylko ból głowy. Wciąż przechodzi i wraca. Wszystt-i ko w porządku.... Ale ona już prowadziła mnie w stronę jednej z drewniai nych ławek, stojących wzdłuż brzegów jaskrawych ogrodów. Po* wietrze wypełniał brzęk owadów. , - Czasem mija, kiedy się potrze przy skroniach, o tutaj - rzuciła półgłosem. Poczułem jej palce na spoconym czole, zata- czały powolne, delikatne kręgi... Jej twarz, włosy - zbyt znajo- me - wargi niemal dotykały moich, zapach kwiatów i rozgrza- nej słońcem skóry... Nagle nie mogłem oderwać wzroku od jej oczu, bo jasno i wyraźnie widziałem, co się w nich kryje. - Czy już lepiej? - zapytała tak samo cicho. Zabrała ręce, więc było znacznie gorzej. - Tak - wymamrotałem. Jedna dłoń dalej krążyła tuż przy mojej twarzy, dotknęła białej linii blizny tuż nad lewym okiem. Potem opadła, by mu- snąć jeszcze jedną poszarpaną linię wzdłuż żeber. - Masz piękne ciało - mówiła - ale wcale o nie nie dbasz. Powinieneś traktować je łaskawiej, musi na długo wystarczyć. - Wiem. - Teraz bolała mnie już nie tylko głowa. - Kiedy jest się takim młodym, myśli się, że wszystko trwa wiecznie. - Odwróciła wzrok. - Nie - odparłem. - Ja wiem, że nie trwa. Lazuli... - Kocie! Aż podskoczyłem na ławce i podniosłem wzrok. Zobaczy- łem, że na balkonie stoi Elnear i patrzy prosto na nas. - Zechce pan tu przyjść? Zerwałem się na równe nogi, prysło zaklęcie, które zatrzy- mało czas i krążące w głowie myśli. Czułem obok siebie Lazu- li; odsunęła się, żebym mógł się odwrócić i pójść w stronę do- mu. Wszedłem po schodach na ganek, potem przez drzwi wej- ściowe w chłodny cienisty korytarz, a tam, mrugając, ruszyłem do gabinetu Elnear. Moje myśli wciąż jeszcze błąkały się gdzieś przy tamtej ogrodowej ścieżce. Nie wiedziałem, co mi powie Elnear, co gorsza nie wiedziałem też, co sam jej powiem. - Słucham panią? - rzuciłem w końcu ochryple, kiedy sta- nąłem w drzwiach. Elnear odwróciła się od okna. Szła w moim kierunku, ciemna sylwetka na tle słonecznych promieni. Z początku nie umiałem nic wyczytać z jej twarzy. Ale dokładnie czułem, co myśli. - Nie wiem, co sobie wyobrażasz na temat swojej tu roli - odezwała się, darowując sobie wszystkie zwyczajowe uprzej- mostki. - Ale nie waż się wkradać w prywatne życie mojej ro- dziny. Nie zniosę, żebyś za pomocą swojej... telepatii - wypluła z siebie jak obsceniczne słowo - wykorzystywał dzieci albo sko- łowaną kobietę, która sama nie wie, czego chce. Poczułem na twarzy palący rumieniec. - Ja wcale nie... - urwałem, bo zdałem sobie sprawę, że to bez sensu. Prawda czy nieprawda - cokolwiek jej powiem, to i tak bez różnicy. I to właśnie jest ze wszystkiego najgorsze. - Zupełnie tego nie rozumiem - dodałem w końcu. - Czego znów nie rozumiesz? - Elnear trzymała się ode mnie na odległość długiego, zdobionego gwiazdami stolika, schowana za murem gniewu, pogardy, strachu. - Dlaczego Jule mówiła, że pani ją kochała. Poprosiła mnie, żebym pani pomógł, bo jest pani jedyną osobą, która ją tu kochała. Tylko dlatego tu jestem, że mnie o to prosiła. A pa- ni musiała nienawidzić jej tak samo jak wszyscy inni. Jej usta zadrgały; chciała obarczyć mnie winą za ból, jaki poczuła nagle w sobie, ale nie mogła. Odwróciła się ode mnie, zapatrzona w jakiś przedmiot po drugiej stronie pokoju. Zdję- cie jej męża. Po chwili odezwała się ledwie słyszalnie: - Jule była taka bezradna... taka zagubiona... tak bardzo kogoś potrzebowała, kogoś, kto pokocha ją bez żadnych warun- ków... Popatrzyła na mnie i nagle jej umysł wypełniło nie chcia- ne wspomnienie o tym, jak wyglądałem tamtego pierwszego dnia, kiedy zostawiła mnie samego na oszklonej werandzie. - Jule była inna. Odwróciłem się zbyt gwałtownie, bo chciałem jak najszyb- ciej od niej odejść. Koszula zaczepiła mi się o wyciągniętą rę- kę jakiejś figury przy drzwiach. Usłyszałem trzask dartego ma- teriału, a szarpnięcie zatrzymało mnie w miejscu. Luźno zawią- zane wokół szyi rękawy puściły, a koszula opadła na dywan. Schyliłem się i porwałem ją z ziemi, międląc w ustach prze- kleństwo. Cały przód był przedarty na pół. - Kocie - głos Elnear zatrzymał mnie tak jak przedtem rę- ka posągu. Wyprostowałem się, mnąc koszulę w zaciśniętych dłoniach, nie patrzyłem w jej stronę. - Jak... kto ci zrobił to na plecach? - Nikt. - Zrobiłem krok w stronę wyjścia. - Kocie. - Proszę zapytać Isplanasky'ego. - Odwróciłem się, by znów stanąć z nią twarzą w twarz. - Wyszedłem z Robót Kon- traktowych z nie naruszoną skórą, tak? W takim razie na ple- cach nic nie mam. - Zarzuciłem z powrotem zniszczoną koszu- lę i jeszcze raz związałem rękawy wokół szyi, przykrywając w ten sposób stare blizny. - To ci się przydarzyło, kiedy pracowałeś dla Robót Kon- traktowych? - raczej stwierdziła, niż spytała. - Słyszałam, że niektóre konglomeraty źle traktują swoich robotników - brnę- ła niezręcznie. - FKT próbuje utrzymać... - To robota FKT. - Przypomniało mi się, jakie to uczucie, kiedy naładowana prądem rózga znaczy na plecach linię płyn- nego ognia, a potem jeszcze jedną, i jeszcze. - W kopalniach Federacji, w Koloniach Kraba... Gdyby nie to, że Jule wykupi- ła mój kontrakt, nie stałbym teraz przed panią. Czterdzieści pięć procent obrączek nie dożywa końca kontraktu. Ale pani pewnie nie korzysta z dostępu do tego rodzaju informacji. Patrzyła na mnie, jak mi się wtedy wydawało, przez całe godziny, opierając się o krzesło... Patrzyła i myślała o tym, co jej powiedziałem, patrzyła i myślała... Jak ktoś, kto widzi przed sobą kwadrat o pięciu bokach. W końcu odezwała się: - Teraz rozumiem, dlaczego wczoraj to powiedziałeś. Ale nie rozumiem, jak mogło do tego dojść. Natan nigdy by nie po- zwolił— - Sama mi to pani mówiła. Ludzie nie rządzą już FKT, ona rządzi się sama. Isplanasky nie rządzi Górnictwem Federacyj- nym - a nawet Robotami Kontraktowymi rządzi nie bardziej ode mnie. Rzeczywiście tak mówiła, ale tak naprawdę chyba nie do- tarło do niej, co powiedziała. - Ale przecież FKT istnieje tylko i wyłącznie po to, żeby zabezpieczyć interesy... nieuprzywilejowanych - broniła się jeszcze. - A nie żeby dokładać się do ich cierpień. Dlaczego jedną ręką miałaby ich wykorzystywać, a drugą kłaść kres wy- zyskowi? - W myślach łady nie znajdowałem ani śladu zrozu- mienia; tak głęboko tkwiła w niej jej własna wizja działania, że poza nią nie dostrzegała już niczego innego. - Czy pani jada mięso? Obrzuciła mnie nic nie rozumiejącym spojrzeniem. - Owszem, jadam. - Ale mimo to uważa się pani za osobę o wysokim morale, zgadza się? Kocha pani zwierzęta, trzyma je pani w domu, ni- gdy nie kopnęłaby pani psa na ulicy. Jak w takim razie uspra- wiedliwi pani jedzenie mięsa? - Ja... - Na jej twarz wystąpił rumieniec. - Muszę jeść, że- by przeżyć. - Jule nie jada mięsa. Odwróciła wzrok, dłonie przycisnęła płasko do boków. Cie- kawe, które z nas jest bardziej zaskoczone tą rozmową. - No dobrze - ciągnąłem - może i FKT ma się za istotę o wysokim morale. Nazwała ją pani Akcją Humanitarną dla lu- dzi. Ale musi jeść. A jeść mięso jest o wiele łatwiej. Podniosła dłoń do czoła, zmierzwiła włosy. - Punkt dla ciebie, Kocie - mruknęła wreszcie. - I to punkt, który wzięłam sobie do serca. Porozmawiam o tym z Na- tanem, kiedy tylko będę miała okazję. - Czy naprawdę pani sądzi, że coś się od tego zmieni? Trochę się nachmurzyła, ale cień zaraz zniknął. - Jednostkom już zdarzało się zmienić zdanie. Nawet na tak wielką skalę. Tylko że potrzebują początkowych danych, in- formacji. Tak jak mówiłeś. - Czy to dlatego zgodziła się pani na tę debatę? - Przed- tem zastanawiałem się, po co jej to, skoro wierzy, że życzenia poszczególnych jednostek i tak już nie mają żadnego znacze- nia. Może to właśnie wyjaśnia, dlaczego tak bardzo zależy jej na miejscu w Radzie, może to coś więcej niż zwykła żądza wła- dzy albo chęć wymknięcia się taMingom. - Naprawdę pani wie- rzy, że są jeszcze sprawy, w których pani głos będzie miał zna- czenie? - Chyba tak. - Pokiwała głową, ale teraz sama już nie była niczego pewna, nawet tego, czy naprawdę pragnie zasiadać w Radzie. Przesunęła się z powrotem w kierunku okien; roz- grzany do białości gniew od dawna w niej ostygł, ruszała się te- raz powoli i trochę jakby bezwiednie. Chciała, żebym sobie po- szedł. Ja też tylko tego chciałem, ale jakoś nie mogłem się ru- szyć. Trzymała nas przy sobie jakaś niewidzialna nić, której żadne z nas nie umiało przerwać. Patrzyła na dół, na otoczone konturem światła ogrody. La- zuli już tam nie było, zniknęła jej z oczu, ale nie z myśli. - Jak się miewa Jule? - zapytała w końcu. - Jakie jest to jej życie teraz, z doktorem Siebelingiem? Czy jest w końcu na- prawdę szczęśliwa? - Chyba tak, na tyle, na ile można być szczęśliwym. - Prze- szedłem przez pokój, aż w końcu stanąłem obok niej w balko- nowych drzwiach. Ale nie za blisko. - Ona i Siebeling mają ta- ki mały domek w Quarro. Trzyma w nim pełno zwierząt, które się przybłąkały. Nie potrafi nie pomóc, kiedy może. Doktorek tylko się uśmiecha, gdy się o nie potyka. - Byłem jej pierwszym przybłędą. Kiedy nauczył się żyć ze mną, nie przeszkadzała mu reszta. - Siebeling jest dla niej dobry. Ona dla niego też. W Sta- rym Mieście prowadzą taki dom, w którym pomagają innym psychotronikom poskładać do kupy własne życie, tak jak zrobi- li to ze sobą... i ze mną. - Tak się cieszę. - Naprawdę się cieszyła. Poczułem, że jej myśli z wolna znajdują jakiś punkt zaczepienia, kotwicę - ob- raz Jule, która pomaga innym się uśmiechnąć. Może mimo wszystko jest jakaś nadzieja, może i dla niej... Posłała mi pyta- jące spojrzenie. - Czy była pani kiedyś w Quarro, proszę pani? - zapytałem szybko, nim zdążyła zadać pytanie, na które tak naprawdę nikt nie chciał teraz słyszeć odpowiedzi. - Tak, wiele razy. Mam dom w Quarro. - Czy wybrała się pani kiedykolwiek do Wiszących Ogro- dów? - Zyskałem szansę, żeby na chwilę się od niej oderwać, bo przed oczyma miałem znów tamte ogrody. Kiedy zobaczy- łem je po raz pierwszy - jako szesnaste- czy siedemnastolatek - nie mogłem uwierzyć, że to, co przed sobą widzę, jest najzu- pełniej naturalne, skoro ledwie wierzyłem, że jest realne. Przypomniałem sobie zbyt jaskrawe kolory, zbyt niewiarygod- ne kształty, ciężki, słodki zapach kwiatów. Wiszące Ogrody ota- czały wjazdową studnię - jedyną drogę do Starego Miasta. Przez całe życie miałem je nad głową, tyle że zupełnie poza za- sięgiem. - To piękne miejsce - odpowiedziała Elnear. - Jeden z naj- świetniejszych ogrodów, jakie w życiu widziałam. - Tutaj także jest pięknie. Czasem przypomina mi o... o Quarro. - Jakoś nie mogłem wykrztusić z siebie słowa „dom". - Naprawdę? - Sprawiała wrażenie zaskoczonej, jeszcze raz potoczyła spojrzeniem po własnych ogrodach. - No cóż, chy- ba trzeba być obcym w jakimś miejscu, żeby naprawdę docenić jego piękno. - Czy kiedy była pani w ogrodach, spojrzała pani kiedykol- wiek przez krawędź? - Przez krawędź? - powtórzyła pytająco, próbując sobie wyobrazić, co mogę mieć na myśli. - Do Zbiornika. Do Starego Miasta. Potrząsnęła przecząco głową. -Nie. - Trzeba pomieszkać w jakimś miejscu, żeby naprawdę po- znać jego brzydotę. - Tak. - Nagle przestała widzieć ogrody przed sobą. Opadł ją smutek, pokrywając szarością wszystkie myśli, przyginając do ziemi ramiona, aż zrobiło mi się przykro, że to powiedzia- łem. - Muszę wracać do pracy. - Miała na myśli przygotowania do debaty ze Strygerem, w której ma bronić niezłomnych zasad FKT (kiedy odwracała się od okna, obrzuciła mnie ukradko- wym spojrzeniem) i zrobić następny krok w stronę Rady Bez- pieczeństwa, a dalej od taMingów, Centaurian - od tej pułap- ki, jaką stał się jej świat. - Zechcesz mi wybaczyć... - Proszę pani - rzuciłem. Zawróciła. - Nienawidzę Centau- ri niemal równie głęboko jak pani. Ja... - zawahałem się, bo pa- trzyła wprost na mnie - ja tylko chciałem, żeby pani o tym wie- działa. Braedee już nie usłyszy ode mnie niczego, czego pani Przedtem nie sprawdzi. Nagle przypomniała sobie, co mówiłem o powodach, dla których zgodziłem się dla niej pracować. Dopiero teraz napraw- dę dotarł do niej sens moich słów. Spuściła wzrok, zaczęła bez- ładnie przesuwać przypadkowe, leżące na biurku przedmioty: figurkę dziecka, szklaną kulę z delikatnym jak puszysty kłębek kwiatem, zawieszonym w środku w zupełnie nieprawdopodob- ny sposób... Na sekundę zapatrzyłem się na tę kulę, bo przypo- mniała mi o czymś, co miałem dawno temu: hydrański przed- miot, pełen ukrytych tajemnic, który trzymany w rękach, zda- wał się ciepły i niemal żywy... Ale tamto odeszło, a tu była tyl- ko zimna szklana kula, w której obrazek nigdy się nie zmieniał. Jak wspomnienie. Elnear podniosła znowu wzrok i przyłapała mnie, jak się gapię. Odwróciłem się i nic już nie mówiąc, wy- szedłem. Jeden ćwok powiedział mi raz: „Uśmiechnij się. Zawsze może być gorzej". Telewizyjna debata na temat legalizacji narkoty- ku była wyznaczona na późne popołudnie następnego dnia. Na miejsce, gdzie to wszystko miało się dziać, dotarłem przed po- łudniem, jeszcze przed Elnear i Jardan, bo tym razem pracowa- łem z ekipą ochroniarzy Braedeego. Musiałem wykłócić się z Braedeem, żeby pozwolił mi przyjechać. Nie byłem pewien, czy to na wieść, że Daric o mnie wie, czy z powodu kłopotów, ja- kich narobiłem w biurze Isplanasky'ego, czy może z powodu własnej obawy przed psychotronikami usiłował mi wmówić, że dopóki Elnear się tam nie zjawi, moja obecność jest zupełnie bez znaczenia. W końcu się poddał - w taki sposób, w jaki czło- wiek przestaje uganiać się za muchą, bo szkoda mu czasu na ta- kie głupstwa. Platforma studia Independent News unosiła się wewnątrz jakiegoś historycznego budynku głęboko w samym sercu N'yuku. Był to budynek o grubych ścianach z szarego kamie- nia, który przed Powtórnym Stworzeniem był jakimś domem bożym. Ponieważ Indy nie mogła liczyć na to, że w czasie deba- ty rozbije się tu jakiś międzygwiezdny frachtowiec, musiała dać swoim widzom coś, po czym mogliby błądzić wzrokiem, kie- dy już znudzą im się twarze rozmówców. Kiedy tam wszedłem, poczułem się, jakbym wkroczył do wnętrza kalejdoskopu. Wy- sokie, łukowate okna wzdłuż bocznych ścian wykonano z tysię- cy sczepionych ze sobą kolorowych kawałków szkła - obrazki z raju wymalowane czystym światłem. Ekipa techniczna z Indy popodświetlała je należycie od zewnątrz, żeby uzyskać jak naj- lepszy efekt, i teraz w nieruchome powietrze za sceną lały się strumienie tęczowego światła. Ta debata to był pomysł Strygera, ale urzeczywistniło ją Indy News. Miała na nią nawet wyłączność. Razem ze Stryge- rem popodłączali do obwodów również mnóstwo innych waż- nych postaci, tak że ciekawi obywatele z całej Federacji mogli się do nich zbliżyć w sposób, w jaki nieczęsto się z nimi styka- li: kiedy po prostu mówili to, co myślą, zamiast przesyłać sobie tajne wiadomości kanałami, do których tylko oni mogli mieć dostęp. Przy ogromnej popularności, jaką zyskał Stryger, opła- ty za transmisje tego wydarzenia osiągną pewnie astronomicz- ne sumy. Tysiące kanałów, które oplatały odrębne korporacyj- ne systemy w sieci, tworząc z nich w miarę spójną całość, ist- niały głównie po to, by dostarczać obywatelom niezbędnej roz- rywki, lecz były zarazem drogą, przez którą ogarnięte obsesją; konglomeraty, nie mogąc komunikować się bezpośrednio, posy-> łały do siebie i do reszty galaktyki opatrzone białą flagą komu-e nikaty. - Debatę prowadził Shandor Mandragora. Mandragora był najpopularniejszym pismakiem z wydania faksowego, nawet ja go znałem. Robił sprawozdania ze wszystkich ważniejszych prac Zgromadzenia, bo ich prace zawsze były dla kogoś ważne. Inni dziennikarze, reprezentujący więcej konglomeratowych sieci, niż człowiek był sobie w stanie wyobrazić, roili się na ca- łej platformie studia już od samego świtu. Większość z nich zrzędziła na dobrze skalkulowaną wspaniałomyślność Indy, dzięki której mogli rozprzestrzenić swoje własne logo po wszystkich prywatnych systemach. Ekipy techniczne nietrudno było wypatrzyć - charaktery- zowały się postawą typu „jeśli to już masz, pokaż". Pracownicy przechadzali się tu i tam, otwarcie afiszując się ze swoim cy- bernetycznym sprzętem: trzecie oko, kamera w dłoni, zmysły nastawione na rejestrowanie. Jak członkowie ulicznych gan- gów, lubili mieć wrażenie, że wyróżniają się w tłumie. Dawało im to szczególne poczucie siły, coś jak psycho... Ale takiej siły konglomeraty chciały i potrzebowały, a więc byli odmienni, lecz nie byli dziwolągami. Kiedy im się przyglądałem, poczu- łem coś w rodzaju zazdrosnego ukłucia - wobec tej niewymu- szonej arogancji, którą zapewniali sobie za pomocą takiego przenośnego sprzętu. W końcu zaczęli się pojawiać sami uczestnicy debaty. Poza Strygerem i Elnear - najważniejszymi osobami programu - znalazł się tu Isplanasky z ramienia FKT, trzech członków Zgro- madzenia, występujących w imieniu trzech różnych konglome- rackich bloków i kilku szefów Korporacji Bezpieczeństwa. Stry- ger zjawił się pierwszy, otoczony gromadką włazidupskich uczniów, w ręku trzymał swoją laskę. Pątnik oznacza poszuku- jącego wędrowca. Zawsze nosił przy sobie ten kij, jako symbol jego ziemskiej podróży. Ulewa kolorowego światła z okien sprawiła, że wydał się jeszcze piękniejszy. Nie było cienia wąt- pliwości, że uznał, iż ten dzień będzie należał do niego. Był w swoim żywiole, a mnie przemknęło przez myśl, czy przypad- kiem nie on maczał palce w sprawie wyboru miejsca na de- batę. Wypatrzył mnie w tłumie, zupełnie jakby wyczuł, że się na niego gapię, jakby poczuł moją nienawiść albo też fascynację... Dojrzał mnie i raptem jego pewność siebie zakrzyknęła peł- nym głosem, wzbudzając tysięczne echa w mojej czaszce. Stałem i przyglądałem się, jak zatrzymuje się, jak wznosi laskę, by powstrzymać i tych, którzy sunęli dookoła niego. Za- kręcili się wokół niego, wywołując jak zwykle zamęt, a on tym- czasem spojrzał mi prosto w oczy i pomyślał: Wiem, że słu- chasz... Słowa były niewyraźne i pozbawione właściwych kształ- tów, gdyż uformował je umysł bez żadnej wrażliwości na Dar, niemniej były wystarczająco wyraźne. Uniósł laskę ku mnie ni- by w geście błogosławieństwa i uśmiechnął się porozumiewaw- czo, jakbyśmy dzielili ze sobą jakiś wspólny sekret. (Niech cię Bóg błogosławi, chłopcze, jesteś odpowiedzią na wszystkie mo- je modły.) Uśmiechał się przy tym tak słodko jak do kochanka - uśmiechem, który zionął ku mnie jak poderżnięte gardło. Miałem ochotę skorzystać z mojej psycho, żeby natychmiast się dowiedzieć, co przez to rozumie - żeby zobaczyć, jak nagle zmienia się na twarzy, żeby poczuć tę odrazę, obrzydzenie, dziką nienawiść - wszystko z wyjątkiem tego, co czułem w nim teraz. Ale był tak absolutnie pewien siebie, że obrócił moją koncentrację w biały szum. W końcu oderwał ode mnie wzrok i ruszył dalej, zwalniając mnie, żebym mógł wykraść się chył- kiem jak tchórz i zniknąć w tłumie techników. Kilka minut później weszła Elnear w towarzystwie Jardan i zaraz zaroili się dookoła niej specjaliści od image'u, zresztą spotkało to również całą resztę uczestników. Siedziałem w ką- cie niedaleko Elnear i starałem się pozostać niewidzialny, my- ślami śledząc tłum kręcących się dookoła niej pismaków. Jak wszyscy mówcy, miała na sobie ochronę, ale i tak robiłem, co do mnie należy. Od czasu do czasu Jardan głosem ostrym jak brzy- twa wysyłała mnie po coś albo po kogoś - wciąż czekała, aż zno- wu zrobię z siebie durnia. Isplanasky zatrzymał się obok nas na coś w rodzaju ostatniej wymiany zdań i zerknął przy tym na mnie, jakby się spodziewał, że zaraz wybuchnę. Ale kiedy mijał mnie w powrotnej drodze, rzucił: „Musimy potem porozma- wiać". Przynajmniej to nie zabrzmiało jak groźba. Na koniec wszystko znalazło się wreszcie na swoim miej* scu. Usadowiłem się obok Jardan na jednej z twardych zabyt- kowych ławek, na których ochrona stłoczyła razem wszystkich sekretarzy, pomocników i dziennikarzy. Wysoko na scenie mówt; cy wyglądali tak, jakby unosili się w powietrzu nad zakrzy-i wioną wstęgą światła, która stanowiła coś w rodzaju ich wspól- nego podium, a potem wtapiała się w morze światła za ich plecami. Ciekawe, jak widzowie będą się mogli skupić na czymkolwiek poza tym światłem. Lepiej, żeby te ich przemowy były przekonujące. I były takie. Oparłem się wygodnie, przysłuchując się jed- nemu mówcy po drugim - gadającym głowom, które miały nadawać ludzkie oblicze przekonaniom i polityce bezcielesnej ekonomicznej sieci. Tych ludzi wybrano, bo umieli dobrze się sprawić i dlatego, że szczerze wierzyli w to, co mówili na temat legalizacji pentryptyny: czy że to błogosławieństwo, czy że przekleństwo, czy że tak naprawdę w obliczu wieczności nie ma najmniejszego znaczenia. Wszyscy mieli w sobie mnóstwo bio- cybernetyki i wszyscy podłączeni byli teraz do Mandragory, po- zwalając mu elektronicznie zmierzyć szczerość ich przekonań. Dzięki temu widzowie mogli osobiście sprawdzić na odczytach, w jakim stopniu mogą zaufać temu, co przed sobą widzą i sły- szą. Nawet Isplanasky wypadł tak czysto, jakby święcie wierzył w każde swoje słowo. Ale w końcu najważniejsi tu byli Elnear i Stryger oraz ich milcząca rywalizacja o miejsce w Radzie Bezpieczeństwa, na które oboje mieli chęć. Nikt nic na razie o tym nie mówił, jesz- cze nie teraz, ale wiedzieli o tym wszyscy: dziennikarze czeka- li ze swymi wcześniej przygotowanymi pytaniami i punktami widzenia, członkowie Zgromadzenia Federacji i wreszcie sama Rada Bezpieczeństwa. Wszyscy będą oceniać wrażenie, jakie wywarli mówcy, badać ich oddziaływanie na publiczność - wpływ, jaki mogą uzyskać w Zgromadzeniu, który wymiernie ukaże siłę każdego z nich, kiedy przyjdzie do podliczania gło- sów w sprawie legalizacji. Projekt tej ustawy wciąż jeszcze był sprawdzany przez komisję specjalną Zgromadzenia. Ale Elne- ar - i wszyscy inni też - wiedziała, że w ciągu kilku następnych dni zostanie przyjęty. A przy tym stanie rzeczy niemal równie pewne było, że przejdzie pomyślnie i przez głosowanie. Isplanasky skończył już przemawiać i Mandragora wresz- cie udzielił głosu Elnear. Rozejrzała się najpierw po tłumie, wyraźnie kogoś wypatrując wśród setek twarzy, ale wszędzie było za dużo światła. Znów wróciła wzrokiem do Mandragory. - Wczoraj odbyłam pewną bardzo niezwykłą rozmowę - za- częła. - Z kimś, kto chciał wiedzieć, dlaczego biorę udział w tej debacie, skoro sama mówiłam, iż moim zdaniem los Federacji przestał już spoczywać w rękach ludzi, że ich życiem rządzą te- raz kaprysy międzygwiezdnego handlu... Z zaskoczenia aż wychyliłem się raptownie do przodu. Jar- dan natychmiast obrzuciła mnie poirytowanym spojrzeniem. - Powiedziałam temu komuś, że będę tu dzisiaj, ponieważ wierzę, że nawet taka potęga jak Zgromadzenie Federacji lub wieloplanetowy konglomerat nadal może podlegać wpływom, jeśli przedstawi mu się wystarczająco ważkie powody i jeżeli wystarczająco mocno poprze je opinia publiczna. Wiem, że mo- żemy zyskać poparcie dostatecznej liczby obywateli, aby wy- wrzeć wpływ na działalność i kurs obrany nawet przez tak gi- gantyczne systemy. Wszyscy macie prawo zarejestrować swoją opinię w publicznej części sieci. Chciałabym, abyście z tego skorzystali bez względu na to, który pogląd poprzecie, żeby się przekonać, że nadal możecie wykorzystać swą siłę, jeżeli tylko zechcecie. Wczoraj mój rozmówca pytał mnie również o inne rzeczy, zadawał mi trudne pytania na temat spraw, w które wierzę. Fe- deracja, jaką on zna, to zupełnie inne miejsce od tego, które znam ja. Sprawił, że uświadomiłam sobie, jak łatwo zbagateli- zować problem, który nie dotyczy nas bezpośrednio - jakie to zwodnicze i niebezpieczne. Powiedział mi także: „Trzeba do- brze znać jakieś miejsce, żeby dostrzec jego brzydotę". No cóż, ja sama dobrze znam przemysł biochemiczny. Mówiła dalej, rozwijała przed nimi obraz tego, co uwolnie- nie pentryptyny może spowodować w życiu pojedynczych ludzi wśród tych miliardów, którzy właśnie ją oglądają - i jak łatwo. Opowiedziała wszystkim, że zasiada w zarządzie konglomeratu, który ma wyłączny patent na produkcję tych narkotyków. Że dzięki zyskom z ich sprzedaży ChemEnGen mogłoby bardzo zy- skać na znaczeniu (a także i Centaurianie, ale ich nie wymie- niła). Mówiła całej Federacji, że wciąż jeszcze nie potrafi uwie- rzyć w zapewnienia o tym, że są bezpieczne, bo wie, ile takie zapewnienia są warte... Jej słowa nie różniły się znów tak bar- dzo od tego, co mówił Isplanasky, ale krył się w nich żar, dzięki któremu wnikały w mózg słuchaczy. Jakby nie chodziło tu 0 ideologię, ale o coś, za co czuła się tak samo odpowiedzialna jak za własne życie. Jak gdyby te niewidzialne miliardy były jej własną rodziną, jej dziećmi... Jardan siedziała przy mnie w milczeniu, ze wzrokiem wbi- tym w Elnear, z twarzą rozjaśnioną dumą i odbitym światłem. Wśród zgromadzonych nie było złego mówcy, ale szczerość 1 oryginalność Elnear sprawiła, że przewyższyła ich wszystkich. Ale przecież nie ona była ostatnia. Popatrzyłem na Stryge- ra, którego przedstawiał właśnie Mandragora i na którym sku- piły się teraz wszystkie oczy - te prawdziwe i te rejestrujące. Tylko on jeden sprawiał wrażenie, jakby był tu u siebie. Pół- przejrzysta twarz jaśniała tak samo jak powietrze dookoła, emanowała intensywnością jego wiary - w siebie i w boską moc, która przemawia teraz przez niego. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że wybrano to miejsce specjalnie ze względu na nie- go. Zaczął przemawiać - w słowach mocnych i prostych, bez wzmianki o Bogu albo potępieniu - dawał znać słuchaczom, że nie jest żadnym fanatykiem ani konglomeratową osobistością, a tylko zatroskanym Każdym. Starałem się go nie słuchać ani na niego nie patrzeć, ale mimo to moje oczy odrywały się od kolorowego powietrza, od okien, by wrócić do jego twarzy. Częściowo dlatego, że nie mo- głem się oprzeć swojej doń nienawiści, a częściowo dlatego, że tak jak za ostatnim razem nie mogłem oderwać od niego wzro- ku. Może przyciągało mnie jak magnes to jego absolutne prze- konanie o własnej słuszności, a może ta wrodzona fanatyczna intensywność uczuć. W każdym razie nie mogłem nie słuchać, nie mogłem nie patrzeć, kiedy jego przemówienie wolniutko przeciągało miliard umysłów na stronę „ciemnej podszewki ży- cia", którą, jak twierdził, dobrze rozumiał - tak jakby cokol- wiek mógł o niej wiedzieć. ...O tym, jak trzeba zabić, żeby sa- memu przeżyć, ukraść, żeby nie umrzeć z głodu, w najgorszy sposób zarobić dziesięć żetonów i wydać je zaraz na narkotyki, które pomogą człowiekowi zapomnieć o tym, co musiał przed chwilą zrobić, żeby je dostać... Opowiadał o tym, jak to „jego" narkotyk „wpuści trochę światła" w umysły i życie wszystkich homoseksualistów, zboczeńców i psychotroników (wszystkich wymienił jednym tchem i tym samym tonem, tak jakby niena- widził psychotroników nie bardziej od tych wszystkich morder- ców i gwałcicieli) - tych siewców niepokoju, którzy wciąż wy- pełzają z jakichś szczelin, żeby zadać kolejny gwałt ludzkości, i przez których społeczeństwo nie może działać gładko jak ide- alna maszyna. A przecież mamy w zasięgu ręki środek, który pozwoli nam to wszystko odmienić raz na zawsze... Jego głos wibrował teraz lekko, a oczy zaszły mgłą, lecz mimo to czułem, że doskonale panuje nad tą rozkręcającą się spiralą. A na odczytach poniżej nie było kompletnie nic - nic nie mogło przekonać widzów, czy rzeczywiście mówi to, co myśli, czy nie. „On nie jest podcybernowany" - mówił mi Isplanasky. Nie mógł się podłączyć do systemów Indy. Ale nie wiadomo dla- czego ten fakt, zamiast ująć mu wiarygodności, jakoś mu jej przydał - wydawał się znajdować ponad tym wszystkim, tak cholernie czysty, że nikomu nie musiał udowadniać swojej szczerości. ...Lady Elnear obawia się, że legalizacja narkotyku mogła- by doprowadzić do jego nadużywania... Znów skierowałem na niego wzrok, kiedy usłyszałem, że wspomina o Elnear. - ...Ale ja wierzę, że dzięki temu wytrącimy je z ręki tym ludziom, którzy już teraz robią z nich zły użytek... Kryminali- stom, którzy nielegalnie produkują je w niewielkich ilościach i sprzedają po astronomicznych cenach na Rynku Braków. Obrona praw, które oddają narkotyki w ręce rzeczonych krymi- nalistów - tylko oni na nich zarabiają - nie leży w niczyim do- brze pojętym interesie. Pod względem moralnym to właśnie oni najbardziej skorzystają, jeśli narkotyki zaczną być wyko- rzystywane zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Sugestię lady Elnear, że korzystanie z tych narkotyków w sposób zgodny z wolą Boga prowadzi do zła, można jedynie nazwać brakiem zrozumienia. Twierdzenie, że konglomeraty, które zaspokajają wszystkie nasze życiowe potrzeby, są gorsze od pospolitych kryminalistów, którzy na nas nastają, charakte- ryzuje brak odpowiedzialności. Zawsze wierzyłem, że lady El- near szczerze traktuje swą niesłabnącą krucjatę o lepsze i bar- dziej ludzkie społeczeństwo... Ale teraz zmuszony jestem zadać pani pewne pytanie, la- dy. - Odwrócił się twarzą do niej, pogwałciwszy w ten sposób obowiązujące podczas debaty zasady, ponieważ to Mandragora miał obowiązek zadawać pytania jej uczestnikom. - Czy nie jest tak, że w istocie chroni pani tych dewiantów w naszym spo- łeczeństwie, chroni pani tych degeneratow, których rzekomo nienawidzi pani równie mocno jak ja? Elnear, wzięta przez zaskoczenie, wzdrygnęła się i posłała mu zdumione spojrzenie. - Oczywiście, że nie. Pewna jestem, że sam pan dobrze wie, iż nie o to mi chodziło... - Doszło moich uszu, lady Elnear, że wśród swojego osobi*- stego personelu zatrudnia pani psychotronika, telepatę, pół- krwi Hydranina. Czy mijam się z prawdą? Elnear oblała się rumieńcem; na sekundę jej wzrok ode- rwał się od twarzy Strygera i poszybował nad głowami publicz- ności. Odczyty pod nią podskoczyły raptownie i zmieniły koło* - No cóż, to prawda... zatrudniam... ale... l Siedząca obok mnie Jardan zaklęła cicho. Kiedy spojrzała na mnie, poczułem nagłą falę jej bezsilnej furii. - Z jakie j że to przyczyny zatrudnia pani u siebie członka grupy społecznej znanej ze swej niestabilności emocjonalnej i kryminogenności, ze swego destrukcyjnego wpływu na społe- czeństwo? Nie potrzebuję chyba nikomu przypominać, co mo- gło się stać z Federacją, gdyby psychotroniczny renegat, zwany Quicksilverem, zdołał przejąć Górnictwo Federacyjne, ledwie trzy lata temu... - Nie wierzę w odpowiedzialność całej grupy społecznej za czyny pojedynczych jej członków - odparła Elnear. Szybko się pozbierała. - Federacja ma za sobą długi okres prześladowań psychotroników - zarówno hydrańskich, jak i ludzkich. Zawsze starałam się oceniać jednostki wedle ich indywidualnych zdol- ności. - Ale ta jednostka, która służy pani jako osobisty sekre- tarz, ma kryminalną przeszłość. Czy jest pani świadoma, że na- leżał on do grupy psychotronicznych terrorystów, którzy spi- skowali z Quicksilverem, żeby dla okupu przejąć nasze źródła tellazjum? Elnear znów zastygła w pół słowa. - Nie, nic o tym nie wiedziałam... - Jest notowany także za napaść, kradzieże i nadużywanie narkotyków... Jakież to typowe... Zakląłem pod nosem. Skąd u licha się dowiedział?! Nie by- ło tego w ogólnie dostępnych rejestrach. I poprzekręcał wszyst- ko tak, żebym wyszedł na zdrajcę, a to cholerne kłamstwo. Mia- łem ochotę wykrzyczeć to do Elnear, do całej Federacji... Jardan złapała mnie za ramię, kiedy zacząłem podnosić się z miejsca, szarpnięciem obracając mnie ku sobie. - Zjeżdżaj! - syknęła mi prosto w twarz. Czułem, jak wściekłość przepływa z jej ręki do mego ramienia, a potem płynie dalej, aż do mózgu. - Zanim narobisz jeszcze więcej szkody. - Ale to kłamstwa... - Zamknij się, durniu. - Zaczęła wlec mnie w stronę naj- bliższego wyjścia, w wyobraźni przeżywając koszmar na myśl, co będzie, kiedy te wszystkie pismaki, które węszyły wokół nas jak zgraja psów, dostaną mnie w swoje łapy. - Trudno mi uwierzyć, że przy pani szerokim dostępie do banków danych służb bezpieczeństwa, nie miała pani o tym po- jęcia - drażnił się Stryger. - Jakże więc mogła pani uznać tę osobę za odpowiednią do pracy w pani otoczeniu, chyba że mia- ła pani jakieś inne powody... Nie chciałem więcej irytować Jardan, po prostu szedłem za nią, jak mogłem najszybciej, z głową nisko pochyloną, aż w końcu dotarliśmy do drzwi. Drzwi sprawdziły nasze dane identyfikacyjne i wypuściły nas bez problemu. - Istniały pewne nadzwyczajne okoliczności... - dosłysza- łem jeszcze protest Elnear, poczułem jej narastającą rozpacz, którą tłumiła jednak w moich myślach wzmagająca się ekscy- tacja tłumu. A potem drzwi się zamknęły, odcinając mnie od jej głosu, i była to ostatnia rzecz, jaką usłyszałem. Zimny tunel pustych ścian ulicy stał cichy i bezludny, tyl- ko nad naszymi głowami unosiły się rzędy ruchomych świateł. Ochrona zabezpieczyła teren na kilka poziomów w głąb i do gó- ry, jeszcze zanim rozpoczęła się debata. Kiedy wyszliśmy na ze- wnątrz, Jardan obróciła się gwałtownie i zanim zdążyłem zare- agować, walnęła mnie z całej siły. - Do diabła, Jardan... - zachłysnąłem się. - Niech cię diabli porwą! - Zobaczyłem, jak w oczach zbie- raJ3 Jej się łzy wściekłości. - A najgorsze jest to, że z tymi psy- chotronikami Stryger ma absolutną rację! - dorzuciła. - Czekaj no chwilę... - Poczułem w czaszce pulsujący ból; w ten sposób frustracja próbowała wyrwać się na wolność. Wezwany przez nią skądś mód opadł cicho tuż przy nas. Na boku miał logo ChemEnGen. Wspięła się do środka i spróbowa- ła zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. Siłą otwarłem je z powro- tem. Wpuściła mnie, ale tylko dlatego, że jej się przypomniało, w o ile gorszej sytuacji znajdzie się Elnear, jeżeli ona zostawi mnie tu na żer pismakom. Wtuliła się w fotel, wcisnęła mocno w piankowe oparcie. Mód zaczął brzęczeć monotonnie: - Proszę powiedzieć dokąd, proszę powiedzieć dokąd, pro? szę powiedzieć dokąd... - aż w końcu wydała mu polecenie. | - Do diabła - odezwałem się. - To zrobił Stryger, nie ja! | Obejrzała się na mnie, gwałtownymi ruchami ocierając łzj* z policzków. jj - Gdybyś nie istniał, nic nie mógłby jej zrobić, nic! To prawda, co o tobie mówił - może nie? - Jej dłonie zwarły się w pięści. - Nie! Wszystko powykręcał. Nie jestem zdrajcą. - Ale masz kryminalną przeszłość? - Tak, ale... - Ale nikt nie miał o tym wiedzieć... To nie była moja wina... Potrząsnąłem głową. To nie ma znaczenia. To prze- ze mnie Elnear przegrała debatę i pewnie także głosowanie i miejsce w Radzie... swoją wolność, wolność dla każdego psy- chotronika. Przez to, że sam jestem psychotronikiem. Odpowie- dzią na modły Strygera. Zamknąłem oczy, zakryłem uszy i przygryzłem wargę, wstrzymałem oddech... Wszystko po to, żeby mój umysł nie wy- krzyczał o tym całemu światu. Ból wił się wewnątrz czaszki jak splątana lina, zaciskając się coraz mocniej... Aż poczułem, że się rozluźnia, kiedy znów zacząłem odzyskiwać nad sobą kon- trolę. Po kilku głębokich wdechach otwarłem oczy. Jardan siedziała sztywno na swoim fotelu i gapiła się na mnie, jakby myślała, że utknęła tu z wariatem. Opuściłem rę- ce, splotłem palce i włożyłem je między kolana, żeby trochę uspokoić ich drżenie. W końcu oderwała ode mnie wzrok, pra- gnąc w duchu, żebyśmy czym prędzej znaleźli się na miejscu i żebym zniknął. Mód sunął cicho przez wydrążone ulice, nie kończące się matowe srebro i szarości, morską zieleń i złoto, jaskinie z kom- pozytu i stali. Przepływaliśmy przez żyły i arterie skamieniałe- go owada, zamkniętego w bursztynie zaawansowanej techniki, a ja nie mogłem mieć żadnego wpływu na to, dokąd lecimy... Po debacie mieliśmy wrócić do kompleksu FKT, ale teraz to nie wchodziło w grę. Ciekawe, jak długo jeszcze będą wlec się za nami tamte pytania, jak długo Elnear będzie musiała stawić im czoło. Spociłem się na samą myśl o tym, co by było, gdyby te dziennikarskie wampiry przyssały mi się do gardła. Ciekawe, gdzie według Jardan można mnie przed nimi schować. W końcu wtoczyliśmy się w jedno z wielkich łukowatych odnóży, które przekraczały rzekę i wspierały się o przeciwległy brzeg. Wnętrze tej rury zarośnięte było kolejnym miastem, biu- rami i domami. Mód skierował się teraz ku jednemu z nich, tro- piąc elektryczny ślad jak ogar, aż na koniec wylądowaliśmy na rozległym tarasie gdzieś wysoko nad samą rzeką. Miejski dom taMingów. Przypomniałem sobie, że miało się tu dziś odbyć uroczyste przyjęcie na cześć Elnear. Teraz będzie raczej przy- pominało stypę. Aż do teraz największym zmartwieniem Elne- ar było to, że przyjęcia zabierają jej tyle czasu. Nie potrafiłem spojrzeć na gładki zielono-czarny front bu- dynku przed nami, kiedy przemierzaliśmy czarne lustro polero- wanego tarasu. Równie przykro było patrzeć ponad jego za- krzywioną krawędzią. Poszedłem za Jardan przez wysokie, emaliowane drzwi do ciemnego holu wejściowego. Z daleka do- biegł nas brzęk i szum rozmów; czułem elektryczne napięcie umysłów osób, które czyniły ostatnie przygotowania do dzisiej- szego wieczoru. Ale tu, przy drzwiach wejściowych, wciąż jesz- cze było cicho, jeszcze byliśmy zupełnie sami. Jardan odwróciła się i popatrzyła na mnie lodowatym wzrokiem. Złapała mnie za ramię i ścisnęła aż do bólu. - Idź za mną. I nie odzywaj się ani słowem! Poprowadziła mnie w głąb domu, starając się uniknąć wszelkich spotkań, potem powiozła mnie windą jakieś trzy- -cztery piętra w górę, a następnie pozostawiła w zagraconym i dusznym pokoju, który udawał czyjś gabinet, choć z unoszące- go się dookoła zapachu martwoty można było wnioskować, że nikt nigdy z niego nie korzystał. - Zamknij się tu na klucz. Z nikim nie rozmawiaj, dopóki lady się do ciebie nie odezwie. Zrozumiano? Kiwnąłem głową, a ona zostawiła mnie samego. Stercza- łem tak na środku tego pokoju, nie mając dość sił, by się stam- tąd ruszyć, i tylko gapiłem się dookoła siebie. Pokój był wąski i wysoki, jak wszystko tutaj. Na drugim końcu miał strzeliste okno. Na zewnątrz blade światło wieczora słało się ukosem PO rzece, cienie wypełniały doliny żłobień w pancerzu mia- sta. Przestrzeń dookoła mnie wypełniały chorobliwie blade meble. Wzdrygnąłem się na samą myśl, że mógłbym tu czegoś do- tknąć, bo mogłoby rozpaść mi się pod palcami jak spróchniałe drewno, ale po jakimś czasie zmęczyło mnie to stanie. Podsze- dłem do okna i usadowiłem się na drżącym krańcu wyściełane- go siedziska na parapecie. Teraz już nie dochodził do mnie ża- den dźwięk. Wpatrywałem się w wielką lśniącą ścianę miasta i toczące się pod nią szaroniebieskie wody rzeki. Jeszcze parę godzin temu widok taki wydałby mi się piękny, ale teraz nic już nie było takie jak przedtem. Siedziałem i myślałem o czasach, kiedy martwiłem się tyl- ko o to, czy zdołam skądś zwędzić dość jedzenia, żeby prze- trwać następny tydzień, albo czy zdołam podrzucić paserowi tyle skradzionych towarów, żeby starczyło na spłacenie deale- ra; kiedy najważniejszym problemem było znalezienie ciepłe- go miejsca do spania na noc. Kiedy wszystko było proste: życie lub śmierć... Zgarbiłem się, wsparłem bolącą głowę na rękach. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, dlaczego każdy, kto tylko na mnie spojrzał, od razu musiał mnie znienawidzić. Siedziałem tak w oczekiwaniu, a niebo za oknem ściemnia- ło i świat dookoła zaczął się zamazywać... Dzień graniczył już z nocą. Wtedy wreszcie dobiegło mnie miękkie cmoknięcie otwieranych drzwi i do pokoju weszła Elnear. 11 Z korytarza dobiegły pomieszane ludzkie głosy, które urwały się nagle, kiedy zamknęła za sobą drzwi. Wstałem, a pokój za- lał się światłem z ukrytych w ścianach otworów. Elnear stała w miejscu, sztywna i napięta. Wszystkie moje zmysły wypełniał teraz gniew i gorzki zawód, jakie czuła, stanąwszy wreszcie ze mną twarzą w twarz. Nie było w niej teraz żadnych słabych punktów - o zrozumieniu, współczuciu czy żalu z jej strony mo- głem raczej zapomnieć. W końcu wyrzuciła z siebie: - Mam nadzieję, że ci z Centauri są usatysfakcjonowani. Twoja obecność w moim życiu sprawiła, że dzisiejsza debata okazała się jedną wielką katastrofą - daremnym wysiłkiem. Te- raz z pewnością przegramy głosowanie nad legalizacją. - A to znaczyło, że straci także miejsce w Radzie Bezpieczeństwa, na- wet nie musiała o tym mówić. - Wszystko przez ciebie. - Tę uwagę także mogła sobie darować, a jednak nie zrobiła tego. Uciekłem wzrokiem w ciemniejące wciąż indygo za oknem, potem znów spojrzałem na nią. Oboje byliśmy teraz zbyt widoczni, nie było gdzie się ukryć, kiedy staliśmy tak wśród tych soczewek światła. Nie odpowiadałem, wbiłem wzrok w podłogę. - Zwykle bywasz bardziej pyskaty - rzuciła tonem, które- go nigdy jeszcze u niej nie słyszałem. - Nie masz zamiaru ze mną dyskutować? Przecież zwykle wdajesz się ze mną w dysku- sję. Myślałam, że dobry sabotażysta stara się zawsze zamasko- wać swoją robotę. No ale z drugiej strony, twoja akcja pewnie dobiegła już końca. A ja sądziłam, że masz mnie tylko szpiego- wać. Podniosłem wzrok. - To nie tak... nie po tu się tu zjawiłem, do diabła. To nie ja wina, że Stryger nienawidzi psychotroników. Przecież nie mu kazałem się do siebie przyczepić! JOAN t>. V\NG€ - Mogłeś mi przynajmniej powiedzieć - odparła ozięble - że jesteś przestępcą. - Nie jestem - potrząsnąłem głową bezradnie. - Stryger wszystko poprzekręcał. Wszystko mi odpuścili. Jestem czysty. Moje akta miały być opieczętowane i schowane tak głęboko, żeby nikt nigdy nie mógł do nich zajrzeć. Nie mam nawet poję- cia, jak zdołał się dowiedzieć... - Każdy może się dowiedzieć, czego tylko zechce, jeśli ma odpowiednie dojścia. A on ma je z całą pewnością. - Rzuciła na kanapę okrycie, które miała na sobie, i zaczęła krążyć niespo- kojnie po pokoju, zerkając na mnie od czasu do czasu. - Naj- gorsza część tej całej przeprawy to to, że oskarżono mnie o spi- skowanie z kryminalistami i że przez mój opór w sprawie lega- lizacji pentryptyny chcę narazić całą ludzką społeczność na plagę degeneratów i socjopatów! - Z całej siły uderzyła otwar- tą dłonią o blat biurka. - Musiałam się z nim zgodzić, musiałam przyznać, że ma rację, bo inaczej wyszłabym na kłamczuchę i hipokrytkę... Bo oczywiście zgadzam się z nim, że należy wziąć pod kontrolę kryminogenne zachowania i dewiacje... - Chce pani powiedzieć: takich jak psychotronicy? Nie wy- starczy, że nie chcą ich zatrudniać do żadnej przyzwoitej roboty? Nie wystarczy, że robi im się narkotyczną lobotomię, kiedy tylko złapie się ich na wykorzystywaniu psycho do celów przestęp- czych? Stryger chce, żeby kaleczyć ich narkotykami zaraz po uro- dzeniu. To dlatego chce zalegalizować pentryptynę. To dlatego chce się dostać do Rady Bezpieczeństwa. Żeby móc ich wtedy po- zamykać w rezerwatach i narzucić takie prawo, że przestęp- stwem będzie nawet oddychanie... - załamał mi się głos. Raz już tak było - z Hydranami. Z moją matką. A teraz Stryger chce zro- bić to z każdym, komu w chromosomowej sadzawce utopił się choć jeden psychotroniczny gen. Wiedziałem, czego chce. Wie- działem! Siłą opanowałem drżenie głosu. - Sama pani tam mówi- ła, że psychotroników trzeba osądzać tak jak wszystkich innych, każdego z osobna. Już prawie myślałem, że pani w to wierzy. Mo- gła pani mocniej go przycisnąć, mogła pani z nim walczyć... Tyle że po tym, co od niego usłyszała - o moich przestęp- stwach i zdradzie - już nie miała ochoty. „Stryger ma rację". Zobaczyłem w jej myślach ten sam gorzki zawód i obrzydzenie, jakie widziałem przedtem u Jardan. - Sam jesteś sobie winien. - Połowa z tego, co o mnie wygadywał, to kłamstwa. Pani mu uwierzyła, nawet nie kazała mu pani niczego udowodnić. A wczoraj myślałem, że pani... - Puste dłonie zacisnąłem w pię- ści. - Dlaczego? - Bo to, co mówił o psychotronikach, to prawda - warknę- ła. - Psychotronicy są psychicznie niestabilni, socjopatyczni - krzywdzą samych siebie i wszystkich dookoła. - Myślała przy tym o Jule, o mnie, o jedynych psychotronikach, jakich znała. Ale znała przecież stereotyp: psychotronicy to niebieskie pta- ki, świry, przypadki kliniczne. My tylko potwierdzaliśmy regu- łę. - Może będzie im lepiej, jeśli... będzie się jakoś kontrolować te ich zdolności... -Teraz ona unikała mojego wzroku. Jakaś jej część wiedziała, jeszcze kiedy mówiła te słowa, że przeczyły one wszystkiemu, w co w swoim mniemaniu zawsze wierzyła. Ale nie mogła nic na to poradzić... A jej poczucie winy tylko wzmogło jeszcze niechęć do mnie. - To właśnie próbują robić Siebeling i Jule - rzekłem, po- wstrzymując się, by nie sięgnąć do jej myśli, by jej tego nie po- kazać. Wiedziałem, że to było najgorsze, co mógłbym zrobić. - Próbują nauczyć psychotroników, jak kontrolować swój Dar. Tak jak Siebeling zrobił to ze mną i z Jule. Tylko w ten sposób można zapobiec problemom. To nie są zwierzęta... - Jeśli wszyscy psychotronicy posiądą całkowitą władzę nad własnymi zdolnościami, odczują wielką pokusę, żeby wy- korzystać je przeciw innym. Władza to najgorszy narkotyk. Pra- cowałeś przecież dla tego terrorysty Quicksilvera. - Znów jak papuga powtarzała słowa Strygera, a jego obraz płonął teraz w jej myślach. - Okaleczyłby FKT i rozerwałby na strzępy całą Federację, gdyby go nie powstrzymano... - A jak pani myśli, w jaki sposób go powstrzymano? Nie odpowiedziała. Nie miała pojęcia. - FKT wykorzystała psychotroników! Siebelinga, Jule, mnie i garść innych. To wtedy właśnie ją poznałem. I to dlate- go byłem na Popielniku, w tych kopalniach. Proszę zapytać Ju- le... - Nie wiedziała nawet o tym. Jedyne, co wiedziała, co wszy- scy jeszcze pamiętali, to to, że jakiś psychotroniczny terrorysta w pojedynkę niemalże rozwalił całą Federację. - Quicksilver nie działał sam. Nie był żadnym szalonym bożkiem. Popierało go mnóstwo konglomeratów. Tak jak teraz Strygera. A mimo to my go powstrzymaliśmy - Jule, Siebeling i ja. - Uniosłem zaciśniętą pięść. - Osobiście zabiłem Quick- silvera. Czułem, jak umiera mi w środku i dlatego teraz nie mo- gę korzystać ze swojej psycho, chyba że nafaszeruję się procha- mi tak, że jego ból znika. - Z oczu polały mi się łzy, tak niespo- dziewanie, że nie miałem szans ich powstrzymać. Paliły mi skó- rę jak kwas - nie czułem tego już od wielu lat, od chwili kiedy po zabiciu go zdałem sobie sprawę, co zrobiłem sobie i jemu. Kiedy zajrzałem w swoje myśli i zobaczyłem tę wielką nicość, którą zrobiłem z drugiej osoby za pomocą telepatii i pistoletu - tę ranę broczącą przerażeniem i nienawiścią, która nigdy się już nie zagoi. Kiedy zdałem sobie sprawę, że zniszczyłem Dar, który stał się moim życiem, znalazłem się z powrotem w punk- cie wyjścia, ślepy, samotny i zmierzający donikąd... Otarłem twarz wierzchem dłoni, zdusiłem łkanie... Nie czułem już nic. Elnear wpatrywała się we mnie ze swego rodzaju przerażo- ną fascynacją, jak ktoś, kto przygląda się wariatowi miotające- mu przekleństwa na rogu ulic Starego Miasta. Jeśli miała jesz- cze jakieś wątpliwości, czy wszyscy psychotronicy są stuknięci, to już je wszystkie rozwiałem... Zaczęła przesuwać się tyłem ku drzwiom. - Sądzę - mruknęła, macając ręką w poszukiwaniu wyłącz- nika na ścianie - że twoja praca dla taMingów prawdopodobnie dobiegła końca. Z pewnością spisałeś się dostatecznie dobrze. - W głosie znów zadźwięczały złość i frustracja, drzwi za jej pleca- mi otwarły się szybko. - Pod żadnym pozorem nie wolno ci poja- wić się na przyjęciu na dole. Mam tu ze sobą własną ochronę. Dopilnują, żebyś został usunięty, jeśli tylko się tam pokażesz. Wyszła. Drzwi zamknęły się za nią na głucho, a ja znów zo- stałem sam. Usiadłem i spoglądałem przez okno w nadchodzą- cą noc, oślepły od łez. Za oczami czułem ostre dźgnięcia bólu. Znów wstałem i powlokłem się przez pokój do miejsca, gdzie wypatrzyłem kosz na śmieci, a potem do niego zwymiotowa- łem. Ból głowy trochę ustąpił, ale drżenie rąk utrzymywało się jeszcze długo. Położyłem się na sofie, czując, jak od wyschniętych łez ściąga mi się skóra na twarzy, i zacząłem się zastanawiać, co u licha się ze mną dzieje. Może jestem chory, a może tylko zmę- czony... A może po prostu już się zaczęło. Symptomy: mój umysł zżera ciało, bo przez narkotyki nie może zżerać sam siebie. Wy- syła mi sygnały, mówi: „Skończ z tym, na litość boską". Dotkną- łem przylepki za uchem. Właśnie mnie wylali, czyż nie? Moje przebranie zniknęło, więc po cóż dalej ją nosić, po co chodzić na połamanych nogach... Spróbowałem zmusić palce, by oderwały przylepkę. A co z Elnear? Ktoś nadal próbuje ją zabić, nic się nie zmieniło pod tym względem. „Pieprzyć ją" - rzuciłem pod nosem, ale to mi wcale nie pomogło, tylko poczułem się jeszcze bardziej parszy- wie. Zrujnowałem jej życie. I czego się teraz spodziewam, że mi podziękuje, czy co? Poza tym zatrudnił mnie Braedee, a on jeszcze mnie nie wylał. Może powinienem poczekać. Potrzebu- ję tych pieniędzy. Potrzebuję... Podciągnąłem kolana pod brodę, oparłem głowę na stercie poduszek, a mój gniew rozpłynął się z wolna w kałużę zawiści. Wsłuchałem się w myślach w narastający pomruk mentalnego szumu; zaczęli zjawiać się kolejni goście, którzy wypełniali so- bą niższe piętra. Elnear mówiła, że nie znosi przyjęć, że są tylko stratą cza- su. Tym razem pewnie będzie się bawić jeszcze gorzej niż zwy- kle. Ale przecież wyczułem gdzieś na samym dnie jej myśli, że pamięta chwile, kiedy uwielbiała muzykę, taniec, towa- rzystwo najlepszych wśród najlepszych... Kiedy wirowało jej w głowie od wina i śmiechu, kiedy każde słowo błyszczało jak diament, kiedy każde wrażenie było idealnym kontrapunktem wygrywanym na wszystkich zmysłach naraz, kiedy była zako- chana... Nie mogłem przestać rozmyślać o tym, jak to jest, kiedy ma się wszystko, czego dusza zapragnie - nawet szczęście. Nie trwało dla niej długo - ale co w tym życiu trwa długo? Myśla- łem, że posmakuję tego przynajmniej przez jeden wieczór, ale teraz wszystkie wspomnienia z dzisiejszego wieczoru będę mu- siał ukraść. Pozwoliłem swojej psycho ześliznąć się w spienioną wodę tych setek umysłów - wszystkich razem, ale zawsze osobno, na- wet w miejscu takim jak to. Natykałem się na przypadkowe strzępy obrazów i uczuć i układałem je w kolekcję: czyjeś oczy spoglądają na kobietę w sukni z klejnotów, nieoczekiwany smak ociekającego czekoladą egzotycznego owocu, zapach róż i importowanych kadzideł. Pulsująca muzyka, ostre ukłucie od- razy, gorące pożądanie, kiedy czyjeś czerwone jak krew pa- znokcie zataczają powolną pętlę wzdłuż mojego-nie mojego kręgosłupa. To takie proste, wszyscy tu są jak ślepcy... Zatraci- łem się wśród ich przyjemności, tonąc coraz głębiej w fanta- zjach, pozwalałem sobie być bogatym i sławnym, ogniem i lo- dem... Jakiś psychotronik. Usiadłem gwałtownie, wyrwany ze swych snów podgląda- cza, zawędrowawszy w nieodpowiednie drzwi. Ale czułem się tak wyluzowany, beztroski, że nie próbowałem nawet mieć się na baczności, świadom, że te martwe pałki nie są w stanie w ni- czym się połapać. Tylko że ten wcale nie był martwą pałką. To był mężczyzna - tylko tyle zdołałem się dowiedzieć, zanim mnie odciął w nagłym ataku paniki. Rzuciłem się za nim w po- goń, opuszczając sieć myśli na morze usiane samotnymi gwiaz- dami umysłów tych ludzi na dole. Ale już go nie było, zginął mi w próżni, która zawsze oddzielała od siebie wszystkie te gwiaz- dy. Nie był zbyt dobry - ale ja także nie, a jedyne, co napraw- dę potrafił, to dobrze się chować. Po chwili porzuciłem bezskuteczne polowanie, opadłem z powrotem na poduszki i znów zacząłem zabawiać się w wę- drowca. W tym byłem znacznie lepszy, a poza tym Braedee nie życzył sobie, żebym grzebał w rodzinnych sekretach... A więc: zapach rozgrzanych ciał i perfum, elektryczny wstrząs nagłego upokorzenia, perlisty śmiech, syntetyczna muzyka... Drzwi otwarły się znienacka. Szybko siadłem, bałem się, że to Elnear, że złapie mnie na tym mentalnym onanizmie. Ale to był tylko Daric. Aż wzdry- gnął się z zaskoczenia, jakby nie spodziewał się tu ujrzeć żad- nej ludzkiej istoty... albo tylko mnie. Parsknął krótkim jak trzaśniecie łamanego kijka śmiechem. - No, witam. - Z rozpędu wszedł dalej, ruchy miał dziwnie mechaniczne. - A więc to tutaj cię zesłała... Słyszałem, że Kot już wyskoczył z worka. - Uniósł brwi i uśmiechnął się cwaniac- ko z żartu, którego nie zrozumiałem. - Teraz wszyscy już znają twój sekret. Nigdzie nie będziesz bezpieczny. Jesteś naznaczo- ny, znają cię wszystkie pismaki... Jesteś sławny. Biedna ciocia chętnie zrobiłaby struny do skrzypiec z twoich flaków. Wyprostowałem się, przyciskając kłykcie do oczu, bo w gło- wie od nowa zaczai pulsować ból. - Nie chciałbym przeszkadzać. Jak widzę, świetnie się ba- wisz, schowany tu na górze, zupełnie sam, kiedy na dole toczy się właśnie przyjęcie stulecia, o którym nie możesz nawet ma- rzyć. - Usłyszałem, jak mnie mija, przechodząc gdzieś w głąb pokoju. - Nie przyniosła ci nawet kubka zimnej herbaty ani garści okruchów? Cóż za niedbalstwo - ale z drugiej strony, ona sama tak cudownie się dziś bawi... - Jezu! - odezwałem się. - Prawdziwy z ciebie dupek. Podniosłem głowę. Odwrócił się i wpił we mnie wzrok, choć tak naprawdę wcale mnie nie widział. - Masz rację... - Na jego twarzy malowało się teraz tak wielkie zaskoczenie, jakby po raz pierwszy oglądał siebie w lu- strze. - Jesteś bardzo spostrzegawczy, jeśli chodzi o ludzkie charaktery. Ale to chyba musi być cecha wszystkich telepatów. - Jego usta wygięły się już w kolejnym szyderczym uśmiechu. Zakląłem i podniosłem się, bo miałem serdecznie dość by- cia obiektem jego chorych żartów. Ruszyłem w stronę drzwi, nie bardzo wiedząc, dokąd miałbym iść, wiedziałem tylko, że chcę się znaleźć jak najdalej stąd. - Kocie, czekaj... Przystanąłem, odwróciłem się powoli. Miał teraz na sobie najlepszą imitację ludzkiej twarzy, ja- ką u niego widziałem. Przechylił głowę na bok. - Słuchaj, przepraszam. Zrobiłem z siebie kompletnego dupka. Masz absolutną rację. I jesteś absolutnie uczciwy, cze- go nie mógłbym powiedzieć o nikim z tych, co się tu znajdują, nie wyłączając mnie. - Uniósł do góry dłonie. - Nie idź. Co po- wiesz na rozejm? Ja nie będę się z ciebie naśmiewał, jeśli ty obiecasz, że nie będziesz mówić mi prawdy. Poczułem, jak twarz tężeje mi w oczekiwaniu na następny policzek. Nie odezwałem się. Ale on wrócił z powrotem do tego, co zaczął przedtem: wsu- nął rękę w głąb czegoś, co wyglądało jak wisząca przy ścianie kamienna figura. Ręka zniknęła aż po sam łokieć, a po chwili pojawiła się z powrotem, trzymając małe ceramiczne pudełko. Postawił je na biurku. - Moje prochy - wyjaśnił, po czym otworzył pudełko z uśmiechem zażenowania, niepewny mojej reakcji. Kiedy na- dal nic nie mówiłem, wyjął ze środka kilka plastikowych arku- szy usianych kolorowymi kropkami i zaczai odrywać je po jed- nej. Udekorował czoło niebieskimi i zielonymi, przylepił sobie podwójną obrożę z czerwonych i złotych na szyi, pod rozpiętym kołnierzem schludnej szarej tuniki, a do rozporka wepchnął so- bie fioletową. - Ach, już mi lepiej. - Mam nadzieję, że wiesz, co wyprawiasz - odezwałem się w końcu. - Bo ja nie mam zamiaru zeskrobywać cię z podłogi, jak przedawkujesz. - Jasne, że wiem - parsknął. - A ty? Słyszałem, że od daw- na jesteś doświadczonym narkomanem. Poczęstuj się. - Mach- nął w moją stronę do połowy opróżnionymi arkuszami. Potrząsnąłem odmownie głową. - Już nie biorę. - Był taki czas, kiedy spróbowałbym wszystkiego, co ktoś zechciałby mi wcisnąć, żeby jakoś zapeł- nić tę pustkę w środku, której nie potrafiłem wtedy nazwać. Wszystkiego, co pozwoliłoby mi znieść ból przetrwania kolej- nego dnia na ulicy. Mam szczęście, że uszedłem z tego z życiem. Teraz już nie potrzebuję narkotyków. Nagle moja ręka zapra- gnęła sięgnąć za ucho i oderwać plaster, który tam znajdzie. A może tylko upewnić się, że jeszcze tam jest? Przycisnąłem rękę do boku. Daric popatrzył na mnie na pół zdziwiony, na pół naburmu- szony. Zmusiłem się, by sprawdzić, co też się dzieje teraz w je- go mózgu. Zastałem tam tylko normalny dla niego smrodek szyderstwa i czarnego humoru, a pod nim elektryczną pieśń ledwie kontrolowanego napięcia i przypadkowe pasma obrzy- dzenia i niechęci... Jego umysł był jak dżungla, a teraz jeszcze narkotyki wypełniły go lianami chaotycznych odczuć, kiedy po- otwierały na oścież wszystkie jego zmysły. Nie mogłem prze- drzeć się głębiej, ograniczony kalectwem swojej psycho. Daric westchnął, a błogi uśmiech rozciągnął mu twarz jak kawałek plastiku. - Co za ulga! -Wyglądał jak ktoś, komu właśnie odjęto od gardła ostrze noża; niemalże sam czułem, jak się rozluźnia. Nie dziwota, że lubił prochy. Patrzyłem, jak wpycha pudełko z powrotem do kryjówki za niby-figurą. - Nie mam zamiaru dłużej oglądać tego widowiska z poprzebieranych psów na ku- cykach. Wierz mi, nic nie tracisz. Wredną, bezsensowną i krań- cowo nudną grę w Ofiary i Bestie, nic więcej. Ja sam mam wła- sne małe przyjęcie, w Czyśćcu. Argentynę stworzyła właśnie nowy kawałek, specjalnie na dzisiejszy wieczór. Będą tam wszyscy moi ulubieńcy... Chcesz pójść ze mną? - Oczy zaja- śniały mu nagłym zapałem. - Chodź ze mną. Będziesz prawdzi- wą sensacją! Zamrugałem oczyma i gapiłem się w milczeniu, bo nie mo- głem uwierzyć, że naprawdę mnie zaprasza. Potrząsnąłem gło- wą odmownie. - Nie mogę. Uniósł w zdumieniu brwi. - Niby dlaczego? Boisz się, że pismaki zjedzą cię żywcem? Nikt nawet nie będzie wiedział, że gdzieś chodziłeś. Będziesz bezpieczny. Zastanawiałem się przez chwilę nad jego słowami, opano- wany nagłym przypływem podniecenia, bo wyobraziłem sobie, jak się uwalniam z tego więzienia, czuję się rzeczywisty i żywy, choćby na jedną noc... - Ja... ja mam tu zostać. Mam swoją robotę. Braedee... - Braedee?! - Roześmiał się. - Naprawdę myślisz, że Bra- edeego obchodzi, co ty teraz będziesz robił? Naprawdę myślisz, że to obchodzi Elnear? Rzeczywiście wierzysz, że ktoś będzie chciał ją zamordować w samym środku tego tłumu? Poza tym wszystkich tu prześwietlili aż do samych wnętrzności w poszu- kiwaniu broni. - Podszedł do mnie od niechcenia, wyciągnął rę- kę, żeby trącić mnie w ramię. - Oni cię nie potrzebują - dorzu- cił cicho. - Nie traktuj się tak strasznie serio. Nikt inny tutaj tak nie robi. Odsunąłem się. Wzruszył ramionami. W oczach zobaczyłem błysk irytacji, który zaraz zniknął. - Rób, jak chcesz. Siedź tu i się gryź. Udawaj ważnego. - Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. - Miałeś szansę... - No dobra, idę. Obrócił się z powrotem, uśmiechnięty szeroko. - Obiecuję ci noc, jakiej nie zapomnisz do końca życia... Jesteś pewien, że nie chcesz prochów? - Nie, dzięki - odparłem. Mam wszystko, czego mi potrzeba. 12 Wyszedłem za Darikiem z zatęchłego pokoju, a potem przez labirynt pustych korytarzy, w dół windą dla służby... Prześlizgi- waliśmy się obok otwartych drzwi, za którymi znajdowały się ściany światła-dźwięku-ruchu, z powrotem w ciemność i ciszę. Czułem, jak uśmiecha się wciąż w ten sam sposób, rozświetla- jąc mi mózg szumem własnej przyjemności, który przeciwsta- wiał się skutecznie suchemu, pustemu pulsowaniu w mojej własnej głowie. Na koniec weszliśmy do pomieszczenia, które stanowiło coś w rodzaju wielkiego podziemnego garażu, gdzie z pół tuzina prywatnych modów czekało na tych, którzy będą potrzebowali szybko się wymknąć. Kiedy wyszliśmy z windy w zaciemniony podziemny świat, niespodziewanie ktoś wysunął się przed nami zza filara. Zaklą- łem i stanąłem jak wryty. Ale Daric tylko wybuchnął śmiechem i pchnął mnie do przodu. - Jiro! - zawołał. - Grzeczny chłopiec, udało ci się zwiać. Patrz, kogo znalazłem do towarzystwa. Jiro wszedł w krąg światła. Jego włosy nadal wyglądały dziko, a połowę twarzy zalewała farba w kolorze krwi. Miał na sobie kurtkę z brokatu z oderwanym rękawem, a pod tym roze- rwaną koszulę, narzuconą na prążkowaną tunikę. Minęła dobra chwila, zanim się połapałem, że nie przytrafił mu się żaden wy- padek. Uśmiechał się od ucha do ucha, ale na mój widok ten uśmiech zgasł jak zdmuchnięta świeczka. Biały szum podniece- nia ucichł, przerwany nagłą pustką niepewności, ostrymi ukłu- ciami zwątpienia i ciekawości. Wiedział - jak wszyscy dookoła. - Kocie... - Ramiona drgnęły mu nerwowo. - Czy ty... to znaczy, czy ty naprawdę jesteś świrem? Czy ty... no, wiesz... czy przez cały czas czytasz moje myśli? - Miał błyszczące, ciemne oczy, z widocznymi po bokach białkami. - Znasz każdy nasz sekret, co Kocie? - mruknął Daric. - Nie - powiedziałem tak obojętnym tonem, na jaki tylko było mnie stać. - Nie jestem świrem, jestem psychotronikiem. I nie czytam cały czas w twoich myślach - dodałem, ignorując śmiech Darica. - Nie jesteś znów taki interesujący. Jiro nachmurzył się. Śmiech Darica pognał mnie na otwar- tą przestrzeń. Kiedy go mijałem, Jiro uskoczył bojaźliwie w tył, ale zaraz wrócił z powrotem, prawie że depcząc mi po piętach; wyraźnie próbował coś sobie udowodnić. W modzie jakoś zrobi- ło mi się ciasno, jakby siedziały tu obok siebie dwie moje wer- sje. Mód dostarczył nas wprost pod same drzwi Czyśćca, pry- watnego klubu Argentynę, a ja, widząc dookoła siebie frag- menty Samego Końca, byłem z tego diablo zadowolony. Wysie- dliśmy prosto w blask setki holograficznych logo tańczących w ciemności nad naszymi głowami, minęliśmy rozciągniętego w rynsztoku ćpuna. Jiro zakrztusił się dymem z podpalonego gdzieś kosza na śmieci. Przemknęła obok nas banda uliczników ze złotymi zębami i twarzami wymalowanymi trójwymiarową farbą; zmierzyli nas wzrokiem. Jedyna rzecz, której nie spo- dziewałem się tu zobaczyć, to kopuła miasta opadająca łukiem prosto w zatokę, wyrywająca jej przestrzeń, zagarniająca dla siebie morskie dno. Klub Argentynę leżał już za linią brzegu - ciemna ściana wody wznosiła się tu aż do połowy kopuły, zata- piając gwiazdy na dolnej połowie nieba. Nie wiem, czego spodziewałem się po miejscu, którego właścicielem był Daric. Na zewnątrz prezentowało się nieszcze- gólnie: bardzo stary cementowy budynek dawnego magazynu, po ścianie pełzł mu bez końca jak ślepy robal czerwony holo- gram napisu: Czyściec. Daric maszerował dziarsko po czarnych od brudu płytach chodnika, jakby był właścicielem całej tej części miasta, a potem zszedł po niskich schodkach do wejścia. Dotknął czegoś na pokrytych rdzą drzwiach, posyłając niemy sygnał. Ruszyłem za nim, trzymając się blisko Jiro, który aż trzaskał niespokojną energią. Rozpierało go podniecenie, jak- by też był na prochach, ale kiedy go sprawdziłem, w głowie miał zupełnie czysto. Daric przynajmniej nie zrobił swemu przyrodniemu bratu tej samej propozycji co mnie. Wiedziałem, że Jiro lubi Argentynę, ale zaskoczyło mnie, że Daric prowadzi takie dziecko na Sam Koniec. Argentynę była symbionistką - podobnie jak magicy, najlepiej działała na człowieka na żywo. Ale Jiro mówił przecież, że jest sławna. Pewnie więc grywa w lepszych miejscach niż to. Pokryte graffiti drzwi lekko się rozchyliły, a potem otwar- ły na oścież, kiedy ten, kto za nimi stał, rozpoznał Darica. Cy- namonowy dym i krzykliwy śmiech dosięgnęły nas i wciągnęły do środka. - Witajcie w Czyśćcu! - Przed oczy wtoczyła mi się czyjaś twarz, a może maska; szyderczy uśmiech sprawiał, że nie mo- głem się zorientować: młoda czy stara, męska czy żeńska... Gdzieś w środku tego wszystkiego znalazłem umysł mężczyzny, a przynajmniej tak mi się wydawało. - Nie całkiem w niebie, nie całkiem w piekle... - Oddech cuchnął mu papierosami. Je- go dłoń, otoczona ruchliwym obłokiem półprzejrzystej, złota- wo-żółtej tkaniny, zacisnęła się na moim nadgarstku i powlókł mnie w głąb korytarza, przed sobą gnając Jiro. - Pierwszy raz u nas, śliczniutki? - Nie byłem pewien, czy zwraca się do mnie, czy do Jiro, czy może do nas obu. Jeśli w ten sposób Argentynę chciała eliminować już przy wejściu ludzi bez poczucia humo- ru, to z całą pewnością dopięła swego. Na pół stoczyliśmy się, na pół ześliznęliśmy w dół ciemnej rampy. Wyrzuciła nas w sam środek domu wariatów. Stanąłem w miejscu i tylko gapiłem się dookoła. Daric już brnął przed nami przez tłum, wykrzykując i wymachując ramionami, a tłum rozstępował się przed nim jak żywe morze, jakieś głosy wołały go po imieniu. Stałem u dołu rampy, zwijając myśli w obronną pięść, gdy tymczasem Jiro zanurzył się w ruchliwą masę ludzkich ciał w ślad za Darikiem. Nadal próbował objąć myślami to wszyst- ko: przepastne, pokryte szramami łono, jakim okazało się wnę- trze klubu, wściekłą, grzmiącą rytmicznie muzykę, która wy- pełniała pomieszczenie jak niewidzialna siła, próbująca rozsa- dzić ściany... no i tych ludzi. Wyglądali tak, jakby porwano ich, i tak jak stali, wrzucono tutaj ze wszystkich er, planet, z każde- go poziomu ludzkiego życia, jaki tylko można sobie wyobrazić. Mieli na sobie koronki i brokaty, łachmany i skóry, wszczepy i klejnoty, łańcuchy i baterie, futra, kożuchy i kości. Czułem się jak naznaczony, bo wciąż jeszcze miałem na sobie konglomera- towe ciuchy. Ultrakonserwatywny garnitur Darica był tutaj tak nie na miejscu, że w rezultacie doskonale się wpasował. Nie- którzy goście rzucali mu się na szyję, całowali go, obściskiwali. Wypatrzyłem też kilku, którzy nie byli z tej paczki - znudzone szychy, tak jak Daric szukające ucieczki od własnego szanow- nego wizerunku, zbyt mocno starające się tu pasować. Takich wyczułbym nawet we śnie. Za mną, po obu stronach wejścia, stali dwaj bramkarze - ogromne, groteskowe postacie - którzy dali się obudować sko- rupami elektroniki i stopów, dzięki czemu byli praktycznie niezniszczalni. Przy ścianie po lewej trzech mniej lub więcej nagich mężczyzn uprawiało zapasy w basenie wypełnionym zieloną galaretką, rozchlapując ją na piszczącą publiczność. Czwórka opatrzonych skrzelami, bezpłciowych egzotyków tań- czyła podwodny balet w środku przejrzystej szklanej kuli, któ- ra przepływała powoli nad moją głową. Jedna z tych istot przycisnęła dłoń do szkła i popatrzyła wprost na mnie. Powoli wyciągnąłem swoją dłoń, starając się dotknąć tamtej, ale kie- dy tylko musnąłem szkło, dłoń uskoczyła, a jej właściciel umknął w wirze bezgłośnego śmiechu. Para uwiązanych na łań- cuchach czarnych psów rzuciła się na mnie wściekle, kiedy ostrożnie przemykałem bokiem, żeby się dostać na salę. Wszy- scy ci dziwacy tańczyli z innymi dziwakami, trzęsąc się i pod- skakując, jakby ich ktoś podpalił, albo rozwalali się, wyczerpa- ni, na kolorowych jak klejnoty poduszkach, porozrzucanych przy niskich stolikach, pełnych jedzenia i picia. Nie było tu nic, czego nie widziałbym wcześniej, ale nigdy dotąd nie oglądałem tego wszystkiego naraz... W Starym Mieście bywały kluby jesz- cze dziwacznie j sze niż ten, ale nigdy nie miałem konta, które pozwalałoby mi przekroczyć ich drzwi. Po drugiej stronie sali zauważyłem scenę. W całym klubie grało całe mnóstwo różnych muzyków, każdy co innego, zamk- nięty we własnej słuchowej halucynacji. A jakimś cudem wszystko to razem zlewało się w jeden dźwięk - pół tuzina syn- tezatorów, grających pół tuzina najróżniejszych melodii, zlało się w jedną idealną pajęczynę muzyki, a zmienne rytmy tarły o siebie i... To symb Argentynę. Nigdy jeszcze nie słyszałem tak świetnego. Ale nigdzie nie dostrzegałem Argentynę; nie było też jeszcze efektów świetlnych. Pewnie ona jest duchem zespo- łu, ona odpowiada za część wizualną, sprawia, że to wszystko gra. Brnąłem dalej przez taniec, podrygując w takt kolejno mi- janych rytmów, widząc w coraz to innych kolorach, kiedy prze- chodziłem przez pasma rozszczepionego światła. Rozglądałem się za Darikiem i Jiro. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy nagle zacząłem widzieć na czarno-biało. W przeciwle- głym rogu sali nie było kolorów. Popatrzyłem po sobie, potem rozejrzałem się po ludziach dookoła - nasze kolory były wciąż jak należy. Dotarłem do tej szczeliny w rzeczywistości i prze- szedłem na drugą stronę. Zrobiłem się czarno-biały jak wszyst- ko i wszyscy dookoła mnie. Cofnąłem się, bo jakoś nie czułem ochoty, by być daltonistą. Ktoś wcisnął mi do ręki drinka. To Daric, który pojawił się znikąd. Po bokach zwieszały mu się dwa żeńskie egzotyki. - No, Kocie, zróbże coś. Przyrzekłem wszystkim, że bę- dziesz interesujący... Wziąłem drinka. Był błękitny i parował. Trąciłem myśli Da- rica na tyle, na ile było mi potrzeba, żeby się przekonać, czy nic mi do niego nie dodał. Drink był w porządku. Pociągnąłem ły- czek. - Gdzie jest Jiro? Nie powinno się go tu zostawiać samego. W ogóle nie powinno go tu być. - Jedna z kobiet przesłała mi buziaka wytatuowanymi na zielono ustami. Daric wybuchnął śmiechem. - Mój Boże, gadasz zupełnie jak cioteczka Elnear! A ja my- ślałem, że z ciebie taki dziki chłopiec albo coś w tym rodzaju - myślałem, że jesteś w swoim żywiole. Nie bądź ze mną taki sztywny... - A ja chcę, żeby ze mną był sztywny... - Jedna z kobiet od- kleiła się od niego i przysunęła się do mnie. Cofnąłem się, ale natychmiast poczułem, jak od tyłu czyjaś ręka prześlizguje się po moim tyłku, więc znów szarpnąłem się w przód. Kobieta ze sterczącym z czoła pojedynczym rogiem otoczyła mnie ramio- nami. W jej dłoni wiło się coś długiego i bezkształtnego, różo- woszarego i pomarszczonego. - To robal-ssawa - szepnęła. - Zgadnij, co robi... - Pchnęła stwora w moją stronę, próbując wrzucić mi go za ubranie. Wrzuciłem jej prosto w mózg całe swoje obrzydzenie, bez ostrzeżenia ani kontroli. Pisnęła i poleciała do tyłu. Daric nie pofatygował się, żeby ją złapać, więc klapnęła ciężko na podło- gę i mrugała w oszołomieniu. - No, pieprz się - rzuciła. Podniosła robala z podłogi i od- pełzła wśród gąszczu nóg. Tłum wokół Darica zamruczał, usły- szałem wzbierającą falę oklasków. - A co, nie mówiłem? - triumfował Daric. - Potęga umysłu! Zwróciłem się teraz w jego stronę. - Kiedyś żyłem z takich jak ty - nocnych wycieczkowiczów z wypchanymi portfelami, co udawali, że są kim innym, niż by- li. Myślisz, że to bardzo zabawne. Mylisz się. Nie chcę, żeby coś stało się Jiro. Gdzie on jest? Daric skrzywił się. - Znów mówisz mi prawdę. To wbrew zasadom... - Uniósł w górę dłonie, kiedy zobaczył, jak moje zwijają się w pięści. - Nic mu nie będzie! Jest z Argentynę, za kulisami. Będzie go pil- nować jak niania, a mały jest w ekstazie. Wyluzuj się. -Wzruszył ramionami, wciąż jeszcze rozbawiony. Otaczający go tłum zmie- niał się nieustannie jak w kalejdoskopie: koronka w miejsce skórzanych pasów, nagie ciało zamiast futra. - Poznaj swoich fa- nów, Kocie. Idealnie się złożyło... Dzisiaj stałeś się sławny, jesteś gwiazdą mediów. Dziś wieczorem możesz to uczcić, i to między ludźmi, którzy wiedzą, co to znaczy być wybrykiem natury... Wykrzywiłem się do niego, pociągając kolejny łyk z kielisz- ka, a on zaraz powlókł mnie przez cały ten tłum do stolika tuż przy samej scenie. - Mój osobisty stolik, mój honorowy gość. - Złapał mnie za ramiona i pookręcał dookoła. - Stąd będziesz miał idealny wi- dok na występ Argentynę. Siadaj... - Siedliśmy wśród morza kolorowych poduszek, nadal obejmował mnie ramieniem. Miał rumieniec na twarzy, oczy za bardzo mu błyszczały. Wyglądał jak ktoś trawiony gorączką. Czułem wyraźnie jego podniece- nie, zapał, dumę... Byłem jego trofeum, błyskiem natchnionego impulsu, który miał udowodnić mieszkańcom Samego Końca, że pod tym srebrnoszarym garniturkiem jest tak samo pokrę- cony jak oni. Prowadził to swoje podwójne życie z niewyobra- żalną wprost mściwością. Popisywanie się Argentynę w posia- dłościach rodzinnych to tylko sam czubek lodowej góry jego najtajniejszych sekretów, mała wskazówka dla rodziny, że jeśli spróbują badać głębiej, mogą znaleźć więcej, niż zdołają spo- kojnie znieść. Za dnia odgrywał idealną konglomeratową szysz- kę, ale to była tylko taka sama rola jak ten zmiętoszony de- wiancik, jakiego grał tutaj nocami. Ciekawe, jaki jest prawdzi- wy Daric, gdzie się właściwie podziewa i czy jeszcze w ogóle coś da się znaleźć pod tymi wszystkimi maskami. Miejsca dookoła nas zapełniły się ludźmi, jeszcze zanim zdążyłem odstawić drinka na stolik. Natychmiast popłynął strumień pytań. - Czy to prawda, że psychotronicy... - ...powiedz, co... - Odczytaj moje myśli! - Jaką masz specjalność? - Jak to jest...? Dałem wsączyć się tej ciekawości w moją głowę, poczułem łechczące i pełne wyczekiwania podniecenie, że oto za chwilę zgwałcę myślą ich wnętrza.... Nawet strach może być przyjem- nością - jak nowy rodzaj narkotyku. Kiedy odczułem rozluźnia- jące działanie drinka, powolutku pozwalałem sobie uwierzyć, że nikt tutaj nie nienawidzi mnie aż do samych trzewi ani się ze mnie nie natrząsa w duchu. Ten rodzaj ludzi przynajmniej zna- łem, tutaj nie musiałem martwić się o swoje zachowanie, o każ- de swoje słowo, czy nawet o sposób, a jaki je wypowiadam... Po- czułem, że pierwszy raz od wielu dni mogę się odprężyć. Odpo- wiadałem na ich pytania, najpierw na głos, aż zorientowałem się, że nie tego po mnie oczekują. Wtedy zacząłem odpowiadać im myślami - powolutku, delikatnie, żeby nikt nie wpadł w pa- nikę. Chichotali i wyciągali głowy do przodu jak dzieci. Daric uśmiechał się wyczekująco, ale sam nie zadawał żadnych pytań. - Poczytaj w moich myślach - szepnęła znów siedząca obok mnie kobieta z połyskującymi na skórze łuskami. Rozdwojo- nym językiem przejechała po wargach. (Wcale nie muszę.) Uśmiechnąłem się szeroko, ona też. Do- kończyłem drinka, a zanim zdążyłem poprosić, na stoliku przede mną zjawiły się dwa następne. Wziąłem nadziewaną mięsem bułkę z jednej z pełnych jedzenia tac na środku stołu i wciąż uśmiechnięty ugryzłem. Po przeciwnej stronie jakiś ły- sy gość o potężnym karku, w kurtce ze skórzanych łatek, w nie- samowitym tempie wtykał sobie jedzenie do ust, niemal dławił się przy przełykaniu, ledwie łapiąc oddech. Wyczyścił już do połowy najbliższą tacę. Patrzyłem na niego jeszcze przez jakąś minutę, aż przypomniało mi się, że zapomniałem przeżuć to, co sam trzymam w ustach. Oderwałem od niego wzrok i spojrza- łem na parkę siedzącą na poduszkach nieco głębiej. Mogli to być mężczyźni, kobiety albo i to, i to - powoli nawzajem się roz- bierali, jakby obierali kolejne łuski z cebuli. Kiedy im się przy- glądałem, ktoś zaczai masować mi plecy, ugniatać kark i ramio- na, wciskać kciuki w zagłębienia wzdłuż kręgosłupa. Było mi dobrze, więc nawet się nie obejrzałem, tylko pozwoliłem, by te same ręce zdjęły ze mnie kurtkę. Znów odpowiadałem na pytania, bo tłum dookoła zdążył już się przetasować. Wypiłem jeszcze kilka drinków, zjadłem to i owo z tacy, która chyba nigdy nie bywała pusta, i czułem się tu coraz lepiej. Kiedyś mogłem tylko o tym pomarzyć: żeby zna- leźć się w samym środku fantazji któregoś z nocnych wyciecz- kowiczów, wziąć w niej udział jak równy z równym... Poczułem, jak pękają wewnętrzne tamy - niemal fizycznie - to było tak, jakby miękły mi kości, a ciało rozlewało się na wszystkie stro- ny. Myśli zaczęły mi się wymykać, pływały w zamglonym, cie- płym morzu akceptacji, gdzie jedyne napięcie wiązało się z seksem i wcale nie było strachu. Po chwili od strony sceny nadszedł roztańczony Jiro. Wskoczył na poduszki obok nas, zdyszany, z rumieńcem podniecenia na twarzy, i zaraz wcisnął się jak szczeniak na miejsce obok Darica. Kiedy wreszcie się usadowił, muzyka, która towarzyszyła nam przez cały czas, tak że przestałem właściwie ją słyszeć, zmieniła się tak nagle, że wszyscy porzucili dotychczasowe zajęcia i patrzyli teraz w stro- nę sceny. Rzeczywistość jakby drgnęła, a po chwili scena nie była już pusta. Teraz rozpościerała się ponad nią czarna poły- skująca przędza, jak sieć zmutowanego krwiożerczego pająka. Wszędzie wisiały ludzkie ofiary - z pół tuzina mężczyzn, tak w każdym razie wyglądali - zwisały z sieci i ociekały krwią z ran. W powietrzu pachniało ozonem. Zamknąłem oczy, przyj- rzałem im się myślami i odkryłem, że to ci sami muzycy, którzy dotąd grali. Grali, nadal połączeni w sieć symbu. A ich wijąca się w cierpieniu agonia to tylko swobodny taniec w rytm pulsu ich muzyki. Usłyszałem, jak Jiro zachłystuje się z przejęcia, zobaczy- łem, jak ściąga brwi, próbując się domyślić, czy to, co widzi przed sobą, jest realne. Wiedział, że to niemożliwe, ale mimo wszystko jakoś nie był do końca pewien... - To tylko gra - odezwałem się. Pokiwał głową, zmarszczył się jeszcze bardziej i odgarnął włosy z czoła. - Wiem o tym. - Przygarbił ramiona i znów powrócił wzro- kiem do sceny, na której pajęczą sieć przecięła teraz błyskawi- ca. Nagle znalazła się tam Argentynę, spłynęła w dół po sieci jak jakaś bezlitosna bogini śmierci, otoczona srebrnobiałą bu- rzą włosów. Jej ubranie z czarnej skóry przypominało płatki nocnego kwiatu. Jedwabne frędzle ześlizgiwały się po nagim ciele jak obłapiające ją ręce ofiar błagających o litość. Kiedy dotknęła stopami ziemi, zaczęła śpiewać, wywinęła się z sieci i ruszyła wzdłuż sceny w zabójczych butach na wysokich szpi- lkach, wyciągając przed siebie posrebrzone ramiona, jakby chciała nimi objąć cały ten tłum. Widząc, jak się przechadza, nie mogłem oderwać od niej wzroku; nie dało się oddzielić po- staci od tego rytmu, który wiódł jej ruchy i wdzierał mi się do środka przez każdy por ciała, ani głosu od dźwięczącego echem powietrza. Nie rozumiałem słów, które śpiewała, mimo że wy- trawiały mój mózg, jak kwas wyżerający sobie drogę przez szkło. ...pieśń o kobiecie i mężczyźnie, wojenna pieśń, wewnątrz i na zewnątrz ciała... A kiedy tak śpiewała i przechadzała się po scenie, jej cia- ło zaczęło nabrzmiewać, wydymać się, jakby jakiś potwór uwię- ziony w jej wnętrzu chciał na siłę się stamtąd wydostać. Przy akompaniamencie muzycznego krzyku jej idealne ciało rozdar- ło się na pół jak guma. Młócące dookoła, połyskliwe członki przepchnęły się na zewnątrz, wydostały na wolność, a okaleczo- ne ciało odpadło, pomarszczone i zwiędłe jak kokon. ...może by zamienić się na skóry, czy to naprawdę aż taka róż- nica?... To srebrnowłosy mężczyzna, na nagiej srebrzystej skórze torsu połyskuje pot, poniżej obcisłe skórzane nogawice, ciężka przepaska na biodrach i wysokie do ud, nabijane ćwiekami bu- ty. Uzbrojony po zęby, uniósł okutą metalem pięść w stronę tłu- mu i odezwał się - głosem Argentynę, a jednak swoim wła- snym. ...Czy to wciąż jeszcze będzie wojna?... Odwrócił się, a z tyłu już czekała na niego Argentynę. Sa- motna i bezbronna, uniosła otwartą dłoń, jakby mogła po- wstrzymać jego powolny, gniewny napór samą tylko siłą woli... Mężczyźnie broń wypadła z rąk, a jego pierś zaczęła wzdy- mać się i rozrywać, ukazując pod sobą aksamit koloru krwi; twarz wykrzywiła mu się w straszliwym grymasie, kiedy przy wrzaskliwym akompaniamencie muzyki przedarła się przez nią czyjaś pięść... a całe ciało rozpadło się jak zrzucona z wyso- kości porcelanowa figurka. Ze środka wyśliznęła się jak wąż srebrnowłosa kobieta, rozrzucając dookoła skórę mężczyzny, strząsając ją z siebie, i kiedy opadła na podłogę, odrzuciła ją kopnięciem na bok. Pa- trzyłem, jak Argentynę rusza w stronę Argentynę, falując jak morze. Minęły się jak lustrzane odbicia, podniosły dłonie i po- słały sobie całusy, a Argentynę przeszła zaraz do końcowej zwrotki swej piosenki. ... gdybyś ty był kobietą, a ja mężczyzną... dziś wieczorem wy- wróćmy życie na nice... Tłum zawył, a jego głos rozbłysnął wśród tego dźwięku jak wybuch supernowej. Argentynę zniknęła, by zaraz pojawić się z powrotem, sunęła przez kolejne kurtyny zsyntetyzowanej rze- czywistości, przez okrzyki i oklaski... aż opadła wreszcie, kiedy ucichły ostatnie dźwięki muzyki, a obraz się rozpłynął, na miej- sce, które jakimś cudem utworzyło się dla niej między mną a Darikiem. Gapiłem się na nią, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę sie- dzi tuż koło mnie. Ona też na mnie spojrzała i zamrugała zasko- czona, gdy zdała sobie sprawę, że już mnie zna. Tak jak wszyscy dookoła wiedziała, kim jestem. - Argentynę... cudownie... - mruknął Daric. Otoczył ją ra- mionami, obsypał pocałunkami jej usta, szyję, piersi... zawłasz- czył natychmiast ją samą i wszystko, co stworzyła, w taki spo- sób, że nikt, kto był tego świadkiem, nie mógł mieć najmniej- szych wątpliwości. Nie opierała mu się, tajała w jego uścisku, obracając jego pocałunki w przedłużenie tego, co robiła na sce- nie, bo nadal emanowała białym światłem twórczej energii. A to, co wtedy wpadło mi do oszołomionej głowy, zaskoczyło mnie nie mniej niż wszystko, co widziałem przedtem na scenie: ona naprawdę go pragnęła, chciała czuć na skórze jego poca- łunki i to jej przyjemność pozwoliła mu przeciągnąć kontakt ponad zwykłą miarę. Przyglądałem im się tak samo jak wszyscy inni, a w środku nadal płonął mi ogień energii Argentynę, zmiennej, ruchliwej, coraz gorętszej podnieceniem Darica, moim własnym... Powoli zdawałem sobie sprawę, że istnieje cała ukryta warstwa wrażeń, które na tej sali tylko ja potrafię odebrać... Więc odbierałem, ła- komie, żarłocznie, nie mogąc się powstrzymać... A przez cały czas miałem świadomość, że oni wiedzą, że ja wiem, i że chcą, żebym ja wiedział, bo to im się właśnie podoba... W końcu się od siebie oderwali, przy akompaniamencie kolejnej burzy gwizdów i braw. Jiro gapił się na to wszystko oniemiały, złapany gdzieś w pół drogi między paniką a naboż- nym lękiem. Daric, uśmiechnięty bezczelnie, popatrzył wprost na mnie, nadal tuląc do siebie Argentynę. - Podobało ci się przedstawienie? - zapytał, ale nie miał przy tym na myśli tylko tego, co się działo na scenie. Ja także się uśmiechnąłem i rozparłem wygodnie na mięk- kiej stercie poduszek. Teraz, kiedy moja koncentracja zaczęła się rozpraszać, wyczuwałem już całą tę salę: przepływ, gorąco, napięcie, dzikie przypływy energii... Czułem, jak wzbierają i we mnie, sącząc się przez linie kontaktu, aż mój umysł rozża- rzył się jak gwiazda. Wypuściłem z siebie odrobinkę tego pry- mitywnego, pryskającego iskrami ognia, karmiąc nim Darica, Argentynę, każdy umysł dookoła tego stołu - dałem im odczuć, jak wielką sprawia mi to przyjemność. Usłyszałem syknięcia i chichoty, dotarły do mnie fale niedowierzania, a wszystkie oczy jeszcze raz zwróciły się na mnie. Wszyscy chcieli jeszcze - nawet ten tępak po drugiej stronie stołu przestał jeść na chwi- lę, by móc na mnie spojrzeć. Otwarłem się przed nimi, poczu- łem jak kontakt wypływa i wraca tysięcznymi echami, kiedy pousuwałem bariery w swoich obwodach. Daricowi wyrwał się zduszony śmiech. Poczułem, że pragnie tego zakazanego do- tknięcia... I nagłe przerażenie, które zdusiło, ścisnęło w nim to pragnienie, przeszło w coś w rodzaju żądzy. Przerwałem kontakt, bo nagle przypomniałem sobie o Jiro. On także siedział wgapiony we mnie, przełykając ślinę. To, co przed chwilą zrobiłem, przeraziło go znacznie bardziej niż Da- rica, ale rozpaczliwie starał się wyglądać tak, jakby go to bawi- ło, tak jak wszystkich innych. Miałem ochotę odezwać się do niego, ale Argentynę wy- chyliła się właśnie w moją stronę i z całą uwagą popatrzyła mi prosto w oczy - wtedy dopiero naprawdę mnie zobaczyła. - To było niewiarygodne - mruknęła. Roześmiała się, wstrząsając srebrną grzywą włosów. Czułem, że ich dotknięcie w dole pleców sprawiło jej przyjemność; czułem, jak przyjem- nie łaskocze ją to wywrócenie wrażeń na nice; czułem, że chce, żeby jeszcze raz obcy umysł przebiegł palcami przez jej własny. Musnąłem jej myśli jakimś obrazem, a ona aż zadrżała. - Już po mnie... - powiedziała głosem, który pieścił mnie jak ciepłe palce. -Ty jesteś jak jedwab. Komputerowy dostęp przez resztę życia będzie mi się wydawał jak papier ścierny. Zniszczyłeś mnie jednym swoim dotknięciem... - Wyciągnęła dłoń i musnęła mnie pieszczotliwie po policzku. Nie mówiła całkiem serio, ale uścisk Darica natychmiast nabrał mocy, przyciągając ją z powrotem. Obejrzała się na niego, bardziej rozbawiona niż zirytowana, i podciągnęła bliżej stopy w butach na wysokich obcasach. - To ty go tu przyprowadziłeś, kochanie, więc pozwól nam teraz się nim nacieszyć. My tu nie widujemy tak wielu psychotroników jak wy, kosmiczne obieżyświaty. - Dlaczego? - zapytałem, mgliście zdając sobie sprawę, że na tej planecie, gdzie nic nikogo nie dziwi, nie powinienem być dla nich aż tak interesujący, jak najwyraźniej jestem. - To jest Ziemia - odpowiedział mi Daric z okrutnym drgnieniem warg. - Psychotronicy tu są... no cóż, odbiegają od normy. - Wzruszył ramionami. - Raczej się ich nie zachęca do osiedlania się na tej planecie. Mogliby zanieczyścić lokalną po- pulację. - Odwrócił wzrok, żeby nie spotkać się z moim, w środ- ku znów zakiełkowała mu paranoidalna panika. Mój gniew wyrwał się spod kontroli, wylał się w otwarte obwody moich myśli i walnął w niego znienacka. Ludzie zebra- ni dookoła stołu wzdrygnęli się, syknęli... i parsknęli nerwo- wym śmieszkiem. Daric potarł oczy, potrząsnął głową, jeszcze raz popatrzył na mnie. Znów pełen dziwnej gorliwości, która powinna była sprawić, że miałbym ochotę wiać jak najdalej od niego. Ale nieustanny napływ ciepłej akceptacji z głów wszyst- kich dookoła powoli roztopił we mnie złość, rozpuścił preten- sje. Nie mogłem opanować własnych myśli ani też nie potrafi- łem zatrzymać ich tylko dla siebie... I najdziwniejsze, że jakoś wcale nie obeszło mnie, że coś tu jest najwyraźniej nie tak. - Podłączałeś się kiedyś? - zapytała Argentynę, znów po- chylając się ku mnie z błyszczącymi oczyma. - Pracowałeś kie- dyś w obwodzie symbu? Chciałbyś spróbować? - Robić to co ona: muzykę, obrazy, kreować zbiorowe halucynacje za pomocą wyobraźni artysty. Potrząsnąłem przecząco głową. - Boże złoty - mówiła - byłbyś olśniewający... Mógłbyś sprawić, że ludzie przeżyją to, co widzisz i słyszysz. To ostateczna doskonałość. - Musiałbym mieć gniazdko. To nielegalne - odparłem bez- barwnym głosem - dla psychotroników. - Tyle to nawet ja wie- działem. - Jak kogoś złapią, robią mu pranie mózgu. - Jeśli choć raz mogłabym stworzyć taki efekt - rzekła Ar- gentynę - byłoby warto. - Nie o twój mózg chodzi. Wzruszyła ramionami, a czarne płatki, które miała na so- bie, nagle zmieniły się w pastelowy jedwab. Zamrugałem, za- stanawiając się, co ona właściwie ma na sobie... Obraz, którego starałem się nie formować w głowie, nabrał kształtów i wyciekł na zewnątrz. Usłyszałem kolejny wybuch chichotu. Argentynę uśmiechnęła się. - W zasadzie dość precyzyjny - powiedziała. Daric znów się naburmuszył, ale tylko pocałował jaw kark i odezwał się: - Argentynę, Jiro chciałby z tobą zatańczyć, ale nie śmie poprosić. Odwróciła się w stronę chłopca. - Będę zachwycona. Dźwignęła się w powodzi wodnistych kolorów i wzięła Jiro za rękę. Jiro jakoś zdołał się podnieść i oniemiały z wrażenia ruszył za nią na parkiet. Patrzyłem, jak się oddalają, obserwo- wałem, jak pod jedwabiem przetaczają się jędrne mięśnie tan- cerki, aż wreszcie zniknęła mi w tłumie. Ale choć straciłem ją z oczu, zostawiłem przy niej pasemko swoich myśli. Kiedy wróciłem spojrzeniem do stołu, żarłok po drugiej stronie właśnie pakował sobie paluchy w gardło, a potem rzy- gnął do stojącego obok wiaderka. Kiedy skończył, natychmiast wziął się z powrotem do jedzenia. W puste miejsca naokoło Da- rica wsuwało się coraz więcej osób, jak wsypujący się w dziurę piach. Popatrzyłem na groteskowego gościa, który wpychał się właśnie na miejsce obok mnie. Na piersi miał wszczepioną pły- tę z przezroczystego syntetyku. Widać było, jak krew pulsuje mu w żyłach, mokre, sinofioletowe organy mielą coś w sobie, a mięśnie ściągają się i rozkurczają. On także się mi przypatry- wał, nie mniej zaciekawiony. Coś ciepłego i miękkiego okrążyło mi ucho, a potem próbo- wało wślizgnąć się do środka. Szarpnąłem głową zaskoczony, obejrzałem się przez ramię. Wróciła kobieta z rozdwojonym ję- zykiem, klęczała teraz tuż za mną. Język, który przed chwilą jeszcze tkwił w moim uchu, teraz okrążył jej wargi - stały się błyszczące i wilgotne - a jej dłonie spuściły się teraz w delikat- nym masażu na moją pierś. Miała złotożółte oczy, rozcięte szczelinami źrenic tak, jak powinny wyglądać moje własne. Ale ona dała je sobie w ten sposób przerobić, tak samo jak mnie zmieniono moje, żeby wyglądały na ludzkie. Cienka błonka łusek na jej skórze złapała promień świa- tła, połyskując jak mgiełka potu. Uniosłem dłoń i dotknąłem jej twarzy. Łuski okazały się ciepłe i suche, o wiele delikatniej- sze, niż sobie wyobrażałem. Miała bardzo miękkie wargi, które rozchyliły się natychmiast, kiedy tylko podniosłem się na kola- na, żeby je pocałować. Język wśliznął się do moich ust, jakby tam było jego miejsce, i badał każdy zakątek. Nasz pocałunek ciągnął się w nieskończoność, aż między nogami poczułem go- rący, pulsujący nacisk. Gdzieś zza stołu dobiegł mnie czyjś pisk, stłumiony jęk. Próbowałem przerwać pocałunek, zerkając w stronę Dari- ca. Wychwyciłem zamglony błysk jego wszystkowiedzącego uśmiechu, ktoś obejmował go od tyłu... A wtedy ręce tej kobie- ty pociągnęły mnie do tyłu, na poduszki obok niej. Długie, zwinne palce wśliznęły się pod zapięcie mojej koszuli, rozpięły ją jednym szarpnięciem i przeorały mi skórę ostrymi paznok- ciami, zostawiając za sobą płonący ślad. Wyciągnąłem ręce i przez rozcięcia żółtawej sukni ująłem w dłonie jej piersi. Wi- jąc się pod dotknięciem, westchnęła z rozkoszy - mojej i wła- snej - i zaczęła pochylać się coraz niżej, żebym mógł ich dosię- gnąć ustami. Nakryłem wargami jeden sutek. Dookoła mnie pełno było teraz ruchu i dźwięków, bo wszy- scy inni zaczęli mięknąć i rozpływać się w moim gorącu, a kie- dy się sami rozgrzali, zaczęli oddawać mi własne ciepło po iskrzących włókienkach kontaktu, aż wszystko razem stopiło się w jedno wielkie morze, w którym tonąłem, sam o to żebrząc. - Nie... przestawaj... Teraz ciągnęły mnie jeszcze inne ręce - ręce były wszędzie, zrywały mi koszulę, prześlizgiwały się po skórze... a w końcu rozpięły mi rozporek, uwalniając twardy pręt erekcji, wśród chichotów i westchnień zachwytu. Język pokrytej łuskami ko- biety znów znalazł się w moich ustach, tym razem głębiej. Coś słodkiego i lepiącego lało się z dzbanka na mój brzuch.... Ktoś zaczai to zlizywać... Obok mnie znalazł się uśmiechnięty Daric, dysząc urywa- nym oddechem, uniósł do ust moją dłoń. Jeden po drugim, za- czął ssać palce, potem zatopił zęby w spłachetek skóry między kciukiem a palcem wskazującym - tak mocno, aż poczuł w ustach krew. Wrzasnąłem i wyszarpnąłem rękę, a krzyki po- toczyły się echem dookoła, kiedy Daric syknął i puścił, lecąc gdzieś do tyłu z moim bólem w mózgu. Za chwilę przyczołgał się z powrotem i wylał jakiś lodowaty napój wprost na moją na- gą skórę. Jeszcze raz zachłysnął się moim bólem i wybuchnął śmiechem. Z całej siły starałem się usiąść, ale ręce przyciskały mnie, 1 te usta, i te ciała... gładziły, głaskały, pieściły, badały. Aż w końcu poczułem, że kości mam jak z gumy, a myśli z powro- tem zatonęły w tej sadzawce, bezsilne i chętne. Na pierś opadło mi z plaśnięciem coś ciepłego i bezkształt- nego. Uniosłem głowę i zobaczyłem, że w kałuży rozlanego sy- ropu leży robal-ssawa. Dysząc ciężko, patrzyłem, jak wije mi się wdłuż brzucha przy akompaniamencie dalszych wybuchów śmiechu... i czekałem, aż dojdzie, bezsilny ich pragnieniem, płonący od ich żądzy, która krzyczała mi w myślach. Ich ręce przytrzymywały mnie w dole jedwabnymi więzami mięśni i cia- ła, a oni spijali słodki sok mojego pragnienia, zaprawiony octem mojego wstrętu... - Jezu! - Tuż nade mną zjawiła się twarz Argentynę. - Co ty, do cholery, wyrabiasz...? - Przyglądała nam się rozszerzony- mi ze zdumienia oczyma, jakby ten widok nie mógł się w nich pomieścić. Jak błysk flesza dotarł do mnie mój własny obraz widziany z boku, wepchnięty mi w myśli siłą jej niedowierza- nia-obrzydzenia-podniecenia-gniewu-podniecenia-niedowie- rzania-podniecenia-obrzydzenia... Próbowałem się uwolnić, próbowałem przytrzymać się jej gniewu, żeby wyrwać się z miękkiej, ciężkiej uległości, która dusiła mi wolę jak poduszka z ludzkiego ciała - i nie mogłem. - Argentynę, chodź... - Dafic podpełzł do niej na kola- nach, sam cały porozpinany. Sięgnął do niej rękoma, próbując podciągnąć się po jej ciele. - Chodź i poczuj coś rzeczywiste- go... Argentynę z całej siły zdzieliła go w żołądek, aż zgiął się wpół. Odwracała się, żeby odejść, a ja aż się skrzywiłem, doj- rzawszy za nią twarz Jiro. Oślepiła chłopca nagłym uderzeniem w twarz. - A ty trzymaj się od tego z daleka! Stań tam! - Odwróciła się z powrotem, zrobiła krok nad głową Darica, odrzucając na boki półnagie ciała, potem pochyliła się i zdjęła mi z brzucha wielką pijawkę. Cisnęła ją daleko za siebie. - To mój klub i ja tu daję przedstawienia. Bierzcie swoje ciuchy i wynoście się, gównojady. - Rozdzieliła jeszcze kilka kopniaków; ich ból rozprysnął mi się w mózgu jak ładunki wy- buchowe w morzu błota. Jęknąłem i przetoczyłem się na brzuch, kiedy wszystko gwałtownie zapadło się w sobie, ukry- łem swoją twardość wśród poduszek. - A ty...! - Jej dłoń złapała mnie za ramię i z powrotem od- wróciła na plecy. - Zakładaj z powrotem swoje pieprzone port- ki, ty mentalny gwałcicielu! Zabieraj swój show dla świrów gdzie indziej. Zacząłem zmagać się ze spodniami i myślami, które dalej wylewały się ze mnie jak przy ataku biegunki. - Nie mogę... - Już ci wierzę. - Zapięła mi zamek tak, że aż się zachłysną- łem, podniosła z ziemi moją koszulę i cisnęła mi ją w twarz. Nie mogłem nawet usiąść. Udało mi się ledwie przekręcić na brzuch i dźwignąć na kolana, podpierałem się przy tym rę- kami. Czułem teraz tylko ją, w mojej głowie nie zostało miej- sca na żadną myśl, żadną decyzję ani postanowienie. - Nie mogę... nic poradzić... - wystękałem, potrząsając gło- wą. Nic mi to nie pomogło. Stała teraz nade mną, wpatrzona w moje plecy. Poczułem, że jej wzrok natyka się na coś, potem poczułem lekki zawrót głowy, kiedy zmieniła pozycję, pochylając się, żeby to coś pod- nieść mi z szyi jak pchłę. Przylepka. - Nie, czekaj... - podniosłem dłoń, ale przylepka za uchem nadal tkwiła na swoim miejscu. Usiadłem z powrotem, usiłując skupić na niej wzrok, podczas gdy badała uważnie przylepkę na czubku palca. Skrzywiła się ze złością. Dawka „spoko". Po- zbawia człowieka wszelkich zahamowań i samokontroli, tak że bez oporów może zrobić dosłownie wszystko... Poczułem, jak uchodzi z niej - ze mnie - gniew. Nie chciałem, żeby zniknął, chciałem móc wreszcie poczuć własny gniew. - W porządku - odezwała się miękko. - Wygląda na to, że chłopak rzeczywiście nie mógł nic na to poradzić. - Wyciągnę- ła do mnie rękę i pomogła mi wstać. - Wiesz, co się stało? - zwróciła się do mnie. - Ktoś dał ci prochy. - Pokiwałem głową. -Wydaje mi się, że za kilka minut będziesz gotów skopać tu ko- muś tyłek - dodała. - Albo przynajmniej powinieneś. Puściła mnie i zwróciła się w stronę Darica, który też był już na nogach, nadal skrzywiony. Jej kolano powędrowało rap- townie w górę, zatrzymało się tuż przed jego kroczem. - Nie - rzuciła głosem najeżonym złośliwością. -Tylko byś się ucieszył. Ty psie łajno. To ty go nafaszerowałeś, co? I wysta- wiłeś go tej bandzie... - Ręką pokazała grupkę gości, którzy na- dal niezdarnie szamotali się z własnymi ubraniami. Wzruszył ramionami i zaczął robić dziwaczne miny, jak dziecko złapane na oszustwie w czasie gry w kwadraty i kost- ki. Zesztywniałymi, niezgrabnymi palcami zacząłem wkładać koszulę. Nigdzie nie mogłem dojrzeć kurtki. Wzrok miałem przez cały czas wbity w podłogę, bo tyle oczu wpatrywało się we mnie niemiłosiernie, tyle umysłów... - Chodź - powiedziała do mnie Argentynę. Znów miała w głosie tę dziwną miękkość. Ujęła mnie za ramię i popchnęła lekko do przodu. Wtedy znów zobaczyłem Jiro - niezbyt długo wytrzymał odwrócony plecami. Nie mogłem pojąć tego, co bły- snęło mu w głowie, kiedy popatrzył na mnie. On sam chyba też nie potrafił. Znów spuściłem wzrok. Argentynę złapała go dru- gą ręką i poprowadziła nas w stronę wyjścia. - Daric! Powędrował za nami przez parkiet. Sunął powoli, ale cią- gle, jakby i jego przytrzymywała, wlokąc za sobą na niewidzial- nym łańcuchu woli. Kiedy wyszliśmy z klubu, zaczęło mi się trochę przejaśniać w głowie. Było mi teraz łatwiej, kiedy między mną a tamtymi oczyma i myślami znalazła się bariera ścian. Długimi haustami piłem zimne nocne powietrze, czując smak dymu i wilgoci. Mód, który nas tu dostarczył, przyleciał już z miejsca, gdzie na nas czekał, przywołany przez Darica. Wylądował na środku uli- cy, zakłócając naziemny ruch. Drzwi otworzyły się z pyknię- ciem. Stałem i tylko się na niego gapiłem, trzęsąc się z zimna pod swoją cienką, zmoczoną syropem koszulą. Chciałem zdecy- dować, co mam robić... Chciałem przestać wyczekiwać, aż ktoś mi to podpowie. Argentynę zawróciła, kiedy Daric wyszedł na ulicę, a bramkarz zamknął za nami drzwi. Teraz zjawiła się z powro- tem, znów cała w skórze, tym razem w ciężkiej i solidnej, od stóp do głów, jak żołnierz. Nie mogłem powstrzymać się od my- ślenia, jakby to było, gdybym mógł jej dotknąć... to znaczy, tak naprawdę dotknąć jej myślą... Rozpaczliwie zawiązałem w su- peł cały swój umysł i tym razem już mi się udało. Kiedy tylko przekonałem się, że odzyskuję władzę nad swoją psycho, spa- dła na mnie ulga tak gwałtowna jak elektryczny wstrząs. Ulga i niedowierzanie. A potem na wyścigi upokorzenie i furia, kie- dy ruszyłem w stronę Darica. Ale Argentynę znalazła się tam przede mną; chłodna, opa- nowana maska, którą miała na twarzy w klubie, zniknęła teraz i ustąpiła miejsca czystej wściekłości. - Ty łajdaku - mówiła roztrzęsionym głosem. - Ty śmieciu, jak śmiałeś odstawiać takie gówno w moim klubie? Jak mogłeś mi to zrobić? Jak mogłeś zrobić to jemu - machnęła ręką w stronę Jiro - albo jemu? - pokazała na mnie. Jiro stał za na- mi, milcząc jak kamienny posąg. Dookoła przemykali ludzie, czciciele braku zainteresowania. - Co ci każe robić te wszyst- kie wredne.... - urwała. W oczach miała łzy. - Dlaczego pozwa- lani, żebyś mi robił takie rzeczy...? - Dłonie szarpnęły się w gó- rę, jakby chciała znów go zdzielić. Ale za przejrzystym murem wściekłości krył się ten rodzaj bólu, który może się zrodzić tyl- ko z jednego uczucia... Daric stał bez najmniejszych oznak oporu, w myślach miał pełno tego samego pokręconego bólu, pozwalał jej zmieszać się z błotem, nienawidził-kochał za to ją i siebie... - Idź do domu. Wracaj, gdzie twoje miejsce. - Odpędziła go gestem i odwróciła się do niego plecami. - Przestań wreszcie rozpieprzać mi życie... - Nie miała już nawet dość sił, żeby nadać tym słowom przekonujące brzmienie. Teraz znów stała twarzą w twarz ze mną. Odgarnęła z oczu srebrne włosy, przy- glądając mi się tak uważnie, że z trudem zniosłem to jej spoj- rzenie. - Nic ci nie jest? - zapytała w końcu. Martwiła się, że zło- żę skargę, martwiła się o mnie. Poczułem, że kąciki ust drgnęły mi spazmatycznie. - Mózg już nie wisi mi na wierzchu... Więc chyba nic. - Wzruszyłem ramionami, kiwnąłem głową. - Seks jakoś dotąd mnie nie zabił. No to chyba przeżyję. Prawie że się uśmiechnęła. - Prosto i otwarcie - odrzekła. - Wydaje się, że znasz ten teren na pamięć. - Dotknęła mojej piersi, ale dłoń zaraz opa- dła. - Zabierzesz te zgubione dzieci tam, gdzie ich miejsce. Bo coś mi się wydaje, że ty jeden tutaj wiesz, gdzie to jest. - Zer- knęła na Darica, potem na Jiro. Kiwnąłem głową, wbrew sobie poczułem, jak usta rozciąga- ją mi się w uśmiechu. Już zaczęła zawracać, ale odwracało się tylko jej ciało, my- śli pozostały na miejscu... Aż raptem znów stała ze mną twarzą w twarz i wyciągała ramiona, żeby przyciągnąć mnie do siebie. Całowała mnie, przeciągle i mocno, zatapiając paznokcie w mojej szyi. W końcu mnie puściła, odepchnęła i patrzyła na mnie teraz z uśmiechem na rozchylonych wargach, z błyszczą- cymi oczyma. - Wiesz już teraz, czemu musiałam cię stamtąd wyrzucić. - Głową kiwnęła w stronę klubu, wciągnęła głęboko powietrze. - Zapamiętaj sobie, jeśli to w czymś pomoże. Podeszła teraz do Jiro, przyklękła przy nim i uściskała. Nawet w jej ramionach pozostał milczący i śmiertelnie poważ- ny. - Och, dziecinko - rzuciła, odwracając wzrok. - Życie cza- sem to jak gorzkie lekarstwo. Jeśli już trzeba je przyjąć, to le- piej od kogoś, komu na tobie zależy.... Świetnie tańczysz. No, idź już. - Popchnęła go lekko w stronę modu. Wsiadł, będąc w takim samym posłusznym odrętwieniu, w jakim ja znajdowa- łem się jeszcze dziesięć minut temu. Jeszcze raz przeszła obok mnie, muskając moje udo cie- płym biodrem, minęła Darica, który przenosił wciąż wzrok to na nią, to na mnie. - To twoja wina - rzuciła mu jeszcze. Odprowadził ją wzro- kiem jak posłuszny pies. Drzwi Czyśćca otwarły się, kiedy za- częła schodzić po schodkach, i zatrzasnęły się natychmiast, kie- dy tylko weszła do środka. Poczekałem, aż wzrok Darica znów powróci do mnie. By- łem gotów rozwalić mu gębę, gdybym dojrzał na niej choć cień uśmiechu. Ale jego myśli miały teraz kolor tych ulic, pełne pra- gnienia, gniewu i rozpaczy. Ja też odwróciłem się do niego ple- cami i wsiadłem do modu. Po długiej chwili wsiadł i on, po czym nakazał maszynie za- wieźć nas do centrum. Wbiłem wzrok we własne stopy, bo nie chciałem widzieć, jak mód odrywa się od ziemi. Bolała mnie rę- ka. W rozproszonym świetle ulicy widziałem zaschniętą smugę krwi w miejscu, w którym zęby Darica przebiły skórę. Skupi- łem się cały na przerwaniu bólu, żeby nie myśleć o tym, jak do niego doszło. Kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem, że Daric także wpa- truje się w tę ranę w taki sposób, w jaki wygłodniały człowiek wpatrywałby się w napoczęty kawałek mięsa. Tyle że nie cho- dziło mu o wywoływanie cierpienia, raczej o jego odczuwanie... W chwili kiedy Argentynę go opuszczała, w jego myślach za- chodziło coś, co nie było mi całkiem obce. Ale teraz już nic ta- kiego tam nie znalazłem. - Masz jakieś choroby, o których powinienem wiedzieć? Usta drgnęły w nerwowym grymasie. Pusty wzrok prze- niósł się za okno. Westchnąłem i opuściłem głowę na oparcie siedzenia. - Dlaczego ona cię tak pocałowała? - zapytał Jiro, cicho i oskarżycielsko. Mnie - jakby brała to na serio. Mnie - nie Darica. Mnie - nie jego... Potrząsnąłem tylko głową. - Zapytaj Darica. - Podniosłem obolałą rękę i wycelowa- łem w jego przyrodniego brata. Nie zapytał. Wcisnął się tylko głębiej w swój kąt, próbując oderwać się od zdezorientowanych i pełnych brzydoty myśli, od obrazów, które tylko wyostrzał nasz widok. A Daric także się nie odezwał. Jeśli miał żałować tego, co nam obu zrobił, to jesz- cze jakoś nie przyszło mu to do głowy. Już miałem sięgnąć do Jiro myślami, bo wiedziałem, że po- trzebuje pomocy, a żadne słowa nie przyniosą mu ulgi, ale za- nim to zrobiłem, zdałem sobie sprawę, że nie dam rady. Że gdy- bym teraz próbował mu pomóc, zaraz by się zorientował. Zwi- nąłem się więc w środku własnego wyczerpania i obrzydzenia i zostawiłem go w spokoju. Aż nagle przypomniałem sobie, gdzie znajdziemy się za kilka następnych minut. Starałem się nie rozmyślać o tym, na kogo koniec końców spadnie wina za to wszystko. 13 Szedłem za Darikiem przez korytarze miejskiego domu taMin- gów i czułem się jak ktoś, kto za nic nie może obudzić się ze złe- go snu. Przyjęcie Elnear trwało nadal, choć o tej porze odbywa- ło się już tylko w jednej sali. Daric umknął nam w pierwsze drzwi, które otwarły się, wypuszczając hałas i światło, i zostawił mnie z Jiro, a sam zniknął w tłumie gości. Patrzyłem za nim jesz- cze przez chwilę, nie do końca pewny, czy odczuwam ulgę, czy raczej zawiść, widząc, jak bez najmniejszego problemu się prze- obraża. Jiro schował się za mną, przebierając niepewnie noga- mi, nie podobało mu się, że zostawiono go ze mną, ale z drugiej strony zdjął go nagły atak paniki na samą myśl o tym, że miał- by teraz stanąć twarzą w twarz z rodziną - ze swoim ojczymem. - Wchodź - odezwałem się miękko. Objąłem go ramie- niem. - Ty nie robiłeś nic złego. - Ty - nie... sam powtórzyłem do siebie setny już raz. Nie wierzył w to, zupełnie tak samo jak ja. Wyrwał się i bez oglądania się, pobiegł między tłum. Ja zostałem na miejscu, nagle bałem się tam wejść bardziej od niego, ponieważ przypo- mniałem sobie, co stało się dzisiejszego popołudnia. Mnie mi- nął milion lat, ale ludziom na tej sali na pewno nie. Przeszu- kałem myślami tłum, żeby znaleźć dziennikarzy albo Elnear. Jakoś miałem przeczucie, że jeszcze tam jest. Różnie można by 0 niej mówić, ale na pewno nie jest tchórzem. Zastanawiałem się, jak mógł wyglądać ten jej dzisiejszy wieczór po moim znik- nięciu - czy rzeczywiście przeszedł jej równie fatalnie co mnie 1 co to będzie oznaczać, jeśli znów mnie zobaczy. Moje oczy niespokojnie podążały za moimi myślami, po- chłaniając całą tę scenę. Ruchliwa masa ciał oszołomiła mnie swoją normalnością. Było tu kilku egzotyków - pióra zamiast włosów albo cętkowana skóra - ale równie dobrze mógł to być przecież makijaż albo kostium, nie znam się na tym. Ale pew- nie każdy z nich prędzej by skonał, niż dał się zobaczyć z flaka- mi na wierzchu. Z drugiej strony, nawet ja uchodziłem tu za człowieka... Mogłem tu być i nieszkodliwie się bawić, przeży- wać najlepszy wieczór w całym swoim zakichanym życiu. Powi- nienem tu być... Ciekawe, co bym im wszystkim mówił... Pewnie jak zwykle nie to co trzeba. Oparłem się ciężko o ścianę, ukryty bezpiecz- nie przed ich wzrokiem, i nagle poczułem się tak zmęczony, że nie mogłem się ruszyć. To elita tej planety i jeszcze tuzina in- nych - najbogatsi, najpotężniejsi, ci, którym najlepiej się wio- dło. Nie musieli wcale obnosić się z żadną zewnętrzną wyjątko- wością, żeby na ich widok świat zamrugał ze zdumienia i wresz- cie ich zauważył, uznał ich istnienie. Ich jedynym problemem było przekonanie siebie nawzajem, że wciąż jeszcze są ludźmi, kiedy połowę głowy mieli pełną biocybernetyki, a połowa ich duszy była martwa. Albo cały mózg. Mój mózg aż się zatoczył z wrażenia, kiedy natknął się na umysł pusty jak rozbita skorupka jajka. Za my- ślami podążył zaraz wzrok, i oto co zobaczyłem: doskonale nor- malnego obcego człowieka, który wędrował sobie wśród tłumu z kieliszkiem w ręku. Poruszał się według tych samych pozba- wionych celowości zasad co reszta i wykonywał przy tym wszystkie zwyczajowe reakcje, bo tak został zaprogramowany, krążył wciąż dookoła... Po co?! Wdarłem się głębiej w ciem- ność, gdzie powinien znajdować się jego umysł. Nie musiałem silić się na ostrożność - on nic nie czuł. Sam organ był nie tknięty, ten pomarszczony zbiornik szarych komórek, w którym zawiera się cała ta cudowna magia, jaka czyni z nas istoty my- ślące. Ale teraz to był tylko kawał mięsa. Coś tkwiło tam w środku i sprawiało, że przejawiał oznaki życia, odpowiednio reagował... Zaprogramowany. To o to chodzi.To, co imitowało tu czyjś umysł, było tylko zwykłym biosoftem. Poczułem, jak żołądek przewraca mi się w środku. Elnear! Gdzie się do cholery podziewa? Nagle poczułem się zupełnie pewny, że jest gdzieś na tej sali, że ten facet czeka, aż tłum tro- chę się przerzedzi, aż nadejdzie stosowna chwila. I znalazłem Ją - stała po drugiej stronie sali i rozmawiała na zupełnie obo- jętne tematy z kimś, kogo wcale nie znała. Stała z założonymi rękoma, a dłonie o przerośniętych kostkach wczepiały się kur- czowo w łokcie. Nic innego jednak nie wskazywało na to, że ba- wi się tak świetnie, jakby stała boso na potłuczonym szkle. Ruszyłem do wnętrza sali i trzymając myśli skupione na niej, zacząłem przepychać się przez tłum. Przypominało to moją pracę wśród nocnych tłumów w Starym Mieście.... Jakiś głęboko pogrzebany impuls mówił mi, że mógłbym obrobić na ślepo poło- wę ludzi w tym pomieszczeniu, a oni nawet by się nie połapali... Nagle poczułem na ramionach twardy uścisk dwóch par rąk. Mężczyzna i kobieta, których nigdy przedtem nie widzia- łem - mieli uprzejme, zbyt doskonałe twarze, które uśmiecha- ły się teraz do mnie. - Jak miło pana widzieć. - Jak dobrze, że mógł pan wpaść... Uścisk na ramionach spotężniał tak, że gdybym nie przy- stanął, coś z pewnością by pękło. Zatrzymałem się. Popatrzy- łem na nich, pogrzebałem w głowach: to korby. Poczucie winy smagnęło mnie przez twarz jak policzek. Ale zaraz zdałem so- bie sprawę, że to ochrona Elnear, ci, przed którymi mnie ostrze- gała. Wiedzieli, że ja będę wiedział, kim są, że wyczuję groźbę ukrytą pod słowami bez znaczenia. - Słuchajcie - zacząłem - muszę coś powiedzieć... - Popatrz na jego rękę, Alison, co ty sobie zrobiłeś, ser- duszko, chodź, zaraz ci to opatrzymy... (Nie rób sceny, cholerny draniu, tylko chodź z nami...) Zawrócili mnie w miejscu i po- pchnęli z powrotem w kierunku drzwi. Nagle dojrzałem Lazuli. Ona też mnie dostrzegła - dopadł mnie nagły przebłysk widoku, jaki stanowiłem dla przeciwle- głego końca sali: bez kurtki, w krzywo zapiętej i wyciągniętej ze spodni koszuli. Otworzyłem usta. - Gdzie jest... - Nacisk na moje ramiona wzrósł tak nagle i tak gwałtownie, że musiałem zacisnąć zęby, żeby powstrzymać się od krzyku. (Zabierz mnie do Braedeego, albo cała sala to usłyszy, kor- bo!) Ich ręce opadły, jakbym był rozgrzany do czerwoności. - Muszę się z nim widzieć - dodałem zniżonym głosem, ja- ko że zobaczyłem idącą ku nam Lazuli. - To ważne. Dotyczy la- dy Elnear. Nachmurzona i zatroskana Lazuli przeszukiwała wzrokiem tłum, ale nie chodziło jej o mnie. - Kocie, nie widziałeś gdzieś Jiro? Nigdzie nie mogę go znaleźć już od... - Weźmiemy cię do Braedeego - mruknął mężczyzna zgrzy- tliwie i znów popchnął mnie do przodu. - Idziemy. - Z Jiro wszystko w porządku! - zawołałem przez ramię. - Później to wyjaśnię. -Ale nie miałem pojęcia, jak, kiedy ani co u diabła mam jej zamiar powiedzieć. Braedee już na nas czekał w zaciemnionym holu za drzwiami. - Braedee, musi pan... - A to co znowu? - Usta rozciągnęły mu się w jego zwy- kłym sardonicznym uśmiechu. - Najpierw chcesz odejść, a te- raz muszą na siłę odciągnąć cię od lady? Korby z ChemEnGenu patrzyły na niego takim wzrokiem, jakim patrzy się na jadowitego węża. - Lady Elnear rozkazała, żeby dziś wieczorem trzymać go od niej z dala - rzuciła ponuro kobieta. - Nikt mi o tym nie powiedział. - Oczy Braedeego na pozór ani na moment nie oderwały się od ich twarzy, ale nieoczekiwa- nie patrzył teraz na mnie. - Kto ci to zrobił w rękę? - Ugryzłem się przy jedzeniu. Zamknij się i posłuchaj mnie, do jasnej cholery. W tej sali jest ktoś, kto nie ma prawa tam być. Ma martwy mózg... Śmiech Braedeego potoczył się gromkim echem przez cały korytarz. - Niemal wszyscy na tej sali mają martwy mózg, to żadna nowina. - Ja mówię dosłownie, do wszystkich diabłów! Jest kom- pletnie wypalony, chodzi tylko na oprogramowaniu. Tam w środku nikogo nie ma! - Musnąłem dłonią czoło. - Myślę, że może mu chodzić o lady. Głowa Braedeego drgnęła, jakby chciał jednym gestem od- rzucić cały ten pomysł. Ale zaraz dodał: - Pokaż mi go. Ochroniarze Elnear zesztywnieli, jakby mieli zamiar wyko- rzystać własne ciała, żeby nas tam nie dopuścić. - On tam nie wróci. Mamy swoje rozkazy... - On pracuje dla mnie - odpowiedział Braedee. - A wy nie. Tutaj działa mój system i obejmuje wszystkich w równym stop- niu. - Znienacka znaleźli się obok nas jeszcze dwaj strażnicy, tym razem w mundurach Centaurian. Stanęli ukryci w cieniu za Jego plecami. - Blokujecie mi przejście. Wreszcie miałem wolne ramiona. Strażnicy z Chemu nawet nie drgnęli, kiedy się odwracałem. Nie czekałem, aż Braedee zacznie deptać mi po piętach, tylko ruszyłem z powrotem do drzwi. Stanąłem w przejściu i zacząłem poszukiwania myślą - najpierw znalazłem Elnear, była teraz znacznie bliżej nas. Sta- ła z Darikiem i Lazuli. Zaraz umknąłem w bok, bo nie chciałem wiedzieć, co on im mówi, nie wolno mi się było rozpraszać. - Tam. - Wskazałem palcem. Wypalony gość znajdował się po drugiej stronie pomieszczenia, ale wyraźnie lawirował w jej stronę, nadal tak samo uśmiechnięty, nadal tak samo pusty. Mój umysł aż się wzdrygnął. - Zabierzcie go stąd. Zatrzymajcie go. Będą z nim kłopoty... Braedee przyglądał się przez chwilę nieznajomemu, a Bóg jeden wie, co się wtedy działo w systemach wewnątrz jego czaszki. - To pełnoprawny gość. Ani na zewnątrz, ani w środku cia- ła nie ukrywa niczego, co mogłoby komukolwiek zaszkodzić. Pi- je coś zupełnie niegroźnego. - Zerknął na mnie z ukosa. -To ty za dużo wypiłeś. Na litość boską, wepchnij sobie koszulę w spodnie. - Zabierał się do odejścia. - Braedee... - Złapałem go za ramię. Wyszarpnął się z łatwością. - Nigdy więcej tego nie rób - mruknął, wygładzając rękaw. A potem odszedł. Zakląłem, a potem wszedłem z powrotem na salę, kierując się w stronę Elnear. Tym razem pierwszy dostrzegł mnie Daric i trącił ją w ło- kieć. Nie widziała jego uśmiechu, bo zaraz odwróciła się i za-i częła wyszukiwać w tłumie moją twarz. Lazuli razem z nią^ Poczułem, że Elnear posyła bezgłośne wezwania do swojej1 ochrony, kiedy tylko wypatrzyła mnie brnącego przez tłum. Na-j chmurzyła się jeszcze bardziej, bo ochrona się nie zjawiła. » - Lady... - wysapałem, kiedy dotarłem na tyle blisko, żeby nie musieć wykrzykiwać tego na całą salę. - Proszę, niech mnie pani wysłucha... - Nie śmiałem dotknąć jej myślami, bo wie- działem, jaka byłaby jej reakcja. Zobaczyłem, jak chodzące warzywo zatrzymuje się, kilka metrów za jej plecami, i jak po- syła mi swój pusty uśmiech. Obejrzał się w jej stronę i pocią- gnął niezdarny łyk ze swego kieliszka. Elnear wzywała teraz Jardan, kiedy tylko zorientowała się, że jej straż nie przyjdzie. W środku skręcało ją coś pośrednie- go między frustracją a paniką. Jednym, pełnym obrzydzenia spojrzeniem ogarnęła moje nasiąknięte syropem ubranie. - Panie Kocie - odezwała się zimno, idealnie spokojnym głosem. - Co pan tu robi? - Proszę pani, sądzę, że jest pani w niebezpieczeństwie. Nie mam czasu na wyjaśnienia. Czy zechce pani pójść ze mną? - Wyciągnąłem do niej dłoń. - Gdzie moja ochrona? - Zesztywniała z rękoma przyci- śniętymi kurczowo do boków. - Co pan tu robi? - Pewnie chce ci opowiedzieć o tym wieczorze w Czyśćcu - zaśmiał się szyderczo Daric. - Właśnie im zdałem relację, ja- kiej dostarczyłeś nam rozrywki. Poczułem, że się rumienię. - Zamknij się, szujo. - Teraz nachmurzyła się i Lazuli. Już poczęły obracać się ku nam głowy stojących w pobliżu gości, na wpół słyszałem, jak szepty stają się głośniejsze. - Lady, wszyst- ko pani wyjaśnię, jeśli zechce pani teraz pójść ze mną. - Złapa- łem ją za rękę i pociągnąłem do siebie. - Nie będzie proble- mów, przysięgam... - Zobaczyłem, jak Jardan przepycha się obok wypalonego, pędząc pospiesznie w naszą stronę. Prawie wylała mu drinka; dokończył go teraz jednym rozpaczliwym haustem, z oczyma utkwionymi w naszej grupce. Ten drink. Ru- szył w naszą stronę, kiedy zobaczył, że i my się ruszamy...To ten drink! (Na ziemię!) (O, cholera...) Pchnąłem ją na Darica i Lazuli, przewracając całą trójkę na ziemię. Sam wylądowałem na szczycie tej plątaniny twar- dych kolan i łokci dokładnie w chwili, kiedy tamten wybuchał. Wstrząs eksplozji wbił mi się w uszy jak lodowe igły. Zwa- liły się na mnie kolejne ciała, wypychając mi powietrze z płuc. Leżałem tak przez długą chwilę i usiłowałem oddychać, usiło- wałem się rozeznać, czy ból, który czuję, jest bardziej w środ- ku, czy bardziej na zewnątrz; czy któreś z tych krzyków i jęków mogą pochodzić ode mnie; czy ta wilgoć, która sączy mi się do oka, to rzeczywiście moja krew. Wszystko biegło jak w zwolnio- nym tempie: dźwięki, ruchy, całość związanych z nimi wrażeń - czułem się tak, jakby uderzyła we mnie fala przyboju, toną- łem... Ktoś zdejmował już ze mnie tych ludzi. Ktoś dźwigał mnie do góry jak trupa. Zamrugałem, żeby odzyskać wzrok. Wszę- dzie dookoła były mundury, barwy Centauri, krew. Po ramieniu zsunęła mi się dłoń, oderwana. Patrzyłem, jak spada na podło- gę i leży tam w czerwonej kałużce. Zobaczyłem Lazuli, wciąż od nowa słyszałem jej krzyk, zobaczyłem milczącego, oszoło- mionego Darica, i Elnear - z zamkniętymi oczyma... Miałem w głowie tak pełno szoku, bólu i przerażenia, że już nic więcej mi się w niej nie mieściło. Nagle przede mną pojawił się Braedee, zasłonił sobą wszystko. Ujął mnie za podbródek i uniósł mi twarz do góry. - Słyszysz mnie? - Nie - wymamrotałem, pocierając się po uchu. Byłem go- tów wybuchnąć wrzaskiem, kiedy bezskutecznie próbowałem znaleźć dość sił, żeby wyłączyć myśli, odciąć wreszcie ten po- tworny hałas... Zawisł tuż nad moją twarzą. - Do licha, chłopcze! Skąd wiedziałeś...? Zakląłem, potrząsając bezsilnie głową. - Mówiłem ci. Przecież ci mówiłem... - Tyle tylko udało mi się z siebie wydobyć. I na tyle tylko sobie zasłużył. 14 Ludzka bomba zabiła troje ludzi. Wśród nich nie było Elnear. Zniszczono całkiem sporo modnej odzieży; do ośrodka medycz- nego przewieziono jakieś dwadzieścioro osób. Między nimi i mnie, choć w zasadzie potrzebna mi była tylko porządna ką- piel. Zeskanowali mnie i wyjęli z ramienia odłamek czyjejś ko- ści, a potem puścili. Byłem posiniaczony i na wpół głuchy, ale nic mi nie dolegało, jeśli nie liczyć tego, że właśnie mi zeskro- bali z grzbietu cudze flaki. Mogłem wreszcie przejrzeć na oczy, kiedy powiedzieli, że mogę wyjść z gabinetu. Włożyłem czyste ciuchy, które pojawiły się przede mną nie wiadomo skąd, i ruszyłem do drzwi, walną- łem we framugę i przystanąłem. Wiedziałem, że jestem w szpitalu i że musi to być dobry szpital, biorąc pod uwagę, jaką ma klientelę. Ale to, co miałem teraz przed oczyma, równie dobrze mogło stanowić część apar- tamentu w najlepszym hotelu w N'yuku: pomieszczenie w ko- lorze zielonym, na podłogach puszyste dywany, dyskretne oświetlenie, muzyka niemal na progu podświadomości. Żad- nych zimnych aseptycznych korytarzy, kafelków, hałasów - żad- nych dowodów na to, że ktoś tutaj cierpi i potrzebuje pomocy. Aż cuchnęło tu odrealnieniem. Ale i to nie pomogło garstce lu- dzi, którzy siedzieli skuleni na kolistej sofie i wyglądali jak grupka rozbitków stłoczona w jednej szalupie. Nikt z nich nie miał na sobie ubrań, które nosili jeszcze godzinę temu. Zobaczyłem Lazuli, siedziała, obejmując ramionami Jiro, z twarzą zbyt spokojną i zbyt bladą, jakby nafaszerowali ją ty- mi samymi środkami uspokajającymi, które próbowali wcisnąć mnie. Doszedłem do wniosku, że dość mam prochów jak na jed- ną noc. Naprzeciw niej siedział Daric, przycupnął na skraju, jakby miał kij w zadku. Na mój widok usta drgnęły mu nerwo- wo, ale tym razem już ich nie otwierał. Wszyscy w tym kręgu byli z rodziny taMingów. Jeszcze dwoje wśród nich potrafiłem rozpoznać, a jednym z tej dwójki był Charon. Nie było tam żad- nych obcych - z wyjątkiem mnie. I Braedeego. Stał w samym centrum tego kręgu twarzy - pewnie zadawał jakieś pytania. A może raczej odpowiadał. Nie słyszałem, co mówi. Nie chcia- łem jednak poczuć tego, co czuli - jeszcze nie teraz. Nadal jesz- cze znajdowałem się nad krawędzią. Zdołałem już odbudować psychiczną osłonę - pasmo po paśmie - która oddzieliła mnie murem ciszy od agonalnego cierpienia dookoła. Bałem się znów ją opuścić. Stałem tak w miejscu, zastanawiając się, czy nie znala- złem się tu przez pomyłkę, kiedy ich głowy zaczęły po trochu odwracać się w moją stronę. Braedee przywołał mnie gestem dłoni, rzucił przy tym jakieś niecierpliwe słowa, których nie zrozumiałem. Podszedłem tam i zasiadłem w kręgu taMingów, czując na sobie ich wzrok. Wszyscy już wiedzieli, kim jestem, ale ja sam nie byłem pewien, co to może oznaczać. Podniosłem na nich wzrok, znów opuściłem, oblizałem spierzchnięte war- gi- - Dziękuję - odezwała się cichutko Lazuli. Zerknąłem na nią: uśmiechnięta, zmierzwiła palcami ster- czące włosy Jiro. Sam Jiro przycisnął się do niej mocniej, kie- dy spojrzał na mnie pociemniałymi z obawy oczyma. Inne twa- rze także się uśmiechały, a słowa podziękowań przetoczyły się echem po całym kręgu. Tylko Charon taMing nie wyrzekł ani słowa, nie pękła też najmniejsza rysa na lodowatym murze je- go twarzy. Zerknąłem na Darica: i jego twarz była jak zamrożona - wypaczone odbicie twarzy ojca. - Proszę bardzo - odpowiedziałem, ze wzrokiem nadal utkwionym w jego oczach. Nagle zmieszał się i uciekł spojrze- niem w bok. Niemal odniosłem wrażenie, że się wstydzi, ale może to był tylko kaprys mojej wyobraźni. - Gdzie Elnear? - zapytałem, natychmiast uświadamiając sobie, że zapomniałem o nieszczęsnym „lady". Ale tym razem nikt się nie naburmuszył. Może to, że uratowałem jej życie, da- wało mi prawo do jednorazowego zapomnienia. - Czy nic jej nie jest? Braedee usiadł na sofie obok mnie na wyciągnięcie ramie- nia. Potwierdził skinieniem głowy. - Dzięki twojej... lojalności. - Znów miał w głosie ten swój ton, tak jak wtedy, kiedy widzieliśmy się po raz pierwszy, jak- by nie mógł odżałować, że musi to powiedzieć. Palcem przecią- gnął po krzywiźnie brwi. Był to najwyższy objaw zdenerwowa- nia, jaki udało mi się u niego zaobserwować. Przyszło mi do głowy, że może wolałby raczej widzieć wię- cej trupów, niż przyznać, że rację miałem ja, nie on. Ciekawe, co powiedział taMingom - i czy w ogóle im powiedział, że mnie nie posłuchał. Nie rzekłem ani słowa. - Jest z Philipą - odpowiedziała Lazuli. Podniosłem na nią wzrok, przypomniawszy sobie znienac- ka, że Jardan mijała obcego dokładnie w chwili, kiedy wychy- lił swój kieliszek. Lazuli, wyczytawszy pytanie w moich oczach, skinęła głową. - Jest... ciężko ranna. - Zaczerpnęła głęboko powietrza, próbując opanować drżenie głosu. - Mówią... że nie wiedzą, czy... - urwała. Zamrugała oczyma, jakby coś boleśnie kłuło ją pod powiekami. Skrzywiłem się i jeszcze raz zerknąłem na Braedeego. Za- cisnął usta. - Czy mogę z nią pomówić? Z Elnear... Chciałem powie- dzieć: z lady Elnear. Coś jej muszę powiedzieć. Braedee zmarszczył brwi, a Charon taMing wreszcie się odezwał: - Mam kilka pytań na temat tego, co wydarzyło się dziś wieczorem, i chcę, żebyś mi na nie odpowiedział, zanim dokąd- kolwiek pójdziesz. Głos miał tak samo lodowaty jak spojrzenie. Ale ja potrzą- snąłem przecząco głową, patrząc mu prosto w twarz. - Nie dziś - odparłem i nie spuściłem wzroku. Wstałem, po- wolutku, bo zaczynałem sztywnieć. - Jestem cholernie zmęczo- ny. Chcę się tylko zobaczyć z lady, a potem idę spać. Spytajcie mnie jutro. Cały zesztywniał. Pierwszy raz zobaczyłem na jego twarzy jakieś emocje. Ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, wtrąci- ła się Lazuli: - Oczywiście, Kocie. Zaraz pana do niej zabiorę. A potem... - zerknęła na Charona, potem znów na mnie - może będzie pan tak uprzejmy, żeby odwieźć nas do domu na wsi? -Wstała i trą- ciła Jiro, żeby poszedł za jej przykładem. - Lazuli. - Charon złapał ją za ramię. - Dziś nocujemy w mieście. Pobladła jeszcze bardziej, ale błyskawicznie jej twarz na- brała koloru. - Nie - sprzeciwiła się. -Ty możesz sobie udawać, że nic się nie stało, jeśli chcesz. Ale nie ja. Jiro też nie. - Wyrwała rękę z jego uścisku i stanęła obok mnie. Jiro zrobił to samo, zerka- jąc nerwowo przez ramię. Charon już unosił się z miejsca, ale zaraz opadł z powro- tem, przygnieciony ciężarem zbyt wielu przyglądających się oczu. - Doskonale. W takim razie zobaczymy się jutro. - Jego wzrok przeskakiwał między mną a żoną. Lazuli uniosła głowę, wciąż jeszcze się buntowała. Jej dłoń wsunęła mi się pod ramię, a Charon przygwoździł spojrzeniem ten gest. Wolałbym, żeby tego nie robiła, ale było już za późno, więc pozostało mi tylko posłusznie pójść za nią. Elnear siedziała samotnie w pomieszczeniu, które zupeł- nie nie przypominało szpitalnej poczekalni. Ale to była pocze- kalnia, a ona czekała, z twarzą naznaczoną smutkiem, szokiem i wyczerpaniem - wszystkim tym, czego nie śmiałbym teraz wy- czytać w jej myślach. Za jej plecami rozciągała się szeroka ta- fla ciemnego szkła. Z początku myślałem, że to lustro, ale oka- zało się, że po drugiej stronie szyby znajdowała się sala chirur- giczna. Jeśli chciała, mogła się przyglądać, ale w tej chwili tu mogła być najbliżej Philipy. - Elnear... - odezwała się cichutko Lazuli, idąc w jej stro- nę. Elnear podniosła na nas oczy, z których powoli zaczęło zni- kać oszołomienie i cierpienie. Trochę chwiejnie podniosła się na nogi i wyciągnęła ramiona do Lazuli i Jiro. Przytuliła oboje mocno, potem posadziła ich przy sobie. Ja sam trzymałem się nieco z tyłu i czułem się jak intruz, gdy wtem znów odszukała mnie wzrokiem. Miała zaczerwienio- ne oczy, ale już nie było w nich łez. Stały się przejrzyste i bar- dzo niebieskie, kiedy tak patrzyła na mnie w milczeniu; patrzy- ła, a ja zacząłem żałować, że w ogóle przyszedłem. A potem uniosła leżącą dotąd na podołku dłoń i wyciągnęła ją ku mnie. Zacząłem iść przez cały ten pokój, aż w końcu stanąłem, niepewny, tuż przed nią. Powoli ująłem podaną mi dłoń, a wte- dy ona przycisnęła moją dłoń drugą ręką i pociągnęła mnie, że- bym usiadł obok niej. - Czuję... - odezwała się w końcu i zaraz urwała, jakby to ona tym razem nie umiała znaleźć właściwych słów. - Czuje, że winna ci jestem tak wiele, iż wszelkie podziękowania albo przeprosiny tego nie wyrażą, że mogłyby się stać wręcz obraźli- we... - Opuściła wzrok na nasze splecione w uścisku dłonie, ale zaraz wróciła oczyma do mojej twarzy. - Ale mimo wszystko dziękuję ci za to, co zrobiłeś. Bogu dzięki, że nic ci nie jest. I tak mi strasznie przykro, Kocie... Odwróciłem oczy, dusząc się w środku z wariackiego śmie- chu, który opanował mnie znienacka. Próbowałem go powstrzy- mać, ale i tak w końcu buchnął mi z gardła zduszonym szczek- nięciem, które bardziej przypominało okrzyk bólu. Przycisną- łem rękę do ust, nabrałem głęboko powietrza, potem jeszcze raz, aż w końcu się upewniłem, że potrafię już spojrzeć na nią spokojnie. Teraz spoglądali na mnie wszyscy troje, ale nie sprawiali wrażenia, jakby moje zachowanie szczególnie ich dziwiło. Mo- że po tym wszystkim, co nas spotkało, każde zachowanie wyda- łoby się normalne. Rzuciłem okiem w stronę zaciemnionej szy- by, pilnując, żeby się przy tym nie skupić, bo jeszcze mógłbym zobaczyć to, co się działo po drugiej stronie. - Mnie także jest przykro, proszę pani. Z powodu... - kiw- nąłem głową w stronę szyby - Philipy. - Zabrzmiało to równie pusto jak jej słowa. Ale mimo to odczułem ulgę. Skinęła głową, a oczy znów jej pociemniały na wspomnie- nie tego, co działo się za plecami. - Tutaj mają wszystko, co najlepsze - odezwała się Lazuli, dotykając jej ramienia. - Dla nich właściwie nie ma prawie rzeczy niemożliwych. Zrobią wszystko, co będzie konieczne. - Tak, wiem - westchnęła Elnear. Obie dłonie znów spoczę- ły na podołku, kurczowo zaciśnięte. - Nie chcesz wrócić z nami do posiadłości? - Nie. - Potrząsnęła głową. - Tu mi będzie najlepiej. Ni- gdzie się stąd nie ruszę, dopóki się nie upewnię, że... że już wszystko dobrze. Lazuli pokiwała głową, podnosząc się powoli. Kiedy wstał Jiro, rzuciła mi szybkie spojrzenie. Także się uniosłem i pocze- kałem, aż znajdą się w pół drogi do drzwi. Popatrzyłem na El- near. - Proszę pani... ja przedtem mówiłem prawdę. Nigdy pani nie okłamałem. A wszystkie rzeczy, o których mówił Stryger, to wszystko, co robiłem w Starym Mieście - robiłem to, żeby prze- żyć. To wszystko. - Odwróciłem się i wyszedłem w ślad za Lazu- li. Nie wiedziałem, a nawet nie bardzo się przejmowałem, czy teraz te słowa znaczą dla niej coś więcej niż przedtem ani czy w ogóle będzie pamiętać, że coś takiego powiedziałem. Ale przynajmniej ja miałem świadomość, że to powiedziałem. Kiedy szedłem za Lazuli i Jiro przez szpitalne korytarze, zacząłem sobie uświadamiać, że wszyscy, których tu widzę, ma- ją na sobie albo logo centauryjskie albo plakietkę z przepust- ką od ich służb bezpieczeństwa. - Czy ten szpital też do was należy? - zapytałem w końcu. Do tej pory przez całą drogę Lazuli nic do mnie nie mówiła ani nawet na mnie nie spojrzała. Teraz, wyrwana ze swych my- śli, podniosła na mnie wzrok, wyraźnie wdzięczna za tę przerwę. - Tak to musi wyglądać. - Roześmiała się odrobinę zbyt ostro, bo wciąż balansowała na krawędzi mrocznej przepaści. - Centauri w dużej mierze przyczyniło się do powstania tego skrzydła. W zamian otrzymaliśmy w leasing niektóre z tutej- szych urządzeń do naszego wyłącznego, prywatnego użytku. - Skrzydło taMingów? - roześmiałem się. Policzki zaróżowiły jej się odrobinę, na wargach pojawił się cień uśmiechu. - Wiele z dużych konglomeratów postępuje tak samo. Tak jest znacznie... bezpieczniej... - zawiesiła głos i odbiegła gdzieś wzrokiem. Zwolniła kroku, aż zrównaliśmy się ze sobą. Mocno ściskała dłoń Jiro, ale chłopiec wcale się nie skarżył. Pojechaliśmy windą w górę, na poziom garaży. Jeszcze kil- ka kroków przez cichą pustą przestrzeń w stronę modu i będę mógł się odprężyć. Dzień wreszcie, przynajmniej dla mnie, do- biegłby końca. Drzwi windy rozsunęły się przed nami. Od razu dojrzałem Darica. Kilku pismaków roiło się dokoła niego jak muchy wo- kół śmietnika. - Jezu! - szepnąłem. - A kto ich tu wpuścił? - To jest publiczne wejście... - Lazuli rozejrzała się na pra- wo i lewo, szukała sposobu, żeby ich jakoś obejść. - Odczepcie się ode mnie. Nic o tym nie wiem! - Daric za- machał rękami, podrygując z irytacji. - Zapytajcie jego. - Od- wrócił się i wycelował w nas palcem, a właściwie we mnie. - To z nim chcecie gadać. To jest wasz bohater... - Zanurkował mię- dzy nimi i puścił się biegiem, kiedy odwrócili się, by sprawdzić, o co mu chodzi. I po sekundzie już nas dopadli, przyparli do muru, trącali rękami z wszczepionymi kamerami i reflektorami, napierali twarzami z trojgiem oczu... Aż niespodziewanie ci najbliżej stojący zaczęli się cofać, jakby ktoś spryskał ich środkiem owadobójczym; ni z tego, ni z owego ich głosy zabrzmiały tak, jakby mówili do nas zza tej ściany, do której nas przyparli. Otoczyło nas pole ochronne. - Kocie - rzuciła półgłosem Lazuli - wcale nie musisz z ni- mi rozmawiać. Wciąż jeszcze znajdujemy się w polu działania systemu bezpieczeństwa Centauri. Ale ja już zakryłem twarz ramieniem, gotów w razie po- trzeby zerwać się do biegu, jak przede mną Daric. I wtedy za- częło do mnie docierać, o co mnie pytają. Nie chodziło im o po- południe, pytali o dzisiejszy wieczór. Powoli opuściłem ramię. Tuż przede mną ustawił się sam Shander Mandragora; widziałem, jak przesyła bezgłośne ko- mentarze dla swojej widowni. - W porządku - powiedziałem do Lazuli. - Możesz to opu- ścić. Chcę z nimi pogadać. - Nagły przypływ adrenaliny, jaki wywołał u mnie widok dziennikarzy, sprawił, że poczułem się czujny i przygotowany. Lazuli nie była uszczęśliwiona moim po- mysłem, ale zaraz zaterkotały nam w uszach jazgoczące głosy, kiedy rzucili się falą do przodu. - ...kontrowersyjny młody sekretarz-psychotronik lady El- near Lyron-taMing - Shander Mandragora niespodziewanie przeszedł na audio, kiedy usunął łokciem kogoś, kto blokował mu drogę. - Bohater z ciebie. - Uśmiechnął się do mnie, spokoj- ny, pewny siebie, pełen dobrych chęci. Miał na sobie mocno wy- pchany kostium ochronny, podobnie jak cała reszta dziennika- rzy. Ciekawe, czy dla ochrony przed sobą nawzajem, czy przed własnymi ofiarami. - Opowiedz nam, w jaki sposób zdołałeś ocalić lady Elnear i kilkoro członków jej rodziny przed skutka- mi wybuchu ludzkiej bomby. - Wbijał wzrok prosto w moje oczy, a jego własne miały kolor szafirów. Stał tak blisko mnie, że niemal się dotykaliśmy, a wyglądał równie świetnie jak w trzy-de: smukły, twardy, o kwadratowej szczęce. Przypomniał mi się sen, w którym stałem się nim, a spałem wtedy na zgniłej macie w jednym z pokoi opuszczonego budynku. - Czy za po- mocą swego umysłu? Poczułem, że tamten wariacki śmiech znów próbuje wydo- stać się na zewnątrz. Jakoś zdołałem go przełknąć, razem z pół- tuzinem cwaniackich odpowiedzi. Nie mogłem się powstrzy- mać, żeby nie gapić się prosto w tę kamerę na środku jego czo- ła. Wyglądała jak przylepiony tam klejnot o tym samym kolo- rze co jego oczy, ale kiedy człowiek już raz zorientował się, co to jest, trudno było oderwać od niej wzrok. To tak jak z wylo- tem lufy pistoletu. - No cóż, ja... - Nagle w gardle zrobiło mi się zupełnie su- cho ze strachu, że znów powiem nie to, co trzeba, więc musia- łem przełknąć ślinę. -Tak. Skorzystałem ze swego... swego Da- ru. - Starałem się, żeby nie zabrzmiało to jak pełne zażenowa- nia przyznanie się do winy. - Wyśledziłem na przyjęciu gościa, któremu coś zrobiono w głowie. Nie był... nie był już człowie- kiem, był maszyną. Wiedziałem, że muszę ostrzec lady. I ledwie zdążyłem. - A jak to się stało, że odczytywałeś dziś wieczorem myśli gości? - zapytał Mandragora, mrugając gwałtownie, jakby na- gle zaczął się zastanawiać, co też mogę robić w tej chwili. - Czy zawsze jesteś „włączony"? - Nie. - Potrząsnąłem przecząco głową, próbując uśmie- chem zetrzeć ten dziwny wyraz z jego twarzy. - To ciężka pra- ca. Robiłem tylko, co do mnie należy. Sprawdzałem tłum, żeby się przekonać, czy wszyscy są w porządku. Do tego między in- nymi mnie zatrudniono. - To znaczy, że zatrudniono cię jako prywatnego szpiega la- dy Elnear. - Przed twarzą Mandragory błysnęła nagle czyjaś otwarta dłoń z błyskającą ku mnie kamerą. Nad nią wytatu- owano logo jakiegoś nie znanego mi konglomeratu. - Nie... - ugryzłem się w język, zanim posłałem siarczyste przekleństwo, zastanawiając się w duchu, czy ta ręka należy do ekipy któregoś z popleczników Strygera. - Żeby szpiegować dla Centauri? - Ten miał na sobie logo Triple Gee. - Wynajęto mnie do jej ochrony! Bo ktoś kilkakrotnie pró- bował ją zabić. A dziś wieczorem prawie im się udało. - Dlaczego lady Elnear nie wspomniała o tym w swoich wyjaśnieniach? - Przed moją twarzą znalazł się na powrót Shander Mandragora, a ktoś za jego plecami zaniósł się ję- kiem. Wzruszyłem ramionami, czując, jak ściągają mi się brwi. - Może nie miała ochoty dyskutować o tym z całą galakty- ką. - Lady Elnear - odezwała się Lazuli bardzo głośno i wyraź- nie - nie chciała, aby oglądający ją ludzie odnieśli wrażenie, że wykorzystuje swoje osobiste problemy, aby w ten sposób zy- skać ich poparcie. Czuła, że jej argumenty muszą być na tyle silne, żeby same się obroniły. Uśmiechnąłem się z wdzięcznością, kiedy kamery i cały ośrodek zainteresowania przesunął się teraz na nią. - Lady Lazuli taMing - oznajmił Mandragora, wyszukaw- szy jej dane w swej podrasowanej elektronicznie pamięci. - Która także zdołała wyjść cało z dzisiejszej tragedii. Czy ma pani jakieś pojęcie o tym, kto mógłby nastawać na życie lady Elnear? - Nie, najmniejszego. - Lazuli potrząsnęła przecząco gło- wą, a ja poczułem, jak załamuje się w środku pod swoją aro- gancką maską członka zarządu. - A jak się ma lady Elnear? Dlaczego jeszcze nie wyszła? - krzyknął ktoś. Mandragora wyraźnie tracił przewagę. - Nic jej nie jest, zupełnie nic! - Lazuli musiała podnieść głos, żeby znów zaczęli jej słuchać. - Jej bliska przyjaciółka zo- stała bardzo poważnie ranna. Lady czeka teraz na wiadomości na temat jej zdrowia. - Dlaczego nie uratowałeś wszystkich? - Ktoś przygwoździł mnie z powrotem do ściany. - Dlaczego nie przyprowadziłeś ze sobą ochrony? Czyje to logo? Nie widzę dobrze. - Ja... nie miałem dość czasu. - Nie bardzo wiedziałem, dla- czego właściwie kryję Braedeego. - Dlaczego sam go nie powstrzymałeś? Dlaczego pozwoli- łeś, żeby tamci zginęli? Mogłeś powstrzymać go myślą. - To tak nie działa. Ja jestem tylko telepatą, to wszystko. Nawet niezbyt dobrym. Nie jestem Bogiem. Nie jestem nawet korbą. - Ale jesteś kryminalistą. Dlaczego lady Elnear zatrudniła zdrajcę, który pracował dla psychotronicznego terrorysty? Dla- czego jesteś na wolności? Pątnik Stryger nazwał cię... - Wiem, jak mnie nazwał. - Odepchnąłem na bok tę kame- rę, ale natychmiast zastąpiły ją trzy inne. - To kłamca! - Obró- ciłem się tak, żeby znów stanąć twarzą w twarz z Shanderem Mandragorą. - To ty pozwoliłeś dziś Strygerowi obsmarować la- dy Elnear! - wrzasnąłem. On to zrobił... on to może naprawić. - Jezu, nie mogę uwierzyć... Nie pracowałem dla Quicksilvera. Ja go zabiłem! Czy nikt tutaj o tym nie słyszał? Jak to, do cholery, możliwe, że wiecie o mnie wszystko, a tego nie? - Czy to znaczy, że wchodziłeś w skład jego terrorystycznej grupy, a potem zdradziłeś go przed FKT? - zawołał. Durny gno- jek. - Zabiłem go w samoobronie, do diabła! I żeby ocalić przy- jaciół i to wasze śmierdzące tellazjum. Nie byłem żadnym zdrajcą, pracowałem dla FKT. Masz głowę pełną historii, dla- czego do diabła z niej nie skorzystasz? Byliśmy przecież waszy- mi pieprzonymi psychotronicznymi bohaterami. Tyle czasu, ile zajęło wam wypowiedzenie naszych imion... tak jak dziś. Ale mnie to i tak przepadło, bo po zabiciu Quicksilvera przechodzi- łem załamanie nerwowe. Oto, co znaczy być telepatą i kogoś za- bić... - Musiałem przerwać i zaczerpnąć tchu w głębokiej ciszy, jaka nagle nastała dookoła. - Ale wygląda na to, że być psycho- tronikiem i bohaterem dalej gówno znaczy. Kiedy od nowa ruszyła lawina pytań, było już za późno. Znajdowałem się w połowie drogi do modu. Lazuli i Jiro poszli w moje ślady. Mód zamknął nas w swoim wnętrzu, poza ich zasięgiem, i na rozkaz Lazuli zabrał do domu. Kiedy wylatywaliśmy z ga- rażu, odezwał się swoim zbyt normalnym głosem: - Lady Lazuli, wykryłem pięć obcych urządzeń podsłucho- wych w ubraniach pasażerów. - Proszę je zdezaktywować - odpowiedziała mu tym sa- mym idealnie spokojnym głosem. Niemal poczułem tę wiązkę, która je przepaliła. Lazuli odczekała, aż ten sam głos zameldo- wał: „Gotowe". Potem zapadła się w piankowe siedzenie i ukry- ła twarz w dłoniach. Po chwili dłonie ześliznęły się i spoczęły bezwładnie na podołku. - Założyli nam pluskwy? - zapytałem z niedowierzaniem. Kiwnęła głową. W krótkim błysku światła od mijanej lam- py ulicznej zobaczyłem na jej twarzy łzy. Jiro także na nią po- patrzył, a kiedy zobaczył, że matka płacze, i jemu zaczęły drżeć wargi. Po policzkach nieoczekiwanie popłynęły łzy. Ukrył za- płakaną twarz na jej ramieniu. Przełknąłem z trudem ślinę i trzymałem myśli mocno zaci- śnięte, bo bałem się, że za chwilę będzie nas trójka. - Przepraszam - mruknąłem, dopiero teraz zdałem sobie sprawę, ile kosztowało ją ukazanie pismakom tej spokojnej, dumnej twarzy, na ile się zdobyła, żeby chronić mnie i Elnear. - Nie wiedziałem, że oni... - Dłonie zwinęły mi się w pięści, ale zaraz dałem spokój, byłem zbyt wyczerpany, żeby podtrzymać w sobie gniew. Bolało mnie całe ciało, czułem się, jakbym miał nerwy na wierzchu. Teraz żałowałem, że w centrum medycznym nie wziąłem tego wszystkiego, co mi oferowali. - Nic się nie stało - skłamała. - Już do nich przywykłam. - Wyprostowała się, otarła oczy. - To po prostu był końcowy... ostatnie źdźbło, które przeważyło szalę. Nie mieli prawa ci te- go robić, a poprzez ciebie i Elnear... nie mieli prawa! - Wydmu- chała nos. - Ale tylko to umieją... - Wiedziałem, że wszyscy konglomeratowi dziennikarze to banda kłamców - powiedziałem, czując w ustach kwaśny smak swoich słów. - Nie wiedziałem tylko, że ci z Indy mają nasrane we łbach! Jej usta drgnęły, a Jiro uniósł twarz z jej ramienia i popa- trzył na mnie tak, jakby nie potrafił uwierzyć, że ktoś może się odezwać w ten sposób do jego matki. - Proszę mi wybaczyć. - Wyjrzałem za okno na ogromny wschodzący księżyc i na ciemny świat poniżej; na jedno oka- mgnienie stanął mi przed oczyma zupełnie inny świat. - Nie przepraszaj - odparła. - To przyjemna odmiana. - Przez jej twarz przemknął cień, bo przypomniała sobie coś zu- pełnie innego. - Nasza ekipa powinna się była tym zająć, do tej pory należało już podać im prawdziwą wersję. Nie rozumiem, dlaczego nie mieli pojęcia, jak wygląda prawda. Zerknąłem na nią ukradkiem, ponieważ przypomniało mi się, że i ona wie już wszystko to, co inni - zna prawdę, a nawet kłamstwa - ale jakoś miałem wrażenie, że nie sprawia jej to najmniejszej różnicy. - Proszę pani - nie chciałem zwracać się do niej po imie- niu, bo Jiro nadal gapił się na mnie dziwnie - dziś wieczorem w szpitalu Braedee mówił coś na mój temat... Czy o tym, co we- dług Strygera robiłem? Potrząsnęła głową przecząco. - Nikt go nie pytał? - Stryjeczny dziadek Hwang go pytał - pospieszył z odpo- wiedzią Jiro. - Charon odpowiedział „nieważne". Mówił, że to nie ma znaczenia, bo wszystko idealnie się składa. - Idealnie? - Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, co u diabła mógł mieć na myśli. Ale byłem zbyt zmęczony, żeby to rozpracować. - Nie jestem zdrajcą - dodałem tylko. Lazuli popatrzyła na mnie, a jej twarz, oblana księżyco- wym blaskiem, wyglądała teraz zupełnie spokojnie. - Nigdy nie sądziłam, że nim jesteś. - Dlaczego? Niespodziewanie spuściła wzrok, wzruszyła ramionami. - Bo nie zachowujesz się jak zdrajca. To też nie miało zbyt wiele sensu, ale nie naciskałem. Za- pytałem tylko: - Co Daric powiedział pani i lady Elnear? Była wyraźnie zaskoczona, jakbym pytał o drobiazg bez znaczenia. - Powiedział, że zabrał ciebie i Jiro na występ Argentynę. Mówił, że tobie chyba spodobał się bardziej niż Jiro... Prosiłam, żeby bez mojego pozwolenia nigdzie Jiro nie zabierał. - Opie- kuńczym gestem otoczyła chłopca ramieniem. Zerknąłem ukradkiem na Jiro, zadowolony, że akurat leci- my w ciemności. - Już nigdy nie będę nigdzie chodził z Darikiem - rzucił Jiro głosem twardym od gniewu i zranionej dumy. Wciąż zerkał na mnie i uciekał spojrzeniem w bok, by po chwili znowu pa- trzeć. - Dlaczego? - zdziwiła się Lazuli. - Bo to karaluch - odparł Jiro. Jej palce mignęły w krótkim, niemym pytaniu. On tylko potrząsnął głową. Lazuli znów spojrzała na mnie. Poczułem, jak ściska mi się żołądek, kiedy czekałem, aż zapyta mnie, co się stało. Ale nie zapytała. Nikt już się więcej nie odezwał. Kiedy w końcu dotarliśmy do posiadłości, pomogłem Lazu- li zaciągnąć Jiro do jego pokoju. Poczekałem chwilę, aż go po- łoży do łóżka, oparłem się o framugę, zbyt wyczerpany, żeby uczynić choćby najmniejszy ruch. Ale kiedy pogasiła gestem światła i wyszliśmy na korytarz, usłyszałem, że Jiro woła mnie po imieniu. Rzuciłem jej pytające spojrzenie, a ona kiwnęła głową. Wszedłem do pokoju. - Kocie...? - zagadnął Jiro głosem ciężkim od snu. - Tak, jestem tu. - Kiedy wzrok przywykł do mroku, wi- działem jego twarz wyraźnie w przyćmionym świetle z koryta- rza. On nie widział mojej. - Pewnie myślisz, że jestem okropnie głupi, co? - zapytał. - Nie - odparłem z półuśmiechem. - Po prostu masz strasz- ne szczęście. Ale chyba niczyje szczęście nie trwa wiecznie. - Uratowałeś ciocię Elnear, tak jak obiecałeś. I uratowałeś moją mamę... - jego słowa zamazały się od wezbranych uczuć, a oczy znów powilgotniały. - Dam ci wszystko, co zechcesz. Mam takie rzeczy, jakich jeszcze nie widziałeś... Nic nie odpowiedziałem. Zawróciłem i zacząłem iść w stro- nę drzwi. - Kocie...? Przystanąłem. - Bałem się ciebie dzisiaj wieczorem. I nienawidziłem cię. - Wiem. - Ale teraz już nie. Tym razem rzeczywiście się uśmiechnąłem. - Niczego więcej nie chcę. Na korytarzu Lazuli rzuciła mi zaciekawione spojrzenie. - Chciał tylko podziękować. Kiwnęła głową, zawahała się... wyciągnęła dłoń i położyła ją na moim ramieniu. - Kocie... - Pani już to zrobiła. Dobranoc pani. - I ruszyłem z powro- tem korytarzem, zanim będzie za późno. Powlokłem się po schodach do własnego pokoju i zaraz padłem na łóżko, niemal po drodze zrzucając z siebie ciuchy. Nie mogłem zasnąć. Leżałem tak i czułem upływ sekund, które kapały powoli jak woda; czułem, jak każdy centymetr mojego rozciągniętego na łóżku ciała podryguje, wzdryga się i wstrząsa co chwilę jak szarpnięta struna. Kiedy zamykałem oczy, widziałem za powiekami to, czego wcale nie miałem ocho- ty oglądać. Kiedy je otwierałem, widok pustego łóżka w tym wielkim pokoju tylko przypominał mi, jak bardzo jestem sa- motny. A potem drzwi nagle otwarły się bezszelestnie i ktoś wszedł do środka. Zabłąkany promień księżycowego światła wyłowił w mroku bladą powłóczystą szatę... Jule... W jej dłoni zapłonął maleńki płomyczek światła, wiódł ją ku mnie wśród ciemności. - Lazuli... - Dźwignąłem się, czując, jak kołdra zsuwa się PO sztucznej skórze, którą opatrzono mi ramię. Nie powinnaś tu Przychodzić, nie rób mi tego, pragnę cię. Bałem się otworzyć usta, bo nie wiedziałem, co może mi się wyrwać. Położyła malutką kostkę z lampką na nocnym stoliku i sta- nfła, nie odrywając ode mnie wzroku. Czarne jak noc włosy opadały swobodnie na ramiona, a skóra w świetle lampki przy- pominała bursztyn. Podniosła ręce i zaczęła rozpinać perły, któ- re stanowiły zapięcie jej szaty. - Czekaj... - szepnąłem ze ściśniętym gardłem. Jej palce zamarły, a oczy przylgnęły do mnie rozpaczliwie. - A co... z Charonem? - Spuściłem wzrok, bo nie byłem pe- wien, czy bardziej chodzi mi o nią, czy o siebie. - Jeśli ktoś się dowie... Nieoczekiwanie jej oczy wypełniły się. łzami. - Proszę... - rzuciła drżącym głosem. - Proszę, nie każ mi się błagać. Tak bardzo kogoś potrzebuję. Nie chcę być sama dziś w nocy... Wyciągnąłem ku niej dłoń, a ona ujęła ją i ucałowała, przy- siadając na brzegu łóżka. Oszołomiony z niedowierzania, po raz pierwszy od chwili wybuchu rozpostarłem zaciśniętą pięść umysłu i zaraz poczułem w głowie jej myśli, jej uczucia: niemal zginęła dziś w nocy... ale żyje, tyle w niej życia, że każdy nerw jej ciała aż drży z pożądania. Dziś w nocy nic nie ma znaczenia - ani Charon, ani jutro, ani to, kim jest albo kim ja jestem. Mu- siała poczuć się kochana i tyle. Chciała, żebym ją kochał - ja i nikt inny - bo kiedy na nią patrzyłem, wiedziała, że też tego chcę... Przyciągnąłem ją do siebie roztrzęsionymi rękoma, poczu- łem na policzkach jej włosy, odnalazłem i pocałowałem usta. Oderwałem się od niej, znowu niezdolny spojrzeć jej w oczy. Płonąłem cały od rozdzierającego mnie pragnienia... ale nie wiedziałem, co mam dalej robić. Nieraz byłem w łóżku z kobie- tą, prawie przez połowę swojego życia, ale zawsze robiły to dla pieniędzy. Bezimienni, pozbawieni twarzy, działaliśmy bez uczuć i bez nadmiernych oczekiwań. Nigdy jeszcze nie byłem z taką kobietą - tak piękną, tak nietykalną - nawet w najdzik- szych snach. Z taką, która naprawdę mnie pragnie... Z taką, która miała prawo spodziewać się po mnie czegoś, czego nie bę- dę w stanie jej dać. Obawa, że nie będę wiedział, czego ode mnie oczekuje, zdała mi się nagle czymś strasznym. Ale ona ujęła mnie za rękę tak delikatnie, jakby sądziła, że jestem prawiczkiem, i położyła ją sobie na piersi. Gmerałem niezgrabnie przy zapięciu jej koszuli, niepewnie kończąc to, co sama zaczęła. Wydawało mi się, że materiał ustępuje pod mo- imi palcami niezgrabiasza, jakby żył własnym życiem; jedwab przeszedł stopniowo w jej ciało, ciepłe i uległe. Kiedy przyci- snęła się do moich ud, wzdrygnąłem się jak przeszyty prądem. Zaraz przetoczyłem się na nią, czułem jej miękkość pod swoją nabrzmiałą twardością. Zbyt łatwo było mi teraz pójść dalej, po tym wszystkim, co się dzisiaj stało... zbyt łatwo. Przywarła do mnie rozchylonymi ustami, spragniona moich pocałunków. Wargi miała jak płatki kwiatu po deszczu, mógł- bym całować je w nieskończoność, zatracony w tym ciepłym, wilgotnym kontakcie, czułem jej narastającą rozkosz - zawsze chciała być całowana w ten sposób, całowana i całowana bez końca - która tylko podsycała moją własną. Jej dłonie badały mnie okrężnymi, niespiesznymi ruchami, ślizgały się po bla- dych bliznach na plecach, po brązowych bokach, znalazły uda. Ześlizgnąłem się z niej, nerwowo dotknąłem jej piersi, zsuną- łem się w dół po miękkim brzuchu, prosto w ciepłą, wyczeku- jącą dolinę między udami. Jęknęła cicho, biodrami wybiegła na spotkanie moim dło- niom, kierując je głębiej w sekretne miejsca. Czułem pomruk jej myśli, tak samo otwartych i uległych jak ciało. Kierowany ich szeptem zapuszczałem się coraz głębiej i głębiej, aż pozna- łem każdy słodki ból, każdą rozpaloną, oszołomioną sekundę jej podniecenia. Nigdy nie kochałem się z kobietą, kiedy mia- łem swój Dar - nie miałem pojęcia, czego potrafi dokonać, jak podwaja każdą ekstazę, jak splata w jedno naszą rozkosz, aż każde miejsce, w którym jej dotykałem, rozpalało mnie tak sa- mo jak jej wszechobecny dotyk. Nagle przestałem się bać, że nie dam jej tego, czego po mnie oczekuje. Bo już wszystko wie- działem... Oderwałem usta od jej ust i powędrowałem nimi w dół, po szyi, ramionach, piersiach... Szedłem za jej wezwaniem, speł- niając gorliwie każde nie wypowiedziane życzenie. Jej oddech przeszedł w płytki szloch, jęknęła, a potem zaczęła drżeć, kie- dy zdała sobie sprawę, co z nią robię. Zdumienie, radość, go- rączkowe pragnienie, narastająca panika... Ręce, które jeszcze przed chwilą przyciągały mnie do sie- bie, pieściły i ponaglały, raptem zaczęły mnie odpychać. Dysząc ciężko, puściłem ją, cofnąłem się, oddzielając od siebie nasze ciała na krótką chwilę, jakiej potrzeba było, żeby nie zaspoko- jone pożądanie zdołało wypalić strach. Wtedy wróciłem do te- go, co zacząłem, ale tym razem wolniej, ostrożniej, nie odpo- wiadałem na każdą jej potrzebę, a przynajmniej nie od razu. Przeciągałem wszystko w czasie, żeby nadal mogła myśleć, że ma jeszcze jakieś sekretne miejsca, choćby tylko w myślach. Ociągałem się, badałem, próbowałem, aż wreszcie dotarłem ustami w to miejsce, gdzie najbardziej pragnęła je poczuć... Narastająca fala rozkoszy sięgnęła szczytu i zalała ją, zala- ła mnie, przepływając przez każdy neuron ciała, i już nie mo- głem się dłużej wstrzymywać. Znów znalazłem się na niej, uło- żyłem się między rozchylonymi udami. Wśliznąłem się w nią, głęboko w to krańcowe sekretne miejsce, które była gotowa te- raz ze mną dzielić. Zacząłem się poruszać, czując siebie w niej, zupełnie oszołomiony tym doznaniem. Jej biodra wychodziły mi na spotkanie, a przypływ tym razem wzbierał we mnie, ro- snąc i rosnąc do swego niewyobrażalnego szczytu, aż wreszcie eksplodował - po całym mnie i dalej, po włóknach kontaktu, które wplotłem w jej nie chronione myśli. Poczułem, jak znów dochodzi, a jej szczyt zlał się z moim, aż staliśmy się jednością. Zakryłem jej usta własnymi, żeby zdusić krzyk - nasze poca- łunki odbijały się od siebie jak echa - aż nie zostało z nas nic prócz gorących popiołów. Obejmowaliśmy się, czułem na twarzy łzy, ale nie wiedzia- łem czyje. Wciąż spleceni ze sobą, zasnęliśmy, kiedy noc zaczę- ła przechodzić w świt. 15 Kiedy się obudziłem, było już późne przedpołudnie, a mój umysł nadal jeszcze na wpół pogrążony był we śnie. Westchną- łem, sięgając ręką w ciepłe pasmo słonecznych promieni, żeby dotknąć ciepłej skóry, myślami wybiegłem na poszukiwanie jej myśli. Ale łóżko było puste, a myśli dosięgnęły zupełnie obce- go mi umysłu. Podniosłem się, zmieszany - i szarpnąłem w tył, kiedy wzrok zarejestrował parę odzianych w mundurowe spodnie nóg tuż koło łóżka. Korba popatrzył na mnie obojętnie i odezwał się: - Szef i dżentelmen Charon chcą z tobą porozmawiać w sprawie ostatniego wieczoru. Lazuli? - przygryzłem język, żeby nie palnąć tego na głos, zanim jeszcze znalazłem odpowiedź. Nie. Nigdzie nie było jej widać, wcale o niej nie myślał. Chodziło tylko o wybuch, o nic więcej. Jeśli nawet korba dziwił się, czemu miałem wypisane na twarzy poczucie winy, albo czemu teraz maluje się na niej taka ulga, nie miał ochoty zawracać sobie tym głowy. Jedno- ścieżkowy umysł ma swoje zalety. - Jasne. Tylko daj mi chwilę. Kiedy wkładałem na siebie ubranie, zastanowiło mnie, cze- mu posyłają po mnie człowieka, zamiast po prostu zadzwonić. Może po wczorajszym wieczorze aż tak im odbiło na punkcie bezpieczeństwa. A może po prostu chcą, żeby to mnie w końcu odbiło. Kiedy mijałem lustro w łazience, rzucił mi się w oczy nagły błysk zieleni. Przystanąłem, popatrzyłem na swoje odbicie, ob- róciłem głową - i znów zobaczyłem błysk światła. Ucho. Dotkną- łem go, a na twarzy powoli rozlał mi się szeroki uśmiech. Mia- łem w uchu kolczyk, którego nigdy przedtem nie widziałem. Zielone szkło, które przy każdym moim ruchu łapało rozbłyski światła, jak kocie oko. Wiedziałem, że nie ja je tam umieści- łem... Ale sądziłem, że wiem, kto to zrobił. Przyłożyłem sobie za uchem przylepkę z narkotykiem i wyszedłem z łazienki. Pierwsze, co zrobił korba po moim zejściu na dół, to ode- rwał mi przylepkę. Na rozkaz Braedeego. Efekt jej działania zanikał po jakiejś półgodzinie. Chciał, żebym po dotarciu na miejsce był głuchy i niemy. Korba wyrzucił przylepkę. Nie po- fatygowałem się powiadomić go, że za drugim uchem mam jeszcze jedną. Zabrał mnie z powrotem do N'yuku, do miejskiego domu taMingów. Nikt by nie zgadł, że jeszcze poprzedniego wieczoru miało tu miejsce potrójne morderstwo i że przelano tu mnó- stwo krwi. Szedłem za korbą do pokoju, w którym się to odby- ło, a tam wszystko zastałem w nieskazitelnym stanie - ściany, podłogi, dywany. Niektóre meble były inne, niż zapamiętałem, ale pod każdym innym względem pasowały tu doskonale. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Braedee i Charon taMing czekali na mnie w następnym po- koju, rozmiarami przypominającym celę więzienną, co wcale nie poprawiło mi samopoczucia. Kiedy przechodziłem przez drzwi, poczułem w myślach jakiś nieludzki szept, który natych- miast zniknął. Wtedy wszystko zrozumiałem. To był wyciszony pokój - tak naszpikowany zabezpieczeniami, że aż odnotowała je moja psycho. Zatrzymałem się niepewnie, kiedy Braedee na mój widok podniósł się z sofy. Charon pozostał na miejscu, sie- dział na kanapie i tylko się we mnie wpatrywał. Zmusiłem się, żeby popatrzeć wprost na niego, z twarzą tak idiotycznie pozba- wioną wyrazu, jak tylko się dało. Starałem się nie wyglądać tak, jakbym dopiero co przespał się z jego żoną, ale nie miałem w tym zbyt wielkiej wprawy. - Dlaczego mi się tak przyglądasz? - warknął. - Nic takiego, proszę pana. - Odwróciłem od niego wzrok w stronę Braedeego, potem w stronę drzwi. - Usiądź. - Braedee wskazał mi krzesło. Skierowałem spojrzenie we wskazanym kierunku, zado- wolony, że wreszcie mam gdzie podziać oczy. Ale myśli nadal skupiałem na Charonie, tak pełen obaw, jak tego ode mnie chciał, choć może z nieco innych powodów, niż przypuszczał. Po- czułem, jak rzuca mi wyzwanie, abym usiadł na tym fotelu. Ja- kimś cudem udało mi się nie odwrócić i nie posłać mu pytają- cego spojrzenia. Wbiłem wzrok w fotel, który wskazywał mi Braeedee. Miękki, garbaty, szaroniebieski - nie było w nim nic niezwykłego. Ale temu, kto na nim usiądzie, zaserwuje wstrząs elektryczny dokładnie tam, gdzie najbardziej zaboli. Aż zamarłem z niedowierzania. Po co...? Pułapka. Jeśli mo- ja psycho jest wyłączona, tak jak tego chciał, wtedy podejdę do krzesła i usiądę na nim, a on będzie patrzył, jak wyskakuję do góry. Ale jeśli go czytam, będę wiedział... Braedee znów mi się przyglądał. Skoncentrowałem się twardo na funkcjach organizmu, w nadziei, że zdołam utrzymać normalne odczyty, które go zadowolą. Zmusiłem się do spoko- ju, do zrobienia kroku, do przejścia przez pokój. I zdołałem usiąść bez wstrzymywania oddechu. Nie blefowali. Z przekleństwem wyskoczyłem w górę, kie- dy prąd elektryczny zatopił kły w moim siedzeniu. - Co u diabła...?! - wrzasnąłem jak ktoś kompletnie zasko- czony. Nawet nie musiałem udawać wściekłości. - Czy to ma być jakiś pieprzony żart? - Popatrzyłem na Braedeego i potrzą- snąłem piekącymi dłońmi. Braedee nie ruszył się z miejsca, stał z rękoma spleciony- mi z tyłu. Nie miał zamiaru nic robić, a to znaczyło, że test zda- łem pomyślnie. Charon rozsiadł się wygodniej na kanapie i roz- luźnił się, bo opuściły go podejrzenia; skoro Braedee był zado- wolony, to i on też. - To nie żart, zapewniam - odpowiedział Braedee łagodnie. - To rodzaj testu. - Na co? - nie omieszkałem zapytać, nadal naburmuszony. - Na to, czy czytasz w naszych myślach. - Cholera - rzuciłem, masując tyłek. - Może wy macie mózg w tym miejscu, ale mój jest trochę wyżej. - Odwróciłem do niego głowę. - Czyje to krzesło, Darica? Usta drgnęły mu lekko. - Usiądź... Obiecuję, że to już się nie powtórzy. - Sam sobie usiądź - odparłem. Mówił prawdę, ale ja w tej chwili i tak nie miałem ochoty siadać. Wzruszył ramionami i usiadł. Nic mu się nie stało. - A niby dlaczego mam odgrywać dla was martwą pałkę? - zapytałem. - Dżentelmen Charon tak sobie życzy - odpowiedział Brae- dee i zerknął szybko na tamtego. Ja także odwróciłem się, żeby na niego popatrzeć. Tym ra- zem poszło mi łatwiej. - Myślałem, że płacicie mi za to, żebym cały czas był włą- czony. - A w duchu zastanawiałem się, czy to tylko obrzydzenie na myśl, że mógłbym sięgnąć mu w głąb głowy, czy rzeczywiście ma coś do ukrycia. Poznam właściwą odpowiedź, jeszcze zanim opuszczę ten pokój. Jego gniew był jak fala gorąca. - Płacę ci za to, żebyś robił, co ci każą - odezwał się. - To my będziemy zadawać pytania. A ty masz na nie odpowiadać - i to grzecznie. - Rzucił Braedeemu mroczne spojrzenie, którym dał mu do zrozumienia, że na zbyt wiele mi pozwala, znosząc bez oporu moje pyskówki. Przypomniałem sobie, co Braedee zrobił mi przed zebraniem zarządu. Wtedy nie był taki łaskawy. Ale teraz wiedziałem coś, co mogło położyć kres jego karierze. W końcu jednak przekroczył granicę. - Tak, proszę pana - odpowiedziałem mimo wszystko, bo Charon zwinął w pięść swoją podcybernowaną rękę. Nie musia- łem wcale czytać w jego myślach, żeby wiedzieć, co ma ochotę nią zrobić. Świadomość tego, że zawdzięczał mi życie Elnear i własnej rodziny, wcale nie poprawiła jego stosunku do psy- chotroników, a tylko tchnęła weń więcej goryczy. Podszedłem do kanapy i przysiadłem na brzeżku, bo tylko tam było teraz wolne miejsce. Trzymałem się od niego najdalej, jak się dało. Miękkie fałdy kanapy wypełniało coś, co przelewało się pode mną jak woda. Próbowałem w niej nie ugrzęznąć. - Co chciałby pan wiedzieć? Proszę pana. - Czytałeś w myślach tego zabójcy zeszłej nocy - stwier- dził. Przytaknąłem skinieniem głowy, mimo że to wcale nie by- ło pytanie. -1 zobaczyłeś tam coś, co pozwoliło ci go rozpoznać, a co wymknęło się naszym skanerom ochrony. Co to było? Zerknąłem na Braedeego. Nic mu nie powiedział. On też nie odrywał ode mnie wzroku, może był nieco zbyt poważny, ale nic ponadto. Prześliznąłem się za syczące siateczki jego implan- tów, przebrnąłem przez zbyt przejrzyste strumienie biooprogra- mowania, muskając go tak lekko, jak tylko potrafiłem: wiedział, że nikomu nie powiedziałem o tym, co zrobił - czy raczej, czego nie zrobił - wczorajszej nocy. Liczył, że i teraz będę go krył, cho- ciaż nie był pewien, dlaczego to robię, tak samo zresztą jak ja... Wykombinował sobie, że muszę czegoś od niego chcieć. Oświeciło mnie, że ma najzupełniejszą rację. Muszę jesz- cze tylko wpaść na to, co to by mogło być. - Ktoś dokładnie ogołocił mu mózg. Potem zaprogramowa- li go tak, żeby zachowywał się jak człowiek, ale już nim nie był. Był tylko... bioprogramowaną maszyną śmierci. - Na wspomnie- nie o tym, co zrobiono temu człowiekowi, szczęki zacisnęły mi się boleśnie. - Kim on był? - Mały nieszczęśnik. - Urzędnik średniego szczebla Centauri. - Charon mach- nął niedbale ręką, odsuwając wspomnienie o zabitym jak wczorajszą prognozę pogody. - Nikt ważny. - Zerknąłem na nie- go i zaraz odwróciłem wzrok. -Ważne jest tylko - dodał, ścisza- jąc głos tak, że w końcu ledwie do mnie docierał - kto mu to zrobił. - Teraz wreszcie dało się wyczytać coś z jego twarzy. Wi- działem, że jest zły, sfrustrowany, chory z gniewu, wprost dyszy żądzą zemsty. Przeanalizowali każdy ociekający krwią frag- mencik szczątków ludzkiej bomby, ale nie znaleźli nawet naj- mniejszej wskazówki. A on musiał wiedzieć, ale nie dlatego, że pozbawili kogoś życia - cztery osoby! - w sposób, od którego płatnemu mordercy zebrałoby się na wymioty. Jak to zrobili ani co zrobili, nie interesowało go tak bardzo jak fakt, że zrobi- li to komuś z Centauri... jemu. - Nie wiem, kto to zrobił - odparłem, trochę za miękko. Pochylił się w moją stronę i wbił we mnie te swoje bezlito- sne, jarzące się oczy. - Musisz wiedzieć. Widziałeś wnętrze jego umysłu. Kto go okablował? Kto go tu przysłał? Potrząsnąłem bezradnie głową. - Już panu mówiłem: nie wiem! Ci, którzy to zrobili, byli naprawdę dobrzy - nie zostawili żadnych śladów. - Czy on mówi prawdę? - zapytał Charon Braedeego. Ten potwierdził skinieniem głowy. Ściągnąłem brwi. - On nawet nie wiedział, kogo szuka. Nastawili go tak, że kiedy oczy odnotują jakąś wizualną wskazówkę, ma wypić te- go drinka. Nie wiedział nic, dopóki tego czegoś nie zobaczył... -A raczej kogoś. Elnear. Znów widziałem go w myślach, jak ze wszystkich sił stara się przełknąć płyn, zanim ona się od niego oddali. Gdyby tylko Jardan rzeczywiście mu go wylała... Gdy- bym tylko wcześniej pojął, co to znaczy, zanim zrobiło się za późno... - Wiedziałeś o drinku? - wyrwał mnie z zamyślenia. Potwierdziłem skinieniem głowy. - Wiedziałem, ale już było za późno. Chodziło o to, że tak usilnie starał się go wypić... - Jeszcze raz zerknąłem w stronę Braedeego. - Po prostu nie wpadłem na to wcześniej, dopiero wtedy, kiedy nie dało się już go zatrzymać. Można było już je- dynie rzucić się na podłogę. Co to, u diabła, było? - Mówiłeś, że to nieszkodliwe, omal nie wyrwało mi się. - Kieliszek wina z kilkoma swobodnymi atomami substan- cji, która wydawała się całkowicie niegroźna - i rzeczywiście taka była, dopóki nie katalizowała reakcji z umieszczonym w żołądku LDA. Wtedy nastąpiła eksplozja. - Tak, wiem. Tę część widziałem. - Spuściłem wzrok i prze- łknąłem ślinę. - W takim razie nie ma już nic więcej - absolutnie nic, co mógłbyś nam powiedzieć o tym, kto zaplanował ten atak? - upewnił się Charon. Zawahałem się i zacząłem przeszukiwać pamięć, bo mo- głem o czymś zapomnieć albo czegoś nie chciałem pamiętać, bo było zbyt ohydne... W końcu potrząsnąłem przecząco głową. - Nie, proszę pana. Powiedziałem już wszystko. Tam w środku po prostu nie było nic, więc nic nie mogłem zobaczyć. Charon zaklął, odwracając się w stronę Braedeego. -1 co teraz? Sytuacja jest krytyczna, do cholery. Chcę mieć odpowiedź. Powiedziałeś, że nic nie może pójść źle, a wszystko poszło nie tak. Potknąłeś się, a to prawie kosztowa- ło nas życie Elnear. Nie przyda nam się martwa... - Wstał i przez chwilę sprawiał takie wrażenie, jakby za koszulą coś wgryzało mu się w skórę. Braedee zerknął na mnie ukradkiem, jakby się obawiał, że usłyszałem za dużo. Za dużo o czym? Popatrzył z powrotem w stronę Charona i przybrawszy znów opanowany wyraz twa- rzy, powiedział: - Psychotronik spełnił wyznaczone mu zadanie, proszę pa- na. - Każde słowo ciężkie było od znaczeń. Jak żelazo. To ironia. Dopiero w kolejnym ułamku sekundy połapałem się, że mówi 0 mnie. - Wypełnił lukę w ochronie, dokładnie tak jak przepo- wiedziałem, i to w sposób, którego nie dało się niczym zastąpić. 1 tylko dlatego lady Elnear jest nadal bezpieczna. - Nie: „wciąż żyje", a „jest bezpieczna". - Jak również pańska żona i pa- sierb. - Przypisał sobie zasługę z takim spokojem, jakby rzetel- nie na nią zapracował. - Atak był niemal nie do wykrycia. Nie- wielu spośród naszych konkurentów posiada takie możliwości, nawet gdyby żywili podobne zamiary. - A Triple Gee? - Ich ambasadorzy nie mieli o tym najmniejszego pojęcia - wtrąciłem. - To niczego nie dowodzi - mruknął Braedee. - Ale sposób przeprowadzenia całej akcji jest zbyt wyrafinowany jak na służby bezpieczeństwa Triple Gee. - Każdy może wynająć specjalistę - wtrąciłem raz jeszcze. - Na Rynku Braków jest wystarczająco wiele rąk, które na zle- cenie zabiją dowolnie wybraną osobę w dowolny sposób. Do te- go wcale nie potrzeba wyobraźni. - Nagle w myślach uderzyła mnie dziwna niespójność: poprzednie ataki na Elnear były tak prymitywne, że prawie zakrawały na żart. W niczym nie przypo- minały tego ostatniego. - To niemożliwe - oświadczył ozięble Charon. - Żaden za- rząd konglomeratu nie wziąłby tego pod uwagę. Wybuchnąłem śmiechem, który natychmiast uwiązł mi w gardle, kiedy obaj skierowali na mnie wzrok. Mówili poważ- nie. Mieli własne armie, szpiegów, zabójców. Sądzili, że nie po- trzebują nikogo z zewnątrz. - Czy to znaczy, że zabawniej jest, kiedy robicie to we wła- snym zakresie? - Ich spojrzenia stały się jeszcze pochmurniej- sze. - Słuchajcie, ten atak zupełnie nie pasuje do poprzednich. Może tamci dali sobie spokój i zwrócili się do kogoś, kto wie, jak to się robi. Popatrzyli na siebie. Z ich bezgłośnej wymiany zdań do- wiedziałem się, że wiedzą, iż nie mam racji. Wiedzą. Ale skąd mają tę pewność? Po cichu zapuściłem haczyk głębiej w myśli Charona. - A może Rynek Braków? - mruknął Charon z oczyma nadal utkwionymi w Braedeem. - Czy może tu istnieć jakiś związek...? - Wątpię - odpowiedział Braedee. Znów poczuł się panem sytuacji. Kryłem jego tyłek, nie musiał się obawiać Charona, jedynie mnie. - W ich interesie leży przeciwdziałanie legaliza- cji narkotyku, a przecież do tego zmierza Elnear. Charon pokiwał głową; myślał przy tym, że Elnear raczej nie należy do osób, które mogłyby wpaść w kłopoty przez se- kretne długi z hazardu. Ale zaraz zaczął się z powrotem zasta- nawiać nad tym, kto mógłby odnieść korzyść z jej śmierci i ja- ką. W głowie rozdzwoniły mu się alarmowe dzwonki. Nie miał pojęcia, kto to może być, wiedział tylko, że ten atak nie miał nic wspólnego z poprzednimi. Zapuściłem się głębiej: nie zna- lazłem ani cienia wątpliwości na ten temat... Głowa Braedeego powędrowała nagle w moją stronę; ob- rzucił mnie szczególnym spojrzeniem. - Co się z tobą dzieje? - zaatakował. - Ze mną? - Zamrugałem i błyskawicznie się wycofa- łem. Wyglądał, jakby złapał go nagły ból zębów. - Nie mówię do siebie. - Ja... ja po prostu próbuję coś wymyślić. - Obaj zachowy- wali się tak, jakby rozpatrywali tę sprawę po raz pierwszy. Jak- by nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiali... - To nie rób tego z otwartą gębą. - Wrócił spojrzeniem do Charona. - A co z nim? - Ze mną. Charon posłał mi spojrzenie spod zmarszczonych brwi. - To oczywiste, że powiedział nam wszystko, co wie. Ode- ślij go. - Patrzył teraz prosto na mnie, ale nadal mówił tak, jak- bym sam nie potrafił pojąć prostego polecenia. - Nie to miałem na myśli - odpowiedział Braedee. - Mówię 0 tym, żeby go tu zatrzymać. Jednym gwałtownym szarpnięciem Charon znów zwrócił ku niemu głowę. Zacisnął usta, jakby ledwie powstrzymywał słowa odmowy. - Mówisz poważnie? - zapytał na pół sarkastycznie, na pół niedowierzaj ąco. - Tak, proszę pana, biorąc pod uwagę to, co zrobił ostatniej nocy. Nadal jest nam potrzebny... Po prostu jego funkcja nieco się zmieni. - Na litość boską, przecież zeszłej nocy dał popis przed pi- smakami! Widziałeś „Poranny serwis"? Wstrzymałem oddech, wyobrażając sobie w duchu, jakiego musieli ze mnie zrobić kretyna. - Ja tylko chciałem pomóc lady, proszę pana. Kiedy Stry- ger tak o mnie nakłamał, pomyślałem, że przyda się, kiedy zro- zumieją, jak było naprawdę... - Chciałeś tylko pomóc! - Zwinięta pięść podskoczyła. Wcisnąłem się w kąt kanapy, bo świeża fala jego wściekłości walnęła mnie prosto w nie strzeżone myśli. Widział nagranie 1 sądził, że rzeczywiście pomogłem Elnear. A tego właśnie naj- mniej teraz potrzebował. Chciał, żeby żyła... ale zdyskredyto- wana, pozbawiona morale, złamana klęską. Pod jego butem. - Ty obrzydliwy, rynsztokowy szczurze! - Rozprostował dłoń, pod- niósł się na nogi. - To jeszcze jeden powód, dla którego należy go zatrzy- mać, przynajmniej do czasu głosowania - wtrącił szybko Brae- dee. - To by źle wyglądało. Przestałem ich słuchać, bo nagle doznałem obrzydliwego w swoim rodzaju olśnienia. Wcale nie chcieli mnie tu trzymać, dopóki się nie dowiedzą, kto chce zabić Elnear... bo wcale nikt nie próbował jej zabić. Sami upozorowali te zamachy - Centau- ri, Braedee, pod kierownictwem zarządu, czyli Charona. Tylko po to, żeby wytrącić ją z równowagi, wystraszyć, uzależnić od siebie i swoich służb bezpieczeństwa. Po to, żeby mogli jej wci- snąć mnie. Okłamali ją, okłamali nas oboje - przez cały czas wykorzystywali mnie, żebym ją szpiegował, dokładnie tak jak to sobie wyobrażała. Ale to jeszcze nie wszystko - wiedzieli, że Stryger nienawi- dzi psychotroników. A więc wystawili mnie jak tarczę, pozwoli- li, żeby mnie powalił na ziemię. Tak aby mogli uzyskać pew- ność, że Elnear zostanie upokorzona i że przegra tę debatę, a potem głosowanie, a później miejsce w Radzie... Tylko że teraz ktoś się dowiedział o tych fałszywych zama- chach i skorzystał z nich, żeby przeprowadzić własny, nie wie- dząc, że tamte upozorowano. W rezultacie Centauri rzeczywi- ście ma teraz na głowie usiłowanie zamachu. - Wobec tego rób z nim, co chcesz - mówił Charon. Ruszył w stronę drzwi. - Tylko żeby były wyniki. I pilnuj go - trzymaj go z dala ode mnie. Musiał mnie jednak minąć, przechodząc do drzwi. Zerknął na mnie tak, jakby coś zatrzymało znienacka jego wzrok; przy- stanął. - Skąd masz ten kolczyk? Oszołomiony odkryciem, potrząsnąłem bezradnie głową. Podniosłem dłoń do ucha i poczułem pod palcami chłodną po- wierzchnię ciętego szkła. Zamarłem. - Ja... ee... kupiłem u ulicznego sprzedawcy. Chrząknął niezrozumiale i ruszył dalej. Drzwi zaraz za- mknęły się za nim, zostałem sam na sam z Braedeem. - No dobra - odezwał się zaraz. - Czego chcesz? - Co? - Nie mogłem sobie przypomnieć, o czym on mówi. Potarłem powieki, czując, jak za oczyma zbiera mi się bolesne napięcie. - Dobrze wiesz, o czym mówię. - Przesunął się dwa kroki w jedną stronę, dwa w drugą, z rękoma wciąż jeszcze splecio- nymi za plecami. Przez cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku. - Za to, że będziesz milczał na temat ostatniej nocy. Roześmiałem się. Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. - Ach, to. Zatrzymał się w miejscu. - Co się z tobą dzieje, do cholery? - Już prawie zaczynał się bać, że zwariowałem. Podniosłem na niego wzrok. - Wykorzystałeś mnie - powiedziałem. - Ty cholerny dra- niu, przez cały ten czas mnie wykorzystywałeś... ty i taMingo- wie. Do wczoraj nie było żadnego spisku na życie lady! Wysta- wiłeś ją, żeby z moją pomocą wszystko jej rozpieprzyć! Gapił się na mnie w zdumieniu. - Skąd to wszystko wiem? - wyjąłem mu to wprost z myśli. - A jak myślisz, skąd to wiem, martwa pałko? Jego twarz pobielała gwałtownie ze strachu i nagłej wście- kłości. Popatrzył na fotel, w którym obaj siadaliśmy. *• - Test nie zadziałał, Braedee. y Czarne oczy wróciły do mnie raptownie. - Czytałeś w naszych myślach przez cały czas, a jednak usiadłeś. Dlaczego? - Przestań - odparłem. - Przecież na moim miejscu zrobił- byś dokładnie to samo, prawda? Jeszcze raz spojrzał na fotel. - Nie sądziłem, że to możliwe. Żebym ja był w stanie oszukać jego detektory. Żeby on mógł się tak strasznie pomylić. On naprawdę wierzył, że jestem aż takim tchórzem. Że je- stem aż tak głupi. Mały uliczny śmieć, jeszcze jeden pokręcony świr. Zero zagrożenia, zero problemu. - Niespodzianka - rzuciłem. A wtedy zobaczyłem, jak jego ręka sięga po ukryty pod mundurem pistolet... Przez dobrą chwilę nie miał pojęcia, czy ma mnie zabić, czy pozwolić mi żyć... Kiedy on próbował się zdecydować, ja siedziałem na miej- scu i tylko czułem, jak ręce mi wilgotnieją od potu, bo nagle przyszło mi do głowy, że mogłem się pomylić co do niego nie mniej niż on w stosunku do mnie. Dłoń w końcu wysunęła się spod kurtki pusta. Byłem mu po- trzebny... Nadal się boczył, pewien, że znam każdą jego myśl, ale czułem, jak się rozluźnia. Uniósł ramiona, prawie nimi wzruszył. - A więc teraz wiesz już wszystko. Ponawiam pytanie: cze- go chcesz? Westchnąłem. - A może by tak przeprosiny? - rzuciłem na próbę, ale na próżno. - Chcecie, żebym dalej dla was pracował - tym razem naprawdę. Lady Elnear nie przyda wam się martwa, a pan są- dzi, że naprawdę mogę pomóc utrzymać ją przy życiu. To wła- śnie mówił pan Charonowi, prawda? - Potwierdził ledwie do- strzegalnym skinieniem głowy. - Otóż ja chcę tego samego. Sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Dlaczego? - Chce pan usłyszeć, czego jeszcze dowiedziałem się, kiedy tu przybyłem? Jedyna różnica między konglomeratową szyszką a ulicznym szczurem, takim jak ja, polega na tym, ilu ludzi jest skłonnych uwierzyć w nasze kłamstwa... Nie bawi mnie poczu- cie, że byłem pańską dziwką. A tak właśnie bym się czuł, gdy- bym teraz wyjechał. Chcę skończyć te robotę - teraz kiedy ona rzeczywiście coś znaczy. Zmrużył oczy. - Wydaje mi się to dość sensowne. - Nie wiedział, co ma te- raz o mnie sądzić, i to był jego największy problem. - Ale to będzie was kosztowało. Uśmiechnął się z ulgą. Wreszcie znajomy grunt. - Tak właśnie myślałem. Centauri podwoi sumę kontrak- tu. - Wszystkie, dla Centrum także. - Oczywiście. - Od razu. Na dłuższą chwilę uciekł gdzieś wzrokiem, potem wrócił. - Zrobione. - Sprawdzę, kiedy wrócę do domu. - Bezkształtna sofa za- częła wywoływać u mnie coś w rodzaju paraliżu wrażeń zmysło- wych. Wstałem, żeby otrząsnąć się z tego wrażenia. - Co się stało z ochroniarzami Elnear? - Byli świadkami - jedynymi - mojego ostrzeżenia o bombie. - Nie zadawaj pytań, na które tak naprawdę wcale nie chcesz usłyszeć odpowiedzi. - Założył ręce i obserwował przez chwilę mój wyraz twarzy. - Sądzisz, że już sobie wykombinowa- łeś, jak się w to gra, co? Tylko dlatego, że teraz akurat trzymasz w ręku kilka atutów? - Pokręcił wolno głową. - Wierz mi, chłop- cze, to tylko szczęście początkującego. Nie przeciągaj struny. - Oznaczało to, że byłem głupi, skoro nie skorzystałem z okazji, żeby wygadać, co o nim wiem. Bo gdyby nie doszedł wtedy do wniosku, że będę mu jeszcze potrzebny, po wybuchu odkryto by cztery, a nie trzy ofiary śmiertelne. Otarłem dłonie o nogawki spodni. Potem powiedziałem: - Chcę jeszcze czegoś. Uniósł pytająco brwi. - A mianowicie? - Potrzebuję silniejszych narkotyków. - Nie. - Jego umysł zatrzasnął się przede mną jak drzwi. - Wciąż jestem do połowy kaleką, Braedee.To, co mi dałeś, nie wystarczy. Nie będę w stanie wiele zrobić, w razie gdyby rzeczywiście potrzebna wam była moja pomoc. - Zacisnąłem dłonie. - No i zaczynam mieć... symptomy. - Nie mogę ci dać nic mocniejszego. Zarząd na to nie po- zwoli. Sporo mnie kosztowało, żeby załatwić ci choć tyle. - Może pan, jeśli tylko pan zechce. Jeżeli sprawa skończy się śmiercią lady Elnear, Centauri straci ChemEnGen. A pan także przegra... To chyba ważniejsze niż to, co dżentelmen Cha- ron sądzi na temat psychotroników. - Nie mogę. - Jest pan mi to winien. Niech pan zdobędzie dla mnie te narkotyki. - Nie mogę. - Potrząsnął głową. - Nie do końca rozumiesz, jakie trudności sprawia mi zdobycie tego, czego potrzebujesz. Nie prosisz o dawkę snów od ulicznego dealera. Charon osobi- ście nadzoruje wszystkie związane z tobą działania... Niezbyt dobrze też pojmujesz, jak bardzo przeszkadza mu twoja obec- ność tutaj. Wykrzywiłem się w grymasie i zacisnąłem dłonie. - Mogę ci dać co najwyżej - powiedział w końcu - pole ma- newru. Jeśli możesz gdzieś zdobyć to, czego ci potrzeba, nie bę- dę przeszkadzał. Kiwnąłem głową, zaskoczony. - Lady Elnear jest nadal w szpitalu. Spodziewa się, że tam do niej dołączysz. Chyba nie muszę ci przypominać, że masz trzymać gębę na kłódkę. Prawda? Zawahałem się. - Chyba nie. Kiwnął głową w stronę drzwi. Nie wiadomo jak i kiedy znów się otworzyły, gdy stałem odwrócony do nich plecami. Ruszyłem w tę stronę, szczęśliwy, że wreszcie mogę się stąd wynieść. -1 jeszcze jedno. - Co? - stanąłem w miejscu. - Ten kolczyk. Na twoim miejscu przestałbym go nosić. Zwłaszcza przy Charonie. Moja dłoń powędrowała do ucha, by nakryć go, ochronić. - A dlaczego? - zapytałem, niezupełnie spokojnym gło- sem. - Przecież to tylko kawałek szkła. Rozciągnął wargi w uśmieszku. - To szmaragd, głupcze. Gapiłem się na niego w zdumieniu, z ręką wciąż przy uchu. - Co...? Sprawdził go ot tak, po prostu na mnie patrząc. Jeszcze raz pokręcił głową. - Skłamałeś mówiąc, skąd go masz. Ma kod rejestracyjny taMingów, należy do lady Lazuli. Ręka opadła mi bezwładnie. Obróciłem się na pięcie i wy- maszerowałem za drzwi. Czułem, jak odprowadza mnie wzro- kiem, kiedy przemierzałem nie kończący się, pozbawiony życia pokój. 16 Kiedy dotarłem wreszcie do centrum medycznego, Elnear czekała na mnie w kolejnej dyskretnej poczekalni. Była teraz zupełnie inną kobietą niż ta, którą zostawiliśmy tu zeszłego wieczoru. Philipa będzie żyta. Miała to wypisane na twarzy i w myślach. - Jak ona się miewa? - zapytałem mimo wszystko, żeby sa- ma mogła mi o tym powiedzieć. - Będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. - Wstała, uśmie- chając się tym swoim uśmiechem, od którego człowiekowi robi- ło się tak, jakby wstąpił nagle w krąg słonecznego światła. Na- prawdę uśmiechała się do mnie w ten sposób. Po spotkaniu z Charonem i Braedeem takie coś było jak bezcenna nagroda. Poczułem, że w tej chwili mógłbym wyskoczyć przez okno, gdy- by tylko mnie o to poprosiła. Uśmiech zniknął z jej twarzy, kie- dy odezwała się pytająco: - Ktoś mi mówił, że ty także zostałeś ranny... Dotknąłem ramienia, ale ku swojemu zaskoczeniu prawie nie czułem bólu. - To nic wielkiego - rzuciłem łagodnie, przypominając so- bie, że należy jej odpowiedzieć. - Proszę pani. Miło słyszeć ta- ką dobrą wiadomość. - Nie tak bardzo jak jej, ale prawie, ze względu na nią. - Czy już się pani z nią widziała? - Nie. - Elnear potrząsnęła głową. - Nadal jest na oddzia- le intensywnej terapii, będzie tu, aż zakończą się wszystkie prace rekonstrukcyjne. Mówią, że to zajmie kilka tygodni. - Głos jej zadrżał lekko. - Jest nieprzytomna, oczywiście, więc nawet by nie wiedziała, że u niej jestem... - I tak żałowała, że nie może tam być. - Ale przynajmniej będzie miała spokój, nie będą jej dręczyć wspomnienia o tym... o tym cierpieniu. - Ma szczęście, że ma takich przyjaciół jak pani - powie- działem, bo przypomniałem sobie innych, którzy takich przy j a- ciół nie mieli. Lojalnych - i bogatych. Jeszcze raz dotknąłem ramienia, wpatrzony w falujące ścienne malowidło, drgające bez celu po drugiej stronie pokoju. Zerknęła na mnie, zaciekawiona, ale powiedziała tylko: - Czy rozmawiałeś już z Braedeem? Kiwnąłem głową. Opadłem na sofę obok niej, bo nagle ogarnęło mnie znużenie. - Ten jeden raz chyba źle oceniłam Centaurian. Wydaje się teraz, że przez cały czas mieli rację, twierdząc, jak bardzo je- steś mi potrzebny. Utrzymałem kamienny wyraz twarzy. - Tak, proszę pani. Na to wygląda. - Czy wciąż jeszcze myślisz o wczorajszym dniu? - zapyta- ła, próbując wyczytać coś z mojej twarzy. - O Strygerze? O ca- łej tej niesprawiedliwości? Ale ja myślałem o dniu dzisiejszym. Mimo to przytakną- łem skinieniem głowy, bo słysząc z jej ust nazwisko Strygera, niespodziewanie przypomniałem sobie i to. Zwróciłem twarz w jej stronę, ponieważ dotarto do mnie końcowe słowo: „nie- sprawiedliwość". - Tak - rzekła w odpowiedzi na to, co malowało się teraz wyraźnie na mojej twarzy. -Widziałam „Poranny serwis". - Ja go przespałem - parsknąłem krótkim śmiechem. Wia- domości poranne w Indy - to o tym mówił Charon. - Musiały być niezłe. - Ale chyba nie tak złe, jak sobie to wyobrażałem. - Zdaje się, że jestem jedyną osobą w galaktyce, której to umknęło. - Mam nadzieję. - Uśmiechnęła się raz jeszcze, ale tym ra- zem był to gorzki uśmiech. - Mam nadzieję, że zobaczą to wszy- scy. A ty nie chciałbyś obejrzeć? Mogę to wywołać. Kiwnąłem głową, a malowidło po drugiej stronie pokoju, na które i tak nikt nie patrzył, zniknęło ze ściany. Pojawił się nowy obrazek i natychmiast wyskoczył ze ściany, kiedy prze- szedł w trzy-de. Jednocześnie dźwięk uderzył w nas z taką siłą, że aż się wzdrygnąłem. Nagle w pokoju znalazł się Shander Mandragora i patrząc mi prosto w oczy, zaczai opowiadać wczo- rajsze najświeższe doniesienia. Że tak naprawdę wcale go tu nie ma, mogłem się zorientować jedynie po pustej dziurze, w której powinien się znajdować jego umysł. Ale z drugiej stro- ny, po tym, co zobaczyłem wczoraj, nie byłem pewien, czy to czegokolwiek dowodzi. Czekałem na jakiś niesamowity senso- ryczny zapis wybuchu, czując, jak moje oczy umykają w bok. Ale zamiast tego zobaczyłem reportaż dotyczący wczorajszej debaty Elnear i Strygera. Za Mandragorą pojawiały się po- szczególne obrazy z debaty, jakby przywoływał je z własnej pa- mięci - i w pewnym sensie tak właśnie było. Jeszcze raz przy- glądałem się Strygerowi, jak wygłasza o mnie swoje kłamstwa. Już zacząłem się chmurzyć, zastanawiając się w duchu, dlacze- go Elnear chce, żebym to wszystko oglądał. Aż nagle znalazłem się tam ja - własnymi słowami obala- łem oskarżenia - i przeżywałem od nowa wczorajszy wieczór, przyciśnięty do ściany razem z Lazuli i Jiro przez otaczających nas wianuszkiem dziennikarzy. Spuściłem wzrok, żeby na to nie patrzeć. Ale dłoń Elnear zacisnęła się zaraz na moim ramieniu, po- trząsnęła mną delikatnie, zmuszając, żebym dalej spoglądał na ekran. - Zabiłem go w samoobronie! - krzyczało moje odbicie, pa- trząc mi prosto w oczy. -1 żeby uratować moich przyjaciół, i że- by uratować to wasze śmierdzące tellazjum. Nie byłem zdrajcą, pracowałem dla FKT... Ale zanim dotarł do mnie obraźliwy epitet, jaki wtedy mi się wymknął, moja podobizna zniknęła, a na ekranie znów po- jawił się Mandragora, opowiadał, jak to Indy „dokładnie zba- dała obie sprzeczne wersje wydarzeń". - A oto autentyczny zapis tamtych zdarzeń - mówił, nawet się przy tym nie uśmiechając. - Niech przemówi sam za siebie. Odsunął się na bok, w coś w rodzaju zakrzywienia prze- strzeni, a ja wyprostowałem się raptownie, bo ujrzałem przed oczyma coś, czego nie widziałem nigdy wcześniej: fragment oryginalnego nagrania z tego, co działo się, kiedy zabiłem Quicksilvera. Jakiś wyższy urzędnik z kopalni, którego pamię- tałem, człowiek o nazwisku Tanake, opisywał, jak to psychotro- niczny arcyprzestępca Quicksilver i jego terroryści niemalże przejęli kontrolę nad dostawami tellazjum. Jego wersja wyda- rzeń nie bardzo zgadzała się z moimi wspomnieniami; pewnie to i tak bez znaczenia. Ale potem zaczął składać podziękowania pod adresem Bry- gady Bezpieczeństwa FKT za „zwalczenie ognia ogniem" i przed całą Federacją przyznał, że to właśnie psychotronicy, którzy pracowali jako tajni agenci wśród terrorystycznej grupy Quicksilvera, byli tymi, którym udało się go powstrzymać - je- dynymi, którzy byli w stanie tego dokonać, walcząc myśl prze- ciw myśli... Nagły powiew wiatru, naglą zmiana scenerii i nieoczekiwa- nie zobaczyłem przed sobą zimową panoramę Quarro, widzianą z wysokości - Jule i Siebeling stoją razem na balkonie jakiegoś domu... Udzielają wywiadu, przeżywają swoje pięć minut sła- wy. Nie wyglądają, jakby się szczególnie dobrze z tym czuli, ale robią, co mogą, żeby sprawić jak najlepsze wrażenie. Głos ko- mentatora i wizualne wstawki kładą duży nacisk na zawodowe osiągnięcia Siebelinga i na związki rodzinne Jule; wyraźnie próbowali coś udowodnić. Przyglądałem się im, słuchałem, co mówią, i z każdym powiewem ostrego, zimnego powietrza wdy- chałem wspomnienie o tamtym zimowym dniu. Mówił głównie Siebeling, jak zwykle. Jule zawsze była oszczędna w słowach, zachowywała je do swoich wierszy. Siebeling opowiadał o Derę Cortelyou, korporacyjnym telepacie, który pierwszy zdołał przedrzeć się za mury moich mentalnych barier i wygnał mój umysł z kryjówki. Naszym przyjacielu, który zginął tam, na Po- pielniku, zabity przez Quicksilvera. A potem przysłuchiwałem się, jak mówi o mnie, o tym, dlaczego mnie tam nie ma, kiedy to właśnie mnie należy się prawdziwe uznanie za powstrzyma- nie Quicksilvera... Próbowałem dotknąć w myślach tamtych wspomnień i nie mogłem. Zakręciło mi się w głowie, jak z lęku przed upadkiem. - „...przeszedłem załamanie nerwowe" - mówiło po dru- giej stronie pokoju moje lustrzane odbicie. - „Oto, co znaczy być telepatą i kogoś zabić..." - Podniosłem wzrok i znów widzia- łem siebie z wczorajszej nocy, otoczonego, schwytanego w pu- łapkę, jak zwierzę w klatce... - „A wygląda na to, że być psy- chotronikiem i bohaterem dalej gówno znaczy". Patrzyłem, jak przepycham się wśród nich i niknę z wizji, kiedy nagle znów pojawił się przed nami Mandragora, żeby wskazać na to, co zupełnie oczywiste - mówił o mnie, o lady, o „niekompletnych danych" Strygera. Dokładnie mówiąc, nie były to przeprosiny, a kretyńskie pytania, które mi sam wtedy rzucał; zostały starannie powycinane, ale w końcu przecież do- stałem to, czego chciałem. Może i nie był takim skończonym łajdakiem. Elnear siedziała oparta wygodnie na sofie, z założonymi rę- koma, i przyglądała mi się z mieszaniną ciekawości i satysfak- cji. Potrząsnąłem głową, kiedy obraz w końcu się wyłączył, za- bierając ze sobą moją przeszłość. - A zatem - odezwała się - prawda nas wyzwoli. Zwróciłem ku niej głowę. - Naprawdę pani myśli, że to pomoże naprawić wszystko, co zniszczył Stryger? - Z całą pewnością pomoże. A dlaczego pytasz - nie wie- rzysz w to? - To tylko jedna wersja wydarzeń. Kłamstwa już ją wyprze- dziły. - Wzruszyłem ramionami. - Nawet to, co pani widziała, to jeszcze nie była cała prawda. Tak właśnie było, ale to jeszcze nie cała prawda. - Przyszło mi na myśl Centauri. Wtedy stanowi- ło dla mnie część owej prawdy, właśnie tak jak teraz; należeli do spisku konglomeratów, który popierał Quicksilvera. Cieka- we, ilu poza mną ludzi w galaktyce o tym wie. Jule wiedziała i możliwe, że ktoś zechciałby jej wysłuchać. Ale nikomu nie po- wiedziała. No cóż, krew zawsze będzie gęstsza niż woda. Elnear siedziała obok mnie zmęczona, ale zadowolona. Są- dziła, że zna już całą prawdę o tym, co wydarzyło się w kopal- niach Federacji na Popielniku; sądziła również, że zna całą prawdę o tym, co dzieje się teraz. Nie mogłem pozwolić, aby trwała w tej wierze. Musiała do- wiedzieć się o wszystkim, co zdziałało Centauri. Inaczej nigdy nie wygra, nigdy się od nich nie uwolni. Pamiętałem, gdzie się znajdujemy i jak łatwo przyszło pismakom podrzucić nam pod- słuch. Tutaj nic nie mogę jej powiedzieć. - Proszę pani, nic jeszcze dziś nie jadłem. A pani? Po dro- dze widziałem barek z makaronem, parę poziomów wyżej... Wydała się zaskoczona tą nagłą zmianą tematu. Ale zaraz zdała sobie sprawę, jaka sama jest wyczerpana i głodna. - No tak, oczywiście... Nie jadłam nic od wczorajszego po- południa. A i wtedy nie miałam zbyt wielkiego apetytu. - Uśmiechnęła się żałośnie. - Ale wcale nie musimy wychodzić, mogę zamówić coś, co przyniosą nam tutaj. - Szpitalne jedzenie? - zapytałem, krzywiąc się. Cholera. - Wolałbym raczej talerz makaronu. - Możemy zamówić, co zechcesz - odparła z uśmiechem. - Naprawdę chciałbyś coś takiego? No tak, na chwilę zapomniałem, co to znaczy być taMin- giem... Przełożyłem stopę przez kolano, pięść zaczęła wybijać na niej rytm frustracji. Oparłem głowę o ścianę, wpatrzony w nie istniejący punkt, i z całym opanowaniem i delikatnością, na jakie jeszcze było mnie stać, dotknąłem jej myśli. (Lady) pomyślałem. Niemal podskoczyła, otwarła szeroko oczy. (Proszę bez paniki. Muszę z panią porozmawiać - na ze- wnątrz.) Przez sekundę siedziała, mrugając gwałtownie, jakby ktoś poraził ją nagłym światłem. Potem chyba dotarło do niej, co mówiłem, bo mruknęła: - No cóż, może masz rację. Nie mogę wiecznie tu przesia- dywać. Trzeba się czymś zająć. Teraz, kiedy mam pewność, że Philipa wróci do zdrowia... - Wstała i ruszyła w ślad za mną jak lunatyk. Kiedy znaleźliśmy się w modzie, na powrót przejęła ko- mendę, zabierając nas z powrotem do kompleksu FKT, przez wszystkie skanery służb bezpieczeństwa, tam gdzie można się było spodziewać najlepszej na tej planecie ochrony naszej pry- watności. Ale nie poszliśmy wcale do jej biura. Udaliśmy się za to do restauracji dla delegatów, zajmującej taras na szczycie jakiejś starodawnej wieży. Ogródek na dachu wypełniały małe stoliczki pod parasolami żywych drzew. Stąd można było wi- dzieć przekrój wszystkich geologicznych poziomów czasu i kon- strukcji miasta, a mimo to nadal wierzyć, że się jest na wolnym powietrzu, pod idealnym niebem. Niebo tutaj stanowiła jedno- lita tarcza pola ochronnego, tak nieskazitelna, że patrząc z do- łu, nie sposób było odróżnić jej od prawdziwego nieba. Wyższe wieże dookoła podtrzymywały ją jak wyprężone sztywno palce. Elnear zamówiła dla nas lunch, a czas oczekiwania na je- dzenie wypełniła, pokazując mi różne widoczne stąd zabytki, jakbyśmy wcale nie rozmyślali o znacznie ważniejszych spra- wach. Niektóre przedkosmiczne konstrukcje liczyły sobie nawet i osiemset lat, a to miasto przecież, jak na ziemskie wa- runki, było całkiem młode. Przypomniało mi się, że kiedyś uważałem za stare budynki w Starym Mieście. Tyle było tu do- budówek i nadbudówek, że z trudem można się było domyślić początkowego kształtu konstrukcji. Jeden z lepiej widocznych to był odwrócony stożek - cały budynek balansował na czubku o szerokości kilkudziesięciu metrów. - Zbudowano go, kiedy tylko zaczęto wprowadzać kompo- zyty - wyjaśniła Elnear, kiedy ją zapytałem. - Architektura tamtych czasów wywoływała lekki zawrót głowy. - Uśmiechnę- ła się. Przyniesiono nam jedzenie, ułożone na talerzach tak prze- myślnie, jakby przywędrowało tu prosto z galerii sztuki. Nie miałem serca niczego ruszyć z tego artystycznie zaprojektowa- nego dania, ale byłem zbyt głodny, żeby długo się przy tym upierać. Smakowało jeszcze lepiej, niż wyglądało. Westchną- łem, zapatrzony w rozciągający się przed nami widok, kiedy makaron w kształcie kwiatów zaczai rozpływać mi się na języ- ku. Pomyślałem, że z łatwością mógłbym się do tego przyzwy- czaić... Wróciłem wzrokiem do Elnear. Siedziała wpatrzona we mnie tak, jak zwykła wpatrywać się w coś, co chciała przenieść na płótno swoich obrazów. - Proszę pani...? - rzuciłem pytająco, świadom nagle każ- dego centymetra swego ciała; zastanawiałem się rozpaczliwie, czy znów nie robię z siebie ostatniego durnia. Wydawało mi się, że Jardan zaszczepiła mi wystarczającą dawkę etykiety, żebym mógł zacząć jadać publicznie. Ale ona powiedziała: - Nie było żadnej przesady w tym, że nazwano cię bohate- rem za to, co zrobiłeś wczorajszego wieczoru. Ani w tym, że twoje wyczyny na Popielniku nazwano aktem heroizmu... Do- konaliście, zwłaszcza ty... Zasługujesz... Uciekłem spojrzeniem w bok. - To nieprawda - przerwałem jej w pół słowa. - A więc jak byś to nazwał? - zapytała. - Walką o przetrwanie - odparłem. - Zrobiłem to, żeby przeżyć. Zabiłem Quicksilvera, żeby on nie wykończył nas. Nie miałem wyboru. Nie było w tym nic heroicznego. - Zupełnie nic. Zmarszczyłem brwi i wpatrzyłem się we własne odbicie uwięzione w blacie stołu. - A jak to się stało, że wszedłeś w skład tej tajnej opera- cji, która miała go powstrzymać? - Przedtem nie wiedziała na- wet, że i Jule wchodziła w jej skład - aż do wczoraj; nie wierzy- ła w to - aż do dziś... Ale teraz ta ślepa niewiedza wszystkich dookoła zaczynała mieć dla mnie swój sens. Za to, co zrobili- śmy na Popielniku, Centaurianie mogli zapłacić najwyższą ce- nę - a w dodatku jedno z nas było zarazem jednym z nich. Musieli dołożyć wszelkich starań, żeby zatuszować albo znie- kształcić każdą informację na nasz temat, a przecież nie tylko oni byli w to zamieszani. Może to wcale nie było tak bardzo nie- j prawdopodobne, że sam Shander Mandragora nie znał praw- ; dziwej historii. Znów popatrzyłem na Elnear. Za jej pytaniem nie kryło się nic z wyjątkiem szacunku i uczciwego zainteresowania. Roze- śmiałem się i potrząsnąłem głową. - Jak? W najgorszy możliwy sposób, tak jak wszystko, cze- go się tknąłem w Starym Mieście. Wyrwałem się z łap werbow- ników, a dzielnicowi strażnicy zgarnęli mnie za to, że zrobiłem durniów z kruków Robót Kontraktowych. Przetestowali mnie na obecność psycho - testowali wszystkich, których tam przy- wlekli, bo FKT szukało psychotroników. Zgadza się, wszyscy psychotronicy są przestępcami, więc jak inaczej można by ich znaleźć? - Uśmiechnąłem się, a ona spuściła wzrok. - To wła- śnie wtedy poznałem Jule, była ze mną w grupie. Siebeling za nas wszystkich odpowiadał. Zrobił z tego coś w rodzaju grupy terapeutycznej, skorzystał z pretekstu, żeby nauczyć nas, jak korzystać z własnego Daru i żeby za wszystko płaciła FKT. A FKT miała nadzieję, że przyciągniemy uwagę Rubiy'ego. - Rubiy'ego? - Quicksilvera... Naprawdę nazywał się Rubiy. Tak, miał nazwisko - dodałem, nie bardzo wiedząc, dlaczego tak mnie złości, że nikt o tym nie pamięta. - Wiedzieli, że będzie szukał rekrutów. Nie mogli go dopaść w żaden inny sposób, więc po- myśleli sobie: żadna strata, jeśli się dowie i wykończy kilku świrów... Zamrugała z wrażenia. - Kocia łapka - mruknęła. - Co takiego? - „Kocia łapka" to ktoś wykorzystany przez innych do wy- konania roboty, która jest nieprzyjemna lub niebezpieczna. - No tak. - Kiwnąłem głową. - Dokładnie pasuje. No i do- kładnie tak zadziałało. Rubiy wybrał sobie czworo spośród nas i wysłał do współpracy z innymi jego ludźmi, którzy na Popiel- niku próbowali rozpracować kopalniane systemy ochrony. Odwróciła wzrok, w myślach pojawiło się zakłopotanie. - Jeśli pracowałeś jako tajny agent FKT, to jakim sposo- bem...? - Przed oczyma miała moje blizny. Skrzywiłem się i dotknąłem pleców. - Jak już mówiłem, prawda nigdy nie bywa prosta. Siebe- ling i ja... z początku niezbyt się lubiliśmy. Wyrzucił mnie z gru- py, odesłał z powrotem do Robót Kontraktowych. A kiedy Ru- byi się o tym dowiedział, wykorzystał to - załatwił, żeby wysła- li mnie do kopalni. Miałem być jego wtyczką. - Nagle zagłębi- łem się we wspomnienia o tym, co tam widziałem, co mi zrobi- li... o tych wszystkich momentach, kiedy chciałem, żeby Ru- biy'emu się powiodło. Przecież on nawet na to liczył. - Rubyi dałby mi wszystko, czego bym zapragnął, gdybym pomógł mu zdobyć kolonię. - Ufał mi, bo sądził, że jesteśmy tacy sami, obaj tak samo martwi w środku. Bywało tak, że nieraz sam za- czynałem w to wierzyć. Ale się mylił. Zamrugałem oczyma, które zapiekły bólem dawnych wspomnień. - Dlaczego tego nie zrobiłeś? - zapytała Elnear, nie odry- wając ode mnie wzroku. Ja za to spuściłem oczy. Talerz z nie dojedzonym daniem przede mną wydał mi się halucynacją. Potrząsnąłem głową. - Z powodu Jule. Nauczyła mnie tego, czego nie potrafił mnie nauczyć Siebeling. Że wciąż jeszcze... żyję. Że nadal mo- że mi na kimś zależeć. - Wpatrywałem się w blat stołu. - Chy- ba obu nas tego nauczyła. Ciekawe, skąd ona tyle o tym wie- działa? Elnear nie odezwała się. - A dlaczego pani wyszła za taMinga? - W końcu wykrztu- siłem z siebie to pytanie. - Dlaczego pozwoliła pani, żeby mie- li nad panią taką władzę? Czy panią do tego zmusili? Po jej twarzy przemknął cień uśmiechu, kiedy się zorien- towała, że robię dokładnie to, co ona przed chwilą. - Och, nie - odparła. - Do niczego mnie nie zmuszano. Wy- szłam za Kelwina, bo sama chciałam, a on także mnie chciał. Wtedy byłam o wiele młodsza... - Nie chodziło jej tylko o lata. - Bardzo go kochałam. Cóż więcej musiałam wiedzieć? - Wyda- wało jej się, że dobrze zabezpieczyła swoje interesy. Myślała, że on będzie żył wiecznie. - Jak umarł? - Leciał służbowo w sprawach Centauri Transport na Dan- drosę, kiedy to się stało. Zupełnie zawiodły intrasystemy... Szczegóły nie są ważne. Znaleziono później dowody na to, że to był sabotaż. - Uciekła wzrokiem w bok, a splecione na blacie stołu dłonie zacisnęły się mocniej. -To było w niedługi czas po śmierci matki Jule. - A co jej się stało? - Miała problemy z narkotykami. - Wzrok Elnear nadal tkwił w jakimś bliżej nieokreślonym punkcie. - Mówili, że to przypadkowe przedawkowanie. Ale odkąd rodzina dowiedziała się, że Jule jest... jest... - (wadliwa) dodała w myślach, instynk- townie, nieumyślnie - jest psychotronikiem, wokół niej narosło wiele podejrzeń, oskarżeń o genetyczne szachrajstwa, o sfabry- kowanie genealogicznych wykresów... - Czy chce pani powiedzieć, że według pani zabili ją ta- Mingowie? - Przypomniały mi się niedopowiedzenia Lazuli na temat matki Jule, pierwszej żony Charona. Elnear wzruszyła ramionami. - Niczego nigdy nie udowodniono... w obu sprawach. Mat- ka Jule miała powiązania z Triple Gee. To małżeństwo miało za- łagodzić istniejące napięcia, a wiązało się z wymianą pewnych planetarnych inwestycji w tym samym systemie, w którym zgi- nął Kelwin. - A więc była zakładniczką. - A może i sabotażystką. Elnear zerknęła na mnie niemalże z przestrachem. - Być może, w pewnym sensie. - Jej spojrzenie nagle zro- biło się puste. - Ale z drugiej strony, czyż nie jesteśmy wszyscy zakładnikami w rękach losu? - A więc może pani mąż musiał umrzeć, bo ona umarła? - Chyba jednak nie miałem ochoty przyzwyczajać się do takiego życia. - Może. - Podniosła się niespokojnie, jakby jakaś jej część wolała, żebym dał temu spokój. Ale inna znów cząstka chciała tego, potrzebowała. - Ile to lat temu? - Szesnaście. - Ani chwili wahania. Mogła mi powiedzieć ile miesięcy, dni, godzin... nawet sekund. - To miał być Charon. Odwróciła się z zaciśniętymi rękoma. (To miał być Charon) uformowało się w jej myślach dokładnie w tej samej sekun- dzie, kiedy padło z moich ust. - Nie - odpowiedziałem pospiesznie na jej na wpół na- chmurzone spojrzenie. - Nie pomyślała pani o tym pierwsza. - Zacisnęła wargi i próbowała ukradkiem otrzeć oczy. Usiadła z powrotem z umysłem tak otwartym i bezbronnym, jak to tyl- ko możliwe u ludzi. - Tak naprawdę to przez ostatnie szesnaście lat zależało mi tylko na jednym - powiedziała w końcu tak cicho, że sama myśl niemal była głośniejsza - żeby przejrzeć tę grę. - Jej pra- ca, dziedzictwo, całe życie. Próbowała trzymać się tego, co jesz- cze ma jakieś znaczenie, starała się nie pozwolić, żeby Centau- ri i taMingowie odebrali jej wszystko, co stało się całym jej ży- ciem, odkąd jego zabrakło. Nie mieli dzieci, więc kiedy ona umrze, stracą także jej holdingi, i taMingowie dobrze o tym wiedzą. Nic dziwnego, że nie interesowało jej cofanie biologicz- nego zegara, kiedy nie było już Kelwina. Ale równie mało zale- żało jej na tym, by stać się ofiarą zamachu... Łatwo było jej wmówić, że ktoś chce jej śmierci - w tym świecie, w którym ni- gdy nie można być pewnym, że czyjaś śmierć nastąpiła z przy- czyn naturalnych. Przybrała zupełnie inny wyraz twarzy, gdyż w końcu poczu- ła się gotowa, żeby usłyszeć to, co mam jej do powiedzenia. - Co miałeś zamiar mi powiedzieć? Odbiegłem spojrzeniem między lodowce z kamienia i szkła, znów byłem niespokojny. Może tego otwartego tarasu rzeczywiście tak dobrze strzeżono jak leżących poniżej biur, ale jakoś trudno mi było w to uwierzyć. Braedee twierdził, że zostawi mnie w spokoju, ale sam wiedziałem, ile warte jest je- go słowo. Nie chciał, żebym powiedział Elnear prawdę, a Bóg jeden wie, jak daleko sięga jego wzrok. Mówią, że niewiedza to błogosławieństwo. Im więcej wie- działem o tym świecie, w tym większą popadałem manię prze- śladowczą. Nie mogę być pewien niczego - z wyjątkiem mnie samego. (Lady) pomyślałem, znów bardzo delikatnie, mrucząc pod nosem jakieś bzdety przeznaczone dla uszu, które mogą nas słuchać. (Muszę mieć pewność. Proszę ze mną nie walczyć...) Skamieniała w bezruchu, wszystkie mięśnie zesztywniały jej z napięcia; tylko ja potrafiłem dostrzec, że wewnątrz niej od- grywa się coś, czego nie widzą cudze oczy. Kiedy miałem pew- ność, że jest naprawdę przygotowana, jeszcze raz sięgnąłem do jej myśli i opuściłem tam wiadomość delikatnie jak śniegowy płatek. (Lady... do wczorajszego wieczoru nikt nie próbował pa- ni zabić.) Jej głowa podskoczyła gwałtownie w nagłym geście zasko- czenia i zmieszania. Pozwoliłem obrazom utrwalić się, kiedy przywaliła je gruba warstwa jej niedowierzania. Poczekałem, aż zorientuje się, co może dla niej oznaczać sens moich słów. (Dowiedziałem się o tym dziś od Charona. W taki sam sposób, w jaki teraz pani się dowiaduje ode mnie...) Mrugała nieprze- rwanie, jak ktoś na prochach. Ale po chwili kiwnęła mi głową na znak, że pojęła i że jest gotowa wysłuchać reszty. (Centauri zaczęło tę grę, żeby się do pani dobrać, żeby pa- nią przestraszyć i od siebie uzależnić.) Pokazałem jej, jak i dlaczego, wykorzystując obrazy jako zaplecze informacyjne. Po chwili zaczęła uzupełniać je swoimi, kiedy zdała sobie spra- wę, że to ten sam rodzaj nieustannego nękania, który musi znosić od lat, tylko że znacznie paskudniejszy. Centauri tym bardziej starało się utrzymać jaw ryzach, im bardziej ona sta- rała się z nich wyrwać. (Wykorzystali mnie, żebym panią szpie- gował, dokładnie tak jak pani sądziła... A nawet, żebym wysta- wił panią Strygerowi.) Skrzywiłem się, dźgnięty ostrzem gorz- kiego zawodu. (Kocia łapka) pomyślało mi się bezwiednie. Tak to właśnie nazwała i tym właśnie byłem, jeszcze raz. (Nic nie wiedziałem. Posłużyli się mną!) Pozwoliłem, żeby mój gniew zwalczył jej gniew, bo miałem już dość brania winy na siebie. Mnie też zrobili na szaro, i to nie pierwszy raz. (Centauri Transport należało do tych, co stali za spiskiem Rubiy'ego, przez który nieomal zginąłem. A wyszło z tego czyściuteń- kie. Nienawidzę FKT za to, co stało się ze mną na Popielni- ku, ale jeszcze bardziej nienawidzę Centauri...) Pokazałem jej wszystko, pokazałem jej dlaczego, aż wreszcie zdołała mi uwierzyć, że nic z tego, co się zdarzyło, nie działo się z mojej woli. (Ale wczorajsza noc zmieniła wszystko.) Pokazałem jej ca- łą resztę. Że teraz faktycznie istnieje rzeczywiste niebezpie- czeństwo, a Centauri tak samo nie chce jej śmierci jak ona sa- ma. Że nawet Charon musiał teraz przyznać, że się przydam. Że nie mam zamiaru wyjeżdżać, aż będzie po wszystkim, a jej nic nie będzie groziło - aż wszystko jej wynagrodzę. Wpatrywała się we mnie, nawet nie mrugając, jakby znala- zła się już poza władzą gniewu, zaskoczenia, jakby wyszła poza wszelkie emocje. - Dziękuję ci - mruknęła w końcu, choć nie to chciała po- wiedzieć. Była jak najdalsza od wdzięczności - po tym, czego się właśnie dowiedziała, i po tym, jak się tego dowiedziała. A mimo to... Ślepo wyciągnęła przed siebie dłoń, ponieważ potrzebowa- ła realnego, namacalnego kontaktu z innym człowiekiem, a w jej myślach nie pozostało cienia wątpliwości, że jestem tak samo człowiekiem jak ona. Pewnie jest jakiś lepszy sposób, że- by to wyrazić, ale nic nie przychodziło mi do głowy, więc dałem spokój i ująłem jej dłoń, tak jak chciała. Po chwili podniosłem się od stołu i jeszcze raz na nią popatrzyłem. Z ledwie widocz- nym uśmiechem rzuciłem: - Proszę pani, teraz muszę... Mam kilka spraw do załatwie- nia. Nie wiem, jak długo mi to zajmie. - Jakich spraw? - zapytała; nagle znów poczuła się niepew- nie. - Muszę poprosić o kilka przysług. - Czy to pomoże nam ustalić, co się naprawdę zdarzyło wczorajszego wieczoru? - Mam taką nadzieję... Będzie lepiej, jeśli pani o nic nie będzie pytać - dodałem, zanim jeszcze zaczęła. Zacisnęła usta i zmarszczyła czoło. Chciała, żebym jej zaufał. Nie wierzyła, że są takie rzeczy, których wolałaby o mnie nie wiedzieć. Zaczynałem się już zbierać do odejścia, kiedy zawahałem się i przystanąłem. - Lady, jak pani uważa, jak bardzo Strygerowi zależy na tym miejscu w Radzie? Przez dłuższą chwilę wpatrywała się we mnie pustym wzro- kiem. Potem nachmurzyła się lekko i potrząsnęła głową. - Chyba nie wyobrażasz sobie, że mógłby kazać mnie za- bić... - Jej głos wypełniło niedowierzanie niemal graniczące z rozbawieniem. - Braedee nie sądzi, aby ta żywa bomba była robotą na zle- cenie. Ja - tak. Nie może sobie wyobrazić, żeby jakiś konglome- rat mógł dokonać tego samodzielnie, jednak twierdzi, że są zbyt dumni, żeby korzystać z usług Rynku Braków. Wie pani, że Strygera popierają niektóre konglomeraty. Myślą, że to kolej- na kocia łapka, ale sam Stryger sądzi zupełnie inaczej. Chce się tam dostać z tego samego powodu co pani - żeby się od nich uwolnić. On chce władzy, i to bardzo. Myślę, że potrafiłby zabić, żeby się do niej dorwać. Jeszcze raz potrząsnęła głową i z półuśmiechem zaczęła podnosić się z miejsca. - Kocie, rozumiem, dlaczego go tak odbierasz. Ale mogę cię zapewnić, że choć Pątnik Stryger może zbyt mocno obstaje przy własnej wizji dobra - że być może jest nieco fanatyczny - ale tak naprawdę nie ma w nim zła. - Skłamał, prawda? Obsmarował panią i mnie wprost przed Bogiem i ludźmi, żeby dostać to, czego chce... - Może mówił szczerze. Twierdzi, że był źle poinformowa- ny... - Dlaczego pani go broni? - zapytałem. Nie odpowiedziała. - Czy naprawdę wciąż jeszcze pani uważa, że on jest lepszy? - Ręce opadły mi bezradnie. - Lady - dodałem w końcu - kiedyś spotkałem kogoś takiego jak on. Zgarnął mnie z jednej z ulic Starego Miasta, postawił pierwszy od tygodnia przyzwoity po- siłek. A kiedy jadłem, siedział naprzeciwko mnie i opowiadał, jak to wszyscy psychotronicy są wynaturzeni i pełni zła, bo ma- ją te swoje zdolności... - Coś na kształt śmiechu ścisnęło mi gardło. Nie miałem wtedy pojęcia, o czym on gada i dlaczego mówi to właśnie mnie, gapiąc się w moje zielone oczy z podłuż- nymi źrenicami... - Potem zabrał mnie do wynajętego pokoju i stłukł na kwaśne jabłko. Przysiadła na krawędzi stolika, z otwartymi ustami, z my- ślami błąkającymi się po omacku. - Dlaczego? - mruknęła w końcu słabym głosem. - Dlacze- go stamtąd nie uciekłeś...? - Bo za to właśnie mi płacił - oświadczyłem i opuściłem re- staurację. 17 No - odezwała się na mój widok Argentynę, kiedy otworzyła drzwi - jakoś nie spodziewałam się, że cię jeszcze kiedyś tu zo- baczę. W każdym razie nie tak szybko. - Jej srebrne brwi unio- sły się w niemym pytaniu, ale otwarła drzwi do Czyśćca nieco szerzej. - Tylko mi nie mów, że czujesz się samotny. Ciałem wciąż jeszcze blokowała przejście. Stałem na scho- dach, nagle bardziej zażenowany, niż uznałem to za możliwe. - Chciałbym być. To znaczy: samotny... Czy jest tu Da- ric? Roześmiała się i zmierzwiła włosy. - A czy jeszcze jest dzień? -Wychyliła się i zerknęła w nie- bo. - On wychodzi tylko nocą. - To by do niego pasowało. - Wepchnąłem ręce głębiej w kieszenie. - Chcesz się z nim zobaczyć? -Nie. - I nie przyszedłeś, żeby zamknąć mi budę, bo nie byłbyś tu sam. Zatem czym mogę służyć? - Ziewnęła, a z palców wciąż jeszcze zwisał jej kawałek kamfy, którą ssała. Nieoczekiwa- nie zdałem sobie sprawę, że ziewała na podobieństwo zwierzę- cia, instynktownie obnażając zęby. Ziewnęła, ponieważ była zdenerwowana, a nawet lekko przestraszona. Zupełnie tak samo jak ja. Dzięki temu odkryciu wydała mi się prawdziw- sza, łatwiej było na nią patrzeć bez tego całego zamętu w mó- zgu. - Potrzebuję kilku wskazówek. - Obejrzałem się przez ra- mię na ulice za moimi plecami. Linia wody wznosiła się do po- łowy kopuły, ale mimo to widać było jeszcze spory kawał nieba. - Mapa kończy się tutaj. - Ale i tak żadna mapa z rejestrów miejskich nie mogła powiedzieć mi tego, co naprawdę musia- łem wiedzieć. - Chcesz pójść na Sam Koniec? - Znów ujrzałem w jej twa- rzy niedowierzanie. - W pojedynkę? Po co? Teraz, kiedy już się dowiedziałem, dlaczego tak się nazy- wa, stanowczo wolałbym nie wiedzieć. - Tu nie chodzi o to, że chcę. I nie chcę także mówić o tym na środku ulicy. - Machnąłem głową w stronę tłumu przesuwa- jącego się za moimi plecami. Argentynę odsunęła się na bok, umożliwiając mi wejście do wnętrza klubu. - Przepraszam. Dopiero co wstałam. A zawsze muszę tro- chę odczekać, zanim odzyskam świadomość. - Usta wykrzywił cierpki uśmiech. - Jeszcze tak wcześnie, wiesz. Uśmiechnąłem się od ucha do ucha. - Tak, wiem, co masz na myśli. A przynajmniej kiedyś do- brze wiedziałem. - Dawałeś jakieś występy? - W pewnym sensie. - A potem się ustatkowałeś. - Prowadziła mnie korytarzem w stronę rampy. Miała na sobie miękki szlafrok, który wyglądał, jakby zrobiono go z kapy na łóżko; większość kolorów już dawno na nim wyblakła. Niewątpliwie nosiła go, bo uwielbiała ten ciuch. Powiodłem spojrzeniem po swoim idealnie schludnym ubranku z marką Centauri. - Nie z własnego wyboru - odparłem. Klub był prawie pusty. Kilka obojętnych potoków światła rozjaśniało zakamarki, żeby roboty mogły dokończyć swoją ro- botę, wypompowywanie detrytusu po ciężkiej nocy. Przestrzeń i cisza sprawiły, że poczułem się tu jak w miejscu zupełnie in- nym od tego, w którym znalazłem się wczoraj. Na scenie przy pojedynczym pustym stole skupiła się garstka osób; porozkła- dani na sobie nawzajem tłoczyli się na wysepce z rozrzuconych dookoła poduszek, jakby przeholowali. Rozpoznałem w nich członków symbu. - To próba - wyjaśniła, głową wskazując na scenę. Mnie to wyglądało raczej na zbiorowego kaca. - Byliście naprawdę niesamowici wczoraj wieczorem - po- wiedziałem, przypominając sobie, jak te ich osobne melodie zlały się w idealną sieć dźwięku, jak przez ten dźwięk napływa- ły falujące obrazy, od których mogło się zakręcić w głowie... Przy okazji przypomniałem sobie też, kim ona jest - nagle znów poczułem zażenowanie. Popatrzyła na mnie i już miała wypowiedzieć jakąś uwagę na temat moich tutaj występów. Lecz na widok mojej twarzy powiedziała tylko: - Cieszę się, że ci się podobało. Cieszę się, że choć to jedno mogło ci się wczoraj podobać. - Spuściła wzrok, a wspomnienie zaćmiło zakłopotanie i resztki złości na Darica. Znów staliśmy oboje na tym samym gruncie. - Wczoraj to nie był nasz zwykły tłumek gości - dodała. - To było prywatne przyjęcie. Chciałam tylko, żebyś o tym wiedział. - Że to się już więcej nie powtórzy. Nie odezwałem się. - Lubisz muzykę, co? - zapytała, żeby wypełnić czymś ciszę. Przytaknąłem bez słowa. - Jesteś pewien, że nie chciałbyś się sam podpiąć do naszego obwodu? - Wskoczyła na scenę, obróci- ła się, żeby podać mi rękę. Takiej propozycji nie rzucała zbyt często i nie byle komu. To były przeprosiny, a nawet coś więcej. Wspiąłem się tam, gdzie ona, zupełnie zbity z tropu. Ale w tej samej sekundzie, kiedy zacząłem traktować jej słowa po- ważnie, poczułem, jak dławi mnie atak paniki. - Nie mam za grosz talentu - odparłem. - Tego się nigdy nie wie, dopóki się nie spróbuje. Sami mo- żemy założyć ci druty - nikt nie musi o tym wiedzieć. To trwa chwilę i wcale nie boli. - Uniosła dłonią włosy, pokazując mi cielistego koloru gniazdko na karku. Wciąż myślała o tym, co czuła wczoraj w nocy. - Nie chciałbyś się przekonać...? -To ona chciała się przekonać, jak to będzie, kiedy podłączy się mnie do całości i zagra się na moim umyśle. Miedzianookie spojrze- nie wyraźnie niosło w sobie wyzwanie. Powiodłem wzrokiem po grupce pozostałych muzyków, za- stanawiając się, co oni na to. - Może... kiedy indziej. Nie dziś. -Wzruszyłem ramionami, gdyż myśli miałem całkowicie pochłonięte zupełnie innymi sprawami. Poza tym ona sobie może myśleć, że to nic takiego, ale gdyby skanery ochrony FKT wykryły gniazdko, znalazłbym się po pachy w łajnie. - A zresztą to, czego dokonaliście wczo- raj, było tak rzeczywiste. Nie potrzeba ci psychotronika, jeśli potrafisz wyciągać takie rzeczy z własnej głowy. Nie dała się wziąć na komplement. - To hologramy. Tanie sztuczki. Mogę to sobie wyobrazić, ale nie mogę się tym z ludźmi podzielić, nie mogę sprawić, że- by to przeżyli, nawet dzięki iluzji. Ty wiedziałeś, że to nie jest prawdziwe... Uśmiechnąłem się szeroko. - Tak, ale zupełnie o tym zapomniałem. A to dopiero jest prawdziwa magia, nie? Jeśli potrafisz sprawić, żeby ludzie za- pomnieli, że to nieprawdziwe. Wzruszyła ramionami, zirytowana i mile połechtana jedno- cześnie. Parka muzyków zaczęła klaskać i wydawać długie tryle gwizdów, kiedy podeszliśmy tak blisko, że rozpoznali moją twarz. Poczułem, że się czerwienię, ponieważ zdawało mi się, że robią tak z powodu wczorajszego wieczoru w klubie. Ale wtedy któryś z nich zawołał: - Ej, ty, Kocie, widziałem cię w „Porannym serwisie"! - a inne głowy pokiwały dla potwierdzenia. Argentynę odwróciła się, mierząc mnie zaciekawionym spojrzeniem. - Co się stało? - Nagle przyszło jej do głowy, że być może zjawiłem się tutaj, aby ukryć się przed tym, co zrobiłem. - Nic, tylko uratował życie twojemu towarowi i całej ban- dzie innych szyszek, kiedy go stąd wyrzuciłaś. Wczoraj wieczo- rem u taMingów jakiś zabójca rozwalił się bombą w kotlet sie- kany. - Flecistka ukłoniła mi się z gracją. Ubrana była w coś metalicznego, tak długiego i wąskiego jak giętkie piszczałki, którymi zastąpiła sobie palce u jednej ręki. - A Daric...? - rzuciła natychmiast Argentynę, dźgnięta na- głym ukłuciem winy, szoku, strachu. - A Daric... czy nic mu nie jest? Pokiwałem głową bez zbytniego entuzjazmu. - Ty go uratowałeś? - powtórzyła. - Przypadkiem - odparłem, a ktoś parsknął śmiechem, ale z całą pewnością nie ona. - Wynajęto mnie do ochrony lady El- near. On po prostu znalazł się w pobliżu. Wciąż patrzyła na mnie przez mgłę przemieszanych uczuć. - O mój Boże - mruknęła i odwróciła wzrok. - Dlaczego sam mi nic nie powiedział? - Wciąż jeszcze oczekujesz, że będzie zachowywał się po ludzku? - zapytał muzyk z klawiaturą dotykową na piersi. - Al- bo że ciebie będzie traktował jak człowieka? - Och, odchrzań się, Jax - odparowała. - Kto cię pytał? - Pod tą srebrną skórą i srebrnymi włosami, czułem to wyraźnie, krył się ktoś o wiele normalniejszy od Darica, bardziej normal- ny, niż sama ważyłaby się przed sobą przyznać. - Daric wyglądał, jakby go nieźle poszarpało - dodał ktoś in- ny łagodnie. - Nie martw się. Może dzięki temu będzie miał w so- bie trochę więcej stali. - Facet uśmiechnął się, błyskając wiel- kimi, białymi zębami, które kontrastowały z niebieskoczarną skórą i brodą. Brodę nosił wetkniętą za pasek, a do karku miał podłączony instrument, wyglądający jak worek pełen światła. - Od kiedy to tak wcześnie wstajesz, Północ? - zaatakowa- ła go, wciąż jeszcze nastroszona. Wzruszył ramionami, mrugając przekrwionymi oczyma. - Wstaję? Jeszcze się wcale nie kładłem. Niemal się uśmiechnęła; wzruszeniem ramion odpędziła od siebie zły nastrój. - No cóż - mruknęła do mnie, pocierając policzek - w każ- dym razie dziękuję, nawet jeżeli to podziękowania za nic. Po- wiedz mi, czego szukasz. Jeśli to jest u nas, możesz to mieć. Zerknąłem na muzyków, potem z powrotem na nią. - To rodzina - wyjaśniła. - Poza tym niełatwo ich zaszoko- wać. - Podeszła do krawędzi sceny i usiadła, zwieszając swo- bodnie bose stopy. Muzycy wzruszyli obojętnie ramionami i opadli na poduszki w oczekiwaniu. Ja też usiadłem, bo w ten sposób czułem się mniej na wi- doku. - Potrzebuję trochę narkotyków. Jej twarz drgnęła ledwie dostrzegalnie. Wyjęła z ust kam- fę i obejrzała ją uważnie. ( - Dlaczego nie poprosisz Darica? « Wykrzywiłem się paskudnie. - Z dwóch przyczyn. Po drugie, dlatego że nie ma tego, cze- go mi potrzeba. Drgnienie twarzy zastąpiło teraz zmarszczenie brwi. - Aż tak z tobą źle? Potrzebujesz ciężkich prochów? - Była wyraźnie zaskoczona. Potrząsnąłem głową przecząco. - Tylko ciężkich do zdobycia. Topalazy-AC. Popatrzyła na mnie, nic nie rozumiejąc. - A co to jest? Nigdy o czymś takim nie słyszałam. - Pozwala mi korzystać z mojej psycho. - Potrzebujesz do tego prochów? - zdziwiła się. - Myśla- łam, że się z tym urodziłeś. - Bo tak było. -Wyjaśniłem jej wszystko najkrócej, jak po- trafiłem. - Hm - mruknęła, kiedy skończyłem. Podciągnęła kolana pod brodę, rękoma oplotła kostki. - To dlaczego Centauri nie da ci tego, czego ci potrzeba? - Charon taMing nienawidzi świrów, siostra Darica, Jule, jest psychotronikiem. On się mnie boi. - Ciebie? - wybuchnęła śmiechem. - Mam się czuć obrażony? - zapytałem. - O cholera, nie. - Machnęła ręką. - Jezu, widziałeś kiedyś Charona? - Nieraz. - No to wiesz, co mam na myśli... A więc chcą, żebyś to dla nich zrobił, ale nie dadzą ci odpowiedniego sprzętu, tak? Kiwnąłem głową. - Właśnie tak. Ale Braedee obiecał, że nie będzie mi prze- szkadzał, jeśli sam go zdobędę. - Naprawdę chcesz sobie wypalić mózg? Aż tak ci na nich zależy? Dlaczego po prostu nie udasz głupka, nie zakończysz wszystkiego i nie weźmiesz forsy? Zastanowiłem się nad tym, a potem spojrzałem na nią. - A ty - dlaczego chodzisz z Darikiem? Tylko dla pienię- dzy? -Wyszło to odrobinę paskudniej, niż zamierzałem. Pieprz się... wyczytałem w jej oczach, ale zaraz ich wyraz uległ zmianie. - On taki nie jest. Nie jest taki, jak się wydaje... - urwała, przypomniawszy sobie wczorajszy wieczór. - No, może i jest... ale nie kiedy jesteśmy sami. - Mocno zacisnęła pięści. - Na- prawdę mi na nim zależy... - Kochasz go - dopowiedziałem za nią to, czego nie ważyła się wyznać nawet przed sobą. Jednocześnie zadałem pytanie, choć to nie była moja sprawa, tylko dlatego, że sam ten pomysł wydał mi się absurdalny. Rzuciła mi spojrzenie pełne urazy. - Czasami... No i co? Nie twój interes, mały. - Wiem - przyznałem. Pomyślała chwilę. - Zależy ci na lady Elnear. Kiwnąłem głową. - Tak, chyba tak. - Sam byłem tym zaskoczony. Mimo woli Pomyślałem natychmiast o Lazuli, o jej dzieciach. Dotknąłem ucha, szmaragdowego kolczyka, opuściłem rękę. - Lady Elnear chce odmienić wszechświat - powiedziała Argentynę. - A ty? - Tylko kawałek. Roześmiała się. - Udało ci się, kochasiu. - Podniosła się i obejrzała na członków zespołu. - Nie mam pojęcia, do kogo się zwrócić. Czy ktoś tutaj wie, kogo trzeba poszukać, żeby znaleźć to, czego mu trzeba? - Ten, który jeszcze nie spał, wzruszył ramionami, inni pokręcili głowami. Nie. - Sami niewiele bierzemy - powiedziała, jakby to wymaga- ło jakichś wyjaśnień. - Prochy psują nam synchronizację. - Wpatrzona we własne stopy, poskrobała się po głowie. - Daric zna ten teren lepiej niż ktokolwiek z nas. Widziałeś wczoraj próbkę jego biżuterii. On bierze ostro, załatwia też sprawunki dla przyjaciół... - Martwiła się, że bierze za ostro, że już za moc- no w tym tkwi. - Jeśli nie chcesz prosić Darica, mogę ci powie- dzieć, z kim trzeba gadać i gdzie można go znaleźć. Ale nie obiecuję, że ci to załatwi. Może zna kogoś, kto to potrafi. Ale szczerze mówiąc - znów patrzyła na mnie - ja zapytałabym naj- pierw Darica, zanimbym sama próbowała, nawet gdybym nie znosiła go do szpiku kości. Wiesz, Sam Koniec nie bez powodu wymazali z planu miasta. Tam rządzi Rynek Braków. A oni ma- ją zupełnie inne zasady. Kiwnąłem głową, odzyskując humor. - Tak, wiem. Ale sam dorastałem w miejscu takim jak to. Wiem, jak myślą tamtejsi ludzie. W razie czego mogę też wie- dzieć, co myślą. - Wszędzie jest inaczej - odparła, a między jej srebrnymi brwiami zarysowała się głęboka zmarszczka. - Ale jeśli tak bar- dzo chcesz... - Kiedy się nie odezwałem, wzruszyła z rezygnacją ramionami. - Nie możesz tam pójść w tym ubranku. Zginiesz, zanim przejdziesz sto metrów. Chodź na zaplecze. Mamy tam mnóstwo rzeczy, możesz sobie coś wybrać. Poprowadziła mnie wzdłuż skrzydła sceny, a potem koryta- rzem, na którego końcu pchnęła jakieś drzwi. W środku wyglą- dało jak we wnętrzu sklepu z kostiumami, przez który przeszło właśnie tornado - ciuchy rzucone na sterty, zwisające z haków, rozciągnięte na wieszakach, poprzypinane do ścian. - Częstuj się - rzuciła, brnąc wśród wszystkich ubrań. Wszedłem za nią, wdychając dziwny, zakurzony zapach te- go miejsca. - W życiu nie widziałem tylu ubrań naraz. - Tutaj możesz być, kim tylko zechcesz. Szata czyni z czło- wieka - kobietę, jeśli chcesz. Albo na odwrót. - Z uśmiechem cisnęła mi długą, prążkowaną zakładaną spódnicę. - Androgy- nika jest teraz bardzo na topie - dodała. -Wyglądałbyś jak na- leży. - Podczas biegu mógłbym się potknąć. - Podniosłem z zie- mi żółto-brązową bluzę z polowego munduru, rozpostarłem przed sobą. Na piersi miała nadrukowane kółko z jakimiś przedkosmicznymi literami w środku. - Takie rzeczy były bar- dzo popularne w Quarro jakieś pięć lat temu. Wszystko stale powraca... - Zdjąłem kurtkę i koszulę. - Może któregoś dnia to będzie naprawdę coś znaczyć - mruknęła, przedzierając się z pomocą kopniaków przez zwały ubrań. - Quarro, co? - Wyglądało, że jest pod wrażeniem. - W takim razie w sprawach mody musisz być bardzo do przodu. Parsknąłem urywanym śmiechem, wciągając przez głowę bluzę mundurową. Była długa i workowata, ale mogłem się w niej swobodnie ruszać. - Miałem szczęście, jeśli trafiła mi się cała koszula. - Aha... - Znalazła kapelusz cały z piór i włożyła go na gło- wę. - Być biednym nie popłaca, zwłaszcza w bogatym mieście. - Nic o tym nie wiem. Spojrzała na mnie, nie bardzo rozumiejąc. - Ze Starego Miasta, jeśli się nie ma kredytu, nie można się wydostać. Nigdy nie widywałem Quarro. Zrobiła dziwną minę, jakby ją coś zmroziło od środka. - Być biednym nigdzie nie popłaca - powiedziała. - To dla- tego tak chciałam mieć ten klub. Kiedy przeminie moje pięć minut sławy, chcę mieć miejsce, do którego zawsze będę mogła się wczołgać i być u siebie. - Poczułem, że nagle przypomina so- bie rodzinę, ojca, który wyrzucił ją z domu na dobre tego dnia, kiedy wróciła ze srebrną skórą. Pokiwałem głową, myśląc o Jule i Siebelingu. - To ma sens - zgodziłem się półgłosem. Wyszperałem jesz- cze brązowe legginsy z dzianiny i ciężką skórzaną kurtkę. Kurt- ka zapewni mi niejaką ochronę, jeśli wpadnę w drobne kłopo- ty... Jeśli wpadnę w duże, nie pomoże mi nawet pancerz. - Od kiedy jesteś z Darikiem? - Jakieś półtora roku. Spotkałam go zaraz po tym, jak sta- liśmy się supernową i zaczęliśmy grać koncerty powyżej linii zanurzenia. - Jej spojrzenie zatrzymało się na mnie, ale tak naprawdę widziała coś zupełnie innego. - Mieliśmy tam dosko- nały prywatny klub, prosto pod gwiazdami. Wszyscy, którzy tam przychodzili, cieszyli się taką czy inną sławą, tylko że zja- wiali się tam wyłącznie dla nas... To była najbardziej niewia- rygodna noc w moim życiu. A potem, po koncercie podszedł do mnie Daric. Podał mi srebrną różę i powiedział: „Czekałaś na mnie przez całe swoje życie. A teraz pozwól, że ci pokażę dla- czego". - Miała go teraz przed oczyma: młodego, przystojnego, bogatego i pewnego siebie. Przypominała sobie, jak na nią wtedy patrzył - jakby nigdy nie widział piękniejszej kobiety. Przypomniała sobie, jak sprawił, że uwierzyła w każde jego słowo... Uciekłem spojrzeniem od jej twarzy, żałując, że w ogóle o to pytałem. - A jak ci się podoba jego rodzina? Myśli powróciły gwałtownie do teraźniejszości, a uśmiech pociemniał. - Mniej więcej tak samo, jak ja podobam się jej. Boję się ich jak wszyscy diabli. Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem. - Kiedy cię z nimi widziałem, wyglądałaś, jakby bardzo cię bawiło, gdy na twój widok skacze im ciśnienie. Uniosła dłoń i wykonała lekki ukłon w moją stronę. - Pracuję w rozrywce. To część mojego występu, kocha- nie... Daricowi podoba się to znacznie bardziej niż mnie. - Jej uśmiech złagodniał. - Pamiętam cię z tamtego wieczoru. Wyglą- dałeś, jakbyś był w szoku. Jakbyś się rozbił na zupełnie niezna- nej planecie. - Bo tak właśnie było - odparłem. - Było mi cię żal, dopóki nie postawiłeś się Daricowi. Wte- dy doszłam do wniosku, że jednak zdołasz przeżyć. » Spuściłem wzrok. ;4 - Taa... to jedyna rzecz, w jakiej jestem naprawdę niezły. - Kocie. - Słysząc jej głos, podniosłem głowę. - Poproś Da- rica. Może ci załatwić, co tylko zechcesz. Nawet sama mogę go o to poprosić w twoim imieniu. Przynajmniej tyle jest ci wi- nien. - Nie mogę mu ufać. - Potrząsnąłem głową odmownie. Zbyt wiele wiedziałem już o polityce. - Wiem, co o nim myślisz. - Niecierpliwym gestem cisnęła na bok swój pierzasty kapelusz. - Masz rację, jest popieprzony. Ale tam w środku naprawdę tkwi ludzka istota... - I tego się właśnie obawiam. Przekrzywiła głowę. - Ach tak - powiedziała w końcu. - Sądzisz, że nikomu z nas nie można zaufać, co? Myślisz, że wszyscy jesteśmy zepsu- ci, bo możesz zajrzeć nam do głów i poznać nasze brudne sprawki? Spuściłem wzrok, podniosłem z podłogi parę ciężkich ręka- wic. - Nie, wcale tak nie myślę... - Wkładając rękawice, znów podniosłem na nią oczy. - A w każdym razie staram się. - Daric traktuje mnie lepiej niż ktokolwiek inny w całym moim życiu. - Myślała o tym wszystkim, co dla niej zrobił, co jej podarował. Dostawała wszystko, czego chciała. Tak jak się domyśliłem, Daric zainstalował ją w tym klubie - ale to ona by- ła właścicielką, nie on. - Kiedy akurat nie traktuje cię jak ostatni cham. - Zarzu- ciłem kurtkę na ramiona. - Jasne, dlaczego nie? Jesteś piękna, sławna i jesteś solą w oku jego rodziny. Reprezentujesz do- kładnie wszystko, czego mu potrzeba. - Nie masz pojęcia, czego mu potrzeba - odparła, nachmu- rzona. - I zaczynasz mnie wkurzać. Podniosłem głowę. - A kiedy zrobił coś przyzwoitego komuś innemu poza to- bą? Odwróciła na chwilę wzrok, przeszukując pokłady pamię- ci. - Tej dziewczynie - odpowiedziała w końcu, po nieco dłuż- szej przerwie, niż mogła sobie życzyć. - Jakiś czas temu przy- prowadził tutaj dzieciaka, dziewczynę. Ktoś ją paskudnie po- bił. - Skrzywiła się na samo wspomnienie. - Powiedział, że zna- lazł ją na ulicy i po prostu nie mógł zostawić. Poprosił, żebyśmy jej pomogli. - Wsparła ręce na biodrach jakby w oczekiwaniu, że będę jej gratulował. - Nie zrobił tego z żadnych innych po- budek, jak tylko w odruchu człowieczeństwa. - A w głowie po- jawiło jej się wspomnienie czegoś dziwnego w wyglądzie tam- tej dziewczyny: wyglądała jak uliczne nic, cała w wytłuszczo- nych łachmanach... tylko że twarz miała jak jakiś egzotyk, zbyt zielone oczy z podłużnymi źrenicami. Jakby zrobili jej jakąś bardzo drogą chirurgię plastyczną... - Psychotronik - rzuciłem. - Wyglądała jak psychotronik. - Kto? - Argentynę potrząsnęła głową. - Masz na myśli tamto dziecko? - Nie zapytała, skąd wiem, jak ono wyglądało. Posłała mi jedno z tych spojrzeń, jakim obdarzają mnie mar- twe pałki, kiedy odpowiadam na pytania, których jeszcze nie zadali. - Bo ja wiem. - Nic nie robiła, nie używała swojej psycho? - Tutaj nie. - Jeszcze raz potrząsnęła głową. - Ale niedłu- go tu pobyła. Przyprowadził ją w nocy, znajdowała się w szoku. Nie mogła się nawet samodzielnie poruszać. Opatrzyliśmy ją i położyliśmy do łóżka na górze. Kiedy zajrzałam do niej rano, już jej nie było. Nigdy więcej jej nie widziałam. Daric wypyty- wał o nią później, naprawdę przejmował się, czy coś jej się nie stało, czy wszystko w porządku. Daric taMing odgrywający anioła niebios wobec jakiegoś świra. Nie wiedziałem, co, u diabła, mam o tym sądzić. Może przypominała mu Jule... Tyle że, jak sądziłem, on nienawidzi Jule. Przyszło mi do głowy, że może sam ją tak pobił. - Mimo to nadal nie mogę mu na tyle zaufać, żeby o tym powiedzieć. Musisz mi obiecać, że moją wizytę zachowasz w se- krecie. Westchnęła ciężko. - Jeśli masz aż taką obsesję, to kimże jestem, żeby ci się sprzeciwiać? - Przejechała wzrokiem po moich ciuchach. - Z takiej kupy wszystkiego musiałeś wybrać akurat to? - Mach- nęła ręką. Nic nie odpowiedziałem, bo myślami nadal krążyłem wo- kół obrazu tamtej zagubionej dziewczyny o zielonych oczach, tak przerażonej, że potrafiła tylko zniknąć bez śladu. Zastana- wiałem się, czy jak ja swego czasu nie miała pojęcia, dlaczego ktoś miałby chcieć stłuc ją na kwaśne jabłko. Może tego nikt nigdy nie potrafi zrozumieć.... - Kocie - odezwała się Argentynę, która nieoczekiwanie znalazła się tuż przede mną, choć wcale nie zauważyłem, żeby się ruszała. Odstąpiłem o krok, zaskoczony. Przypomniałem sobie, że przedtem mówiła coś o ciuchach. - Dzięki za ubranie - bąknąłem. - Powiedz mi tylko, kogo mam szukać. Wyniosę się wtedy i przestanę cię wkurzać. - Moglibyśmy cię najpierw trochę podmalować... - zaofia- rowała się, a ja zdałem sobie sprawę, że jakaś jej część nadal próbuje mnie tu zatrzymać. Naprawdę bała się, że jak stąd wyj- dę, ktoś zaraz kopniakiem strąci mi głowę. Odwróciłem się, poirytowany. - Nie - wskazałem ręką ciuchy - naprawdę wiem, co robię. - Zawahałem się, odwróciłem jeszcze raz i zmusiłem do uśmie- chu. - Ale dzięki za troskę. Ona również posłała mi uśmiech, ale dostrzegłem w nim rezygnację. - To moje przekleństwo. - Zawiązała mi wokół głowy opa- skę z zielonego szalika. - Chodź. - Kiwnęła głową i ruszyła w stronę drzwi. 18 Linię metra, która biegła pod zatoką z wyspy N'yuk do wyspy Stat, zbudowano prawie trzysta lat temu. Nie planowano na niej żadnych dodatkowych przystanków. Ale tam, na górze, wkrótce skończyło się miejsce, a miasto szybko zaczęło się przelewać poza brzegi wyspy, wkraczając w zimne, ciemne wo- dy zatoki. Teraz większą część dna morskiego między poszcze- gólnymi wyspami pokrywało odrębne miasto, złożone z prze- zroczystych kopuł, rozprzestrzeniające się jak rybia ikra po błotnistym dnie i zagarniające je dla potrzeb stworzeń płuco- dysznych. Ale ta część miasta nie należała do najatrakcyjniejszych, więc tak jak Stare Miasto zamieszkana była głównie przez róż- ne męty, narkomanów i przegranych - ludzi, którzy prześlizgu- ją się zawsze przez oka konglomeratowych sieci, albo z wybo- ru, albo dlatego że nie potrafią inaczej i nie ma nikogo, kto ze- chciałby im pomóc. Teraz metro już miało tu swoje przystanki, a ja wysiadłem na trzecim z kolei. Żeby wydostać się na powierzchnię, musia- łem przejść ze trzy setki śmierdzących moczem schodów, bo winda nie działała. Wsparta filarami pieczara stacji sama w so- bie nie wyglądała źle - FKT zapewniała tu taką samą obsługę jak we wszystkich innych Okręgach Handlu Federacyjnego. Całkiem nieźle sobie radzili. A potem pozostawili tu wszyst- kich tych dryfujących życiowych rozbitków własnemu losowi, zamiast zająć się i nimi. Potrzebne im były takie ławice zrozpa- czonej i niewykwalifikowanej siły roboczej, na której żerowali ich werbownicy, odławiając i sprzedając ją potem konglomera- tom do najbrudniejszych prac. Przestąpiłem chorego psa, który leżąc, dyszał ciężko u szczytu schodów. Popatrzyłem dookoła, na mury pokryte graf- fiti i sterty śmieci, poczułem, jak ręce w kieszeniach same za- ciskają się w pięści. Nie chciałem tu niczego dotknąć, nie chciałem, żeby oblepił mnie ten tłusty brud, który przylgnie mi do skóry i mnie skazi. Zrobiło mi się niedobrze na samo wspo- mnienie tego, jak żyłem niegdyś, kiedy jeszcze sam byłem jak ci ludzie tutaj. Kiedy nie wiedziałem, gdzie kończy się brud, a zaczyna moja własna skóra, i niewiele mnie to obchodziło... - Cholera - zakląłem z cicha. Przystanąłem, oparłem się o ścianę, żeby dojść do siebie. Wiedziałem teraz, że za długo przebywam wśród taMingów. Mało, że już zaczynam zapomi- nać, kim tak naprawdę jestem, ale do tego zaczynam też siebie nienawidzić. To chyba musi być zaraźliwe. Postawiłem kołnierz kurtki i ruszyłem, zostawiając za sobą schody stacji. Już prawie sądziłem, że czuję zapach morskiego dna, który docierał do mnie czasami w Starym Mieście, kiedy autentyczny powiew znad morza zdołał się jakoś wedrzeć do środka. Ale tutaj mor- skie dno pogrzebano pod monomolem i kompozytem. To tylko moja wyobraźnia próbuje nadać jakiś sens zastałemu odorowi potu i uryny. To było właśnie miejsce, o które mi chodziło, stacja o na- zwie Plac Wolnego Rynku. Opisała mi go Argentynę i pozosta- li muzycy, wypełniając sobie nawzajem luki w wiedzy, aż zdo- łałem uzyskać z tego wszystkiego mentalną mapę tak przej- rzystą, jak to tylko możliwe. Mrowisko ulic wokół wejścia na stację metra stanowiło samo serce dzielnicy handlowej Rynku Braków. Tutejsze motto przewodnie brzmiało: „Czego tylko so- bie zażyczysz". Przedstawiciele handlowi gotowi tu byli dostar- czyć każdego rodzaju usług z tych, których istnienia konglome- raty już od dawna nie przyjmowały do wiadomości. Krążyli po otwartym placu wśród ludzi poszukujących takich właśnie usług lub takich, którzy znaleźli się tutaj, bo nie mieli gdzie pójść. Nagle zamarłem bez ruchu, wpatrzony w tłum przed sobą. Ktoś brnął wśród ludzkiej gęstwiny, kierując się w stronę me- tra - ktoś mi znajomy. Stryger! Miał na sobie tę swoją pelery- nę, a dookoła tłum wiernych, ale nigdzie nie widziałem żad- nych ludzi z mediów. Nikt też nie poświęcał mu więcej niż jed- nego krótkiego spojrzenia. Przystanąłem za łuszczącym się słupem ogłoszeniowym, żeby zniknąć mu z oczu, i przygląda- łem się, jak mnie mija. Musnąłem ostrożnie jego myśli, cie- kaw, co on tu, do cholery, robi. Miałem nadzieję, że coś pa- skudnego. Obejrzał się przez ramię w kierunku, z którego nadszedł. Czuł współczucie, satysfakcję... ale nic poza tym. Jedno z opła- canych jego pieniędzmi schronisk znajdowało się po drugiej stronie placu. Przychodził z własnej woli na Sam Koniec, żeby osobiście sprawdzić, jak ośrodek spełnia swoje zadanie. To je- dyna przyczyna, dla której się tu znalazł. W tej chwili nie miał na myśli nic innego - ani głosowania w Zgromadzeniu, ani miejsca w Radzie, ani ludobójstwa... Patrzyłem, jak znika na stacji metra, czułem, jak cierpnę cały w środku. Kiedyś chciał jedynie czynić dobro. Może zresztą jakaś jego część nadal tego pragnęła. Próbowałem wyobrazić go sobie w sposób, w jaki wi- dział go każdy poza mną: że mając takie środki i taką władzę pożytkuje je wyłącznie na dobre uczynki. Poczułem się parszywie. Wychynąłem z kryjówki i ruszy- łem między tłum. Wszędzie dookoła uliczni przekupnie porozstawiali swoje kramiki albo po prostu kucali wzdłuż chodnika, otoczeni towa- rami, i tamowali ruch pieszym. Ich przeraźliwe pokrzykiwania i ogłuszające dźwięki muzyki zagłuszały wymrukiwane pytania i rzucane półgłosem odpowiedzi dotyczące zawieranych dooko- ła prawdziwych transakcji. Argentynę mówiła, że czasem poja- wiają się tu korby, tak dla porządku, ale teraz nie dostrzegłem żadnego. Atmosfera panowała taka jak w Starym Mieście - naj- ważniejsze były pozory. Tutaj wpadali na mieliznę - dosłownie i w przenośni - i mieli doskonałą tego świadomość. Tutaj moż- na było kupić lub sprzedać wszystko, jeżeli tylko znało się re- guły gry. Wyjąłem lewą rękę z kieszeni i złapałem za kołnierz kurt- ki - znak, że szukam narkotyków. Trzymając ją w ten sposób, zebrałem się na odwagę i zapuściłem w morze groteskowych postaci, łowców i życiowych rozbitków. Widziałem dookoła innych poszukiwaczy z rękoma wczepionymi w kołnierze - niektórym aż pobielały kostki. Widziałem ręce splecione za plecami, dłonie zaciśnięte na nadgarstku drugiej ręki, dłonie wystukujące nieme przesłania o uda - wysyłały najrozmaitsze wiadomości do wszystkich zainteresowanych. Jeśli nie znało się odpowiednich kodów, można było łazić tak godzinami i nie otrzymać odpowiedzi, jaką pragnęło się usłyszeć. Znaki tutaj różniły się od tych, które znałem, ale dość nieznacznie. Kiedy mijałem ludzi, zaglądałem im w myśli, sprawdzałem znaczenie znaków, uczyłem się i zapamiętywałem. Jeśli nawet robiłem ja- kies niewyraźne pomyłki, można je było przeoczyć - no, ale z drugiej strony, komuś przecież mogły rzucić się w oczy... Uskoczyłem z drogi czemuś, co z grubsza przypominało czło- wieka, tyle że rozmiarów konia, a co wlokło za sobą na łańcu- chu półnagiego ćpuna. Jeden po drugim podchodzili do mnie dealerzy, oferując mi zwykłe uliczne gówno. Wszyscy potrząsali głowami, kiedy mówiłem, czego chcę. Wszyscy z nich znali nazwiska, które ka- zała mi podać Argentynę - nazwiska tych, z którymi Daric pro- wadził grubsze interesy - ale nikt nie chciał się do tego przy- znać. Niektórzy, słysząc je, odwracali się ode mnie i umykali, jakbym był trujący, inni patrzyli tylko w milczeniu, a potem szli sprawdzić. Powinienem był się spodziewać, że nikt nie za- ufa mi na piękne oczy - oni nie mogą poczytać mi w myślach. Daric zwykle spotyka się ze swymi dealerami w Czyśćcu, tak mówiła Argentynę... W połowie drogi między swoim a ich świa- tem. Sami osobiście nigdy nie krążyliby w takim tłumie. A za- tem pozostało mi tylko czekać i mieć nadzieję, że któryś z nich zainteresuje się na tyle, żeby po mnie posłać. Nie ustawałem w marszu, żeby uniknąć kieszonkowców, że- braków i sprzedawców, usiłujących mi wcisnąć rzeczy, których wcale nie miałem ochoty kupić. Chudy dzieciak z cieknącym nosem i paskudną szramą na jednym oku oraz wlokąca się za nim jeszcze chudsza dziewczynka pociągnęli mnie za rękaw i zaczęli skamleć: - Proszę, panie... Chciałem się im wyrwać, ale jakoś nie mogłem. Pomaca- łem w kieszeniach w poszukiwaniu kilku żetonów, które zwykle noszę, jako pamiątkę po dniach, kiedy mój nadgarstek był rów- nie pusty co ich. Dałem mu garść. Chłopczyk zniknął, ale zanim zdążyłem zrobić następny krok, jego miejsce zajął ktoś inny, a potem jeszcze ktoś, i jeszcze... W końcu opróżniłem kieszenie do cna. Kiedy żebracy zobaczyli, że już nic nie rozdaję, zniknę- li w poszukiwaniu klientów z nienaruszonym zapasem żetonów, a ja zyskałem wreszcie trochę przestrzeni. Są takie dziury, któ- rych człowiek nigdy nie zdoła zapełnić, nawet gdyby jego kre- dyt przypominał studnię bez dna. Zerknąłem na bransoletę i zakląłem, przekonawszy się, która godzina. Spojrzałem w górę, ale nie było tam nic do oglą- dania - kopuła nad moją głową była zupełnie niewidoczna na tle morza. Ciemnozielone niebo zalewały rozproszone światła latarni ulicznych. W miejscu takim jak to nadzieje nie sięgają już wyżej. Zastanowiłem się, jak Sam Koniec wygląda z góry, jak widzą go te wszystkie dziwne stworzenia, które mieszkają na zewnątrz. Przynajmniej wciąż jeszcze mam swoją bransolet- kę, a w takim tłumie to już coś. Założyłem specjalne zabezpie- czenia, bo wiedziałem, jak łatwo poradzić sobie ze zwykłą sprzączką. Oparłem się o słup latarni na rogu placu i potrząsnąłem dłonią, która zdrętwiała mi już od nieustannego trzymania za kołnierz. Poczułem się wyczerpany i napięty jak struna; każda mijająca sekunda uświadamiała mi wyraźniej, że zmierzam do- nikąd. Tam, gdzieś wśród tych ulic, za drzwiami lepiej zabez- pieczonymi niż drzwi większości konglomerackich ambasad, znajdował się ktoś, kto w nielegalnym laboratorium produko- wał właśnie to, czego potrzebowałem, albo ktoś, kto chętnie by mi tego dostarczył. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego nikt z zagadniętych jeszcze dotąd nie wrócił, czy może dzieje się tu- taj coś, o czym nawet Argentynę nie miała pojęcia, a co prze- szkadza mi w zdobyciu potrzebnego towaru. Może popełniam jakiś błąd, może czai się tu jakiś sekret, jakiś ukryty problem. Chciałem się dowiedzieć, o co chodzi. Tylko że jeśli mam rację, to wpychanie się w te obce, zielone uliczki samotnie mo- głoby się okazać najgorszym błędem, jaki w życiu popełnię. Mogę zwrócić na siebie uwagę właściwych ludzi. Ale równie do- brze tych zupełnie niewłaściwych. Czemu, u diabła, nic nigdy nie może być proste? Głowa znów zaczynała mnie lekko boleć. Przycisnąłem palce do skroni, siłą woli próbując powstrzymać ból. - Hej, nagrzany, chodź z nami. Damy ci wszystko, o co po- prosisz, a nawet więcej... Podniosłem głowę i zaraz szarpnąłem się do tyłu, bo dooko- ła mnie zebrało się z pół tuzina niebezpiecznie wyglądających dziwek. Od smrodu skóry i feromonowych perfum przewróciło mi się w żołądku. Ich szefowa przycisnęła mnie do słupa latar- ni, okute w metal palce złapały mnie za krocze. - Chcesz się ostro zabawić, co, skarbie? - Zacisnęła rękę na moich jądrach. - My też. Zakląłem z bólu i odtrąciłem jej dłoń. - Cofnij się. Nie prosiłem o seks. Szukam czegoś innego. - No to dlaczego sygnalizujesz seks, cukiereczku? - Jej dłoń zaczęła naśladować moje ruchy, kiedy pocierałem skronie. Złapała mnie za klapy kurtki. - A już chwytam, chcesz pozgry- wać niedostępnego...? Szarpnęła mnie do przodu i zdzieliła w twarz. Oddałem jej i od razu wiedziałem, że to był błąd, bo cała banda dokładnie mnie otoczyła. Uzbrojone w metal i skórę dło- nie przycisnęły mnie do słupa, a ona zdzieliła mnie jeszcze raz, drugi, trzeci. Kiedy już mnie puściły, oszołomiony, przysiadłem na kuble na śmieci. Szefowa wyszarpnęła szminkę ze starego pasa na naboje, który zwisał jej przez pierś. Krzywiąc się, otwo- rzyła ją i wysmarowała mi usta. Potem odeszła ze swoją bandą w tłum. Dźwignąłem się z powrotem i otarłem twarz rękawem kurt- ki, sycząc z bólu, kiedy natrafiłem na sprzączki zapięcia. Zdo- łałem jedynie poplamić ciemną skórę kurtki szminką i krwią z miejsca, gdzie rozcięła mi skórę na policzku. Tłum przetaczał się obok mnie nieprzerwanie, jakby nie stało się nic niezwykłe- go. Bo też nic niezwykłego się nie stało. - Ej, mały... - Tuż przede mną pojawiła się czyjaś nalana i porośnięta szczeciniastą brodą twarz, facet blokował mi dro- gę, kiedy chciałem ruszyć dalej. Był wyższy ode mnie o pół gło- wy i dwa razy szerszy, ubrany w ciemne, obszerne, powiewają- ce na wietrze ciuchy. Zebrałem się w sobie, szykując się na na- stępną pomyłkę, zastanawiając się w duchu, co u licha znów zrobiłem, że przyciągnąłem uwagę nie tych, co chciałem. Ale on tylko wybuchnął śmiechem na widok mojej miny - a może ogólnie na widok mojej twarzy - i odezwał się: - Słyszałem, że szukasz Venka. - Taa... - rzuciłem niedbale, żeby pokryć radosny wybuch ulgi w środku. Ten jest prawdziwy. Zna Venka i dla niego pra- cuje. - A ile to dla ciebie warte? Wyciągając ku niemu dłoń, pokazałem bransoletę z kredy- tem. - To może mu się opłacić. - Dlaczego chcesz się z nim widzieć? - To osobista sprawa. - On już znał odpowiedź. Trudno by- ło grać dobrze w te wszystkie gierki, kiedy człowiekowi jeszcze szumi w głowie od uderzeń. - No to skąd mam wiedzieć, że Venk będzie mógł ci po- móc? - naciskał. Chciał znać moje źródło informacji. Jeszcze raz otarłem piekący policzek. - Przysłał mnie Daric taMing. Chcesz pohandlować czy nie? - Chodź za mną - rzucił i zaczął się oddalać, zanim zdoła- łem cokolwiek powiedzieć. Poszedłem więc za nim. Musiałem maksymalnie skupić uwagę, żeby nie zgubić go w tym tłumie. Szedł tak, jakby mu było najzupełniej obojętne, czy za nim nadążam, jakby to mnie zależało na nim bardziej niż jemu na mnie. Pewnie miał rację. Ale część jego myśli stale zwrócona była ku mnie, pilnował, czy jestem, choć udawał, że wcale tak nie jest - i wciąż nadawał coś bezgłośnie do kogoś, kto znajdował się przed nami. Prowadził mnie coraz dalej od stacji i placu. Ruszyliśmy w głąb jednej z mrocznych ulic, pełnych ukrytych usług specjal- nych, które czekały na amatorów z dala od światła i hałasu. Czu- łem ulgę na myśl, że żywy wydostałem się z tamtego placu, ale ta ulga trwała dopóty, dopóki słyszałem ściszony pomruk tłumu. Zdałem sobie sprawę, że plac Wolnego Rynku otacza coś w rodzaju niewidzialnego pola. Nic namacalnego, tylko raczej postawa, nie wypowiedziana groźba, która trzymała obcych w jego obrębie. Po tej ulicy nie chodził nikt, kto nie był tu u siebie, bo zaraz z tysiąca okien śledziły go tysiące widzial- nych i niewidzialnych oczu. Obcy! - szeptały jednostajne szare mury z prefabrykatów, sięgające ku niesamowicie ponuremu niebu, które tylko czekało, żeby runąć z wysokości pięćdziesię- ciu metrów. Fosforyzująca sieć linii geodezyjnych jarzyła się lekko, znacząc odwrócone linie nieba i morza jak elektryczna sieć rybacka... Tylko tyle oddzielało nas od ryb. Poczułem, jak dławi mnie napięcie - tak mocno, że ledwie mogłem oddychać... I nagle zdałem sobie sprawę, że to nie tyl- ko wytwór mojej wyobraźni. - Hej! - zawołałem. Mój przewodnik zwolnił i obejrzał się na mnie przez ramię. - Tędy nie idzie się do Venka. Dokąd mnie prowadzisz? - To rozkazVenka. -Wzruszył ramionami. - Spotka się z to- bą przy Komorach. - Przy Komorach? - powtórzyłem, kradnąc mu z myśli ich obraz. Sam skraj miasta, tutaj, na Samym Końcu. Stąd nurko- wie wychodzą w morze, żeby sprawdzić urządzenia albo praco- wać na podmorskich farmach. I tam pozbywają się swoich śmie- ci. Ale Venk tam będzie, już na mnie czeka. Tak właśnie mu po- wiedziano, a on w to wierzył. - Dlaczego? Znów wzruszył ramionami. - Venk nic nie mówił. - I ruszył dalej. Poszedłem za nim bez słowa. Tam pozbywają się śmieci. Niedobrze to wyglądało, z każdym krokiem gorzej. Miałem ochotę stanąć, zawrócić, ale było już za późno. Szliśmy dalej, obok przesuwały się cicho mody i tramwaje, a nieliczni prze- chodnie zerkali na nas z ukosa, kiedy zbliżyliśmy się do końca linii. Połyskująca sieć nieba zeszła nam łukiem na spotkanie, gdy dotarliśmy w końcu do czegoś w rodzaju mola. Tutaj rze- czywiście czuć było zapach morza, bo na ścianie ciągnął się rząd komór powietrznych - od małych, jednoosobowych, do zu- pełnie gigantycznych - a nad nimi połyskiwały w ponurej zie- leni napisy określające ich przeznaczenie. Za kopułą widać by- ło przemykające dziwne cienie - może byli to rdzenni miesz- kańcy tej drugiej strony, a może naruszający ich terytorium nurkowie. Za ścianą kopuły niewiele było widać, ale wydawało mi się, że gdzieś w głębi tego mroku dostrzegam pojedyncze światła. Były to pęcherzyki odrębnych światów w głębi zatoki, gdzie mieszkali ci, którym potrzeba więcej anonimowości i bez- pieczeństwa, niż mógł im zapewnić nawet Sam Koniec. Molo na końcu było puste, stanowczo zbyt puste. W pobli- żu nie poruszało się dosłownie nic - ani w otwartych dokach, ani pomiędzy pootwieranymi budynkami magazynów. Zajęło mi dobrą chwilę, zanim obok jednej z takich ciemnych czeluści zdołałem wypatrzyć czekającą na nas postać. Połyskując w przyćmionym świetle pancerzem ochronnym, Venk zaczął się do nas powoli przybliżać, aż w końcu nawzajem mogliśmy doj- rzeć rysy swych twarzy. Odczułem u niego szok, kiedy mnie rozpoznał. - Widziałem cię w trzy-de - wyszeptał. Ciekawe, czemu szepcze? - Daric cię do mnie przysłał...? - zapytał zaraz, prze- ciągając samogłoski, nie znałem tego akcentu. - Taa - rzuciłem od niechcenia, brnąc po omacku w jego myślach. Skóra zjeżyła mi się na grzbiecie, kiedy znalazłem ukryte tam obrazy. O cholera! - Potrzebuję trochę... - Nie - szepnął. Otarł rękawem nos. Mój przewodnik stał metr ode mnie. Na ruch Venka odwró- cił się, unosząc jednocześnie dłoń... Kopnąłem z całej siły i dosięgłem stopą jego ramienia, tuż zanim z rękawa wystrzelił promień gorącego światła. Poczułem w boku ostry ból, kiedy biały promień wygryzł dziurę w kurtce. Kopnąłem go jeszcze raz, napotykając pancerz ochronny tam, gdzie spodziewałem się trafić w czułe miejsce. Rzuciłem się na niego, bo sądził, że zerwę się do biegu, i dzięki temu udało mi się go zwalić na ziemię. Walnął mocno głową o chodnik. Zerwa- łem się zaraz i pobiegłem ile sił w nogach, byle dalej od nieru- chomej, połyskującej jak zjawa sylwetki na tym zbyt pustym molo i od wszystkich gromów, jakie mogła zesłać na moją gło- wę. Udało mi się dopaść końca ulicy - miałem więcej szczęścia niż zwykle, bo człowiek Venka nie miał detektorów ciepła. Zo- baczyłem, że za rogiem czeka tramwaj, więc rzuciłem się ku niemu z wrzaskiem. Szarpnął się do przodu i wkrótce zniknął, zostawiając mnie z tyłu... specjalnie. Zwolniłem i zakląłem, zdyszany. Tych kilku ludzi, którzy zostali na chodniku, patrzyło przeze mnie, jakbym był niewidzialny - albo naznaczony. Znik- nęli zaraz wśród cieni, po bramach, niepostrzeżenie odsuwając się jak najdalej ode mnie. Pobiegłem w głąb ulicy, serce wali- ło mi jak oszalałe, a myśli wypatrywały ewentualnej pogoni. Przez cały czas zastanawiałem się też, jak daleko uda mi się do- trzeć i co takiego zrobiłem, że dealer Darica chce mnie zabić. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czułem się ta- kim idiotą albo taki przerażony. Nie sądziłem, że zechcą dopaść mnie na środku ulicy, nawet w takim miejscu. Cholera, jestem w końcu pieprzoną gwiazdą! Ale jeśli nawet tu mnie nie zabi- ją, mogą mnie zawlec w dogodniejsze miejsce. A potem czeka- ją na mnie Komory. Czułem z tyłu trzy umysły zjednoczone w pościgu za mną. Przed sobą miałem jeszcze trzy, zachodzili mi drogę. Dałem nu- ra w boczną uliczkę, kiedy tylko cienie przede mną zaczęły przybierać ludzkie kształty. Czułem się tak, jakbym płynął w morzu zielonego światła, to było jak bieg w koszmarnym śnie. Mój Boże, tracę formę - usłyszałem, jak parskam krótkim śmieszkiem, kiedy jakaś część moich myśli uwolniła się w bą- belku paniki i poszybowała gdzieś poza rzeczywistość. Strumień światła wylewający się z nieoczekiwanej szczeli- ny wpółprzymkniętej bramy. Nie przejmując się, co czeka mnie po drugiej stronie, wpadłem do środka. Natychmiast zde- rzyłem się z czymś - a raczej z kimś ubranym w białe długie szaty, niemalże zbijając go z nóg. - Hyyy - wyrzęziłem, na pół pytająco, na pół z ulgą. Zebra- nie modlitewne. Mój wzrok wypatrzył jakiś obiekt kultu na oł- tarzu i grupkę postaci w bieli, które się mnie nie spodziewały, nie szukały, nie polowały na mnie. Usłyszałem przekleństwa, syknięcia, jakieś ręce wyciągnę- ły się ku mnie, żeby mnie podtrzymać - i zrewidowały mnie sprawnie, a potem szarpnięciem odciągnęły mi ramiona na bo- ki, aż stałem przed nimi jak więzień. Rozgorzały światła, ośle- piły mnie. Twarde, wytatuowane twarze, które teraz pochylały się nade mną, z pewnością nie należały do gromadki świątobli- wych mężów. Zacząłem się wyrywać, ale ktoś zaraz zdzielił mnie w żołądek. Puścili mnie, a ja bezradnie zwaliłem się na ziemię. Zgięty wpół z bólu, dosłyszałem płaczliwy jęk, który brzmiał jakoś nieludzko, usłyszałem, jak z wolna przekształca się w słowa: - Sakrament! Świeże wino w kielichy Spijacza Dusz... Usłyszałem szczęk sprężynowca. Ujęta przez kogoś głowa szarpnęła mi się do tyłu. Zobaczyłem błysk ostrza, zmierzające- go łukiem do mojej piersi. Wyrzuciłem w górę ręce i wrzasną- łem, kiedy dłoń przeciął mi nagły błysk bólu, a własna krew trysnęła prosto w twarz. Bliski huk ogłuszacza pozbawił mnie wszystkich zmysłów, nagle tylko usłyszałem więcej krzyków, więcej przekleństw, jakby podwoiła się liczba ludzi wokół mnie. Białe kiecki rozsy- pały się w popłochu, wywrzaskując w noc imię Spijacza Dusz - i pozostawiając mnie na ziemi otoczonego lasem opancerzo- nych nóg. Kolejne ręce dźwignęły mnie z ziemi, bo żołnierze ulicy, którzy zapędzili mnie w tę ślepą uliczkę, życzyli sobie za- chować dla siebie to, co jeszcze ze mnie zostało. 19 Pozwoliłem, żeby myśleli, iż nie mogę iść, bo rzeczywiście nie mogłem, a sam sobie wmawiałem, kiedy tak wlekli mnie z po- wrotem na ulicę, że tylko czekam na odpowiednią chwilę, żeby się wyrwać... Ktoś czekał na nas w kiepsko oświetlonej gardzieli budyn- ku po drugiej stronie ulicy. Ten nie błyszczał - nie miał na so- bie pola. To nie ten sam, nie Venk, którego pozostawiłem za so- bą na nadbrzeżu. - Witaj, Kocie - odezwał się. Ci dwaj, którzy mnie wlekli, zatrzymali się, żeby mógł mnie obejrzeć. Znał mnie i sądził też, że i ja znam jego. W jego głosie pobrzmiewało coś mgliście znajomego, ale nie miałem pewności, czy już widywałem tę twarz. W dłoni rozbłysła mu świetlna kostka, ukazując mi dokładniej rysy jego twarzy: sta- ro-młoda, śniada skóra, ostry nos i bystre, nieprzeniknione oczy pod wiechą prostych, czarnych włosów. Jak cała reszta męż- czyzn, miał na sobie pancerz, ale osłonę twarzy podniósł tak, żebym mógł go widzieć. Srebrny kolczyk przeciągnięty przez lewe nozdrze zamigotał w świetle. - Poznajesz mnie teraz? Potrząsnąłem tylko głową, bo w myślach nadal widziałem tamto opadające ostrze, wciąż i wciąż od nowa. - Nie - wymamrotałem, nie rozumiejąc, czemu mnie po prostu nie zabije i już. Wąskie usta zadrgały niecierpliwie. Powoli uniósł dłoń i zdjął nabijaną ćwiekami rękawicę. Jego nadgarstek otaczał biały pierścień blizny, dokładnie taki sam jak u mnie. - A teraz? Przymknąłem na chwilę powieki, wsłuchując się w szept jego myśli: Mika. Z niedowierzaniem zajrzałem mu jeszcze raz w twarz. Kiedy ją ostatnio widziałem, obaj na miejscu tych blizn nosiliśmy jeszcze czerwone obrączki. - Mika. - Nigdy nie widziałem jego twarzy zdrowej i czer- stwej, ponieważ zawsze była pokryta radioaktywnym pyłem i wycieńczona chorobą. Byliśmy partnerami w ciężkiej pracy, nigdy przyjaciółmi; w kopalni człowiekowi szybko odechciewa- ło się tego rodzaju prób. Ale widział, jak uciekam, jak zosta- wiam go tam z zapisanym wyrokiem śmierci. A wyraz jego twa- rzy do tego stopnia wżarł mi się w pamięć, że w końcu musia- łem coś wymyślić, żeby się go pozbyć ze swoich snów. - A co ty tu robisz? - zapytałem zduszonym głosem prze- straszonego dziecka. - Co, jeszcze nie wykombinowałeś? - zapytał takim tonem, jakby umknęła mi pointa jakiegoś dowcipu. - Cholera, mały, je- stem tu, żeby ratować ci tyłek. - Podszedł bliżej, wręczył kostkę jednemu z mężczyzn i zaczął mnie oglądać. - Poprawiłeś sobie źrenice, co? - Widząc mój grymas, uśmiechnął się tylko jeszcze szerzej. Chwycił mnie lekko za nadgarstek i uniósł do góry mo- ją przeciętą dłoń, nie zważając na to, że krew zaczęła spływać obficie po jego ręce. Aż zakląłem na widok tej rany. Sterczało z niej ostrze noża - przeszedł na wylot. Nagle światło zrobiło się zbyt złote i poczułem się tak, jakbym tonął w miodzie. Ciemne oczy Miki znów patrzyły prosto w moje, ale tym ra- zem nie były już nieprzeniknione. Szeroki uśmiech zniknął. - To ty... - odezwał się, potrząsając głową. - To ty wykupi- łeś mój kontrakt i posłałeś pieniądze, żeby medyczni wyczyści- li mi płuca i jeszcze tyle, żebym mógł zacząć od nowa. - Dłoń na moim nadgarstku zacisnęła się mocniej. -A nigdy nawet nie powiedziałeś mi dlaczego. Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? Skrzywiłem się, a on nieoczekiwanie zwolnił uchwyt. Nic nie odpowiedziałem, bo nie mogłem wymyślić żadnej sensow- nej odpowiedzi. Uniósł drugą dłoń, która po chwili zacisnęła się na rękoje- ści noża. Wzdrygnąłem się, a on ponownie wzmocnił chwyt. - Spójrz na mnie - powiedział. Podniosłem wzrok, a on jed- nym szarpnięciem wyrwał ostrze z mojej dłoni. Poczerwieniało mi w oczach, jeszcze raz krzyknąłem - i zdusiłem zaraz ten okrzyk, ponieważ przyglądało mi się pół tuzina mężczyzn, którzy na co dzień robią takie rzeczy obcym. Zdejmowanie zakrwawionej rękawiczki ciągnęło się przez kil- ka długich, roztrzęsionych oddechów. Kiedy wróciła mi ostrość widzenia, zobaczyłem, jak Mika uroczyście skłania głowę, a kąciki ust jeszcze raz rozciągają mu się w lekkim uśmiechu. Upuścił na ziemię przesiąkniętą krwią rękawicę. Potem w milczeniu, uroczyście, wziął nóż, który wy- jął z mojej rany, i przyłożył do wnętrza własnej dłoni. - Nikt nigdy nic dla mnie nie zrobił - szepnął. Nie odrywał wzroku od mojej twarzy. - Nawet własna rodzina. Nikt oprócz ciebie. - Szczęki zacisnęły mu się gwałtownie, kiedy przycisnął ostrze noża, a buchająca spod niego krew rychło wypełniła za- głębienie dłoni. Podniósł rękę i przycisnął ją do mojej, zaciska- jąc dookoła palce, aż nasze rany spotkały się, a krew popłynę- ła wspólnym strumieniem. - Wszystko, czego zechcesz - wszyst- ko - tylko poproś. Rozumiesz, bracie? Skinąłem głową ostrożnie. Puścił mnie i zdjąwszy sobie z szyi jeden z kilku barwnych szali, owinął nim ciasno moją dłoń; drugi szal owinął wokół własnej. Popatrzyłem na jego dzieło. - Chciałbym gdzieś usiąść - wymamrotałem. - Już się robi. - Uśmiechnął się szeroko. Podparł mnie ra- mieniem i poprowadził z powrotem na główną ulicę, do znajdu- jącego się o kilka bram dalej baru. Pozostali mężczyźni ruszyli za nami, otaczając nas z obu stron, poruszali się swobodnie, ale starannie wszystko obserwowali. W końcu do mnie dotarło, że to jego ludzie, że wypełniają jego rozkazy. - Ktoś próbuje mnie zabić... - zaprotestowałem, potrząsa- jąc głową, kiedy Mika usiłował mnie wepchnąć w rozjaśnione i gwarne wnętrze. Na twarz powrócił mu ostry jak brzytwa uśmiech. - Już nie. - Nie chodzi o tamtych... - Kiwnąłem głową w stronę, skąd przyszliśmy. - Ktoś inny. - Nie marnujesz czasu, co? - parsknął. Pchnął mnie wprost w otwarte ramiona hałasu i światła. - Już nie - powtórzył, kie- dy opadłem na ławkę w najbliższej pustej loży. - Teraz już masz Rodzinę. - Posłał jakiś znak swoim żołnie- rzom, a oni, skinąwszy głowami, stopili się z hałaśliwym tłem. Mika przysiadł po drugiej stronie pokrytego laminatem stolika, podparł głowę rękami i rzucił zamówienie w stronę wbudowanego w ścianę kelnera. - Jezu - odezwałem się chrapliwie. - Skąd się tu u licha wziąłeś? - Nie było tu zimno, a przecież cały się trząsłem. Machnął ręka. - Ech, tutaj się urodziłem. A teraz tutaj pracuję. Skorzy- stałem z kredytu, który mi zostawiłeś, żeby wkupić się do Ro- dziny. - Parsknął śmiechem. - A czego się spodziewałeś, że wstąpię do FKT? Skrzywiłem usta w lekkim uśmiechu i pokręciłem głową. - Mam niezłe perspektywy rozwoju. - Machnął głową w stronę stołu, przy którym jego ludzie grali w kości. - Dorobi- łem się już własnego szwadronu. - Ze ściany wyskoczyły drin- ki, które zamówił. Pchnął jeden w moją stronę. Potrząsnąłem odmownie głową, przyglądając się, jak biaława pianka osiada, tworząc skorupkę na brzegu szklanki. - Wypij - rzucił uspokajająco. - To tylko soda. Wypiłem z wdzięcznością. - W czym się specjalizujesz? - zapytałem, zastanawiając się jednocześnie, czy przypadkiem tego nie pożałuję. - W tym, co akurat przynosi największy zysk. - Wzruszył ramionami. - Głównie zabezpieczanie i ochrona. Zastanawiałem się nad tym przez chwilę. - Ale to wszystko nadal nie wyjaśnia, jak to się stało, że znalazłeś się tu dokładnie na czas, żeby uratować mi tyłek. Ta- ki znów szczęściarz to ja nie jestem. Jeszcze raz parsknął śmiechem. - Widziałem cię w „Porannym serwisie", bohaterze. - Jed- nym łykiem opróżnił do połowy własną szklankę. - Kiedy się dowiedziałem, że tu jesteś, kazałem cię wytropić. Chciałem... wyrównać rachunki. Nie myślałem, że przyjdzie mi zacząć tak szybko. - Co to były za rąbnięte dranie? - Rozpruwacze... gang kultowy. Wyżarliby ci serce - do- słownie. Odwróciłem wzrok, czując, jak wilgotnieje mi twarz. - Argentynę uprzedzała mnie, że robię z siebie durnia. - Zdrową ręką tuliłem tę drugą, pulsującą bólem. Szok powoli mijał; miałem wrażenie, jakbym trzymał w garści kilka rozża- rzonych węgli. A nie mogłem ich odłożyć. Z dużym wysiłkiem udało mi się przytłumić receptory bólu w mózgu. - Zdawało mi się, że znam zasady. - Argentynę? Ta symbionistka? Znasz ją? Podniosłem wzrok, bo poczułem, jak dociera do mnie fala nie strzeżonego podniecenia, nad którą jednak niemal natych- miast odzyskał kontrolę. Uświadomiłem sobie, że mu zaimpo- nowałem. - Trochę. Odchylił się do tyłu i starał się wyglądać tak, jakby wcale się przede mną nie zdradził. - Strasznie mnie ładuje ta jej robota. - Tak - potwierdziłem - to prawdziwa supernowa. - Wywo- łałem w myślach jej obraz, żeby trochę się rozgrzać. Mika wzruszył ramionami. - Lubię to, co robi. Ale ona sama nie jest w moim typie. Znów podniosłem na niego zaskoczony wzrok. - Nie wyglądasz mi na martwego. Roześmiał się. - Nie lubisz kobiet. - W ułamku sekundy zdałem sobie sprawę, co oznaczał zupełny brak zmysłowości, kiedy o niej my- ślał. - W każdym razie nie w łóżku... To ci przeszkadza? - Jego twarz stężała na widok miny, która chyba zagościła na mojej twarzy. - Nie. - Potrząsnąłem przecząco głową. - Sam jestem świ- rem, więc jakie mam prawo kogokolwiek krytykować? Po pro- stu zdziwiło mnie, że nigdy nie próbowałeś się do mnie przysta- wiać tam, w kopalni. - Jeszcze wyraziściej uświadomiłem so- bie, jak bardzo nic o sobie nie wiemy. Nawet nie wiedziałem, jak ma na nazwisko - czy w ogóle jakieś ma. Popatrzyłem na swoją dłoń, na krew, która już zaczęła przesiąkać przez war- stwy materiału. Braterstwo krwi. Znów zacząłem się trząść. - Cały czas byłem kurewsko zmęczony i chory. - Popatrzył na mnie, a na twarz znów powoli wpełzł mu chytry uśmieszek. - A poza tym ty też nie jesteś w moim typie, świrze. - Nie było w tym jadu, tylko sama prawda. Ale ufał mi - że nie będę pró- bował dotknąć go myślami - bo ja też trzymałem się wtedy od niego z daleka. - No i właśnie tu wylądowałem - dodał. - A ty, co, u diabła, robisz na dole, poza tym, że próbujesz popełnić samobójstwo? Wyglądało, że masz wszystko, czego ci trzeba, kiedy widziałem cię na ścianie dziś rano. Ochroniarz takiej szyszki - przyjemna robótka, jeśli się wie, jak ją dostać. - Mam kłopot z narkotykami. Nie taki zwykły... - dodałem, widząc, jak unosi z zaskoczenia brwi. Kolejny raz zacząłem wszystko wyjaśniać. Nie mogłem powstrzymać się od refleksji, że o tyle łatwiej byłoby mi po prostu włożyć mu to wszystko do głowy - gdyby nie ten strach. - A Venk próbował cię wyzerować, kiedy mu powiedziałeś, że przysyła cię Daric taMing? - Mika ściągnął brwi. - Musiał rozpoznać mnie z wiadomości. - Starałem się nadać temu wszystkiemu sens, bo jakoś odniosłem wrażenie, że w ten sposób posunę się o krok do przodu. W tej chwili jed- nak nie potrafiłem się doszukać w tym wszystkim zbyt wiele sensu. Mika potarł czoło. - Zadał mi bobu. To nie wariat. Jeśli próbował cię zabić, musiał mieć jakiś solidny powód... - Zapatrzył się w do połowy opróżnioną szklankę, potem znów spojrzał na mnie. - Chcesz, żebym się dowiedział, o co chodzi? - Tak. Zwłaszcza jeśli to rzeczywiście solidny powód. - Za- wahałem się. -1... - Zdobyć ci prochy. - Wyszczerzył się w uśmiechu. - Jak mi idzie czytanie w myślach? - Dokończył drinka i zmiótł naczynie do kosza stojącego przy ścianie naszej loży. - Chodź. Nie szu- kasz przecież wody sodowej. Lepiej wezmę cię na spotkanie z Doktorem. - Nie potrzeba mi żadnego... - To nie taki doktor. - Znów wąski uśmieszek. - To Doktor Śmierć. Prowadzi podziemne laboratorium. Skrzywiłem się z niesmakiem. - Naprawdę nazywa się DeAth. Ale przezwisko pasuje mu jak ulał. - Podniósł się z miejsca. - Nie szukam trucizny - rzuciłem kwaśno. Chociaż - może właśnie trucizny. - Szkoda. Ma najlepszy wybór. Jest dostawcą wszystkich największych Rodzin, specjalizuje się w tym, czego im potrze- ba do wszelkich robótek na zamówienie. - Rynek Braków też miał swoje konglomeraty, tyle że praca dla nich wymagała bar- dziej osobistego zaangażowania. Mika dał znak swoim żołnie- rzom. - Ma wszystko, co najlepsze. Załatwi ci, co trzeba. Ruszyłem za nim w stronę drzwi i przystanąłem, kiedy za- trzymał się przy budce telefonicznej w przejściu. Wpisał jakiś kod i otrzymał w odpowiedzi dziwaczny symbol na pustym ekranie. Wpisał kolejny kod. Tym razem odpowiedzią był poje- dynczy rząd liter: DOKTOR JEST U SIEBIE. Obejrzał się na mnie przez ramię. - Z nimi zawsze się trzeba umawiać. Wsiedliśmy do metra i przejechaliśmy kilka przystanków dalej w głąb Samego Końca. Później tramwajem do cichego zbiegu ulic. Tutaj budynki były bardziej szykowne, a ulice czystsze, a zarazem jeszcze bardziej wykluczały obcych niż te dookoła placu Wolnego Rynku. Ci, którzy tutaj zachodzili, wie- dzieli dokładnie, dokąd idą. Mika poprowadził mnie w dół uli- cy aż do szóstej szeregówki. Miała czarne drzwi; po ścianach pięła się ozdobna kuta krata, jak okryte żelaznymi liśćmi dzi- kie wino. Mika wszedł na ganek i dał znak, żebym szedł za nim; jego banda ruszyła spacerkiem z powrotem w stronę, z której nade- szliśmy. Patrzyłem z żalem, jak odchodzą. Mika stał nieruchomo przed czarnymi drzwiami, z rękoma rozłożonymi szeroko po bo- kach, dłońmi obróconymi wierzchem do góry. Zrobiłem to sa- mo, doszedłszy do wniosku, że tutaj nie trzeba pukać, żeby dać znać, że jesteśmy. Po minucie drzwi otworzyły się i wpuściły nas do środka. Nikt na nas nie czekał. Przeszliśmy korytarzem o ścianach wy- łożonych lustrami. - Jak tu cicho - stwierdził Mika. Ale mnie dawno zaczęło być wszystko jedno, kto lub co kryje się za tymi ścianami. Na końcu korytarza otworzyły się drzwi, a my znaleźliśmy się w nielegalnym laboratorium Doktora Śmierci. - Witam! - zawołał czyjś radosny głos i ktoś zaczął iść ku nam przez labirynt mikroskopów, kuchenek i ekranów z dany- mi, które pokrywały całe piętro. Patrzyłem, jak w drzwiach po drugiej stronie laboratorium znika jakaś przystojna kobie- ta. Idący ku nam przysadzisty mężczyzna miał okrągłą twarz i ubrany był w pastelowy laboratoryjny kitel, a jego łysa głów- ka błyszczała w przeraźliwie jasnym oświetleniu. Miał dwie pa- ry oczu. Dodatkowa para wyglądała, jakby należała do jakiegoś owada-albinosa - były to dwa błyszczące, szlifowane rubiny. Za- trzymał się przed Miką i obdarzył nas promiennym uśmie- chem. Zaciśnięte dłonie w rękawiczkach połyskiwały jak woda. - Czym mogę służyć, chłopcy? - zapytał z usłużnym uśmie- chem sklepikarza. - Jakieś sprawy Rodzinne? - Był to Doktor Śmierć we własnej osobie. Wbrew staraniom nie mogłem oderwać od niego wzroku. Zdałem sobie sprawę, że spodziewałem się kogoś, kto wyglą- dem dorasta do przezwiska. A nie kogoś, kto kojarzy się z bar- manem sypiącym dowcipami i serwującym drinki. Gdyby nie te oczy. - Ee... - wybąkalem jedynie. - Potrzebna mu topalaza-AC - wyjaśnił Mika. - Ma pan coś takiego? - Topalaza-AC? - powtórzył DeAth, unosząc w zdumieniu niewidoczne brwi. -A po co mu to, na litość boską? Chce zostać seryjnym mordercą, tylko nie ma dość silnych nerwów? Mika się nie odzywał, więc w końcu wykrztusiłem: - Jest mi potrzebna, żebym mógł się zachowywać... po ludz- ku. DeAth ponownie obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, a między owadzimi oczyma pojawiła mu się pionowa zmarszcz- ka zwątpienia. - To chyba najbardziej pokrętna odpowiedź, jaką miałem okazję słyszeć. Tak, wiem: „Nie twój interes, staruszku". Tylko przykro mi, kiedy taki dzieciak przychodzi tu tylko po to, żeby zrujnować sobie życie. Ale w końcu ja to tylko produkuję, co wy z tym robicie, to już wasza sprawa... - Dłoń już tańczyła po klawiaturze komputera, wyszukując dane. - Mam to pod ręką, jeśli wy macie czym zapłacić. - Można by powiedzieć, że złamię mu serce, kupując od niego te prochy. Skrzywiłem się leciutko, kiedy na ekranie ukazała się ce- na, ale kiwnąłem głową. Podłączyłem się ze swoją bransoletką i przelałem tę sumę na jego konto. - Zaraz wracam. - Odwrócił się i potruchtał w stronę drzwi, za którymi zniknęła przedtem przystojna kobieta. Zrobiłem krok, trochę z obawy, że ma zamiar zniknąć i wię- cej nie wrócić, ale Mika przytrzymał mnie za ramię. - Wróci. Niczego nie dotykaj - mruknął - laboratorium jest uzbrojone. Zostałem na miejscu i czekałem. DeAth wrócił w krótszym czasie, niż to się wydało możliwe. Wyciągnął do mnie arkusz pe- łen przylepek. Wyciągnąłem po nie dłoń, tak niecierpliwie, że na moment zapomniałem o tym, co powodują. Ręka DeAtha odskoczyła odruchowo do tyłu. - Fuj! - syknął z obrzydzeniem na widok przesiąkniętego krwią materiału. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby przyszło mu zobaczyć, co wyprawiają z ludźmi niektóre jego chemika- lia, na przykład coś takiego jak to, lub co zdarzyło się wczoraj na przyjęciu Elnear... Pospiesznie wcisnął mi arkusik do dru- giej ręki. - Proszę, idźcie już, zanim zabrudzicie mi dywan. Do wi- dzenia. - Popędził nas przed sobą w stronę lustrzanego koryta- rza, a drzwi zamknęły się za nami z sykiem zabezpieczeń. Poczułem szum w skroniach, kiedy zdrową ręką oderwałem jedną z krwistoczerwonych kropeczek i przylepiłem sobie za uchem. Mika przyglądał mi się z takim wyrazem twarzy, jakby patrzył na ćpuna, ale powiedział tylko: - Lepiej zrób coś z tą raną. Wzruszyłem ramionami, bo ledwie chciało mi się o tym myśleć, kiedy upychałem w kieszeni arkusik z resztą przyle- pek. - Nic się nie przejmuj, teraz już wszystko w porządku... - Za kilka minut runą w końcu wszystkie ściany wokół moich my- śli, a ja już na zawsze odzyskam wzrok. Zatrzymał się i pchnął mnie znienacka na lustra. Zagapi- łem się na powtarzany w niekończoność obraz naszej dwójki, a on potrząsnął mną mocno. - Słyszysz, co do ciebie mówię? - Głos miał twardy jak pięść. Złapał mnie za zranioną rękę i trzasnął nią o lustro; aż zatkało mnie z bólu. - To paskudne przecięcie. Zrób z tym coś, świrze. Stęknąłem, a kiedy ból wywietrzał mi z głowy, pokiwałem nią ostrożnie. - Słyszę cię. - Wziąłem głęboki oddech i patrzyłem mu w oczy dopóty, dopóki mi nie uwierzył. Wtedy mnie puścił i odwrócił się w stronę drzwi, które już otwarły się przed nami jak niecierpliwa ręka wyganiająca nas na zewnątrz. Kiedy znaleźliśmy się z powrotem na ulicy, ode- zwałem się: - To, co stało się wczoraj na przyjęciu lady Elnear, wyglą- dało mi na zlecenie. Czy takimi właśnie sprawami zajmuje się DeAth? - Tak - potwierdził Mika skinieniem głowy. - To była zgrabna rzecz. Mógł czegoś takiego dostarczyć. - Patrzył prosto przed siebie, pozostawiając tę sprawę w sferze domysłów. Jego żołnierze znów znaleźli się dookoła nas - skądś, a raczej zni- kąd. - Mógłbyś się dowiedzieć? Zerknął na mnie z ukosa. - Może. Popracuję nad tym. - Chcę wiedzieć, dlaczego ktoś tutaj chce się jej pozbyć. Albo też kto komu za to płaci. - Dobra - kiwnął głową. - Potem szliśmy w milczeniu. - Będziemy w kontakcie - odezwał się, kiedy rozstawali- śmy się przy metrze. - Uważaj na siebie, bracie. Uniosłem zakrwawioną dłoń w geście pożegnania i obiet- nicy. Ludzie dookoła zaczęli wycofywać się chyłkiem. Nie pamiętani, kiedy czułem się lepiej. 20 Wyglądasz jak reflektor. Zdaje się, że dostałeś to, czego chciałeś - rzuciła Argentynę z wzrokiem utkwionym w mojej twarzy, kiedy otwierała przede mną drzwi. Odsunęła się do ty- łu i dojrzała zakrwawione ciuchy, kiedy przemykałem obok niej do wnętrza klubu. - Matko Ziemio... dostałeś też chyba to, o co się prosiłeś. Potrząsnąłem głową, nie żeby jej zaprzeczyć, tylko żeby strząsnąć z siebie to poczucie, że jestem teraz każdym, kto znajduje się w promieniu stu metrów ode mnie. Skupiłem się na odczuwanej przez nią uldze, która następnie przeszła w obrzydzenie, potem znów w ulgę, zmartwienie i jeszcze raz obrzydzenie... Przytłumiłem to wszystko na tyle, że znów byłem tylko sobą. - Taa... - rzuciłem, idąc za nią do środka. W klubie siedzia- ło już kilkoro klientów, rozrzuconych grupkami po sali, ale przynajmniej udało mi się wrócić, zanim wieczór zaczął się na dobre. Nie wiem, czy potrafiłbym przejść przez to w stanie, w jakim się teraz znajdowałem. - Tyle tylko masz mi do powiedzenia? - zapytała nieco zbyt ostrym tonem, kiedy nie dodałem już nic więcej. - Przepraszam - wymamrotałem. - Trochę minie, zanim się przyzwyczaję. To mocne. - Dotknąłem głowy. - Muszę brać ciu- chy i lecieć. - Są na górze. Nałożę ci na tę rękę trochę sztucznej skóry, wygląda dość parszywie. - Dzięki. - Kiedy znalazłem się z powrotem we własnym ciele, na nowo odkryłem, że w kilku miejscach boli mnie jak ja- sna cholera. Podążyłem za nią po schodach, a potem do prze- stronnego pomieszczenia, które stanowiło jej prywatny aparta- ment. Było niemal wystarczająco obszerne, by pomieścić wszystko, co chciała mieć pod ręką, poupychane w szufladach i skrzyniach. To, co się nie zmieściło, zalegało stosami na bla- tach mebli. Niektóre z tych mebli wyglądały tak, jakby miały za sobą historię dłuższą niż jej życie. Zewsząd zwisały ubrania i ozdoby, a na podłodze pod oknami przycupnęła spora gromad- ka roślin w doniczkach. Kiedy tam weszliśmy, z łóżka zerwał się jakiś zwierzak o rudawym futerku i zaraz ukrył się w gardero- bie. - Nie przejmuj się bałaganem - rzuciła, bo pewnie wy- trzeszczałem oczy. - Wygląda na to, że nie umiem niczego wy- rzucić. Pewnie dlatego, że tak długo nie miałam po prostu cze- go wyrzucać. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem, macając się po opróż- nionych z żetonów kieszeniach. - Ciężko przełamać stare nawyki. - Usiądź. - W końcu jednak się uśmiechnęła, wzięła z toa- letki paczkę kamfy i włożyła kawałek do ust. Wyciągnęła pacz- kę w moją stronę. Nie żułem kamfy już od wieków - ani razu od śmierci Dere'a Cortelyou. Zawsze mi go przypominała. Ale dzisiaj wieczorem wszystkie wspomnienia znalazły się gdzieś bardzo daleko. Z wdzięcznością kiwnąłem głową, a ona wytrzą- snęła dla mnie kawałek. Teraz miała na sobie luźne szare spod- nie, związane nad kostkami i błękitną bluzkę pod szarym ża- kietem z podwiniętymi do góry szerokimi rękawami. W uszy wpięła srebrne koła wielkości jajka. Wepchnąłem sobie kamf ę do ust i przygryzłem koniec, czu- jąc, jak język martwieje mi od lodowato-korzennego smaku, który z niej wyssałem; czekałem, aż ukoi mi nerwy. Westchną- łem, usadowiony na samym brzeżku łóżka, bo było to jedyne w tym pokoju miejsce, gdzie dało się przysiąść. Było mi teraz tak błogo, że mógłbym zasnąć na siedząco, gdybym nie miał tak sponiewieranego ciała. Ręka piekła i pulsowała bólem, podob- nie osmalony bok. Odgarnąłem połę skórzanej kurtki, podcią- gnąłem zbryzganą krwią koszulę. Pod świeżo wypalonymi dziu- rami w ubraniu znalazłem poparzone ciało, mały włos i powsta- łaby dziura we mnie. - Cholera jasna... - mruknąłem, sam nie wiem, czy z powo- du minionych wydarzeń, czy raczej z tego, do czego nie doszło. - Jezu - mruknęła w odpowiedzi Argentynę. - Co musiałeś odstawić, żeby to zdobyć, napad z bronią w ręku? Parsknąłem krótkim śmieszkiem i potrząsnąłem przecząco głową. - Dealer Darica próbował mnie zabić. Zdaje się, że trafi- łem na coś więcej niż zwykły pistolet. Wiesz może coś, o czym mi jeszcze nie powiedziałaś? Zmarszczyła brwi i teraz ona potrząsnęła głową. - Nie. Ale z Darikiem nigdy nic nie wiadomo do końca... - Nagle wydała mi się zmęczona. - Przepraszam. Zdejmij kurtkę. To też ci opatrzę. - Otworzyła apteczkę. - Jest czysta, sama się zagoi. - Nie wygłupiaj się. - Pomogła mi się wygrzebać z kurtki, żebym nie musiał za bardzo się ruszać. - Przepraszam za zniszczone ubrania. Zapłacę za nie. - Nie wygłupiaj się - powtórzyła. Podciągnęła do góry ko- szulę. Ręka nagle znieruchomiała; Argentynę dostrzegła moje stare blizny. Opuściła koszulę, zakrywając je z powrotem. Popa- trzyła mi w oczy. - Lubisz ból? Skrzywiłem się z zaskoczenia. - Jak wszyscy diabli. Staram się trzymać od niego z dale- ka. - Wzruszyłem ramionami. - Tylko że to nie zawsze się uda- je... Spuściła oczy, jakby zawstydzona. Wzięła spray ze sztuczną skórą i rozpyliła mi ją na ranę. Potem zaczęła odwijać szalik z ręki, żując zawzięcie kamfę dla uspokojenia nerwów. Spojrza- ła na rozcięcie, skrzywiła się i odwróciła twarz. Rana wciąż krwawiła. Ja także odwróciłem wzrok. - Sama sobie z tym nie poradzę. Pozwól mi zawołać Aspe- na, niech lepiej on się tym zajmie. Kiedyś był studentem me- dycyny, dopóki nie odkrył, że nie znosi chorych. - Podniosła się. - Mogę iść do lekarza. Obejrzała się na mnie przez ramię. - I co powiesz, kiedy zapytają, co ci się stało? Omal się nie uśmiechnąłem. - Mogę im powiedzieć to samo, co powiedziałem Braede- emu, kiedy pytał, gdzie się tak urządziłem wczoraj wieczorem. Powiedziała coś niezbyt uprzejmego i wyszła. Poszperałem niezdarnie w kieszeniach kurtki, żeby wydostać arkusik z nar- kotykami. Wyśliznął mi się i upadł na podłogę. Przyklęknąłem, żeby go podnieść, a mój wzrok powędrował w głąb niskiej, pła- skiej jaskini pod łóżkiem. Czasem człowiek przestaje się cieszyć z tego, że ma wzrok lepszy niż inni. Ktoś na moim miejscu pewnie by nie dojrzał te- go, co zobaczyłem tam w mroku. Ale ja to rozpoznałem. A po- tem zobaczyłem kolejne przedmioty, które służyły jedynie do zadawania bólu. Z wysiłkiem dźwignąłem się i ruszyłem w stronę drzwi, czując, że chcę się wynieść stąd do wszystkich diabłów. Ale Ar- gentynę zdążyła już wrócić, a za nią jeden z muzyków - ten, który miał w piersiach błyszczącą klawiaturę. Popatrzyła na mnie dziwnie, bo doszła do wniosku, że w ten sam sposób patrzę na nią. Usiadłem z powrotem i wycią- gnąłem przed siebie zranioną dłoń. Aspen wziął ją, poobracał i bardzo ostrożnie poruszył moimi palcami. - Wymieniałeś uścisk dłoni z nożownikiem, co? Możesz w ogóle coś nią robić? - Nie w tej chwili - rzuciłem opryskliwie, przekonany, że przynajmniej tyle powinno być widać na pierwszy rzut oka. - Hm - mruknął, zmarszczył brwi i nagle zaczął zgrywać profesjonalistę, co nie jest łatwe, kiedy się wygląda jak stoją- ca lampa. - Poczekaj, aż przyniosę swój zestaw. Muszę to po- zszywać. - I zaraz wyniósł się, nucąc coś pod nosem przy akom- paniamencie syntetycznych dźwięków. Jedna połowa jego mó- zgu przypominała sobie teraz wszystkie medyczne procedury, podczas gdy druga nadal zajęta była komponowaniem muzyki. - Dlaczego tak na mnie patrzyłeś? - zapytała zaraz Argen- tynę, kiedy tylko się upewniła, że nie może nas słyszeć. Zawahałem się. - Widziałem, co masz pod łóżkiem - przyznałem w końcu. Jej twarz nie poczerwieniała pod srebrzystą skórą, ale poczu- łem, jak ogarnia ją nagła fala gorąca. - Daric - rzuciłem. - Daric...? - Nie byłem nawet pewien, jakie to uczucie ściska mi teraz żołądek jak pięść. - Pozwalasz, żeby ten łajdak robił ci takie rzeczy? - Nie! - Zaklęła. - Nie. - Niespodziewanie spuściła wzrok. - Ja mu to robię. - Dlaczego? - Znałem jednak odpowiedź, zanim jeszcze zdołałem wykrztusić to pytanie. - Bo go kochasz. - Z takim tru- dem wydusiłem to z siebie, że ledwie było słychać moje słowa. Uniosła głowę. - Sama mówiłaś tak wczoraj do Jiro, prawda? Lepiej, kie- dy da ci to ktoś, komu na tobie zależy... - Gdybym się mocno po- starał, sam mógłbym w to uwierzyć. Odwróciła się w stronę toaletki, wyjęła z paczki kolejną kamfę. Wbiła spojrzenie w moje odbicie w lustrze, w ten spo- sób nie musiała patrzeć bezpośrednio na mnie. Ale po chwili spuściła oczy. - Tak - wyszeptała. - To znaczy... On tak strasznie siebie nienawidzi, nie mam pojęcia za co. Czasem aż mnie przeraża. Robię to, bo gdybym nie chciała, Bóg jeden wie, dokąd by po to poszedł i co by się wtedy z nim stało... Trzasnęła dłońmi o blat toaletki, a dookoła podskoczyły słoiczki i palety do makijażu. - Wszystko w porządku? - zapytał Aspen, który wszedł właśnie, trzymając w ręku przenośny zestaw chirurgiczny. - Masz doskonałe wyczucie czasu - odparła znużonym gło- sem Argentynę, odwracając się z powrotem do nas. - No, dzięki. - Przysiadł na łóżku i otworzył kciukiem wa- lizkę. - Naprawdę ciężko nad tym pracuję. - Poklepał się po rozjarzonej klatce piersiowej; dźwięki wzbiły się w górę jak bańki mydlane. Argentynę zaczęła zmywać makijaż - albo przynajmniej udawała, że to robi - a on zajął się moją ręką, znów skupiony i uważny, myśli miał ostre jak brzytwa. Przycisnął mi do nadgarst- ka środek znieczulający; westchnąłem z ulgą, kiedy dłoń znik- nęła z neurologicznej mapy mojego organizmu. Aspen założył sobie jakieś dziwacznie wyglądające soczewki i popatrzył przez nie w głąb rany - badał uszkodzenie poszczególnych układów. - Hm - mruknął jeszcze raz i zdjął soczewki. - Miałeś szczęście. Nic ważnego nie poniosło szwanku. Zaraz to zakleję. - Wyjął z walizki coś jeszcze. Miękkie i wilgotne, trochę jak wielki ślimak. Owinął mi to wokół dłoni, zakrywając ranę. Coś się zaczęło dziać - poczułem to nawet mimo znieczulenia - coś w rodzaju silnego ssania. - Nie ruszaj się - ostrzegł, przytrzymując mnie za ramię. - Dobra... - dorzucił, jako że ślimak nagle zmienił kolor. Odwinął go i schował z powrotem do torby. Spojrzałem na paskudne, czerwone usta rany; zamknęły się. - To wszystko, na co mnie stać. - Spryskał ją sztuczną skórą. - Nie mam lampy, więc jeśli chcesz, żeby się szybko goiło, musisz przejść leczenie regenera- cyjne gdzie indziej. Pokiwałem głową. - Dzięki. - Na próbę poruszyłem palcami. Działały jak na- leży, mimo że ich nie czułem. - Nie ma za co. - Podniósł się i wyszedł na korytarz, po dro- dze machając nam na pożegnanie. - Dzięki - dodałem tym razem pod adresem Argentynę. Wzruszyła tylko ramionami. - Twoje rzeczy są w garderobie. Ja muszę się jeszcze przy- gotować do występu. - Ruszyła w stronę drzwi, unikając mego wzroku. Już miałem zawołać ją po imieniu, ale się powstrzymałem. Znalazłem swoje ciuchy i przebrałem się w nie najszybciej, jak potrafiłem. Potem zszedłem na dół, ciesząc się, że mogę ruszyć swoją drogą już bez żadnych rozmów. - Argentynę! Argentynę! - zaryczał głos, który byłby w sta- nie wzbudzić echo nawet w przestrzeni kosmicznej. Przystaną- łem i spojrzałem w głąb korytarza, skąd dochodził. Zakręt prze- słaniał mi widok, ale czułem za nim z pół tuzina zbitych w gro- madkę umysłów. - No, Cusp... - Daj spokój... - Argentynę! - Odgłosy łomotania. Ruszyłem korytarzem, przystanąłem, zajrzałem za róg. Je- den z klubowych bramkarzy walił w grzwi garderoby Argenty- nę ramieniem-kleszczem, wykrzykując przy tym jej imię, pod- czas gdy dookoła brzęczeli jak muchy inni muzycy z symbu - i mniej więcej takie samo robili na nim wrażenie. - Argentynę! Ktoś popełnił błąd i chwycił go za ramię; otrząsnął się, a trzy ciała poleciały w głąb korytarza. Nagle drzwi się otwarły. Olbrzym cofnął się trochę, kiedy wyszła na korytarz, odziana w swój spłowiały szlafrok. - Cusp! - rzuciła ostro, cholernie dobrze kryjąc przed nim, jak bardzo słaba i zastraszona się czuła. - O co to całe gówno?! - Machnęła ręką w stronę z wolna rozplątującej się gromadki ciał. Bramkarz wygulgotał coś niezrozumiałego. To był jej naj- większy fan. - Serdeczne dzięki, ale nie... Daj spokój - dodała niemal łagodnie - wróć do frontowych drzwi i rób swoje. Wiesz, że muszę się przygotować, nie? - Zmusiła się do uśmiechu i spróbowała go obrócić i wypchnąć. Ale zbrojny szpon zacisnął się na jej nadgarstku, szarpnął ją i zaczął wlec korytarzem. - Ej! - pisnęła. Poczułem błysk jej bólu i zaskoczenia, i strach cofających się bezsilnie muzyków. Zamarłem, rozpacz- liwie starając się coś wymyślić. A wtedy ktoś nieoczekiwanie wyjrzał z otwartych drzwi jej garderoby. Daric. - Argentynę...? - zawołał niepewnie, otwierając szeroko oczy ze zdumienia. Obejrzała się na niego w niemej panice, potknęła się, po- nieważ Cusp nieprzerwanie wlókł ją dalej. - Puść ją! - zawołał natychmiast Daric, ruszając w pościg. Nawet jeśli Cusp go usłyszał, nie dał nic po sobie poznać. Daric rzucił się do biegu i zaraz się z nimi zrównał. Patrzy- łem na to wszystko, jakbym śnił. Daric złapał Argentynę za rę- kę, a w tym samym ułamku sekundy jej druga ręka wyswobo- dziła się, jakby uchwyt Cuspa nie był silniejszy od uścisku dziecinnej rączki. Cusp przystanął, obrócił się powoli, tak jak- by obracała się przed nami jakaś góra, uniósł w górę opance- rzone ramiona... I w tej chwili runął do tyłu z łomotem, od którego zabola- ły mnie zęby. Muzycy stali z rozdziawionymi gębami. Argentynę przytu- liła się do Darica i spojrzała na niego oczyma zeszklonymi stra- chem. - Wszystko dobrze? - mruknął, głaszcząc ją po włosach, przyciągnął ją do siebie opiekuńczo. Cusp wydawał jakiś dziw- ny rzężący skowyt, wijąc się na podłodze jak potraktowany sprayem żuk. Argentynę spojrzała w jego stronę i potrząsnęła bezradnie głową; usta drżały jej tak, jakby za chwilę miała wy- buchnąć płaczem lub histerycznym śmiechem. - Ej, Daric - odezwał się Aspen - jak to zrobiłeś, chłopie? Daric zerknął na niego z nerwowym drgnieniem ust. - Nic nie zrobiłem - warknął. - Jest po prostu pijany. - Kła- mał. - Zabierzcie go stąd w cholerę. I wezwijcie korby. Starałem się mu zejść z oczu, kiedy odwrócił się i zabrał Argentynę z powrotem do garderoby. Muzycy skupili się dooko- ła Cuspa jak gromadka noszowych, żeby wywlec stąd jego bez- władne cielsko. Przycisnąłem się do ściany, wpatrzony w bliżej nieokreślo- ny punkt i zastanawiałem się, jak mogłem być dotąd tak ślepy. Bo teraz wszystko stało się tak oczywiste...To Daric jest tym te- lekinetą, którego obecność wyczuwałem. Psychotronik - tak samo jak jego siostra. Zupełnie nie pamiętam, jak wyszedłem wtedy z klubu. I nie pamiętam, jak dotarłem do kompleksu Zgromadzenia, do czekającej na mnie Elnear, znużonej, jednak pełnej ulgi, że wracam. Nie wspomniała ani słowem o tym, co mówiłem jej przed odejściem, miała też nadzieję, że i ja nigdy więcej o tym nie wspomnę. Nigdy. Za to przyjrzawszy się mojej posiniaczo- nej twarzy, zapytała, co mi się stało i czy nic mi nie jest. Nie pa- miętam, co odpowiedziałem, ale więcej już nie pytała. Polecieliśmy modem do posiadłości taMingów. Zanim jesz- cze wydostaliśmy się z miasta, zasnęła, dzięki czemu mogłem bez skrępowania rozmyślać dalej o Daricu. Daric, Daric... - tyl- ko o nim potrafiłem teraz myśleć, odkąd poznałem prawdę. Ciekawiło mnie, jak do tego doszło. Jak mogło być ich dwoje - dwoje psychotroników, brat i siostra, narodzonych w tym sa- mym pokoleniu w rodzinie, w której nigdy przedtem nic takie- go się nie zdarzyło? I jak Daric zdołał przez te wszystkie lata ukryć przed wszystkimi swoją psycho? Jednak bardziej interesowałem się dlaczego - bo to było mi znacznie łatwiej pojąć. Ukrywał się, gdyż wiedział, co spo- tyka świrów. Widział, jak rodzina traktowała Jule, wiedział, co zrobili jego matce za to, że Jule urodziła się psychotronikiem. Życie musiało być dla niego prawdziwym piekłem, ponieważ w każdej chwili jedno potknięcie mogło odkryć jego tajemni- cę - a to oznaczało, że mógł stracić wszystko: pozycję, potęgę, bogactwo, może nawet życie... A także ochronę i miłość reszty rodziny, tę aprobatę i poczucie bezpieczeństwa, za którymi w duchu tęsknimy. Wszystko to mógł stracić w ciągu sekundy, gdyby w kimkolwiek obudził choć cień podejrzenia. Nadal był- by tą sama osobą, którą znali od zawsze - ale w oczach tych, którzy się dla niego liczą, ze złotego dziecka przekształciłby się w wyrzutka, podczłowieka... świra. Nic dziwnego, że podpuszczał ich tymi małymi, dokuczli- wymi telekinetycznymi sztuczkami, na których nikt nigdy nie mógł go złapać. Nic dziwnego, że obnosił się demonstracyjnie z romansem z Argentynę - dawał wskazówki, rzucał wyzwanie każdemu, kto chciałby zerknąć głębiej, a przez cały ten czas usilnie pracował nad tym, by być taki sam jak wszyscy, bardziej niż ktokolwiek inny z tego grona... Aż skręciło mnie w środku na samą myśl o tym, jak strasz- nym presjom musi być poddawany, jak zniekształcają one wszystko, co pomyśli i zrobi. Ja przez całe życie byłem psycho- tronikiem, ale miałem tyle szczęścia, że wcale o tym nie wie- działem. I pewnie nigdy nie zechciałbym się dowiedzieć, bo w Starym Mieście człowiek wciąż żył jak na ostrzu noża. Gdy- bym musiał stawić czoło jeszcze tej świadomości, pewnie bym tego nie zniósł. Łatwiej, bezpieczniej było znaleźć sobie kry- jówkę w jakiejś ciemnej norze na ulicy, w środku wyśnionego świata narkotycznych fantazji. Trudno było stamtąd wyleźć. Sam pewnie nigdy nie zdołałbym tego dokonać. Wiedziałem, jak taki sekret potrafi wyżreć człowiekowi wnętrze: strach, sa- motność, nienawiść, której nie da się zwrócić nigdzie indziej jak tylko przeciwko samemu sobie. Nic dziwnego, że potrzebo- wał tego, co mogła mu dać jedynie Argentynę. Łatwo było go żałować, ale jeszcze łatwiej pamiętać, co ten jego sekret wyrządził wszystkim, którzy znaleźli się na jego drodze: Jule, Jiro, Elnear, nawet Argentynę... Gdy przypomnia- łem sobie, jak potraktował mnie jak świra, żal, który ściskał mi wnętrze, przemieniał się z powrotem w obrzydzenie. Musiałem obudzić Elnear, bo dolatywaliśmy na miejsce. Popatrzyła na mnie zmieszana, a po chwili z troską. Postarałem się przybrać normalny wyraz twarzy, aż wreszcie odwróciła wzrok. - Idę prosto do swojego pokoju - oznajmiła głosem drżą- cym bardziej niż zwykle, choć z całej siły starała się nad nim zapanować. - Mam zamiar spać, dopóki sama się nie obudzę. Tobie radzę zrobić to samo. Kiwnąłem głową i ruszyłem za nią do środka. Na ganku czekała na nas Lazuli, pomimo nocnego chłodu, którego przedtem jakoś nie odczułem. Odszukała oczyma moje oczy, jej myśli zderzyły się z moimi i nagle chłód przestał mi wadzić. Lazuli mruknęła coś do Elnear, kiedy ta ją mijała, mu- snęła lekko jej ramię. Mnie także przepuściła, ale jej myśli pobiegły ku moim, wyciągając się w ciemności jak bezradne ramiona. Znalazłszy się u podnóża schodów, zawahałem się i obejrzałem; wystarczył jeden rzut oka i podążyłem posłusznie w głąb holu. Poprowadziła mnie do gabinetu Elnear i zamknęła wielkie drzwi. Kiedy byłem tu poprzednio, właściwie wcale mu się nie przyjrzałem. Miał wysoki sufit, jak wszystkie pokoje, a ściany okolone szeregami ciemnych drewnianych półek, na których stały rzędem antyczne książki, zabezpieczone za szkłem. Cieka- we, kiedy ostatnio ktoś do nich zaglądał. W kamiennym komin- ku płonął ogień. Ciężki, aromatyczny dym sprawił, że ślina na- płynęła mi do ust. Wydawało mi się, że nawet tu, gdzie stoję, czuję wyraźnie bijący od niego żar, ale może to było coś zupeł- nie innego. - Po co palicie ogień? - zapytałem, żeby przestać o niej myśleć. Nie udało się. - Przecież wcale nie potrzeba. - Może ten dom jest stary, ale za to wyjątkowo komfortowy. Przed kominkiem stał długi mahoniowy stół i była to jedy- na rzecz, którą pamiętałem ze swojej poprzedniej wizyty w tym pomieszczeniu. Blat miał inkrustowany złotymi gwiazd- kami, tworzącymi mapę nieba. Lazuli oparła się o niego pleca- mi, obracając się, by spojrzeć mi w oczy. - Nie, oczywiście, że nie potrzeba - odpowiedziała miękko. -Ale ogień jakoś ogrzewa człowiekowi duszę. - Wyciągnęła dło- nie w stronę płomieni. Miała na sobie luźną aksamitną tunikę w kolorze czerwonego wina, której brzegi muskały od niechce- nia łydki i kolana. Przeszedłem przez pokój, żeby znaleźć się bliżej niej. Delikatnie dotknąłem jej myśli, dłonią musnąłem jej ramię. Dotyk aksamitu przyprawił mnie o gęsią skórkę. - Nic ci nie jest? - zwróciła się do mnie, zdjęta nagłą nie- pewnością. Dostrzegła opatrunek na ręce i siniaki na twarzy, nagle przestraszyła się, że ma to coś wspólnego z Charonem. Wzrok powędrował do szmaragdowego kolczyka, który wciąż jeszcze tkwił w moim uchu. - Nie, już wszystko w porządku - odparłem z uśmiechem. Trzaskanie płomieni, szelest pryskających iskier wydały się nagle bardzo głośne w ciszy, jaka zapadła między nami. - A to- bie? Podniosła na mnie wzrok, na jej wargach pojawił się słaby uśmiech, a to, co działo się teraz w jej myślach, przewaliło się nade mną jak fala gorąca. - A jak... jak tam Jiro? Znów uciekła wzrokiem. - Dziś rano czuł się już znacznie lepiej. Dzieci są w Krysz- tałowym Pałacu. Charon... życzył sobie, żebyśmy wzięli udział w rodzinnym obiedzie. - A ty? - Chciałam się najpierw zobaczyć z tobą. Bo już dzisiaj nie wrócę. - Odsunęła luźny kosmyk czarnych jak noc włosów. - Charon chce, żebym spędzała z nim więcej czasu... - Chce, że- bym spędziła z nim noc. Spuściła wzrok, świadoma, że muszę wiedzieć, co myśli i jak to odbiera. - Dołączę do nich za jakiś czas... Powiedziałam, że źle się czuję. - Źle się czuje na samą myśl, że on będzie jej dotykał. Jej oczy wróciły do moich. (Je- stem chora z tęsknoty) - mówiły. - Lazuli... - Spuszczając wzrok, potrząsnąłem głową. Wczo- raj w nocy wypalaliśmy w ciemnościach swoją samotność. To nie powinno się było wydarzyć nawet ten jeden raz. Nigdy też nie powinno się powtórzyć. Nie mogę sobie na to pozwolić. Pod- niosłem dłoń do ucha i zacząłem zdejmować kolczyk. Podniosła dłoń, żeby mnie powstrzymać, ciało miała napię- te jak struna, opierała się o krawędź stołu i z całej siły walczyła ze sobą. (Pragnę cię.) (Dotknij mnie jeszcze) wołał jej umysł. Złapała mnie za ręce i przyciągnęła ku sobie, przejechała nimi w dół po aksamitnej sukni. Nie panowałem nad swoim podnieceniem. Pocałowałem ją, mocno, głęboko i zachłannie, bo tak właśnie chciała być cało- wana. Dłońmi jeszcze raz przesunąłem po aksamicie, tym ra- zem niespiesznie, zagłębiłem się w miękkie krągłości jej ciała. Objąłem biodra, przycisnąłem ją do siebie tak, że nie zostało już między nami ani kawałka wolnego miejsca. Czułem żar ognia, jej żar i swój własny. Teraz już nie mogłem się powstrzy- mać, wcale nie chciałem. Wiedziałem, że naprawdę jestem w tym dobry, że mogę jej dać wszystko, czego zapragnie, a na- wet jeszcze więcej. Ze mogę sprawić, aby ta piękna, niedostęp- na kobieta potrzebowała mnie tak bardzo, że wszystko inne przestanie się dla niej liczyć, dosłownie wszystko. Tę pewność zawdzięczałem Darowi, z którego przecież nie będę mógł korzy- stać wiecznie... Położyłem ją na wygwieżdżonym stole i właśnie tam zaczą- łem się z nią kochać, ostro, głęboko i zachłannie... A ona wzy- wała mnie w głąb swoich myśli, nazywała mnie swoją jedyną miłością, nazywała mnie ogniem... 21 Następnego ranka wróciłem do roboty, ponieważ i Elnear także zajęła się pracą. - Utracić Philipę to jak utracić część własnego mózgu - powiedziała do mnie, kiedy szliśmy korytarzami kompleksu FKT do jej biura. - Nie mam pojęcia, jak zdołam teraz prze- brnąć przez nawał pracy. - Czy była aż tak podcybernowana? - zapytałem z zasko- czeniem, bo wydawało mi się, że nie. Nie wyczułem u niej nic w stylu tych neurologicznych kraników, które miała Elnear. - Nie. - Elnear z zakłopotaniem potrząsnęła głową. - Ale jest znakomicie zorganizowana. Ma zawsze wszystko na właści- wym miejscu, wszystkie te drobiazgi, dzięki którym człowiek nie zrobi z siebie publicznie głupca, a informacje potrafi uzy- skiwać szybciej, niż ja potrafię myśleć. - Czy nie może się pani podłączyć do tego wszystkiego sa- ma? Przecież ma pani kable. Dlaczego potrzebuje pani kogoś, kto robiłby to za panią? Wzruszyła ramionami. - Jestem bardzo leniwa. Nie mam ochoty siedzieć cały czas w sieci, tak jak to robi Natan Isplanasky. Lubię mieć trochę czasu na to, żeby się odsunąć od tego na chwilę i popatrzeć słońcu w twarz... namalować obraz, odwiedzić jakieś nowe miejsce. Philipa sprawiała... sprawia, że mam na to wszystko czas. - Pełen żałości uśmiech zblakł, kiedy wspomnienia ją przytłoczyły: Philipa, strata, strach, porażka, śmierć... Na siłę zawróciłem myśli, zanim posunąłem się zbyt dale- ko. Topalaza działa aż za dobrze. Nadała moim myślom rentge- nowską przenikliwość. Tak łatwo było zacząć - zbyt łatwo - zwłaszcza z tymi, których znałem. Mogłem po prostu bezwied- nie uczepić się pasemka cudzej myśli i nie myśląc o tym, co ro- bię, podążyć za nim wstecz przez cały labirynt. Mogłem znaleźć się w środku cudzej głowy, zanim ktokolwiek się zorientował - głęboko w środku, gdzie robi się aż zbyt intymnie. Każda ludz- ka istota ma takie sprawy, których nie chce dzielić z innymi, do których nie chce się przyznać... Nawet ja. Uświadomiwszy sobie, jak łatwo mi to teraz przychodzi, doznawałem uczucia podobnego do tego, co czułem tamtej no- cy u taMingów: że mogę okraść ich w biały dzień... ale wiedzia- łem zarazem, że tak nie można. Derę Cortelyou zdołał mi wpoić przed śmiercią, że martwe pałki boją się nas nie bez powodu. Sam posunął się za daleko, zbyt mocno starał się ich przekonać, że jest dla nich niegroźny. Pracował jako korporacyjny telepa- ta, a traktowali go jak śmieć. Z kolei Rubyi posunął się za da- leko w drugą stronę, oszalały z nadmiaru władzy, wykorzysty- wał wszystkich dookoła, jakby należeli do niego. Teraz obaj nie żyją. Zatem gdzieś pośrodku musi leżeć ścieżka, na której da się przeżyć, która uchroni mnie przed życiową klęską... Szliśmy w milczeniu; żadne z nas się nie uśmiechało. Kiedy dotarliśmy do biura, wszedłem do informacyjnych plików Jardan, wessałem kalendarz na kilka następnych dni i spróbowałem jakoś to wszystko sobie przyswoić - spotkania, decyzje do podjęcia, dane do wysłania albo odebrania. Tysiące szczególików: lęk przed sierścią u jakiejś konglomeratowej persony, ograniczenia diety u jednego z reprezentantów Zgro- madzenia... Choroba czyjejś babki, o którą należy zapytać pod- czas kolejnej wizyty na jakiejś tam planecie. Nadchodziły do niej informacje z połowy Federacji, żeby mogła wiedzieć wszystko, co musiała albo chciała wiedzieć - co dzień inne. Te- raz pojąłem, co miała na myśli Elnear: samo posortowanie tych przekazów nie pozostawiłoby jej czasu na nic innego: ani na ich analizę, ani zrozumienie. Może i nie lubiłem Jardan, tak sa- mo jak ona nie lubiła mnie, ale teraz przynajmniej poczułem do niej szacunek za to, co robiła, mając do dyspozycji tylko zwykły ludzki mózg. Niosąc w pamięci dane Jardan, ruszyłem za Elnear w jej niespokojną, nieustanną wędrówkę: przemierzaliśmy korytarze i składaliśmy niezliczone wizyty tam, gdzie zupełnie wystarczył- by wideotelefon; przed zbliżającym się głosowaniem chciała porozmawiać po kolei z każdym członkiem Zgromadzenia. - Bo kiedy rozmawia się z ludźmi osobiście, lepiej człowie- ka zapamiętują - wyjaśniła, a w oczach jaśniała jej silna po- trzeba wiary w prawdziwość tych słów. Podsuwałem jej kolejne - nazwiska, podawałem istotne szczegóły, wyczytane wprost z głów tych obcych ludzi, jeśli zabrakło ich w mojej własnej, i wsuwałem w jej myśli tak delikatnie, że nieomal uwierzyła, iż pamięta je sama. Ale doskonale zdawała sobie sprawę, że tak nie jest. Z początku za każdym razem posyłała mi Spojrzenie. Ale nie trwało to długo. Czasem ci, z którymi chciała rozmawiać, upierali się, że- bym poczekał w korytarzu, kiedy rozpoznawali moją twarz - zwykle ci, którzy mieli najwięcej do ukrycia. Posłusznie czeka- łem na zewnątrz, ale nie na wiele im się to zdało. Coraz częściej po wyjściu z kolejnego pomieszczenia oczy Elnear badawczo obserwowały moją twarz z nadzieją na jakieś wskazówki. Do- piero po dwunastej wizycie zebrała się na odwagę, by zapytać wprost: - Jak mi idzie? Czy cokolwiek w ogóle zdziałałam? Wzruszyłem ramionami i uciekłem spojrzeniem w bok. - Może trochę. - Nie musisz kłamać - upomniała mnie. - Odpowiedź brzmi: nie. Kiwnąłem głową bez słowa. - Tak podejrzewałam. Kiedy z nimi rozmawiam, naprawdę zaczynam wierzyć, że mam przed sobą prawdziwych ludzi, ale to po prostu zwykłe komputerowe porty. Może by mi się i uda- ło przekonać w końcu tę ich ludzką cząstkę, ale to przecież nie ona głosuje. - Potarła kark, bo naszła ją chęć wziąć kogoś za klapy i mocno potrząsnąć. - Po co ja w ogóle pytam...? - Szarp- nęła głową w nagłym porywie gniewu. Wiedziała bowiem, że mimo wczorajszych wydarzeń specjalna komisja skończyła prace nad legalizacją pentryptyny i przedstawi ją Zgromadze- niu. Za kilka dni odbędzie się głosowanie. Wiedziała też, że bez względu na to, co będzie robiła, wynik głosowania nie będzie po jej myśli. - A dlaczego właściwie to dla pani takie ważne? - zapyta- łem, żeby samemu nie zacząć szukać odpowiedzi. - Nie chodzi tylko o zasady ani o to miejsce w Radzie... Spojrzała na mnie z ukosa, pełna obaw, że za chwilę zrobię to, od czego właśnie starałem się powstrzymać. Kiedy sam nie odpowiedziałem sobie na pytanie, jeszcze raz odbiegła wzro- kiem na bok i zwolniła kroku. - Moi rodzice... - mruknęła, odpływając we wspomnienia - to oni wyprodukowali rodzinę pentatryptofin. - Pani rodzice? - Aż zmarszczyłem brwi ze zdumienia. - Myślałem, że pentryptyna istnieje od kilku wieków. - Dokładnie półtora wieku - sprostowała. - Właśnie tyle, ile żyli moi rodzice. Ich kariery zawodowe były wyjątkowo dłu- gie. Zsyntetyzowali i wyprodukowali większość z najbardziej zyskownych biochemikaliów ChemEnGenu... - A pani sądzi, że nie chcieliby, aby pentryptyny użyto w ten sposób? Jej spojrzenie stało się nagle puste i wyblakłe. - Nic by ich to nie obeszło... Może nawet byliby zadowole- ni, ze względu na dobro firmy. - Ściągnęła brwi i wpatrzyła się we własne stopy. Jej matka i ojciec wynaleźli wszystkie te che- mikalia i wirusy, ale problem, jak będą używane, do czego i przez kogo, ani razu nie spędził im snu z powiek, nigdy nie przeżyli chwili zwątpienia. A ona nie potrafiła tego pojąć i im wybaczyć. - Co się zdarzyło - zapytałem - że ma pani na to inny punkt widzenia niż oni? Potrząsnęła głową. - Nic, w każdym razie nic, o czym bym wiedziała. Po prostu zawsze wierzyłam, że życie pozbawione poczucia odpowiedzial- ności wobec ludzkości za to, co się robi, jest niemoralne, złe. - Westchnęła, odgarnęła z twarzy kosmyk siwiejących włosów. - Chyba taka się już urodziłam. - Taki specyficzny świr - dodałem cicho i poczułem, jak drgają mi usta. Popatrzyła na mnie przeciągle. - Tak, chyba tak. Znów ruszyliśmy, ale po kilku krokach zorientowałem się, że nie będziemy więcej składać żadnych wizyt, że wracamy do biura. - Musi być jakiś skuteczniejszy sposób - odezwałem się. - Na pewno go pani znajdzie. Nic nie odpowiedziała. Uporałem się z biurową robotą, najszybciej jak potrafiłem, a potem poszedłem na spacer. Skorzystałem z doskonałych za- bezpieczeń publicznego aparatu, żeby zadzwonić do Miki. Po chwili jego twarz wypełniła ekran, obraz był nieco rozmyty, ale to wina odbiornika w bransoletce. - A, Kot - rzucił z lekkim skinieniem głowy. - Tylko się streszczaj. - Masz coś dla mnie? - Może mam. Dziś wieczorem...? - W Czyśćcu, przed przedstawieniem. - Dobra. - Jego obraz zniknął. Wyłączyłem osłonę i zaczą- łem wracać przez nie kończące się korytarze, tym razem znacz- "nie wolniej. Pozwoliłem myślom rozproszyć się swobodnie niby mgła - muskały delikatnie powierzchnię setki innych umysłów, a potem sunęły lekko do następnych. Nie wiedziałem nawet, że czegoś szukam, dopóki się na to nie natknąłem: coś o Stryge- rze... i o Daricu. Kilku przechodniów wpadło na mnie z cichym pomrukiem, gdyż zatrzymałem się nagle, żeby skupić rozpro- szone myśli. Daric wychodził ze swego biura piętro niżej, żeby omówić ze Strygerem pewne łączące ich sprawy. Wczorajsze głosowanie, wczorajsze wiadomości. Myśli Darica zawsze były jak zaciśnięta pięść, ale w porównaniu z tym, jak się je czytało teraz, wszystkie poprzednie razy wydawały się medytacją. Za- puściłem mu w głowę cichego tropiciela, po czym wsiadłem do pierwszej nadarzającej się windy, żeby podążyć za nim przez budynki kompleksu. „Łączące ich sprawy..." Cokolwiek ich łą- czy, ja stanowczo powinienem o tym wiedzieć. Bo niewątpliwie musiało się wiązać z legalizacją, a więc i z Elnear. Stryger oczekiwał go w idealnie zabezpieczonym pokoju - maksimum dyskrecji przy maksimum bezpieczeństwa. Ale ja już zdążyłem podrzucić im swoją idealną, niewykrywalną plu- skwę, która wjechała, do środka w głowie Darica. Pomieszcze- nie to znajdowało się dość blisko holu wystawowego, pełnego gapiących się turystów. Znalazłem sobie cichy kącik, w którym nie rzucałem się za bardzo w oczy. Na ścianie po przeciwnej stronie znajdowała się mozaika ludów wchodzących w skład Federacji Ludzkiej: mężczyzn i kobiet, młodych i starych, bru- natnych, żółtych, czarnych i białych. Ich twarze odwzajemniały moje spojrzenie jak niemi sędziowie. Ale tylko ja byłem w sta- nie ocenić, czy to, co robię, jest słuszne, czy nie, czy jest ko- niecznością, czy zwykłym złodziejstwem. Jeszcze raz popatrzy- łem na nich, w ich twarze i oczy. A potem przymknąłem własne oczy obcego, żeby się skoncentrować. Pootwierałem za to wszystkie swoje zmysły i wplotłem je w pozbawione granic terytorium Daricowych myśli jak stru- mienie dopływów w nurt rzeki, a potem pozwoliłem, by jego myśli zaczęły przesiąkać w moje. Nie było łatwo tak najeżdżać umysł innego psychotronika, szczególnie takiego, którego my- śli były chore, pełne paranoidalnych lotnych piasków i cyber- netycznych labiryntów bez wyjścia. Ale skoro potrafiłem wyko- rzystać wszystkie potrzebne mi do tego umiejętności i czułem, że znów idealnie nad nimi panuję, sprawiło mi to wręcz przy- jemność. Niemniej nie odkryłem nic, czego sam bym przedtem nie wiedział lub przynajmniej podejrzewał. Daric był tym człowie- kiem, który kontaktował się ze Strygerem z ramienia Centauri Transport, przekazywał mu instrukcje, sugestie i rozkazy zarzą- du. Był tylko jednym z wielu - znaczna część pozostałych po- chodziła z konglomeratów o wielkich i bogatych populacjach. Stryger kiwał głową i dziękował Bogu za to, że zesłał mu takich przyjaciół i doradców. Ale przez cały czas słuchał tylko jednym uchem. Kiedy już znalazłem się w myślach Darica, nietrudno mi było przesko- czyć do Strygera. Z łatwością mogłem przejść tę krótką dzielą- ca ich przestrzeń i zaczepić się o jego umysł. Stryger był tuż o krok, wyobrażał sobie, jak to będzie, kiedy już popchną go na tyle, żeby mógł zdobyć dla siebie to upragnione miejsce w Ra- dzie Bezpieczeństwa... A przez cały ten czas, kiedy Daric do niego mówił - spokoj- nym głosem, z twarzą opanowaną i wyrachowaną, aż zalatywał cały arogancją - myśli skręcały i wiły mu się w środku jak wę- że, a ciało drgało nerwowo, zlane potem... Wiedział równie do- brze jak ja, do jakiego stopnia Stryger nienawidzi psychotroni- ków. To go fascynowało, zupełnie tak samo jak leżący na stole pistolet fascynuje kogoś, kto zamyśla morderstwo lub samobój- stwo... Doszedłem do wniosku, że widziałem już dość. Nie sądzi- łem, że się dowiem czegoś, co mogłoby pomóc Elnear. Traciłem tylko czas na grzebanie w śmieciach. Zacząłem się wycofywać, powoli, ostrożnie, pilnując, żeby obrzydzenie nie osłabiło mi kontroli i mnie nie wydało. Daric nie jest telepatą, ale w my- ślach pełno ma alarmów antywłamaniowych znacznie wrażliw- szych niż u normalnego człowieka. Daric nagle zamarł i coś rozbłysło mu w głowie jak ognisty podmuch. Ja także zamarłem, aż po chwili zdałem sobie spra- wę, że to z powodu czegoś, co mówił Stryger, a nie z powodu mo- jego potknięcia. „Znalazłeś mi następnego?" - brzmiało to pytanie. Jeszcze raz sięgnąłem w głąb, coraz dalej, nasłuchując i przesiewając myśli, zaciekawiony, co też mogło wywołać u Darica tak panicz- ną reakcję. Czego chciał Stryger, że musiał pytać o to w taki sposób? Obserwowałem - czułem, jak odpowiedź Darica werbalizu- je się, jak obraz wyłaniający się z głębokich ciemności sadzaw- ki i nagle materializujący się na jej powierzchni jak odbicie w lustrze. „Nie, jeszcze nie... mam trochę problemów... z dostępem do źródeł..." A coś w jego głowie ciskało się i miotało jak zwierzę w pułapce, próbowało wydostać się na wolność, wykrzyczeć: „Weź moje. Użyj mojego". Ale nie mógł tego powiedzieć - nie mógł, nigdy w życiu... Pomyślałem, że chodzi o narkotyki. Ale to nie narkotyki. Pod wypowiadanymi słowami leżały mroczne strzępy obrazów z Samego Końca, ciemne uliczki i jeszcze ciemniejsze sprawki, ale to nie narkotyki - nie tym razem. Napięcie i przerażenie za- cisnęły się jak łańcuchy dookoła uczucia, które zdławiły tak całkowicie, że nawet nie mogłem go rozpoznać. Ktoś z krwi i kości. Ciało do wykorzystania. Stryger chce, żeby Daric opłacił dla niego ofiarę. Ale nie pierwszą z brzegu: chce, żeby Daric znalazł mu jakiegoś psychotronika. Tak jak przedtem. Teraz obrazy wylewały się z Darica strumieniami: wspo- mnienia czerwonych pręg na bladej skórze, spuchniętych fiole- towoczerwonych siniaków, powoli zmieniających czyjąś twarz nie do poznania, krzyki, wbijające się w jego głowę jak gwoź- dzie... Przerażenie... Pragnienie... Dałem im swobodnie płynąć, ale wcale nie potrzebowałem jego wspomnień - miałem własne. Musiałem zebrać wszystkie siły, żeby nie wrzasnąć mu pro- sto w jego własny mózg: „Wiem wszystko, draniu!" - i wrzesz- czeć tak, dopóki oczy nie zajdą mu krwawą mgłą. Przerwałem kontakt, jak przez sen usłyszałem własny głos miotający zdu- szone przekleństwo. Z przeciwległej ściany obserwowały mnie tamte oczy - z powagą, ciekawością, zadowoleniem, smutkiem. Odciąłem się od nich i jeszcze raz przeszedłem przez pustą przestrzeń prosto w myśli Strygera. Ponieważ wiedziałem już, kim jest, miałem kilka pytań, na które musiałem uzyskać odpo- wiedź, odpowiedź, która może okazać się bardzo ważna dla El- near... i dla mojego zdrowia psychicznego. Wbiłem się w jego myśli jednym ostrym pchnięciem, doskonale wiedząc, że to tak jakbym nożem wbił się w jego ciało. Ale on nic nie poczuł. Mar- twa pałka. Przetrząsnąłem jego wspomnienia, bardzo skupio- ny, osłonięty jakby antyseptyczną barierą. Chciałem się dowie- dzieć tylko dwóch rzeczy. Niczego więcej nie było mi trzeba, nie chciałem, żeby mnie czymś zakaził... Ale musiałem się upewnić. To nie on. Nie on próbował zabić Elnear. Pragnął tego miej- sca w Radzie, ale sądził, że już je ma. Bóg jest po jego stronie, Bóg nie pozwoli, aby upadł, Bóg sam sprawi, że tak się stanie. Stryger nie musi Bogu pomagać... To nie on. Nie on zabrał mnie wtedy do wynajętego poko- ju w Starym Mieście i nie on stłukł mnie na kwaśne jabłko. Ale zrobił to samo wystarczającej liczbie świrów. A teraz potrzebo- wał powtórki, znalazł się w ciężkiej potrzebie z powodu tego, co stało się wczoraj - na oczach milionów został przyłapany na kłamstwie, upokorzony przez psychotronika, przeze mnie. A Daric, spocony jak w gorączce, znów gotów był mu pomóc. Przerwałem kontakt. To nie ten sam. W takim razie, ilu jest takich jak on? Takich jak ten, który mi to zrobił? Tysiące? Mi- liony? Ostatni raz popatrzyłem w twarze przyglądającej mi się Ludzkości. - Idźcie do diabła - mruknąłem, zabierając się stamtąd czym prędzej. 22 Muszę z tobą pogadać - oznajmiłem w drzwiach do gardero- by Argentynę. Obróciła się ku mnie na krześle sprzed lustra nad zagraco- nym blatem toaletki. Strach na jej twarzy zmienił się szybko w roztargnienie. - Ach, to ty. Czy to nie może poczekać? Muszę zaraz wystą- pić. - Była teraz w połowie drogi do tej Argentynę, którą widy- wała publiczność, w płaszczu najeżonym jarzącym się puchem włókien optycznych. -Nie. Już zaczęła się obracać z powrotem w stronę lustra, ale za- skoczona podniosła na mnie wzrok. - No dobra - rzuciła. - Pogadaj ze mną. - Wzięła do ręki ja- kąś różdżkę i przejechała nią nad włosami; srebrne nitki unio- sły się jak czciciele słońca i już tak zostały. Zepchnąłem z krzesła kłąb ciuchów i siadłem na nim okra- kiem, kładąc podbródek na twardym plastiku oparcia. - Chodzi o Darica. Studiowała przez chwilę swoją twarz w lustrze; nie ruszała głową, a jednak odbicie coraz to zmieniało kąt, pokazując ją z różnych stron. - Kochaniutki - odezwała się cierpliwie - czy ty próbujesz mnie ocalić przede mną samą? - To było ostrzeżenie, żebym się nie wtrącał. - Próbuję powiedzieć ci prawdę - odparłem, marszcząc brwi. Wzruszyła ramionami i sięgnęła do ucha, żeby zapiąć sobie kolczyk, z którego zwisały ciężkie kryształy górskie. - Daric jest psychotronikiem. Kolczyk opadł z grzechotem na blat i już tam pozostał. W końcu udało mi się przykuć jej uwagę. - Gówno prawda - odparła. Podniosła z powrotem kolczyk i poobracała go w palcach, patrząc, jak załamuje się w nim światło. - Jesteś pewien? - zapytała w końcu. Potwierdziłem skinieniem głowy. - Żeby to wiedzieć, trzeba samemu nim być. Jest kinetą - telekinetą. To właśnie dlatego powstrzymał Cuspa. Byłem tam, czułem, jak to robi. Wpatrzyła się w lustrzane odbicie mojej twarzy. - Ale on mówił... On nigdy... Ja nie.... - Nikt o tym nie wie, tylko on i teraz ja. Nigdy nikomu nie mówił. - Dlaczego? - Naprawdę nie była sobie w stanie tego wy- obrazić. Parsknąłem śmiechem. - A jak myślisz? Przecież straciłby wszystko, jeśli rodzinka dowiedziałaby się, że jest świrem. Przypomnij sobie, co zrobili z jego siostrą. Jeszcze raz obróciła się na krześle, powoli, aż znalazła się ze mną twarzą w twarz. Na jej obliczu odbiło się oczekiwanie. - Po co mi to mówisz? - zapytała. - Chcesz wiedzieć, czy mi to sprawia jakąś różnicę? Czy ma znaczenie, że mi nie ufa... a może że jest psychotronikiem? - Może. - Spuściłem wzrok. - Naprawdę myślałeś, że to wpłynie na moje uczucia? - Gniew wewnątrz czaszki stawał się coraz gorętszy. - A więc nie zaufał mi na tyle, żeby powierzyć mi sekret, który mógł zrujno- wać mu życie... A więc jest świrem. I co z tego? - Dłoń o srebr- nych paznokciach wystrzeliła nagle w moją stronę. - Przynaj- mniej nie jest żadnym cholernym podglądaczem! - Takim jak ja. Potrząsnąłem głową. - Umysłowym kieszonkowcem - poprawiłem ją. -Co? - Umysłowym kieszonkowcem - tak nazywali mnie inni psychotronicy w Instytucie w Quarro... - Podniosłem głowę i odwzajemniłem spojrzenie. -Tak, obrobiłem jego myśli. I nie tylko to zdobyłem. Wiesz coś o Pątniku Strygerze? Zawahała się. - To ten pobożniś, który chce wszystkich zbawić, ten, który usiłuje przepchnąć legalizację jakiegoś narkotyku? Daric cza- sem coś mi o nim mówił... Potwierdziłem skinieniem głowy. - Stryger jest rywalem lady Elnear do miejsca w Radzie Bezpieczeństwa. Centauri należy do konglomeratów, które go popierają... Czy Daric mówił ci kiedykolwiek, że Stryger niena- widzi psychotroników? Potrząsnęła tylko głową. - Daric jest łącznikiem Centauri ze Strygerem. Przekazu- je mu instrukcje... - zawahałem się, ale po chwili brnąłem da- lej, czując, jak we wnętrznościach tli mi się zduszony ogień wściekłości. - I dostarcza mu wszystkiego, czego tamten sobie zażyczy. Zachmurzyła się. - Co to ma znaczyć? - zapytała głosem, z którego niecier- pliwość brutalnie wyparła ciekawość. - Chcesz powiedzieć, że Stryger używa narkotyków? - Używa psychotroników. Znów otworzyła usta, ale tym razem nie wydobył się z nich już żaden dźwięk. - Pamiętasz tę dziewczynkę, o której mi opowiadałaś - tę, którą przyprowadził tu Daric, taką pobitą, że nie mogła mówić? Tę psychotroniczkę? Na dłoniach, zaciśniętych kurczowo na oparciu krzesła, ostro sterczały pobielałe kostki. - To Daric? - wymamrotała. - To stało się przez Darica? - Oczyma błagała mnie, żebym zaprzeczył. - Nie była jedyną - powiedziałem jednak. - On nawet cza- sem się temu przygląda. - O mój Boże. - Urwała, zerwała się gwałtownie z krzesła, zacisnęła pięści. - Ale dlaczego?! - rzuciła jak wyzwanie. - Je- śli sam jest psychotronikiem, to dlaczego robi coś takiego? Ale ja tylko potrząsnąłem głową bezradnie. Sam zadawa- łem sobie to pytanie, sam szukałem w tym wszystkim sensu, przez całe nie kończące się popołudnie. - Nie mam pojęcia. A może go spytasz? Zerwała z haka jakiś ciuch, jakby chciała rzucić mi go w twarz, jednak cisnęła nim tylko o podłogę. - Dlaczego musiałeś mi to powiedzieć? Niech cię diabli - co ja teraz mam z tym wszystkim zrobić? Wzruszyłem ramionami. - Tak jak mówiłem: chciałem, żebyś znała prawdę. A co z tym zrobisz, to już twoja sprawa. - Ruszyłem w stronę drzwi. - Jako człowiek jesteś beznadziejny, wiesz? Obejrzałem się. Twarz nabiegła jej krwią, za chwilę wy- buchnie płaczem. - Staram się - odparłem i wyszedłem. Siadłem przy jednym ze stolików w klubie i czekając na Mikę, patrzyłem, jak sala wypełnia się z wolna. Zatrudnili już nowego bramkarza. Prawie się spodziewałem, że po tym, co właśnie zrobiłem, ten bramkarz podejdzie zaraz i każe mi się wynosić, ale nic takiego się nie stało. Dziś wieczorem było tu ciemno jak w jaskini i gęsto od dymu. Palce laserowych świa- teł grzebały w tej ciemności rozgorączkowanymi łukami i roz- trzaskiwały się w chmury wysoko nad moją głową w takt zawo- dzącej syntetycznej muzyki. Oparłem się wygodnie, zatracając się na chwilę w tych jasno-ciemnych przestrzeniach nad głową. W końcu wyczułem, że przez parkiet zbliża się do mnie Mi- ka. Przysiadł przy moim stoliku, ubrany w czarny pancerz ochronny. Doskonale się wpasował. Ja miałem na sobie stare dżinsy i podartą koszulę - przyniosłem je ze sobą do pracy w torbie, gdyż wiedziałem, że będę wychodził wieczorem. - Cześć, świrze. - Nie nazywaj mnie tak. Sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Co cię gryzie? Odwróciłem wzrok, spojrzałem w dno pustej szklanki. - Nic. A ty jaki masz problem? - Jestem zbokiem. - Jeden kącik ust powędrował w górę. - Ktoś wytarzał ci nos w gównie? Otrzyj buźkę, mały, i zapomnij. Powinieneś się już przyzwyczaić. - Nie o to chodzi. - Potrząsnąłem głową. - Chociaż wolał- bym, żeby to było tylko to. - Rozprostowałem zdrową rękę i po- łożyłem płasko na stole. Zamówił sobie drinka i rozparł się wygodnie na stercie po- duszek. Kiedy nic nie dodałem, wzruszył ramionami i zapytał: - A co ci się porobiło z koszulą? Miałeś wczoraj ostrą rand- kę? Popatrzyłem na długie rozdarcie na przodzie koszuli i omal nie parsknąłem śmiechem na wspomnienie, jak do niego do- szło. Ale zaraz przypomniała mi się też wczorajsza noc, ogień i wygwieżdżony blat stołu... Podniosłem dłoń i dotknąłem szmaragdowego kolczyka, który wciąż tkwił w moim uchu. Nie miałem zamiaru go zatrzymywać, nie miałem zamiaru dopu- ścić, by zdarzyło się to, co się zdarzyło zeszłej nocy... W końcu przyznałem się sam przed sobą, że Lazuli tylko wykorzystywa- ła moje ciało, żeby zapomnieć o tym, jak bardzo nie znosi mę- ża, a może nawet, żeby mu odpłacić. A ja jej na to pozwoliłem. Tak łatwo dałem się wykorzystać, jakbym miał ośrodek myśle- nia wyłącznie między nogami. Czułem się głupi i bezradny - i czułem u siebie początki erekcji na samo tylko wspomnienie czerwonego aksamitu i złocistej skóry... - Musisz jednak być w czyimś typie - zauważył Mika. - Sły- szałem, że to niezła zabawa być sławnym. Odbiegłem spojrzeniem w bok. - Dowiedziałeś się, dlaczego stałem się tak popularny, że zupełnie obcy ludzie próbują mnie zabić? Potrząsnął przecząco głową. - Nie gada się o tym na ulicy. A to oznacza, że dzieje się to na wyższym szczeblu. Sekrety grubych ryb są naprawdę znako- micie strzeżone. Zaskoczony spojrzałem na niego. - Myślisz, że to może mieć coś wspólnego z lady Elnear? - Bo ja wiem. - Wzruszył ramionami. - Ale dobrze zgadłeś z tym DeAthem - to on przygotował wszystko do tego numeru na przyjęciu. Ale potem napotykam mur. Nie mogę się dowie- dzieć, kto go wynajął do sprzątnięcia lady. Nikt tam wyraźnie nic do niej nie ma - jest po ich stronie, oni tak samo nie życzą sobie tej legalizacji. Ciekawe, co by na to powiedziała Elnear. - Cholera - odezwałem się. - Już myślałem, że wiem. Wy- dawało mi się, że to Stryger. Ale nie. - Stryger? - stęknął w zaskoczeniu Mika. - Masz na myśli Plastikowego Świętego? Naprawdę sądzisz, że mógłby wynająć kogoś, żeby sprzątnął mu bombą opozycję? - Taa... - potwierdziłem, czując, jak spojrzenie pokrywa mi warstwa lodu. - Hm. - Jeszcze raz wzruszył ramionami. - Słyszałem o nim różne plotki. Myślałem, że to tylko plotki. - W jego głosie po- brzmiewała ulga; wyraźnie przywróciłem mu wiarę w naturę człowieka. Nawet on mógłby mi wskazać drogę do jednego z do- brych uczynków Strygera. - Wszystko, co mogłeś o nim słyszeć, to jeszcze mało. Ale mnie to się na nic nie przyda... - Potarłem rękoma twarz. - De- Ath będzie wiedział, kto go wynajął, zgadza się? - Wcale nie musi. - Mika pokręcił głową. - Ma zupełną ob- sesję. Lubi, żeby klienci byli odpowiednio zabezpieczeni - a je- go wiasny tyłek dobrze kryty. Zrealizuje każde zamówienie, je- śli tylko przyjdzie przelew. Żadnych pytań, żadnych dokumen- tów. - Jezu! - Poczułem, jak frustracja tłamsi mi w środku obrzydzenie. To wszystko znaczy, że gdybym nawet zdołał się dostać do głowy DeAtha i dokładnie ją przeszukał, to mi praw- dopodobnie nic nie da. - Musi mieć gdzieś jakieś zapiski. A mo- że numery na przelewach? Zastanawiał się przez chwilę. - Tak, może to... Ale jeśli miałeś wrażenie, że jego labora- torium to śmiertelna pułapka, to widok jego księgowości wyda ci się placem zabaw. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie próbował włamać mu się do danych. Walnąłem w stół niewłaściwą ręką, skrzywiłem się i zaklą- łem. - A niech to, przecież na Rynku musi się znaleźć ktoś na tyle dobry. Chcę mu wejść w te pieprzone pliki. Kto tu jest naj- lepszy? Mika pociągnął za srebrne kółko z boku nosa. - Ech. Mówiłem przecież, że nikt przy zdrowych zmy- słach... - Prawie że się uśmiechnął. -Ale może chodzi ci o Mar- twe Oko. Robi takie rzeczy, których nikt inny nie potrafi. I nikt nie ma pojęcia jak. Ale tylko kiedy mu się tak spodoba. To na- prawdę nieprzyjemny sukinsyn. - Martwe Oko? Gości traktuje ogłuszaczem, czy jak? Mika parsknął śmiechem. - Słyszałem, że kilku to się przydarzyło... Ale może to tyl- ko reklama. Bo ja wiem, może to z powodu jego hakerskiej re- putacji? A może dlatego, że faktycznie ma martwe oko. -Wzru- szył ramionami, wciąż jeszcze zaśmiewając się w duchu. - Martwe oko - powtórzyłem. - Tak. Wygląda parszywie, całe gnije. - Wcale nie żartował. - To dlaczego nic z nim nie zrobi? - Już ci mówiłem, jest na pół stuknięty. Ale to prawdziwy czarodziej kabla, jeśli w to wejdzie. Podniosłem się z miejsca. - No to chodźmy się przekonać. - Ej... - w jego głosie dosłyszałem wyraźne rozczarowanie. - Nie zaczekasz na występ? Zerknąłem na scenę, wciąż jeszcze ciemną i pustą nad gło- wami czekającego na parkiecie tłumu. - Już widziałem. Westchnął, ale też się podniósł. - No dobra. Bez żadnych przeszkód udało nam się przebrnąć przez tłum w kierunku drzwi i pojechaliśmy metrem pod zatokę. Część miasta, w której osiadł Martwe Oko, była znacznie mniej ekskluzywna niż ta, w której rezydował DeAth, chociaż tu, na Samym Końcu, takie rzeczy pewnie nie mają większego zna- czenia. Brnęliśmy wśród zasp nawianych tu śmieci do zabaryka- dowanych ciężkich żelaznych drzwi, tak wielkich, że bez trudu mogłyby wchłonąć tramwaj. Było to wejście do budynku, który przypominał opuszczony magazyn. Nie było śladu zabezpieczeń - ani oznak, że ktoś tu mieszka czy kiedykolwiek mieszkał. - Skąd wiesz, że on tu jest? - zapytałem Mikę. - Bo nigdy nie wychodzi. - Mika uniósł pięść, by załomotać do drzwi - i odskoczył z przekleństwem, kiedy tylko ich do- tknął. - Cholera! Są pod prądem! - Patrzył na mnie i potrząsał ręką, na pół zirytowany, a na pół zakłopotany. - Masz jakiś po- mysł? To w końcu ty się chcesz z nim spotkać. Popatrzyłem na drzwi, potem w górę, na nieme, pozbawio- ne okien ściany budynku. - Taa... Zaraz do niego zadzwonię. - On nie ma telefonu. - Wcale nie potrzebuję telefonu - uśmiechnąłem się. Mika postukał się po głowie. - A dlaczego myślisz, że dzięki temu chętniej się z tobą spotka? - Nie mam nic do stracenia. - Wzruszyłem ramionami. Stęknął z irytacją. - Wybacz, ale ja poczekam po drugiej stronie ulicy - oznaj- mił. Tak na wypadek gdyby Martwe Oko zechciał mnie usmażyć. I rzeczywiście się odsunął, ale tylko o metr. Splotłem na piersiach ręce, przygarbiłem się i starałem się skoncentrować. Wpuściłem myśli do wnętrza tej bezforemnej bryły ciemności, która rzeczywiście była magazynem i która trzymała w środku jedną kruchą gwiazdkę, energię żyjącego ludzkiego umysłu. Gdzieś tutaj... Tam. Jest kontakt. Wśliznąłem się do środka przez pajęczy- nowatą skorupkę blasku, wplatając się między osnowę cudzych myśli, zaskoczony, że nie natykani się na czarne, martwe ściany nielegalnej biocybernetyki, jakiej się tu spodziewałem. Sze- dłem dalej, jak złodziej buszujący po uśpionym domu, który nawet nie stara się stłumić echa swoich kroków, i szykowałem się, żeby za chwilę sprawić Martwemu Oku małą paskudną nie- spodziankę... Trzasnęła we mnie pięść surowej energii, przeszywając włó- kienka myśli jak jednorodny strumień światła. Puściłem się i wystrzeliłem z powrotem, przerywając wszelki kontakt, zatrza- skując za sobą umysł i otaczając go murem z drutu kolczastego. - Aaa! - Usłyszałem własny okrzyk zaskoczenia, który do- tąd dźwięczał mi w uszach. Z powrotem znalazłem się na ulicy, gapiłem się w ścianę przed sobą oczyma, które miały ochotę wyskoczyć mi z orbit. - Jezu! Czemu mi nie powiedziałeś, że to telepata?! Mika cofnął się jeszcze kilka kroków, byle dalej od tego źródła nieczystości. Patrzył się na mnie, nic nie rozumiejąc, ale wyraz jego twarzy zaczął z wolna się zmieniać, kiedy dotarło do niego, co powiedziałem. - Świr? - zdumiał się głośno. - Sam nie wiedziałem, że to świr. Pomachałem rękoma, żeby go uciszyć, i zebrałem się w so- bie, by odeprzeć następny atak... który jednak wcale nie nad- szedł. Powolutku i tym razem bardzo ostrożnie wypuściłem na zwiady pasemko myśli, znów polując w ciemnościach na Mar- twe Oko... Znalazłem go, zwiniętego w ciasną kulkę za własnym drutem kolczastym; strach tak silny, że robiło mi się od niego niedobrze, wydzielał się z niego jak pot. Miał dużo nie obrobio- nego psychotronicznego talentu, ale w przeciwieństwie do mnie nie wiedział, jak z niego korzystać. Dostrzegałem wyraź- nie szpary w jego zabezpieczeniach, mógłbym je przejść bez trudu. Ale nie mniej wyraźnie widziałem, że jeśli teraz wtargnę mu do środka, facet tego nie wytrzyma. Musnąłem go ledwie wyczuwalnie, pozwoliłem mu ukłuć palec moich myśli tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Potem się wycofałem, niech sądzi, że odchodzę i że już nie mam zamiaru wracać... że zosta- wiam go samego w ciemnościach. Potrząsnąłem głową, widząc znów przed sobą twarz Miki i jego pytający wzrok. - Nic z tego. Miałeś rację. On rzeczywiście jest trochę stuk- nięty. - Zerknąłem z ukosa na zabezpieczone drzwi i puste, od- pychające ściany. - Ale teraz przynajmniej już wiem dlaczego. Chodź, zmywajmy się stąd. Nagle za plecami usłyszeliśmy szczęk, a potem przeciągły zgrzyt otwieranych żelaznych drzwi. Ktoś z nich wyszedł - bez- kształtna, anonimowa postać okutana w wiele niezbyt staran- nie dobranych ciuchów. Ale nie miałem najmniejszych kłopo- tów z dostrzeżeniem jego twarzy - i tej żywej, cieknącej rany w miejscu, gdzie powinno się znajdować prawe oko. Szybko od- wróciłem wzrok. - Kto to? - zapytał głosem tak ochrypłym, jakby nie uży- wał go już od kilku tygodni. - Który to z was? Przez sekundę myślałem, że jest zupełnie ślepy, że nas nie widzi. Ale zaraz zdałem sobie sprawę, o co tak naprawdę pyta. - To ja - odezwałem się i postąpiłem krok do przodu. (To ja.) Złożyłem ten obraz w otwartą dłoń jego myśli tak nerwowo i ostrożnie, jakbym przekazywał mu kawałek kryształu. Od dawna nie robiłem takich rzeczy. Jego umysł zatrzasnął się nad nim spazmatycznie, zgniótł obraz. Po chwili znów zaczai się otwierać, milimetr po milime- trze, aż wreszcie wysunął się zeń przyzywający mnie palec. (Chodź tu.) Jego prawdziwa dłoń podskoczyła nerwowo, ukryta pod wystrzępioną rękawiczką; powtórzyła tamten gest na wy- padek, gdybym nie zrozumiał. Przysunąłem się bliżej, choć nie bardzo miałem na to ocho- tę. Widziałem, że nie mam innego wyjścia. Zmuszałem się, że- by patrzeć mu w twarz, ale wzrok ześlizgiwał się z niej natych- miast, kiedy tylko zogniskował się na tamtym sączącym się oczodole. Zastanowiło mnie, czemu do cholery tak to sobie zo- stawił, nie leczone. A także - od jak dawna nosi już te same ciu- chy. Poczułem bijący od niego smród, zanim jeszcze przebyłem połowę odległości. Stał i gapił się na mnie, zezując zdrowym okiem, jakby nawet i ten ponury półmrok był dla niego o wie- le za jasny. Po jakimś czasie zdołałem dojrzeć rysy jego twarzy, okrytej szczeciną nie dogolonej brody. Był prawie łysy, a tę resztkę włosów, jakie mu pozostały, także zgolił niemal przy skórze. Głowę miał bladą i bryłowatą jak z ciasta. Zęby wyglą- dały na przegniłe. Nie dało się powiedzieć, w jakim jest wieku - może koło czterdziestki, może nie. Zdrowe oko błyszczało czy- stą zielenią szmaragdu. Dłoń w rękawiczce uniosła się do mojej twarzy. Jakoś uda- ło mi się nie uskoczyć, kiedy zaczęła łazić po mnie jak ciekaw- ski pająk, aż wreszcie opadła z powrotem. Po prostu chciał so- bie udowodnić, że ja naprawdę istnieję. (Telepata...?) zapytał. Kiwnąłem głową. (Czego... czego chcesz?) Niepewne mamrotanie jego myśli w mojej głowie po- wiedziało mi wyraźnie, że już od dawna nie korzystał i z tego głosu. (Potrzebuję pomocy. Chcę się dostać do pewnego systemu.) Jego umysł zacisnął się na moment, potem znów rozluźnił. (Czyjego?) (Facet nazywa siebie Doktor Śmierć.) Jego pięść wystrzeliła znienacka, złapała mnie za przód ko- szuli, zupełnie mnie zaskakując. - Kto cię tu przysłał? - wydyszał, tracąc panowanie nad so- bą i przerywając nić prawdziwego kontaktu. Zmusiłem go, żeby zabrał rękę, a kiedy się cofnął, ode- tchnąłem głęboko. Poczułem, jak za moimi plecami Mika prze- stępuje z nogi na nogę, z odbezpieczonym systemem obrony. (Nikt mnie nie przysyłał.) Opuściłem trochę zasłony i po- zwoliłem mu węszyć, póki mi nie uwierzył. (Potrzebne mi infor- macje, które może mieć tylko DeAth. Mogę zapłacić...) (Idź sobie.) Odwrócił się do nas plecami i poczłapał w stro- nę drzwi. Ręce zacisnęły mi się mimowolnie. (Czekaj! Ile to już czasu? Jak dawno czułeś coś takiego? Kiedy miałeś tu kogoś, z kim mogłeś naprawdę porozmawiać?) Zatrzymał się i znów stanął ze mną twarzą w twarz. Oczy ponownie zmrużyły mi się z odrazy; zmusiłem się, żeby spojrzeć przez niego tą drugą, wewnętrzną parą, aż zniknie to, co na po- wierzchni. Poczułem, jak coś sobie przypomina: dotknięcie, sło- wa, których nie trzeba wypowiadać, a po prostu są - ale to już tak dawno, tak nieznośnie dawno temu, że może to tylko sen... Jego jedyne oko zaczerwieniło się i zwilgotniało, grdyka wę- drowała nerwowo w górę i w dół. W końcu kiwnął głową, mil- cząc w myślach, i podniósł dłoń w geście zaproszenia, kiedy ru- szył z powrotem w stronę drzwi. Poszedłem za nim, a z tyłu deptał mi po piętach Mika z po- zbawioną wyrazu twarzą, z umysłem przełączonym na „gotów". - A to kto? - Martwe Oko nagle stanął jak wryty, blokując przejście i patrząc wprost na Mikę. - Mój brat - wyjaśniłem szybko, a usta Miki podejrzanie drgnęły. - Coś nie bardzo podobny - mruknął Martwe Oko, ale nie powiedział już nic więcej. Ruszył dalej, pozwalając nam wśli- znąć się za sobą do wnętrza. Szliśmy dalej wśród ciemnej, pobrzmiewającej echami przestrzeni magazynu, Mika zawisł na moim rękawie, bo nic nie widział bez soczewek noktowizyjnych. Czułem, jak zastana- wia się w duchu, dlaczego my dajemy sobie z tym radę, a on nie może. W końcu zobaczyliśmy przed sobą światło. W głębokim wnętrzu magazynu Martwe Oko wybudował sobie pokój, swoje schronienie. Zupełnie nie odpowiadało moim oczekiwaniom. Świat Martwego Oka oświetlała jedna samoprzylepna plakiet- ka świetlna, ale było tu schludnie, ascetycznie i czysto. Niezbyt oryginalne, ale całkiem przyzwoite meble, przenośna kuchen- ka i prosta konsoleta, taka, jakie mają wszyscy, do najprostsze- go, codziennego użytku. Mika miał rację, nie zobaczyłem przy niej wideofonu. Martwe Oko nie miał nawet trzy-de. Ale widać było wyraźnie, że nie brak mu pieniędzy. Po prostu żył, jak chciał. Przysiadł na antycznym bujanym fotelu i wziął coś z leżą- cego przy nim pudełka. Dojrzałem parę długich, grubych dru- tów, wplątanych w coś, co wyglądało jak zniszczony sweter. Wprawnymi ruchami osoby, która dokładnie wie, co robi, roz- plątywał cały ten kłąb. Poczułem, jak Mika obok mnie sztyw- nieje, próbując zorientować się, czy to może być jakaś broń. Zerknąłem na niego i pokręciłem głową; zaraz się rozluźnił. Martwe Oko siedział w fotelu, kołysząc go jedną stopą, i za- czął machać tymi drutami i włóczką, wplatając w sweter coraz więcej nici jaskrawego koloru, aż wreszcie pojąłem, że on go po prostu robi, ot tak, z niczego. Fotel poskrzypywał, druty podzwa- niały cicho; ani razu nie spojrzał na nas, mimo że wciąż staliśmy, czekając. Nigdy przedtem nikt tu u niego nie był, ani razu. Wszedłem dalej i przysiadłem po turecku na podłodze przed nim. (Co to jest?) zapytałem, skupiając myśli na ruchu jego rąk. (Dzierganie na drutach.) Błysnął mi w głowie słowny znak: obraz drutów wykonujących swój starożytny taniec z włóczką, obracający ją w tysiąc różnych wzorów i kształtów. (Po co to robisz?) (To przyjemne.) Na jedno mgnienie oka podniósł na mnie wzrok, lecz natychmiast go opuścił, widząc, jak wzdrygam się na widok jego twarzy. (Rzygać się chce na widok tego oka, co?) Pokiwałem głową. (I tak ma być. Dzięki temu trzymają się ode mnie z dale- ka.) Wszyscy inni. (Ale to cię może zabić.) Mięśnie jego twarzy dokonały jakichś dziwacznych prze- grupowań, a ja wreszcie zdałem sobie sprawę, że to uśmiech - z rodzaju takich, jakie widuje się na twarzy kogoś, kto właśnie zdołał przykleić ci stopy do butów. (Dopiero kiedy popatrzę w lustro.) Na twarzy wcale nie miał gnijącej rany - to tylko kosmetyczna sztuczka, żart. - Bez jaj - rzuciłem, czując, jak twarz rozciąga mi się w uśmiechu ulgi, mimo że oczy nadal jeszcze nie chciały uznać prawdy. Mika aż podskoczył na kanapie, na której siedział, przestraszony tym nagłym przerwaniem ciszy. (Jak cię zwą?) zapytał w końcu Martwe Oko. (Kot.) (Skąd jesteś?) (Z Ardattee. Z Quarro.) Poczułem ukłucie jego irytacji - te dwa słowa nic dla nie- go nie znaczyły. (Jesteś „półkrwi"?) Potaknąłem skinieniem głowy. (Tak myślałem.) Znów wydusił z siebie ten pokręcony uśmiech. (Czemu nie jesteś stuknięty?) Jedyne oko, aż nadto świadome, przyglądało mi się badawczo. Zerknąłem na podłogę. (Miałem szczęście, i tyle.) Pomyślałem o Siebelingu. Poczu- łem, jak tamten maca, trąca mnie, naciska... Opuściłem jeszcze kilka zasłon, rozwiązałem jeszcze kilka węzłów, pozwoliłem mu wpełznąć do moich myśli i rozejrzeć się, żeby odpowiedział so- bie na kilka pytań. Szperał w mojej przeszłości jak pies obwą- chujący śmietnik. Stopniowo całe moje ciało zesztywniało, mięsień po mięśniu, z wysiłku, jaki musiałem wkładać w to, że- by nie zamknąć mu myśli przed1 nosem. Stęknął, zamrugał i przerwał kontakt. Jedna ręka porzuci- ła na chwilę robótkę, wyciągnęła się, cofnęła z powrotem. Po- tem przez dłuższą chwilę nie słychać było nic prócz podzwania- jących drutów - żadnych więcej ruchów czy znaków z jego stro- ny- Siedziałem w oczekiwaniu i oddychałem głęboko. (Do licha ciężkiego) pomyślałem wreszcie, przedzierając się z nagła przez jego osłony (wziąłeś sobie ode mnie wszystko, czego chciałeś! A co ja dostanę od ciebie?) Podskoczył jak rażony prądem. Podniósł na mnie swoje je- dyne oko, teraz zaczerwienione i załzawione. Znów wyciągnął dłoń, tym razem wyraźnie w moją stronę. Zebrałem się w sobie, gotów w każdej chwili uskoczyć. Ale on tylko dwa razy poklepał mnie w ramię, bardzo delikatnie, i zaraz cofnął rękę. Zostałem więc na miejscu, tak zdumiony, że nie wiedziałem, co robić. (Masz robotę do zlecenia) pomyślał, jakbym sam nie po- wiedział mu tego wcześniej. Kiwnąłem głową. (Dlaczego sam tego nie zrobisz?) Dotknąłem ręką głowy. (Nie mam kabli.) Znów uśmiechnął się tym swoim chytrym uśmieszkiem ka- walarza, jakby wiedział coś, o czym reszta świata nie miała bla- dego pojęcia. Ale zapytał tylko: (Dlaczego ja? Przez to?) Tu do- tknął własnej czaszki. Zdawało mu się, że nikt nie ma pojęcia o jego psycho - w końcu dobrze się nad tym napracował. (Nie.) Machnąłem ręką w stronę Miki. (On mówi, że jesteś tu najlepszy. Tylko ty możesz to zrobić.) Znów opuścił wzrok na swoją robótkę, druty zaszczekały wśród milczącej ciszy. Mika poprawił się niespokojnie na swo- jej kanapie, wolałby teraz być zupełnie gdzie indziej. (Potrafisz to zrobić? Włamać się do tego systemu?) Spokojna pewność siebie, jaka wsączyła mi się w myśli, wystarczyła za odpowiedź. Mika nie kłamał. (A zrobisz?) (Po co?) Poczułem, że mięśnie znów zaczynają mi sztywnieć. (Mówiłem: mogę zapłacić...) (Po co?) Nie chodziło o to, dlaczego on ma się tym zajmo- wać, tylko o to, do czego mi to potrzebne. Co właściwie chcę wiedzieć? Pokazałem mu. Nawet nie słyszał o tamtej ludzkiej bom- bie. Wchłaniał to wszystko, a ja czekałem cierpliwie, licząc uderzenia własnego serca. W końcu znów na mnie spojrzał. (Może być warto.) Uśmiechnąłem się szeroko i usiadłem swobodniej. (Gdzie masz swój sprzęt? W innym pokoju?) Rozejrzawszy się po pokoju, zauważyłem przy drzwiach stos skończonych swetrów, ale nigdzie śladu techniki, choćby tyle, żeby można było gdzieś zadzwonić. A wewnątrz jego czaszki nie kryło się żadne biooprogramowanie. Nawet jeśli miał jakieś gniazdko, nic nie mogłem wyczuć. Tym razem autentycznie zachichotał. Zabrzmiało to jak od- chrząkiwanie flegmy. (Ja tego nie potrzebuję.) Cholera... - zdążyłem to zablokować, zanim mnie usłyszał. Ten stary drań rzeczywiście był stuknięty. - Dajmy sobie spokój... - Zacząłem wstawać. (Ja tego nie potrzebuję.) Głowę znów wypełniły obrazy: twarde, wyraźne, uparte. Stałem teraz, spoglądając na niego z góry. - To przecież niemożliwe. Ale on tylko potrząsnął głową. (Chcą, żebyśmy w to wierzyli. Sami w to wierzą. Sam od- kryłem prawdę przez czysty przypadek. I pewnie jeszcze kilku innych.) (Ale nie przekazujesz tego dalej.) (A niby dlaczego? Co z tego będę miał oprócz kłopotów?) Zastanowiłem się nad tym przez chwilę i przyznałem mu rację. (No to dlaczego mi to mówisz?) (Bo wiesz, co to znaczy, kiedy człowiek jest psychotroni- kiem i żyje z tego, co ukradnie.) Znów spuścił wzrok. (Bo jesteś niezły i może mi się przydać twoja pomoc.) (Chcesz powiedzieć, że mnie nauczysz? Zrobilibyśmy to ra- zem?) Podniecenie i lęk zderzyły mi się w środku. (Może.) Zdrowe oko przybrało nieobowiązujący wyraz. (Jak tam twoja pamięć?) (Absolutna.) (To dobrze.) Opuścił robótkę na podłogę koło fotela i wstał. (Najpierw trzeba się dużo nauczyć.) Podreptał na dru- gi koniec pokoju do konsolety i ją włączył. Myślałem przez chwilę, że od razu zabierzemy się do rzeczy, ale on tylko wywo- łał pliki biblioteczne. - Już? - zapytał Mika głosem ostrym od niespokojnego zniecierpliwienia. - Prawie. - Mały włos, a byłbym zapomniał, że mam mu od- powiadać na głos. Podniosłem uspokajająco dłoń. Martwe Oko tymczasem wrócił już do mnie, niosąc w ręku hełm. (Naucz się tych danych. Z nich dowiesz się wszystkiego na temat działania umysłu maszyny. To ci może uratować życie. Nie wracaj, dopóki wszystkiego nie zapamiętasz. Potem zoba- czymy.) Kiwnąłem głową, wziąłem hełm i wepchnąłem sobie do kieszeni. (I przynieś mi go z powrotem. To mój jedyny.) Jeszcze raz kiwnąłem głową. Podszedł do drzwi, sugerując gestem, że mamy się wy- nieść. Zatrzymał się nagle, sięgnął do sterty ubrań i zgarnął na- ręcze. Potem ruszył dalej, niosąc w mrok te ciuchy. Kiedy dotarliśmy do wyjścia, wygnał nas przed sobą na uli- cę, a potem cisnął ładunek włóczkowych ciuchów na chodnik przed budynkiem. - On to wyrzuca? - zdumiał się Mika, jak gdyby to właśnie upewniało go, że Martwe Oko jest pozbawiony rozumu. Martwe Oko obojętnie wzruszył ramionami. (Co to za jeden?) zapytał, patrząc na niego gniewnie. (Mój brat) powtórzyłem. Martwe Oko powędrował z powrotem do budynku i bez sło- wa zatrzasnął za sobą drzwi. Mika ciągle jeszcze gapił się w zdumieniu na stertę ciuchów. - On ich nie potrzebuje - wyjaśniłem w końcu, bo wyszło na to, że muszę. - Przyjdzie ktoś i sobie weźmie. - Znów zaczy- nałem odczuwać, że ubieranie myśli w słowa, zanim zdołam je z siebie wyrzucić, jest tak samo męczące jak spacer pod górkę. Mika rzucił mi Spojrzenie i zaczął zawracać. Ale odwrócił się z powrotem, bo ciekawość przeważyła w końcu nad zniecier- pliwieniem. Pogrzebał w stercie ubrań i znalazł długi czerwony szalik, który natychmiast owinął sobie wokół szyi. Ja podnio- słem zielonobrązowy sweter, który wylądował tuż pod moimi stopami, i wciągnąłem go na podartą koszulę. Był przyjemny - ciężki i ciepły. W powietrzu czuć już było wilgotny chłód. Kie- dy ruszyliśmy ulicą, Mika odezwał się: - To było najdziwniejsze pieprzone piętnaście minut w moim życiu, od tamtego dnia, kiedy zniknąłeś na Popielniku. - Odchrząknął lekko, nadal próbując strząsnąć z siebie to wra- żenie, że jest głuchy, ślepy i niewidzialny. - Mogłoby być gorzej. Popatrzył na mnie pytająco. - Mógłbyś się tak czuć przez cały czas. - Musnąłem dłonią przylepkę za uchem. Przez chwilę wyraźnie nie rozumiał. Potem zapytał: t, - Jak się spisuje to świństwo, które dostałeś od DeAtha? , - Spisuje się - odparłem. - Całkiem przyzwoicie. ,» Pokiwał głową bez uśmiechu. - A co z tym twoim kuzynkiem-świrkiem...? - Strzepnął końcem czerwonego szalika. - Zrobi w końcu tę robotę czy nie? - Chyba zrobi. - Westchnąłem i poczułem, jak spada ze mnie ogromny ciężar, kiedy zdałem sobie sprawę, że najtrud- niejsza część zadania już poza mną: zdołałem się do niego do- stać. - Muszę tu jeszcze do niego wrócić za kilka dni. - Zawa- hałem się przez chwilę. - Nie rozpowiadaj, że to świr. Kiwnął głową. - Co jest w tej siatce, którą ci dał? • Pomacałem się po kieszeni. - Nie mogę ci powiedzieć. Był wyraźnie zaintrygowany, ale tylko wzruszył ramionami. - W porządku. Na ulicy połowa z tego, co człowiek wie, to i tak tylko ka- wałki układanki z brakującymi elementami. Do stacji metra doszliśmy, gawędząc o pogodzie. - Wracasz do klubu? - zapytał, kiedy wsiedliśmy razem, a czekający nas przejazd wyssał z myśli ostatnie wspomnienia o Martwym Oku. - Dzisiaj nie. - Nie byłem pewien, czy jeszcze kiedykol- wiek zobaczę Argentynę ani też, co jej powiem, jeśli to się jed- nak zdarzy - po tym, co wyjawiłem jej dzisiejszego wieczoru. - A, tak. - Uśmiechnął się chytrze. - Zapomniałem. Czeka tam na ciebie jakieś rozgrzane ciałko. - Uśmiech zrobił się znacznie szerszy, kiedy pojazd z westchnieniem wtoczył się na stację. - Na mnie też. - Zasalutował na pożegnanie i pogwizdu- jąc, ruszył po peronie. 23 Ciocia jest chora. - Kiedy wszedłem do domu, Jiro siedział na schodach z twarzą wspartą na dłoniach, z podkrążonymi oczyma i mrocznymi myślami w głowie. Stanąłem jak wryty, a w głowie zawirowały mi myśli o zatruciu albo biokontaminacji. - Gdzie ona jest? W szpitalu? - Elnear wyglądała całkiem w porządku, kiedy wychodziłem z nią z biura - zmęczona i przy- gnębiona, ale przecież to nic dziwnego. Patrzyłem nawet, jak wsiada do prywatnego, dobrze zabezpieczonego modu, który przywiózł ją prosto tutaj. Jiro potrząsnął głową przecząco. - Jest w swoim pokoju. Chyba śpi. Zemdlała albo coś w tym rodzaju, kiedy wróciła do domu. Charon przysłał do niej naszych medyków; powiedzieli, że to z powodu tego całego... - urwał. - No wiesz, tego, co się stało. I dlatego, że jest stara. Coś tam jej dali. Musi odpocząć. Pokiwałem głową z wielką ulgą. Ale jeżeli Elnear przed- tem była do tego stopnia przygnębiona, ja nie poprawię jej na- stroju. - Dzięki - rzuciłem i minąłem go, idąc na górę. Naraz przy- stanąłem i obejrzałem się. - Czy jest tu twoja matka? Wykręcił się cały, żeby spojrzeć wprost na mnie. - Czemu pytasz? - zapytał odrobinę za głośno. - Tak tylko. - Wzruszyłem ramionami z udaną obojętno- ścią i ruszyłem do swojego pokoju. A tam stanąłem ogarnięty zmęczeniem, zapatrzony w widok za oknem, i rozluźniłem mię- śnie obolałej ręki. Może jutro zdołam ją gdzieś porządnie pod- leczyć, tak jak mi kazał Aspen. Wciąż jeszcze zapominałem, że teraz mam konto kredytowe, które pomoże mi załatwić wszyst- ko, co mi się nie podoba. Kiedy tak stałem wpatrzony w ciem- ność, zaczęło padać. Tutaj zawsze padało tylko nocą. TaMingo- wie bez trudu radzili sobie ze wszystkim. Usłyszałem, jak do pokoju wchodzi Jiro; spodziewałem się go prędzej czy później. Ten mrok w głowie nie był spowodowa- ny chorobą Elnear, musiało chodzić o coś innego. Odwróciłem się od okna, podszedłem do łóżka i usiadłem. - O co chodzi? - zapytałem, choć doskonale wiedziałem. Otworzył usta, a słowa przez dłuższą chwilę nie mogły mu przejść przez gardło, mimo że chciał je z siebie wyrzucić. - Ty... moja matka... to znaczy... - Zatrzepotał rękami. - Czy... czy zrobiłeś to z moją matką? Opuściłem wzrok na złożone na kolanach dłonie. - Chcesz wiedzieć, czy spędziłem z nią noc? - Znów popa- trzyłem prosto na niego i skinąłem głową. Zrobił się czerwony na twarzy. Spodziewał się, że zaprze- czę, nawet jeśli to prawda. Nie wiadomo dlaczego to, że się nie wstydziłem, napełniało wstydem jego. Zamrugał powiekami, usta zadrżały. - Chodź tu - odezwałem się. Zbliżył się. - Usiądź. - Przy- siadł na łóżku, z dala ode mnie, ze wzrokiem wbitym w podło- gę. - Skąd wiesz? - zapytałem. - Moja matka... Zobaczyłem, jak wychodzi rano z twojego pokoju, bardzo wcześnie. Nie wiedziała, że ją widzę. I zachowy- wała się tak... tak jakoś inaczej. - Jego głos przybrał piskliwy ton. - Wiesz - zacząłem - za pierwszym razem, kiedy ją spotka- łem, sam zachowywałeś się prawie jak alfons, próbowałeś ją popchnąć w moje ramiona. Nie, wcale nie mówię, że to twoja wina... - dodałem prędko, kiedy spojrzał na mnie gniewnie. - Tak się po prostu stało i już...Tylko że zastanawia mnie, dlacze- go w takim razie tak ci to teraz przeszkadza. Z powodu tego, kim jestem? Zacisnął szczęki i potrząsnął przecząco głową. Bardzo ostrożnie wśliznąłem się w jego pamięć, żeby same- mu poszukać odpowiedzi, której nie chciał mi dać. - Z powodu tego, co widziałeś w klubie Argentynę. - Aż do tamtej nocy był jak każdy inny chłopak w tym wieku, jego cie- kawość seksu osiągnęła rozmiary obsesji. Ale tam w pięć minut dowiedział się więcej, niż kiedykolwiek miał ochotę wiedzieć. - Myślisz, że to tak właśnie wyglądało między mną a twoją mat- ką? - Poczułem, jak jego cierpienie piecze mnie w twarz. Tym razem pokiwał w milczeniu głową, znów oblewając się rumieńcem. - Jiro... - urwałem. - To, co tam widziałeś... nie tak się lu- dzie kochają. To nie był nawet zdrowy seks, tylko coś bardziej jak gwałt. - Zerknął na mnie z ukosa. - Naprawdę jest różnica. - Czy ty się ożenisz z moją matką? - Twoja matka już ma męża. Nachmurzył się lekko. - Mogłaby wziąć rozwód. Nie jesteś w niej zakochany? - W głowie zaczęły mu kiełkować najróżniejsze fantazje. Odwróciłem wzrok. - Nie wiem. Chyba nie. - A ona też nie jest w tobie zakochana? Pokręciłem przecząco głową. - Ona po prostu nie kocha Charona. - Poczułem głęboki aż do szpiku kości ból jego rozczarowania, ale nie przychodziło mi na myśl nic, czym mógłbym przynieść mu ulgę. W końcu powie- działem: - Myślę, że kochała twojego ojca... Wiem, że kocha ciebie i twoją siostrę. Jesteście dla niej ważniejsi niż cokol- wiek innego w życiu. Ciesz się z tego. - Bo mógłbyś być kimś ta- kim jak ja. Ale nie powiedziałem tego głośno. Zastanowiło mnie na chwilę, jakby to było: urodzić się taMingiem i mieć wszystko, czego dusza zapragnie... Nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić. Nawet jeśli nie urodziłem się bogaty... Ale sama myśl, że może jest gdzieś ktoś, przez te wszystkie lata... Odwró- ciłem wzrok od chłopca i wpatrzyłem się w swoje pokryte bli- znami ręce. Powoli wstał. - Mama kazała poprosić, żebyś... pomyślał o niej dziś w no- cy. - Dobra - odparłem. - Pomyślę. Dobranoc, Jiro. Wyprostował plecy, chciał wyglądać jak mężczyzna, nie jak chłopiec. - Dobranoc, Kocie. - Wyszedł. Nie ruszałem się z miejsca, wsłuchany w samotny odgłos deszczu. Nie chciało mi się jeszcze spać, nie miałem też ochoty myśleć o Lazuli. Z pewnym zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, że to o Elnear wciąż myślę... a nawet się o nią martwię. Poszu- kałem jej myślami: była w swoim łóżku i tak samo jak ja nie mogła zasnąć. Środek uspokajający, który zaaplikował jej le- karz, nie wystarczył, żeby zniwelować nadmiar adrenaliny w or- ganizmie. Ale myślami wędrowała daleko od spraw jutra, dziś czy nawet wczoraj - w miejsce, gdzie wspomnienie jest jak od- bicie w ciemnym lustrze: gdzie obraz pewnego idealnego popo- łudnia w Wiszących Ogrodach na Quarro w towarzystwie męż- czyzny, którego kochała, wręcz oszałamiał ją poczuciem straty, gdzie obraz Talithy jako roześmianego bobasa napełniał ją smutkiem. W takie miejsce wewnątrz niej, od którego nie dało się uciec, bo przeszłość i tak miała o wiele słodszy smak niż wszystko inne, o czym można myśleć, kiedy się ją zostawi i spróbuje wsłuchać się w deszcz... Wstałem z łóżka i powędrowałem przez ciemne korytarze do jej pokoju. W szczelinie pod drzwiami dostrzegłem wąski pas światła. Zapukałem. - Tak...? - usłyszałem, jak jej głos drży z zaskoczenia i to samo zaskoczenie poczułem we własnej głowie. - To ja, Kot. Przez chwile panowała cisza. Potem usłyszałem: - Wejdź. Drzwi nie były zaryglowane. Wszedłem do środka, nieocze- kiwanie bardziej zażenowany niż zwykle. Ale ona spojrzała na mnie i uśmiechnęła się przyjaźnie. Jej twarz pokrywały plamy cienia. Kiedy się przy niej znalazłem, odczuła niemal ulgę. W odpowiedzi ja także leciutko się uśmiechnąłem, zasta- nawiając się w duchu, co by tu teraz powiedzieć. - Jiro mówił, że pani jest chora. Chciałem tylko zapytać, czy będę pani potrzebny jutro rano. I... i czy teraz pani czegoś nie potrzebuje. - Tak - przyznała bez obawy. - Posiedź ze mną przez chwi- lę, jeśli masz ochotę. Potrzeba mi towarzystwa, bardziej niż cze- gokolwiek innego. Tego jakoś nikt mi nie zaofiarował. - Zerk- nęła w dół i zaraz znów na mnie. - Czuję się dziś straszliwie sa- motna... i jakoś nie sprawia mi trudności powiedzenie ci o tym. Pewnie dlatego, że chyba i tak już o tym wiesz i że właśnie dla- tego przyszedłeś. - Spojrzała mi w oczy, aż wreszcie musiałem odwrócić wzrok. - Dziękuję za to, że przyszedłeś. - Kiedy to mó- wiła, zbierała z kołdry jakieś przedmioty: hologramy znajo- mych twarzy, które miały dotrzymać jej towarzystwa i zupełnie zawiodły. Przysiadłem na brzeżku wyściełanego krzesła, rozglądając się dookoła w obawie, że mógłbym coś zepsuć. Samotna lampa z abażurem z kwietnego witrażu wypełniała pokój miękkim, ciepłym światłem. Meble tutaj, podobnie jak w całym domu, były eleganckie i stare. Wpatrzyłem się w wyrzeźbioną na bocz- nej ścianie biurka twarz kobiety, której długie włosy, spływa- jąc w dół, wplatały się w słoje. Jeszcze raz popatrzyłem na zdję- cia w ręce Elnear - Jiro, Talitha i Kelwin taMing. - Nie przyszło mi to wcześniej do głowy, ale telepatia cza- sem musi chyba być cudem - mówiła Elnear. - Gdy się wie, że ktoś tam daleko myśli o tobie, nawet kiedy nie można go zoba- czyć ani usłyszeć. - Czasami - odparłem. - Ale czasem to tak, jakby się zaglą- dało przez okna do domu, w którym cię nie chcą. - W krainie ślepców... Wzruszyłem ramionami. - Ale tak jak sama pani kie- dyś mówiła: wszystko wygląda lepiej, kiedy człowiek nie musi z tym żyć. Chyba. - A nawet taki, jaki jestem: nie dość człowiek i nie dość Hydranin, nawet to jest lepsze niż nic. Znów się uśmiechnęła i przytaknęła skinieniem głowy. - Tak, pewnie tak. Nawet jeśli jestem samotna, to przynaj- mniej nikt nie narusza mojej prywatności. Zanurzyłem się trochę niepewnie w okrągłe zagłębienie fo- tela. - Kiedy byłem wśród innych psychotroników, miałem i to, i to - dzielenie się i zarazem samotność, kiedy jej zapragnąłem. To było... - Uciekłem wzrokiem w głąb własnych zacienionych luster. Starałem się odczuć coś sensownego, kiedy przygląda- łem się wspomnieniom, a czułem tylko odrętwienie. Narkotycz- ne... Wymogłem na sobie wspomnienie Martwego Oka - jak na- wet z nim, choć był zupełnie pokręcony, było mi o wiele łatwiej. Mogłem mówić bez słów, po prostu wiedzieć. Tak jak powinno być, jak powinno wyglądać. Tak to musiało wyglądać u Hydran, zanim ludzie położyli temu kres. - Ludzie są tacy... - znów mu- siałem szukać po omacku słów, kiedy wystarczyłoby jej prze- cież pokazać. - Żałosni? - mruknęła. - Czy tak właśnie myślisz? Podniosłem na nią wzrok, lecz zaraz uciekłem, kiedy tylko spotkały się nasze spojrzenia. - Ale przecież sam tak żyłeś prawie zawsze, prawda? - za- pytała cicho. - Niezdolny do poznania myśli innych ludzi. Są- dziłam, że to powinno ci wpoić więcej współczucia dla nas, niż są zdolni z siebie wykrzesać ludzie... Zacisnąłem powieki, bo nagle coś zawirowało mi w środku i gwałtownie opadło. - Nie wiem. - Potrząsnąłem głową niepewnie. - Wiem tyl- ko, że nikt z was nie potrafi zrozumieć, jak to naprawdę jest, gdy się ma to, co ja miałem, a przez całe wcześniejsze życie nie miało się dosłownie nic - i nagle się to coś utraci. Przez wszyst- kie te lata nie zdawałem sobie sprawy, że czegoś mi brakuje. A teraz już wiem... - W końcu zdołałem pojąć, dlaczego tak ważne stało się dla mnie to, że jestem telepatą: bo tylko to jed- no w całym życiu było naprawdę moje. - Ale przecież masz to z powrotem - zauważyła z niejakim zaskoczeniem. Zaprzeczyłem ruchem głowy. - Jeśli dalej będę brał narkotyki, wypalą mi Dar do końca. Nie mogła tego pojąć. - W takim razie, jeżeli robisz to tylko ze względu na mnie, powinieneś dać już spokój. Jeszcze raz potrząsnąłem głową przecząco. - Nie mogę. - Nie chcę być... - Nie mogę. Patrzyła teraz wprost na mnie. Potarłem twarz rękoma. - Niech pani nic nie mówi. Proszę po prostu zapomnieć, że to powiedziałem. - Zacząłem podnosić się z miejsca. - Nie mogę - odparła. Zatrzymałem się. - Ale jeśli sobie życzysz, możemy poudawać, że tak się sta- ło. Jeśli dzięki temu będziesz mógł zostać i jeszcze chwilkę po- znosić humory starej, samotnej kobiety. - Rozciągnęła usta w uśmiechu na poły żałosnym, na poły ironicznym. Trochę moc- niej przytuliła do siebie trzymane zdjęcia. Znów usiadłem, starając się nie wyglądać przy tym tak niezręcznie, jak się czułem. Przyglądając się jej rękom, zapyta- łem: - Jak to się stało, że wcale nie macie dzieci - pani i mąż? Opuściła wzrok na hologramy. - Zawsze nam się wydawało, że mamy przed sobą mnóstwo czasu. - Nagle, wpatrzona w twarz męża, zaczęła gwałtownie mrugać. - Czy to nie dziwne, że najmniejszy drobiazg może wy- wołać wspomnienia, kiedy człowiek najmniej się tego spodzie- wa? Piosenka, jakieś szczególne światło... Czasem, kiedy przy- pominam sobie życie z Kelwinem, mam wrażenie, jakby to by- ły cudze wspomnienia, które przez pomyłkę trafiły jakoś do mojej głowy. Że ta osoba obok niego, którą tak dobrze pamię- tam, nie może przecież być mną. To takie trudne... czasem pra- wie nie do zniesienia. A jednak niemyślenie o tym jest jeszcze bardziej nieznośne. A najgorsze jest to, że najbardziej ranią te dobre wspomnienia. - Taa... - potwierdziłem szeptem. - Opowiedz mi o swojej rodzinie - rzuciła nieoczekiwanie, chcąc zmienić temat. Nagle wydało jej się to dość szczególne, a nawet upokarzające, że nigdy nie widziała we mnie kogoś, kto ma rodzinę. Zastanowiło ją teraz, czy to przypadkiem nie ze strachu - wiedziała przecież, kim jestem. Zaczęła myśleć 0 tym, jak to jest, kiedy się żyje jak Hydranin... Ja także o tym myślałem. - Nie ma o czym opowiadać. - Wzruszyłem ramionami, uciekając wzrokiem w bok. Był taki czas, kiedy chciałem po- szukać ludu mojej matki. Ale potem zabiłem Rubiy'ego 1 wszystko straciło sens, bo zabijając go, udowodniłem, że nigdy nie będę jednym z nich. Elnear zacisnęła wargi i nie ponowiła pytania. W końcu odezwała się: - Kocie, czy nigdy nie przychodzi ci do głowy, że kiedy przeżywasz na nowo tę straszną stratę... to zapadanie się w głąb mrocznej dziury - spojrzeniem odbiegła w jakiś niewiadomy punkt - to może czujesz się tak nie dlatego, że jesteś inny niż my, tylko dlatego, że jesteś także człowiekiem? - Zerknęła na mnie szybko; czułem, że próbuje dosięgnąć we mnie czegoś, czego istnienia wcale nie była pewna. Poczułem, jak cały się spinam / mimowolnej złości. Ale za- raz zmusiłem się, żeby na nią popatrzeć, stanąć twarzą w twarz z jej rzeczywistością, potwierdzić istnienie tego wszystkiego, co sprawiało, że stała się dla mnie ważna... Przyznać, że „czło- wiek" to nie żadne brzydkie słowo. - Siebeling raz mówił... kazał przestać udawać kogoś, kim nie jestem. -Wbiłem wzrok w swoje ręce, nagle pełen żalu o to, że nie trzymam w nich żadnych własnych zdjęć. - To znaczy, że nie ma we mnie człowieka. Większość świrów, których znam, to ludzie, pod każdym względem, z wyjątkiem tego jednego... Na- wet ci Hydranie, których spotkałem, byli bardziej ludzcy, niż chcieliby przyznać. - Ludzie także bywają zwykle bardziej ludzcy, niż chcieli- by przyznać - dopowiedziała cicho. Uśmiechnąłem się półgębkiem. - Dzięki... - Wstałem. - Za co? - zdziwiła się. - Za to, że mi pani przypomniała, że gdyby ludzie i Hydra- nie nie mieli ze sobą nic wspólnego, nie byłoby mnie tutaj. Roześmiała się. Podobał mi się ten śmiech. - Co za niezwykły sweter - dodała po chwili, ponieważ tak naprawdę dopiero teraz mnie zobaczyła. - Gdzie znalazłeś coś takiego? - Leżał na ulicy. Dobranoc pani. - Dobranoc - mruknęła, posyłając mi dość szczególne spoj- rzenie. Uśmiechałem się, wychodząc, bo teraz przynajmniej bę- dzie miała o czym myśleć, zamiast o przyszłości, samotnej nocy i deszczu. Sam za to nie bardzo miałem o czym myśleć, kiedy dotar- łem z powrotem do swojego pokoju. Wyjąłem z kieszeni hełm Martwego Oka i wsunąłem sobie na głowę. Wyciągnąłem się na łóżku z rękoma pod głową i zapełniłem wszystkie puste miej- sca tyloma informacjami, ile potrafiłem wchłonąć na raz. Kie- dy go zdjąłem, nadal ich czekało na mnie całkiem sporo. Wte- dy dopiero zamknąłem oczy i pozwoliłem, żeby biały szum w głowie uśpił obolałe ciało. Obudziłem się nagle, z nie wiadomo jakiej przyczyny, kil- ka godzin później. Umysł miałem teraz spokojny i cichy, a kie- dy wsłuchałem się w deszcz, do środka przesączyła się szarość. Nasłuchując, myślałem o tym, jak odgłos deszczu wypełnia mi głowę tęsknotą i smutkiem, podobnymi do tych, jakie widzia- łem u Elnear. Na palcach jednej ręki mogłem policzyć wszyst- kie chwile, kiedy miałem okazję posłuchać deszczu. Nie wsłu- chiwałem się weń przez całe życie, więc nie powinien dla mnie znaczyć więcej niż dźwięk kapiącej wody. Przypomniał mi się tamten dzień, kiedy po raz pierwszy postawiłem stopę na Zie- mi - zupełnie tu obcy, a przecież czułem się, jakbym wracał do domu. Przypomniało mi się to, o czym Elnear próbowała prze- konać mnie dzisiejszego wieczoru: że i ta ludzka strona we mnie ma swoje potrzeby i własną historię, że nie wszystkich jej odczuć powinienem się wstydzić. Uświadomiłem sobie wtedy, że po raz pierwszy od długiego już czasu nie czuję gniewu. Potem przypomniała mi się Lazuli, zastanawiałem się, czy leży bezsennie u boku Charona, nie sama, ale zawsze samotna, wsłuchana w deszcz. Chciała, żebym o niej pomyślał... Cieka- we, czy miała na myśli to, co podejrzewam. Ciekaw byłem, czy i ona o mnie myśli, czy za mną tęskni. Nawet jeśli tęskniła, wie- działem, że ta tęsknota nie wyjdzie poza rozpamiętywanie, jak bardzo pasowały do siebie nasze ciała. Byłem tylko przypadko- wym kochankiem, a ona o tym wiedziała... Czekałem, aż mnie to rozzłości. Ale tylko przypomniało mi, jak doskonale pasowały do siebie nasze ciała... Tylu było in- nych, którzy naprawdę mnie wyrąbali. Dlaczego mam się wściekać akurat na tę znudzoną, nieszczęśliwą i piękną kobie- tę, która chciała tylko, żeby jakiś chłoptaś porządnie ją przele- ciał... Może zresztą nie ma znaczenia, dlaczego mnie pragnęła, skoro i tak na samo wspomnienie jej gładkiej, perfumowanej skóry, jedwabistych włosów spływających mi na pierś czułem zawrót głowy. Ale to nie ma prawa się więcej powtórzyć. A już na pewno nie tej nocy. A zwłaszcza nie w ten sposób. Surowo nakazałem sobie zapomnieć o niej i zasnąć. Powiedziałem so- bie, że nie jestem stuknięty, potem - że jestem. Powiedziałem sobie, że znów chce mnie wykorzystać... Powiedziałem sobie, że jeśli rzeczywiście chce, żebym myślał o niej tej nocy, już ja się postaram, żeby nie zapomniała tego do końca życia... Wypuściłem myśli, sięgnąłem nimi w pustkę, rozciągając niewidzialną sieć nici najeżonych światłem. Wyobraziłem sobie Kryształowy Pałac; był wystarczająco blisko, mogłem go dosię- gnąć, wejść do środka i penetrować jego milczące ciemności w poszukiwaniu znajomej gwiazdy. Znalazłem ją leżącą u boku Charona. Spała, pogrążona w niespokojnych, dusznych snach o tym, że dusi się w pozba- wionym okien pokoju. Przemknąłem obok skwaszonego gorąca myśli Charona, nie zaglądając do środka, a potem skupiłem się, żeby wejść w umysł Lazuli. Wśliznąłem się w jej sen mięk- ko jak złodziej... Poczułem, że przeszywa ją dreszcz, a ciało porusza się niespokojnie; sen zmienił się tak, że obejmował i mnie. W tym śnie położyłem się obok niej i zacząłem myślami dotykać jej tak, jak tego pragnęły moje ręce, całe moje ciało... Rozpalałem łańcuchy nerwów, które wypełniały jej mózg wra- żeniami, jakie ja sam mógłbym wywołać, przesuwając się nad nią, na niej, w niej... Gdzieś w trakcie obudziła się. (Sama tego chciałaś) szepną- łem (przecież o to prosiłaś...) Łagodziłem ją, uspokajałem, żeby nie krzyknęła, ale ona tylko opuściła się z powrotem między pragnienia... Odbierała wrażenia, teraz spotęgowane, bo jej dło- nie zaczęły wędrować po ciele tak samo, jak moje wędrowały po mnie. Aż w końcu nasze umysły połączył promień białego świa- tła i eksplodował jak słońce, pozostawiając nas osobno, we wła- snych ciałach, z powrotem w oddzielnych światach, w których dzieliliśmy ze sobą jedynie szum tego samego deszczu. Rano, kiedy się obudziłem, wiedziałem więcej na temat sztucznej inteligencji, niż kiedykolwiek miałem ochotę... A mniej niż do tej pory na temat tego, co ja tu, u licha, robię - budzę się w tym łóżku, w którym bawiłem się w kotka i mysz- kę z Charonem, odgrywając jednocześnie rolę szczurołapa taMingów. Zastanawiałem się, do czego właściwie zmierza La- zuli - co chce zrobić mnie albo sobie. Czy rzeczywiście nie ob- chodzi jej, czy Charon się dowie; czy może być tak głupia albo po prostu nieszczęśliwa. A może jej to nie obchodzi, bo wie, że jeśli coś się stanie, to na pewno nie jej... Odrętwiały i wytrącony z równowagi, wstałem i jeszcze raz wcisnąłem na głowę hełm Martwego Oka. Wrzuciłem w umysł tyle nowych danych, ile mógł pomieścić - na siłę, żeby nie my- śleć o tym, co robię, no i dlatego, że im wcześniej będę wiedział wszystko, czego ode mnie oczekuje, tym prędzej dobiorę się do informacji, której naprawdę potrzebuję, i tym szybciej się stąd wydostanę. Potem powlokłem się po schodach na dół, żeby zna- leźć coś, czym dałoby się nakarmić organizm, aby móc prze- pchnąć go przez kolejny dzień. Do jadalni wśliznęła się chyłkiem Talitha i stała, gapiąc się na mnie, kiedy jak zwykle napełniałem sobie talerz porannymi resztkami. Nie zwracałem na nią uwagi, bo za głośno buczało mi w mózgu, ale w końcu podeszła do mnie i pociągnęła za swe- ter. - Chcę jeszcze - powiedziała. - Masz właściwe pojęcie o świecie, mała - odparłem. - Wy- rośnie z ciebie dobry taMing. -1 dalej ładowałem jedzenie na talerz. - Chcę jeszcze winogron. - Popatrzyła na mnie wyczekują- co, unosząc idealną jak kwiatek twarzyczkę i tak samo pustą. - Winogron... - Szarpnęła mnie mocniej i dorzuciła niechętne: - Proszę... Podałem jej jedno grono. •'•> - Dziękuję - odrzekła poważnie. .H - W porządku - odparłem. Czułem się lekko przepełniony wiedzą. >* - Ciocia powiedziała, że dzisiaj pójdziemy zbierać maliny! - oznajmiła z buzią pełną zielonych, pękatych kulek. - Fajnie - mruknąłem przez mgłę kodów binarnych i ugry- ziony właśnie kęs chleba. - Ty też możesz iść. Pokażę ci, jak to się robi, bo ty nigdy nic nie wiesz. - Zaczęła ciągnąć mnie za rękaw. - No... Potrząsnąłem przecząco głową, zaczerwieniony i lekko uśmiechnięty; chyba nie mógłbym sobie wymyślić gorzej spę- dzonego poranka. - Mam kilka rzeczy do... - Proszę, chodź z nami, Kocie. - Do pokoju weszła Lazuli, a kiedy tylko znalazła się w zasięgu mojego wzroku, błyska- wicznie zmieniłem zdanie. Miała na sobie półprzejrzystą tuni- kę w liście, a pod nią neonowoniebieskie body, które nie wia- domo dlaczego tylko eksponowało to, co miało zakrywać. Nie dodała nic więcej - nie musiała, jej myśli starczyły za wszyst- ko. Powoli skinąłem głową i przełknąłem pospiesznie jeszcze jeden kęs korzennej bułki, która nagle straciła cały smak, jak- by była z plastiku. Do pokoju weszła Elnear, niosąc w ręku przybory do malo- wania. Ubrana była jak zwykle: jakby chciała, żeby nikt jej się dłużej nie przyglądał. Kontrast między tymi dwoma kobietami sprawił mi niemal fizyczny ból. - Właśnie, nie chciałbyś pójść z nami? - dołączyła się, nie zauważywszy mojego gestu. Przygryzłem język, żeby nie powie- dzieć tego, co stało się oczywiste, kiedy wzrok Lazuli wypalał dziurę w moim ciele. Nic innego nie przyszło mi do głowy. A więc tak jakoś wyszło, że znalazłem się z nimi w jesien- nym lesie na zboczu góry nad prywatną doliną taMingów. Za- pach wilgotnej ziemi wypełnił mi głowę zupełnie tak samo, jak sznury danych wypełniały mi pamięć. Te owoce, które Elnear nazywała malinami złocistymi, rosły nie tak znów całkiem dzi- ko, było tam jednak mnóstwo postrzępionych liści i cierni. Zbieraliśmy je i wszystko przebiegało dokładnie tak, jak się spodziewałem. Każda minuta dłużyła mi się nie do zniesienia. Przypominało to wyszukiwanie odpowiedzi w myślach Darica... Albo kopanie rudy w kopalni na Popielniku: wybieranie czegoś delikatnego i doskonałego z podłoża, które nie chciało ustąpić, a każdy błąd oznacza ból... - Nie wygląda na to, żeby ci to sprawiało przyjemność, Ko- cie - odezwała się Elnear, przyglądając mi się uważnie spod szerokiego ronda kapelusza. Sprawiała wrażenie tak szczęśli- wej jak nigdy dotąd. Wzruszyłem ramionami. - On w ogóle nie wie, jak trzeba się bawić - odezwała się Talitha; gdzieś zza pleców dobiegł mnie zbyt ostry śmiech Jiro. - Dlatego właśnie muszę mu pomagać. - Wyjadała mi maliny z ręki tak szybko, jak zdołałem je zerwać. - W takim razie pozwól, że i ja ci pomogę. - Zręcznymi, de- likatnymi palcami Lazuli wsunęła mi do ust owoc. Był tak sa- mo miękki jak jej skóra, a kiedy zgniotłem go językiem, try- snął słodkim, aromatycznym sokiem. - No i proszę - dodała - już się uśmiechasz. - Jej całe ciało, jej myśli także się do mnie uśmiechały - nie mogła się powstrzymać od chwili, kiedy tylko zobaczyła mnie tego poranka. Cały czas czuła obok moją obec- ność, a jej zadowolenie przesączało się ciepłą strugą przez lo- dowate zwały danych w moim mózgu. - Wiesz, śniłeś mi się ze- szłej nocy - mruknęła cicho. Jej oczy rozbłysły śmiechem na wi- dok mojej nagłej paniki, a jednocześnie widziałem w nich bła- ganie, żebym jeszcze raz jej udowodnił, że to nie był tylko sen. (To nie był sen.) Zobaczyłem, jak się rumieni, kiedy przed- stawiłem jej dowód. Znów uciekłem wzrokiem, nie śmiejąc od- powiedzieć na głos, bo Elnear zbyt uważnie nam się przygląda- ła. Wolałbym, żeby Lazuli mi tego nie robiła. Czułem się zakło- potany, sfrustrowany... i nagrzany - podnieceniem, nad którym nie sposób było zapanować, kiedy wyobraziła sobie, jak sięgam do niej myślami, jak dotykam jej, gdziekolwiek zechcę. Jak ja- kiś demon miłości, który może wziąć ją nawet wtedy, kiedy le- ży uśpiona u mężowskiego boku, i sprawi, że zapomni, kim jest i gdzie - spowoduje, że zapomni o wszystkim z wyjątkiem tego, że ktoś kocha się z nią w tak niemożliwy sposób... - No cóż - odezwała się Elnear, uświadamiając nam, że sto- imy wpatrzeni w siebie już o wiele za długo, jak magnetyczne lalki. - Chyba pójdę trochę poszkicować u podnóża zbocza. Uważajcie na siebie... -Ton jej głosu sprawił, że spojrzałem na nią uważniej. -Tu może być zdradliwie... wiecie, kiedy liście są mokre. - Ostatnie spojrzenie oczu przejrzystych jak błękitne szkło dało mi do zrozumienia, że ona rozumie wszystko, co się zdarzyło: jak to jest być młodym, jak to jest być samotnym... jak to jest, kiedy człowiek czuje, że tańczy na polu minowym. - Uważajcie na siebie - mruknęła jeszcze raz, patrząc tym ra- zem na Lazuli. - Dzieci, chodźcie ze mną... - Machnięciem ręki przywołała Talithę i Jiro. - Zabrałam dla was coś specjalnego. Lazuli długo odprowadzała ją wzrokiem, na wpół zakłopo- tana i na wpół zawstydzona, kiedy Elnear wzięła na bok dzieci, wyraźnie i celowo zostawiając nas samych. Nie znaczyło to, że mamy jej błogosławieństwo... co najwyżej trochę więcej wol- nej przestrzeni. Talitha biegła przodem, popiskując i szurając wśród liści, a Jiro wlókł się z tyłu, oglądając się na nas przez ra- mię. Z wyrazu twarzy przypominał matkę, bardziej niżby się spodziewał. Kiedy zniknęli nam z oczu, usadowiliśmy się obok siebie na kocu, nie stykając się ciałami, a ja zawiązałem pasmo cie- płego kontaktu w naszych myślach. W przerwach między długi- mi pocałunkami karmiła mnie malinami. Spomiędzy drzew la- ło się słoneczne światło, otaczając złotą poświatą jej włosy i czyniąc żywy witraż z niespokojnego dachu nad naszymi gło- wami. Popatrując w górę na całe to piękno, zacząłem się zasta- nawiać, czy to nie stąd boski artysta wziął pomysł. Zastanawia- łem się też, czy naprawdę nie jest możliwe, aby człowiek był szczęśliwy w miejscu takim jak to... Na mojej bransoletce rozdzwonił się brzęczyk telefonu. Wyprostowałem się, wystraszony, i szybko spojrzałem, żeby się upewnić, czy mam wyłączony obraz. Już był włączony... trans- mitował od Bóg jeden wie jak dawna. Ja tego nie zrobiłem, by- łem pewien. Zakląłem, a twarz Lazuli pobladła, kiedy zakryłem bransoletkę dłonią. - Braedee...? - rzuciłem zduszonym głosem. Właściwie nie włączyłem odbioru, a mimo to jego głos od- powiedział mi: „Szach-mat". I tyle. 24 Zrobiłem co w mojej mocy, żeby przekonać Lazuli, iż Braedee będzie milczał, nie mówiąc jej przy tym dlaczego. Musiałem wierzyć, że znaczy to tylko tyle, że znów znaleźliśmy się w punk- cie wyjścia: teraz i on coś na mnie miał tak samo jak ja na nie- go. Tylko tego chciał i to mu wystarczyło. Ale jakoś nie udało nam się już wyłączyć z rzeczywistości - ani jej, ani mnie. Zeszli- śmy w dół zbocza wśród deszczu złotych liści, szukając Elnear - nie dotykaliśmy się już, a nawet niewiele się odzywaliśmy. Tej nocy została u Charona w Kryształowym Pałacu. Nie prosiła mnie, żebym o niej pomyślał, mimo że w głębi duszy tego właśnie pragnęła. I tak o niej myślałem, ale tym razem zachowałem swoje myśli dla siebie. Braedee już więcej nie próbował się ze mną kontaktować, ja także do niego nie od- dzwoniłem. Powiedziałem sobie, że chcę poczekać, aż uzyskam informacje, które mam zdobyć z pomocą Martwego Oka. Ale miałem świadomość, że zwodzę sam siebie, bo nie mam czelno- ści stanąć przed nim z pustymi rękoma. Następnego dnia Elnear aż świerzbiło, żeby wrócić do pra- cy, mnie zresztą też. W umyśle filtrowały mi się resztki danych Martwego Oka; przed wieczorem będę w stanie złożyć mu na- stępną wizytę. Zwykły poranek w biurze wydał mi się jak pusz- czony w zwolnionym tempie. Nie byłem pewien, czy dlatego że to, co wypełniało mi myśli, było takie dziwne, czy dlatego że wszystko dookoła wydawało się teraz zbyt normalne. W końcu zrobiłem sobie przerwę, żeby dać trochę prze- strzeni niespokojnym myślom. Nie doszedłem nawet do połowy korytarza, kiedy poczułem, jak czyjaś dłoń chwyta mnie za ra- mię i obraca nagłym szarpnięciem. Daric. Nie wyczułem, że się zbliża, pewnie dlatego, że tego nie chciał. - Ty draniu - syknął, rzucając mną o ścianę, jakbyśmy by- li jedynymi tu ludźmi. Nie musiałem nawet badać przyczyny wściekłości, która żarzyła mu się w oczach - chodzi o Argenty- nę. Ale pod cierpieniem znalazłem coś jeszcze - czysty strach, zakuty w tę jego furię jak w zbroję. Tylko dlatego nie padłem dotąd na zator lub zawał, że nie wiedział, jak sobie poradzić z moimi zabezpieczeniami. - Chodź ze mną. - Znów mnie szarp- nął, tym razem do przodu. Poprowadził mnie do tego samego wyciszonego pokoju, w którym rozmawiał ze Strygerem. Zabez- pieczył drzwi, potem znów stanął ze mną twarzą w twarz. - Ty cholerny gówniarzu... - zaczai, ale urwał i musiał zaczynać jesz- cze raz. - To ty ją podburzyłeś przeciwko mnie. Powiedziała, że już nie chce mnie widzieć na oczy. Powiedziała, żebym ciebie zapytał, dlaczego... (Dlaczego?) - Bo wyjawiłem jej prawdę o tobie - odparłem. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Przygwoździł mnie wzrokiem, podczas gdy zwinięte po bokach pięści drżały z wy- siłku, kiedy starał się panować nad sobą. - Wie o mnie wszyst- ko... - Ten strach w środku wzbierał tak potężnie, że w końcu mógł któregoś z nas zadławić. - Jeśli przedtem mnie nie znie- nawidziła, to czemu raptem teraz? - Bo teraz wie, co robisz dla Strygera. Zna prawdę o tej dziewczynce, którą przyprowadziłeś do Czyśćca. Pamiętasz - mówiłem głosem, który sam ledwie rozpoznawałem - ta, którą Stryger tak skatował, że aż się przestraszyłeś, że umrze. Ta świ- ruska, której zapłaciłeś, żeby dała mu się stłuc. - I to wszystko...? - Całe ciało Darica rozluźniło się w na- głym przypływie ulgi. - I co z tego? - rzucił, wzruszając ramio- nami. - Nikt suce nie kazał tego robić. Nie złożyła zresztą żad- nej skargi. A ja po długiej chwili zapytałem cicho: - Jak to było - przyglądać się, kiedy ją bił, co, Daric? Jak ci się to podobało? Czy była telepatką, czy dała ci to poczuć? Czy to jest to, co najbardziej lubi Stryger? To, czego ty chcesz? Czy może w głębi ducha wolałbyś być na jej miejscu... Czy tylko wystarczyło ci wiedzieć, że Stryger jest taki sam jak resz- ta martwych pałek, że nigdy nie odgadnie twojego sekretu? Pobielał gwałtownie na twarzy. - Jakiego sekretu? - wyszeptał. (Jesteś jednym z nas) pomyślałem. (Świrem. Kinetą. Psy- chotronikiem.) Myślą skoczył na mnie jak wąż. Mój umysł błyskawicz- nie zablokował cios i zgruchotał wężowi grzbiet, zanim zdołał mnie dosięgnąć. Cisnąłem mu z powrotem jego własne prze- słanie. - Nic mi nie zrobisz. Nie jesteś dość dobry. - Nigdy nie bę- dzie wystarczająco dobry, nawet gdyby miał za sobą trening, który nauczyłby go porządnie wykorzystywać własne umiejęt- ności. Miał za mało talentu. I pomyśleć: tylko dlatego, że jest psychotronikiem, całe jego życie utknęło w ślepej uliczce, a on w dodatku jest dość marny. Odwrócił się ode mnie; rozbiegany wzrok zaczai przeszuki- wać kąty pokoju. - Nie - powtarzał w kółko - nie, nie, nie, nie. To się nie dzieje naprawdę. To niemożliwe. Nie. Nie. - Oblizał wargi, otarł usta wierzchem dłoni. Nie potrafił uwierzyć, że w końcu, po ty- lu latach, wszystko się wydało. Obrócił się do mnie; czułem, jak panika drze pazurami o ściany jego umysłu. - Komu jeszcze o tym mówiłeś? Powiedziałeś Argentynę... - Tak, powiedziałem jej. - Kiwnąłem głową, uradowany tym, co widziałem teraz na jego obliczu. Miał ochotę wgnieść mi twarz do środka - nigdy niczego bardziej nie pragnął. Teraz już wiedział, jak bym się poczuł. - To dlatego się ode mnie odwróciła... - Guzik ją to obeszło - odparłem. Niedowierzanie zdołało się jakoś przedrzeć przed mur wściekłości. - Kłamiesz. Powiedziałeś jej o tym, żeby mnie znienawidziła... - Tak, zgadza się - przyznałem w końcu, bardziej przed so- bą niż przed nim. - Ale jej to naprawdę nie obeszło. Nie każdy musi być fanatykiem. Jeżeli teraz cię nienawidzi, to tylko dla- tego, że jesteś parszywym draniem, nie dlatego że jesteś psy- chotronikiem. (Dlatego że jesteś psychotronikiem...) odbiło się echem w jego myślach. Jak czarna burza wypełnił mu myśli obraz oj- ca - koszmarny potwór z dziecinnych snów, wyryty na zawsze w soczewce pamięci. - Komu jeszcze powiedziałeś? - Nikomu. Widziałem teraz zmianę w jego twarzy. (Może...) mówił mi jego umysł (może jeszcze nie jest za późno...) - Nawet o tym nie myśl - rzuciłem szybko. - Sam nie mo- żesz mnie zabić. A jeśli spróbujesz kogoś wynająć, będę wie- dział. I niech lepiej nic się nie przytrafi Argentynę. Uznaj mnie po prostu za słoik z trucizną. Jeśli mnie rozbijesz, zabiorę ze so- bą cały twój świat. Drżącą dłonią jeszcze raz otarł usta. - Ty sukinsynu. Ty świrze! Czego chcesz, pieniędzy? Wolno pokręciłem głową. - I tak dostaję ich sporo. - No to czego?! - W powietrzu między nami zamigotały kropelki śliny. Nic nie odpowiedziałem. Nie przywykłem do tego, że mam nad kimś władzę; właśnie zaczynałem sobie uświadamiać, ja- kie to uczucie - całkiem przyjemne. Patrzyłem na niego i cze- kałem, aż wypełni mnie ta mroczna, słodka przyjemność; cze- kałem, aż on uświadomi sobie, że z łatwością mogę teraz znisz- czyć mu życie. Traktował mnie jak śmieć, tak samo jak Jule i wszystkich, z którymi zetknął się bliżej - zatruł nam życie jak jakaś choroba. Zniszczenie go byłoby oddaniem przysługi spo- łeczeństwu. Na jedną sekundę zrobiłem szczelinę w zabezpieczeniach i pozwoliłem sobie zajrzeć w jego myśli, chcąc się nacieszyć tym strachem, który teraz musi wyżerać mu wnętrze... Wpakował mi się w myśli z całą gwałtownością - oślepiają- cy, gorzki, mdlący. Natychmiast wyplułem go na zewnątrz i po- trząsnąłem w oszołomieniu głową. - Chcę... - Przełknąłem nerwowo ślinę. - Chcę, żebyś prze- stał być alfonsem Strygera. Jeśli kiedykolwiek jeszcze zała- twisz mu jakiegoś psychotronika, przepadłeś. To wszystko. - Odwróciłem się i ruszyłem w kierunku drzwi. - Nie...! - Jego dłoń zwarła się na moim ramieniu jak kaj- danki. - Nie mów tak. To nie wszystko, to nie może być wszyst- ko! Nie możesz tak po prostu powiedzieć mi, że wiesz, a potem twierdzić, że nic nie chcesz. Mów, czego ode mnie chcesz! - Szarpnął mną, aż sam cały się zatrząsł. Stałem bez ruchu, stężałem cały pod jego dotykiem. (Po prostu daj mi spokój.) Trzymająca mnie ręka opadła luźno. Nie ruszył się z miej- sca, nieruchomy, choć roztrzęsiony, z szeroko otwartymi, wilgot- nymi ustami. I tak go pozostawiłem, zamykając za sobą staran- nie drzwi, żebym nie musiał wiedzieć, co teraz zrobi. Kiedy znalazłem się z powrotem w biurze Elnear, udawa- łem, że pracuję, ale tak naprawdę wcale nie mogłem się sku- pić. Stanąwszy wreszcie twarzą w twarz z Darikiem, przełama- łem cienką taflę lodu pomiędzy światłem a ciemnością. Mój mózg nie współgrał z otaczającą mnie fantazją, z tym światem, który zachowywał realność dopóty, dopóki się w niego wierzy- ło. Znalazłem się z powrotem w świecie nocy, w tym drugim świecie, do którego należeli ludzie tacy jak Stryger i Daric... Ludzie tacy jak Mika i Martwe Oko... Tacy jak ja. Siedziałem wpatrzony w ścianę i widziałem przed sobą Stare Miasto, gdzie poznałem prawdę - że światło to tylko iluzja, że wiecznie ist- nieje tylko ciemność, ta noc, która zapadła, zanim pojawiły się gwiazdy, i będzie istnieć jeszcze długo po tym, jak pogasną. Nie mogłem wykonywać dla Elnear żadnych prac, bo cała ta robota wydała mi się nagle bezsensowna i głupia, podobnie jak wiara lady w ludzką naturę - a więc w końcu zacząłem ba- wić się terminalem, wypróbowując swoją nowo nabytą wiedzę. Chciałem sprawdzić, czy sam nie znajdę tego przejścia do we- wnętrznej przestrzeni, o którym mówił Martwe Oko. Ale na darmo. Rozumiałem techniczną stronę przechowywania da- nych, interfejs z fal elektromagnetycznych i chemii, który two- rzy operujące danymi sztuczne mózgi z informatycznych sieci. Ale nie miałem z nimi więcej wspólnego, niż na przykład z czą- steczkami ściany. Po chwili dałem sobie z tym spokój i zaczą- łem się zastanawiać, czy w ogóle jest sens wracać do Martwego Oka. Ale i tak wiedziałem, że tam wrócę. Dzień wreszcie dobiegł końca i byłem wolny. Wsiadłem w metro, żeby wjechać pod zatokę, a potem bez problemu do- szedłem do budynku, w którym mieszkał Martwe Oko - może dlatego, że dziś poruszałem się tak, jakbym się tutaj urodził. Zadzwoniłem mu wprost do mózgu, a on wpuścił mnie do środ- ka. - Gdzie twój brat? - zapytał, jak zawsze podejrzliwy. - Gdzieś, gdzie mu się bardziej podoba. - Tym razem nie prosiłem Miki, żeby mi towarzyszył. Doszedłem do wniosku, że wszyscy lepiej na tym wyjdziemy, jeśli tym razem poradzę so- bie sam, nawet jeśli to miałoby oznaczać, że zaryzykuję własną skórę, chodząc po tych ulicach. Martwe Oko rozluźnił się, krzy- wiąc twarz jakby w grymasie bólu, który oznaczał jednak, że odczuwa ulgę. Zapomniałem już, jak parszywie wygląda to je- go oko. Postarałem się znów o tym zapomnieć, kiedy wręczałem mu hełm. - Już skończyłem. (Daj zobaczyć.) Wpuściłem go do głowy, żeby mógł się osobiście przeko- nać, że wszystkie dane mam idealnie przekopiowane do pamię- ci. Pokiwał głową. (Myślisz, że jesteś gotów?) W odpowiedzi wzruszyłem tylko ramionami i nie mogłem powstrzymać wspomnienia z popołudnia - o tym, jak sam pró- bowałem i jak mi się nie udało. (Nie wierzysz, że to działa) właściwie odczytał moje waha- nie. (Bo już próbowałeś.) Nagle wybuchnął zgrzytliwym śmie- chem, na znak, że to mu do mnie pasowało. (Pokaż, jak to robi- łeś.) Machnął głową w stronę konsolety po drugiej stronie po- koju. Podszedłem tam i usiadłem, zacząłem przykładać elektro- dy do czoła, potem jeszcze raz obejrzałem się na niego. Kiwnął głową; jego umysł jeździł teraz na barana na moim. Powtórzyłem to, co robiłem po południu: starałem się wyodręb- nić coś realnego i rozpoznawalnego z tego martwego przepły- wu... i znów mi się nie udało. (Nie, nie!) krzyknął zbyt głośno w mojej głowie. Jednym szarpnięciem wyrwał mnie z kontaktu. - Wszystko robisz nie tak! - przeszedł na zwykłą mowę, kiedy irytacja odebrała mu kontrolę nad myślami. Nagły hałas aż mnie zabolał. - No to jak mam... (Szukasz czegoś żywego. To nie jest żywe!) Zamknął przede mną myśli. - To jest system, durniu! - oznajmił powoli i wyraź- nie, jakbym rzeczywiście był półgłówkiem. - To tylko system. Nie znajdziesz tam innej osoby. - Wiem, ale... - Gówno wiesz, mały. Te taśmy nic ci o tym nie powiedzą. Nie rozumiesz najważniejszego... (Czekaj) wtrąciłem szybko. (Nic mi nie mów. Mam na kar- ku korby Centauri. Nie wiem, czy mnie nie podsłuchują.) Zmarszczył się, ale skinął głową. (Pieprzyć ich. Teraz nas nie usłyszą...) I tak wolał, żeby to się odbyło w ten sposób. Ja zresztą też. (W sieci nic nie jest ta- kie jak ja czy ty, rozumiesz? Patrz...) I zaczął mi pokazywać: sieć nie korzysta z takiej energii, do jakiej przywykłem; ja roz- poznawałem tylko ogniste układy neuronów, bo w ten sposób psychotronik odbiera inne osoby. Teraz muszę się nauczyć pa- trzeć w inne spektrum i rozpoznawać w nim inne rodzaje form. (To samo do ciebie nie przyjdzie, ty musisz tam pójść... Zdarzy- ło ci się kiedy złapać jakiś przypadkowy odczyt fal elektroma- gnetycznych, powiedzmy, w jakimś szczególnie zabezpieczo- nym rejonie?) Kiwnąłem głową, przypomniawszy sobie syk drzwi w tam- tym wyciszonym pokoju, do którego niedawno wchodziłem. (To znaczy, że masz talent szerokozakresowy, czyli że z tym nie będzie problemów... Ale najpierw musisz przestać szukać tamtych innych rzeczy.) To dlatego nigdy nie słyszałem, żeby któryś psychotronik robił coś takiego - nigdy nie wpadliby na to, żeby w ten sposób pracować. (Nawet ludzie, którzy pracują w systemie, nie są niczym innym, jak tylko przepływem fal elektromagnetycznych, kiedy się już tam podłączą. Na sieć składają się miliardy myszy...) - Czego? (Przymknij się. Ludzkich myszy, głupku. Są ich całe miliar- dy, wszystkie pracują równolegle, w tym samym czasie, wszyst- kie są tak wytresowane, żeby przyciskać właściwy guzik, „włącz" albo „wyłącz".) Ludzkie mikrokomponenty wprowa- dzają dane, wywołują je, wciąż od nowa zmieniają istniejące układy... według rozkazu. (Zarządy konglomeratów ustalają za- sady, które potem spływają na coraz niższe szczeble. Myszy mu- szą ich słuchać. Zjadają swoje ziarenka, srają i idą do domu.) Nigdy nie uświadomią sobie prawdziwego zasięgu supersyste- mu, w skład którego wchodzą; a zarazem sam system nie może bez nich istnieć. Ludzkie mózgi mają ograniczone funkcje, ale jednocześnie są tanim, elastycznym i rzetelnym narzędziem. I zawsze jest ich pod dostatkiem. Ale kiedy połączy się je w sieć z dostępem nadrzędnym, który zleje je w jedną całość, te małe, powolne, na ludzką miarę skrojone intelekty stają się czymś więcej... (Nadistotami) wtrąciłem w myślach, przypomniawszy so- bie, co mi kiedyś opowiadała Elnear. ( W swoim własnym eko- systemie. Z superumysłami...) (No właśnie.) Popatrzył na mnie z wyraźnym zaskoczeniem i skinął głową z aprobatą. (Co za ulga...) (Co?) (Nie jesteś taki głupi, jak myślałem.) Wywróciłem oczyma. (Ale czy to znaczy, że konglomeraty naprawdę istnieją w sieci? Naprawdę je widziałeś? Rozmawiają jedne z drugimi, walczą, tak samo jak w realnym świecie?) Znów się zmarszczył. (Powiedziałem, że istnieją, czy nie? Ale nie są takie jak ty czy ja, nie grają w kości, na litość boską.) (No to może w szachy) rzuciłem poirytowany. Stęknął ciężko. (Komunikują się ze sobą, zmieniają kurs, ale strasznie po- woli, bo są takie wielkie - ciągną się przez całe lata świetlne, a ich czas płynie w zwolnionym tempie. Mają nawet charakte- ry - to zależy od tego, kto siedzi w zarządzie, i od populacji w ich sieciach. Ze mną nie kontaktują się bezpośrednio. Lepiej znam niektóre z ich podsystemów.) (Znasz je?!) powtórzyłem, zastanawiając się, czy ma na my- śli: osobiście. (Taa... Tam, na milionach poziomów pośrednich, ciągle coś się dzieje. To jakbyś był szczurem w spiżarni: bierzesz, co się da.) Wszystkie podsystemy z założenia są zależne, pod kontro- lą, ale niektóre z nich są tak skomplikowane, że właściwie mo- gą sobie pozwolić na pogaduszki na boku, a w tym samym cza- sie wykonywać wszystkie swoje zaprogramowane funkcje. (Czują się samotne. Im bardziej są niezależne, tym więcej ryzy- kują. Są trochę jak nowotwory. Jeżeli wytkną głowę ponad po- ziom, jakiś program kontrolny zaraz zrobi im lobotomię.) W niedowierzaniu potrząsnąłem głową. (Jeśli to wszystko tam naprawdę jest, to dlaczego nikt o tym nie wie? Dlaczego technicy cybernetyczni nie wiedzą, co się tam dzieje, albo chociaż członkowie zarządu, z tymi wszyst- kimi swoimi kablami?) (Wielu podejrzewa.... ale nic nie mogą udowodnić, bo nie mogą się wydostać poza swoją infrastrukturę. Nie widzą lasu, tylko drzewa. Jak mówiłem, oni sami to tylko fale elektroma- gnetyczne, nic więcej. Muszą grać według własnych zasad, ina- czej system przestanie działać. Czasem jakieś podsystemy ro- bią coś, czego nikt się nie spodziewa; tyle to już wiedzą. Próbu- ją opanować ten dryf. Ale prawdziwego obrazu nie widzą.) (A ty mi mówisz, że my go zobaczymy.) Ciekawe, ile dałaby Elnear za to, żeby móc uczestniczyć w tej rozmowie... Ciekawe, ile to byłoby warte dla cybertechników - uzyskać wreszcie do- wód na to, co od dawna podejrzewają... Nagle jednak przeszła mi ta niezdrowa ciekawość. Martwe Oko miał rację: świry takie jak my miałyby z tego wyłącznie pranie mózgu. Martwe Oko tylko pokiwał głową w odpowiedzi na myśl, którą mu pokazałem. (My nie musimy grać według ich zasad.) (Czy one mogą nas zobaczyć?) (Niektóre - tak. Większość tego, co jest w sieci, nie może cię widzieć z tej samej przyczyny, z której ty teraz też ich nie widzisz. Ale kiedy przestaniesz mieć się za takiego wielkiego cwaniaka, możesz się przeprogramować tak, żeby to odczytać - żeby zobaczyć pojedyncze podsystemy: ciała, ręce, wnętrzno- ści, systemy immunologiczne. A one tego nie potrafią.) To dlatego będziemy bezpieczni, to dlatego będziemy w stanie po- konać mur ich zabezpieczeń. (Niektóre z rozumnie j szych wy- ewoluowały już na tyle, że mogą cię widzieć, ale jesteś wtedy z nimi na jednej płaszczyźnie i im się to chyba podoba. Bę- dziesz jak duch w maszynie. Ale to ma też swój drugi koniec: możesz patrzeć, ale nie możesz dotknąć - możesz mieć dostęp do dowolnych danych, ale nie możesz nic zmienić w tym, co znajdziesz. Kineta może by dał radę, ale nie ty... Tylko że kine- ta nie może wejść do systemu.) Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. (Tyle mi tylko potrzeba - przeczytać. Powiedz mi, jak za- cząć...) (Siedź i się przymknij.) Jego dłonie zepchnęły mnie z po- wrotem na siedzenie krzesła. (Jeszcze nie doszedłem do naj- lepszego. Wiesz, co to jest labirynt?) (Tak, chyba tak. To takie miejsce, gdzie wszystko ci się miesza. Pełno ślepych uliczek.) Znów wybuchnął tym swoim rzężącym śmiechem. (Byłeś kiedy w takim czymś?) (Nie.) (No to teraz będziesz. To najcholerniejszy labirynt ze wszystkich. Dostać to, czego chcesz, wcale nie jest najtrudniej. Najgorzej jest to znaleźć, a potem z powrotem znaleźć drogę do wyjścia. Bo te ściany zawsze się przesuwają. Znaleźć tylne drzwi do DeAtha nie będzie łatwo. To dlatego musisz pójść ze mną - dzięki temu mam podwójną szansę, że uda mi się wrócić.) (Co się stanie, jak zabłądzimy?) (Po prostu będziemy tu siedzieć.) Twarz mu się zmarszczy- ła. (Pewnie będziemy tu tak siedzieć, aż umrzemy. Gotowy?) (Taaa... jasne.) Nie zapytał, czy się nie rozmyśliłem. Może to i dobrze. Przysunął sobie drugie krzesło i usiadł koło mnie. (Trzymaj się za rączkę) pomyślał szyderczo, ale chodziło mu tylko o utrzymywanie myślowego kontaktu. (I rób wszystko tak jak ja. I nie przerywaj kontaktu, cokolwiek będzie się dzia- ło - rozumiesz?) Pokiwałem głową, zadowolony, że potrzeba mu tylko zwykłego kontaktu, a nie zjednoczenia. Jego umysł nie- szczególnie zachęcał do intymnego poznania. Przystawił mi do czoła jedną elektrodę, drugą wziął sobie. (Po co nam one? Myślałem, że nie będziemy korzystać z systemu?) (Nie będziemy) potwierdził. (Ale pomogą lepiej wyczuć to, czego szukasz. Coś jak kamerton.) Kiedy głowę wypełnił mi podprogowy szum otwartej ścieżki dostępu, poczułem, że Mar- twe Oko zaczyna coś robić ze swoim umysłem. Spróbowałem ro- bić to samo, jakbym małpował kroki nie znanego mi tańca, a on wychłodził myśli, przestawiając je na zupełnie nowe częstoli- wości. Ciekawe, w jaki sposób w ogóle na to wpadł... Odpo- wiedź znalazłem, dzieląc z nim myśli i czując tę przyjemność, z jaką przyćmiewał odbiór sensorycznych wrażeń, aż świat, do którego należał, zaczął dookoła blaknąć. Tak bardzo pragnął znaleźć sobie jakiś inny świat, w którym nikt nie będzie go tra- pił, że w końcu rzeczywiście go znalazł. Wywrócił sobie mózg na nice i wcisnął się w elektroniczny kapelusz. Poczułem, że zaczyna mi się wyślizgiwać, kiedy dookoła wzmógł się elektrostatyczny szum maszyny. Wsiąkał w ten swój inny świat za szybko, żebym mógł za nim nadążyć. Za kilka se- kund zupełnie go stracę... (Wyluzuj się!) Wrócił po mnie myślami. (Nie walcz z tym, nie staraj się tak bardzo! To jak zeń, mały, nie możesz się tam dostać, kiedy się starasz. Skup się na swoim celu - chcesz mieć te cholerne dane czy nie?) Poczułem, jak potrzeba wypełnia mnie niczym nagły przy- pływ energii, kiedy skupiłem się wyłącznie na zdobyciu da- nych. Puściłem wreszcie znaną sobie rzeczywistość - to, gdzie jestem i co tak usilnie staram się zrobić - i po prostu uwierzy- łem, że to już się dzieje... I stało się. Nigdy w życiu nie widziałem ducha, ale teraz, tak jak mi zapowiadał, sam się nim stałem - unosiłem się w ja- kimś miejscu poza przestrzenią i czasem, a może w samym ich środku, wewnątrz powłok elektronowych kryształowego banku albo może w rzece fal elektromagnetycznych. Zobaczyłem tak- że Martwe Oko, a w każdym razie coś do niego podobnego - mój mózg ubierał jego obecność w postać żywej istoty. Obra- zek, połyskujący jak holo, pulsował w rytmie, który był chyba zbliżony do rytmu jego serca. Popatrzyłem w dół na siebie - tyl- ko że tutaj tak naprawdę nie było żadnej „góry" ani „dołu" - i zobaczyłem własny holocień zawieszony w pustce. Zobaczy- łem, jak lśniąca ręka wtapia się w tamtego, w ten wiotki spo- sób łącząc nas w jeden byt, nie bardziej realny niż każda z je- go składowych. (Rozejrzyj się) odezwał się, a te słowa zabrzęczały mi w środku. (Zapamiętaj tyle, ile zdołasz. Kiedy tu wrócimy, wszystkie ślady będą trochę przemieszane, więc trzeba je bę- dzie po prostu wyczuć.) Zrobiłem, co mi kazał, popatrzyłem dookoła i przez siebie, nie wykonując przy tym najmniejszego ruchu; starałem się nie wpaść w panikę, kiedy dostrajałem się do tego nowego, bez- imiennego zmysłu. Z początku widziałem dookoła siebie tylko biały szum elektromagnetyczny jak miliardy popiskujących myszy - tę samą absolutną bezmyślność, na jaką natknąłem się przy wcześniejszych próbach. Tylko że teraz tkwiłem schwyta- ny w samym jej środku. Zmusiłem się, żeby spojrzeć na to wszystko przez filtr myśli Martwego Oka i poszukać większych układów, które on umiał rozpoznać. Otwarłem więc dodatkową parę oczu, o których posiadanie nigdy siebie nie podejrzewa- łem, i obserwowałem, jak Martwe Oko czyni widzialnym to, co niewidzialne, i prowadzi mnie w świat, z którego istnienia nikt inny nie zdawał sobie sprawy. Patrzyłem, jak rozwija się przede mną, gnąc się i układa- jąc w nieustannie zmieniające się wzory gęstości i kształtu - jak wznosi się i rozciąga przede mną kryształowa konstrukcja z kolejnych warstw, jak rozlewa się coraz dalej i głębiej, przy- bierając coraz więcej znamion realności, aż w końcu stała się tak samo nieskończona jak lodowe pola na Popielniku. (Widzisz, gdzie jesteś? Już to załapałeś...) Martwe Oko sam odpowiedział sobie na pytanie. (Idziemy.) Ruszył naprzód - tak jakby istniał tu jakiś kierunek, który można byłoby w ten spo- sób nazwać, i jakby istniał tu jakiś „tył". Próbowałem obejrzeć się za siebie, kiedy tak mnie ciągnął; czułem się, jakbym miał głowę ze szkła. Widziałem pasemko światła, naszą własną energię, która wlokła się za nami jak od- winięta ze szpulki nitka - nasza nić prowadząca do realnego świata. Zacząłem się zastanawiać, czy mój umysł już całkiem tu wciekł i w jaki sposób zdoła wpełznąć z powrotem na miejsce. Poruszałem się śladem Martwego Oka, sam nie wiem, czy o własnych siłach, czy tylko holowany. Mój przewodnik znów zmienił punkt skupienia, żeby dopasować się do jakiegoś inne- go pasma fal elektromagnetycznych, jak wybierający drogę po- dróżnik. Połyskująca nitka znacząca nasz szlak rozciągała się coraz dalej i dalej, aż wreszcie połknął ją chaotyczny ruch tej wewnętrznej przestrzeni. Na swojej drodze spotykaliśmy i innych podróżników, ale były to martwe roboty, niesione jak pył w elektronowym wie- trze, który wiał przez całą sieć komunikacyjną, otaczającą sys- tem słoneczny Ziemi. Fotonowi posłańcy przemykali wysoko, przebijając się kolorowymi kreskami przez moje pole świetlne; przypadkowe fragmenty kodów parzyły mnie swoim niewy- obrażalnym zimnem-gorącem. Skoncentrowałem się cały na próbach dojrzenia zamaza- nych zarysów linii, wzdłuż których sunęliśmy, żeby dało się po nich wrócić. Dane, które kazał mi przełknąć Martwe Oko, po- magały mi teraz rozróżniać kształty na pół wyczuwanych pól magnetycznych, jakie mijaliśmy po drodze, i kształtować na ich podstawie obrazy przyswajalne dla umysłu. Ale przypomi- nało to raczej studiowanie geologii, tam gdzie najbardziej po- trzebny jest człowiekowi atlas ze szlakami komunikacyjnymi. Dookoła mnie połyskiwały jądra informacyjne konglomeratów, otoczone jak kryształem nieprzenikalną barierą zabezpieczeń. Ale ja przepływałem przez te bariery, jakby były malowanymi na jedwabiu fantazjami, podczas gdy dookoła mnie roboty-nie- wolnicy milionów właścicieli odchodziły z kwitkiem, rozbijały się o mur albo płonęły w ogniu zapór... A czasem wnikały do środka, w głąb kipiących energią serc, jakie wyczuwałem głę- boko we wnętrzach. Wszystko, co mówił mi Martwe Oko, okazało się prawdą. Nie byliśmy tu sami. Korzystając z jego wewnętrznego wzroku, ja także je czułem: istoty, które nie przypominały niczego, z czym zetknął się dotąd mój umysł, przenikające świadomość jak muzyka zasłyszana w trawionym gorączką śnie... potężne, myślące i czujące twory, krążące dookoła i na wskroś przez ją- dra informacyjne międzygwiezdnych konglomeratów, wyciąga- jące się łukiem w stronę nieskończoności, wiecznie czekające, aż drgną im palce albo zaburczy w brzuchu na znak, że coś zmieniło się w którymś z systemów gwiezdnych. Raz czy drugi poczułem, jak zwracają ku mnie te swoje oczy-nieoczy, kiedy przeszkodziłem jakiemuś pogrążonemu w zadumie podsystemowi, który musiał poczuć, że go mijamy. Czułem, jak bada mnie dokładnie czymś, co nie było do końca umysłem - bada coś, czego nie jest w stanie do końca pojąć: mnie. Czasem w niemym pozdrowieniu wyciągały się ku mnie ostrożne czułki kontaktu i delikatnie badały moje myśli, kiedy przepływałem obok. A raz w oddali wyczułem coś, co nie przy- pominało niczego z dotychczas widzianych tu rzeczy - dawało odczucie bardziej obce, a mimo to jakoś bardziej mi znane niż którakolwiek z tych istot-nieistot, przez które przelatywaliśmy. (Co jest tam daleko?) zapytałem. Poczułem, jak Martwe Oko śledzi bieg moich myśli. (To Rada Bezpieczeństwa FKT) odpowiedział. Zaciekawio- ny, podążyłem w tamtym kierunku, ale przyciągnął mnie z po- wrotem jak kawałek gumy. (Daj jej spokój. Za dużo wie.) Nie wyjaśnił, o co mu chodzi, ale z góry wiedziałem, że nie ma sen- su wypytywać. Wzory i układy czasem się powtarzały, tak jakbyśmy krąży- li w kółko, a czasem zastygały na chwilę, kiedy Martwe Oko za- trzymywał się na moment w swoim niespokojnym poszukiwa- niu i czekał na jakiś znak. A potem znów zaczynały płynąć - tak samo wieczne jak te układy molekuł, w których utkwiły, a mi- mo to wciąż powoli przemieszczające się, pełznące jak lodow- ce albo usypywane wiatrem wydmy, kiedy zmieniały się para- metry informacyjne albo przekształcano w nich struktury da- nych. Tutaj zatracało się poczucie czasu i nie można się było kierować jego przepływem, żadne poczucie czy odczucie nie przywoływało znanych człowiekowi znaczeń, bardziej realnych niż to moje halucynacyjne wyobrażenie mnie samego. Do tej pory mogliśmy równie dobrze przemieścić się o parę mikronów, co być w połowie drogi na Księżyc, Ale głęboko w mojej świa- domości coś narastało wciąż jak tępy ból... Zwątpienie, może samotność, a może coś tak prostego jak to, że mojemu ciału, tam w realnym świecie, zachciało się sikać... Narastało i nara- stało wraz z kolejnymi mijanymi połaciami krystalicznej pusty- ni... (Martwe Oko!) - (Przymknij się.) Przyjemnie było poczuć gorącą klarow- ność ludzkiego kontaktu, mimo że dźgnął mnie irytacją jak no- żem, kiedy przerwałem milczenie. To miejsce go przerażało, a mimo to prawdziwy spokój mógł osiągnąć jedynie wtedy, gdy się w nim zatracał. Tak samo jak ja cieszył się, że nie musi tu być sam, ale nie lubił, kiedy mu o tym przypominano. (Martwe Oko...) zacząłem znowu, bo niepokój podgryzał mnie od środka. (Gdzie to się kończy?) (Przymknij się!) powtórzył. (Ruszaj się i tyle. Nie rozpie- przaj mi koncentracji.) No to się ruszałem, próbując w skupieniu szkicować wła- sne mapy tego Nigdzie, na wypadek gdyby miał zdecydować, że tym razem już mu się nie chce wracać. Nie wiem, gdzie się zna- leźliśmy, ale matryca stała się wyraźnie rzadsza: mniej było tu zarośniętych wlewów danych, mniej energetycznych traktów, za którymi można było iść... Mniej niż nic. Nie byłem pewien, co to wszystko ma znaczyć, nie wiedziałem, czy Martwe Oko nie zabłądził albo nie oszalał, nie byłem pewien niczego z wyjąt- kiem tego, że jeśli to się szybko nie skończy, zaraz zacznę wrzeszczeć... (No już) odezwał się Martwe Oko na ułamek sekundy przed moim atakiem histerii. (To tu. To tu nasz dobry Doktor chowa swoje sekrety.) Oszołomiony nagłym przypływem ulgi, poczułem, że zaczy- na mną obracać, aż natrafiłem na cytadelę z danymi, którą mia- łem zobaczyć: wybrzuszenie gęstości niczym nie różniące się od milionów innych, które już tu widziałem. Jeden chip, świetl- ny punkt, nic tak imponującego jak tamte konglomeratowe konstrukcje, które zmieniały tę spektralną ziemię jałową za nami. Ale było w nim coś szczególnego.... Było zbyt gęste, ja- kieś takie zadymione; ciężko było tam zajrzeć nawet moimi oczyma ducha. (Wygląda dziwnie. Skąd wiesz, że to właśnie tu?) (Masz na to moje słowo) odparł w myślach Martwe Oko. (To niezbyt wiele.) Znów poczułem kłujący kolec jego irytacji. (Śledziliśmy kontrolera zabezpieczeń od adresu jego labo- ratorium przez jakiś tuzin fałszywych przystanków aż do tego miejsca. Tutaj jest koniec linii. To ten prawdziwy.) Teraz odczu- łem jego satysfakcję, samozadowolenie. (Gdzie jesteśmy?) Coś zabulgotało mu w myślach - to śmiech. (Masz na myśli - gdzie na świecie? Na stacji orbitalnej w przestrzeni po naszej stronie Księżyca. Nie patrz w dół.) Zrobiłem minę, a przynajmniej starałem się. (Dlaczego to tak wygląda? Jak chmura...) (Dyskrecja. Prawdziwa dyskrecja. Zwykle jądra informa- cyjne konglomeratów są prawie przejrzyste, ponieważ większo- ści interesów wcale nie muszą ukrywać. Wierz mi, to, co najlep- sze, kryje się pod grubą warstwą lodu, w samym środku ich za- mrożonych serduszek.) (Ale nam to nie powinno robić wielkiej różnicy?) W zmien- nym rytmie jego myśli kryło się coś, co budziło niepokój. (Mogłoby... To, że nic nie widać, znaczy, że system zabezpie- czeń DeAtha jest znacznie gęstszy niż normalnie i że obejmu- je znacznie większy zakres fal elektromagnetycznych. A my stanowimy część tego spektrum, nie zapominaj, mały. Ten sys- tem ma zbyt wąską specjalizację, żeby mógł naprawdę myśleć - chyba to czujesz, zupełnie nie jest nas ciekaw. Ale w swoim fachu jest naprawdę świetny. Chociaż dla takiego jak ty to nie powinien być żaden problem. Przecież byłeś złodziejem. To to samo. Wejdź do środka jak sonda, pamiętaj o wszystkich swo- ich sztuczkach - najważniejsze, nie trać głowy. I nie waż się na- wet kichnąć - mógłbyś go zaalarmować, a jak już zacznie cię szukać, to może znaleźć... Leć przez pliki, dopóki nie zobaczysz tego, o co ci chodzi, a potem wiej.) (Co to znów za „ty") że niby „ja". (To ty tutaj jesteś hake- rem!) (A ty jesteś umysłowym kieszonkowcem. Sam wiesz najle- piej, czego szukasz. Ja mógłbym coś ważnego przeoczyć. Czemu znów tak jęczysz?) (W końcu płacę ci, żebyś odwalił czarną robotę...) (Płacisz mi za szansę wyuczenia się nowego zawodu. Czar- na robota to było znalezienie tego miejsca. To już zrobione. No idź. I tylko utrzymuj nasz kontakt, nie przerywaj. Te wlewy da- nych są jak martwe gwiazdy, takie gęste, że kiedy już człowiek znajdzie się w środku, ciężko mu znaleźć drogę na zewnątrz. Jak wyjdziesz w złym miejscu, wszystko ci się pokręci i już ni- gdy nie znajdziesz drogi z powrotem.) (No pięknie.) Poczułem, jak szturcha mnie myślami; koncentracja zaczę- ła mi gdzieś ulatywać, a spektralne ciało wyciekało jak proto- plazma w stronę miejsca, gdzie DeAth grzebie swoje trupy. Sta- rałem się skupić myśli na tym, po co w ogóle zacząłem tę szalo- ną wycieczkę i co muszę zrobić, żeby ją skończyć - aż poczułem, że potrzeba znów napełnia mnie energią do dalszego działania. Czułem, że nicość zaczyna się ślizgać, wciągając mnie coraz głębiej i coraz szybciej, aż w końcu zderzyłem się z bezbarw- nym i bezkształtnym murem, który tam na mnie czekał i który miał zatrzymać, odpędzić lub zniszczyć wszystko, co potrafi wy- czuć i skodyfikować. Ja natomiast zostałem bez przeszkód we- ssany do wewnątrz, przez rozchodzące się kręgi gorejącej, pło- nącej ciszy, i połknięty w całości. Znalazłem się w środku jakiegoś ula, pełnego naładowa- nych energią owadów; dookoła mnie roiły się obciążone ładun- kiem cząsteczki, każda z nich wykonywała swój odrębny taniec w pełnej synchronizacji z innymi. Nadal czułem, że kontakt z Martwym Okiem ciągnie się za mną jak cieniutka, krucha nit- ka, dodająca mi pewności siebie, kiedy przelatywałem niczym wiatr przez tę ukrytą duszę DeAtha. Sznury kodów przebiegały przez moje myśli jak świecąca mgła. Wiadomości, które kazał mi przyswoić Martwe Oko, pomogły mi przeobrazić tę migotliwą se- kwencję światła i ciemności w cyfry, liczby i dane - w prawdę... Przeszukiwałem całe lata wyroków DeAtha, wtłoczone w jedno mgnienie nie istniejącego oka - wszystkie te lata, wszystkie te czyste, aseptyczne detale tysiąca sposobów znisz- czenia ludzkiego ciała, tak by nie dało się go nawet rozpoznać. Starałem się nie zatrzymywać przy nich dłużej niż na jeden rzut oka, starałem się niczego nie zapamiętywać - nic tu po mnie, nie mogłem niczego zmienić. Byłem przecież tylko du- chem w maszynie. Przecież tak naprawdę interesował mnie tyl- ko ten jeden jedyny wyrok śmierci, na który mogłem ewentu- alnie coś poradzić - więc szukałem nieprzerwanie, szukałem tej właściwej sekwencji, z której da się odczytać imię ofiary... Elnear. Cały czas jej nie znajdowałem, a przecież wiedziałem, że na pewno musi gdzieś tu być, mimo to poszukiwania nadal nie przynosiły efektu. Zdusiłem w sobie frustrację, która zaczynała już zamazywać mi ostrość widzenia, i zacząłem od nowa. Szukałem według daty, lokalizacji, szczegółów zlecenia, wciąż eliminowałem dane... TaMing. Nazwisko eksplodowało przede mną jak ognisty wybuch. Daric. Ofiara. Zgadzało się miejsce, czas, wyszczegól- nienie... tylko nie ofiara. Daric - nie Elnear! „Nikt nie chce jej śmierci - przecież mówił mi Mika. - Chcą tego samego co ona". A za pierwszym razem, kiedy przed człowiekiem z Samego Końca wypowiedziałem imię Darica, omal nie zostałem zabity. Ktoś chce się pozbyć Darica. To Darica próbowali sprzątnąć i tylko zrobili tak, żeby to wyglądało jak atak na Elnear, bo my- śleli, że już jest przez kogoś naznaczona... Patrzyłem, jak fala mojego własnego niedowierzania odbija się echem i wsiąka w subatomową pieśń ula. Daric, ten pokręcony łajdak, który gdziekolwiek się obróciłem, zawsze próbował zrujnować komuś życie. I ktoś już pozbyłby się go na zawsze, tylko że ja mu w tym przeszkodziłem... Dookoła mnie coś wyraźnie zaczynało się dziać. Wykładni- cza krzywa tych nieścian wyraźnie się pochylała... Cząsteczko- wy ul zwijał się jak żołądek, który nagle odnotował obecność połkniętej trucizny. Ledwie zdołałem sobie przypomnieć, żeby zachować sznury kodów, które połknąłem - numery prywatne- go konta tego, kto zlecił te robotę - i zaraz szarpnąłem za linkę ratowniczą łączącą mnie z Martwym Okiem. (Cholera. Cholera, wydostań mnie stąd!) Próbowałem wymazać swój obraz, na powrót stać się niewi- dzialnym wiatrem, a ściany wokół mnie coraz bardziej się zaci- skały, próbując zdusić mnie w nicość. Dostać się tutaj to jak darmowa przejażdżka, ale wydostawanie się przypominało wspinaczkę po błotnistym zboczu. System zabezpieczeń De- Atha wciąż zagęszczał tę oślepiającą zupę dookoła mnie, pró- bując unicestwić intruza, którego nie potrafił zakwalifikować. A wtedy zerwała mi się linka ratownicza. (Martwe Oko!) wrzasnąłem, ale już tylko do siebie. Bezkształtny, duszący na- cisk jeszcze się nasilił; nakierowany na moją panikę, czekał, aż stanę się dostatecznie realny, żeby dało się mnie złapać. Ale ja byłem już o jeden paniczny skok w przodzie, parłem przed siebie przez ogłupiające fale energii, a w myślach powta- rzałem jak modlitwę „wyjść", całą wolę nakierowałem na owo » wyjść", podczas gdy zakres mojej niewidzialności coraz bar- dziej się zawężał... Wyjść... Już wyszedłem, jestem na zewnątrz... sam. Za mną- -przede mną cytadela Doktora Śmierci czerniła się jak osobli- we serce; miała teraz mój numer i nigdy nie będę mógł przedo- stać się przez jej zabezpieczenia. Ale przynajmniej nie może mnie wyśledzić i ruszyć za mną w pościg tu, na zewnątrz - nie zostawiałem za sobą żadnych śladów. I przecież nigdy już nie będę musiał przechodzić przez te ściany. Dostałem, czego chciałem, a nawet więcej. (Martwe Oko...?) Nic. Przez chwilę myślałem, że dopadła go ochrona De- Atha. Ale pewnie wciąż jeszcze gdzieś tu jest, pewnie puścił mnie, żeby ratować własny umysł. Ostrzegł mnie przed dwoma błędami, a ja popełniłem oba: dałem się zauważyć systemowi DeAtha, a potem straciłem kontakt z przewodnikiem. A teraz, rozejrzawszy się dookoła, zdałem sobie sprawę, że popełniłem i trzeci: nie wyszedłem tam, gdzie wchodziłem. Ruszyłem w drogę, szukając po omacku czegoś znajomego. Starałem się okrążyć cytadelę DeAtha, żeby wypatrzyć jakieś znajome wybrzuszenie wśród niespokojnych nocnych wzgórz dookoła. Ale jeśli tutaj istniały nasze trzy wymiary, to chyba w jakiejś zmutowanej formie, bo wciąż się zmieniały, kiedy chciałem, żeby pozostały nieruchome, a nie chciały się poru- szyć, kiedy ja zmieniałem położenie. Bez spojrzenia przez my- śli Martwego Oka ciężko mi było rozpoznać wystarczająco du- żo charakterystycznych punktów w tym krajobrazie. Jeśli na- dal tu gdzieś na mnie czeka, to w tym tempie nigdy nie zdołam go odnaleźć. Nie ustawałem w poszukiwaniach, po omacku szukałem je- go obrazu, wzywałem w myślach jego imię. Zacząłem się zasta- nawiać, jak długo przebywam już poza własnym ciałem - ile minęło minut albo i godzin, czy chce mi się jeść albo pić... albo wyć z rozpaczy. I co się ze mną tutaj stanie, kiedy to ciało umrze... Czy i w tej drugiej płaszczyźnie po prostu zniknę jak zdmuchnięty, czy też będę się wiecznie obijał jak chaotyczny ładunek energii... Zaczęła wzbierać we mnie panika, przez co coraz trudniej przychodziło mi wychwytywać te na pół widziane obrazy. Mar- twe Oko musiał mnie porzucić, kiedy przerwał się nasz kon- takt, i zwiał na zewnątrz, bojąc się obrony DeAtha i myśląc, że już nie żyję. Pewnie jest już w połowie drogi do swojego poko- ju - w głąb własnej czaszki. Ciekawe, co potem zrobi. Czy wró- ci, żeby mnie poszukać? To cholernie mało prawdopodobne. Co zrobi z moim ciałem? Wywali pewnie na ulicę, jak wszystko in- ne, czego już nie potrzebuje. A wtedy nigdy się już stąd nie wy- dostanę... Poczułem, jak myśli zaczynają mi się rozpraszać w rozmy- ty szmer nie skupionej energii. Zaraz jednak wziąłem się w garść, bo niech mnie diabli, jeśli poddam się i zniknę, nie dam Martwemu Oku tej satysfakcji. Tam, pode mną, w próżni - przynajmniej chciałem myśleć, że pode mną, bo Martwe Oko powiedział, że jesteśmy teraz wysoko w kosmosie - zdawało się, że wyczuwam coś znajomego, dziwne zakrzywienie kryształu, czyżby jądro jakiejś stacji orbitalnej, którą mijaliśmy po dro- dze? A jeszcze dalej, słabiutko, zdawało mi się, że dociera do mnie ogromny puls energetyczny ziemskiej sieci komunikacyj- nej. Obrałem go sobie za cel i zmusiłem się do koncentracji. A potem, zanim opuści mnie odwaga albo zamażą się kontury mapy, którą sobie stworzyłem, rzuciłem się głową w przód w kierunku, skąd przyszedłem. Nie było śladów, którymi mógłbym podążać, bo przecież nie mogliśmy ich za sobą zostawiać, nie mogliśmy nawet nic po drodze zmienić. Podróżowałem pieszo, kierując się instynktem, schodziłem spiralą w dół próżni. Poczułem, że pola energetycz- ne przybierają na intensywności i złożoności, kiedy zanurzy- łem się w studnię grawitacyjną Ziemi. Mogłem bardziej pole- gać na „wzroku", kiedy pojawiło się więcej elementów do wy- czuwania; powoli zaczynałem wierzyć, że ten mój wewnętrzny wzrok dobrze mnie prowadzi. Przypominało to oglądanie rze- czy kątem oka albo żeglowanie przy świetle błyskawic. Co chwila zanurzałem się w coś znajomego tylko po to, by po drugiej stronie wynurzyć się w nigdy przedtem nie widzia- nym otoczeniu. Brałem niewłaściwe zakręty i musiałem potem zawracać, bo z którejkolwiek strony do czegoś podchodziłem, zawsze wyglądało tak samo. Starałem się zachowywać jak ma- szyna logiczna, która analizuje, poprawia, zmienia kurs, szuka w tym szumie identyfikowalnych fragmentów, chaotycznych mamrotów jąder konglomeratów, szeptów zaciekawionych pod- systemów. Powtarzałem sobie przy tym wciąż od nowa, że tylko nawijam z powrotem sam siebie, że tak naprawdę wcale mnie tu nie ma, tak samo jak nie jestem tu realny. Że kiedy przedo- stanę się na drugi koniec, rzeczywiście znajdę tam jakiś koniec. Ale bez względu na to, co sobie myślałem, wiedziałem jed- no: jestem tu już za długo. A im dłużej tu jestem, tym bardziej realne staje się otoczenie, tym łatwiej przychodzi mi słyszeć pajęcze głosy eterycznych istot, które zamieszkują tę próżnię. Próbowałem zadawać im pytania, otrzymywałem odpowiedzi, które niemal rozumiałem, nakierowujące mnie ku czemuś, cze- go tak naprawdę nie widziałem... A jeśli po drodze zdarzyło mi się, że byłem gotów rozpaczliwie wrzeszczeć, to teraz myśl, że mógłbym spędzić tu wieczność, mając za towarzystwo tylko du- chy maszyn, napędziła mi takiego strachu, że wrzask rozpaczy wydał mi się tak samo pozbawiony znaczenia jak śmiech albo łzy... Wyciągałem się w kierunku czegoś, co wydało mi się znajo- me, tysięczny już chyba raz... I wylądowałem wewnątrz jarzącej się i syczącej aureoli, systemu, który nawet tutaj wydawał się dziwny i obcy - tego, co, jak twierdził Martwe Oko, było jądrem systemu Rady Bezpieczeństwa FKT. „Trzymaj się od niej z da- leka" - mówił. A ja przecież nawet nie miałem pojęcia, jak się tu dostałem. Próbowałem się wycofać, zawrócić, ruszyć dalej... (Czego chcesz?) zaśpiewało mi w środku coś jak kryształo- wy kabel - w środku i wszędzie dookoła mnie. (Martwe Oko?) rzuciłem w myślach tę odpowiedź-pytanie, wiedząc doskonale, że to nie on, gdyż zupełnie nie tak odczu- wałem zwykle jego obecność. Wydawało mi się, że widzę jakąś rozjarzoną formę - a może tuzin form, złączonych ze sobą jak echa. (Chcesz Martwe Oko?) zaśpiewał znów ten ich głos. (Tak...) odszepnąłem, choć umysł mi topniał ze strachu. (O Boże, o Boże, tak... proszę, Martwe Oko, proszę....) Patrzy- łem, jak się dookoła mnie zacieśniają, a spójny odgłos ich zbli- żania przybrał zbyt realną formę, aż w końcu stały się bardziej rzeczywiste ode mnie i poznałem wtedy, że umieram albo wa- riuję. Puściłem się, wywijając koziołki, opadłem z powrotem w chaos i biały szum... ...I znalazłem się po drugiej stronie. A kiedy już tam wylą- dowałem, jakimś cudem okazało się, że jestem dokładnie tam, skąd wyruszyłem - przytwierdzony pępowiną światła do otwar- tego portu komputera. Była tu tylko jedna taka nić i ani śladu Martwego Oka. Co to mogło oznaczać - sam już nie miałem po- jęcia i niewiele mnie to obchodziło. Zbliżyłem się do strumie- nia światła i spróbowałem wsączyć się do środka. Nie da rady. To jak próba przejścia przez lustro. Wpadałem wciąż na własne odbicie - energię moich myśli, która odbijała się echem od źródła i nie rozpoznawała, że to prawdziwy ja, a nie lustrzany refleks. Obijałem się bez celu o ten strumień światła jak owad o uliczną latarnię, ponieważ tutaj neutralizo- wałem sam siebie. (Martwe Oko!) wrzuciłem w to przesłanie wszystko, co mi jeszcze pozostało, krańcową panikę i frustrację, bo teraz już nie mam dokąd się udać... (Co z tobą, mały?) usłyszałem głos Martwego Oka, kiedy jego myśli znów spokojnie złączyły się z moimi. Jego rozjarzo- ny wizerunek ponownie wyrastał mi na końcu ręki, jakby ni- gdy nigdzie nie znikał. (Jezu! Gdzieśtydocholerybył!!!) eksplodowało między na- mi z tak straszliwą siłą, że pewnie nawet nie słyszał słów. Ale pojął, o co chodzi. (Cały czas za twoimi plecami) pomyślał, a ja starałem się uwierzyć, że nie było w tym nutki śmiechu. (Znalazłeś drogę do domu. W czym problem?) (Nie mogę się wydostać...) Teraz były tu już dwie linie światła, wiodące na zewnątrz, i dwa lustrzane odbicia - jego i moje. (Zabierz mnie stąd!) (Bez problemu.) Jego obraz zadrżał, zaczął się rozmazywać,'/. jakby zaraz miał zniknąć. Z całej siły przywarłem do łączącego nas kontaktu, cały się w niego wtopiłem. (Przestań walczyć!) rzucił. (Puść - sam siebie.) Starałem się robić, co mi każe; czułem, jak wywracam się na nice, kie- dy zaczął wciągać mnie za sobą. (Pamiętaj, że to nie jesteś naprawdę ty... ty jesteś tam, na zewnątrz. Musisz się z tym po- godzić. Musisz puścić...) Poczułem, jak rozmywa się w elektro- statycznym szumie, kiedy coraz bardziej uciekał mi z zasię- gu. Przestałem starać się zrozumieć, o co mu chodzi, przesta- łem też kurczowo trzymać się jego obrazu. Zapadłem w ten jego szum, dałem się nim zarazić. Sam zacząłem się rozmy- wać, wpływałem w ruchome pole, którym się stał, znikając w nim tak, jak i on znikał, bo znacznie gorzej było tu pozostać samemu i w całości, żywemu czy nie, niż ruszyć za nim w nie- byt... - Teraz już możesz się obudzić - powiedział czyjś głos. I tak miałem otwarte oczy. Minęła dobra chwila, zanim do tego doszedłem, a kolejna, zanim zdałem sobie sprawę, że na- prawdę słyszę te słowa wypowiedziane na głos... Że naprawdę ruszam się, odwracam, oddycham zawilgoconym zapachem Martwego Oka, widzę tę jego zakazana gębę, a nie błyszczący fantom. Twarz miałem zalaną łzami, ciekło mi z nosa wprost w otwarte usta. Otarłem to wszystko rękawem. - Jezu - wymamrotałem - to chyba naprawdę prawdziwe życie. Martwe Oko parsknął szyderczym śmiechem i poklepał mnie w ramię tym samym dziwnym, nagłym ruchem co przed- tem. - Grzeczny chłopiec - powiedział. Oderwałem od czoła elektrody i otrząsnąłem się. Spojrza- łem na bransoletkę: nie było nas prawie przez pięć godzin. - Masz to, czego potrzebowałeś? - zapytał Martwe Oko, wpatrzony teraz w podłogę, jakby rozmawiał z moimi stopami. Pokiwałem głową. - Nie dzięki tobie. Gdzie się do cholery podziewałeś? Zo- stawiłeś mnie i zwiałeś, kiedy wpadłem w kłopoty! Przez ciebie mogłem zostać tam już na wieki... - Przez ciebie mogli nas obu wykończyć. - Wzruszając ra- mionami, podniósł się z krzesła. - Ostrzegałem cię. Myślałem, że DeAth połknął cię w całości. Ale postałem tam jeszcze tro- chę. A ty się wydostałeś - w złym miejscu, ale nie było najgo- rzej, bo nie spanikowałeś. Znalazłeś znak i wróciłeś z powro- tem na kurs. Do tego trzeba jaj. - Poczłapał w stronę łazienki. - A skąd ty to, u diabła, możesz wiedzieć?! - krzyknąłem o wiele głośniej, niż było trzeba, a on odwrócił się do mnie ple- cami i skorzystał z toalety. - Przecież wrzeszczałem, że o mało pieprzony mózg mi nie pękł. Nie było cię tam. - A właśnie że byłem. Chciałem po prostu zobaczyć, co zro- bisz, kiedy zostawię cię samego. - Po co? - Chciałem zobaczyć, z jakiej jesteś gliny. To najlepszy sposób, żeby się nauczyć - ten najtrudniejszy. Tak jak ja się uczyłem. - Chrzanisz - odezwałem się. - Zostawiłeś mnie... - Wrzuciłem na głęboką wodę, żeby zobaczyć, czy nie uto- niesz. Wypłynąłeś. Szedłem za tobą przez całą drogę z powro- tem. Cały czas byłem tuż za twoimi plecami, zaglądałem ci przez ramię. Kilka razy już prawie miałem cię wołać, kiedy wy- dawało mi się, że bierzesz zły zakręt - ale zawsze jakoś udało ci się to naprawić. Albo to może ja źle zapamiętałem. - Wrócił już, zapinając rozporek. - Nie mogłem uwierzyć, kiedy wpako- wałeś się do tej cholernej Rady Bezpieczeństwa, żeby ci poka- zali drogę do domu. Myślałem, że ci odbiło... - Ja też - mruknąłem, zastanawiając się, czy rzeczywiście pomogli mi ją znaleźć. Nie pytałem, bo chyba nie potrafiłbym stawić czoła odpowiedzi - wszystko jedno jakiej. - Nie było źle. - Pokiwał głową w niechętnej aprobacie. - Niezgrabnie, po amatorsku, w życiu nie będę mógł nawet po- dejść do DeAtha... ale nie tak najgorzej. Może nawet będę mógł jeszcze kiedyś cię wykorzystać. Poczułem, że piecze mnie twarz - nie byłem pewien, czy miałem to odebrać jako pochlebstwo, czy po prostu się wku- rzyć. - Ilu już wykorzystałeś? Wszyscy jeszcze tam tkwią? - Żadnego. - Potrząsnął głową. - Nigdy jeszcze nie spotka- łem nikogo, kto byłby na tyle głupi, żeby mi uwierzyć. - Żebyś zdechł. - Zacząłem podnosić się z krzesła. Złapał mnie za ramię, zatrzymał, a jego jedyne oko wpiło się we mnie tak, jak palce wpijały się w ciało. (Nie słuchaj, co mówię) błagał w myślach. (Gębę mam ta- ką jak oko. Wpuściłem cię, bo umiesz zobaczyć to, co się kryje w środku. Pracuj ze mną. Bądź moim partnerem. Sam widzia- łeś, co potrafisz zdziałać. Następnym razem pójdzie już łatwiej. To jak odkrywanie nieznanych światów... Mógłbyś łatwo stać się bogaty...) Potrząsnąłem głową - nagle na równi zaskoczony co nie- pewny. (Nie mogę.) (Dlaczego?) Poczułem ostre ukłucie zawodu.Ta propozycja wiele go kosztowała. Nie był przygotowany na odmowę. Z pew- nym zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście mnie polubił. (Niech to szlag...) pomyślał, zły na mnie, a jeszcze bardziej na siebie. * (Nie mogę, bo żyję na pożyczonym czasie.) Dotknąłem przylepki za uchem. (Jestem na narkotykach. Bez nich nie mo- gę korzystać z psyche, a z nimi też już długo nie pociągnę. Nie- długo znów będę tylko martwą pałką.) Zdrowe oko przymrużyło się tak, że wyglądało jak za- mknięte. (No tak... Jednak cię dopadli... Martwe pałki. Spieprzyli wszystko. Tak myślałem: jesteś taki dobry, że trudno uwierzyć. Można się było spodziewać.) Odsunął się ode mnie, ale jego myśli pozostały w mojej głowie o sekundę dłużej, tak samo jak raz czy drugi dotykała mnie jego dłoń. - No to masz już wszyst- ko, czego potrzebujesz? - Przeszedł znów w bezosobowy dy- stans mowy, nie śmiał dalej utrzymywać bliższego kontaktu. Wszystko się spieprzyło - jemu i mnie, jak zwykle z powodu te- go, kim byliśmy, jesteśmy i zawsze będziemy... A on nie chciał dłużej tego czuć. - Tak jakby. - Przypomniała mi się tamta niespodzianka z danymi. - Mam jakieś sznury kodów - wydaje mi się, że to nu- mery tajnych kont. Nie wiem czyich. Teraz muszę się tego do- wiedzieć. - Pokaż. Dałem mu przeczytać, co znalazłem. - Do diabła, to łatwe - parsknął i machnął ręka, żebym sia- dał z powrotem. - Mogę cię zaraz do tego zaprowadzić. - Nie, dzięki... - Zrób ze mną jeszcze tę jedną wycieczkę. Dobrze ci zrobi. Będziesz sobie ufał bardziej... I w razie czego będziesz wie- dział, że to potrafisz. - Za tymi słowami czułem jego myśli: na- ciskały, popychały, błagały. - Dobra - zgodziłem się, częściowo dlatego, że tak bardzo tego pragnął: nie podróżować w pojedynkę, jeśli można ina- czej, nie zostać znów samemu ani chwili dłużej, niż to będzie konieczne. (Dobra.) Częściowo też dlatego, że miał rację. Odlałem się i wypiłem kilka łyków wody z kranu, a potem znów zapadliśmy razem w tę wewnętrzną przestrzeń. Tym ra- zem nie szło mi tak ciężko, nie było też tak daleko. (Banki są głupie) pomyślał Martwe Oko, uśmiechając się w duchu, kiedy sprawdziliśmy już nasze numery, przypisaliśmy im nazwę pliku, kolejne kody z danymi, cały gówniany ładunek kredytu z nie wymienionych źródeł. Pewnie jakaś Rodzina. Ty- le tylko znaleźliśmy, nawet w tych najtajniejszych głębiach, ale to chyba i tak wystarczy. Tym razem nie popełniłem już żad- nych głupich błędów, a Martwe Oko przez cały czas pozostawał ze mną w kontakcie - tam i z powrotem. Nadal trudno mi było się stamtąd wydostać - wydostać własne ja - ale on wepchnął mnie przez lustro z powrotem w rzeczywistość, albo raczej w to, co za taką uchodziło. Potarłem oczy. - Jak, do cholery, udało ci się za pierwszym razem znaleźć drogę powrotną? - Po prostu się poddałem - odpowiedział ze wzruszeniem ramion. Puściłem się i byłem gotów umrzeć... - Jego bezkrwi- sta twarz na samo wspomnienie przybrała jeszcze bardziej od- pychający wygląd. - I wydawało mi się nawet, że tego chcę, aż ocknąłem się z powrotem w tym krześle. - Taa... - odparłem w zadumie. - Chyba wiem, co masz na myśli. - Wstałem, czując na sobie jego wzrok. - Cóż, muszę le- cieć... Znów wzruszył ramionami. Stałem dalej w tym samym miejscu, starając się znaleźć słowa, które pomogłyby mi się uwolnić. - Dzięki. Za to, że pomogłeś mi wyjść. Za to... że mi zaufa- łeś. I że mnie nauczyłeś. Wykrzywił twarz w grymasie. - Jeszcze tego pożałuję? Potrząsnąłem przecząco głową. - No to zabieraj stąd dupę, kaleko. Zmarnowałeś mi dość czasu. Teraz ja się skrzywiłem. - No to do zobaczenia. - Ruszyłem w stronę drzwi. Nie podniósł się z krzesła, nie patrzył nawet na mnie, kie- dy odparł: - W każdym razie nie ze mną. Obejrzałem się ostatni raz, kiedy dotarłem do drzwi, po- tem popatrzyłem na swój sweter. (Nieźle to robisz) pomyślałem, dotykając grubej faktury. (Nieźle na tobie wygląda, mały.) Twarzą nadal zwrócony był do ściany. Przeszedłem przez mroczny magazyn, kierując się w stro- nę wyjścia na ulicę. Doszedłem już prawie do następnej prze- cznicy, kiedy usłyszałem, jak dodaje: (Noś go na zdrowie.) 25 Kiedy znalazłem się bezpiecznie w środku rojnej, zalanej światłem stacji metra, przystanąłem, żeby zadzwonić do Miki. Odezwała się maszyna rejestrująca. Zostawiłem mu wiado- mość, a potem zadzwoniłem do Braedeego. Nie miałem jego ko- du telefonicznego, więc wymyśliłem jakiś, gdyż doszedłem do wniosku, że i tak pewnie podsłuchuje wszystkie moje rozmowy. „Braedee, muszę się z panem zobaczyć" - rzuciłem. „Co?" - zdziwił się czyjś obcy, pozbawiony twarzy głos. Przerwałem po- łączenie i wsiadłem do następnego pociągu, który akurat nad- jechał. Kiedy wysiadłem w punkcie przesiadkowym, zastałem tam czekające na mnie korby Centauri. Zdziwili się, czemu nie je- stem specjalnie zaskoczony ich widokiem. Ale zaraz przypo- mniało im się, kim jestem, i doszli do wniosku, że już wiedzą. Wsiadłem do modu i opadłem na siedzenie, nie zwracając żadnej uwagi na to, jak jedziemy i którędy, bo w myślach wciąż obracałem to wszystko, czego się dowiedziałem, i zastanawia- łem się, jak mam to powiedzieć Braedeemu. Kiedy wydało mi się, że jestem już gotów na nasze spotkanie, wyjrzałem przez okno, spodziewając się ujrzeć pod sobą rozlewające się jak la- wa kompleksy budynków Centauri Transport. Ale jedynym źródłem światła był tu Księżyc, zawieszony w połowie nieba; pod nim panowała niemal idealna ciemność. Zostawiliśmy N'yuk za sobą, a nie kierowaliśmy się na wschód. Wyprostowałem się na swoim siedzeniu. - Wracamy do posiadłości? - zapytałem. Strażnicy popatrzyli po sobie. - Takie mamy rozkazy - odparł ten większy. - Jest tam Braedee? - Teraz rzeczywiście byłem zaskoczo- ny- Jeszcze raz popatrzyli na siebie. - Nic o tym nie wiem - znów odpowiedział ten duży. - Jeśli to dostatecznie ważne, to może tam będzie. - Może? Tu chodzi o morderstwo, ktoś chce zabić jednego z taMingów... - urwałem. - To nie Braedee was wysłał. - W koń- cu dostrzegłem przyczynę ich zmieszania. - To dżentelmen Charon rozkazał nam cię przywieźć. - Ty- le tylko im powiedziano. Braedee musiał się z nim skontaktować po moim telefonie. To nawet sensowne - Charon na pewno też chciałby tego wysłu- chać. Ciekawe, co sobie pomyśli, kiedy już usłyszy. Ale to już nie mój problem. Wzruszyłem ramionami i znów rozparłem się wygodnie w fotelu. Wylądowaliśmy na zalanym światłem podwórzu tego zam- ku, który stał samotnie w głębi doliny taMingów - tym, w któ- rym na samym początku brałem udział w zebraniu zarządu. Korby poprowadzili mnie przez sale muzealne, aż dotarli- śmy do małego - jeśli w tym domostwie cokolwiek dało się określić tym przymiotnikiem - pokoju. Na jednej ze ścian zo- baczyłem kominek. Był nieczynny, a w pomieszczeniu panował chłód. Nieoczekiwanie przyszła mi na myśl Lazuli. Ale to jej mąż czekał na mnie usadowiony w wyściełanym czerwonym brokatem fotelu, który przypominał tron. Ciekawe, czy kiedy jest tu sam, bawi się na nim w króla galaktyki. Teraz jednak nie był sam. Był tu także Braedee, tak jak się spodziewałem. Ale także Daric... i, co dziwniejsze, Jiro. Wszy- scy stali, czekali, patrzyli na mnie... z zupełnie nieodpowiedni- mi minami. Zawahałem się, zmieszany, a jeden z korb pchnął mnie lekko do przodu: „Nie każ królowi czekać". Zszedłem w dół po pięciu stopniach prowadzących tu z holu i ruszyłem po marmurowaj mozaice posadzki w stronę Charona. - Wystarczy - zatrzymał mnie, kiedy zbliżyłem się na ja- kieś trzy metry. Jakbym miał jakąś paskudną chorobę, której nie życzy sobie złapać. Zatrzymałem się i przebiegłem wzrokiem po ich twarzach, z każdą sekundą mniej rozumiejąc. W myślach Braedeego wy- czytałem obrzydzenie i frustrację - (Ty durny draniu...) - kie- dy odpowiedział mi spojrzeniem. Myśli Darica były niemal nie do odczytania, jak zwykle, bo sam nie wiedział, czy jest zado- wolony, podniecony, ubawiony, czy robi w portki ze strachu, kiedy pomyśli o tym, co ma się za chwilę stać. Jiro był nieobec- ny, oszołomiony bólem, jakby ktoś zdzielił go pięścią w żołą- dek, ale to cierpienie było raczej psychiczne niż fizyczne, a je- go powodem był Charon. - Mam więcej informacji na temat lady Elnear - odezwa- łem się. - To dlatego dzwoniłem do Braedeego. Może powinni- śmy... - Zamknij się - przerwał mi Charon. Powoli wstał z krze- sła, jak owładnięty jakąś przemożną mocą, i zbliżył się do mnie. A ja nagle ujrzałem w jego myślach Lazuli. O mój Boże, Lazuli... - Proszę zaczekać - odezwałem się, podnosząc rękę. Złapał ją własną - tą, która tak naprawdę nie była żywa. Popatrzył z góry na moją dłoń, otuloną łuszczącą się sztuczną skórą, na uwięzione palce, wijące się jak kończyny płodu, kie- dy jego uścisk uraził na wpół zagojoną ranę. - Tak... - wycedził, patrząc mi prosto w oczy - teraz możesz zacząć się bać. Wiem, że miałeś romans z moją żoną. - Nacisk na dłoń wzmógł się, kiedy próbowałem ją wyrwać... Kiedy on wyobraził sobie, jak dotykam jej ciała, jak je badam. -Wpuści- łem cię do naszego świata, zaufałem ci, a ty wykorzystałeś swój umysł, żeby ją uwieść... Zazgrzytałem zębami. Szukanie wymówek, wyjaśnienia, próby zaprzeczania nic tu nie dadzą. Jego gniew i nienawiść by- ły zbyt głębokie. Nienawidził psychotroników tak samo jak Stryger, ale on miał powód... - Uratowałem jej życie! Nacisk zelżał, ale tylko bardzo nieznacznie. Na sekundę oderwałem od niego wzrok, żeby sprawdzić... Czy to Braedee? Przyglądał nam się jak ktoś studiujący życie owadów, ale ta je- go nieporuszona twarz to tylko maska. To nie Braedee powie- dział o nas Charonowi, za dużo miał do stracenia. Daric? Wyglą- dał, jakby ktoś wypluł go na gorącą płytę - wił się w agonii i ekstazie. Ale on także zbyt wiele miał do stracenia. Jiro? Wpatrywał się tylko w rękę ojczyma, zaciśniętą na mojej, ale tak naprawdę nic do niego nie docierało, był chory z lęku o matkę, o siebie samego. - Kto...? - szepnąłem wbrew sobie. - Moja żona mówi przez sen - odpowiedział mi Charon, głosem znów nasączonym nieubłaganą nienawiścią. Słyszał, jak wołała mnie po imieniu. Ale to mu nie wystarczyło, to był tylko początek... Zakląłem pod nosem, tylko częściowo z bólu. Tej ręki, któ- rą teraz mnie trzyma, użył przeciwko Lazuli, żeby wydusić z niej prawdę, a potem zabrał się też za malutką dziewczyn- kę... - Gdzie ona jest? Co pan jej... - Wysłałem ją z powrotem na Eldorado. - Talithę też, obu już tu nie było. Zerknąłem na stojącego obok Jiro i nagle poją- łem, dlaczego wygląda tak, jak wygląda. - Ty draniu - mruknąłem, mrugając gwałtownie. - Wiń samego siebie - odparł. - Tylko dlatego nie kazałem cię jeszcze zabić, że wykonałeś swoją robotę. Braedee. - Od- wrócił ode mnie wzrok i poszukał nim swojego szefa bezpie- czeństwa, przez którego wydarzyło się to wszystko. - Chcę, że- by stąd zniknął - z mojego życia, z mojej sieci i z tej planety, do jutra rana. - Jego spojrzenie mówiło Braedeemu wyraźnie, że Charon nieprędko mu to zapomni. Braedee skinął głową ze swym zwykłym kamiennym chło- dem, a czarne spojrzenie nie mrugających oczu utkwił teraz we mnie. - Tak jest. Ale najpierw chciałbym usłyszeć to, co chciał nam powiedzieć. Charon już chciał odmówić. Zerknąłem szybko w twarz le- dwie panującego nad sobą Darica. - Chodzi o lady Elnear - wtrąciłem szybko, zanim zdołał mnie powstrzymać. - I o dżentelmena Darica. - Teraz wreszcie raczył zwrócić uwagę na to, co mówię, a ja nagle wprost nie mo- głem się doczekać, żeby mu powiedzieć, że płatni mordercy chcą sprzątnąć mu syna. Uderzył we mnie nagły wybuch paniki w głowie Darica, który poczuł się zdradzony, kiedy dotarło do niego, co mówię. Sądził, że mam zamiar powiedzieć coś zupełnie innego - coś, co obróci mu życie w ruinę. - Dlatego nie zapytasz Kota o Jule, ojcze? - wyskoczył na- gle. - Zapytaj go, ile razy spał też z twoją córką. Zapytaj go, którą z nich woli. Szczęka mi opadła. Daric uśmiechnął się do mnie z gorz- kim triumfem, kiedy Charon na powrót wpił się wzrokiem w uwięzioną w jego dłoni rękę, a w myślach widział splecione razem obrazy swojej córki, żony i mój ... Zacisnął pięść. Wtedy byłem gotów powiedzieć mu wszystko o Daricu: o jego zboczeniach, narkotykach, płatnych mordercach, o psy- cho - o wszystkim. Ale surowy wrzask, który wydarł mi się z ust, nie marnował czasu na słowa. W końcu puścił. Niemal nic nie czułem, kiedy następnie wyrwał mi z ucha szmaragdowy kolczyk. - Zmieniłem zdanie - rzucił do Braedeego. - Chcę, żebyś go zabił. - Podniosłem wzrok, czując, jak te słowa zbryzgują mnie krwią, i wstrzymałem oddech. Braedee przez dłuższą chwilę nic nie odpowiadał. Potem rzekł: - Nie, proszę pana. Tego pan nie chce. Charon ściągnął brwi, powiódł spojrzeniem po wszystkich, którzy mu się przyglądali. - Powiedziałem, że chcę, żeby świra zabić. Natychmiast się tym zajmij. - Nie, proszę pana - powtórzył Braedee. - Proszę mi po- zwolić załatwić to na mój własny sposób. - Do diabła! - wrzasnął Charon. - Masz robić, co ci każę. - Tak, proszę pana... - Braedee ruszył powoli w moją stro- nę. - Ale on jest teraz pełnoprawnym obywatelem. A to ozna- cza, że nie mogę zagwarantować, że nikt nie będzie łączył pań- skiej rodziny z tą sprawą... Charon wyprostował się, zwinął rękę w pięść, kiedy tak mierzyli się spojrzeniami. W końcu jednak pierwszy skapitulo- wał Charon. Braedee zdążył już przejść przez cały pokój, żeby mnie za- brać. Popychając mnie w kierunku drzwi, mruknął: - Nic nie mów. Zachowaj to na później. Usłuchałem go bez trudu. - W porządku - odezwał się, kiedy mód, który mnie tu przywiózł, zabierał nas z powrotem. - Teraz możesz mówić. Patrzyłem, jak dolina taMingów opada pod nami w ciem- ność, i próbowałem skupić swoje myśli na tyle, by móc mu od- powiedzieć. Popatrzyłem znów w zamglone, martwe oczy Bra- edeego. Dwaj korby, którzy przytransportowali mnie do posia- dłości, siedzieli teraz naprzeciw nas, z twarzami zupełnie po- zbawionymi wyrazu. Braedee zrobił coś, co odcięło nas od nich niewidzialnym murem; żaden z nich nie słyszał, co mówimy. W końcu zdołałem wykrztusić: - Dlaczego właściwie pan mnie nie zabił? Odwrócił wzrok i wpatrzył się w noc za oknem. - Nie przekazałeś mi jeszcze informacji. Mówił serio. Wpatrzyłem się w niego i czułem, że zbiera mi się na mdłości. - Nie mam wam nic do powiedzenia - odparłem. Przyci- snąłem rękę do brzucha, czując na skórze wilgotne ciepło krwi, która przelewała mi się przez dłoń. - Żadnemu z was. - Roz- paczliwa chęć wygadania sekretu Darica zniknęła natych- miast, kiedy tylko uświadomiłem sobie, co by było, gdybym po- wiedział Charonowi prawdę. Żadna siła nie zdołałaby wtedy wydostać mnie z tego pokoju żywego. Może powinienem się cieszyć, że zmiażdżył mi rękę. - Byłeś na tyle gorliwy, żeby wydzwaniać do mnie w środ- ku nocy - warknął, jakby od tego czasu nie zaszło absolutnie nic, co mogłoby mi pomóc się rozmyślić. - Mów, o co chodzi. - Niech pan sam sobie poszuka. Już nie jestem waszą wła- snością. - Czujesz się upokorzony? - zapytał. Obrzydzenie- zaciąży- ło ołowiem na jego słowach. - Czujesz się jak ostatni idiota? I bardzo dobrze. W oczach znów stanęła mi twarz Lazuli. - Czy ona naprawdę wyjechała? - wydusiłem przez ściśnię- te bólem gardło. Potwierdził skinieniem głowy. - W takim razie, co tu robi Jiro? - Dżentelmen Charon doszedł do wniosku, że musi przypil- nować chłopca osobiście, skoro ma być jego następcą w zarzą- dzie. - Jiro nie jest jego synem. - To bez różnicy. - Jiro go nienawidzi. Robi to, żeby ją ukarać... - To nie moja sprawa. - Strasznie pan rzeczowy, co? Nigdy pan -się nie zastana- wia, jaki w tym wszystkim jest sens? - Gdybyś i ty był bardziej rzeczowy i zajął się tym, co ci zlecono, zamiast przyprawiać rogi pracodawcy, nie byłoby tej rozmowy. Rzuciłem mu chmurne spojrzenie, potem uciekłem wzro- kiem w bok. - I co mam panu powiedzieć? - Policzki paliły mnie jak ogień. Wskazał palcem na moją ranę. - Zasłużyłeś na to. A nawet na coś gorszego. - Na jedno okamgnienie w ludzkiej części jego umysłu błysnęło coś, co nie było wcale interesownością. On troszczył się o tych ludzi, nie lubił patrzeć, jak dzieje im się krzywda. A zwłaszcza ze strony kogoś, kogo sam im polecił. Przełknąłem z trudem ślinę. - Mam teraz dokładnie to samo pragnienie co Charon - zniknąć z jego życia. Wynieść się z tej śmierdzącej planety, za- nim znów będę musiał oglądać ją w świetle dziennym. Po długiej chwili milczenia odezwał się wreszcie: - A co z lady Elnear? Czy nie powiesz mi, czego się dowie- działeś? A może mimo wszystko pozwolisz, żeby padła ofiarą ja- kiegoś zabójcy? Wbrew własnej woli podniosłem powoli głowę. Zdałem so- bie sprawę, że przynajmniej tyle muszę mu dać, ze względu na nią, i żebym wyszedł z tego czysty. - To nie ona jest prawdziwym celem ataków. - Bardziej wy- czułem, niż zobaczyłem, że cały sztywnieje; jego zmieszanie i niedowierzanie zadzwoniły mi w obwodach nerwów. - Ktoś chciał wykorzystać poprzednie ataki, żeby przy okazji sprząt- nąć Darica. Nie wiedzieli, że to wasza robota. - Darica? - powtórzył. - Jesteś pewien? - A jak myślisz? - Aż podskoczyłem na swom siedzeniu. - Ty dupku. Lady Elnear jest bezpieczniejsza niż regulacja po- częć. Tylko trzymajcie Darica z dala od niej i macie problem z głowy. - Przyszło mi do głowy, że ta wieść uszczęśliwi Elnear bardziej niż cokolwiek innego w ciągu ostatnich szesnastu lat. Miałem taką nadzieję, pragnąłem tego z całego serca. Braedee znów milczał, starając się zapanować nad złością i jeszcze raz od nowa przeszeregować wszystkie swoje priory- tety. - Dlaczego? - zapytał w końcu. Może to tylko moja wy- obraźnia, ale wydało mi się, że w jego głosie słyszę skamlący jęk. Chciałem, żeby skamlał. - Nie lubi go ktoś z Rynku Braków. Pewnie chodzi na nar- kotyki. Teraz wie pan tyle co i ja. Czułem, jak się zasępia. Czułem, że ma ochotę wypytać mnie dokładnie: skąd wiem, jakie mam źródła, jakie metody... Duma mu na to nie pozwoli - duma i świadomość, że to i tak na nic mu się nie przyda. Bo ja jestem psychotronikiem, a on nie. A także dlatego, że Rynek Braków to dla niego jakby inny wy- miar. Istniała szara strefa, gdzie te dwa światy wysyłają sygna- ły - interes to interes, wszystko jedno, legalny czy nielegalny- ale nigdy nie przyszło mu zajmować się prawdziwymi krymina- listami. Wróg należał zawsze do jego klasy. Czułem, jak zerka na mnie: też nie ta klasa. - Jeszcze nie wyjeżdżasz - oznajmił. Kopnąłem leżącą obok moich stóp torbę ze wszystkim, co miałem. - Sądzi pan, że mam jakiś wybór? - zapytałem kwaśno. - Nie - odparł. - Nie masz. Nadal pracujesz dla Centauri. Chcę, żebyś się dowiedział, dlaczego Daric taMing ma kłopoty, tak żebym mógł im zapobiec. - A nawet więcej: żebym mu po- wiedział, jak im zapobiec. Daric był członkiem zarządu i Zgro- madzenia, no i jednym z taMingów. Przemieszczenie ośrodka zagrożenia z Elnear na Darica wcale nie ułatwiało Braedeemu życia ani nie zabezpieczało należycie jego pozycji. - A co z Charonem? - zapytałem jeszcze. - On też nie ma wyboru. b - Nie spodoba mu się, kiedy dziś w nocy mnie pan nie ode- śle. Może pan stracić pracę. Braedee potrząsnął przecząco głową. Jeśli zginie lady El- near albo Daric taMing, wtedy rzeczywiście może stracić pra- cę. Pstryknął w logo na swoim rękawie i wzruszył ramionami. - Jeżeli naprawdę wchodzi w grę życie jego syna, to chyba uda mi się jeszcze raz go przekonać. A jeśli nie... Charon ta- Ming jest może prezesem zarządu Centauri, ale nie jest całym Centauri Transport. Choć lubi tak myśleć. - No dobrze... - Poruszyłem ręką i przypomniałem sobie, jak bardzo boli; poczułem też, że w myślach skręca mi się coś obcego i obrzydliwego, kiedy tylko wyobraziłem sobie Charo- na, jak otrzymuje tę wiadomość - i jak on będzie się skręcał, poznawszy całą prawdę. Braedee zerknął na mnie i poczułem, że znów pochmurnie- je. - Powiedz mi - zagadnął - czy rzeczywiście spałeś też z je- go córką? - Nie! - Zmierzyłem go gniewnym wzrokiem. Już nic nie dodał. - Dokąd jedziemy? - zapytałem w końcu. Schodziliśmy do lądowania nad rozjarzonymi wewnętrznym światłem nocnymi górami N'yuku. - Wysadzę cię w mieście. Od tej chwili raczej nie masz wstępu na żadną z posiadłości taMingów. Ale przypuszczam, że sam znajdziesz sobie wszystko, czego ci będzie trzeba. Wy- raźnie masz do tego smykałkę. Czekam na wiadomość od cie- bie. Wysiadłem z modu, który wylądował na publicznym par- kingu. Obróciłem się jeszcze i popatrzyłem na niego. - Powinieneś się cieszyć - rzuciłem - bo jestem zupełnie pewien, że to nie ty powiedziałeś Charonowi o mnie i Lazuli. - To mi brzmi jak pogróżka. - Przekrzywił głowę. - Ciągle jeszcze próbujesz grać w te swoje gierki... jedną ręką? - Ge- stem wskazał moją zbolałą dłoń, jakby to był jakiś bezsensow- ny żart. Sięgnąłem przed siebie i przycisnąłem mu tę dłoń do szy- by tuż przed samym nosem, pozostawiając krwawy odcisk, na który będzie musiał patrzeć przez całą drogę do domu. Skrzy- wił się z niesmakiem, zaraz też zasyczały zamykane drzwi, od- cinając mnie od jego świata. Stałem i obserwowałem jego mód, nie wiedząc nawet dla- czego, dopóki nie zniknął; miałem tylko świadomość, że nagle nie mogę ruszyć się z miejsca. Ale przecież w końcu musiałem coś zrobić, więc zszedłem z parkingu i poszukałem budki tele- fonicznej z zabezpieczeniami. Próbowałem zadzwonić do Elne- ar, ale mi się nie udało. Zastanowiło mnie, czy może Charon ka- zał już zdezaktualizować mój prywatny kod dostępu. Jeszcze raz spróbowałem z Miką, ale nadal nie odbierał. Poszedłem więc dalej. Wsiadłem do pierwszego pojazdu jaki mi się trafił, potem przesiadłem się raz, drugi. Jeszcze trochę szedłem, spły- wając coraz niżej przez wypełnione echami i tęczowymi odbla- skami hologramów poziomy miasta. Czasem skanery patrolowe zatrzymywały mnie i pytały o krew. Zawsze odpowiadałem, że idę właśnie do punktu pomocy medycznej, a one mnie prze- puszczały. Żadnego punktu jednak nie znalazłem, bo tak na- prawdę wcale nie miałem ochoty. Nikt inny nie zauważał mojej obecności, mimo że nigdy nie szedłem po ulicy zupełnie sam. Nocne życie miasta, nawet ta- kiego jak to, zamierało godzinę przed świtem, ale zawsze zna- lazło się na ulicy kilkoro przechodniów dryfujących wśród wła- snych fantazji ze światła i mroku. Patrzyli na mnie i przeze mnie, spojrzeniami, które nigdy nie bywały przyjazne. Kiedy mnie mijali, śledziłem ich myślami, wypatrując, skąd i dokąd szli. Zawsze towarzyszyła mi lekka obawa, że ktoś z nich mógł się tu znaleźć po to, żeby mnie śledzić. Wmawiałem sobie, że nic mnie to nie obchodzi... Ale jakoś nie robiło mi się lepiej, kiedy okazywało się, że nikt się mną nie interesuje. Byłem tu jedynym, który nie miał na myśli żadnego punktu docelowego, żadnych konkretnych odpowiedzi. Może właśnie dlatego znalazłem się nieoczekiwanie na stopniach prowadzących do Czyśćca, dokładnie wtedy, kiedy nad moją głową dzień stworzył widzialną linię, dzielącą morze od nieba. Drzwi otworzyła Argentynę i wpatrzyła się we mnie oczy- ma przyćmionymi od snu. - Wracaj do domu. -1 już zaczęła zamykać drzwi z powro- tem. - Nie mam. Drzwi zatrzymały się, pozostawiając szparę na tyle szero- ką, by zaspokoić jej ciekawość. - Daric? - Charon. - Dlaczego? - spytała niechętnie. Starałem się znaleźć jakąś odpowiedź. - Muszę... pogadać. -Tyle tylko mi z tego wyszło. - Cholera, tupetu to ci nie brak - odparła. Ale drzwi uchy- liły się odrobinkę szerzej. Teraz patrzyła na mnie dwojgiem oczu, nie jednym. - Czy to krew? Kiwnąłem głową. - Czyja? - przemknęło jej przez głowę, że może Darica. Podniosłem w górę dłoń. - Jezu - wymamrotała i kiwnęła ręką, żebym wszedł. Aspen jeszcze raz zaszył mi ranę, właściwie przez sen. - Mówiłem ci, żebyś poszedł z tym do lekarza - mruczał. Muzyka wylewała się z niego za każdym ruchem, kiedy dźwi- gał się niepewnie od zagraconego stołu na środku pustego klu- bu. - I jeszcze raz ci mówię... Mówiłem ci już... i mówię ci znów... - słowa zaczęły wpadać w rytm, zgodnie z nim się prze- mieszczać, przemieniać się w muzykę, kiedy w głowie zaczęła mu powstawać piosenka. Przysłuchiwałem się z daleka jego myślom, kiedy wędrował z powrotem do łóżka, śledziłem ten akt tworzenia. - Hej! - Argentynę pstryknęła mi palcami przed nosem. - Gdzie jesteś? - Ee... słuchałem - mruknąłem, ale nie wyjaśniłem czego. Szybko zmieniłem punkt koncentracji, zmieszany, jakby przy- łapano mnie na podglądaniu przez dziurkę od klucza. - Ale dlaczego musiałeś przyjść akurat tutaj? - zapytała, a wyczuwalne w jej głosie napięcie nie było tak do końca zło- ścią. - Miałeś do dyspozycji całe cholerne miasto, a nie jesteś wyzerowany... Wzruszyłem ramionami, wpatrzony w miskę pełną petów, jakby w niej zawarła się cała zagadka wszechświata. Teraz, kie- dy wreszcie udało mi się usiąść, całe moje ciało brzęczało roz- paczliwie jak zdychający owad, który próbuje jeszcze raz dźwi- gnąć się. - Bo ja wiem - wymamrotałem. - Tak wyszło. - Zacząłem podnosić się z miejsca. Gwałtownie zmienił się jej nastrój. Złapała mnie za rękaw swetra i pociągnęła z powrotem na poduszki. - Gadaj ze mną, porąbańcu, bo podobno o to ci właśnie chodziło. - Oderwała z blatu stołu używaną przylepkę ze stymu- latorem i przykleiła sobie na czole tuż nad oczyma, żeby nie za- snąć i zachować czujność. Prawie się uśmiechnąłem. - Do diabła, to chyba najmilsza rzecz, jaką dzisiaj udało mi się od kogoś usłyszeć - mruknąłem, zaskoczony i pełen wdzięczności, ponieważ wiedziałem, że normalnie nie tknęłaby tej przylepki. Wyprostowała się i potrząsnęła głową, kiedy środek zaczął działać. - Co się stało, że Charon tak cię urządził? Powiedziałeś mu o Daricu? - W jej głosie znów zabrzmiał ostrzejszy ton. Potrząsnąłem przecząco głową. - Przespałem się z jego żoną. - Jezu! - Palnęła się w czoło. - Ty naprawdę musisz nie zno- sić taMingów. Popatrzyłem na nią spode łba. - Nie, to wcale nie tak. Przez dłuższą chwilę przyglądała mi się uważnie, potem wzruszyła ramionami. - I nie powiedziałeś mu o Daricu? Jeszcze raz potrząsnąłem głową. - A powiesz mu? Nie odpowiedziałem, bo sam nie miałem pojęcia, co w ogó- le będę teraz robił. W głowie miałem szum, nie wiedziałem, skąd się brał, a nie mogłem zebrać myśli w wystarczającym stopniu, żeby zacząć się przejmować. - Dlaczego nie? - zapytała, jakbym udzielił jej odpowiedzi. - Myślę, że by mnie zabił. Parsknęła krótkim śmieszkiem. - Który? - Obaj. - Usta zadrgały mi nerwowo. Podniosła paterę pełną okruchów i wytrzepała je na zie- mię. Krążący wokół jej stóp robot wessał wszystkie, a ona od- stawiła talerz z powrotem. , - Myślałam, że może było ci go żal. - Którego? - Obu - odparła po chwili wahania. Dotknęła mojej dłoni. - A niby czemu? - Ciało nadal brzęczało, choć było tak ciężkie z wyczerpania, że na samą myśl o tym, iż miałbym się ruszyć, czułem się jak sparaliżowany. - Bo Charon stracił już jedno ze swych dzieci. - Odsunęła włosy z twarzy. - Bo Daric dosyć się już nacierpiał. - Bo są świrami, on i Jule? - Skrzywiłem się z bólu, kiedy nieświadomie zacisnąłem zranioną pięść. - Charon odesłał stąd Lazuli i Talithę. Zatrzymał Jiro, tylko po to, żeby ją bardziej zranić. - Och... - zmartwiła się. - Cholera. Biedny dzieciak. -Wie- działa, jak Jiro nienawidzi swego ojczyma. - A co z tobą? Cie- bie też wyrzucił? - Próbował. Ale Braedee tak łatwo nie zdejmie mnie z ha- ka. Chce, żebym dalej pracował dla Centauri, czy to się Charo- nowi podoba, czy nie. - Dlatego, że uratowałeś Elnear? - Bo odkryłem, że przez cały czas nic jej nie groziło. Argentynę patrzyła na mnie, nic nie rozumiejąc. Wyjaśni- łem jej wszystko pokrótce, patrząc, jak na jej twarzy znów po- mału malują się uczucia. - Daric? - powtórzyła. - Rynek Braków chce śmierci Dari- ca? Dlaczego? Wzruszyłem ramionami. - Tego właśnie mam się dowiedzieć. - Czy nic mu nie jest? - Przylgnęła raptownie do krawędzi stołu. - Jest bezpieczny, jeśli o to ci chodzi, przynajmniej na ra- zie. Wzrok znów jej spochmurniał. - Przyszedł się ze mną zobaczyć, tak jak mu kazałaś. Po- wiedziałem mu wszystko. A więc jeśli o to ci chodzi - to z pew- nością jednak coś mu jest. - Czy myśli, że go nienawidzę? - zapytała cichutko. - A nie jest tak? - odparłem. - Nie martw się o to. Wie, że jeśli spróbuje któreś z nas skrzywdzić, będzie to ostatnia rzecz, którą zrobi jako dżentelmen. ^ Teraz już cała się zachmurzyła. - Cholera, nie o to... - Aż tak ci go brakuje? - Poczułem, że na samą myśl o nim wytworzyła się w niej okropna pustka. - Tej ludzkiej zarazy? Powinnaś czuć ulgę, że wzięłaś lekarstwo. - Sama nie wiem... Kurwa mać. Pieprz się. - Potarła twarz, rozmazując po policzkach nieoczekiwaną wilgoć. - Przepraszam - wymamrotałem. - Wydawało mi się, że próbuję pomóc. Wykrzywiła się do mnie. - Przez ciebie czuję się o wiele parszywiej, niż kiedykol- wiek czułam się przez niego. Zachowujesz się tak, jakby w tym wszystkim było nie wiedzieć ile sensu, jakby to było takie cholernie proste. Rozdzierasz mi życie na pół tymi swoimi myślowymi sztuczkami, a potem wracasz, żeby się poskarżyć, jak strasznie cię boli. Jeśli to wszystko jest takie proste, to dlaczego przy Lazuli taMing nie mogłeś utrzymać gaci na tył- ku? No i jak cholernie proste zdaje ci się dziś twoje życie, ku- tasie? Zerwałem się od stołu. (Przepraszam...) pomyślałem, delikatnie składając jej to w myśli, bo nie mogłem zaufać mówionym słowom... Słowa mogły znaczyć wszystko z wyjątkiem prawdy - albo w ogóle nic. Przyłożyła ręce;do głowy, zasłaniając oczy. Odszedłem tak szybko, jak się dało, bez potykania się po drodze. Parkiet ta- neczny, kiedy był pusty, zdawał się ciągnąć bez końca, podob- nie jak cisza za moimi plecami. Korytarz, którym wychodziłem, był tak samo mroczny jak nastrój, w jakim dobrnąłem w koń- cu do drzwi. Otwarłem je kopnięciem i poczłapałem w szary świt, wlokąc się po jednym stopniu. Nawet ta ulica była zupeł- nie pusta. - Kocie... - zatrzymał mnie w pół drogi głos Argentynę. 359 JOAN D. VlNGE Odwróciłem się. - Gdzie pójdziesz? Masz gdzie mieszkać? - Coś sobie wynajmę - odparłem, wzruszając ramiona- mi. Nie bardzo mnie to obchodziło, dziwiłem się, że ją intere- suje. : Zacisnęła wargi w wąską kreskę. | - Jak chcesz, możesz zostać tutaj. : Gapiłem się na nią w zdumieniu. ! - Jak to? Parsknęła nieco wymuszonym śmiechem, który obijał echem w ciszy poranka. - Nieszczęścia lubią towarzystwo. 26 A więc - zaczął Mika, opierając okute metalem łokcie na bla- cie klubowego stolika. Było wczesne przedpołudnie następne- go dnia, a on zjawił się tu jak ciemna gradowa chmura, budząc wyraźny niepokój wśród bramkarzy. Darowałem sobie pytania o to, co porabiał wczoraj. Sam też opowiedziałem mu tylko ty- le, ile musiał wiedzieć. - Mówisz mi, że Martwe Oko twierdzi, że Daric to nasz numer jeden. A lady Elnear nawet nie ma na liście. - Głowa chodziła mu na boki jak na sprężynie. - No to ktoś nas nieźle ugryzł w tyłek. - Parsknął pod nosem. - Taa... W mój tyłek. - Obserwowałem, jak palce mojej zdrowej ręki uderzają po kolei o blat stołu, wciąż i wciąż od no- wa w tej samej sekwencji; jakaś wolna część mojego umysłu zajęła się ich liczeniem. Zwinąłem je w pięść i położyłem na kolanach. - A Centauri nie wyciągnie z niego zębów, dopóki im nie powiem czegoś więcej o tym, kto go chce sprzątnąć i dla- czego. Mam dla ciebie kilka numerów kont. Możesz mi je jakoś zidentyfikować? - Pewnie tak. Daj tę listę. Zobaczmy, co nam wyskoczy. Podałem mu listę. Ciężko mi było poprzypominać sobie nu- mery, choć wiedziałem, że właściwie powinienem je mieć wy- palone laserem w pamięci. - Co z tobą? - zainteresował się Mika, przyglądając mi się spod lekko zmarszczonych brwi, kiedy chował mikrofon rejestra- tora do kieszonki na ramieniu. - Wyglądasz jak psie gówienko. - Też byś tak wyglądał po dwóch godzinach snu - odpar- łem poirytowany. Mój organizm obudził się jak nastawiony, kie- dy przyszła pora wstawać do pracy u lady. A pamięć nie pozwo- liła już z powrotem zasnąć. Wzruszył ramionami. - Kochanka dalej nie daje ci spać? Powiedz jej lepiej... - Już nie - przerwałem mu. - Aha. - Pokiwał głową ze zrozumieniem, prawie z ulgą. - Myślałem, że może to przez te prochy - wyjaśnił, kiedy spojrza- łem na niego spode łba. - Co się stało? Rzuciła cię, kiedy minę- ło twoje pięć minut? Tym razem nie było ani słowa wzmianki w „Porannym ser- wisie". TaMingowie nie nadawali sprawie rozgłosu. Ciekawe, cq powiedzieli Elnear. Zaspokoiłem ciekawość Miki. - Jej mąż się dowiedział. Parsknął krótkim śmieszkiem. - I przejął się? Z tyłu niespiesznym krokiem nadchodziła Argentynę, wra- cając skądś do klubu, i oszczędziła mi konieczności wymyśla- nia odpowiedzi. Była przebrana, wyglądała tak, jak chciała, że- by widział ją świat. - To cię śmieszy, kiedy ludzie się sobą przejmują? - rzuci- ła zza jego pleców. Słowa spadły na niego jak kamienie, a wzrok przesunęła teraz na mnie. Drgnął, kiedy rozpoznał jej głos, i zaraz odwrócił się, żeby na nią popatrzeć. - Wpędzasz moją ochronę w manię prześladowczą - zwró- ciła się do niego. Znów popatrzyła na mnie, unosząc brwi, jak- by spodziewała się wyjaśnień. - To mój stary przyjaciel - rzuciłem prędko i przedstawi- łem ich sobie. Wymienili uścisk kciuka. Zerknęła na kółko, które miał z boku nosa, potem znów na mnie. Przepchnęła środkowy palec jednej dłoni przez kółko z kciuka i palca wskazującego drugiej; pytała: „Jak blisko się przyjaźnicie?", na pół zaskoczona, na pół rozbawiona. „Nie aż tak". Mika potrząsnął głową, dotykając kółka w nosie. - Jestem wielkim fanem tego, co robisz. Jeśli kiedyś bę- dziesz potrzebowała mojej broni, daj tylko znać. - Będę o tym pamiętać - odparła Argentynę z półuśmie- chem i zwróciła się do mnie: - Z ulgą widzę, że zacząłeś zada- wać się z ludźmi z lepszej sfery. - Tak - odparłem ze śmiechem i popatrzyłem na Mikę. - Możesz to dla mnie zrobić? Zerknął na Argentynę, uniósł brwi w niemym pytaniu. Kiwnąłem głową. - A co się stanie, jeśli znajdę odpowiedź? Podasz ją tym z Centauri? Czułem, że narasta w nim napięcie. Tego rodzaju przepływ informacji był mu nie na rękę bardziej niż Braedeemu. Był mi winien życie, ale teraz nagle zaczynał tego żałować. Zastanowiłem się, o co tak naprawdę mi chodzi. Na pewno nie o to, żeby go zabili. A już na pewno nie o to, żeby nadmier- nie uszczęśliwić Braedeego. Potrząsnąłem głową. - Nie szukam kłopotów. Po prostu muszę się zorientować, co się właściwie dzieje, sam dla siebie. Ramiona drgnęły mu ledwie dostrzegalnie, a na błyszczą- cej czerni potężnej zbroi zatańczyło migotliwie światło. - Zobaczę, co da się zrobić. - Podniósł się i szybko wyrzu- cił z siebie wiązkę eleganckich komplementów pod adresem Argentynę. Zaskoczyło ją to nie mniej niż mnie. Potem odwró- cił się i wymaszerował raźno z klubu. - Stary przyjaciel, co? - rzuciła zaczepnie Argentynę, pa- trząc, jak odchodzi. - Razem kopaliśmy rudę w kopalni Górnictwa Federacyj- nego na Popielniku. Przesunęła wzrok na mnie, czułem, że myśli o moich bli- znach. - Ile ty masz właściwie lat? - Może ze dwadzieścia - odparłem ze wzruszeniem ramion. -A ty? Roześmiała się i nic nie odpowiedziała. Miała dwadzieścia osiem. - O co chodziło? - O Darica. Jej twarz zamarła w bezruchu, bo Argentynę nagle uświa- domiła sobie, że to, co się z nim stanie, zależy od ludzi takich jak Mika... takich jak ja. - To jego wina - powtórzyłem, chyba setny raz. Spojrzała na mnie twardo. - Co zamierzasz zrobić? - To zależy... od wielu rzeczy - odparłem wymijająco, bo sam jeszcze nie wiedziałem, a może zresztą nie chciałem wie- dzieć. W głowie zaczęło mi się mieszać od decyzji, pomyłek i wspomnień; fala nie kontrolowanych obrazów uderzyła we mnie jak narkotyczna gorączka. - Na przykład? - Zacisnęła ręce. Ciężko mi było choć przez chwilę widzieć przed sobą jej twarz. - Na przykład od tego, co mam zamiar zrobić ze sobą... - Potarłem czoło, musnąłem rozdartą, pustą dziurę w uchu, gdzie przedtem znajdował się szmaragdowy kolczyk. Poczułem w gło- wie nagłą, ziejącą pustkę, gdyż coś przebiło mi pamięć i wszyst- ko z niej uciekło... - Muszę pogadać z Elnear. - Wstałem i wy- szedłem z klubu, dopiero na ulicy przypomniałem sobie, że wcale się nie pożegnałem. Przynajmniej moje pracownicze przepustki nadal były ważne. Drogę do kompleksu i przez budynki Federacji przeby- łem zupełnie mechanicznie, jak zaprogramowany. Czułem się jak ślepiec, wewnątrz i na zewnątrz. Dopóki ktoś nie odezwał się do mnie po imieniu. Dopiero wtedy się zatrzymałem i podniosłem wzrok, bo nie mogłem zro- bić ani kroku dalej, czyjaś postać blokowała mi przejście. Stryger. Gapiłem się na niego w poczuciu, że jakimś cudem musiałem wyczarować go z głębi najczarniejszych myśli. - Co pan tu robi? - zapytałem głupio. Wychodził właśnie z biura Elnear, otoczony strażą wiernych. - Sam miałem zapytać cię o to samo. - Był jeszcze bardziej zaskoczony ode mnie. - Właśnie mi powiedziano, że już nie pra- cujesz dla lady Elnear... Że właściwie nie ma cię już na tej pla- necie. - Gapił się teraz na mnie; stałem przed nim na wycią- gnięcie ręki, taki rzeczywisty. Po jego idealnej twarzy zaczai się rozlewać rumieniec, podświetlając ją od dołu jak żarzące się węgle. - To chyba źle pan słyszał - odparłem. Już znowu zaczyna- łem go podziwiać, podziwiać jego wygląd... Ale zaraz położy- łem temu stanowczy kres. Dreszcz przebiegł mi po grzbiecie jak stadko chrząszczy. - Powiedziano mi, że to jakieś „problemy rodzinne". - Je- go oczy wędrowały po mnie jak obdarzone własną wolą - po- chłaniały płaszczyzny mojej twarzy, pożyczone ciuchy, opatru- nek na ręce. Wprost ział podejrzliwą ciekawością. Nie mógł się doczekać, kiedy wypyta o wszystko Darica. - Przyznaję, że mnie to zaskoczyło. Wiem, że nie masz rodziny. Minęła sekunda, zanim dotarło do mnie, co mówi, a wtedy, nieoczekiwanie, pamięć wypełnił mi obraz tamtej pobitej dziewczyny. To właśnie lubią najbardziej - ci łowcy, ci chorzy faceci: takich bez opieki, bez rodziny. Nikt nie czeka, nikt nie przeszukuje ulic, nie woła po imieniu... Nagle znalazłem się o pół galaktyki stąd, i o połowę młodszy, nie miałem nikogo, kto by mi pomógł, nawet wspomnień... - Źle pan słyszał. - Prze- pchnąłem się do przodu, zmuszając go, żeby ustąpił mi z drogi. Roztrąciłem łokciami kilku wiernych, którzy próbowali sprze- ciwić się takiemu brakowi poszanowania. Wmaszerowałem do biur Elnear, jakbym wciąż miał do te- go pełne prawo, nie obejrzałem się nawet, kiedy poczułem, jak z tyłu dosięga mnie bezra"dna pięść jego złości. - Ty mały gnojku - rzuciłem głośno, żeby nie wetknąć mu tego prosto w mózg. Ludzie, z którymi pracowałem przez całe tygodnie, podnie- śli głowy i sami nie wiedzieli, co myśleć - ale z drugiej strony, zawsze tak na mnie patrzyli. Dojrzałem nową twarz - kogoś, ko- go nie widziałem tu nigdy przedtem. - Muszę się z nią zobaczyć - rzuciłem do Gezy. Kiedy to mówiłem, pole ochronne w drzwiach do gabinetu Elnear zniknęło. Już tam na mnie czekała. - Jesteś? - na pół zapytała, na pół stwierdziła. Gestem za- prosiła mnie do środka. Kiedy mogliśmy mówić swobodnie, odezwała się: - Wyjaśnij mi to: nie było cię tu dziś rano, za to były dwie wiadomości. Jedna od Braedeego - twierdzi, że nie muszę się już martwić o swoje życie. Druga od Charona - z niej dowie- działam się, że nie jesteś już moim sekretarzem, że opuściłeś Ziemię. - Problemy rodzinne? Kiwnęła głową, stojąc tak z rękoma splecionymi - zaciśnię- tymi - przed sobą. - Mówił, o czyją rodzinę chodzi? Bruzdy na jej twarzy trochę się pogłębiły. - Nikt nie odpowiadał na moje pytania. Co się stało? Spuściłem wzrok, napiąłem zranioną dłoń. - Charon... Lazuli wyjechała. Odesłał ją. Dowiedział się. - Podniosłem wzrok. Elnear pobladła. Odwróciła się, żeby nie musieć dłużej na mnie patrzeć. - Talithę też. - Jiro... - mruknęła. - Widziałam go dziś rano. Nie chciał ze mną rozmawiać. Myślałam, że to z powodu twojego... - To z mojego powodu - odrzekłem. - Charon zatrzymał go tutaj, żeby jeszcze głębiej ją zranić. Elnear zakryła oczy dłonią, jakby chciała w ten sposób od- izolować się od faktów. Zastanawiała się teraz, czy może powin- na była coś zrobić inaczej, może powinna była coś powiedzieć... Nie mogłem jej na to nic odrzec. Wzrokiem obiegałem do- okoła ramę okienną za jej plecami, wciąż i wciąż od nowa... Za- cisnąłem szczęki i udało mi się przestać. Elnear opadła ciężko na krzesło. - Och, Kocie... dlaczego? - Jej dłoń mimowolnie zwinęła się w pięść. Na to także nie mogłem nic odpowiedzieć. Jeszcze raz uniosła głowę. Czułem, jak odnotowuje wzro- kiem szczegóły mojej twarzy: teraz nawet nie widzi tego, co kiedyś od razu rzucało jej się w oczy. Teraz patrzy inaczej, nie widzi, jaki naprawdę jestem, ale może rozumie, dlaczego nie potrafię jej odpowiedzieć. - A co ty tu robisz? - zapytała w końcu. Nie byłem pewien, czy ma na myśli swoje biuro, czy całą planetę. Ona także nie była tego pewna. - Braedee mnie nie wypuści, dopóki nie wydusi ze mnie wszystkiego, czego potrzebuje. Musiałem się z panią zobaczyć, wyjaśnić... - Nie ma tu nic do wyjaśniania - przerwała mi ostro, nie chciała więcej o tym mówić. Żeby nie musiała myśleć o cierpie- niu Lazuli, Jiro ani moim - ani o swoim. Lazuli i jej dzieci to była cała radość jej życia - o nich się troszczyła. - Elnear, to znaczy lady - poprawiłem się prędko. - Ta dru- ga wiadomość... to, co mówił Braedee. To prawda. Jest pani bezpieczna. -Wyjaśniłem jej wszystko na tyle, na ile mogłem. - Zamach był wymierzony w Darica. Braedee dopilnuje, żeby się do pani nie zbliżał. Pani już teraz będzie bezpieczna. - Chciałem w to wierzyć, chciałem poczuć, że i ona w to uwierzy- ła. I uwierzyła, na krótką chwilę. Wyczułem lekki zawrót gło- wy - ulgę, kiedy wreszcie opadły z niej wszystkie utajone lęki, a zaraz potem zdumiony podziw i wdzięczność. „Pani już teraz będzie bezpieczna" - odbijało się echem w jej myślach. A zaraz potem wszystko zaczęło się zmieniać. Była żywa, bezpieczna - ale po co miała teraz żyć? Zerknęła w stronę zdjęć na biurku, które teraz stały się jakby pustymi ramami. - Niech pani nawet tak nie myśli, do licha! Szarpnęła się w gwałtownym obrocie. -Co? - O tym, o czym pani teraz myśli. Westchnęła i odwróciła wzrok, tym razem w poczuciu winy. - Czego chciał Stryger? - zmieniłem temat, żeby skierować jej myśli w inną stronę. Potrząsnęła głową bezradnie. - Nie mam pojęcia... Powiedział, że akurat tędy przecho- dził. - On nigdy nie robi nic bez powodu. W końcu zdołała popatrzeć mi w oczy. - Wiem - potwierdziła z rezygnacją. Żałowała, że mnie tu nie było, bo powiedziałbym jej, o co naprawdę szło. - Pytał o ciebie, kiedy zobaczył, że cię tu nie ma. - Przyszło mi na myśl, że może Daric już coś mu mówił. - Może po prostu przyszedł się chełpić. - Oboje nas zaskoczyła ta nieoczekiwana gorycz w jej głosie. Dłonie splotły się, skręciły. Gdzieś po drodze, sama nie wiedząc jak i gdzie, zaczęła w końcu mi wierzyć. - A więc naprawdę myśli pani, że on wygra? - Konglomeraty, które potrzebują legalizacji albo Stryge- ra, nie zmienią swoich głosów - odparła, lekko wzruszając ra- mionami. - A dostatecznie dużo tych, których to bezpośrednio nie dotyczy, pójdzie za nimi i pokona nas tylko dlatego, że nie obchodzi ich nic poza własnym interesem. - Stanęła twarzą do fałszywego obrazu świata za fałszywym oknem w ścianie biura. - Nie mam dostępu do ich końcówek nerwowych; nie potrafię do nich dotrzeć i wywołać właściwej reakcji, nie mogę sprawić, żeby poczuli, jak bardzo to ważne... - To samo kiedyś mówiła Jule... - Co takiego? - Odwróciła się z powrotem do mnie. - Że gdyby tylko mogła sprawić, żeby ludzie poczuli to sa- mo co ci, których krzywdzą... Może nie krzywdziliby się nawza- jem aż tak bardzo. - Potarłem twarz. Skóra zrobiła się wyraźnie za ciasna. - Ci członkowie Zgromadzenia są żywi, a to znaczy, że gdzieś muszą mieć te swoje końcówki nerwowe. Koniec szpilki jest ledwie widoczny, a koniec palca też nie jest wiele większy, ale nawet bardzo duży sukinsyn podskoczy z bólu, je- śli szpilka jest wystarczająco ostra. Pani musi w to wierzyć, ina- czej by tu pani nie było. Kiwnęła głową, niemal z uśmiechem. - Tak, ale w dzisiejszych czasach coraz trudniej o dobrą, ostrą szpilkę. To jedna z przyczyn, dla których tak bardzo pra- gnęłam dostać się do Rady: prawdziwą równość można osiągnąć tylko wśród istot na tym samym poziomie... Dość mam już zmar- nowanych wysiłków. - Ponure wizje przyszłości, które znów przywiodłem jej na myśl, powoli wyparły z nich mój obraz - wi- zje przegranej batalii przeciwko legalizacji, życia całkowicie kontrolowanego przez taMingów, pustego i jałowego... - Przy- puszczam, że już cię nie zobaczę - dodała, a uświadamiając to sobie, poczuła się tak, jakby straciła ostatniego przyjaciela. - Jeszcze tu jestem - odparłem i nagle zdałem sobie spra- wę, że dzięki temu moja wewnętrzna pustka znacznie się skur- czyła. - Nadal mogę być pani sekretarzem. Będę mieszkał w klubie Argentynę... Nie patrząc na mnie, powoli pokręciła głową. - Charon już... załatwił mi nowego sekretarza. Masz teraz inne obowiązki. Pracujesz dla Centauri. - Jakby w ogóle trze- ba mi było o tym przypominać! - Nie, ja... - Kocie - powstrzymała mnie łagodnie. - Już za mnie nie odpowiadasz. - Przyjrzała mi się dokładnie: podkrążone ze zmęczenia oczy, napięty, pusty wyraz twarzy narkomana. - Pro- szę... zrób to, co musisz zrobić dla Braedeego, a potem wyjedź, zanim Centauri do reszty zniszczy ci życie... - Położyła mi dłoń na ramieniu. (I zanim ty znowu zniszczysz czyjeś życie) pomy- ślała wbrew swej woli. Miała nadzieję, że nie usłyszę. Spuściłem wzrok; przez długą chwilę milczenia przypatry- wałem się własnemu zamglonemu obrazowi w jej myślach. Nie byłem w stanie pożegnać się i wyjść. - Lady... - zacząłem. Obandażowaną dłoń położyłem na jej dłoni, wciąż jeszcze spoczywającej mi na ramieniu, i zacisną- łem tak, że zabolało nas oboje. Zaraz też puściłem, bo czułem jej zaskoczenie. - Jeszcze pani nie przegrała. Stryger jeszcze nie zdobył miejsca w Radzie. Przecież pani wie, że się nie pod- da, dopóki nie będzie po wszystkim - i wie pani, że ja też nie. Musi być jakiś sposób, żeby się dobrać do Strygera. Za wszelką cenę... - Dłonie złożyłem w znak przysięgi, ślubowania. Potrząsnęła wprawdzie głową w przeczeniu, ale policzki i myśli z wolna znów zaczął ożywiać rumieniec. - Już wiesz, jak to ciężko... Ale masz rację, oczywiście. To jeszcze nie koniec. - Zmusiła się do uśmiechu, a ja poczułem, jak jej zwykły upór wraca na swoje miejsce. - Jest takie stare powiedzenie: to, co należy zrobić, zwykle da się zrobić. Zacho- wam sobie rozpacz na chwilę, kiedy naprawdę będzie mi po- trzebna. - Uśmiech nabrał ciepła, aż stał się niemal taki jak dawniej. (Za wszelką cenę) pomyślałem, po raz ostatni patrząc przez jej oczy prosto w myśli. Wyszedłem z gabinetu bez poże- gnania. Bez słowa przeszedłem przez całe biuro, nie obdarzyw- szy nawet jednym spojrzeniem obcego, który zajął moje miej- sce. Kiedy wracałem korytarzami kompleksu Zgromadzenia, ta odrobina ciepła, jaką zostawił we mnie jej uśmiech, rozwiała się bez śladu i poczułem się bardziej parszywie niż kiedykol- wiek. Nie przyrzekałem jej, że dopadniemy Strygera, tylko po to, żeby ją pocieszyć, ale... równie dobrze mogło to i tak wyglą- dać. Zastanawiałem się, ile czasu upłynie, zanim zda sobie z te- go sprawę. A może i nie. Ale nawet jeśli to zrozumie, i tak będzie się trzymać. Wie, co dla niej ważne. Pragnąłem móc po- czuć to samo. Wcale nie chciałem, żeby Stryger stracił wszyst- ko w imię jakiejś wyższej Prawdy czy Sprawiedliwości ani nawet w imię pieprzonej Rasy Ludzkiej. Chciałem go obciąć tylko i wyłącznie dlatego, iż wiedziałem, że stłukł na kwaśne jabłko kogoś, na kim nikomu nie zależało... No i dlatego, że kie- dy patrzył mi w oczy, czułem, że miałby ochotę zrobić ze mną to samo. Nikogo to nie obejdzie. Elnear ma rację. Gdybym im po- viedział, co zrobił Stryger, jaki naprawdę jest, nikt by mi nie uwierzył. A gdyby nawet mi uwierzyli, gdybym poszedł z tym do Indy, gdyby nadali to w sieci, i tak niczego by to nie zmieni- ło. Głosowanie przebiegłoby dokładnie tak samo. Moje myśli wybiegły naprzód jak czułki, badałem umysły mijających mnie obcych ludzi. Może i wyglądają na ludzkie istoty, ale tak na- prawdę są tylko narzędziem, którego ten czy inny konglomerat używa do wciskania właściwego guzika. Wepchnąłem pięści w kieszenie kurtki, nie myśląc o tym, co robię, dopóki ból zra- nionej ręki nie wycisnął mi z ust przekleństwa. Dwóch mijających mnie w holu mężczyzn także zaklęło i potrząsnęło dłońmi; popatrzyli po sobie, potem na mnie, zmieszani i lekko przestraszeni. Zdałem sobie sprawę, że bez- wiednie emanowałem bólem. Szedłem dalej, starając się ze- brać do kupy swój mózg, a oni, mrucząc do siebie, oddalili się w przeciwnym kierunku. Dotarłem do platformy najbliższego przystanku i stałem wpatrzony w piętrzącą się za mną krzywiznę budynku, z które- go przed chwilą wyszedłem. Powędrowałem wzrokiem w górę ścian wznoszących się do światła, przez następny poziom mia- sta wysoko nad moją głową. Zacząłem się zastanawiać, czego by było trzeba, żeby każdy nadęty drań w tym całym Zgroma- dzeniu podskoczył z bólu. Może gdyby chodziło tu o ich wolność albo cierpienie, dobrze by się zastanowili, zanim dopuściliby do czegoś takiego... Zjechałem wzrokiem w dół, znów zacisnąłem zranioną dłoń. Tym razem nikt nic nie poczuł - zdołałem się już całkowi- cie opanować. „Gdyby tylko mogli poczuć to, co czuję ja..." - wróciły do mnie słowa Jule. I nieoczekiwanie ujrzałem odpo- wiedź, tak wyraźnie, że już żadną miarą nie mogłem udać, że jej nie dostrzegam. Pojazd przyjechał, przystanął. Ludzie dookoła mnie zaczę- li się przepychać i wsiadać, a ja zostałem na miejscu jak ogłu- szony. Jest sposób, żeby dobrać się Strygerowi do skóry. Można sprawić, żeby Zgromadzenie poczuło, jak to jest być jego ofia- rą. Mogę ich zmusić, żeby to przeżyli... Ale w tym celu najpierw sam muszę to przeżyć. 27 Wyglądasz parszywie - oznajmiła Argentynę, kiedy wróci- łem do klubu. Dookoła niej unosiły się obrazy i dźwięki; po chwili rozwiały się bez śladu. Symb przygotowywał się właśnie do wieczornego występu. - Warunki kształtują byt - mruknąłem. Spojrzałem na nią. Przemknęło mi przez myśl, że Elnear tylko dlatego nie wyrazi- ła podobnej opinii, że była zbyt dobrze wychowana. Sygnalizując przerwę, Argentynę machnęła ręką w stronę pozostałych muzyków i zeszła ze sceny. - Czy było aż tak źle? - zapytała, kiedy znalazła się obok mnie. - W czasie tej twojej wizyty u lady? Zaprzeczyłem ze wzrokiem wbitym w ziemię. - Niezupełnie. - Bardziej dała mi się we znaki podróż powrotna, kiedy miałem dość czasu na przemyślenia. Zanim zdołałem dodać cokolwiek więcej, na mojej bransoletce za- brzęczał dzwonek telefonu. Odebrałem, usłyszałem głos Miki. Podniosłem rękę do ucha i zszedłem z pociemniałych od nagłej troski oczu Argentynę. - Co masz? - mruknąłem. - Dowiedziałeś się, kto chce je- go śmierci? - Wszyscy chcą jego śmierci. - Co mówisz? - Prawie wszyscy, którzy się liczą. - Słyszałem, jak się wa- ha, nie wiedząc, jak mi to bliżej wyjaśnić. - Ta sprawa ma bar- dzo szeroki zasięg... - Jezu... Narkotyki? - zapytałem, bo to wydało mi się naj- bardziej prawdopodobne, choć nie mogłem sobie wyobrazić, jak Daric mógł się wpakować aż tak, że chcieli go zabić. - Mówiłeś, że ten taMing zażywa? - Taa... - Usłyszałem po drugiej stronie stęknięcie. Aż do tej chwili sądziłem, że prochy to akurat najmniejszy z proble- mów Darica. Teraz nie byłem już tego taki pewien. Ale jedno wiedziałem na pewno: żeby dopaść Strygera, potrzebuję Dari- ca żywego. A jeśli zawziął się na niego cały Rynek, może długo nie pociągnąć. - Cholera... Możesz załatwić mi dostęp do kogoś, kto tu nad wszystkim panuje? Jest tu ktoś, kto mówi „róbcie" albo „nie róbcie"? Nastąpiła długa chwila ciszy. - Chcesz negocjować? Potarłem się po twarzy, choć tak naprawdę miałem ochotę zatopić palce głęboko w skórze. -Tak. Kolejna długa chwila ciszy. Nie trzeba czytać w myślach, żeby wiedzieć, co mu chodziło po głowie: bał się, że obaj skoń- czymy jako trupy. - Masz do tego pełnomocnictwo Centauri? - zapytał w końcu. - Taa... - potwierdziłem, choć sam nie byłem tego taki pe- wien, a zresztą wcale mnie to nie obchodziło. - To ważne. Gdy- by nie było ważne, nie prosiłbym. - Zobaczę, co da się zrobić. - Przerwał połączenie. Opuściłem bezwładnie rękę, obejrzałem się na Argentynę. Wciąż stała w tym samym miejscu, z tym samym wyrazem twarzy. - Będzie dobrze - skłamałem i patrzyłem, jak na jej twarzy stopniowo pojawia się ulga. - Muszę... muszę zadać ci kilka py- tań. Chciałbym wiedzieć, jak działa ten wasz obwód w symbie. - Musiałem znać nie tylko tryb życia Darica, zanim będę wiedział, czy uda mi się wrobić Strygera tak, jak to sobie zaplanowałem. Papatrzyła na mnie z zaskoczeniem, które zaraz przerodzi- ło się w roztargnienie. - Nie teraz, dobrze? - pracujemy. Potem pokażę ci wszyst- ko, co zechcesz... A może byś się przespał? - Szturchnęła mnie lekko, zupełnie jakbym był robotem. Czułem, że martwi się o mnie, a jednocześnie spieszno jej wrócić do zespołu... Czułem też, że zaczynam się lekko chwiać w swoim postanowieniu. - Możesz znów skorzystać z mojego łóżka. - Znów? - zdziwiłem się. Usta zadrgały jej lekko w uśmiechu. - Skorzystałeś z niego wczoraj w nocy. Zdałem sobie sprawę, że zupełnie nie pamiętam, gdzie spa- łem ani jak wstałem - z wyjątkiem tego, że nastąpiło to o wie- le za wcześnie. - Czy ty też tam byłaś? - Ale mi pochlebiasz. - Uśmiech rozciągnął się trochę sze- rzej, potrząsnęła głową. - Nie, kochasiu. Nie zgwałciłam cię, kiedy spałeś. - Przyzwoita z ciebie dziewczyna. - Poczłapałem w stronę schodów. Tym razem nie zapamiętałem nawet tego, jak pada- łem na piankowy materac. Sny miałem przepełnione dziwną muzyką i obcymi twarzami o głodnym wyrazie oczu. Obudziłem się tylko dlatego, że ktoś mocno mną potrząsał. Zerwałem się gwałtownie, mokry od potu, i usłyszałem własne sapnięcie ulgi, kiedy otworzyłem oczy. W ciemnościach pokoju Argentynę pochylał się nade mną Mika. - Kocie - powtarzał po raz dwunasty czy trzynasty. - Tak, tak - wymamrotałem, a on zaraz mnie puścił. Z cięż- kim sieknięciem opadłem z powrotem na łóżko. - Zawsze tak śpisz? - zapytał, jakbym zapadł w śpiączkę. Potarłem oczy. - Nie, a co? - Nic, zastanawiałem się tylko, jak ci się udało dotąd prze- żyć. - Rzucił we mnie skórzaną kurtką. - Chodźmy. Nie pofatygował się poinformować mnie, dokąd się udaje- my, więc musiałem sam się domyślić, kiedy szedłem za nim po schodach. Wyszliśmy tylnym wyjściem, którego przedtem wca- le nie zauważyłem. Cieszyłem się, że nie muszę stawać przed tym ludzkim murem u frontu, gdzie symb łupał kolejną noc świetlną piosenką. Weszliśmy głębiej w Sam Koniec, a on po drodze wprowa- dzał mnie w sytuację. Załatwił wszystko, czego chciałem, ja- kieś dojścia, dostęp do kogoś, kto może mi udzielić potrzeb- nych odpowiedzi. Tak samo jak ja nie miał pojęcia, jak będą brzmiały. Nie mówił też nic więcej, kiedy prowadził mnie przez oświetlone przyćmionym zielonkawym światłem uliczki w stro- nę, skąd dolatywał zapach morza. Kiedy dotarliśmy do Komór, na nabrzeżu czekali na nas je- go żołnierze. Zamarłem w bezruchu, czując w żołądku lodowa- te zimno. Mika, który szedł teraz przede mną, obejrzał się nie- cierpliwie. - Co oni tu robią? - zapytałem. Mózg przeszyły mu zaskoczenie, potem irytacja, kiedy tyl- ko dotarł do niego sens mojego pytania i mojej miny. - Przepraszam... - rzuciłem prędko, zanim zdążył mnie za- pytać, czy naprawdę myślę, że mógłby mnie wystawić. Ramiona podskoczyły mu w czymś, co mogłoby być obojęt- nym wzruszeniem, gdyby nie było w nim tyle gniewu. Uniósł dłoń do góry i bez słowa ukazał mi zagojoną już linię blizny. Pochyliłem głowę. - Przepraszam. Kiwnął głową w stronę swojej bandy. - Są tu tylko po to, żeby Gubernator wiedział, że nie bie- gam samopas - i ty też. - Uzyskał dla nas poparcie swojej Ro- dziny; tylko dlatego udało mu się załatwić to spotkanie. - Zresztą dalej nie mogą z nami iść. My wychodzimy na ze- wnątrz. - Popatrzył w stronę Komór. Natychmiast stanęły mi przed oczyma te tysiące ton wody, przytrzymywane nad naszymi głowami jedynie przez przejrzy- stą ścianę kopuły... Zaraz pomyślałem też o tym, jak to jest zna- leźć się po niewłaściwej stronie tego muru. Postarałem się, aby nic z tego nie pojawiło mi się na twarzy, kiedy odpowiadałem mu skinieniem głowy. Pamiętałem, że już byłem tam w dole, że widziałem jakieś przyćmione światła widoczne wśród mroków podmorskiej nocy. Może tym, z którymi mieliśmy się spotkać, taki układ dawał poczucie bezpieczeństwa. Kiedy dotarliśmy do nadbrzeża, jeden z żołnierzy, zbudowa- ny jak bramkarze w Czyśćcu, wręczył nam parę kombinezonów. - Nie umiem pływać... - odezwałem się niepewnie. Mika parsknął śmiechem. - Ja też nie. Nie pękaj. O wszystko już zadbaliśmy. - W jed- ną stronę - ale nie powiedział tego na głos. Nie zapytałem więc o podróż powrotną, doszedłszy do wniosku, że skoro tyle dla mnie ryzykuje, to mogę przynajmniej trzymać gębę na kłódkę. Dziś wieczorem nie miał na sobie pancerza, ale mimo to, zanim wepchnął się w kombinezon, zdjął z siebie z pół tuzina różnora- kiej broni. Patrzyłem, jak wkłada go na siebie i naśladowałem jego ruchy; kiedy zabezpieczyłem hełm, jak milczące zaprosze- nie otworzyła się przed nami jedna z mniejszych komór po- wietrznych. Mika przesłał jeszcze swoim ludziom kilka ostat- nich znaków, a potem weszliśmy do środka. Kiedy właz zamknął się za nami, spieniona woda zaczęła wdzierać się z rykiem w pustą przestrzeń dookoła nas, zatapia- jąc mnie aż po szyję, a potem całego z głową, zanim zdołałem wstrzymać oddech ze strachu. Ale nic nigdzie nie przemakało, w żadnym miejscu nie wsączyła mi się do środka lodowata wil- goć. Wypuściłem oddech i ponownie nabrałem powietrza w płu- ca, unosząc się teraz lekko, jakbym stał się nieważki. Skrzela kombinezonu zaczęły czerpać tlen prosto z wody, dotyk na skó- rze stał się chłodny i kojący. Tuż przy mojej twarzy przemknę- ła połyskująca srebrno rybka. „W porządku?" - zagestykulował Mika. Kiwnąłem głową. - Jak człowiek zaczyna od samego dna, trudno mu spaść jeszcze niżej. -Wiem, że mnie słyszał, ponieważ uśmiechnął się szeroko. Przy zewnętrznym luku czekał na nas mały podwodny prom. W środku nie było nikogo. Czułem, że ten prom wozi tyl- ko w jedno miejsce. Kiedy wsiedliśmy, drzwi zamknęły się szczelnie, ale my wewnątrz w dalszym ciągu pozostawaliśmy w wodzie, kiedy prom pomknął w ciemność. Przypiąłem się do fotela, Mika zaś dryfował swobodnie, obijając się niespokojnie o ściany i sufit. - Gubernator...? - zagadnąłem w końcu pytająco, przypo- minając sobie osobę, o której napomknął na nadbrzeżu. - Gubernator to taki jakby wentyl bezpieczeństwa, wiesz, co mam na myśli. On zwykle wszystko załatwia, kiedy na Ryn- ku pojawiają się jakieś problemy. Zabiera głos w imieniu wszystkich, którzy tego potrzebują. Pokiwałem głową. W oddali dostrzegałem z pół tuzina świa- teł, które, jak mi się wydawało, widziałem przedtem z przysta- ni. Zacząłem się zastanawiać, ile ich tam jeszcze może być i dlaczego właściwie tam się znajdują. Zerknąłem na Mikę. On widział w nich ekskluzywne jaskinie hazardu, burdele, prywat- ne posiadłości. Popatrzyłem w kierunku, z którego wyruszyli- śmy, i zobaczyłem, że Sam Koniec połyskuje w mrocznej wo- dzie jak szmaragd. Z zewnątrz wszystko wygląda lepiej. Znów popatrzyłem przed siebie. Zbliżaliśmy się teraz do świateł. Za- czynałem już dostrzegać prawdziwe kształty: lśniąca kula dry- fująca swobodnie nad morskim dnem, kołysana nieustannie w rytmie fal przypływów i odpływów. Wziąłem głęboki oddech, wciąż zaskoczony, że kiedy to robię, nie tonę. - Spotkałeś kiedyś tego Gubernatora? Mika potrząsnął przecząco głową. - Jeszcze nie. Umawiałem się tylko przez kanały. Zacieka- wiłeś nawet Ichibę. - Ichlba stał na czele jego Rodziny. - Czy oni wiedzą o mnie - wiedzą, że jestem psychotroni- kiem? Mika wzruszył ramionami. - Gubernator wie o tobie wszystko. On też odbiera „Poran- ny serwis". Prom dotknął dziobem ściany kuli i zaraz został wessany w głąb zwężającego się lejkowato tunelu, w samo serce posia- dłości podmorskiej Gubernatora. Ciężki, przejrzysty we- wnętrzny luk zabłysnął zielonym światłem i otworzył się przed nami, ale woda nie odpłynęła ze śluzy. Spokojny, zupełnie nor- malnie wyglądający pokój przed nami pełen był wody. Po dru- giej stronie spirala schodów niknęła gdzieś w górze. - Pewien jesteś, że wiesz, co robisz? - Cholernie dobry moment, żeby o to pytać - mruknąłem, czując, jak żołądek ciąży mi w stronę butów. Nagle zdałem so- bie sprawę, że przybyłem tutaj, twierdząc, że mówię w imieniu jednego z największych konglomeratów w tej galaktyce, a za chwilę mam stanąć twarzą w twarz z kimś, kto być może wyda- je rozkazy całemu podziemnemu światu na tej planecie, może nawet w całym systemie słonecznym. I nie mogłem za to winić nikogo oprócz siebie. Ale zaraz wypełniła mnie nagła fala mrocznego podniecenia, dzięki której poczułem się silny, chęt- ny, gotowy - jakby kierowało mną coś, co nie zna strachu... Się- gnąłem drżącą ręką do ucha, ale nie mogłem przecież dotknąć przylepki przez błonę kombinezonu. Odepchnęliśmy się od krawędzi luku i ruszyliśmy, brnąc przez wodę w kierunku powietrznej fontanny na środku poko- ju. Czuliśmy się dość niezręcznie. Meble ustawiono na biało- niebieskich płytkach podłogi, dookoła bąbelkowatej rzeźby. Wszystkie wykonano z plastiku, ale równie dobrze mogły być wyrzeźbione z lodu, były tak samo chłodne i przejrzyste. Zerk- nąłem na odczyty wewnątrz hełmu: woda w domu miała tempe- raturę krwi. Kiedy czekaliśmy w bezruchu, poczułem, że po drugiej stronie pokoju ktoś schodzi cichutko po schodach. Podniosłem wzrok i obserwowałem, jak zstępuje, stopień po stopniu, poru- szając się przy tym tak naturalnie, jak gdyby ten pokój wypeł- niało powietrze, a nie woda. - Dobry wieczór - rzucił nam na powitanie Gubernator. Od jego uśmiechniętych warg nie oderwały się przy tym nawet najmniejsze bąbelki powietrza. Mimo to jakoś zdołałem go usłyszeć. Minęła dobra chwila, zanim pojąłem, że korzysta z puszki głosowej, której dźwięk odbiera mój kombinezon. Tuż pod powierzchnią skóry nie dało się wykryć, że ma się na bacz- ności, ale widziałem to wyraźnie w jego oczach, kiedy na mnie patrzył. Poczułem też gwałtowny wzrost zainteresowania u Mi- ki, kiedy Gubernator zerknął w jego stronę. Gubernator nie był młody, ale młodo wyglądał, a pod obcisłym kombinezonem mięśnie wydłużonego ciała pracowały płynnie jak u atlety. Dłu- gie włosy unosiły się dookoła głowy jak wodorosty, ich ciepły brąz pasował do koloru oczu i skóry. Był boso; między nadmier- nie wydłużonymi palcami stóp widać było cienkie błony. Mika uniósł dłonie do góry, sygnalizując: „Ichiba serdecz- nie pozdrawia". Uśmiech Gubernatora stał się odrobinę przy jaźnie j szy. „Wyrazy szacunku dla całej Rodziny" - odpowiedział w ten sam sposób. Skinął nam głową i zszedł wreszcie na pod- łogę. Zaciekawiło mnie, gdzie kryje się balast, który pozwala mu normalnie się poruszać. Być może załatwia mu to ten jego kombinezon. Nie oddychał, robiły to za niego umieszczone za uszami skrzela. Jednak wyższe pomieszczenia tego domu wy- pełniało powietrze i wyczuwałem w nich obecność innych ludzi - obserwowali i strzegli wszystkiego, wiedli normalne życie. On zaś kazał z siebie zrobić stworzenie całkowicie wodne. Mika wciąż stał u mego boku. Gubernator jeszcze raz po- słał mu krótkie, zaciekawione spojrzenie. - Zostajesz? Mika skinął głową. - Chyba nie muszę ci mówić o tym, że ryzykujesz, bo mo- żesz usłyszeć więcej, niż powinieneś. Mika zerknął w moją stronę. - Idź - powiedziałem, ale on potrząsnął głową. - Za późno - odpowiedział Gubernatorowi, czyniąc przy tym znak „Rodzina". Gubernator przyglądał się nam bez słowa, ale teraz widział nas trochę innymi oczyma. - Proszę usiąść - powiedział w końcu. - Przepraszam za tę niewygodę. - Wzruszył ramionami: względy bezpieczeństwa. Udałem się w kierunku najbliższej grupki ławek, tak wolno, żeby nie wyglądać przy tym gorzej niż to konieczne. Przysia- dłem, udając - tak jak należało - że wszystko odbywa się naj- zupełniej normalnie. Mika usadowił się na innej ławce, wzro- kiem wciąż powracał do Gubernatora, był trochę zdenerwowa- ny, ale i pełen podziwu. „oni" i Długie palce Gubernatora dotknęły teraz szerokich, cią- gnących się w tyle końców szarfy, którą miał owiniętą dookoła szyi. Ożyła zaraz jak komputerowy port, tym też w istocie była. Gubernator korzystał teraz z bezpośredniego dostępu. W syste- mie znajdował się zdalny wykrywacz kłamstw, a woda była dlań bardzo dobrym przewodnikiem. - A więc - odezwał się do mnie, puszczając ręce swobod- nie, aż opadły i dłonie splotły się z przodu. - Jak rozumiem, re- prezentujesz tutaj taMingów. - Było w nim trochę ciekawości i mnóstwo niedowierzania. Przytrzymałem się krawędzi ławki. - Niezupełnie tak - odparłem po dłuższej chwili. - Raczej Korporację Bezpieczeństwa Centauri. Zdziwiony, uniósł brwi. - A dlaczego oni mieliby cię wysyłać do nas? - Akcent na „nas". - Bo jestem ich kocią łapką. Aż się roześmiał, kiedy dotarło do niego, co powiedziałem. - To chyba musi być prawda... - Oznaczało to, że wszystko sprawdził. - Pasuje przy tym do barokowej ksenofobii mental- ności korporacji. Ale jaki legalny interes mógłby wymagać spo- tkań takich jak nasze? - Jego uśmiech był teraz pełen ironicz- nego rozbawienia. - Myślę, że pan wie - odparłem. Założył ręce na piersi. - A może jednak byś mi powiedział, skoro nie czytam w myślach. W przeciwieństwie do mnie. Musi wiedzieć, że przy spotka- niu twarzą w twarz ciężko będzie ukryć przede mną pewne rze- czy. Może to oznaczać, że jego klienci skłonni są negocjować. A może tylko tyle, że łatwiej będzie mnie zabić, jeśli coś pój- dzie nie po ich myśli. - Chcą wiedzieć, dlaczego chcecie zabić Darica taMinga. Na chwilę przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Z po- czątku myślałem, że to z zaskoczenia, ale zaraz zorientowałem się, że w myślach czegoś słucha - a raczej kogoś, kto łączył się z nim z oddali. Każdy, kogo obchodziła ta rozmowa, korzystał pewnie z tego portu, żeby obserwować nas z bezpiecznego, ano- nimowego dystansu. - Powiedz mi, dlaczego sądzą, że ktokolwiek mógłby chcieć zabić dżentelmena Darica taMinga? Przecież, o ile wiem, sam ocaliłeś lady Elnear podczas zamachu na jej życie. Pracujesz przecież jako jej ochroniarz, prawda? Mika miał rację - wiedzą o mnie wszystko. Z wyjątkiem te- go, co ja wiem o nich. - Taa... Tylko że ten, kto próbował sprzątnąć Darica, nie miał pojęcia o jednym: tak naprawdę nikt nie próbował zabić lady Elnear. To była tylko sztuczka Centauri, żeby trzymać w szachu ją i jej udziały w ChemEnGen. Dlatego kiedy Rynek próbował uderzyć w Darica, tak żeby wyglądało to jak zamach na nią, wszystko się wydało. Dzięki temu ci z Centauri zorien- towali się, że ktoś inny musi być prawdziwym celem. Gubernator opuścił wzrok na własne stopy, żeby ukryć fakt, iż znów nas nie widzi, pochłonięty informacyjnym sprzę- żeniem zwrotnym z niewidzialnymi słuchaczami. Poczułem, jak Mika wpartuje się to w niego, to we mnie z ciekawością, pod- nieceniem, strachem, które czyniły mu z mózgu neuronową zu- pę. W końcu Gubernator rzucił: - Bardzo interesujące - i tyle tylko wskazywało na to, że właśnie sprawiłem cholernie przykrą niespodziankę pokaźnej gromadce Rynkowiczów. - Wygląda na to, że ktoś wziął niewła- ściwy zakręt w labiryncie konglomeratowych rozgrywek o wła- dzę... Ale dlaczego Centauri jest takie pewne, że to Daric ta- Ming jest prawdziwym celem? Wziąłem głęboki oddech. - Ja im powiedziałem. - Cholera... - szepnął Mika, tak cichutko, że ledwie go do- słyszałem. Głowa Gubernatora podskoczyła gwałtownie w górę. Posłał Mice ostre spojrzenie, potem przeniósł je na mnie; znów na se- kundę wyłączył uwagę. Nagłe napięcie Miki było jak drażnio- ny nerw. - Skąd się dowiedziałeś? - zapytał Gubernator lodowato. Zmusiłem się do uśmiechu. - Jestem telepatą. Dowiadywanie się to właśnie moja spe- cjalność. - Miałem nadzieję, że ten blef wystarczy, żeby usatys- fakcjonować wykrywacz kłamstw, że dzięki niemu Gubernator powstrzyma się od dalszego naciskania, że nie zechce zmusić mnie, żebym mu powiedział, kto mi w tym pomógł. - Wiem, że próbujecie go zabić, ale nie mam pojęcia dlaczego. Korby chcą, żebym się tego właśnie dowiedział. Wąska kreska ust skrzywiła się nieznacznie. - W takim razie, po co się fatygowałeś tutaj? - Tak jest łatwiej - odparłem, wzruszając ramionami. Znów się roześmiał; z nosa popłynęły mu banieczki. Śmiech urwał się raptownie. - Musisz być na tyle bystry, że zdajesz sobie sprawę z jed- nego: wiesz o wiele za dużo, żeby móc tu bezpiecznie przyjść. Ale skoro i tak przyszedłeś, zakładam, że trzymasz w ręku klu- cze do czegoś, czego mi jeszcze nie pokazałeś. Załóżmy wobec tego, że wymienimy informacje: ja ci powiem, dlaczego chcemy dopaść Darica taMinga... a potem ty powiesz nam, czego chcesz. Kiwnąłem głową. Gubernator owinął długie palce jarzącymi się końcami szarfy i sprawdził fakty. - Dżentelmen Daric taMing od kilku lat ma na Rynku otwarte całkiem spore konto narkotykowe. Sam korzysta z nie- go obficie, a także pośredniczy między nami a innymi konglo- meratowymi figurami, które także chcą się oddawać brzydkim nałogom, a nie mają podobnych dojść. Zagwarantowaliśmy mu taki stopień zaufania i przywilejów, jaki rzadko zdarza się wo- bec ludzi, którzy przychodzą z Tamtej Strony. Rzecz jasna, dżentelmen Daric nie jest typowym przykładem członka Zgro- madzenia... Jednakże tych przywilejów udzielono mu w prze- świadczeniu, że utrzymają one ważność dopóty, dopóki nie za- wiedzie on naszego zaufania albo nie zacznie przeszkadzać w prowadzeniu interesów - a także, szczerze mówiąc, że bę- dzie miał owe interesy na względzie, kiedy nadejdzie czas gło- sowania w pewnych sprawach mających związek z narkotyka- mi... Teraz oto dowiedziałem się, w jaki jeszcze sposób Daric próbował zrobić w konia własną rodzinę. Nagle też domyśliłem się, co poszło nie tak. - Głosowanie nad legalizacją pentryptyny - odezwałem się. Gubernator uniósł lekko głowę, a włosy musnęły mu ramię jak miękkie skrzydło. - Właśnie... - Jeśli legalizacja przejdzie, obetnie wam zyski. - Pochyli- łem się do przodu. - A on ją popiera, popiera starania Stryge- ra. Musi, bo to zbyt ważne dla jego rodziny, nie może im się przeciwstawić. - Daric może i jest stuknięty, ale nie aż tak. - To dlatego chcecie się go pozbyć, zgadza się? - Dokładnie - odparł Gubernator z ledwie uchwytnym na- pięciem w głosie. Dłoń powędrowała mu do głowy, dotknęła jej, opadła z powrotem. - A dlaczego po prostu nie odetniecie go od narkotyków? Po co go zabijać? Chcecie, żeby służył przykładem, czy ktoś aż tak strasznie się wkurzył? - Ani jedno, ani drugie. - Wyraźnie ulżyło mu, że znów tyl- ko zadaję pytania, a nie sam sobie na nie odpowiadam. - Dżen- telmen Daric został uznany za osobę o zbyt zmiennym uspo- sobieniu, żeby w zaistniałych okolicznościach można mu było zaufać. Jeśli odetniemy mu dostęp do narkotyków, ma dosta- teczne wpływy, żeby narobić nam kłopotów u federacyjnych korb. Jednak naruszył zasady naszego układu, a na to nie mo- żemy pozwalać. To nie służy... interesom. Odchyliłem się do tyłu, chwiejąc się delikatnie zgodnie z ruchem przepływającej wokół wody, i patrzyłem, jak po- wietrzna fontanna układa nieznane krajobrazy z perełek gazu i światła. Obserwowałem, jak się zmieniają i mutują niczym tamte stwory z danych, poruszające się w odrębnej rzeczywi- stości. Daric nie wiedział, że Rynek poluje na jego głowę, oni zaś woleliby, żeby tak pozostało. Dżentelmena zasiadającego w zarządzie i w Zgromadzeniu nie można było zabić tak, jakby się zdusiło pchłę. Dowiadując się tego i przekazując informa- cje służbom bezpieczeństwa Centauri, znacznie utrudniłem im dokończenie dzieła. I tak je zresztą dokończą, bez względu na koszty, chyba że przedstawię im jakiś cholernie dobry powód, żeby tego nie robili. Jeśli nie, będę martwy jeszcze przed Dari- kiem. - Twoja kolej - ponaglił mnie Gubernator. W tej chwili nie mogłem sobie przypomnieć, bym widział kiedyś bardziej zło- wieszczy uśmiech niż jego. Zastanawiałem się przez chwilę, czy moje problemy z od- dychaniem wiążą się z kombinezonem, czy może z tym, jak Gu- bernator na mnie patrzy. - Jestem tu, żeby wypracować układ. - Aż do tej chwili nie byłem pewien, co w końcu wyjdzie z moich ust. Ale kiedy usły- szałem własne słowa, pojąłem, że noszę w głowie gotowe roz- wiązanie już od chwili, kiedy wyszedłem z gabinetu Elnear. Na- wet kiedy spałem, mój mózg składał razem rozmaite kawałki. A teraz to, co właśnie usłyszałem, wepchnęło ostatni z nich na właściwe miejsce. Nagle wszystko, co muszę zrobić, stało się wyraźne i ostre niczym czubek noża przystawiony do gardła. Nie miałem wyboru. Mogłem mieć tylko nadzieję, iż uda mi się przekonać Rynek Braków, że oni także nie mają wyboru - nie mówiąc im przy tym zbyt wiele. Gubernator nadal przyglądał mi się uważnie, czekał, a je- go ciało chwiało się lekko wraz z ruchem wody. - No? - rzucił ponaglająco. - Ci z Centauri chcą, żeby Daric żył... - Chciałem zyskać trochę na czasie, żeby móc lepiej pozbierać myśli. Argentynę też. Powiedziałem sobie, że to, co ja o tym sądzę, nie ma zna- czenia, to tylko interes, jak mówił Braedee. - W takim razie źle się dla nich składa - mruknął Guber- nator. - Bo my nigdy nie wycofujemy raz danych obietnic. - Ale przecież głosowanie nad legalizacją jeszcze się nie odbyło. Potwierdził skinieniem głowy. - Niemniej legalizacja z całą pewnością zostanie przyjęta, pomimo wszystkich naszych wysiłków. Pątnik Stryger może uzyskać znacznie większy rozgłos niż my. - On i tak jest tylko marionetką w ręku konglomeratów - odparłem. -To stamtąd otrzymuje główne poparcie. Tylko że on chce uzyskać miejsce w Radzie, do którego kandyduje lady El- near, i dostanie je, jeśli legalizacja przejdzie. A wtedy Stryger przestanie być marionetką i zacznie naprawdę odgrywać pana Boga. Gubernator zmarszczył się lekko, jego oczy znów wpatrzy- ły się w dal, kiedy słuchał głosów innych. - Interesujące. Ale dla nas bez znaczenia. - Nie... - Głos nagle mi się załamał. Przełknąłem ślinę i spróbowałem od nowa. - Nie spodoba wam się, kiedy zacznie swoją grę. Chce wykorzystać legalizację i władzę, jaką uzyska, żeby zniszczyć ludzi takich jak wy czy ja. Teraz Federalni zosta- wiają was przeważnie w spokoju. Ale kiedy on zdoła się dostać do Rady, kto wie, czy nie uzyska na nich takiego samego wpły- wu jak na całą resztę. Nawet szef służb bezpieczeństwa Cen- tauri uważa, że on im się nie opłaci. Gubernator zmarszczył się jeszcze bardziej. Brnąłem dalej, bo czułem, że rodzą się w nim wątpliwości. - Myślę, że istnieje jeszcze możliwość, żeby przeszkodzić Strygerowi i sprawić, że legalizacja nie przejdzie. Trzeba poka- zać Strygera w tak brzydkim świetle, że niektórzy członkowie Zgromadzenia zmienią zdanie. - Ujrzałem w jego oczach nagły błysk zainteresowania. - Ale Daric musi pozostać przy życiu, bo inaczej to nie będzie mogło dojść do skutku. - Nie będzie mogło? - powtórzył ze zdziwieniem Guberna- tor. - Nie: nie dojdzie, tylko: nie będzie mogło? Kiwnąłem głową. - A co każe ci wierzyć, że Strygera da się tak łatwo powa- lić, zwłaszcza że jeśli to, co mówisz, jest prawdą, to nawet nie on sam odpowiada za swój sukces. Dłonie mimowolnie zacisnęły mi się w pięści. - Bo jest tylko człowiekiem. Gubernator opuścił wzrok na swoje błoniaste stopy. - Proszę wyjaśnić bliżej. Potrząsnąłem przecząco głową. - Nie potrafię... sam jeszcze nie znam wszystkich szczegó- łów. Ale Daric to łącznik Centauri ze Strygerem. Bez jego udziału cała rzecz nie może się udać. - Czy Centauri popiera ten plan? - zapytał, patrząc znów wprost na mnie. - Dlaczego, skoro dzięki legalizacji sami mogą osiągnąć znaczne zyski? - Jeśli Daric zginie, stracą znacznie więcej: mogą utracić miejsce w Zgromadzeniu na rzecz jakiegoś innego konglome- ratu. A taMingowie stracą członka zarządu. Dżentelmen Cha- ron woli życie swego syna od dodatkowych zysków. - Ciekawe, czy nadal by tak było, gdyby znał całą prawdę o Daricu. Gubernator długo milczał, wpatrzony w fontannę, której jednak wcale nie widział. Wyraz jego twarzy zmieniał się co chwila, ponieważ w głowie odbywał właśnie z pół tuzina jedno- stronnych konwersacji. - Nie... - odrzekł mi w końcu, powróciwszy między nas. - Chyba że przedstawisz mi coś znacznie bardziej konkretnego, bo tyle nie wystarczy, żeby zdjąć Ciszę z Darica taMinga. Z całej siły przylgnąłem do krawędzi ławki, starając się nie dać mu odczuć, jak bardzo jestem zdesperowany. Jeśli powiem mu wszystko, pomyśli najpewniej, że jestem stuknięty. I wcale nie jestem taki pewien, czy nie miałby racji. Ale wiedziałem - i, jak sobie zdałem sprawę, wiedziałem to przez cały czas - że Centauri nie mogło zaoferować Rynkowi nic, co wpłynęłoby na zdjęcie Darica z haka. Nie jest także możliwe, żeby Daric mógł przed nimi wiecznie uciekać, nawet gdyby rodzina zrobiła z niego zupełne zero. Ale jeśli Rynek da mu żyć, mogą jeszcze dostać to, czego chcą - a i ja mogłem przy okazji załatwić swoje sprawy: a mia- nowicie Strygera. Gdybym tylko miał dość jaj na to, żeby to wszystko przeprowadzić... - Proszę posłuchać - odezwałem się jeszcze raz. - Czy nie możecie się chociaż wstrzymać do czasu głosowania? Czy spra- wa nie jest dla was warta przynajmniej tych paru dni? Jeśli pójdzie na współpracę, jeśli zrobi, co do niego należy, i do lega- lizacji nie dojdzie - wtedy wyrówna z wami rachunki i może nie będziecie musieli go zabijać... Zwłaszcza że i tak trudno wam będzie teraz to wykonać bez zwracania na siebie uwagi. Nato- miast jeśli umrze przed głosowaniem, nie będzie najmniejszej nadziei na zapobieżenie legalizacji, a to już wasza strata. Cóż wobec tego znaczy tych kilka dni...? Gubernator podniósł się z miejsca i stał, chwiejąc się lek- ko, podczas gdy wiele par cudzych oczu przyglądało mi się te- raz jego oczyma. - A jeśli legalizacja przejdzie? - zapytał w końcu. - Wtedy możecie... go uciszyć. - Podniosłem się z ławki, kontrolując każdy swój ruch, bo nie stać mnie było na to, żeby w tej chwili wyglądać głupio. - Och, zrobimy to z całą pewnością - odparł. - Możesz być tego pewien. Przekaż mu, że ja tak powiedziałem. - Zawahał się przez chwilę. - W rzeczy samej, może się nawet okazać, że zmuszeni będziemy przyjrzeć się bliżej nieustającemu zdrowiu Pątnika Strygera... Poczułem, jak krew śpiewa mi w uszach. Ale powiedziałem tylko: - W takim razie umowa stoi. - Nie było to nawet pytanie, bo miałem już pewność. Wszystkie głosy obijające się po obwo- dach w jego głowie oświadczyły w końcu to samo. Wystąpiłem do przodu i uniosłem okrytą rękawiczką dłoń. Przybił, z dziwnym poślizgiem jak muśnięcie skrzydeł. - Stoi. Mika stanął obok mnie. Gubernator powiódł po nim spoj- rzeniem. „Moje wyrazy szacunku dla Ichiby" - zasygnalizował. - Powiedz mu, że ma dobrych ludzi. Szanuję lojalność wo- bec przyjaciół. - Gubernator popatrzył na mnie jeszcze raz. - Cieszę się, że przyszedłeś. To było bardzo pouczające. Cieszę się także, że udało nam się znaleźć płaszczyznę porozumienia. Mam nadzieję, że spełni się to, o czym mówiliśmy. Jeśli nie, wszystkich zainteresowanych spotka ogromna przykrość... - Spuścił na chwilę oczy, lecz zaraz znowu popatrzył na mnie. - Jeśli się spełni, może rozważysz kiedyś propozycję pracy dla mnie. Jeśli przeżyję, dodałem w myślach. - Zastanowię się nad tym - odrzekłem. - W takim razie mam nadzieję jeszcze zobaczyć was obu - odpowiedział z uśmiechem. - Dobrej nocy, panowie. - Odwrócił się i zaczął wchodzić po schodkach. Kiedy wyszedł, śluza po drugiej stronie pokoju znów zaczęła się otwierać. Zabrnęliśmy jakoś do wyjścia, a potem przez otwarty właz. Mika westchnął - z ulgą, a może żalem - oglądając się za sie- bie, kiedy podwodny prom wiózł nas z powrotem w stronę mia- sta. Potem odwrócił się, żeby popatrzeć na mnie. - Masz więcej odwagi niż zdrowego rozsądku, bracie. Ale jakoś ci się udało. - Taa... - Nie wyglądasz mi na uszczęśliwionego. - Bo nie jestem. - Przymknąłem powieki. - Bo teraz, jeśli legalizacja przejdzie, ty także znajdziesz się na liście? - rzucił na pozór niedbale, ale w głębi ducha my- ślał o tym, że kiedy do tego dojdzie, nie będzie w stanie nic zro- bić, żeby mi pomóc. Skrzywiłem się. - To zmartwienie to akurat najmniejszy z problemów, ja- kie mam teraz na głowie - odparłem. Potrząsnął głową i jeszcze raz obejrzał się na prywatny świat Gubernatora, znikający za nami jak wspomnienie. - Załapałeś? Mówił, że chce się z nami spotkać jeszcze raz. - W jego głosie zabrzmiało coś jak tęskny ton, wyzierający zza twardego, ambitnego uśmiechu, który pojawił mu się na ustach. - Taa... odbieram to jako pochlebstwo. - Otwarłem jedno oko, żeby na niego popatrzeć. - A zwłaszcza wzrusza mnie, jak bardzo potem ucieszył się na myśl, że kiedy już znajdzie się na górze, nie będzie musiał przepuszczać prądu elektrycznego przez wodę. 28 Do Czyśćca dotarłem dokładnie w chwili, kiedy odźwierny Ar- gentynę ruszał już w stronę swego domu. Przesłał (lub przesłała) mi krótki znak, który równie dobrze mógł znaczyć „miłego dnia", co „pieprz się". Ale mogło to nie być żadne z tych znaczeń. Wszedłem do środka, zgarniając po drodze garść resztek ze stołu. Nie byłem specjalnie głodny, a to, czego spróbowałem, smakowało jak śmieci. I tak wmusiłem w siebie wszystko, bo już nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio coś jadłem albo chociaż miałem na to ochotę. Argentynę i jej symb jeszcze nie zdążyli się rozłączyć, stali zbici w grupkę w tyle pustej sce- ny na środku opustoszałej sali. Kiedy przemierzałem parkiet taneczny, chaotyczne strzępki muzyki to zrywały się, to opada- ły, przechodząc z jednej melodii w inną. Wspiąłem się na scenę i kiedy tylko mnie zauważyli, od ra- zu się zawstydziłem, bo wszystkie sześć głów jednocześnie od- wróciło się w moją stronę. Klub był już zamknięty, nie spodzie- wali się, że ktoś będzie nachodził ich w takiej chwili, kiedy opa- dają powoli z wyżyn koncertowych emocji. Jedno czy dwoje z nich było prawie nagich, bo zdejmowali z siebie właśnie estra- dowe kostiumy, ale nie to sprawiało, że czuli się nieswojo. Cho- dziło o to, że przyłapałem ich w połowie drogi: już wyłaniali się z symbu, ale jeszcze nie do końca byli odrębnymi istotami. Zatrzymałem się, - Przepraszam - rzuciłem. - Przyjdę później... - Poczekaj chwilę! - zawołała Argentynę. Znów przystanąłem, słysząc, że opuszcza resztę i przemie- rza scenę, a potem poczułem, jak łapie mnie za ramię i obraca ku sobie. Oczy miała jeszcze trochę szkliste, ale dojmująca potrzeba dowiedzenia się czegoś zdołała przebić się przez mgłę w my- ślach. - Dokąd poszedłeś z tym twoim rynkowym przyjacielem? Opuściłem wzrok na jej dłoń na swoim ramieniu. - Poszedłem załatwić Daricowi odroczenie egzekucji. Dłoń zacisnęła się kurczowo, a zaraz potem rozluźniła chwyt i opadła. - Udało się? - zapytała cicho, niemal przestraszona wła- snymi słowami. Kiwnąłem głową. - Na razie. - Co to znaczy? - Nastroszyła się lekko. - To znaczy, że jeśli Daric pomoże mi wystawić Strygera, wtedy może Rynek zapomni, że chciał jego śmierci. A chcą je- go śmierci dlatego, że pomaga Strygerowi w staraniach o lega- lizację. Oni na tym stracą, ale on straci znacznie więcej. W oszołomieniu potrząsnęła lekko głową. - Rynek ma na pieńku ze Strygerem? - Nie. Ja mam. - Ty...? - Zamrugała ze zdziwienia i wydała z siebie zduszo- ny dźwięk, który nie bardzo przypominał śmiech. Jeszcze raz kiwnąłem głową. - Nie mogę teraz o tym myśleć. - Machnęła ręką. - To zbyt surrealistyczne... - Odwracała się już do odejścia. - Argentynę, poczekaj - zatrzymałem ją. - Potrzebuję two- jej pomocy. - W końcu zdołałem się zmusić, żeby powiedzieć to, czego nie miałem odwagi rzec wcześniej. - Pomóż mi to zrobić. Okręciła się na pięcie. - Ja? - zapytała z wciąż narastającym poczuciem niereal- ności sytuacji. - Jak? - Symb. Powiedziałaś, że możesz mnie nauczyć, jak się z tym pracuje. - Tylko tak, dla śmiechu. - Potrząsnęła przecząco głową. - Nie mam zamiaru wciągać go w żadną politykę. Święci niebie- scy, sam mi przecież mówiłeś, że nie chcesz kłopotów! - Żeby ratować Darica...? Urwała i nieoczekiwanie odwróciła wzrok. - Jeśli potrzebny ci nasz symb, wszyscy muszą wyrazić zgo- dę. - Oddaliła się i zaczęła mówić coś ściszonym głosem do mu- zyków, wciąż stojących na drugim końcu sceny wśród dźwięków chaotycznej muzyki. Czekałem i starałem się zapanować nad rozbrzęczanymi myślami, żeby w razie potrzeby móc im wszyst- ko składnie wyjaśnić. Po minucie dziewczyna wróciła. - Chcą najpierw wszystko dokładnie wiedzieć. I ja też. - Tak właśnie sądziłem - odparłem. - W takim razie chodź ze mną. - Skinęła głową. Poszedłem za kulisy, potem korytarzem do pomieszczenia, które miało być chyba czymś w rodzaju salonu. Przypadkowo zestawione me- ble, które wyglądały, jakby ktoś przywlókł je tu wprost z ulicy, tworzyły miękką rafę wzdłuż ścian z włókien akustycznych. Ściany oblepiono holograficznymi podobiznami muzyków, któ- rych podziwiali. Na meblach, jak dziecinne zabawki, walały się jakieś stare instrumenty, z tych, których nigdy nie przeznaczo- no do wszczepiania w organizm. Wszystko tu było wygodne, luź- ne, realne - dokładnie przeciwnie niż od frontu, w klubie. Symb znalazł się teraz dookoła mnie - stali, siadali, rozkła- dali się na zakurzonym dywanie... Ale nadal utrzymywali fi- zyczny kontakt. Dłonie dotykały włosów, przywierały do ko- stek, biodra muskały cudze barki albo wtulały się w cudze ra- miona. Kiedy mi się przyglądali, z oczu zaczęła im znikać mgła. Czułem, jak w ich mózgach wciąż przemieszczają się ośrodki reakcji, przełączając się z instynktownego, niemal automatycz- nego trybu podcybernowanej kreatywności. Nigdy przedtem nie miałem okazji odczuwać nic podobnego, gdyż większość lu- dzi zwykle poprawia sobie funkcje logiczne i komunikacyjne, a nie kreatywne. - Jak tam ręka? - zagadnął mnie Aspen. Popatrzyłem na nią. - Użyteczna. Argentynę usadowiła się na kanapie obok Kiroku, flecist- ki, wpatrując się we mnie uważnie miedzianymi oczyma. - W porządku - odezwała się - mów, mały, co ci leży na wą- trobie. Spuściłem wzrok na własne buty, czując, że teraz wszyscy obserwują mnie i będą oceniać, jak wypadnę. - Chyba wszyscy wiecie o tym, że kiedyś pracowałem dla Centauri, jako ochrona lady Elnear. Myślę też, że wszyscy wi- dzieliście Pątnika Strygera. Opowiem wam teraz, czego się o nim dowiedziałem. - I opisałem im dokładnie, co siedzi we wnętrzu tej idealnej ludzkiej skorupy: o tym, co czuje do psy- chotroników, i o tym, co ma zamiar robić z zalegalizowaną pen- tryptyną; o tym, co będzie próbował zdziałać, kiedy dostanie to swoje miejsce w Radzie. O tym, że konglomeraty, które dziś po- pierają go we własnym interesie, nieźle się na tym przejadą. - Myślę, że wiecie już także co nieco o lady Elnear... - Zerknąłem na Argentynę. - Lady Elnear także chce dostać to miejsce w Ra- dzie. W pełni na nie zasługuje. Ale brakuje jej takiego poparcia, jakie ma Stryger, a on użyje wszelkich środków, żeby przegrała. Wykorzystał nawet mnie. Ona przegra, on wygra, a w całej Fede- racji będzie się traktować świrów jeszcze gorzej niż dotychczas, jeśli on zacznie załatwiać sprawy po swojemu... Sam jestem świrem, więc biorę sobie to wszystko do serca. No dobrze, mo- że dla was to nie ma znaczenia, może to nie wasz problem... - Ej, czekaj no, tego nikt nie powiedział - mruknął Północ. - Ale w jaki sposób ty przeszkodzisz Strygerowi, skoro nie udało się to nawet lady Elnear? - zapytał Aspen. - Chcesz go zamordować? - Myśli, że nasze granie jest na tyle kiepskie, że może go zabić - wtrącił ktoś inny, czym wywołał gromadny wybuch śmiechu, przemieszany z syntetycznymi dźwiękami. Poczekałem, aż ucichnie, a potem zacząłem mówić dalej: - Jest coś jeszcze, co ma związek ze Strygerem. - Powtór- nie zerknąłem na Argentynę i zobaczyłem, że nie odrywa ode mnie wzroku. - Nie chodzi tylko o to, że nienawidzi świrów. Lu- bi zadawać im ból... Pamiętacie tę dziewczynkę, którą przypro- wadził Daric...? - Stryger jej to zrobił? - zapytał Aspen głosem pełnym nie- dowierzania. - Była świ... psychotronikiem? - zawtórowała jak echo Ki- roku. Potwierdziłem skinieniem głowy - Daric jest specjalnym łącznikiem Strygera z Centauri. Jest także jego alfonsem - załatwia mu ofiary. - Cholera, chłopie... - mruknął ktoś w oszołomieniu. - Zbok? - No tak, to by nawet pasowało do Darica. - Ale co to wszystko ma wspólnego z nami? - zapytała Raya, druga flecistka. - Właśnie do tego zmierzam! - Potarłem kark, próbując pozbyć się mrówek pełznących mi pod skórą. - W porządku, jest zboczeńcem - ciągnęła, wzruszając ra- mionami. - To dlaczego po prostu tego nie rozgłosisz? - To nie wystarczy. Zgromadzenie nie tak łatwo poruszyć. Muszę im pokazać, co to naprawdę znaczy... Muszę jakoś zmu- sić to całe pieprzone Zgromadzenie, żeby się poczuło jak jego ofiary, inaczej nic się nie zmieni.... - Zacisnąłem pięść i otwo- rzyłem myśli. Muzycy podskoczyli na swoich miejscach i zaklęli wśród kakofonii nieoczekiwanych dźwięków. Potrząsali dłońmi, doty- kali głów, przycisnęli się trochę bliżej siebie. - A niech to! - syknęła Argentynę, a kiedy odzyskała od- dech dodała: - No dobrze, umiesz zrobić tak, żeby wszystkich bolało. Ale co to ma wspólnego z moim symbem? Nie potrzebu- jesz nas, jeśli jedną myślą umiesz wywołać gęsią skórkę u całe- go Zgromadzenia. - Nie... - Pokręciłem przecząco głową. - Nie o to chodzi. Je- śli tam pójdę i zrobię tak, że wszyscy się porzygają, usmażą mnie żywcem i będą mieli dowód na to, że Stryger ma rację z tymi zakichanymi psychotronikami. Już raz próbował mnie wykorzystać przeciwko lady, drugi raz mu się nie podstawię. - Zmarszczyłem brwi. - Muszę mieć zapis, dowód na to, do czego on jest zdolny... i co czują przy tym jego ofiary. - Popatrzyłem teraz na Argentynę. - Mówiłaś kiedyś, że do symbu da się wpro- wadzić rzeczywiste uczucie. Czy mogę je zarejestrować i zrobić z niego show? Argentynę siedziała wychylona do przodu i w milczeniu za- ciskała pięści; wcale mnie nie słuchała. - O Boże... - wykrztusiła w końcu - czego ty chcesz, czy to znaczy, że chcesz, żeby Stryger torturował Darica? - Darica...? - zdziwiłem się na pokaz. Poczułem, jak zamie- ra z przerażenia, kiedy tylko zorientowała się, co powiedziała. - Daric przecież nie jest psychotronikiem - dodałem tonem „nie bardzo rozumiem". Czułem, jak z umysłów dookoła mnie z wolna wycieka zdumienie. Argentynę zapadła się z powrotem w sofę. (A ty, jeśli ci choć trochę na nim zależy, lepiej znajdź sposób na to, żeby w to uwierzyć.) Sapnęła z zaskoczenia, do- tknęła głowy, potem posłała mi spojrzenie pełne mieszaniny wdzięczności i urazy. - No jasne, że nie... - mruknęła. - W takim razie, czego ty chcesz: spodziewasz się, że będziemy wszystko rejestrować, kie- dy Stryger będzie tłukł jakiegoś nieszczęsnego świra, czy tak? - Tak - odparłem. - Zgadza się. - Chryste! Ważniacha z ciebie, co? Pójdziesz teraz zgarnąć z ulicy jakiegoś nieszczęsnego drania, który będzie w tak bez- nadziejnej sytuacji, że pozwoli, żeby ten dewiant Stryger robił z nim takie rzeczy... - Nie - zaprzeczyłem, czując, że się czerwienię. - Już mam nieszczęsnego świrniętego drania. Urwała gwałtownie. - Kogo? - Siebie. Patrzyła na mnie tak, jakby czekała, aż wybuchnę śmie- chem, jakby myślała, że to naprawdę tylko jakiś chory żart. - O, Boże... - jęknęła w końcu. - Ty mówisz serio. - Naprawdę sądziłaś, że mógłbym kogoś wykorzystać, żeby dorwać Strygera? Ja to nie Daric - odparłem. Przysiadłem na kanapie i wytarłem spocone dłonie o nogawki spodni. - Mówiłeś... mówiłeś, że potrzebny ci do tego Daric. Po co? - zapytała znów Argentynę. Podniosłem na nią wzrok. - To on musi mnie podstawić. Stryger nie jest idiotą. Nie mogę tak po prostu podejść do niego i oznajmić: „Skop mi du- pę, dobrze?" To musi wyglądać wiarygodnie. Jeśli to Daric mnie zaproponuje, on mu zaufa. - Ale przecież pracowałeś dla taMingów, dla Centauri, przecież uratowałeś im życie - zaprotestowała Argentynę, któ- rej myśli nadal tłukły się po głowie jak ptak zamknięty w klat- ce. - Ale już nie pracuję. Przynajmniej tak sądzi Stryger. Daric pewnie już mu powiedział, że Charon się mnie pozbył. Jestem degeneratem, uwiodłem lady Lazuli. Jeśli chodzi o ta- Mingów, jestem tylko pieprzonym, świrniętym gwałcicielem - słuchałem własnych słów, jakbym słuchał kogoś obcego, kto opowiada mi o swoich sprawach. - Nie mam na tym świecie żad- nych przyjaciół... żadnej ochrony... - Grzbietem dłoni uderzy- łem się po ustach, mocno i nieoczekiwanie. Na siłę umieściłem dłoń z powrotem na kolanie, na siłę także zaprzestałem licze- nia błyszczących kamyków, których konstelacje pokrywały tu- nikę Argentynę. - Stryger nie znosi mnie do szpiku kości - mó- wił ten obcy powoli i spokojnie - równie mocno jak ja jego. Wszystko gra. - To wszystko jest szaleństwem. - Argentynę podniosła się ze swego miejsca obok Kiroku i odwróciła się do mnie plecami, przeszła parę kroków po pokoju. Potem okręciła się na pięcie i znienacka wyciągnęła przed siebie ręce. - A co będzie, jeśli cię zabije? - Ja też nie jestem idiotą - odparłem. - Nie pójdę tam bez ochrony. Nie mam zamiaru dopuścić do poważnej sytuacji. Po- trzeba mi tylko tyle, żeby dać tym plastikom ze Zgromadzenia porządnego kopa w jaja. Chyba żaden z nich nigdy nie poczuł prawdziwego bólu. Niewiele będzie trzeba, żeby ze strachu za- częli robić w portki. Tyle potrafię znieść. - Wargi miałem zu- pełnie zdrętwiałe. Podniosłem się, bo ta dzika pustka w środ- ku wymagała, żebym się ruszał. - No to jak: pomożecie mi czy nie? Nikt się nie odezwał... nikt też nie powiedział „nie". Ale nie wiedzieli, gdzie patrzeć, bo żaden z nich nie miał odwagi spojrzeć na mnie. - Co mamy zrobić? - zapytała w końcu Argentynę. - Nauczcie mnie, jak korzystać z symbu, żeby zrobić zapis uczucia. Pożyczcie mi na jeden wieczór swój sprzęt. To wszyst- ko. - Będziesz potrzebował gniazdka. - Wiem - potwierdziłem skinieniem głowy. Nie mogłem skorzystać ze sztuczki Martwego Oka, jeśli chciałem mieć po tym jakiś realny ślad. - Aspen... - Argentynę skinęła mu dłonią. Kiwnął głową i wstał, a potem wyszedł z pokoju, żeby przynieść swój sprzęt medyczny. Teraz popatrzyła na mnie. - Wiesz, to może wcale nie wyjść. Kiedy mówiłam o tym, że można sprawić, że ludzie to przeżyli... no cóż, nikt nigdy tego nie robił. - Wzruszyła ra- mionami: po części bała się, że to nie wypali, po części zaś, że się uda. Sam nie odezwałem się ani słowem, jeszcze bardziej prze- rażony niż ona. Palcami nieprzerwanie błądziłem po spękanej piance dookoła siebie, natrafiłem w końcu na coś twardego i mocno pociągnąłem: był to płaski, metalowy prostopadło- ścian o zaokrąglonych krawędziach, a wzdłuż jednego boku cią- gnął się rząd kwadratowych dziurek jak wyszczerzone w uśmie- chu zęby. Gapiąc się, obracałem przedmiot w palcach. - Wiesz coś na temat tego, jak działa symb? - zapytała tro- chę niecierpliwie Argentynę. Podniosłem na nią wzrok i w odpowiedzi potrząsnąłem przecząco głową. Usiadła z powrotem, opierając się o Kiroku jak o oparcie fotela. - Wszyscy jesteśmy dość mocno podcybernowani. Jeśli się nie mylę, tobie nie będzie to potrzebne, bo wiesz, jak wskoczyć nam bezpośrednio do głów. To działa tak: każdy z muzyków ma własny repertuar - piosenki, które już zgromadzili, a jak się trafi, nowe kompozycje - wszystko, co zdołają w danej chwili wydobyć ze swoich osobistych systemów. Każdy z nas jest inny. Każdy ma swoje własne riffy - wiesz, wyjątkowe. Ale wszystkie one wprowadzone do symbu łączą się w jeden większy rytm. Praca z użyciem cybernetycznych obwodów pozwala nam im- prowizować wystarczająco szybko, żeby się w tym nie pogubić, żeby wszystko i wszyscy stale się ruszali, stale przepływali, wte- dy dopiero jest naprawdę nieźle. - Kiroku podniosła na nią uśmiechnięty wzrok i pocałowała ją w ramię. - Czasem pracujemy tak, że słowa i melodie nas wszyst- kich pasują do tego samego tematu, wplatają się jak nitki w tkaninę... - Podniosła dłonie i splotła razem palce. - Czasem każdy z nas wybiera sobie inny temat i pozwalamy, żeby to wszystko eksplodowało... - Dłonie rozbiegły się na boki. - Ale to wychodzi z jednego serca i musi dążyć w stronę jednego cen- trum, zbiec się w całość przy końcu. Wtedy jest w porządku, wtedy jest jak kosmos, wiesz? Jak rozszerzanie się i kurczenie wszechświata, jak siły odśrodkowe i dośrodkowe, jak ruchy pla- net i słońc... - Jej dłonie okrążały się teraz w powietrzu. W tej chwili była zupełnie gdzie indziej, zapomniała, do kogo prze- mawia, a nawet dlaczego stara się tak usilnie wytłumaczyć sło- wami coś, co przepływa w niej tak głęboko, że wytłumaczyć się nie da. Inni muzycy wsłuchali się bez reszty w jej słowa, każdy z nich zatracił się we własnych wewnętrznych wizjach tego, jak to jest, kiedy człowiek znajdzie się nagle w samym środku tej zabawy. - To jak zjednoczenie - mruknąłem pod nosem. - Co takiego? - Nic, nic. - Spuściłem wzrok, wciąż obracając w rękach ta- bliczkę metalu. - Masz na myśli seks? - zapytała Kiroku i zachichotała. Po- trząsnąłem przecząco głową, nadal wpatrzony we własne dło- nie. - To coś, co potrafią tylko psychotronicy. I to nie zawsze. Otwierasz się wtedy przed drugą osobą, całkowicie, aż stajecie się wreszcie jedną osobą w dwóch ciałach... - Myślałem teraz o Jule, o tym, jak nasze myśli zapalały się od bezimiennych ko- lorów, płonąc coraz jaśniej i jaśniej, o tym, jak przez jeden wy- jęty z czasu krótki moment ta pustka we mnie wypełniła się wszystkimi odpowiedziami, jakich w życiu szukałem, całym zrozumieniem, pocieszeniem i miłością... - Mnie to wygląda na seks - odezwała się Argentynę z dziwnym półuśmieszkiem. Podniosłem wzrok, chciałem coś powiedzieć, jednak roz- myśliłem się. Zamiast tego potrząsnąłem głową, unikając jej wzroku. - Wydaje mi się, że większość z tych, którzy oglądają wasz występ, nie łapie nawet połowy z tego, co się tam naprawdę dzieje. Musieliby także być podcybernowani, żeby móc za wa- mi nadążyć. Wzruszyła ramionami, kiwnęła głową. - Wiem. To dlatego tak ci zazdrościłam wtedy w klubie... Ale oni po prostu biorą, ile zdołają, a jeśli dobrze się przy tym bawią, to o nic więcej im nie chodzi. A koniec końców, my tak naprawdę wcale nie dla nich to robimy. - A co z obrazami, z tym całym holo, które wtedy widzia- łem? Skąd się to bierze? - To Argentynę - odpowiedział mi Jax. - Ona jest naszą du- szą. Ona projektuje stronę wizualną. Sprawia, że to wszystko przepływa razem. - Przymknij się - zgasiła go i odwróciła się plecami. Tkwią- ca w tych słowach nieoczekiwana irytacja bardzo mnie zasko- czyła. Bała się zbytniego wyodrębniania, oddzielenia od grupy - bała się, że los tylko czeka, żeby dać jej po głowie, że gdzieś w samym środku tej całej techniki czyha na nią jakieś Złe Oko. - Wszyscy wkładamy tam to, co próbujemy przekazać. Ja rze- czywiście mieszam kolory i kontroluję stronę wizualną. Ale fragmenty snów należą do nas wszystkich. - Zdałem sobie spra- wę, że ma rację: cała cybernetyka w Galaktyce nie mogłaby im pomóc zlać się ze sobą w takim stopniu, żeby mogli osiągnąć to, co osiągnęli, gdyby ich ludzkie połowy wraz z ich ludzkimi ego nie współpracowały ze sobą tak chętnie. Zastanawiałem się, czy to dzięki tym wszystkim drutom, które dali sobie założyć w głowach, czy raczej należało najpierw zebrać właściwą mie- szaninę osobowości, i to właśnie był ten najtrudniejszy akt twórczy. Zastanawiałem się też, jak długo coś tak skomplikowa- nego może przetrwać. Do pokoju wrócił już Aspen, niosąc w ręku swoją apteczkę, usiadł tuż koło mnie. - Pochyl się. - Spiąłem się cały i mimowolnie się opiera- łem, kiedy próbował zmusić mnie do wyprostowania karku. - Rozluźnij się - uspokoił mnie, przyklejając mi plaster znieczu- lający. - Nic nie poczujesz. Nie tego się obawiałem, ale nie odezwałem się, tylko po- chyliłem głowę. Rzeczywiście, nic nie czułem, kiedy zakładał mi druty, dopiero trochę przy samym końcu: leciutkie mrowie- nie jak malutkie dzwoneczki wewnątrz czaszki, i to wszystko. Gorsze już było tamto przekłuwanie ucha. - Czujesz? - zapytał Aspen. Kiwnąłem głową. - Świetnie. No to jesteś teraz na żywo. -Wręczył mi lustro. - Jednym z nas. - Wyszczerzył się do mnie w uśmiechu. Podniosłem do góry włosy i zajrzałem, mimo że wcale nie miałem na to ochoty. Dotknąłem świeżej łatki syntetycznej skóry na karku. Poza tym nic nie było widać. Popatrzyłem na swoje odbicie, na okrągłe, doskonale normalne źrenice moich oczu. Jeden z nich. - Wypróbuj to na nas. - Aspen nadal uśmiechał się szero- ko. Już zdążył zapomnieć, do czego było mi to potrzebne, a tak- że o kłopotach, jakie mogłem przez to ściągnąć sobie na głowę. A może w ogóle to do niego nie dotarło. Rozejrzałem się po kręgu twarzy, poczułem, że oni też chcą coś „poczuć"... Potrząsnąłem głową. - Nie chcę teraz tego wypróbowywać. - Spuściłem wzrok. - Powiedzcie tylko, co mam robić, żeby wyszło tak, jak potrzebu- ję. Powiedzcie mi, jak mam rejestrować wydarzenia, i jak wprowadzić je w głowy tych ze Zgromadzenia. - Nie potrafimy ci powiedzieć - odparła Argentynę, znów tracąc odrobinę cierpliwości. - Jak już mówiłam, nigdy czymś takim się nie zajmowaliśmy. Musisz się podłączyć, żebyśmy mo- gli wszystko przetestować. Symb określa ilościowo wkład sen- soryczny dla obrazu, dźwięku, czasem nawet dla zapachu, ale nigdy nie próbowaliśmy zakodować czegoś takiego jak odczu- cia zmysłowe całego ciała. Nawet nie wiem, czy poradzę sobie z czymś tak nieprzewidywalnym jak... jak twój ból. - Wyrzuci- ła to słowo z siebie jak wulgaryzm, bo w głębi ducha uznawała za obsceniczne to, do czego zamierzałem użyć jej sprzętu. - Musimy ci zrobić odczyty neuronowe. Kiwnąłem głową, wzruszyłem ramionami. - Co mam robić? - zapytałem, podnosząc się z sofy. - Zostań tam, gdzie jesteś - odparła. Usiadłem więc z po- wrotem. - Uaktywnij gniazdko... i zacznij przez nie słuchać, skąd dobiega muzyka. Wywołałem gniazdko; zapiszczało, zajaśniało i trzasnęło mi w mózgu jak jakaś zwariowana obca forma życia. - Jezu! - Przycisnąłem rękę do oczu, żeby wymazać płynne arterie, które łączyły mnie teraz z zaskoczonymi twarzami mu- zyków. Z wolna ten przypominający papier ścierny szum za- nikł, kiedy mój umysł zdołał się w tym połapać i kawałek po kawałku usunąć wszystko, co zbędne. Zamrugałem oczyma, zo- baczyłem na ich twarzach wyraźną ulgę, którą zaraz też mo- głem z powrotem czuć przez ten hałas. - Odczytuję ciebie... i ciebie... - mówiłem, wskazując na nich palcami, kiedy tylko zdołałem wydzielić surowy stru- mień dźwięków każdego z ich instrumentalnych systemów. Pod powiekami przelatywały mi odczyty jak fosforyzujące plamki. - A gdzie ty jesteś? - popatrzyłem na Argentynę, jedyną, do której nie potrafiłem znaleźć kanału. - Jesteś na moim miejscu, odgrywasz duszę, to moja rola - odpowiedziała. - Ja tylko słucham, przez cały czas cię odczytu- ję. Żeby zrobić to, co zamierzasz, musisz wystąpić w roli duszy. Masz dostęp do mojej konsolety. - Jestem w twojej głowie? - Niezupełnie. Tylko przy telefonie. Ja cię wcale nie czuję. Pokiwałem głową, choć wcale nie byłem pewien, czy rozu- miem; postanowiłem zaufać jej ocenom, bo i tak nie miałem in- nego wyjścia. - A jak ty się czujesz? - Nigdy dotąd nie badała reakcji psychotronika. - Jakbym miał szczury w nogawkach spodni. Jak wy to u li- cha znosicie? - Przyzwyczaiłam się - odparła, wzruszając ramionami. - A zresztą nigdy aż tak się tym nie przejmowałam... - Odwróci- ła wzrok od tego, co oglądała na jakimś swoim wewnętrznym ekranie, i znów skupiła wzrok na mojej twarzy. Powoli uniosła dłoń, żeby dotknąć nią czoła. - Pamiętasz, jak ci mówiłam, że ciebie się czuje jak jedwab...? Kiwnąłem głową, zrozumiawszy w końcu choć tyle. - A co teraz? - Otwórz konsoletę i prześlij innym jakieś dane. Każ im je odebrać, spokojnie - coś prostego. I tak nie zdołałbym wyjść poza „coś prostego", ale zrobi- łem, co kazała, zakłopotany i niezręczny, zebrałem swoje myśli jak ślinę i wtłoczyłem je w sztywne sploty dźwięku-światła, które leżały przede mną w oczekiwaniu, w ten strumień da- nych, który nie wiedzieć dlaczego kończył się nie po tej stronie oczu co trzeba. System symbu reagował tylko na bardzo ograni- czony zestaw poleceń, na wąskim paśmie częstotliwości; był całkowicie ślepy na wszystko inne. - Wyluzuj się - upomniała mnie Argentynę. - Przestań się zachowywać tak, jakby za chwilę miał cię kopnąć prąd. - Nic nie wiem o tym, jak się fobi muzykę... - I wcale nie musisz - uspokoiła mnie łagodnie. - To już ich sprawa. Tylko daj im odczuć, co byś chciał usłyszeć. Nikt cię nie ocenia, więc spróbuj po prostu się pobawić. Po to to jest. Opadłem więc wygodnie na sofę, między krzyżujące się prądy sześciu zupełnie innych rodzajów muzyki granych naraz. Pozwoliłem, żeby wypełniły mi głowę i powoli przefiltrowały się przez myśli, żeby dotarły w te rejony, gdzie kontrolowanie ich stanie się sprawą niemal wyłącznie instynktu. Zaczęły mi drgać mięśnie, zupełnie jakby chciały się włączyć w to, co two- rzyło wszystkie wypełniające mnie teraz dźwięki. Zawsze lubi- łem muzykę. W Starym Mieście była wszędzie, wylewała się z zakazanych klubów, z rozbitych okien, tak samo jak ja uwię- ziona we wnętrzu butelki. To jedyna rzecz w Starym Mieście, która potrafiła obudzić we mnie radość życia. Starałem się przypomnieć sobie tamto uczucie, utożsamić tę muzykę z tam- tą. Odrzuciłem świadomość, kim jestem i gdzie albo co tutaj ro- bię; próbowałem przerobić to, co się we mnie działo, na uczu- cie, jakie wzbudzała we mnie muzyka Starego Miasta, odbija- jąca się rykoszetem od dachu tamtego świata. Tylko wtedy, kie- dy przestawałem koncentrować się na poszczególnych muzy- kach, mogłem słyszeć ich wszystkich, potrafiłem reagować na pół tuzina sposobów naraz tylko dlatego, że w ogóle nie stara- łem się reagować... Czułem, że wszystko zaczyna się zmieniać; doznałem nagłej przyjemności, która wypełniła mnie, a potem zaczęła wylewać się na zewnątrz piskliwym sprzężeniem zwrotnym... Aż zdoła- łem ją opanować i nakierować z powrotem w rzekę dźwięków, czując, jak jej prądy dookoła mnie dzielą się i przekształcają. - Dobrze - mruknęła Argentynę. - Przynajmniej masz in- stynkt. Teraz spróbuj wywołać obraz. - Jak? - Z najwyższą niechęcią przerwałem, żeby mruknąć to krótkie słowo. - Tak samo jak prowadzisz muzykę. Skoncentruj się na konsolecie, daj jej jakiś łatwy punkt zaczepienia - jakąś twarz, rzecz w tym pokoju, od której będzie można zacząć improwizo- wać, a potem po prostu jedź... Dałem jej najłatwiejszy punkt, jaki mogłem wymyślić: sie- bie samego, poruszającego się w takt muzyki, tak jak pragnęło tego teraz całe moje ciało. Zobaczyłem, jak na środku symbu pojawia się znikąd mój holograficzny obraz - tańczyłem, a ścia- ny dookoła mnie ciemniały i zacieśniały krąg... Tańczyłem tak jak wtedy, całe lata temu, w rytm innej muzyki, wśród upalnej nocy w Starym Mieście. Zagapiłem się na ten obraz, zapomnia- łem, że mam nim sterować... aż nagle zachwiał się, zwinął wpół i zniknął. Muzyka we mnie zaczęła dzielić się na pojedyncze pasma. - Cholera! - Nie przejmuj się - pocieszyła mnie Argentynę. - To wy- maga praktyki. To jak zakładanie portek w czasie przełażenia przez płot... Uśmiechnąłem się jedną połową mózgu, bo druga nadal próbowała poskładać razem wszystko to, co przedtem układało się niemal idealnie. Zaglądałem im po kolei w twarze, rozumie- jąc wreszcie, ile takie granie wymaga zaufania, dyscypliny, sa- mokontroli. Kreatywność to dopiero początek. A oni robią to wszystko bez psycho. - Poczuj coś... - Przecież czuję... - odparłem, nie do końca słysząc, co mó- wi, bo mój mózg zapuszczał się teraz coraz głębiej w te sztucz- ne przejścia w poszukiwaniu utraconego obrazu. - Coś fizycznego. - Dobra... - Spojrzałem na swoją zabandażowaną dłoń i zwinąłem ją w pięść. A wtedy w sztucznej sieci w mojej głowie coś się stało - ból wyszedł i zaraz powrócił sześciokrotnie zwiększony, a mnie aż zaparło dech. Znów wyszedł i znów powrócił, jeszcze gorszy, zła- pany w okrężne sprzężenie zwrotne, a ja nie miałem pojęcia, jak je przerwać... Nagle połączenie się zerwało - to Argentynę odcięła mnie od reszty. Zapadłem się w miękkość sofy, zachłystując się słod- ką próżnią, która zalała mnie teraz jak chłodna woda. Dookoła mnie również panowała absolutna cisza, nawet bez zwykłych melodyjnych ech. W końcu Północ wysapał: - Cholera, chłopie... Nigdy więcej tego nie rób. - Nie zrobię - odparłem. - A przynajmniej - nie wam. Znów zapadła cisza. Powoli muzycy zaczęli się podnosić, pojedynczo i dwójkami, a potem oplótłszy się ramionami i wy- myśliwszy jakiś pretekst, zaczęli wymykać się do swoich pokoi. Kiedy znów podniosłem wzrok, była ze mną już tylko Argenty- nę. - To chyba działa - odezwała się słabym głosem. W odpowiedzi tylko pokiwałem głową. - W otwartym połączeniu nie będzie się tak odbijać. Tutaj mieliśmy obwód zamknięty. Parsknąłem krótkim śmiechem. - A więc nie wypalę mózgów członkom Zgromadzenia Fe- deralnego. W takim razie muszę się martwić już tylko o to, jak włożyć te swoje portki, kiedy będę przechodził przez płot ze Strygerem na grzbiecie. Argentynę pokręciła głową, powstrzymując się od gryma- su. - To także nie będzie żaden problem, jeżeli potrzebujesz tylko zapisu odczuć... jeśli to będzie bezpośredni zapis twoich doświadczeń. Rejestrujesz się bardzo wyraźnie, a niektórzy wcale nie potrafią się tego nauczyć. Skupiasz się jak profesjo- nalista. - Bo ja jestem profesjonalistą - odparłem z półuśmie- chem. - Wiem... - odparła, uciekając wzrokiem, by już po chwili powrócić. - Ale naprawdę powinieneś więcej poćwiczyć. Po- eksperymentuj, pograj z nami. Mówię ci, że szybko się w tym połapiesz. Ciekawa jestem, jak byś działał w symbie, gdybyś poczuł coś naprawdę dobrego... - Znów odwróciła wzrok, kiedy samoświadomość zniszczyła obraz, jaki próbował wykrystalizo- wać się w jej myślach. Zachowałem kamienną twarz, nie podnosząc na nią wzro- ku. Wziąłem do ręki małą tabliczkę metalu, która nadal spoczy- wała na moich kolanach. - Co to takiego? - zapytałem, żeby oderwać ją od tego, o czym myślała. Zmiana tematu sprawiła jej wyraźną ulgę. - A, to... Raya znalazła to w sklepie ze starociami. Jest au- tentycznie stare, jak większość z tego tutaj... - Szerokim ge- stem wskazała mi inne rozrzucone po całym pokoju instrumen- ty, leciutko się przy tym uśmiechając. - Nie może się oprzeć żadnemu staremu gratowi, z którego ma się wydobywać muzy- ka. Wszyscy lubimy na nich grać... bawić się nimi. Mówiła, że to harfa. - Myślałem, że harfy mają takie długie struny. Coś jak pia- nina. - Powiedziała, że to jest harfa ustna. Dmuchasz w te jej zę- by i wydobywa się dźwięk. Spróbuj. Spróbowałem. Kiedy dmuchnąłem, wydobyłem cały chór dźwięków, a potem zupełnie inny, kiedy wciągnąłem powietrze. Były jednak odległe i jakby przytłumione, chwytały człowieka wprost za serce. Przypominały mi coś, ale nie wiedziałem do- kładnie co. Upuściłem instrument na sofę i wstałem. - Weź ją sobie, jeśli chcesz - zaproponowała Argentynę. W odpowiedzi potrząsnąłem tylko głową i ruszyłem w stro- nę drzwi. - Dokąd idziesz? - zawołała za mną, głównie dlatego że nie była pewna, czy ja sam wiem. - Wracam do rzeczywistości - odparłem. 29 Założyłeś sobie kable - zauważył Braedee, kiedy tylko wkro- czyłem do jego biura. Wychylił się zza swego terminalo-biurka jak szperacz, który zwęszył narkotyki. - Wiesz, jaka jest kara dla psychotroników, którzy noszą biocybernetykę? - Odpieprz się Braedee. - Naburmuszony zwaliłem się na krzesło. - Wiem o tym lepiej od ciebie. - W mojej sytuacji wszystko, co mogliby mi ewentualnie zrobić, nie było gorsze od tego, co już się działo. - Skąd wziąłeś nielegalne gniazdko? - To nieważne. Nie doniesiesz na mnie. - Niechby tylko śmiał zaprzeczyć; czułem się tak podle, że naprawdę bawiło mnie, jak go wkurzam. - Jest mi akurat potrzebne. Pozbędę się go, jak tylko będę mógł. Noszenie tego gówna to już wystarcza- jąca kara - nie mam pojęcia, jak wy, martwe pałki, to znosicie. Gapił się na mnie, sztywny, tymi swoimi nie mrugającymi oczyma. W końcu rozluźnił się, lekko wzruszył ramionami, jak- by chciał powiedzieć, że lepiej dać sobie spokój z próbami roz- szyfrowania poczynań socjopaty. - Lepiej tego dopilnuj. - Bo inaczej on dopilnuje tego za mnie. - Czego się dowiedziałeś w sprawie Darica taMinga? Odchyliłem się do tyłu, starając się zignorować suchość w ustach i dziwny upór, z jakim moje oczy śledziły wciąż od no- wa ostry brzeg jego biurka. Rzuciłem okiem na szeroką połać okna za jego plecami, na rozciągający się za nim widok cen- trum operacyjnego kompleksu Centauri Transport wznoszące- go się w chłodnym porannym powietrzu Longeye - tak wielkie- go jak miasto, które było tu przed nim. Zorientowałem się, że cały wystrój jego biura, a nawet kolorystyka były takie same jak wtedy na statku. Wyraźnie lubił mieć swój świat pod całko- witą kontrolą. Nic dziwnego, że nie podoba mu się to, co się te- raz w nim dzieje. Wróciłem spojrzeniem do jego twarzy. 26 — Kocia łapka - Wydaje mi się, że wiem, jak można ocalić życie Darica ta- Minga. Na twarzy ledwie dało się zauważyć zmianę, za to jego my- ; śli uformowały się w jeden wielki znak zapytania. - Jak? - zapytał tylko. i - To ci się raczej nie spodoba. Czy powiedziałeś Charono- wi... Dżentelmenowi Charonowi - dodałem szybko - o tym, co się wydarzyło? Kiwnął głową. - Wie, że Daric ma problemy. I wie, że nadal pracujesz dla mnie na Ziemi. - Jak to przyjął? - Z najwyższą rezerwą. - Braedee zacisnął usta. - No...? Niełatwo przyszło mi to powiedzieć. ; - Jeśli chce, żeby Daric pozostał przy życiu, legalizacja!; pentryptyny musi przepaść w Zgromadzeniu. Braedee potrząsnął nieznacznie głową, jakby sądził, że się; przesłyszał. l Zacząłem więc jeszcze raz od początku: o narkotykach Da-1 rica, jego powiązaniach z Rynkiem Braków, o tym, jak prze-; kroczył niewidzialną linię, za którą wrócić można tylko w ten najbardziej przykry sposób. Kiedy mówiłem, w myślach Brae-i deego robiło się coraz bardziej mroczno, bo coraz wyraźniej zda-t wał sobie sprawę, jakiego piwa nawarzył sobie Daric taMing. ' - To niemożliwe... - powiedział w końcu, ale nie znaczyło to, że mi nie wierzy. Chodziło raczej o to, że nie widzi sposobu, żeby temu zapobiec. Odwrócił krzesło tak, że siedział teraz ple- cami do mnie i wpatrywał się w widok za oknem, symbol potę- gi imperium Centauri. Nawet gdyby samo Centauri nagle roz- myśliło się w sprawie legalizacji, nie zdołają zabezpieczyć sobie tylu głosów innych konglomeratów, żeby uratować Dari- cowi życie. Mogliby ocalić jego skórę, dając mu zupełnie inną tożsamość i wysyłając go gdzieś na koniec świata, ale w osta- tecznym rozrachunku efekt będzie ten sam: i tak utracą głos w Zgromadzeniu, podobnie w zarządzie. Dla Centauri Daric bę- dzie martwy, nawet gdyby zdołał przeżyć. - Może nie - odparłem. Znów odwrócił się twarzą do mnie. - Wyjaśnij mi to. - Stryger. Myślę, że Stryger jest tu kluczem. Wydaje mi się, że znalazłem sposób, żeby zniszczyć jego wiarygodność. A jeśli on się potknie, myślę, że pociągnie za sobą całą tę lega- lizację. - Stryger...? - mruknął. Oczy zaszkliły mu się na chwilę, kiedy szukał danych i wciągał je do swego umysłu. W końcu po- wiedział: - Centauri popiera Strygera w staraniach o miejsce w Radzie, podobnie jak w walce o legalizację. - Sądził, że mó- wi mi coś, o czym nie mam pojęcia. - Wiem - odparłem krótko. Nieoczekiwane paranoiczne wrażenie szybko przeszło w irytację, prawie zanim zdążył się połapać w tym, co czuje. - Nie jesteśmy jedynym zamieszanym w to konglomera- tem. - Wiem. Jego palce zabębniły po czarnym blacie. - A dlaczego sądzisz, że Stryger ma jakieś słabe strony? - Każdy ma jakieś słabe strony. - Spuściłem wzrok. - On nienawidzi psychotroników. Przez ułamek sekundy Braedee był prawdziwie zaskoczo- ny. - A jak ten fakt może napytać mu biedy? - Mnóstwo ludzi na stanowiskach nienawidziło psychotroników. Podniosłem wzrok, żeby spojrzeć mu w twarz. - Bo on robi z psychotronikami takie rzeczy, o których wy, martwe pałki, ledwie ośmielacie się marzyć - oznajmiłem ci- cho. Wyprostował się nagle, patrząc na mnie w zdumieniu. Otworzył usta, ale do tej pory nauczył się już, że nie ma sensu zadawać mi niepotrzebnych pytań. - Co masz zamiar zrobić? - mruknął tylko. - To mój interes. - Nie mogę na to pozwolić. - Daric będzie wiedział o wszystkim. Będzie musiał mi po- móc. Jeśli Centauri chce zachować go przy życiu, jesteście zmu- szeni mi zaufać. Pozwólcie mi w spokoju zrobić to, co muszę. - A co ty będziesz z tego miał? - Wasze pieniądze - odparłem, wzruszając ramionami. Jeszcze raz pochylił się do przodu, a jego palce utworzyły piramidę na czarnej przestrzeni blatu. - Co poza tym? - I tak byś nie zrozumiał... świadomość, że Stryger nie bę- dzie pracował dla Akcji Humanitarnej. - Rzeczywiście nie ro- zumiał, ale to bez znaczenia. - Sam mi mówiłeś, że według cie- bie Stryger to fanatyk, może szaleniec. Że nie będzie grał dla nikogo innego, tylko dla siebie... Potaknął skinieniem głowy. - Ale to tylko moja prywatna opinia. I tak muszę skonsul- tować to wszystko z zarządem. Centauri ma wiele do stracenia, jeśli legalizacja przepadnie. Jeśli zarząd się na to nie zgodzi, mimo wszystko będę zmuszony ci przeszkodzić. Korby, którzy zabrali mnie do Braedeego, odwieźli mnie z powrotem do miasta i wypuścili niedaleko linii brzegowej. Było już prawie południe, zanim przeszedłem tych kilka ulic, jakie dzieliły mnie jeszcze od Czyśćca. Mój krok stał się trochę niepewny, kiedy opuściła mnie pełna gniewu energia po na- szym spotkaniu. Przede mną jeszcze rozmowa z Darikiem, ale z nim muszę postępować ostrożnie jak ze szkłem, a to mi się nie uda, jeśli się przedtem nie prześpię. Mózg nadal mi działał jak podłączony do słońca, ale ciało mówiło wyraźnie, że mózg kła- mie. W holu przy tylnym wejściu do klubu spotkałem Argenty- nę, zatroskaną, ale tym razem nie o mnie. - Jest tu Jiro. - Jiro? - zdumiałem się. - Skąd się tu wziął? Za jej plecami z garderoby wychynął na korytarz Jiro. Bia- łą tunikę miał wysmarowaną czymś, co wyglądało tak samo, jak cuchnęło, a twarz z jednej strony sinoczerwoną. Przez se- kundę miałem wrażenie, że to znów makijaż. Ale tym razem by- ło inaczej. - Ktoś go napadł - wyjaśniła Argentynę. - Chciałem się z tobą zobaczyć - odezwał się do mnie to- nem, który oscylował gdzieś między władczością taMingów a płaczliwym drżeniem. - Jak mnie znalazłeś? - Ciocia mi powiedziała. - Zerknąłem pytająco na Argen- tynę, a ona kiwnęła głową. - Idźcie na górę. Poszliśmy do jej pokoju. Jiro rozejrzał się dookoła, wbrew sobie zżerany ciekawością. Niemal onieśmielony przysiadł na krawędzi łóżka. - Dlaczego Argentynę nie chce już widywać się z Dari- kiem? Wypróbowałem w myślach wiele odpowiedzi, aż w końcu odrzekłem: - Jest na niego zła. - Już wcześniej bywała na niego zła. Ale tym razem to co innego. Daric jest naprawdę przygnębiony. Nie chce nawet wyjść z domu. Mówi, że ona już do niego nie wróci. Nawet kie- dy znów jej powie, że się zabije. - Jezu - mruknąłem - jeszcze tylko tego mi brakowało. - Wyjrzałem przez okno; ciekawe, czy Daric dalej myślałby o sa- mobójstwie, gdyby wiedział, że ktoś chce go w tym wyręczyć. - Powiedział, że to twoja wina. Obejrzałem się teraz na chłopca. - Daric często mówi coś, co nie jest prawdą. Przygryzł wargę. - Wiem... - A jak ty się miewasz? - zapytałem, mimo że przecież do- skonale wiedziałem. - Tęsknię za mamą. - Skręcił w palcach koniec paska. - I za Taiły. - Ja też - przyznałem, dotykając palcami pustej dziurki w uchu i sprawdzając przy okazji obecność przylepki tuż za nim. - Po co właściwie tu przyszedłeś, Jiro? - Bo nienawidzę Charona! Już nigdy tam nie wrócę... - Skrzywił się, kiedy zabolała go zbita twarz. - Chcę zostać z to- ba. Wpatrzyłem się w niego zdumionym wzrokiem. - I co będziesz robił? - Moglibyśmy polecieć na Eldorado do mojej mamy, a wte- dy ty i ona... - Nie - przerwałem mu miękko. - Nie możemy. Wracaj do domu. - Dlaczego nie? - Drugi policzek także poczerwieniał zala- ny gorącą falą złości, frustracji, smutku i strachu. - Bo życie nie tak wygląda. Bo choćbyś nie wiem, co robił, Charon cię zatrzyma. Bo twoja mama wcale nie ma ochoty przestać być taMingiem. Bo ty też tak naprawdę nie chcesz rzu- cić tego, co masz, i żyć tak jak ja... Bo ja sam dopiero zacząłem żyć i wcale nie mam zamiaru wszystkiego stracić z powodu pra- nia mózgu. - Ale ja... - Nie. Wracaj do domu, Jiro. Uniósł się lekko i zamachnął na mnie pięścią. Zablokowa- łem mu rękę i mocno przytrzymałem. Po chwili poczułem, że drży, a on zwalił się z powrotem na łóżko. Wyciągnąłem rękę i najdelikatniej, jak potrafiłem, do- tknąłem palcami posiniaczonej twarzy. Chłopiec wzdrygnął się. - Masz szczęście, że tak to się skończyło. Ilu ich było? Spuścił wzrok i znów poczerwieniał. - Tylko jeden. - I tak miałeś szczęście. - Próbowałem się bronić, jak mnie uczyli na treningu tai chi, ale nic z tego nie wyszło. - Nie nosisz ochrony? - Zapomniałem ją włączyć. Pokręciłem głową. - Jak myślisz, dokąd uda ci się samemu zawędrować w Ga- laktyce, skoro nie możesz nawet dojść do Argentynę, żeby cię zaraz ktoś nie stłukł i nie ukradł wszystkiego, co masz? - Mam własne konto... - Podniósł do góry nadgarstek. Był pusty. Wpatrywał się weń z niedowierzaniem, jakby brakowało mu całej ręki. Usłyszałem, jak rozpaczliwie wciąga powietrze przez zaciśnięte zęby. Zaskomlał jak nadepnięty szczeniak i opuścił rękę. - O nie... - Dłonie przebiegały teraz kieszenie tuniki w roz- paczliwym poszukiwaniu czegoś jeszcze. - Było w kurtce, on za- brał mi kurtkę, nie mam go! - Ręcznie tkany ozdobny wore- czek, który dostał od Elnear, a w środku holo jego z rodzicami. Widział je w myślach tak wyraźnie, że i ja mogłem je zobaczyć. Zgarbił się i pochylił, zwinięte pięści wcisnął między kolana. Kiedy walczył z napływającymi do oczu łzami, zaczęło cieknąć mu z nosa. - Cholera, cholera, cholera! Usiadłem przy nim i objąłem go. - Jiro... - urwałem i poczekałem, aż będzie gotów mnie wy- słuchać. - Jiro - powtórzyłem w końcu i musnąłem leciutko po- siniaczony policzek. - Tak to właśnie wygląda, kiedy jest się dzieckiem i nie ma się nikogo. Ja sam żyłem zdany tylko na sie- bie, od kiedy pamiętam. Gdy byłem dzieckiem, nigdy nie bywa- ło lepiej. - Ale nie mogło być już gorzej - odburknął naburmuszony. - Czasami bywało o wiele gorzej. - Podniósł głowę, a ja od- wróciłem wzrok od niemych pytań, które zobaczyłem w jego oczach. - Ale ja nienawidzę Charona! Ty nie wiesz, jaki on jest... Popatrzyłem na swoją zabandażowaną rękę. - Ależ wiem - westchnąłem. - Nikt nie twierdzi, że nie cierpisz ani że nie masz do tego powodów. Nikt nie twierdzi, że nie czujesz się samotny bardziej, niż mogłeś kiedyś sobie wy- obrazić. Charon to łajdak i obu nam wyrządził takie rzeczy, któ- rych mu nie zapomnimy. - W swojej i jego pamięci widziałem teraz twarz Lazuli. - Ale mimo wszystko należysz do taMingów, Jiro. Jesteś jeszcze młody. A to oznacza, że prędzej czy później dostaniesz wszystko, czego chcesz. Twoja matka ani twoja sio- stra nie umarły. Charon z czasem pogodzi się z tym, co zaszło, i znów będziecie razem. A kiedyś i ty będziesz dorosły, zosta- niesz członkiem zarządu, może nawet członkiem Zgromadze- nia. Charon już nie będzie rządził twoim życiem. A wtedy od- płacisz mu za wszystko, jeśli nadal będziesz tego chciał. - Ale to będzie trwało całe lata... -Wstał i wyprostował się, pełen rozpaczy. - Jak ja przez to wszystko przejdę, przez te wszystkie lata? - Tak samo jak ja - odparłem. - Dzień po dniu. - Ty to nie ja! To głupie! To nie jest dobre wyjście... -Twarz i myśli zamroziły się znów w ślepym uporze. - Tak samo jak ucieczka! - Potarłem swędzącą twarz, ra- miona. Czego ty właściwie ode mnie chcesz? Gdybym zawsze wiedział, co jest najlepsze, czy siedziałbym tu teraz? Ale na głos powiedziałem tylko: - Słuchaj... twoja mama mówiła, że i tak większość czasu spędzasz w szkole, zgadza się? - Powoli kiwnął głową. - W takim razie nie będziesz przebywał tak dużo czasu z Charonem. Da się z tym żyć. Będziesz miał przyjaciół w szkole, ludzi, których będziesz mógł szanować i od których będziesz mógł się uczyć. Wykorzystaj to... - Patrzył na mnie sze- roko otwartymi oczyma, ale nic nie mówił. - Każdy prędzej czy później musi wziąć życie we własne ręce, inaczej nie ma po co żyć. Ty po prostu będziesz musiał zrobić to prędzej. Musisz sam wykombinować, co jest dla ciebie ważne, bo nie będziesz miał przy sobie rodziny, której mógłbyś zaufać. Z wyjątkiem swojej cioci... możesz ufać cioci Elnear. - Znów pokiwał głową, teraz poważny i wsłuchany w moje słowa. Nagle coś mi się przypo- mniało. - A co z dzidziusiem? - Dzidziusiem? - zapytał, wyraźnie nie rozumiejąc. - Twoja mama mówiła, że wkrótce macie mieć dzidziusia. Jej i Charona. Twojego brata... Zamrugał oczyma, kiedy dotarło do niego, o czym mówię. - Będzie cię potrzebował - mówiłem. - Musisz mu pomóc zrozumieć. Odbiegł wzrokiem w bok, zapatrzył się w okna. Poczułem, że jego myśli znów zaczynają się otwierać. - Chodź - powiedziałem, wstając. - Lepiej będzie, jak wró- cisz do domu, zanim Charon się połapie, że cię nie ma. - Wska- załem ręką drzwi. - Kocie...? -Co? Drżącymi ustami wyrzucił z siebie: - Czy zdarzyło ci się kiedyś... jak byłeś mały... że się bardzo przestraszyłeś... a nie miałeś nikogo, kto by się tobą zajął? Spuściłem wzrok na wyblakły wzorek dywanu. - Tak. Ciągle się bałem. I nawet teraz czasem mi się to zda- rza. Wstał, zerknął na swój nadgarstek, jakby wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że nic na nim nie ma. Przez jego myśli jeszcze raz przeleciały szok, upokorzenie, wściekłość i smutek, kiedy uświadomił sobie, że ze wszystkich rzeczy, które ze sobą zabrał, nie weźmie z powrotem do domu ani jednej. - Martwisz się, co zrobi Charon, kiedy się dowie, że straci- łeś będę? - Co takiego? - Bransoletkę danych. Pokiwał głową. - On... - Zrobił minę. - Co mnie to obchodzi. Niech się wścieka. To tylko pieniądze, tyle ich mamy... - Ale zuchowatość zaraz go opuściła. - Tylko że straciłem zdjęcie... jedyne, jakie miałem... - Ręce uniosły się w bezsilnym geście i zaraz opadły bezwładnie po bokach. Chlipnął. To ten hologram w tkanym woreczku, który zniknął razem z kurtką. - Gdzie cię napadli? - Zaraz przy stacji. - Chodźmy się przejść. - Ale... - Nie martw się. Teraz nic ci nie grozi. Nie zostało ci już nic, co można by ukraść. Nie bardzo mu się to podobało, jednak poprowadził mnie do miejsca, gdzie został okradziony. Rozejrzałem się po ulicy i zobaczyłem dookoła przepełnione kosze na śmieci, tylko nie- które zapieczętowane, czekające na śmieciarkę. - Którędy pobiegł, kiedy cię przewrócił? Jiro wskazał prosto przed siebie. - Chodź, sprawdzimy śmietniki. - Śmietniki? - Kosze na śmieci - wyjaśniłem. - Nie każdy ma w domu przetwórnię odpadów. Złodziejaszki wyrzucają wszystko, czego nie mogą wykorzystać, zwykle gdzieś blisko. Patrzył w głąb ulicy. - Ty poszukaj. Nie chcę dotykać śmieci. Bogate szczeniaki... - Ośle pieprzony, a właśnie, że ty poszukasz. - Pchnąłem go porządnie. - Tylko ty wiesz, co ci zginęło. Skoro tak bardzo chcesz mieć to z powrotem, pomożesz mi szukać. Wpatrzył się we mnie gniewnie. Ja także mierzyłem go wzrokiem i czekałem, aż przejdzie mu złość. Kiedy ruszyliśmy, poczułem, że pomału mija złość i zakłopotanie; im dalej szli- śmy, tym uważniej zaglądał do każdego mijanego pojemnika. - Tam! - wykrzyknął nagle i popędził przed siebie. W cie- niu pod schodami na tle zwykłych kolorów śmieci odbijało się coś jaskrawego. Jiro podniósł w górę drogą pomarańczową kurtkę - jego kurtkę - potrząsnął nią, wywrócił kieszenie. Zgodnie z moimi przypuszczeniami były puste. Zaczął brnąć z powrotem przez stertę śmieci, podnosząc z ziemi torbę i kil- ka innych rzeczy, które najwyraźniej rozpoznał i które natych- miast upuszczał z powrotem. - Tu jest! - zawołał głosem wyższym o oktawę. Roześmiał się, triumfalnie wymachując swoim hologramem. - Znalazłem! Znaleźliśmy! - Ruszył w moją stronę, potykając się o puste puszki, z szeroko otwartymi oczyma. - Naprawdę znaleźliśmy! Nie mogę uwierzyć... - Znów wybuchnął śmiechem. - O rany! Dzięki. Dzięki. - Wepchnął holo za tunikę, blisko serca. - Skąd mogłeś wiedzieć, Kocie? Skąd wiedziałeś, że ono tam będzie? Czy dlatego, że jesteś psychotronikiem? Odwróciłem się, żeby skryć uśmiech. - Dlatego, że kiedy byłem złodziejaszkiem, sam tak robi- łem. - Ruszyłem z powrotem w stronę stacji, zostawiając go, że- by mnie dogonił, jak już dojdzie do siebie. Wkrótce zrównał się ze mną, dyszał ciężko, wlokąc ze sobą kurtkę. Obejrzał ją po drodze i skrzywił się, marszcząc nos. Ci- snął ją na następną kupę śmieci, jaką mijaliśmy. Złapałem jaw locie, a potem, kiedy przeszliśmy trochę da- lej, wręczyłem ją bezbarwnie wyglądającej dziewczynie w przydziałowym kombinezonie, która nie była wiele starsza ani wyższa od niego. Zdumiała się, uśmiechnęła i pognała uli- cą, ściskając kurtkę w garści, jakby bała się, żebyśmy się nie rozmyślili. - Ta kurtka była brudna... - powiedział Jiro, patrząc za nią. - Tak jak ty. - Stuknąłem dłonią w plamę na jego tunice, nieco mocniej niż było trzeba. Skrzywił się i przez całą drogę na stację nie odezwał się już słowem. Kiedy przyjechał transport, szukał w głowie jakichś słów pożegnania. Ale ja tylko potrząsnąłem głową i wsiadłem razem z nim. - Wracam z tobą do posiadłości. Nachmurzył się, bo nagle myśli znów wypełniła mu obawa i lęk. - Ale Charon mówił... - Muszę się zobaczyć z Darikiem. Charon jakoś to przeży- je. Zgarbiłem się na swoim siedzeniu, bo nagle przypomniało mi się, jak straszliwie jestem zmęczony. Miałem tylko nadzie- ję, że nie popełniam błędu... Zorientowałem się, że wzrokiem obiegam skomplikowany wzór z sześcianów na siedzeniu przede mną, więc postarałem się przestać. - Kocie? - odezwał się Jiro, kiedy wagon zaczął nabierać szybkości. -Co? - Przepraszam. - Za te śmieci. I za kurtkę. Westchnąłem tylko. 30 Żaden z nas nie miał ważnej przepustki na teren posiadłości, ale Jiro zdołał jakoś przekonać system ochrony, że mamy pra- wo tu lądować. W mózgu miał mnóstwo biocybernetyki dla po- czątkujących. Kiedy mód wylądował, Charon osobiście czekał na nas na tarasie; stał z rękami ciasno splecionymi z tyłu. - Gdzie ty, do cholery, byłeś? Co ty tu, do diabła, robisz? - rzucił odpowiednio każdemu. - Co się stało z twoją przepust- ką? - To było już tylko do Jiro. - Okradli mnie - wymamrotał Jiro ze wzrokiem wbitym w ziemię. - Co? Mów głośniej, na litość boską... - Okradli mnie. - Jiro zadarł podbródek. Teraz Charon mógł widzieć wyraźnie posiniaczoną twarz, poplamione ubra- nie i zaciśnięte w uporze szczęki. Twarz natychmiast mu się zmieniła: widać było niepokój, strach, gniew. Popatrzył na mnie, jakby to było moje dzieło. - Nic mu nie jest - odezwałem się, ignorując jego spojrze- nie. - Przyszedł do Czyśćca, żeby się ze mną zobaczyć. Uliczny złodziejaszek zwędził mu bransoletkę danych, to wszystko. Charon odczuł tak gwałtowną ulgę, że o mało się nią nie udławiłem. Stał wpatrzony w Jiro, a po zaciskających się dło- niach widać było, że toczy ze sobą wewnętrzną walkę. Uświado- miłem sobie, że nie wścieka się ani nie chce zrobić chłopcu krzywdy - raczej walczy z przemożną chęcią, żeby paść przy nim na kolana i mocno go przytulić, dziękując Bogu, że nic mu nie jest. Jiro stał jak skamieniały, biorąc to wszystko za wście- kłość, obserwując ręce Charona z ledwie powstrzymywaną pa- niką. Ale Charon nawet się nie poruszył. Dłonie w końcu się roz- luźniły. - Nigdy więcej nie zrób nic podobnie głupiego - powie- dział. - Mogli cię zabić. - Nie zrobię - obiecał mechanicznie Jiro. Poczułem, że Charon robi coś ze sprzętem w swojej głowie - wysłał sygnał, który unieważnił bransoletkę Jiro. Miałem na- dzieję, że za późno, że jakiś luzak zdołał już opróżnić konto do czysta. - Idź do domu - rozkazał, wskazując ręką Kryształowy Pałac za swoimi plecami. Jiro zawahał się, spoglądając na mnie. Posłał mi niepewny uśmiech. - Dziękuję - powiedział i poklepał się po koszuli, w miej- scu, gdzie ukrył swoje holo. W odpowiedzi skinąłem tylko głową. - Zobaczymy się jeszcze? - Może - odparłem, nie chcąc składać chłopcu obietnic, których nie będę mógł później dotrzymać. Patrzyłem, jak od- chodzi, mały i samotny, w głąb tego błyszczącego budynku. Charon stał, przyglądając się Jiro, a potem mnie, kiedy na niego patrzyłem. Czułem, że moja obecność budzi w nim ból ostry jak rana po nożu. Nie mógł uwierzyć, że wciąż jeszcze tu jestem - ktoś, kogo najbardziej nienawidził, wciąż go prześla- dował, demoralizował mu rodzinę. Byłem dla niego czymś w ro- dzaju przekleństwa, swego rodzaju chodzącą karą... (Psycho- tronik... Lazuli i Jiro... Daric... Jule... Czy spałeś też z moją cór- ką?) Zastanawiał się nad tym, o co nigdy nie ośmieli się mnie zapytać. - Wynoś się stąd - rzucił nagle ochryple, odprawiając mnie gwałtownym ruchem głowy. Odwrócił się i ruszył w kierunku domu. I starał się o tym nie myśleć - o tym, co zrobił... (Jule... Daric... psychotronicy...) - Muszę się widzieć z Darikiem - odrzekłem nieco zbyt gło- śno, ale nawet tego nie zauważył. Co takiego zrobił? Zostawiłem ciało przy automatycznym pilocie, a myślami podążyłem za nim, starając się nie zgubić tej tak nagle odkrytej sekretnej myśli. Ruszyłem za nią w pościg przez zimno-gorący labirynt jego gło- wy. De takich sekretów jak ten o Elnear może się w nim kryć? Obrócił się gwałtownie, wpijając się we mnie rozwścieczo- nym wzrokiem. - Z Darikiem? - warknął. - Po co? (Nienawidzi psychotro- ników. Ale jego dzieci były psychotronikami. A nikt tak na- prawdę nie wie dlaczego.) - W sprawie jego kłopotów - odparłem. - A także w spra- wie tego, jak się może z nich wyplątać. - Odwracałem tym uwa- gę Charona, a jednocześnie sondowałem coraz głębiej, aż wreszcie już niemal to czułem... Nie znał sekretu Darica. Ale teraz byłem pewien, że gdzieś w środku kryje się przyczyna te- go wszystkiego... - Najpierw musisz mi wszystko powiedzieć. - Teraz dopadła go podwójnie silna mieszanka uczuć, tych samych co wtedy, na widok Jiro: obawa, strach, gniew - a nawet coś, co on może na- zwałby miłością, ale ja raczej nie... - do Darica który pomimo wszystko był absolutnie normalny, a przecież nieustannie do- starczał mu samych zgryzot... - Nie, proszę pana - odparłem. - Tego nie mogę zrobić. Pro- szę zapytać szefa pańskiej ochrony. On panu wszystko wyjaśni. - Mimo wszystko prawie mu teraz współczułem... (Mimo wszystko.... a tyle zrobiono, żeby stały się czymś więcej...) Już otwierał usta, żeby wysłać mnie do wszystkich diabłów - i rozmyślił się, dostrzegłszy w moich oczach coś, czego się przestraszył. - Jeśli chce pan utrzymać Darica przy życiu, to pozwoli mi pan teraz się z nim zobaczyć. Żadnych warunków - rzuciłem, zaślepiając go jego własnym gniewem. Wpatrywał się we mnie jeszcze przez sekundę, a w tym czasie myśli przeskakiwały mu z poziomu na poziom, z obawy na obawę. - W porządku - mruknął wreszcie. - Możesz się z nim zoba- czyć. A potem się wynoś. - Odwrócił się do mnie plecami i wszedł do wnętrza domu. A wtedy zobaczyłem odpowiedź - widziałem dokładnie, co zrobił. Jak we śnie wsiadłem z powrotem do modu, a ten zabrał mnie do Darica. - Daric! - zawołałem przy wejściu. Był w środku, wyraźnie to czułem. Wiedziałem, że obserwuje mnie i słucha przez swój domowy system. Ale nie doczekałem się odpowiedzi. - Chodź tu, musimy pogadać! -Tego niestety nie wziąłem pod uwagę: że on nie będzie chciał się ze mną widzieć. - Chcesz ocalić życie? - Wciąż żadnej odpowiedzi. Rozejrzałem się dookoła. Ten dom nie przypominał żadnego z budynków, jakie dotąd widywałem, nawet tu, w posiadłości. Był zbudowany z surowego drewna, z rzędów czystych, prostych bali. Nie było tu żadnych okien i tylko to jedno wejście. Umysłem wytropiłem go przez tę ba- rierę; wsunąłem się przez jego bezużyteczne zapory i pomyśla- łem: (Chcesz wiedzieć, dlaczego jesteś świrem jak ja - jak two- ja siostra?) Tym razem drzwi się otwarły. Wszedłem do środka, potem ruszyłem w głąb korytarza ze złocistego politurowanego drewna. Na drugim jego końcu znaj- dowało się pod gołym niebem kwadratowe podwórko, zalane oślepiającym światłem. Na środku założono coś w rodzaju ogródka: małe równiutkie krzaczki o zielonych igłach, posadzo- ne wśród morza białego piasku i gładkich czarnych kamieni. Piasek zagrabiono w linie przypominające morskie fale, a każ- dy czarny kamień potęgował zamierzony efekt. Przypomniało mi się, jak stałem na Monumencie... Przez jedną nieoczekiwa- ną chwilę, przebywając tutaj, poczułem się tak samo niereal- nie, jak kiedy znajdowałem się tam. - To było bardzo sprytne - doszedł mnie z cienia głos Dari- ca. Odsunął wkomponowane w ścianę drzwi i wyszedł na po- dwórko, ubrany w długą szatę we wzory na czarnym tle, która dobrze pasowała do tego miejsca, i z wyrazem twarzy, który wcale tu nie pasował. Szydercza arogancja to była maska, ale tylko tak mógł pokryć strach, wściekłość, ciekawość i urazę, ja- kie budził w nim mój widok. Wyglądał blado i niezdrowo. - To było kłamstwo, prawda? To, co włożyłeś mi do głowy, że niby wiesz, dlaczego jestem psychotronikiem? Powiedziałeś to tylko po to, żebym cię wpuścił, co? - Nie - odparłem. - To jest prawda. - Nie dodałem już nic więcej. - No i? Masz zamiar mi powiedzieć? - To zależy od tego, jak wdzięcznym słuchaczem się oka- żesz. Pochylił głowę, a na usta wypełzł mu ten jego pokręcony uśmieszek. - Ach, tak. A więc wreszcie się zdecydowałeś, czego ode mnie chcesz. Wiedziałem, że tak będzie. - Sądził, że będę go szantażował jego sekretem. - Taa... - Pokiwałem głową. - Można tak powiedzieć. - Usiądź. - Wskazał mi jedną z drewnianych ławek na środ- ku podwórka. Ten mimowolny gest przywiódł mi na myśl konglo- meratowe grube ryby, które w ten sposób zapraszają opozycję do kolejnej rundy negocjacji. Zorientowałem się, że on to właśnie robi, świadomie czy bezwiednie. Usiadł pierwszy i czekał. Wyszedłem w słoneczny blask i mrugając przez chwilę, czekałem, aż wzrok przywyknie mi do nadmiaru światła. Usia- dłem, czujny, ale tym razem nie bardziej czujny niż on. - Ile chcesz? - zapytał. - Nie będzie tak prosto - odparłem. - Rozmawiałeś ostat- nio z Braedeem? Zmarszczenie brwi wystarczyło mi za całą odpowiedź, i ty- le też otrzymałem. Wiedział, dlaczego wciąż jeszcze jestem na Ziemi. Wiedział, że ludzka bomba była przeznaczona dla niego. Nie był tylko pewien, czy go to obchodzi... Zapuściłem się głę- biej w jego myśli, aż znalazłem solidne jądro uporu, które chciało za wszelką cenę przetrwać i które przez te wszystkie la- ta utrzymywało go przy życiu. - Dowiedziałem się, kto chce cię zabić - oznajmiłem. Siedział i nic nie mówiąc, przyglądał mi się, coraz mocniej zaciskając pięści. Odczułem ból, który rozwinął mu się w środ- ku jak kwiat, kiedy paznokcie zaczęły wbijać się w ciało. Nigdy przedtem nie rzuciło mi się w oczy, jakie miał długie i ostre pa- znokcie. - To Rynek Braków - dodałem. - Rynek Braków? - mruknął w końcu, a w jego głosie zde- cydowanie przeważało niedowierzanie. - Sądzą, że zrobiłeś ich w konia. Nadal patrzył na mnie, niczego nie rozumiejąc. Tak staran- nie rozdzielał w myślach te dwie sfery swego życia, że nie mógł sobie wyobrazić, o co może im chodzić. - Chodzi o narkotyki. - Poczułem jego strach. - Mówią, że poczyniłeś im pewne obietnice, obiecałeś oddać pewne usługi w zamian za tyle prochów, ilu zdołasz użyć. Uważają, że nie do- trzymujesz słowa. - Kto tak mówi? - zapytał, prostując się. - Gubernator. - Rozmawiałeś z nim? - Jego niedowierzanie przybrało te- raz na sile. - Jak to możliwe? - Mam przyjaciół w niewłaściwych miejscach. Siedział w milczeniu jeszcze przez dłuższą chwilę, próbu- jąc oszacować, czy mówię prawdę. - A więc rzeczywiście chcą mnie zabić - odezwał się w koń- cu. - Ale dlaczego? - Legalizacja. Nie podoba im się, że tak bardzo o nią zabie- gasz. Nie podoba im się też, że grasz po stronie Strygera. Zmarszczył brwi. - Przecież wszystko im wyjaśniłem: że nie mogę działać wbrew interesom rodziny ani konglomeratu. To zbyt ważne, po- tencjalny zysk... - To dla nich strata - dodałem. - A to im naprawdę prze- szkadza. - Och, na litość boską... - Odwrócił wzrok, szukając jakiegoś spokojnego punktu, na którym mógłby go oprzeć, i zatrzymał go w końcu na piaskowych falach wśród czarnych kamyków. -To ab- surdalne. Jakieś konsorcjum socjopatów naprawdę spodziewa się, że będę przedkładać ich interesy nad interes Centauri, a je- śli nie, to grożą, że mnie zabiją? - Aż drgnął cały z irytacji. - Oni nie grożą, oni cię zabiją. Już raz próbowali. - Zmusi- łem go, by na mnie spojrzał. - Ta ludzka bomba to była tylko pierwsza próba. Co ty sobie, do cholery, wyobrażasz - że z kim grasz, Daric?! - Gapił się na mnie oniemiały, bo ponura rzeczy- wistość, w jakiej się znalazł, wreszcie zaczęła do niego docie- rać. - Myślisz, że to dla nich taka sama zabawa jak dla ciebie? Zagrozili nawet, że sprzątną Strygera. Wzdrygnął się, kiedy podniosłem głos; takie rzeczy nie po- winny się tu zdarzać. Nic takiego nie miało prawa mu się zda- rzyć, tu, po tej stronie jego życia... - No to dlaczego chcesz im przeszkodzić? - bąknął nabur- muszony. - Przecież to jest właśnie to, czego tak naprawdę chcesz, nie? Już otwierałem usta, żeby mu odpowiedzieć, ale się rozmy- śliłem. Nie było sensu pytać go, czy sądzi, że chcę mieć na swo- im sumieniu jeszcze dwa ludzkie istnienia, albo mówić mu, że liczy się dla mnie to, czego pragnie Elnear. Powiedziałem więc tylko: - Jeśli legalizacja przejdzie, mnie też zabiją. Usłyszał, co mówię, ale wyraźnie nic to dla niego nie zna- czyło. - Powiedz Braedeemu - rzucił z roztargnieniem. - Przypil- nuje mnie, aż będzie po głosowaniu... - Już mu mówiłem. Już robi, co w jego mocy. Ale ich nic nie powstrzyma, dopiero twoja śmierć. To dla nich... interesy. Znasz się chyba na interesach...? - Czułem, jak usta wykręca mi złośliwy uśmieszek. - Nawet Braedee na tyle się orientuje w ich zwyczajach. Wie, że jeśli chcesz sobie jeszcze pooddy- chać, będziesz musiał kompletnie zmienić tożsamość - i już nie będzie dżentelmena Darica taMinga. Ani członka zarządu, ani członka Zgromadzenia. Jesteś kompletnym zerem - żywy czy umarły... Jeśli legalizacja przejdzie. Był teraz blady jak trup. - Tylko jeśli przejdzie? - zapytał słabym głosem. Kiwną- łem głową. - Ale ona przecież przejdzie... - Popatrzył znów na nieruchome, pomarszczone morze bieli i czerni dookoła, zaci- snął dłonie na kolanach. - Nie mogę nic zrobić. - Będziesz się musiał postarać - oświadczyłem. Wrócił wzrokiem do mojej twarzy. - Będziesz musiał mi pomóc, jeśli chcesz zostać przy życiu. - Jak? - Z jego twarzy zniknęła bez śladu naburmuszona mina, a także zwykłe mu szyderstwo. I żadnych pytań, jak to się będzie miało do Centauri albo jego ojca. Teraz władzę nad nim objęła bez reszty żądza przetrwania i wyzierała na mnie przez jego jasne oczy. - Chcę pokazać przed całym Zgromadzeniem, jak bardzo Stryger nienawidzi psychotroników. Chcę, żebyś mu powie- dział, że może mnie mieć do... wiesz, o czym mówię. - Odwróci- łem wzrok, lecz zaraz zmusiłem się, by patrzeć wprost na niego. - Chcę za pomocą sprzętu Argentynę zrobić pełne sensoryczne nagranie tego, co robi z psychotronikami, a potem podsunąć to do systemu w Izbie Zgromadzenia, żeby każdy się przekonał, kim on naprawdę jest. Czy on tam będzie? Daric kiwnął głową, wyobrażając sobie w myślach końcowe przemówienie Strygera. Jego umysł wciąż jeszcze nie potrafił sobie tego wszystkiego do końca przyswoić. - To dobrze. - Otarłem usta grzbietem dłoni, ścierając zbierające się nad górną wargą krople potu. Czułem się schwy- tany w pułapkę tego cichego prostokąta słonecznego blasku, wewnątrz ocienionej symetrii idealnych ścian. - Pozwól, że się upewnię, czy wszystko dobrze pojąłem - wymamrotał Daric, a ręce drgały mu na podołku jak para otru- tych myszy. - Upokorzymy publicznie Strygera, a to osłabi po- parcie dla niego? - Mniej więcej - odparłem. - Głosowanie odbędzie się zaraz potem, więc to mogłoby wystarczyć... A miejsce w Radzie... - urwał, kiedy dotarło do niego pełne znaczenie i prawdopodobny oddźwięk tego, co ma się stać. - Jeśli się uda, straci je, wezmą Elnear. - Popatrzył na mnie niepewnie, podczas gdy w środku dwa odrębne „ja" ście- rały się w boju o przetrwanie. Musiałem być pewien, że mam go za sobą. - Chcesz poznać prawdę na temat tego, kim jesteś? - zapy- tałem. Zacisnął dłonie. Ten jeden raz pyskata gęba nie zatriumfo- wała, powiedział tylko: - Powiedz. - A zaraz potem, zanim zacząłem, dodał szybko: - To Triple Gee, prawda? To przez to małżeństwo, jakoś zdołali wykorzystać tę kobietę... - miał na myśli swoją matkę - ... żeby w niej ukryć wadliwe geny... -To właśnie sugerował jego ojciec, w to wszyscy mieli wierzyć. Ale ja pokręciłem przecząco głową. - Twoja matka nie miała z tym nic wspólnego. Każdy gen twój i Jule był ułożony jak plan miasta, zanim się urodziliście. Naprawdę myślisz, że nikt by nic nie zauważył? Zrobił to twój ojciec. Gapił się na mnie, a jego myśli grzęzły coraz głębiej. - To był Charon - powtórzyłem, zanim zdołał nazwać mnie kłamcą. - Sam to zaplanował, kazał specjalnie dołożyć wam te dodatkowe geny. Nikt więcej o tym nie wiedział. - To jakieś szaleństwo - szepnął. - Po co miałby psuć linię rodziny? - Wcale nie uważał, że ją psuje. Sądził, że ją ulepsza. Chciał zapewnić taMingom małą przewagę - chciał mieć tele- patów, których nikt nie wykryje ani nawet nie będzie podejrze- wał. Żeby zawsze być o krok przed konkurencją, poza Centau- ri i wewnątrz. Popatrzył na swoje ręce, obrzucił spojrzeniem całe swoje ciało, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. - Ale się nie udało? - W każdym razie nie wyszło tak, jak się spodziewał. Nie rozumiał tego: to tak jakby chciało się stworzyć z kogoś holo- grafika, a otrzymało się muzyka albo tancerza. - Jule niemal trafiła w to, co chciał mieć. Była empatką, odczytywała emocje i wysyłała własne - ale nie potrafiła odczytać skonkretyzowa- nej myśli, a bez treningu nie potrafiła panować nad emocjami, które odbierała albo wysyłała. Potrafiła się też teleportować, nad tym łatwiej było zapanować, ale przyniosło rodzinie tylko dodatkowy wstyd. Dla Charona była krokiem wstecz, ale mimo to spróbował jeszcze raz... Oczy Darica drgnęły i uciekły szybko, kiedy chciałem, żeby popatrzył na mnie. - W takim razie, dlaczego ją zabili? Centauri - jego matkę. Zatrząsł się nagle. - Może to naprawdę był tylko wypadek. Daric... ona umar- ła dopiero, kiedy byłeś na tyle duży, żeby to zapamiętać, a przecież wszyscy myślą, że jesteś normalny. - Wreszcie zdo- łał na mnie spojrzeć, nieco przytomnie j szym już wzrokiem. - Jak ci się udało ukryć to przed nimi - zapytałem - przez cały ten czas, kiedy dorastałeś? - Wciąż nie mogłem się nadziwić, w jaki sposób udało mu się utrzymać sekret, skoro nie udało się Jule. - Jule... to Jule mnie kryła. - Przygryzł wargę. - Ale przecież była wtedy tylko małą dziewczynką - zdu- miałem się. - Ale już wtedy wiedziała, że coś jest z nią nie tak i że przez to ludzie jej nie znoszą. Chroniła mnie, kryła przed nimi, nauczyła mnie, jak chować się z tym, co potrafię... - Próbowała uchronić go przed bólem, który sama czuła i którego nie mogła- by znieść, gdyby czuła go także w nim. - To dlatego tak jej nie znosiłem. - Ta presja, nieustanny lęk, cierpienia, których nie umiała ukryć, za wszystko winą obarczał ją. - Nie wiedziałem, co innego mogę zrobić. Była jedyną osobą, której mogłem za- ufać, i jedyną, która mogła mi wybaczyć. Dlatego zawsze ją raniłem. Ale bez względu na to, jak wiele sprawiałem jej bólu albo jak mocno ona chciała zranić mnie, nigdy nie zdradziła ni- komu mojego sekretu... -W końcu znienawidził ją nawet za to. Potrząsnął głową, mrugając rozpaczliwie. Popatrzył teraz na mnie pustym wzrokiem i obaj zdaliśmy sobie sprawę, że jest za późno, żeby cokolwiek zmienić i że ni- gdy nie wybaczy mi tej chwili prawdy. Ale teraz zdrada wobec ojca i Centauri zaczęła wyglądać jak akt sprawiedliwości. W myślach jeszcze raz powtórzył wszystko, co mówiłem mu na temat pułapki, krok po kroku. - Czy Argentynę wie o tej... o tej perwersji, do której chcesz wykorzystać jej sprzęt? Kiwnąłem głową. - Zgodziła się? - Tak. - Elnear mówiła, że mieszkasz teraz w Czyśćcu... - Zmie- rzył mnie spojrzeniem gęstym i ciemnym jak krew. - Zgadza się. - Zadarłem podbródek i odpowiedziałem mu podobnym spojrzeniem. - I chcesz, żebym powiedział Strygerowi, że może cię mieć? - upewnił się. Źrenice rozszerzyły mu się gwałtownie. Zacisnąłem szczęki aż do bólu. - Niech to zabrzmi przekonująco. Sprawa musi dojść do skutku jeszcze przed głosowaniem w Zgromadzeniu. - I tyle tylko muszę zrobić? - Oczyma umknął w bok, śle- dząc tok własnych myśli. - Chyba tak. - W takim razie nie ma problemu - mruknął. Patrzyłem, jak z ukrycia znów wypełza mu na twarz ten jego obrzydliwy uśmieszek. - Prawdę mówiąc - spojrzał mi w twarz - to może się okazać nawet dość zabawne. 31 Widziałem, jak wśród otwartych pół pode mną oddala się dom Elnear, kiedy mód podnosił się, a ja zostawiałem za sobą Darica. Musiałem zwalczyć przemożną chęć zawrócenia - pra- gnąłem jeszcze raz stanąć na ogrodzonym kamiennym murem podwórzu, przejść się tymi pachnącymi inną epoką korytarza- mi, dotknąć stołu usianego gwiazdami, połyskującymi w świe- tle ognia z kominka. Porozmawiać z Elnear, powiedzieć jej o tym, co muszę zrobić... Wmówiłem sobie, że i tak jej tam nie ma. Potem powie- działem, jak jest naprawdę: jeśliby się dowiedziała, próbowała- by mnie powstrzymać. Nie zrozumiałaby, o co mi chodzi, nie chciałaby, żeby spotkało mnie coś złego. Im mniej będzie o tym wiedziała, tym lepiej. A im mniej ja będę myślał o tamtych rze- czach i o ludziach, z którymi dzieliłem ten dom, tym lepiej bę- dzie dla mnie. Kiedy wróciłem do Czyśćca, znalazłem Argentynę w garde- robie; nakładała sobie wieczorową maskę. Obróciła się do mnie razem z krzesłem; jedna połówka twarzy pozostała srebrzysta, druga odbijała światło jak lustro. Oślepiony, zmrużyłem oczy. - Czy z Jiro wszystko w porządku? - zapytała. - Co zrobił Charon? - W porządku. Charon? Za dużo i o wiele za mało... Widzia- łem się z Darikiem. Wszystko ustalone. Zrobi, co do niego na- leży. Nic nie odpowiedziała, tęsknie wróciła w myślach do obra- zu Darica. - Mówi, że to się może okazać dość zabawne. Zrobiło jej się niedobrze. Usta zadrgały, bo choć uraza ka- zała jej nazwać mnie draniem, poczucie winy zaraz przywołało ją do porządku. Szarpnęła się tylko za włosy, które splatała właśnie między palcami, i powiedziała: - Obgadaliśmy wszystko... - Chodziło jej o symb. - Zasta- nawialiśmy się, jak trzeba postąpić, żeby Zgromadzenie na- prawdę wszystko przeżyło. - Potrząsnęła połyskującą grzywą włosów, a wyraz jej oczu powiedział mi, że i ją teraz bawi utrudnianie mi życia. - Nikt nie jest pewien, jak to wypadnie po drugiej stronie... Czy te systemy w ogóle będą kompatybil- ne... - Sieć to sieć - odparłem, czując, jak od nowa wzbiera we mnie frustracja. - Wszystkie systemy działają na tej samej za- sadzie. - Ale nie korzystają z tych samych specjalistycznych pro- gramów. To, z czego korzysta Zgromadzenie, to w zasadzie tyl- ko sieć łącznościowa, a nie sensoryczna, może nawet nie będzie w stanie odebrać przekazu, który chcesz przez nią nadać. Może uda ci się pokazać trzy-de ze Strygerem w roli głównej, ale chy- ba nie uda ci się zrobić tak, żeby to poczuli... A co się stanie, je- śli to nie zadziała? Zakląłem pod nosem. - Musi zadziałać... Jak mogę się przekonać? Możesz to przetestować? Wydała z siebie dźwięk, który nie bardzo przypominał śmiech. - Myślisz, że mamy dostęp do sieci w Izbie Zgromadzenia? - Daric ma - odparłem. - Daric pomoże mi się upewnić. - A co będzie, jeśli się okaże, że to faktycznie nie działa? - No to Daric pomoże mi to poprawić. - Wyszedłem z gar- deroby, pozostawiając ją sam na sam z wątpliwościami, i powlo- kłem się na górę, do jej pokoju. Wędrówka po schodach trwała wieki. Walnąłem się w poprzek na jej łóżko i zamykając oczy, wciągnąłem w nozdrza nikły korzenno-ziołowy zapach perfum. Pomyślałem jeszcze, że jeśli uda mi się złapać kilka godzin snu, kiedy ona będzie na dole w klubie, to może nie będę się tak czuł, jakbym naciągał własne zdrowe zmysły do granic wytrzy- małości... Kiedy się ocknąłem, światło za oknem wciąż świeciło tak samo. Sprawdziłem czas na bransoletce - jeden raz, potem dru- gi - jednak nie mogłem nie wierzyć, że przespałem cały dzień. Czułem się jeszcze gorzej niż przedtem, ale jakoś zmusiłem się, żeby dźwignąć się z łóżka, i przylepiłem sobie za uchem nową dawkę narkotyku. Zostało mi ledwie sześć. Powlokłem się na dół. Argentynę, Aspen i Raya siedzieli przy stoliku od frontu, przyglądając się, jak powietrzni tance- rze wykonują swój zwyczajowy układ dowolny we wnętrzu ku- li. Aspen i Raya przygrywali im niesamowitymi dźwiękami, które wydobywali, wodząc zwilżonymi palcami po obrzeżu szklanek. - Dlaczego mnie nie obudziłaś? - zapytałem głosem, który zdradzał zbyt wiele z mojego samopoczucia. Argentynę podniosła na mnie zaskoczony wzrok. Wyjęła z ust kawałek kamfy. - Próbowałam - odparła. - Ale nie chciałeś wstać. Mówiła zupełnie serio. Potarłem się po karku i uciekłem wzrokiem na bok. - Przepraszam - wymamrotałem. - Nic nie szkodzi - odparła, wzruszając ramionami. - Dzwo- nił Daric. A potem Braedee. - Czego chcieli? Starając się zachować obojętny ton głosu wyjaśniła: - Daric jest w budynku Zgromadzenia. Mówi, że Stryger chce. Przełknąłem twardą gulę, która nagle wyrosła mi w gardle, i pokiwałem głową. - Kiedy? - Wieczorem, w przeddzień głosowania. Za dwa dni. Nieoczekiwanie zabrzęczało mi w głowie tak głośno, że ledwie słyszałem, co do mnie mówi. - Powiedziałam Daricowi, że będziesz potrzebował jego pomocy przy sprawdzaniu kompatybilności systemów. Pewnie jeszcze tam jest, jeśli chcesz jechać... - Nie mogę. - Dotknąłem dłonią gniazdka na karku. - To zbyt ryzykowne. Niech lepiej on przyjedzie tutaj. Zesztywniała, ale nie powiedziała ani słowa. - A co z Braedeem? Czego chciał? - Nie powiedział. Zmarszczyłem brwi i udałem się w stronę telefonu. Daric był jeszcze w swoim biurze. Uśmiechnął się, kiedy zobaczył mnie na ekranie. - Argentynę ci mówiła? Wszystko ustalone. Dwa dni. Po- wiedziałem Strygerowi, że planujesz opuścić Ziemię zaraz po głosowaniu. - Wyglądał, jakby nie mógł się już doczekać. - Jeszcze nie wszystko ustalone - odparłem. - Dopóki nie będę pewien, że Zgromadzenie dostanie swoje. Potrzebuję cię tutaj dziś wieczorem, żebyś mi to posprawdzał. - Do klubu? - Zesztywniał. - Jasne... Zaraz tam jadę. - Ekran pociemniał. Stałem przed nim jeszcze z minutę, sam nie wiedząc, czy mam czuć się zaskoczony, czy zmartwiony. Potem zadzwoniłem do Braedeego, ale odpowiedziało tylko nagranie. To mi wcale nie poprawiło nastroju. Zadzwoniłem wobec tego do Miki. Ode- brał osobiście, żywy i niemal uśmiechnięty. - Kto tym razem próbuje cię zabić? - zapytał. Nie byłem wcale pewien, czy żartuje. - Pątnik Stryger. Teraz znów on nie był pewien. Wyjaśniłem mu wszystko, gdyż byłem już mniej więcej pewien, że tak naprawdę będzie. Po krótkiej chwili jego uśmiech zniknął. - Zupełnie ci odpieprzyło - oznajmił w końcu. - Kocie, ga- dają przez ciebie narkotyki. Nie jesteś niezniszczalny. On cię zabije. - Nie zabije, jeśli będę miał ciebie w odwodzie... - Aha - mruknął. Zawahał się, spuścił wzrok, rozważał róż- ne możliwości. - To co innego. Zaraz zanotuję sobie w kalenda- rzu. - Znów na mnie popatrzył. - Zadzwoń, jak będziesz znał szczegóły. Kiwnąłem głową, pomacałem przylepkę za uchem. - Mika... -No? - Nie załatwiaj mi już więcej topalazy. Obojętne, co będę gadał. - Dobra. - Złożył ręce w znak przysięgi, potem przerwał połączenie. Wyszedłem z kabiny i ruszyłem korytarzem z powrotem do klubu. Przede mną w korytarzu pojawili się nagle dwaj korby Centauri, którzy zablokowali mi przejście. W pierwszym odruchu chciałem zawrócić i rzucić się do ucieczki, ale byli na to przygotowani. Nie przebiegłbym nawet dwóch metrów, kiedy ogłuszyliby mnie ze swojej broni. Wobec tego stanąłem w miejscu. - Braedee? - zawołałem. - Braedee chce się z tobą widzieć - odpowiedział jeden z nich. Był tylko jeden powód, dla którego chcą mnie teraz zgar- nąć: zarząd nie poszedł na współpracę. Bardziej zależało im na Strygerze i legalizacji niż na życiu Darica. - Nie mówię do ciebie - przygasiłem korbę. - Braedee, za- łożę się, o co chcesz, że osobiście nadzorujesz tę akcję. Odwo- łaj ich albo Charon o wszystkim się dowie. Telefon, który dopiero co opuściłem, zahuczał natych- miast. Wróciłem tam i wcisnąłem kciukiem osłonę. Monitor przede mną wypełniła twarz Braedeego. - Zostaw mnie w spokoju - rzuciłem - albo Charon dowie się, jak to było z tą ludzką bombą. - On wprawdzie stracił już haczyk na mnie, ale ja - nie. Przez długą chwilę wpatrywał się w mój obraz na ekranie. - Dobrze. Zmarszczyłem brwi. - Coś za łatwo poszło. Obdarzył mnie nikłym uśmieszkiem. - Ja mogę dać ci spokój, ale to nie znaczy, że ktoś inny nie będzie pilnował Strygera. Centauri nie jest jedynym konglo- meratem, który jest żywo zainteresowany jego nieustającym dobrobytem. Nad tym już nie mam żadnej kontroli. - Do licha, Braedee... - urwałem, spazmatycznie zaciskając dłonie na obudowie monitora. - Wiesz, co to za facet! Napraw- dę sądzisz, że Centauri wyjdzie dobrze na tym, że da mu wy- grać? - Nie do mnie należy ocena - odpowiedział. - Ja tylko wy- pełniam rozkazy. - No jasne. - Odwróciłem wzrok, bo patrząc w te jego oczy, nie mogłem się skupić. - Posłuchaj... - zacząłem w końcu. -1 le- piej, cholera, słuchaj uważnie. Ustaliłem z tymi z Rynku, że zo- stawią Darica w spokoju aż do głosowania, bo jest mi potrzeb- ny. Jeśli legalizacja przepadnie, będzie żył, jeśli przejdzie - nie. Ale żeby dojść z nimi do porozumienia, musiałem ich prze- konać, że to Stryger stanowi dla nich główne zagrożenie. Zagro- zili, że jego także zabiją, jeśli legalizacja przejdzie. Wpatrywał się we mnie intensywnie przez długą chwilę. Ale nic nie odpowiedział. Przerwałem połączenie i wyłączyłem ekran ochronny. Kie- dy się odwróciłem, korytarz świecił pustką. Wróciłem do klubu. Argentynę siedziała teraz przy stole sama. Zniknęli gdzieś nawet tancerze powietrzni. - Czego chcieli? - zainteresowała się. - Nic takiego. - Nadal nachmurzony, popatrzyłem w stronę drzwi. - Daric niedługo tu będzie. Patrzyłem, jak siedzi w bezruchu, a przez głowę przelatuje jej po kolei pół tuzina przeciwstawnych impulsów. - Och, a co u diabła... - mruknęła. Zapadła się głębiej w poduszki i zaczęła szarpać lekko końce włosów. Poczułem się tak, jakbym miał żołądek pełen robaków. - Argentynę... - W porządku. - Podniosła na mnie wzrok pełen rezygna- cji. - To moja wina. Wzruszyłem ramionami i przysiadłem naprzeciw niej. - Przykro mi, że zająłem ci łóżko na cały dzień. Roześmiała się. - Niech ci to nie spędza snu z powiek. Mam pół tuzina in- nych. Minęła chwila, zanim dotarło do mnie właściwe znaczenie tych słów. - Symb? - Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że prawie nigdy nie widywałem ich osobno. Zawsze dwójkami, trójkami, zawsze razem, rozmawiają, dotykają się. - Tak. - Uśmiechnęła się teraz, na poły z rozbawieniem, na poły z przyjemnością. - Wszyscy sypiamy ze sobą. Kiedy czło- wiek się tak mocno wplącze w głowy innych, wydaje mu się prawie naturalne, że powinien się do nich jak najbardziej zbli- żyć. To taka jakby rodzina. - Jej uśmiech zadrgał lekko. - Kazi- rodztwo to najmilszy z grzeszków. - A jak się do tego wszystkiego ma Daric? - zapytałem. - A może chodzi mu tylko o ból? Spoważniała, ale tym razem to nie była złość. - Poważnych kochanków wszyscy trzymamy na zewnątrz. Inaczej zrobiłoby się zbyt intensywnie. W ten sposób jest bar- dziej na luzie... i może dłużej przetrwamy razem... - Przypatry- wała się swoim dłoniom, jakby trzymała w nich jakąś niewi- dzialną bańkę. - Daric jest... był, jak nikt przed nim. Tak mnie dotykał... w zupełnie nieprawdopodobnych miejscach... - Wy- raz jej oczu nagle uległ zmianie, widziałem, że uświadomiła so- bie po raz pierwszy, dlaczego był w stanie to robić. - Był świet- ny... - Podniosła się od stołu, spozierając w kierunku drzwi. - Będę na tyłach, z resztą. Kiedy przyjdzie, czekamy gotowi ze sprzętem. — Siedziałem więc i czekałem na Darica w samotności. Mo- krym końcem palca pocierałem po obrzeżu szklanki tak długo, aż udało mi się wydobyć z niej dźwięk. W końcu przyszedł i od wejścia skierował się wprost do mnie. Zatrzymał się tuż przed stołem, na jego twarzy wyraźnie odbiła się frustracja, kiedy zobaczył, że nie ma ze mną Argen- tynę. - Zarząd Centauri nie zgadza się na to, co chcemy zrobić ze Strygerem - odezwałem się, chcąc odwrócić od niej jego myśli. Natychmiast spochmurniał. O niczym nie wiedział, spotkali się za jego plecami. Zastanowiło mnie, jak głosował Charon i czy to miało jakieś znaczenie. - Udało mi się przytrzymać Braede- ego, ale mówi, że inni poplecznicy Strygera będą go uważnie obserwować. Nie wiem, czy Braedee ma na to jakiś wpływ, czy nie. Czy to dla nas problem? Zacisnął usta i potrząsnął głową przecząco. Wiedziałem, że w głębi ducha czuje się zdradzony. - Nie - odparł cicho. - Stryger ma swoje sposoby, a ja mam swoje... Myślę, że Gubernator we własnym interesie pozwoli mi z nich skorzystać. Stryger przybędzie na umówione spotkanie. - Uciekłem spojrzeniem w bok. - Na co czekasz? - zdziwił się. - Sprawdźmy ten system. Przecież chcemy mieć pewność, że wszyst- ko pójdzie jak z płatka... - Kiedy znów wróciłem spojrzeniem do jego twarzy, zobaczyłem charakterystyczny dla niego uśmiech. Poprowadziłem go na tyły klubu. Docierało do mnie wyraź- nie, jak bardzo obco czuł się teraz, podążając za mną przez tak dobrze znane sobie wnętrza. Wszyscy muzycy już na nas czeka- li. Argentynę znajdowała się w samym środku, jakby otoczona tarczą z ludzkich ciał; mrugała rozpaczliwie. Daric stanął jak wryty, kiedy ją zobaczył. Tak naprawdę wcale nie wierzył, że ona tu będzie, że spotka się z nim twarzą w twarz. Czułem, jak dzieląca ich przestrzeń ożywa szumem rosnącego napięcia. Czuli tylko tę ciszę - oboje pragnęli jej i jednocześnie nie mo- gli znieść, bliskość bez prawdziwego kontaktu, kontakt bez prawdziwej bliskości. Argentynę pierwsza spuściła wzrok, nie mogła dłużej znieść jego widoku. Nigdy przedtem nie wyglądał dla niej le- piej niż dzisiaj - wysoki, przystojny... - Witaj, Daric. - Argentynę - mruknął, urwał, bo nie miał pojęcia, co mó- wić dalej. - Tutaj masz skrzynkę. - Wysunęła coś do niego na wycią- gniętej dłoni. Przeszedł przez pokój, żeby to od niej wziąć; kiedy się do- tknęli, poczułem w powietrzu wyładowania elektryczne. Poło- żył na lewej dłoni skrzyneczkę wielkości palca i zacisnął pięść, jakby chciał ją zgnieść. Ale jego ręka nie była przecież zwykła, tylko podcybernowana, tak jak ręka Elnear albo jego ojca. - Włącz - zakomenderował. Włączyła symb. Twarz Darica przybrała nieprzenikniony wyraz, kiedy coś przejęło kontrolę nad jego mózgiem - spraw- dzało, dopasowywało, odczytywało. Po kilku sekundach jego twarz odzyskała normalny wyraz... i zaraz się skrzywił. Z niedo- wierzania aż zaklął. - Miałaś rację. - Zerknął na Argentynę i nagle pobladł na twarzy. Sprawdził symb swoimi systemami i nie pasowało. - Czy system można zmienić tak, żeby to działało? - zapy- tałem. Wybuchnął ponurym śmiechem. - Jasne, że można. To nawet dość proste. Musielibyśmy tyl- ko utworzyć tak szerokie spektrum, żeby system Zgromadzenia je zaakceptował. Ale najpierw musiałbyś się włamać do zabez- pieczeń Federacji. A gwarantuję ci, że prędzej zestarzejesz się i umrzesz, nim zdołasz tego dokonać. Argentynę wzięła z powrotem skrzynkę i trzymała ją teraz w złożonych dłoniach. - Zawsze możesz jeszcze zrobić trzy-de. Przekazałbyś je tym z Indy, a oni by je puścili... - Stryger powiedziałby, że to spreparowane, oszustwo, żeby go obsmarować. - Pokręciłem głową. - Nikt by w to nie uwie- rzył. - On ma rację. - Daric, zlany potem, szarpał za wysoki koł- nierz kurtki. - Stryger nie zaszedłby tak wysoko, gdyby jego aureolę łatwo było przyciemnić. - Zaczął przechadzać się ner- wowo po pokoju. - O Boże.... Co ja mam teraz zrobić? Oni mnie zabiją, Argentynę! Twarz Argentynę wypełniło poczucie bezradności. Uniosła dłonie, żeby na powrót wsunąć skrzynkę w ukryte gniazdko, gdzieś w tyle głowy. - Czekaj. - Wyciągnąłem przed siebie rękę. Podała mi skrzynkę, spoglądając niepewnie. -Tylko na chwileczkę - uspo- koiłem ją - więcej nam nie potrzeba. - Stanowczym ruchem od- wróciłem głowę w stronę Darica. - Jest jeszcze coś, czego mo- żemy spróbować. Ale nikt nie może nam przeszkadzać. Pokiwała głową i nie zadała na głos pytań, od których zaro- iło się jej w głowie. Inni muzycy wyszli w ślad za nią z pokoju, oglądając się na nas ukradkiem. Daric patrzył, jak ona wycho- dzi, a ja zostaję, w zupełnym bezruchu, jakby był sparaliżowa- ny. (Daric!) pomyślałem głośno, żeby przyciągnąć jego uwagę. Wzdrygnął się i skupił się na mnie. - Czy masz stąd dostęp do systemu Federacji? Czy potrzebujesz do tego jakiegoś specjal- nego portu? Dotknął głowy z irytacją i zmieszaniem. - Mam dostęp bezpośrednio z naręcznego telefonu, z każ- dego miejsca na planecie. A co? - We dwójkę zrobimy sobie wycieczkę do ich systemu. A wtedy ty go zmienisz. Popatrzył na mnie tak, jakby był pewien, że oszalałem. - Mówiłem ci, nie ma sposobu... (Dla nas jest.) Znów cały aż podskoczył, wzdrygnął się na wspomnienie, co takiego łączy nas ze sobą. - Ale to przecież niemożliwe... prawda? Pokręciłem głową. - Ja wiem, jak tam wejść. Jeśli otworzysz okno, nie będzie większych problemów. Ale muszę zabrać cię ze sobą, bo kiedy już się tam znajdę, sam nie mogę niczego zmienić. Pokażesz mi, czego mam szukać, a kiedy już to znajdę, ty dokonasz odpo- wiednich zmian. Potrząsał z niedowierzaniem głową, bezskutecznie próbu- jąc sobie wyobrazić, o czym ja właściwie mówię. - Chcesz powiedzieć... że każdy psychotronik to potrafi... ja też? - Nie, jeśli ja nie pokażę ci drogi. Ja to oczy, ty - narzędzie. Jesteśmy sobie potrzebni. - Usta wykrzywił mi uśmiech, podob- ny do tych, jakie widywałem dotąd u niego. Wbił we mnie gniew- ne spojrzenie, jego usta przypominały teraz wąską kreskę. - Ich ochrona... - ...nie zobaczy nas, nie usłyszy ani nie poczuje, jeśli zacho- wamy ostrożność. Przez cały czas będziemy poza spektrum. - To niewiarygodne... - wymamrotał. - Ty naprawdę mó- wisz poważnie. Skąd to wszystko wiesz? - Nieważne. A kiedy już będzie po wszystkim, lepiej zapo- mnij, że coś takiego robiłeś, jeśli nadal chcesz uchodzić za czło- wieka. Znów się nachmurzył. Przysiadł na sofie, wstrząsany ner- wowymi tikami. Wręczyłem mu skrzynkę i usiadłem naprzeciw niego, ma- jąc w duchu nadzieję, że naprawdę wiem tyle, ile mi się zdaje; przez chwilę myślałem też o Martwym Oku. - Teraz się z tobą połączę - przeprowadzę telepatyczny kontakt. Ty otworzysz swój dostęp do systemu Zgromadzenia. Ja wejdę po nim do środka i wezmę ciebie ze sobą. Oblizał spierzchnięte wargi. - Ile nam to zajmie? - Niezbyt długo, jeśli wszystko pójdzie dobrze. - Zamkną- łem oczy, żeby odciąć się od widoku tej twarzy, kiedy zacząłem zagłębiać się w jego myślach. Nawiązałem kontakt najdelikat- niej, jak tylko potrafiłem, ale i tak nagły wybuch panicznego strachu całkowicie rozwalił mi koncentrację. (Daric!) pomyślałem. (Zrób to, bo inaczej jesteś trupem.) Poczułem zaraz, że wszystko znów składa się do kupy, kiedy instynkt przetrwania przejął u niego kontrolę nad myślami i przegrupował je wedle własnych potrzeb. Przeplecione strzępkami wspomnień obrazy ojca, wypełniły jego - mnie - jak żółć. - W porządku - rzucił z goryczą. - Jeśli ty możesz to znieść, to ja też. (Nie gadaj. Myśl. Ja cię usłyszę.) (O, Boże) pomyślał. (Otwórz dostęp.) Wywołał swój kod dostępu do systemu Zgromadzenia. Na- gły napływ kodów cząsteczkowych rozświetlił jedną z jego cy- bernetycznych sekcji jak bożonarodzeniowe drzewko; dane zaczęły się w przetwarzać w formę dostępną świadomym my- ślom. (Myśl o tym, jak należy zmienić system i w którym miej- scu.) Zrobił to, o co prosiłem, sprawdzając i porównując system symbu z własnym, a następnie wyłożył mi to wszystko dokład- nie, aż wreszcie wiedziałem, czego mam szukać. (Teraz spokojnie, trzymaj się, udajemy się na przejażdż- kę.) Otwarte okno w jego umyśle czekało na mnie. W porówna- niu z tym, przez co musiałem przechodzić z Martwym Okiem, to była łatwizna. Powlokłem za sobą Darica w kanał białego światła. Jego duch przywarł do mnie z całej siły, siedział mi na plecach tak oszołomiony i przerażony, że nawet przez myśl mu nie przemknęło, żeby się puścić. Ścieżka dostępu powiodła nas z prędkością światła prosto w samo ukryte serce Federacji, w ten niewidzialny świat, który umożliwiał istnienie świata wi- dzialnego. Wchodząc w jądro z danymi, czułem się, jakby we- ssało mnie w samo serce gwiazdy, w głąb przez coraz gęstsze warstwy pulsującej energii. W głowie rozdźwięczało mi się sprzężenie zwrotne tej naszej podróży: warstwy światła-szumu- wibracji zdawały się nie mieć końca, napełniały mi zmysły za- pachem palonego cynamonu. Trudno było pamiętać, że cała ta gorejąca nieskończoność jest niczym innym jak tylko subato- mowym tańcem w rytm z góry ustawionej muzyki, zamkniętym w krysztale tellazjum wielkości mojego kciuka. Jeszcze trud- niej było pamiętać, że wiem, dokąd się udaję i co chcę zrobić, kiedy już tam dotrę. Zanim dokończyłem tę myśl, byliśmy już na miejscu, we- wnątrz zespołu ogniw, który służył Izbie Zgromadzenia na koń- cu jej linii. (Jesteśmy na miejscu) powiedziałem do Darica i poczu- łem, że otwiera oczy albo coś w tym rodzaju. (Gorąco tu...) pomyślał, bo to określenie było najbliższe temu nieopisanemu czemuś, co czuł teraz dookoła, a na co wszystkie zmysły, na których nauczył się polegać, były zupełnie ślepe. Zacząłem poszukiwania tego ośrodka nerwowego, który mi opisał i który zawierał w sobie potrzebną nam sekwencję kodu. Kiedy zawęziłem pole, wszystko stało się wyraźniej sze; zacząłem rozróżniać formy wewnątrz form, wszystko to, co Mar- twe Oko nauczył mnie rozpoznawać i rozumieć. W każdej kolej- nej warstwie znajdował się jakiś program zabezpieczający, penetrujący tkankę z danymi jak włosowate naczyńka krwio- nośne. Niespokojne podsystemy trącały nosami mój mózg, przepływały przez nas drżącą falą jak ryby w wodzie. Za każ- dym razem miałem ochotę wstrzymać oddech i cieszyłem się, że Daric nie widzi tego co ja, kiedy przerzucam szybko pliki Zgromadzenia. (O, jest) powiedziałem w końcu. Sekwencja, którą mieli- śmy otworzyć, leżała teraz tuż przede mną, ujęta jak kanapka między pułapki zabezpieczeń, ale jasna i prosta. Pogłębiłem kontakt z umysłem Darica, aż doszedłem do tych partii mózgu, których musiał użyć. Otwarłem się przed nim, pozwalając mu przez chwilę patrzeć oczyma mojego umysłu. (Zmień to...) Poczułem, jak reaguje ze swego rodzaju przerażoną gorli- wością, a energia, której ja sam nigdy nie zdołałbym w sobie wywołać, zalała po chwili obwody jego-moich myśli, a potem popłynęła dalej i zamieniła - białe w czarne, tak na nie, za- mknięte w otwarte. Teraz przed moimi oczyma pulsowała zupełnie inna se- kwencja, ta właściwa, która zapewni nam to, czego pragnęli- śmy. (Patrz) pomyślałem, chcąc, żeby zobaczył to na własne oczy. (Zabierz mnie stąd!) rozwrzeszczał się. Poczułem, że wpa- da w panikę, bo za dużo tego było na raz, że próbuje się uwol- nić... Za chwilę potrąci coś w systemie dookoła i obaj będziemy martwi. Zwiałem stamtąd, najszybciej jak umiałem. Z jego myśli wydostałem się chyba jeszcze prędzej. Po ułamku sekundy siedzieliśmy znów naprzeciwko, gapiąc się na siebie nawzajem zaszklonymi oczyma, znów nas dzielił pusty pokój. - Udało nam się? - wydusił wreszcie przez zdrętwiałe usta. - Będzie działało? - Tak - odparłem kiwając głową. - Chyba nam się udało. Wstał, choć kolana miał jak z gumy. - Niewiarygodne - powtórzył znowu, a w głowie wirowa- ło mu jeszcze od tamtego przypływu energii. Złapał się za gło- wę, nagle pełen obaw, że to, co przed chwilą zrobił, mogłoby mu się spodobać. - Muszę się napić. Albo coś w tym rodzaju. - Obrócił się i popatrzył na mnie, a jego słodko-kwaśna miesza- nina ulgi i obrzydzenia zalała mi zmysły. A ponieważ bał się, że mogłoby mu się to spodobać, dodał prędko: - Mój Boże, jak ja bym nie chciał być tobą. Dlaczego tobie w ogóle chce się żyć? Do pokoju weszła Argentynę, widocznie czekała pod drzwiami na jakieś oznaki życia. Dotarło teraz do mnie, że od frontu ożywają z wolna różne dźwięki, bo klub pod wieczór za- czynał napełniać się ludźmi. - Udało się wam? - zapytała, nie bardzo wiedząc, do które- go z nas ma się zwracać. - Co się stało? - dodała, choć nie była pewna, czy w ogóle coś tu się działo. Robiła, co mogła, żeby tyl- ko nie patrzeć za długo na Darica. - Nie pytaj. - Daric jeszcze raz objął się rękami za głowę. - Tak, udało mi się. Ściągnąłem brwi, ale nie odezwałem się ani słowem. Pa- trzyłem, jak wyraz jej twarzy łagodnieje od ulgi. - To dobrze - powiedziała zupełnie serio. Zawahała się, pełna głębokiego bólu w środku. - Zostajesz... na przedstawie- niu? - A chcesz, żebym został? - zapytał, przysuwając się bliżej. Poczuł nagłą potrzebę, żeby zrobić jej coś za pomocą swego umysłu, jedną z tych rzeczy, których nigdy nie miała dosyć... Dotknąłem lekko jego myśli, żeby mu przypomnieć, że też tu jestem. Wystarczyło, żeby go powstrzymać. Odwróciła spojrzenie w moją stronę. - Potrzebuję skrzynki symbu. - Podał jej, a ona wyszła, ze ściśniętymi w napięciu umysłem i ciałem. Daric przez dłuższą chwilę pozostał na swoim miejscu, mie- rząc mnie spojrzeniem. - Idę do klubu czegoś się napić - oznajmił w końcu zduszo- nym głosem. (I zostanę na przedstawieniu.) Wiedział, że wyczy- tam to z jego myśli. - Idziesz ze mną? - rzucił mi jak wyzwanie. - Nie - odparłem. Pozwolił sobie pomyśleć o tym, co mi zrobił tutaj kilka wie- czorów wcześniej... i o tym, co Stryger zrobi ze mną za dwa wie- czory od dziś. Patrzyłem, jak oblewa się rumieńcem. - Do zobaczenia w piekle - rzucił na pożegnanie i wyszedł. Ja zostałem tam, gdzie siedziałem, i starałem się nie śle- dzić go myślami, kiedy odchodził. Ale nie bardzo mi się to uda- ło, bo wciąż jeszcze myślał o mnie. Wyobrażał sobie mnie ze swoją macochą i zastanawiał się, czy jej się podobało. Miał na- dzieję, że jego ojciec także o tym rozmyślał. Myślał o nagiej Ar- gentynę... Przerwałem kontakt, pełen nienawiści do niego i do siebie. Ale w myślach zostały mi obrazy nagiej Argentynę. Argenty- nę... Lazuli... Zacząłem się zastanawiać, gdzie teraz może być Lazuli, zbyt daleko, bym mógł jej dosięgnąć. Rozpamiętywa- łem jej słodkie ciało, aż rozbolało mnie własne. Zastanawiałem się, czy ona też o mnie myśli, czy mnie nienawidzi i jak bardzo. - Cholera - rzuciłem nie wiadomo do kogo. 32 Daric opuścił klub ostatni, kiedy Czyściec zamykano już na noc. Przypilnowałem go, kiedy odchodził, żeby przypadkiem się nie rozmyślił i nie zawrócił. Tym jednym mogłem mu jesz- cze uprzykrzyć życie. Argentynę także patrzyła, jak odchodzi, z tym samym głę- bokim bólem w środku. Czując na sobie mój wzrok, rzuciła mi krótkie spojrzenie z drugiej części sali. Jej dzisiejszy występ / wierzchu wyglądał dobrze, ale w środku był pusty. Przez cały czas myślami przebywała gdzie indziej, własne ciało ciążyło jej jak ołów. Poszła za kulisy za resztą muzyków, żeby ukryć swoje pragnienia w bezpiecznym sejfie symbu. Po chwili usłyszałem, że znów zaczynają grać, na luzie i od niechcenia, żeby się z sie- bie nawzajem wyplątać. Udałem się za nimi w głąb korytarza, sam nie wiedząc dla- czego, aż wreszcie ich zobaczyłem. Kiedy wszedłem, popatrzyli na mnie wzrokiem, w którym dostrzegłem akceptację, nie wie- dzieć dlaczego bardziej przywykli do mojej obecności niż ja sam. Tylko Argentynę miała mi to trochę za złe. - Pomyślałem sobie, że może powinienem... poćwiczyć. - Do- tknąłem palcami gniazdka na karku, zanim zdążyła coś powie- dzieć. - Tak jak mówiłaś. - Mój umysł wzdragał się przed jakim- kolwiek wysiłkiem, przed każdą emocją, ale nawet praca w sym- bie wydała mi się lepsza od pustki, jaką czułem teraz w środku. Niektórzy mruknięciem wyrazili zgodę, kierując ku mnie swoją ciekawość. Byli zmęczeni po dzisiejszym wieczorze, ale wciąż jeszcze pełni energii po występie, a nikt obcy dawno z ni- mi nie pracował, nawet przypadkiem. Argentynę kiwnęła gło- wą, choć towarzyszyło temu wzruszenie ramion, a ja poczułem, jak mimowolnie budzi się w niej oczekiwanie. Wszedłem dalej i włączyłem gniazdko; w całym umyśle rozwinęły mi się dwuwymiarowe obrazy ich sztucznej psycho. Przez chwilę wystarczyło mi, że patrzę i słucham, oparty o ścia- nę, kiedy Argentynę splatała odrębne kolory dźwięków w jed- ną świetlną melodię, przetwarzając odczuwany wciąż żal w chęć ujrzenia czegoś, czego nigdy nie widziała. Ale im głę- biej odczuwałem ten nieustannie płynny przepływ obrazów, tym głębiej wdzierały mi się w krew, i tym bardziej pragnąłem znów stać się częścią tego układu, a nie tylko ślepą uliczką. - No dalej - rzuciła w końcu niecierpliwie Argentynę. - Po- czuj coś. Rozluźniając się stopniowo, zacząłem tańczyć, starając się nie potknąć i nie zepsuć rytmu. Skoncentrowałem się na wra- żeniach - przyjemności, zawiści, tęsknocie - próbując się sku- pić głównie na fizycznych odczuciach, jakie budziły we mnie te emocje. Morze bodźców wewnątrz i na zewnątrz mojej głowy zajaśniało blaskiem, kiedy poszczególni muzycy zaczęli reago- wać na to, co im podaję, a czego nie doświadczyli nigdy przed- tem. Początkowa dezorientacja szybko ustąpiła miejsca zado- woleniu. Nawet Argentynę to się spodobało. Wziąłem to, co mi oddali, i posłałem im z powrotem, ale tym razem przefiltrowane, tak że nasze sprzężenie zwrotne po- zostawało teraz pod kontrolą. Zapragnąłem dać im coś od sie- bie - jakiś dodatkowy wymiar, w którym mogliby się poruszać - w zamian za to, co oni mi podarowali. Unosząc się nad splota- mi ich energii, natrafiłem na coś, co działo się wyłącznie we wnętrzu Argentynę: coś, co stanowiło część jej wizji, kiedy ste- rowała symbem, coś bardziej dla niej rzeczywistego niż sama rzeczywistość - a czego mimo to zawsze brakowało w ich grze, bo było zbyt słabo namacalne, żeby dało się przekazać przez prymitywną sieć sensoryczną symbu. Czułem ostry ból frustra- cji, także nieodłącznej, skoro jej akt twórczy nigdy nie mógł się stać kompletny... Wziąłem kruchy fantom, który dryfował w jej umyśle, i użyłem swojej psycho, żeby nadać mu formę. Potem pchnąłem w obwody, wypuszczając go na wolność... I zaraz poczułem, jak zalewa mnie fala jej ciepłej jak słoneczny blask radości, kiedy wizja nagle stała się doskonała. Popatrzyła na mnie z niekła- manym podziwem. A ja nagle poczułem się całością i jednocze- śnie częścią czegoś większego, po raz pierwszy od tak długiego czasu, że aż przykro było to sobie uzmysłowić. Nie przypominało to w niczym zjednoczenia - bo zjedno- czenia nie da się z niczym porównać. To był zupełnie inny ro- dzaj brania i dawania, inny rodzaj dzielenia się niż te, które znałem - należało całkowicie do mojej ludzkiej połowy. Ciężko było zachować koncentrację w samym środku tak gęstego na- pływu impulsów, ale utrzymywanie się w nim warte było każde- go wysiłku. Im dłużej graliśmy, tym łatwiej mi to szło, aż w koń- cu czułem się tak dobrze, jak nigdy dotąd świadomie się nie czułem. A potem jakaś parszywa, pozostawiona sobie część umysłu przypomniała mi, po co założyłem sobie nielegalne gniazdko i po co właściwie tu jestem. Przyjemność wyparowała natych- miast, a wszystko zwiędło jak kwiat na mrozie. Wyłączyłem do- stęp, a linie kontaktu osłabły i po chwili znikły. Argentynę i reszta muzyków poszli za moim przykładem, wykluczając się po kolei z symbiozy, aż wreszcie zostałem sam. Obserwowali mnie w milczeniu zaciekawieni. - Dlaczego przerwałeś? - zapytała Argentynę. - Miałem już dość - odparłem. - To było naprawdę dobre, coś zupełnie nowego....- W jej głosie pobrzmiewała nutka frustracji, która jednak nie miała nic wspólnego ze mną. - Będzie lepiej, tylko popracuj z nami jeszcze trochę. Otwórz się, nie dotarłeś jeszcze dość głęboko... Potrząsnąłem tylko głową. - No, Kocie - dołączył do niej kolejny głos. - Zatrać się w tym. - Chodź na spacer w chmurach... - No tak, chodź, zatrać się. - To lepsze niż wszystko... - Nie robię tego dlatego, że to fajne! Zostawcie mnie, kur- wa, w spokoju! - Wypadłem na korytarz, byle dalej od ich py- tań i nagłego zakłopotania. Tylnym wyjściem wymknąłem się na uliczkę. Przystaną- łem, oparty o ścianę budynku, bo nagle nogi odmówiły mi po- słuszeństwa. Jutro. Jutro wieczór będę już tylko ja i Stryger... W głowie aż zawyło mi z pragnienia, żeby już było po wszyst- kim. To z pewnością nie byłem ja. Ręce mi się zatrzęsły, ale na tym się nie skończyło. Drżenie wpełzło mi na ramiona i dalej, aż wreszcie całe moje ciało dygotało jak w gorączce. Splotłem ręce na piersi i czekałem, aż mi przejdzie. Drzwi za mną otwarły się i wyszła Argentynę. Stała i przy- glądała mi się, a jej kostium połyskiwał w przyćmionym świe- tle jak ożywiony metal. W końcu sięgnęła do kieszeni i podała mi kawałek kamfy. Wepchnąłem go do ust, ona wzięła sobie drugi. Niewiele pomogło, ale przynajmniej jeszcze przez jakiś czas nie trzeba było nic mówić. Spojrzałem na swoje zniekształ- cone odbicie w lustrze na połówce jej twarzy, potem znów wbi- łem wzrok w ziemię. - Przepraszam - odezwała się w końcu, ze wzrokiem także utkwionym w ziemi. Skinąłem jej na odczepnego; zwinięte w pięści dłonie na- dal tuliłem do twardych fałd kurtki. Bolała mnie głowa. Oparła się o mur tuż obok, studiując uważnie moją twarz. - Wiem, że jak nas tak złapie w ten nasz symb, w ten nasz świat, to czasami... Uciekłem wzrokiem w bok, ssąc niecierpliwie kamfę. Ma- ły stożek światła, w którym teraz staliśmy, wydawał mi się sztuczny i kruchy, wręcz nierzeczywisty. Wszędzie dookoła była noc, zacieśniała z wolna swój krąg, ale tylko ja potrafiłem to wyczuć... - Chcę powiedzieć - mówiła dalej - że kiedy się odkryje zupełnie nowy wymiar, jak dziś... człowiek chce go przytrzy- mać, wejść głębiej. Nie ma się ochoty przestać. Tak jakby o wszystkim się zapominało, wiesz? Nie odpowiedziałem; ledwie docierały do mnie jej słowa, czekałem tylko, kiedy wreszcie sobie pójdzie. Ale ona nie chciała iść. - Przez całe życie mam w sobie takie coś... - W końcu po- czułem się zmuszony na nią popatrzeć. - Kiedy słyszę czyjeś imię, widzę zaraz kolor. A czasami, słysząc muzykę, widzę przed sobą miejsce, w którym nigdy nie byłam... albo przypominam sobie coś, o czym nie myślałam już od wieków, a wydaje mi się, jakby zdarzyło się wczoraj... I zawsze wszystko ma jakiś swój nastrój - kolory, morze albo piosenki. Nie taki, jaki zwykle się z nimi wiąże... Ale coś zupełnie odrębnego, tak jakby duszę, która do mnie przemawia. Zawsze czuję to w środku. Ale bez względu na to, jak się staram, nawet z symbem, nigdy nie po- trafię przekazać tego uczucia innym. A próbuję przez całe ży- cie. - Uciekła wzrokiem w noc, by za chwilę powrócić. - A wte- dy zjawiasz się ty... i tak po prostu to umiesz. Zrobiłeś to. Spra- wiłeś, że to się stało dla mnie realne... - Złapała mnie za rękaw kurtki. - Nie możesz teraz tak zwyczajnie przestać. Wiem, że nie o to ci chodziło. Wiem, że nie tego chciałeś, nie to jest dla ciebie ważne. Ale wiem też, że było ci z tym dobrze, jestem te- go pewna. Może tego właśnie potrzebujesz, żeby... - Teraz już trzymała mnie obiema rękami. Postąpiłem o krok i przyparłem ją całym ciałem do chłod- nych cegieł ściany. Przytrzymałem jej twarz obiema dłońmi i zacząłem okrywać ją pocałunkami, zagubiony w srebrnych włosach. Jeszcze przez ułamek sekundy się opierała, głównie z za- skoczenia. Ale potem jej ciało zmiękło pod naciskiem mojego, tak jak już raz przedtem. Dłonie ześliznęły mi się na plecy i przyciągnęły mnie bliżej, prawie do bólu. Usta pod moimi wargami rozchyliły się i zwilgotniały, a prawda o tym, czego tak naprawdę nam w tej chwili trzeba, zdzieliła nas między oczy ni- czym obuchem. A potem nie wiem jak znaleźliśmy się w jej pokoju, rozcią- gnięci na łóżku, zrzuciwszy z siebie tylko tyle, ile było trzeba, żeby się nazwajem dosięgnąć; ona czekała gotowa, a ja znala- złem się w środku, zanim zdążyłem się połapać, co się ze mną dzieje. I wtedy zacząłem się poruszać - ja wiedziałem i ona wiedziała, wychodząc mi na spotkanie biodrami, dopóki nie zo- stało między nami nic prócz cielesnych doznań. Skończyliśmy razem, wiedzeni desperackim pragnieniem, które nie miało niemal nic wspólnego z tym, że dzielimy ze sobą nasze ciała. Stoczyłem się z niej i leżałem nieruchomo na łóżku; czu- łem się tak, jakbym już nigdy więcej nie miał się poruszyć. Ona jeszcze przez kilka minut leżała obok w milczeniu, wpa- trzona w sufit, którego nie widziała przez przesączającą się tu do nas z ulicy tęczę promieni tego półświatła. A potem podnio- sła się na łokciu, zajrzała mi w oczy i uśmiechnęła się. Ucało- wała wyciągnięty palec i przeciągnęła mi nim po policzku. Póź- niej powolutku, po kawałeczku, zaczęła zdejmować ze mnie ubranie. Czułem się zbyt zmęczony, żeby protestować. Kiedy le- żałem przed nią już kompletnie nagi, zaczęła powoli zdejmo- wać ubranie z siebie, aż w końcu zobaczyłem wreszcie to ciało, które pragnąłem ujrzeć od tamtej pamiętnej pierwszej nocy w Czyśćcu, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. I nie rozcza- rowałem się. Pochyliła się nade mną i nakryła wargami moje usta. - Argentynę... nie dam rady - wymamrotałem. - Nie martw się... - Pocałowała mnie jeszcze raz, poczułem jej język. - Jest dobrze. - Pocałunki zaczęły wędrować po mo- jej twarzy, zamknęły mi oczy, obiegły wnętrze uszu. Potem ru- szyły dalej, w dół szyi, na piersi. Przewróciła mnie na brzuch i uklękła między rozrzuconymi nogami, przebiegała palcami każdy centymetr moich pleców, sondowała każde zagłębienie wzdłuż grzbietu, koiła i niepokoiła. - Dasz radę... - rzuciła miękko, kiedy palce wśliznęły mi się między uda. Robiła takie rzeczy, jakich nie doznałem dotychczas od żadnej kobiety, a każda następna była jeszcze przyjemniejsza od poprzedniej. Poczułem, jak wpadam w ciepły, ciężki rytm jej cierpliwego pragnienia, poczułem, że znów ożywam, poczułem, jak z każ- dym jej dotknięciem wpływają we mnie nowe siły. - Jak zdobyłeś ten tatuaż? - zapytała z delikatnym śmie- chem w głosie, kiedy gładziła mi pośladki. - Nie pamiętam - wymamrotałem, a ona jeszcze raz się za- śmiała i pocałowała mnie w to miejsce. Przetoczyłem się na plecy i pozwoliłem jej dłoniom dokoń- czyć dzieła, a kiedy wreszcie otworzyłem oczy, ledwie mogłem uwierzyć, widząc coś, co wznosiło się jak buntowniczy palec. Uśmiechnęła się, uniosła na kolana i opuściła się na mnie z długim westchnieniem. Pochyliła się nade mną, piersi do- tknęły mojej piersi, usta znów szukały moich ust. - Chcę wiedzieć, co czuje mężczyzna - szepnęła i zaczęła poruszać się lekko. - Daj mi poczuć to, co będziesz czuł... W środku nie miała strachu. Nie była jak Lazuli, a jej umysł otwierał się przede mną tak samo jak ciało, wychodził mi naprzeciw, chciał doświadczyć tego, o czym przedtem nie mogła nawet zamarzyć. Wszedłem więc w jej myśli, głęboko, bo czułem, że chce te- go coraz bardziej. Wszedłem też głębiej w jej ciało, ruszyłem palcami przez jej srebrną skórę, przez piersi i brzuch, dałem się otoczyć ciepłymi sekretami. Pozwoliłem jej poczuć to wszystko, moją twardość, jej miękkość, wezwałem na pomoc każdą komórkę nerwową ciała, a jednocześnie, kiedy otwarłem przed nią myśli tak, żeby wiedziała, co czuję, sama odczuwała wszystko tak, jak to czuje kobieta, odpowiadając własną rozko- szą i dokładając ją do mojej, aż wszystko podwoiło się i zwielo- krotniło. Czułem jak narasta jej podniecenie, jak się koncen- truje dokoła tego punktu, w którym zespalały się ze sobą nasze ciała, czyniąc moje pragnienie jeszcze gorętszym. Ten jeden raz każde dotknięcie i każdy ruch, jaki wykonywaliśmy, wyda- wał się dokładnie taki jak trzeba. Chciałem, żeby to trwało w nieskończoność - niemalże dobiegało końca, a nigdy się nie kończyło... ale ona nie mogła dłużej czekać. Kończyła - czułem, jak coś w niej pęka i rozlewa się po siatce nerwów jak kaska- da gwiazd. A potem przez jej myśli wlewa się we mnie; wtedy dosię- gła mnie błyskawica i już nie mogłem się powstrzymać. Krzyk- nąłem, lecąc w dół jak meteor, prosto w ciepłe morze naszego spełnienia. Ale mimo iż czułem, że zanikam, mięknę, mrocznieję i ob- umieram, gdzieś w środku nadal pulsował mi tamten żar. Ona wciąż pozostawała na mnie, z głową odrzuconą do tyłu, z oczy- ma zamglonymi, lecz błyszczącymi, a po chwili znów zaczęła się poruszać, pieszcząc to, co po mnie pozostało, rękoma gładziła mi zroszoną potem skórę, później swoją, jakby się spodziewała, że to, co niemożliwe, zdarzy się raz jeszcze. Poczułem, jak wzbiera we mnie jej podniecenie, raz wreszcie przekonałem się, jak to jest, być stale gotowym i chętnym, wciąż i wciąż od nowa, umieć pomieścić w sobie rozkosz bezdenną i bezkresną jak morze... Pozwoliłem jej wypełnić tę bezbrzeżną pustkę, jaką czu- łem w środku, wrażeniami, które tworzyła, grając na naszych ciałach tak, jak grała w symbie - wymagała, ufała, że pozwolę jej skorzystać ze swego umysłu i ciała, żeby we wspólnocie z własnym ciałem mogła zbadać do końca tę rzecz, o której przedtem nawet jej się nie śniło. Poczułem, że rozkosz wzbiera w niej od nowa, razem z pragnieniem i zadziwieniem nad tym byciem dwojgiem ludzi w jednym, jednym umysłem w dwóch ciałach - innych, a zarazem bardzo podobnych, że chciałoby się, aby pozostały już tak na zawsze... Po chwili zacząłem reagować - nie do wiary - znów stward- niałem od pragnienia tak palącego, że było niemal jak ból. Od- czuła moje niedowierzanie, ja - jej, i ze śmiechem zaczęliśmy od nowa. Tym razem krążyliśmy wokół centrum naszej przy- jemności zupełnie bez pośpiechu i po linii kontaktu powolnym strumieniem przesyłaliśmy sobie najróżniejsze doznania, wznosząc się i wznosząc, aż na koniec znów runęliśmy oboje w dół... Tym razem była już zaspokojona, a nawet bardziej niż za- spokojona, a ja byłem więcej niż wdzięczny. Ześliznęła się ze mnie powoli i z czułością, pozostała blisko, położywszy się tuż obok i objąwszy mnie ramieniem. - Boże, jakie to fajne... - wymruczała. - Zostań we mnie... - Ale tym razem chodziło jej tylko o moje myśli, chciała jak najdłużej być dwojgiem w jednym, kiedy zanurzała się powoli w sen, zbyt ociężała od rozkoszy i ulgi, by móc dodać coś wię- cej. Leżałem tak nieruchomo, ogłupiały od nadmiaru wrażeń, które odpływały powoli zanikającym echem, i zastanawiałem się, skąd ja teraz wezmę siły, żeby oddychać. Przyszła mi na myśl Lazuli, poczułem w środku tępy ból na wspomnienie, że i ona także tego pragnęła. Ale za bardzo się mnie bała, żeby po- sunąć się tak daleko - tak blisko prawdziwego zjednoczenia, jak może się znaleźć człowiek nie obdarzony psycho. Ciekawe, czy gdybyśmy mieli dość czasu i gdybym jej pokazał... Ale przez cały czas i tak wiedziałem - w tych partiach umysłu, do których Argentynę nie dotarła i nigdy nie dotrze - że gdyby- śmy nawet Lazuli i ja stali się dwojgiem ludzi w jednym ciele, nigdy nie moglibyśmy stać się dwojgiem w jednym umyśle. 33 Kiedy się obudziłem, Argentynę wciąż jeszcze spala z ramie- niem przerzuconym przez moją pierś, jak gdyby żadne z nas nawet nie drgnęło przez resztę nocy. Było wczesne popołudnie następnego dnia, ale ja czułem się, jakbym przed chwilą za- snął. Sen próbował ściągnąć mnie z powrotem, a ja miałem ochotę mu na to pozwolić. Ale to już był następny dzień. Kiedy sobie przypomniałem, co to za dzień, poczułem się jak dźgnię- ty nożem i wiedziałem, że już nie zmrużę oka. Wyśliznąłem się spod ciepłego ramienia Argentynę i delikatnie całowałem jej twarz, dopóki nie odpowiedziała mi uśmiechem i trzepotaniem powiek. Westchnęła i przeciągnęła się. - Jeszcze... - zamrucza- ła. Powieki opadły z powrotem. Wciągnąłem na siebie ubranie, przyłożyłem sobie świeżą przylepkę i zszedłem na dół. W kuchni natknąłem się na parkę muzyków; patrzyli, jak się wtaczam, a potem utkwili oczy w su- ficie z wszystkowiedzącymi uśmieszkami na twarzach. Północ popchnął ku mnie talerz z jedzeniem i wcisnął mi w dłoń jakiś kubek. - Jedz - powiedział. - Musisz zachować siły. - Uniósł brwi, a ja odpowiedziałem mu mizernym uśmiechem, który miał wy- rażać wdzięczność. Przełknąłem kilka kęsów, omal nie zwróci- łem, resztę pozostawiłem więc na talerzu. Powędrowałem do telefonu i zadzwoniłem do Darica, żeby się upewnić, czy wszystko gra. Potem zadzwoniłem do Miki, że- by i u niego sprawdzić. Kiedy skończyłem, wróciłem do pustego klubu i siedziałem tam samotnie, nie mając chęci na nic innego... no, może z wy- jątkiem tego, żeby już było jutro. Po chwili weszła Argentynę, owinięta w ten swój szlafrok, i usiadła obok mnie. Poczułem nagły przypływ gorących uczuć, kiedy na mój widok w jej pa- mięci pojawiły się obrazy z wczorajszej nocy - starała się my- śleć o teraz, a wciąż wracała do wtedy... Ale kiedy spojrzałem jej w oczy, musiała odwrócić wzrok. Kiedy znaleźliśmy się twa- rzą w twarz w świetle dziennym, wspomnienie o tym, co zrobi- liśmy poprzedniej nocy stało się zbyt realne, żeby mogła o nim myśleć. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła... Bo mimo wszystko jednak się bała... tak bardzo, że nawet sama przed so- bą za nic by się nie przyznała, czego się boi. Patrzyłem, jak odwraca wzrok, i nie odpowiedziałem na to, czego nie powiedziała; głęboko w środku bałem się tego samego. Po chwili sięgnęła ręką do tyłu głowy i wyjęła skrzynkę symbu, którą następnie mi podała. - Chyba będzie ci to potrzebne - odezwała się wreszcie. - Spróbuj nie nosić tego przy sobie, jest trochę kruche. Dziś wie- czorem nie występujemy, więc... To znaczy, możesz z niej korzy- stać przez całą noc.... Wziąłem od niej przedmiot palcami nagle pozbawionymi czucia. - Kiedy masz się spotkać z Darikiem? - zapytała, starając się zachować rzeczowy ton. Obserwowała własne dłonie, jak składają się na blacie stołu. - Nie dość prędko - odpowiedziałem z grymasem na twarzy. - Czegoś jeszcze będziesz potrzebował, coś jeszcze mogli- byśmy dla ciebie zrobić? - zapytała, nadal wpatrzona we wła- sne dłonie. - Pozwolicie mi tu wrócić? - Zawsze - odparła z lekkim uśmiechem. Kiedy nic nie od- powiedziałem, podniosła się, pocałowała mnie w czoło i odeszła. Ja zostałem na miejscu, zadowolony, że znów mogę być sam, a jednocześnie nienawidziłem każdej sekundy tej samot- ności. Nie wiedziałem, dlaczego tak ciężko mi znieść oczekiwa- nie, tak trudno mi o tym myśleć. Ja sam to ustawiłem, zadba- łem przecież o własny tyłek, upewniłem się, że będę kryty. Nie muszę nawet polegać na urządzeniach, jeśli zechcę wezwać po- moc. Mam swoją psycho, działa niezawodnie. Stryger trochę mnie sponiewiera, to wszystko. Nie takie rzeczy znosiłem. To moja gra, ja ustalam rzuty. Ale mimo wszystko miękłem cały w środku, kiedy tylko pomyślałem o tym, co czeka mnie dziś wieczorem. Może dlatego, iż nie sądziłem, że jeszcze kiedyś bę- dę musiał robić ze sobą takie rzeczy. Na bransoletce rozdzwonił się brzęczyk komunikacyjny, tak nagle, że aż podskoczyłem. Siedziałem i słuchałem, jak dzwoni, rozważając w duchu, czy powinienem odebrać tutaj, czy raczej pójść do kabiny publicznej; niemal bałem się tego, co w tej chwili mógłbym od kogokolwiek usłyszeć. Ale w końcu powlokłem się do budki. Twarz, która ukazała mi się na ekranie, tak mnie zaskoczy- ła, że przez sekundę nie pamiętałem, jakie mam przypisać jej nazwisko. - Natan Isplanasky - podpowiedziała twarz, jakby zrozu- miała, że jej nie rozpoznaję. Nie odezwałem się, bo nie miałem pojęcia, co mówić. - Elnear opowiedziała mi... o tym, że stracił pan pracę u ta- Mingów. Martwi się o pana - dodał takim tonem, jakby podzie- lał jej zmartwienie. Poczułem, jak marszczy mi się czoło na samą myśl, że mo- gła mu opowiedzieć szczegóły tej sprawy. Zastanawiałem się, co tak naprawdę chodzi mu po głowie. - To ona kazała panu zadzwonić? - zapytałem, sam nie wie- dząc, co w tej chwili we mnie przeważa: niechęć czy niedowie- rzanie. - Nie - odparł. - Dzwonię, bo chciałem, żeby pan wiedział, że nie zapomniałem o tym, co mi pan mówił. - O czym? Zrobił zaskoczoną, a w każdym razie zmieszaną minę. - O Robotach Kontraktowych. - Ach, to. - Spuściłem wzrok i parsknąłem cichym śmie- chem. - Elnear mówiła mi, że miał pan po temu powody. Chciał- bym o nich usłyszeć. Podniosłem głowę. - A jaki to ma sens? - Nagle naszła mnie ochota, żeby roz- walić ten ekran. Zacisnąłem pięści z całej siły i trzymałem tak, dopóki mi nie przeszło. Nie odpowiedział na moje pytanie. - Czy może pan wpaść do mnie? - Nie mogę - odparłem, potrząsając głową. - Nie może pan? - powtórzył, jakby nie bardzo dosłyszał. - Nie mogę. Zawahał się, potem kiwnął głową. - A może ja przyszedłbym do pana? Albo może spotkaliby- śmy się w jakimś innym miejscu? Kiedy tylko pan zechce. Gapiłem się na niego w zdumieniu. - Mówi pan poważnie? Jeszcze raz kiwnął głową. - Nie mogę. - Odwróciłem wzrok. - Mam teraz coś innego do zrobienia. A nie wiem, gdzie potem wyląduję. - To coś jest dla pana ważniejsze niż tamta sprawa? - Tak - potwierdziłem. Znów zaczynałem drżeć. Już mia- łem przerwać połączenie, ale się powstrzymałem. - Proszę posłuchać, zadzwonię do pana, jeśli... kiedy będę mógł. Kiedy tylko będę mógł. Pokiwał głową ze zrozumieniem. - Dobrze. W takim razie będę czekał. - Proszę powiedzieć Elnear... proszę jej powiedzieć, że mo- im zdaniem wszystko pójdzie dobrze. - Rozłączyłem się. Potem oparłem się plecami o ścianę, czekając, aż minie mi atak drżączki. Kiedy się opanowałem na tyle, by móc się ruszać, nic nikomu nie mówiąc, wyszedłem z Czyśćca i udałem się do śród- mieścia, do domu Darica. Miejski dom Darica był z zewnątrz gładki i pozbawiony wyrazu - święta ziemia konglomeratowej szyszki, która pewnie ma tyleż samo do ukrycia co jej właściciel. Przez długi czas sta- łem o zmierzchu w ogródku przy ulicy, przyglądając mu się i wyłapując jego nastrój, i próbowałem się zmusić, żeby po- dejść do drzwi. Mika obiecał, że będzie mnie śledził, ale go nie dostrzegłem. Musiałem wierzyć, że dotrzyma słowa, tak samo jak musiałem wierzyć, że nic nie pójdzie tak źle, żebym nie mógł sobie z tym poradzić. Jednak nie wierzyłem ani w jedno, ani w drugie, kiedy przemierzałem pachnące wanilią trawniki, idąc w stronę drzwi. Drzwi otworzyły się w odpowiedzi na kod, który dał mi Da- ric, kiedy tylko wszedłem na taras z polerowanych kamieni. Za drzwiami już na mnie czekał. Nerwowym gestem ponaglił mnie do wejścia. - Coś ty tam tak długo robił, na miłość boską? - syknął, kiedy tylko drzwi zamknęły się za nami. - Wszyscy dookoła mo- gli cię już zauważyć. - Nikt mnie nie obserwował - odparłem. Zupełnie nikt. Nie widziały mnie nawet skanery ochrony, dopóki nie nakaza- ły im tego odpowiednie kody. Wszystko tu było nadzwyczaj dys- kretne. Rozejrzałem się dookoła w tym przyćmionym świetle, nerwowo poruszałem dłońmi ukrytymi w kieszeniach. Asce- tyczny wystrój wnętrza, który znałem już z jego domu w posia- dłości, tutaj stał się tak bezosobowy, że czułem się, jakbym zna- lazł się w klinice. - Strygera tu nie ma. - Oczywiście, że nie - odparł wciąż jeszcze poirytowany. - Jeszcze za wcześnie. Wejdź dalej. - Chciało mu się odgrywać dobrego gospodarza tak samo jak mnie gościa, lecz mimo to po- szedłem za nim długim podestem do ceramicznej jaskini salo- nu. Na samym środku, w cylindrze nie wiadomo skąd płynące- go światła, stał emaliowany stół, otoczony niskimi siedziskami. Daric usiadł przy stole, a ja naprzeciw niego, nie spuszczając zeń wzroku. - Jak tam Argentynę? - zapytał niemal uprzejmie. - Zaspokojona - odparłem głównie po to, żeby mu dopiec. Spochmurniał zaraz. Ze stojącej przed nim karafki nalał sobie drinka i natychmiast wychylił go do dna. - Dlaczego nie rzucisz tego krwawiącego w środku strzę- pa? - dodałem. - Przecież nic dla ciebie nie znaczy. Nikt dla ciebie nic nie znaczy. Poderwał gwałtownie głowę. Cierpienie, złość i zazdrość, które zżerały go od środka, były wystarczająco prawdziwe. - Ty! - syknął, wycelowując we mnie drżący palec. - Jesteś tylko bezimiennym bękartem. Nie masz prawa mnie osądzać. Nie będziesz mi mówił w moim własnym domu, co ja myślę, czuję albo czego chcę! Wzdrygnąłem się, kiedy jego wściekłość przejechała ze zgrzytem po moich zszarganych nerwach. Utkwiłem wzrok w karafce i szklankach na tacy przed nim. Na środku stołu działało coś na podobieństwo dryfu kontynentalnego: czułem to pod dłońmi - pod na pozór solidnie nieruchomą powierzch- nią lekka wibracja popychała to wszystko w moją stronę. Za- hipnotyzowany, patrzyłem, jak się zbliżają. - Talerzowe ruchy tektoniczne - mruknął Daric, a ja, zanim zdołałem się powstrzymać, wybuchnąłem głośnym śmiechem. Moje dłonie zabębniły o blat stołu. Przypominały teraz jego rę- ce, jakby ktoś jakimś cudem przyczepił mi je do reszty ciała. Daric popatrzył na mnie, już z powrotem opanowany, a w jego oczach dostrzegłem mieszaninę ciekawości i obrzydze- nia. - Pieprz się, dżentelmenie Daricu - odezwałem się. - Napij się - zaproponował, kiedy karafka dotarła do mnie i zatrzymała się. Napełniłem szklankę i przyjrzafem się jej. Kiedy ją pod- niosłem, wyczułem u Darica gwałtowny wzrost napięcia. Zerk- nąłem na niego, popatrzyłem, jak pociąga następny łyk z wła- snej szklanki; odczułem, jak reaguje na wysokoprocentowy al- kohol. W drinku nie było nic, czego tam być nie powinno. Znów się rozluźnił, mimo że ja jeszcze nic nie wypiłem; nie obchodzi- ło go, czy wypiję drinka, czy nie. Pociągnąłem łyk, przez który zdrętwiało mi wnętrze ust, a potem alkohol spłynął do gardła i zagłuszył ból w żołądku. W tej chwili nawet łyk kwasu dobrze by mi zrobił. Wypiłem jeszcze trochę. A wtedy zaczęło mi się kręcić w głowie. Pokój dookoła mnie zaczai wirować, a ja siedziałem i gapiłem się tyl- ko z niedowierzaniem. - Był bezpieczny.... Jak...? - zdołałem jeszcze wydusić, lecz tych kilka słów wydało mi się najdłuższym przemówieniem w moim życiu. - Ale szklanka nie była - odparł Darze, wzruszając ramio- nami. Uśmiechnął się. Jego twarz zaczęła się rozpływać. - To musi dobrze wyglądać, wiesz, dla Strygera. Zaufaj mi. Nie zaufałem. Padłem twarzą na blat stołu. Kiedy się ocknąłem, byłem już gdzieś indziej. Pod policz- kiem miałem twardą, brudną podłogę ze sztucznego włókna. Mrugając, uniosłem twarz w górę. Bolała mnie głowa. Światło tutaj było białe i ostre, nie takie jak światłocień tamtego poko- ju, w którym ja i Daric próbowaliśmy ukryć wzajemną niena- wiść. Była to kwadratowa skrzynka z jednym twardym, brzyd- kim krzesłem i metalowym łóżkiem ze skrzynią na pościel. Jed- ne drzwi, zamknięte. Żadnych okien. Skądś dobiegał odgłos włączonego wentylatora - rzężący dźwięk, który trwał i trwał, a brzmiał tak, jakby maszynę zabijało to miejsce. Przez chwilę myślałem, że jestem w Starym Mieście. Potem wydało mi się, że śnię jakiś koszmar. A nie byłem w nim sam. Przede mną, oparty o drzwi stał Daric, a obok niego Stryger, ukryty w takich ilościach ponu- rych i bezbożnych szmat, że aż musiałem dotknąć jego myśli, chcąc się upewnić, że to naprawdę on. - Widzisz - odezwał się Daric do któregoś z nas, a może do obu - jest. Próbowałem się podnieść, ale tylko upadłem z powrotem na twarz, bo okazało się, że nie mogę ruszyć rękami. Miałem je skute kajdankami na plecach. Przetoczyłem się na bok i wsta- łem, korzystając jedynie z nóg. Kiedy podnosiłem się chwiej- nie, omalże nie wylądowałem z powrotem na podłodze, bo nie- oczekiwanie coś mnie szarpało za nogę. Kostkę miałem przy- wiązaną sznurem do metalowej ramy łóżka. - Ty sukinsynu - rzuciłem do Darica głosem zdławionym od paniki. Uśmiechnął się, a leciuteńkie wzruszenie ramion powie- działo mi: „To musi dobrze wyglądać". - Witaj, Kocie - mruknął Stryger, głosem miękkim i cie- płym, jakbyśmy odbywali tu sobie zupełnie normalną poga- wędkę, jakbym nie stał przed nim w tym stanie - jak prowadzo- ny na rzeź. Zaczai ściągać z siebie bezkształtny płaszcz z kaptu- rem, w którym wyglądał, jakby był dwa razy większy. Ja nie miałem już na sobie kurtki ani butów. Zostałem tylko w tunice i dżinsach, a to nie najlepsza osłona. I wtedy przypomniałem sobie o skrzynce symbu. Włożyłem ją do kieszeni kurtki, a kurtki tutaj nie było. Zamarłem, starając się nie wpaść w pa- nikę, kiedy wywoływałem połączenie, i nie myśleć o tym, co będzie, jeśli go nie uzyskam. Ale zaraz znajoma sieć energii wypełniła mi myśli jak plan miasta. Poszedłem za nią i odnala- złem skrzynkę symbu, gotową i włączoną -. miał ją Daric. Na- kazałem sobie wziąć głęboki oddech, potem drugi. Potem po- słałem resztki skupienia, jakie mi jeszcze zostały, żeby przez biały szum i mój własny strach ruszyły jeszcze raz na poszuki- wanie Miki. Stał gdzieś na zewnątrz, niedaleko, wystarczająco blisko. Wytropił mnie tutaj, gdziekolwiek to było, dokładnie tak jak mi obiecał. Czułem, jak podskoczył, dźgnięty potężną dawką mojej ulgi. Posłałem mu strumień obrazów na temat tego, gdzie jestem i co ma się za chwilę stać. A potem przerwałem kontakt, bo zorientowałem się, że Stryger coś do mnie mówił, a teraz czeka na odpowiedź. Pytał mnie, dlaczego, jak sądzę, Bóg zezwolił na to, żebym się urodził. - Co? - zapytałem, bo mimo że wiedziałem, o co mnie py- tał, tylko na tyle mogłem się zdobyć. Powtórzył swoje pytanie. - Bardzo mnie interesują twoje przekonania religijne - do- dał cicho. - Tak długo musiałem czekać na okazję, żeby o nich porozmawiać. - Stał oparty o swoją nieodłączną laskę, która połyskiwała w ostrym świetle, i wyglądał tak, jakby rzeczywi- ście miał za sobą pół życia w podróży, która miała przywieść go w końcu do tej śmierdzącej nory tylko po to, żeby mógł tutaj pogadać ze mną o religii. - W takim razie, po co to wszystko? - zapytałem. Kajdanki wpijały mi się w nadgarstki, kiedy szarpałem rękami. Starałem się nie patrzeć na niego jak na wariata. - Bo to konieczne - odparł z westchnieniem. - A nasze py- tanie brzmi: dlaczego ludzie i Hydranie są tak do siebie podob- ni, że mogą się nawet krzyżować między sobą? Dlaczego Bóg ze- zwolił na zanieczyszczanie naszej czystej rasy nienormalnymi genami? Dlaczego się urodziłeś - ty, mieszaniec, zdegenerowa- ny pomiot tego aktu wbrew naturze? Jako ostrzeżenie? Jako przykład? - Czułem, że mnie podjudza i zarazem podjudza swo- ją własną nienawiść. - Nie ma żadnego Boga - odparłem. - Gdyby istniał, nie by- łoby ciebie. Zerknąłem na Darica: wycofał się teraz w najbliż- szy drzwi róg, z twarzą zlaną potem, ale uśmiechnięty. - Niko- go z nas by nie było. Stryger poruszył rękoma, a dół jego laski wystrzelił z nagła i wplątał się między moje nogi. Runąłem ciężko na ziemię, nie mając czym złagodzić upadku. Leżałem tak przez dłuższą chwi- lę, czując w nogach pulsujący ból, zanim przetoczyłem się na bok, by dźwignąć się z powrotem na kolana. A on dalej stał spokojnie, wsparty na swojej lasce, jakby wierzył, że ugodziła mnie ręka Boga, a nie jego własna. On na- prawdę wierzył, że to była ręka Boga. Jakoś zdołałem wstać i cofnąłem się bliżej łóżka. Przysia- dłem na nim, a w tym samym czasie posłałem mu do mózgu ci- chy palec myśli. Nie wziąłem pod uwagę kajdanek; teraz będę musiał wykorzystać, co się da, żeby nie zrobił ze mnie miazgi. - Zdaję sobie sprawę, że nie można oczekiwać, abyś zacho- wywał się jak człowiek cywilizowany - odezwał się znowu Stry- ger. Aksamit jego głosu powoli się przecierał, a spod niego wy- zierała coraz wyraźniej naga, brutalna pięść. - Ale sądzę, że po- trafisz mi na to odpowiedzieć lepiej niż dotychczas. Wykrzywiłem się do niego. - Nie wiem, dlaczego żyję. Może moja matka padła ofiarą zbiorowego gwałtu martwych pałek. Laska błyskawicznie strzeliła w kierunku mojej głowy. Wy- czułem jego ruch i uchyliłem się, ale ona zawróciła i walnęła mnie od tyłu, zanim zdołałem odzyskać równowagę, i zrzuciła mnie z łóżka na ziemię. Wylądowałem na twarzy. Znowu usia- dłem, podniosłem się na kolana, potem stanąłem. Tym razem trwało to dłużej, bo szło mi znacznie ciężej. Z nosa ciekła mi krew, na ustach czułem świeżą ranę. Wpatrzyłem się w lśniącą mi w oczach siatkę, żeby się upewnić, że odnotowuje dokład- nie, jak bardzo to wszystko boli. (Dlaczego?) pomyślałem, bo nie mogłem złapać dość odde- chu, żeby zapytać o to głośno. (Dlaczego chcesz mi to zrobić?) - Brud! - wrzasnął przeraźliwie. Koniec laski trzasnął 0 podłogę, a potem walnął mnie w pierś, zbijając z nóg. Znów zwaliłem się z nóg. - Nigdy więcej nie dotykaj mnie swoimi brudnymi... - urwał, przełknął ostatnie słowo, wzdrygnął się. A potem dodał z nutą niemalże smutku w głosie: - Ja wcale nie chcę tego robić... - Najgorsze było to, że jakaś jego część na- prawdę tego nie chciała. Patrzyłem, jak się zbliża, krok po kro- ku. - Ale Bóg pokazał mi, że to konieczne. Sam mi pokazałeś, że zasługujesz na karę. Samo twoje istnienie to bluźnierstwo... Cywilizacja Hydran była zepsuta. Postawili się na miejscu Bo- ga i dlatego ich cywilizacja musiała upaść. Odebrano jej łaskę. Tylko ludzie pełnej krwi są dziećmi Bożymi, bo uznali rolę, ja- ka przypadła im w udziale. Tylko Ziemia jest czysta. Popatrzyłem na niego, na wyciągniętą rękę, na białe, bez- litosne światło, które otoczyło go aureolą... Starannie omijałem wzrokiem laskę. - To wszystko to kupa gówna. Laska podskoczyła i zdzieliła mnie w podbródek, zwalając mnie z powrotem na metalową podstawę łóżka, głowę miałem pełną wirujących gwiazd. Wspiąłem się po metalowej ramie 1 oszołomiony padłem dysząc ciężko, na śmierdzący materac. Miałem nadzieję, że nie złamał mi szczęki. Czułem na ciele na- brzmiałe pręgi, grube jak ramię. Zastanowiło mnie, dlaczego tym razem zupełnie nie wyczułem jego ruchu. - To nie my... - wybełkotałem i splunąłem, szczęśliwy, że jeszcze mogę ruszać ustami -... nie my jesteśmy inni. Hydranie byli w całości... To wy. Wy jesteście mutantami... pokrakami... nieudacznikami, pomyłką...! - Krew skapywała mi z brody. - Niech cię diabli... - szepnął, a w środku coś pękło mu jak stara szmata. Wtedy dopiero dostrzegłem - za późno - czego bał się najbardziej na świecie: że mogę mieć rację. Dawno te- mu miał wizję, w czasie śmierci klinicznej po wypadku - wizję, którą, jak wierzył, zesłał mu Bóg - śnił, że jego umysł wyszedł z ciała. Unosił się wysoko nad nim, a potem przekroczył ten niemożliwy do przejścia próg i wchodził po kolei w umysły lu- dzi, którzy pracowali nad tym, żeby przywrócić go do życia. Sły- szał, jak mówią, znał ich myśli, niemalże każdy ich sekret, zu- pełnie jak Bóg. Zdołali go uratować, ściągnęli go z powrotem w ciało, gdzie było jego miejsce. Kiedy się ocknął, zrozumiał, że już nigdy więcej nie poczuje tej czystej, prawie boskiej potę- gi... bo nie jest psychotronikiem. Poczułem, jak żądza Daru, którego nigdy nie posiądzie, zżera go od środka razem z obłą- kańczą nienawiścią do tych, którzy się z nim urodzili. O mój Boże, pomyślałem i natychmiast tego pożałowałem. - Wydaje mi się... - mruknął, przyglądając mi się z góry z bezmyślnym smutkiem - że to ci wyjdzie na dobre. - Koniec laski wylądował na moim żołądku, zgiąłem się wpół, a wtedy poprawił mi z boku twarzy, roztrzaskując ucho. Leżałem tam, gdzie padłem, na brudnej piankowej podło- dze, słuchając własnych jęków, w nadziei, że jeśli nie będę się ruszał, pozwoli mi chwilkę odpocząć. Krew coraz bardziej zale- wała mi oczy i kark. Nie miałem jak jej otrzeć. Niedobrze, że rany głowy muszą tak cholernie krwawić. Nic nie słyszałem na to zbite ucho, miałem w nim pełno krwi. Zastanawiało mnie, dlaczego z takim trudem czytam w jego myślach. Coś tu nie by- ło w porządku. Może skrzynka symbu pochłania zbyt wiele z mojej koncentracji. Ale to jest najważniejsze, bo inaczej ca- ła reszta nie miałaby żadnego sensu... Coraz ciężej było mi pa- miętać, że cokolwiek tu ma mieć jakiś sens. Usiadłem, w uszach nadal głośno mi dzwoniło; dałem się walnąć w żebra i ponownie zrzucić z łóżka. Tym razem dał mi nawet czas, żebym się przetoczył, zanim trzasnął mnie prosto w genitalia. Zwinąłem się z mdlącego bólu, a on przyładował mi w nerki. (Daric!) próbowałem krzyknąć w myślach, ale nie dałem rady. Zbyt mało zostało we mnie opanowania, zbyt wie- le bólu - ten ból wciekał w ich myśli jak krew, aż w końcu usły- szałem krzyk Strygera, który zaczął walić we mnie raz za ra- zem, żebym przestał cierpieć na głos. - Daric! - Łkałem teraz, ale nic mnie to nie obchodziło. - Daric... - Pątniku... - odezwał się Daric pustym i odległym głosem. - Pątniku! - powtórzył głośniej, niemalże z przestrachem. Pod- szedł do nas, wchodząc w zasięg mojego wzroku. Zacisnął dłoń na ramieniu Strygera, obrócił go ku sobie. - Jest... jest mi na chwilkę potrzebny... Stryger zastygł w bezruchu, odsunął się na bok jak w tran- sie i pozwolił Daricowi przykucnąć przy mnie. - Wystarczy? - szepnął Daric. Kiwnąłem głową i zamkną- łem oczy. - Nie... - odparł ochryple - nie wydaje mi się. - Otworzyłem oczy. Potarł palcem moje rozbite wargi; palec zaczerwienił się od krwi. Włożył go sobie do ust i ssał z uśmiechem. Wyprostował się i wstał. - A przy okazji... - Jego palec spłynął mi ponownie przed oczy, tym razem miał coś przyczepione na czubku. - To chyba twoje...? - Spojrzałem zezem - przylepka z narkotykiem. Ta zza mojego ucha. Zabrał mi ją, kiedy straciłem przytomność. Przez cały ten czas moja psycho powoli zamierała. Strzepnął z palca przylepkę. Zakląłem, miotając się nie- udolnie, próbowałem podciągnąć kolana pod siebie, próbowa- łem zobaczyć, gdzie wylądowała. Kopnął mnie jeszcze w żołą- dek, zwalając z powrotem na podłogę i tak mnie zostawił. (Mi- ka!) - włożyłem w to wezwanie wszystko, co jeszcze mi zostało, modląc się, żeby teraz, w godzinie potrzeby, mój Dar rzeczywi- ście do mnie wrócił. Ale nic z tego. - Mika! - wykrzyczałem ochryple. A wtedy Stryger jeszcze raz wziął swoją laskę, a ja już tylko wrzeszczałem bez słów. Próbowałem go kopnąć, próbowałem się odczołgać, ale wszystko na nic. Używał swojej laski jak prawdziwy artysta, kiedy leżałem już przed nim bezbronny i bezsilny. Wykorzysty- wał ją tak, by wywoływać jak najwięcej bólu w jak największej liczbie miejsc, ale nigdy tak, żebym po którymś ciosie stracił przytomność. Gdzieś w środku tego wszystkiego zgasła siatka w mojej głowie. A ja zrozumiałem, że moje wsparcie przepadło, byłem sam w tym bezimiennym miejscu - sam z dwoma ludź- mi, którzy najbardziej mnie nienawidzą i którzy w całym wszechświecie najbardziej życzą mi śmierci. Wszystko to zaszło już za daleko, o wiele dalej, niż przewidywał plan. Stryger mnie zabije - a Daric zliże potem krew z mojego trupa i nikt nigdy o niczym się nie dowie... Nie pozostało nic, czego mógłbym się uchwycić, kiedy ból ściągał mnie coraz głębiej, zanurzając w lęku i wspomnie- niach.... Znów znalazłem się na ulicy, siedmio- czy ośmioletni dzieciak z dziurą w głowie tam, gdzie powinna być jego prze- szłość, głodny i zziębnięty. A facet, który czasem dawał mi ja- kies resztki, powiedział: „Wejdź do środka". Myślałem, że znam ulicę, znam zasady, wiem, co robię. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś źle o nim gadał. Ale u siebie w pokoju facet ściągnął gacie i wyjaśnił mi, co mam mu zrobić. Powiedziałem, że nie chcę, a wtedy w jednej sekundzie jego miła, uśmiechnięta twarz zrobiła się straszna z wściekłości. Wyciągnął nóż, przyci- snął mi do gardła i wycedził: „Zrób to albo cię zabiję". No i zro- biłem, skamląc z obrzydzenia, ale myślałem, że potem mnie pu- ści. Nigdy nie słyszałem, żeby kogoś zabił, kiedy to zrobię, on mnie puści... Ale mnie nie puścił. Błagałem go, próbowałem się wyry- wać, ale zaciął mnie nożem i zerwał ze mnie ubranie. Rozcią- gnął mnie na łóżku i zaczął robić ze mną różne obrzydliwe rze- czy. Powiedziałem sobie, że to tylko jakiś pieprzony pedofil musi się wyładować, to nic takiego, jeśli tylko wyjdę z tego ży- wy. Ale robiło się coraz gorzej i gorzej, bolało tak, że aż krzyk- nąłem, a wtedy on zaczai mnie bić, wrzeszcząc, że to wszystko moja wina, jakbym to ja go do tego zmusił - aż w końcu wszę- dzie byłem obolały i pokrwawiony, ale to wciąż jeszcze był tyl- ko ból, przecież nie może trwać wiecznie. A potem przewrócił mnie na brzuch i wlazł na mnie. Nagi i bezsilny pod jego cięża- rem wrzeszczałem z całych sił, kiedy wnętrze rozdarł mi ból, o którego istnieniu nawet nie mogłem wiedzieć. „O Boże, prze- stań...!" - darłem się, żeby ktoś przyszedł mnie ratować, ale nie było tam nikogo, kto mógłby przejąć się moimi krzykami. I wcale się nie kończyło. Ochrypłem od krzyku, łkanie przeszło w wymioty; a to trwało i trwało, dopóki nie pozostało nic prócz prawdy... Oślepiony bólem widziałem, jak otwiera się przede mną czarna czeluść, która mnie połknie, rozpoznałem w końcu, że mokra rzeka, która gna przeze mnie, to moja krew, że nigdy już nie wydostanę się z tego pokoju, że ja, o Boże, ja tu umieram, wszystko skończone, skończone, a ja spadam, spa- dam, prosto w tę czerń... W pokoju dookoła siebie usłyszałem huk eksplozji, który rozsadził mój koszmar na jawie. A potem nastąpiła cisza, mimo że w myślach nie przestawałem wrzeszczeć. Razy ustały, ale ból trwał dalej. Otwarłem to jedno oko, które jeszcze dało się otwo- rzyć, oślepiony nagą bielą światła, a przede mną, jak jakieś trzy-de, rozwinął się obrazek z rzeczywistości: Stryger stoi nie- ruchomo, z rozdziawionymi ustami gapi się na coś, na kogoś w miejscu, gdzie przedtem były drzwi. Daric umyka bokiem jak pająk, a do pokoju wkracza Mika. Stanął jak wryty, kiedy mnie zobaczył. Zmrużył oczy, powo- li pokręcił głową, ale to, co działo się teraz na jego twarzy, ukry- te było za szybą pancerza. Podniósł głowę i popatrzył na Stry- gera. - A więc - mruknął głosem zduszonym od gniewu, kiedy wodził wzrokiem od Strygera do Darica. - Znów mnie oszuku- jesz, ty parszywy świrusie... - W tej części umysłu, która jesz- cze działała, zorientowałem się, że chroni mi tyłek, żeby wszyst-) ko dobrze wyglądało. Stryger wciąż gapił się na niego z rozdziawioną gębą, tylko oczy otwierały mu się coraz szerzej i szerzej z niedowierzania tak absolutnego, że niemal zaparło mu dech w piersiach. Wy- glądał, jakby oglądał przed sobą diabła w ludzkiej skórze i mo- że rzeczywiście tak właśnie myślał. Może zresztą miał rację. Wybuchnąłem śmiechem, a może płaczem. Mika zaczai iść w moją stronę. Stryger zamknął wreszcie gębę, kiedy Mika odepchnął go na bok z taką siłą, że omal nie stracił równowagi. Kiedy zdał sobie sprawę, że to zwykły czło- wiek i w dodatku nakrył go na tym, co tutaj robił, uniósł laskę do góry... Mika ogłuszył go ze swojej broni, nawet się nie oglądając. Stryger zwalił się na ziemię jak podcięty. Mika przykucnął, wy- ciągnął do mnie zbrojoną w ćwieki dłoń. - Nie... nie... - wybełkotałem wśród płatów krwawej piany, jaka dobyła mi się z ust; całe ciało skurczyło się ze strachu przed dotknięciem, a w myślach wciąż jeszcze miałem pełno rozbitego szkła. Cofnął rękę i podniósł osłonę hełmu, żebym mógł zobaczyć jego twarz. - Kocie - powiedział. - To ja, Mika. - Mika... ja cię nie okłamałem.. - Z czym? - Nic nie rozumiał. - Z tym uwolnieniem... - Tak. Wiem. - Nie daj im mnie więcej bić. - Nie dam - zapewnił i dodał cicho: - Nie jesteśmy na Po- pielniku. Już od dawna, bracie... - Wiem.. - wymamrotałem, starając się podnieść głowę. - A gdzie? - Gdzie jesteśmy? Tuż przy Samym Końcu. - Pasuje. Skrzywił twarz w półuśmiechu i poczekał, aż wrócę do rze- czywistości. Potem wyciągnął spod pancerza czerwony szalik i uniósłszy mi głowę, końcem otarł mi twarz z krwi i śliny. - Słyszałeś...? - wydusiłem z siebie, choć nawet nie byłem pewien, czy zrozumie. - Słyszałeś mnie...? - Nadzieja przejęła mnie wtedy bólem tak samo mocnym jak całe moje ciało. - Czy słyszałem? - Potrząsnął głową. - Nic, cholera, nie sły- szałem po tym, jak raz rąbnąłeś mnie swoją psycho. Dlatego przyszedłem. Pomyślałem sobie, że coś za długo to trwa, że coś musiało pójść nie tak... Zdławiony własnym rozczarowaniem, zaniosłem się kasz- lem. Od kaszlu tak zabolało mnie w piersiach, że prawie się po- rzygałem. Podniósł mnie na tyle, żebym mógł usiąść, i tak mnie przytrzymał. Zaskamlałem, bo każdy zmaltretowany milimetr mojej skóry nienawidził tej pozycji, nie mogłem dotykać poroz- bijanej, zalanej krwią twarzy. Wziął do ręki moje kajdany i aż stęknął z obrzydzenia. - To Darica... - wybełkotałem, starając się odwrócić głowę. - Każ mu... Ale zaraz poczułem jakiś wstrząs, a za moimi plecami coś zaiskrzyło, kiedy Mika osobiście likwidował zamek. Kajdany spadły mi z przegubów, ręce poleciały swobodnie do przodu. Mika oparł mnie jak lalkę o bok łóżka i przeciął sznur na kost- ce. Odwrócił się, żeby popatrzeć na Darica, przyciśniętego do oplutej ściany i wędrującego wzrokiem od leżącego ciała Stry- gera do nas i znów do Strygera. - Co się stało? - Mika kierował to pytanie do mnie, choć nadal patrzył na Darica. - Co poszło źle? - On. Ten oszukańczy łajdak... - powiedziałem, także nie mo- gąc oderwać wzroku od Darica. - Zabrał mi prochy. Nie mogłem... - głos mi się załamał. - Cholerna pijawo, pozwoliłbyś mu... - Mam ich obu zabić? - zapytał Mika, podnosząc się powo- li na nogi. - Nie - rozjęczał się Daric, wargi miał jak z gumy, kiedy próbował to wszystko rzeczowo wytłumaczyć. - Powstrzymał- bym go, Kocie. Jeszcze chwilka... - Otarł twarz rękawem. - Jesz- cze tylko chwilka, to musiało dobrze wyglądać. Przecież wi- działeś, że panowałem nad sytuacją. On żyje, prawda, on chyba żyje...? - Patrzył znów na Strygera. - Jeszcze tak - odpowiedział mu Mika. - Ale zaraz się tym zajmę. - Nie! - wydyszałem. - Jezu, tylko nie to! - potrząsnąłem rozpaczliwie głową, rozbryzgując dookoła krew. Obejrzał się na mnie z niedowierzaniem. - Czemu, do cholery? - Bo... zrobisz z niego... cholernego... męczennika. - Wspią- łem się po łóżku i zwaliłem na materac. Ból z tym związany wy- wołał suchy odruch wymiotny. Mika zaczekał, aż odzyskam z powrotem głos. - Zabijesz go... to wygra mimo... wszystko. Po- za tym chcę, żeby żył... Inaczej za mało będzie cierpiał. Skrzywił się, ale opuścił rękę. - Chciałem się tylko przekonać. - O czym? Popatrzył na mnie dziwnie. - Że robisz to nie dlatego, że wiesz, jak on się czuje. - Bły- snął do mnie zębami w uśmiechu. - A co z dżentelmenem? - Skinął głową w stronę Darica. - Jeszcze go potrzebuję... do jutra. -Teraz i ja spojrzałem na Darica. - Wiesz, co masz robić. Jeśli nie zrobisz... sam cię za- biję. - W milczeniu skinął głową i oblizał wargi. - Zabierz to stąd - nakazał Mika Daricowi, wskazując pal- cem Strygera. - Jak? - zapytał Daric. Wyglądał, jakby to jego ogłuszono wystrzałem. - Wywlecz. - Ale... Coś mu muszę powiedzieć, kiedy się obudzi... - Da- ric spojrzał na mnie wzrokiem tak samo pustym jak ton jego głosu. - Będzie wiedział, że coś... - Powiedz mu... że mój kochanek... był bardzo zazdrosny. - Zaśmiałem się i zaraz zakląłem, bo nawet to bolało bardziej, niż mogłem znieść. Daric wciąż nie mógł oderwać ode mnie wzroku, a przez twarz przebiegały mu nerwowe tiki. Ale po chwili skinął głową potulnie i powlókł się przez pokój do leżącego Strygera. Ujął go pod pachy. Patrzyłem, jak wychodzi przez zniszczone drzwi jak grabarz, wlokąc Strygera za sobą i klnąc pod nosem. - Tego jeszcze nigdy w życiu nie zrobiłem - odezwał się Mi- ka, kiedy przestaliśmy ich już słyszeć. - Czego? - Pozwoliłem żyć komuś, kogo powinienem był zabić. Sieknąłem. - Ja też zrobiłem coś... czego nie robiłem... -Co? - Zeszczałem się w gacie. Spojrzał na moje spodnie i już miał się roześmiać, ale na- tychmiast spoważniał. Ja też. Plama na portkach była czerwo- nawa. - Chodź - powiedział po chwili. - Lepiej cię stąd zabiorę. - Znów ruszył w moją stronę. - Czekaj... Mika. Przylepka... - Dotknąłem ręką krwawej miazgi, którą Stryger zrobił mi z ucha. - Potrzebna mi. - Chcia- łem wstać, ale nie mogłem. -Tu gdzieś jest. Pomóż mi... Nie mo- gę myśleć... - Nie możesz myśleć, bo ten gnojek rozchrzanił ci całą cho- lerną czaszkę - rzucił Mika, marszcząc brwi. Ale zawrócił i za- czął przeszukiwać podłogę, aż znalazł. Przytknął mi ją za dru- gie ucho. - Teraz będzie dobrze - oświadczyłem. Drżącą ręką otar- łem podbródek. Wstałem z łóżka i padłem na twarz. Przyglądał się, jak lecę, a potem pozbierał mnie z powro- tem i delikatnie podtrzymał. - Ćpun. Pokiwałem głową, choć ból wyciskał mi łzy spod powiek. Nie mogłem stać o własnych siłach. Laska Strygera wciąż jesz- cze leżała przede mną na podłodze, umazana moją krwią. - Mika... -No? - Czy to już naprawdę koniec? Popatrzył na laskę. Kopnął ją w drugi kąt pokoju. - Koniec. Wezmę cię teraz do domu. 34 Najpierw jednak Mika zabrał mnie do kliniki - do takiej, w której nie zadają zbyt wielu pytań. Poskładanie mnie zajęło im resztę nocy. Chcieli, żebym tam został, ale był już ranek, a ja miałem dużo do zrobienia. Spojrzeli raz na Mikę i już się nie upierali. Wróciliśmy do Czyśćca. Argentynę stanęła jak wryta na środku korytarza, kiedy zobaczyła, jak wchodzimy. Dłońmi wczepiła się kurczowo w rę- kawy szlafroka i stała tak w milczeniu, sama do siebie się tu- ląc, czekała, aż podejdziemy bliżej. Kiedy już do niej doszli- śmy, zawołała tylko: - Aspen! - W porządku. - Potrząsnąłem głową; poruszałem się jak w zwolnionym tempie pod wpływem tych wszystkich środków przeciwbólowych i uspokajających, jakie mi zaaplikowali. Spojrzała mi w twarz i nie bardzo mogła w to uwierzyć. - Już się tym zająłem - odezwał się Mika, kiedy za jej ple- cami pojawił się Aspen. - Daric ma skrzynkę - powiedziałem. - Pieprzyć skrzynkę - odpowiedziała załamującym się gło- sem. - Przydała ci się? Pokiwałem głową. - Daric zrobił wszystko, co ci obiecał? - Wszystko... a nawet więcej - rzuciłem kwaśno. - Miałaś od niego jakieś wieści? Potrząsnęła przecząco głową, wciąż przyglądając mi się niepewnie, potem zerknęła na Mikę. - Muszę iść do Zgromadzenia. - Musiałem się przekonać, czy on tam jest, czy będzie tam Stryger, że wszystko pójdzie jak trzeba. - Nie możesz. - Argentynę patrzyła na mnie tak, jakbym wciąż był w szoku. - Nie mam gniazdka. - Dotknąłem głowy. Wyjęli mi je w klinice. Stryger i tak je potrzaskał, razem z resztą zawartości mojej czaszki. - Chcę tam być i patrzeć, kiedy to się będzie działo. - Ty i kilka miliardów innych ludzi - odparła. - Nie wpusz- czą tam nikogo, kto nie ma prawa tam być. Zakląłem. - Mam prawo... - Kocie - wtrącił Mika. - Nie pomyślałeś o jednym: co się będzie działo, kiedy Daric podłoży im ten program do systemu. Zadzierasz z Federacją. Lepiej nie wystawiaj głowy, chłopcze. Złap to sobie na Indy. Stałem, mierząc ich oboje gniewnym spojrzeniem, aż wreszcie ugiąłem się pod połączonym ciężarem ich zdroworoz- sądkowych argumentów. - Taa... - Nagle przestałem mieć taką pewność, że chcę tam być, kiedy całe Zgromadzenie będzie przeżywało to, co przydarzyło mi się ostatniej nocy. - Chyba tak zrobię. - Odpocznij trochę - dodała Argentynę, kładąc mi dłoń na ramieniu. - Wszystko zacznie się dopiero za kilka godzin. - Taa... Chyba tak zrobię. - Prześwietlili ci te rany na głowie? - zapytał mnie Aspen, obejrzawszy moją posklejaną twarz okiem profesjonalisty. Wzruszyłem ramionami, bo trudno mi było powiedzieć, czy nie wiem, czy tylko zapomniałem. - Dostał pełny zestaw - odpowiedział mu Mika. - Ci z So- ule wiedzą, co robią. Często miewają przypadki wstrząsu. Aspen pokiwał głową ze zrozumieniem. - Za kilka dni będziesz się czuł, jakbyś miał zupełnie nowe ciało - zwrócił się do mnie tak zadowolonym tonem, jakby to on mnie poskładał. - Ale wciąż będę pamiętał, jak było w tym starym. - Od- wróciłem się do niego plecami, bo poczułem w gardle twardą gulę, i zaraz ruszyłem niepewnym krokiem w głąb korytarza. Wydawało mi się, że schody na piętro wiodą dziś aż na sam Księżyc. Jedno oko miałem zaklejone, więc nie mogłem nawet dobrze dojrzeć, gdzie się zaczynają. Mika pomógł mi wejść i umieścił mnie w pokoju Argentynę. Leżałem na jej łóżku nie- ruchomo i z zamkniętymi oczyma... ale pod tą mgłą środków uśmierzających i uspokajających cały mój organizm wciąż drżał w napięciu, czekając na kolejny cios. Przez ostatnie trzy lata moje życie było jednym wielkim kłamstwem. Udawałem, że jestem wolnym obywatelem Ludzkiej Federacji, z własnym umysłem, imieniem i prawem do swego rodzaju dumy... Ale Stryger wydarł mi wszystkie złudzenia w taki sam sposób, jak przed laty jakiś bezimienny zboczeniec zdarł ze mnie ubranie i nauczył mnie, że jestem tylko bezsilną ofiarą w pokoju, z któ- rego nie ma wyjścia. Przewróciłem się na brzuch i ukryłem twarz w dławiącej ciemności pościeli, kiedy usłyszałem, że Mika zbiera się do wyjścia i za chwilę zostawi mnie samego. Czułem, że mi się przygląda. A po chwili cichutko zawrócił i usiadł na krześle. Uniosłem lekko głowę, żeby popatrzeć na niego zdrowym okiem - siedział i patrzył w okno. Sięgnąłem i dotknąłem my- ślą jego myśli tak, żebym tylko ja o tym wiedział. A potem w końcu poczułem się bezpieczny i zasnąłem. Kiedy obudziłem się kilka godzin później, wciąż jeszcze tu był. Była tu także Argentynę, wołała mnie po imieniu i mówi- ła, że zaczyna się transmisja w sieci. Czułem się teraz lepiej niż przed zaśnięciem, ale i tak w skali od jednego do dziesięciu moje samopoczucie plasowało się w okolicach minus pięciu. Jakoś udało mi się wstać i powędrowaliśmy na dół, do klu- bu. Byli tam już wszyscy muzycy, a także kilkoro ludzi, którzy pracowali w Czyśćcu. Kiedy wszedłem, czułem, jak przemyka- ją po mnie spojrzenia pełne niezdrowej ciekawości. Nikt nie miał ochoty zbyt długo spoglądać mi w twarz. - Ktoś potrzebuje hełmu? - Odźwierny machnął jednym w moją stronę, kiedy go mijałem. Z hełmem na głowie widzi się wyraźniej, obrazy stają się bardziej rzeczywiste... Pokręciłem odmownie głową. Trójwymiarowy obraz Izby Zgromadzenia Federacyjnego, zaczął już wypełniać scenę, kiedy opuściłem się na poduszki przy jednym ze stołów. Na jej tle Shander Mandragora pojawiał się i znikał, podtrzymując uwagę widzów krótkimi przypomnie- niami różnicy zdań, prawdziwych i wyimaginowanych, które do- prowadziły do tego głosowania - próbował podtrzymać zaintere- sowanie widowni wynikiem głosowania, który, jak sądził, jest już z góry przesądzony. Wyjaśniał wszystko miliardom obecnych i przyszłych widziów, którzy i tak nie będą w stanie pojąć zna- czenia tego wszystkiego, zresztą zupełnie tak samo jak on. Pa- trzyłem, jak przepływają przede mną coraz to nowe sceny i twa- rze, a od nieustannych zmian tła zakręciło mi się w głowie. Po- szukałem więc wzrokiem znajomych. Kamery pokazywały Elne- ar, która czekała na podium dla mówców. Jako członek Zgroma- dzenia poprosiła o pozwolenie na wygłoszenie mowy przed gło- sowaniem i otrzymała je. A potem Stryger zażądał tego samego. On także tam był, żywy, czyściutki, doskonały. Oboje zajmowali teraz swoje miejsca jak pionki w jakiejś grze. Ale była jeszcze jedna twarz, którą bardzo chciałem tu zobaczyć. - Daric - rzuciła Argentynę, podnosząc rękę, kiedy powoli okrążająca całą izbę kamera prześliznęła się w końcu po jego twarzy. Był na swoim miejscu i zaraz zniknął, ledwie go zdąży- łem dostrzec. Ale był. Kiwnąłem głową i z powrotem zapadłem się między poduszki, nie wytężając więcej swego jedynego te- raz oka. Argentynę wcisnęła mi w zabandażowane ręce kubek czegoś gorącego i nieszkodliwego. Wypiłem do dna. W końcu ustało to nie kończące się przemieszczanie, po- prawianie i włączanie dostępów, bo Obieralny Przewodniczący Zgromadzenia wezwał delegatów do zamkniętego systemu na obrady. Dźwignąłem się wyżej, kiedy zapowiedział zaproszo- nych mówców, którzy jeszcze raz wyłożą swoje racje, jakby miały one jakiekolwiek znaczenie. Pierwszą wezwał na latają- ce podium Elnear. W swoim przemówieniu mówiła mniej wię- cej to samo co w otwartej debacie, bo właściwie nie było tam już nic więcej do dodania, tyle powinno wystarczyć. Słyszałem w jej głosie narastające napięcie, którego teraz nie mogłem wyczuć w niej samej, kiedy przeciwstawiała się tylu już z góry ustalonym głosom. A kiedy zakończyła przemowę, Stryger wstał, żeby zająć jej miejsce na mównicy. Patrzyłem, jak sunie przez połyskującą biało-błękitną sza- cowność Zgromadzenia Federacyjnego, otoczony aprobatą jak aureolą. Tym razem nie miał przy sobie laski. Ale jeśli nawet to, co mi wczoraj zrobił, albo to, co przytrafiło się jemu, wywar- ło na nim jakiekolwiek wrażenie, nic z tego nie przedarło się do jego postawy i promienistego blasku. Może tylko upewnił się jeszcze mocniej, że Bóg jest po jego stronie, że jego krucja- ta jest ze wszech miar słuszna i sprawiedliwa. Patrzyłem, jak się zbliża, i czułem, że jakimś cudem teraz mnie widzi; czułem, że tonę... Mika pochylił się nade mną i szturchnął mnie lekko. - Oddychaj! Nabrałem powietrza w płuca. Stryger dotarł już do po- dium. Zaczął mówić, a Shander Mandragora kolejny raz przy- pomniał nam, że Stryger mówi na głos nie dla efektu, ale dla- tego, że tylko w ten sposób może się komunikować z publiczno- ścią... Jakby to przemawiało na jego korzyść, jako symbol jego czystości, jego oddania zwykłemu szaremu człowiekowi. - Bo nigdy nie będzie mógł mieć Daru - mruknąłem pod nosem. - A skoro nie może go mieć, nie zadowoli się żadną na- miastką. Argentynę rzuciła mi zdumione spojrzenie. ; - Myślałam, że nienawidzi psychotroników... - Spojrze- niem szybko umknęła w dół, kiedy znów ujrzała na mojej twa- rzy żywy tego dowód. - Rzeczywiście nienawidzi - potwierdziłem. - Znasz może lepszy powód? Przyglądałem się, jak Stryger błogosławi członków Zgro- madzenia, nazywając ich ostojami pokoju i porządku... Mówił, że staje przed nimi ten ostatni raz, żeby mówić w imieniu nie- zliczonej rzeszy istot ludzkich, które są realną podstawą istnie- nia Federacji, których siła i liczba umożliwia jej istnienie... Które ufają, że Zgromadzenie uczyni to, co słuszne... No, dalej, Daric - myślałem. Dalej... Nie powinienem był dać się przeko- nać - powinienem tam być. Stryger zbliżał się już wyraźnie do końca, za minutę będzie już za późno, zacznie się głosowanie... - Wiem, że się ze mną zgodzicie - dodał na koniec, posyła- jąc ostatni uśmiech słuchaczom - ponieważ koniec końców nam wszystkim chodzi przecież o to samo... W głębi duszy jeste- śmy do siebie podobni. - Opuścił podwyższenie, odwrócił się i zaczął iść w stronę swojego miejsca na sali. - Nie! - rzuciłem rozpaczliwie. - Nie! Ty draniu, ty dwuli- cowy... - Mika złapał mnie za ramię, kiedy chciałem wstać. Aż nagle wśród milczącego tłumu w izbie Zgromadzenia coś wyraźnie zaczęło się dziać. Zaczęli wydawać z siebie nie- spokojne dźwięki jak poszum morza, a w powietrzu zmateriali- zowały się nagle nasze powiększone postacie: Strygera i mnie. Daric wykorzystał siebie jako drugie źródło obrazu dla skrzyn- ki symbu. To się naprawdę działo... naprawdę. Znów opadłem na posłanie, zapatrzony w obraz, bo kamery, które przedtem ro- biły zbliżenie twarzy Strygera, odjechały nagle w tył, żeby ob- jąć cały ten obraz, przez co wydawało się, jakby Stryger skur- czył się nagle na scenie. Patrzyłem, jak w powietrzu jego roz- dęta podobizna otwiera usta, powtórzyłem słowa, które z niej wyszły, jeszcze zanim zdążyły dotrzeć do reszty oglądających. Prawdziwy Stryger zastygł w bezruchu, jego twarz wyraża- ła krańcowe zmieszanie. Kamery rejestrujące przebieg obrad podłączono przez sieć wprost do systemu Zgromadzenia, przez co łapały dźwięk równocześnie z obrazem. Pozbawiony wszel- kiej biocybernetyki, nie miał pojęcia, co wszyscy widzą nad je- go głową i co teraz słyszą... Obrócił się w miejscu i ruszył z powrotem w stronę podium w poszukiwaniu przewodniczącego. Zdumiał się, kiedy zobaczył nad sobą rozdęte obrazy, bo jak człowiek we wnętrzu chmury nie umiał rozpoznać ich kształtów. Z tyłu za nim Elnear i prze- wodniczący patrzyli na to wszystko w niemym zdumieniu, nie dowierzając własnym oczom. Zobaczyłem, jak Elnear zakrywa usta dłonią, kiedy mnie rozpoznała. A potem Stryger znalazł się w samym środku własnego obrazu, rejestrowanego teraz z punktu widzenia ofiary, a wzniesiona laska opadła do ciosu. Miałem ochotę zacisnąć oczy, kiedy widziałem, jak leci - ale nie mogłem, patrzyłem, jak się zbliża, zobaczyłem gwałtow- ną zmianę obrazu, kiedy mnie dosięgnęła. Słyszałem trzaśnie- cie drewna o kość i zobaczyłem, co mi wtedy zrobiła. Przygry- złem przyciśniętą do ust pięść. Na sali dały się słyszeć krzyki. Ponad nie wszystkie przebi- jał się jednak mój głos, mówiłem Strygerowi, dlaczego niena- widzi psychotroników, i zobaczyłem, jak mi odpowiada... Scena holoobrazu podzieliła się teraz na dwoje: połowa skupiała się na scenie bicia, a druga rejestrowała to, co się działo na sali, gdzie ogarnięci paniką członkowie Zgromadzenia padali na siebie nawzajem, wrzeszczeli, wymiotowali, próbowali wstać, uwolnić się od tego, co im na siłę wtłaczano przez nieprzery- walne połączenie z systemem Zgromadzenia. Przewodniczący znalazł się teraz na podium i odepchnąwszy Strygera na bok, próbował wykorzystać znajdujący się tam dostęp, żeby jakoś opanować system i tych, co z niego korzystali. Stryger poleciał na bok i wtedy wreszcie zobaczył to, co obserwowali wszyscy in- ni - siebie samego, powiększonego do znacznych rozmiarów, tłukącego mnie na miazgę na oczach miliardów świadków. A wtedy, równie niespodziewanie jak się pojawił, obraz zniknął. W tej samej chwili musiał też zniknąć z systemu Zgro- madzenia, bo rozwrzeszczany tłum w Izbie zaczął powoli cich- nąć. Członkowie opadli z powrotem w swoje fotele, a ich krzy- ki i przekleństwa zaczęły z wolna przechodzić w żądające wy- jaśnień pytania. W ciągu minuty na sali zapanowała absolutna cisza. Nie wiedziałem, co teraz robią, bo nawet kamery wiado- mości nie mogły tego złapać. Wychyliłem się do przodu przez blat stołu, zacisnąłem pięści, nie dbając o to, jak zareaguje mo- je ciało, bo musiałem wiedzieć, czy zadziałało, a siedząc tu, nic nie mogłem stwierdzić... Stryger ruszył z powrotem w stronę podium, a w oczach go- rzały mu ognie piekielne. Ale zanim zdołał zapanować nad sy- tuacją, wyprzedziła go Elnear, zagradzając mu drogę, ściągając na siebie uwagę Zgromadzenia i kamer. Przewodniczący odsu- nął się na bok, ustępując jej miejsca, ustępując z drogi tej, któ- ra była jedną z nich. - Pątniku Stryger - odezwała się, wzdrygając się lekko, kiedy się zbliżył, jakby sądziła, że teraz ją zaatakuje. - Co na miłość boską miało znaczyć narzucanie nam siłą tej obrzydli- wości - mnie i wszystkim innym obecnym w tej Izbie? - zaczę- ła roztrzęsionym głosem. Twarz miała teraz zupełnie białą, a rę- koma kurczowo zaciśniętymi na brzegach mównicy podtrzymy- wała osłabłe ciało. - Co pan zrobił mojemu sekretarzowi...? - Ja? - zdumiał się Stryger, waląc się w pierś; wciąż jeszcze wybałuszał oczy z niedowierzania. - To nie moja robota! - Wi- działem, jak walczy o panowanie nad sobą i w końcu wygrywa. - Nie mnie trzeba za to winić! To jakieś absurdalne bluźnier- stwo, stworzone tylko po to, żeby mnie upokorzyć... - Pątniku Stryger - odezwał się przewodniczący, wstępu- jąc pomiędzy nich i kładąc mu dłoń na ramieniu. - Jestem pe- wien, że to wszystko da się jakoś wytłumaczyć. Ale biorąc pod uwagę pana dobrze pojęty obecny i przyszły interes w Federa- cji, myślę, że lepiej będzie, jeśli te wyjaśnienia będą pochodzi- ły od pana. Lady Elnear. - Usuwając się na swoje miejsce, od- dał jej głos i prawo zadawania pytań. Stryger najeżył się cały, cofnął kilka kroków, gdyż zdał so- bie sprawę, że oto nie ma innego wyjścia, jak tylko stawić jej czoło. - Z pewnością nikt, nawet pani - tu przeniósł wzrok z prze- wodniczącego na Elnear - nie może brać poważnie czegoś, co tak łatwo da się sfabrykować, jak taśma trzy-de: dwaj aktorzy grają swoje role, jeden z nich ucharakteryzowany na mnie, dru- gi na psychotronika... - Kiedy mu się przysłuchiwałem i przy- glądałem, mógłbym przysiąc, że wierzy w każde swoje słowo. Ciekawe, co bym zobaczył, gdybym mógł teraz zajrzeć w jego myśli. Na dźwięk słowa „psychotronik" Elnear wręcz zesztywnia- ła, ale powiedziała tylko: - Taśmy z całą pewnością da się sfabrykować. Ale jeszcze nigdy w życiu nie odczułam fizycznego bólu przy oglądaniu ta- śmy trzy-de. A pan? - Lady Elnear - odparł z pobłażliwym spokojem - jestem pewien, że bolał panią widok cudzych cierpień... - Nie o tym mówię - ucięła krótko. - Mówię o tym, że od- czuwałam fizyczny ból w każdej komórce nerwowej mego cia- ła, tak jakbym za każdym razem to ja padała ofiarą pańskiej wzniesionej do ciosu pałki. - To absurdalne - odparł, patrząc na nią jak na wariatkę. - Raczej powinno być - potwierdziła ze skinieniem głowy; twarz miała wciąż jeszcze pobielałą i ściągniętą od przeżytych wrażeń. - Jednak każdy na tej sali czuł to samo. - Ja nie czułem nic podobnego - warknął i przejechał wzrokiem po oszołomionych twarzach członków Zgromadzenia, jakby zarzucał im wszystkim kłamstwo lub obłęd. - Najwyraźniej nie - rzuciła Elnear gorzko. - Pątniku Stry- ger, proszę mi powiedzieć, dlaczego wybrał pan na ofiarę wła- śnie psychotronika? Stryger nadal lustrował wzrokiem Izbę Zgromadzenia. - Wcale nie wybierałem żadnego psychotronika! - niemal wykrzyczał im w twarze. - Sam pan go określił w ten właśnie sposób. Nie jako moje- go sekretarza - kogoś, kogo pan zna - a właśnie psychotronika. - Ktoś inny wybrał za mnie tę rolę i tę ofiarę, żeby mnie zdyskredytować! Na twarz Elnear powróciły kolory, błękitne oczy ożywiły się czujnie. - W takim razie, dlaczego ten ktoś - kimkolwiek jest - wy- brał na pańską ofiarę właśnie psychotronika? Psychotronicy wszak nie wzbudzają zbyt wiele współczucia w członkach na- szej społeczności. Dlaczego to nie było dziecko albo staruszka? - Nie mam pojęcia - mruknął, jakby rzeczywiście nie wie- dział. - Może byli równie głupi co źli. - Popatrzył na nią, potem odwrócił wzrok; spojrzał w górę, jakby stamtąd spodziewał się wskazówek, przez cały czas zastanawiając się, dlaczego Bóg do- świadcza go w ten sposób. Oczy Elnear ani na moment nie odwróciły się od jego twa- rzy. - Mój sekretarz przy różnych okazjach próbował mi powie- dzieć - zaczęła cicho - że żywi pan patologiczną wręcz niena- wiść do psychotroników. A ja aż do dzisiaj nie chciałam mu wie- rzyć. Znów usiadłem wyprostowany, z ustami zaciśniętymi w triumfalnym uśmiechu. - Pani sekretarz kłamał na mój temat. Próbował mnie zdyskredytować przed całą siecią! - Zwrócił ku niej poczerwie- niałą z gniewu twarz. - Chciał przekonać wszystkich, że kłama- łem... - Przecież pan skłamał. Na jego temat - przerwała mu z naciskiem. - A może pan zapomniał? Gwałtownie zaniknął usta. - To nieprawda. Bóg mi świadkiem... Może byłem niedoin- formowany, ale ja nie kłamię. Bóg prowadzi mnie we wszyst- kim, co robię... - Nawet kiedy chodzi się odlać? - mruknęła koło mnie Ar- gentynę, więc reszta jego słów utonęła w ogólnym wybuchu we- sołości. - Czy to Bóg powiedział panu, że w psychotronikach tkwi zło? - zapytała Elnear. Wszystkie kamery skierowane były te- raz na nich dwoje. - Tak... - mruknął. -To znaczy, samo nasze doświadczenie społeczne przedstawia nam niezbity dowód na to, że są oni de- wiantami najgorszego autoramentu, swego rodzaju podklasą, którą mam nadzieję wyeliminować dzięki szerszemu wykorzy- staniu pentryptyny. - Najgorszego autoramentu... - powtórzyła niezbyt głośno Elnear. - Czy naprawdę pan w to wierzy, Pątniku Stryger? Że wszyscy nasi handlarze narkotyków to psychotronicy? Albo wszyscy pedofile? Albo zawodowi mordercy? Czy psychotroni- cy są gorsi od tych, którzy wyruszali, żeby zniszczyć całe naro- dy, tak jak to robili nasi przodkowie... a wszystko to w imię Bo- ga? Teraz on nie odrywał od niej wzroku. Czekałem, aż wyleje z siebie jeszcze jedno gładkie zaprzeczenie. Ale tym razem na próżno. - Bóg - wymamrotał wreszcie. - Bóg mi pokazał, jacy oni są. Nie uczyniłem nic poza tym, że wypełniałem słowo boże, tak jak je pojmuję... - Zmrużył oczy. - Ale to nie oznacza, że ich prześladuję! Chcę tylko poprawić ich los. 466 KOCIA ŁAPKA Elnear splotła przed sobą dłonie i zapatrzyła się na nie, ki- wając głową, jakby przyjmowała jego argument. - A dlaczego właściwie nigdy nie dał pan sobie założyć żadnej biocybernetyki, Pątniku? - Jej głos brzmiał już teraz spokojnie. Pytanie zabrzmiało jak całkiem z innej beczki, ale ja w to nie wierzyłem. Stryger popatrzył na nią dziwnie, ale odpowiedział. - Ponieważ uważam to za pogwałcenie zasadniczej natury człowieka, czystego stanu, jaki według mnie Bóg przeznaczył nam na formę naszego istnienia. - Uniósł wyżej głowę, bo znów znalazł się na pewniejszym gruncie. - Czy w takim razie Bóg nie uznaje biocybernetyki? - za- pytała ze szczerym zdumieniem w głosie. Roześmiał się, dłonie zatrzepotały mu w powietrzu. - Nie twierdzę, że dla wszystkich jest zła. Nasze społeczeń- stwo nie mogłoby prawidłowo funkcjonować nie wspomagane przez technikę. Bóg przyzwolił nam na posiadanie tych narzę- dzi, inaczej wszyscy żylibyśmy nadal na jednej planecie. Ale posunąć się tak daleko, żeby rzucać wyzwanie boskiej wszech- wiedzy i wszechmocy, próbować postawić się w miejscu, które z natury należy się Bogu - to zawsze jest złe. - A psychotronicy tak właśnie robią? Zdaje się, że mówił pan, że dlatego właśnie upadła cywilizacja Hydran - próbowa- li zająć miejsce przynależne Bogu. - Tak - potwierdził ze skinieniem głowy. Tak, wierzę w to... I... i powtarzałem to już wiele razy. - Po twarzy przemknął mu lekki cień, kiedy zorientował się, że o mały włos się nie przy- znał, że mówił tak do mnie. - Dlaczego więc dzieli pan ze mną zainteresowanie miej- scem w Radzie Bezpieczeństwa? - zapytała teraz Elnear. - To z całą pewnością najwyższy stopień udoskonaleń, dostępny dzi- siaj żyjącym. Z całą pewnością potęga bliska wszechwiedzy, ja- ką dysponuje członek Rady, przekracza granice, które według pana wyznaczył człowiekowi Bóg? Moje porozbijane palce wybijały teraz po blacie stołu ner- wowy kod, jakbym chociaż w ten sposób chciał jakoś do niej dotrzeć, kiedy myślami nie mogłem się przebić przez splątany gąszcz umysłów, jaki nas dzielił. Nawet ja nie dostrzegłem do- tąd całej prawdy, nie dostrzegałem związku... Zrób to, Elnear, myślałem. Zrób to... Widziałem, jak Stryger tężeje. - To naprawdę nie jest to samo. Ażeby kontynuować Boże dzieło tu, w Federacji... - Co w takim razie ma pan zamiar robić, jeśli nie faktycz- nie osobiście odgrywać Boga? - W jej głosie zabrzmiały ostre tony. - Tak jak ci ludzie, których najwyraźniej tak bardzo pan nienawidzi? Zmarszczył się jak pies, nie wiedzący, którą z pcheł ugryźć najpierw. - Jak pani śmie... - Pątniku, gdzie jest dzisiaj pańska laska? - ucięła krótko. -Ta, którą zawsze pan przy sobie nosi i która, jak pan twierdzi, jest „symbolem pańskiej drogi w stronę prawdy"? - Zostawiłem ją w domu - odparł. - To jedynie kawałek drewna. Tylko by mi zawadzała. - Nie wydawało mi się, żeby sprawiała panu jakieś szcze- gólne kłopoty, kiedy za jej pomocą torturował pan mojego se- kretarza. Poczerwieniał na twarzy. - To nie sąd, a ja nie jestem oskarżony! To wszystko oszu- stwo, obrzydliwe kłamstwo, które ma mnie zniszczyć! Był pani sekretarzem - może nawet razem to zaplanowaliście, żeby mnie skrzywdzić, żeby zagarnąć dla siebie miejsce w Radzie! - mówił coraz głośniej, w miarę jak coraz bardziej był o tym przekonany. - Tak było, prawda? To pani, pani zrobiła tę taśmę - podesłała mi go pani, bo wiedziała pani, że ja... ja... chciałem powiedzieć, że to wszystko oszustwo, kłamstwo, nigdy nic takie- go się nie zdarzyło... - Jego głos stopniowo zamierał, a w Izbie zapadła zupełna cisza, podobnie jak w pokoju dookoła mnie. - Wkrótce się tego dowiemy - oświadczyła cichym głosem Elnear. Zawahała się, słuchając czegoś, czego on nie mógł sły- szeć, i po chwili skinęła głową. - Przewodniczący zanalizował nasz zapis tamtego nagrania. Kody bransoletek danych obu podmiotów zdaje się, że należą do mojego sekretarza, jak rów- nież do pana. Ktoś majstrował także przy systemie Zgromadze- nia. - Znów popatrzyła wprost na niego. - W końcu zdołamy do- trzeć do samego sedna tej sprawy, a wtedy będziemy dokładnie wiedzieli, co się wydarzyło. Ale sądzę, że wszyscy na tej sali znają już prawdę, Pątniku Stryger. - W jej spojrzeniu było te- raz więcej smutku niż gniewu. - Nawet pan. - Nie - upierał się. Wargi wyraźnie mu drżały. - Nie, to nie- prawda! Chcę tylko czynić dobro, przychodzę, żeby wypełniać dzieło Boże. Chcę ich ocalić. Pozwólcie mi czynić dobro! Dajcie mi moc, żebym mógł wprowadzić zmiany! Potrzebuję tej mocy, potrzebuję jej...! - wrzeszczał teraz w stronę milczącego Zgro- madzenia, do nas, którzy go oglądaliśmy; jego twarz rozdymała się, coraz większa i większa, kiedy operatorzy sieci robili mu bezlitosne zbliżenie. Tym razem zamknąłem oczy, ale nie mo- głem przestać go słyszeć tego głosu, który wykrzykiwał: - Nie możecie mnie powstrzymać! Bóg mnie wybrał i tylko On może mnie zatrzymać... Nagle głos dziwnie się zamazał. Otwarłem oczy. Ktoś zarzu- cił na niego pole zabezpieczające. Otaczało go teraz z pół tuzi- na korb, usiłując zmusić go do opuszczenia sali, kiedy opierał się z całej siły. Elnear odprowadzała go wzrokiem; miała zaró- żowioną twarz i błyszczące oczy, ale nie wyglądała na szczęśli- wą. Podszedł do niej przewodniczący i przekazał jej coś, czego nawet kamery nie mogły wychwycić. A potem dodał na głos: - Sugerowano, aby odłożyć głosowanie na później z powo- du tego nieszczęsnego.... Odwróciła się do niego gwałtownie i nagle zobaczyłem na jej twarzy to oburzenie, którego tak bardzo potrzebowałem. Wróciła na podium i oznajmiła: - Wnoszę, żebyśmy głosowali natychmiast, tak jak to było zaplanowane. I proszę wszystkich, żeby pamiętali, że to Pątnik Stryger chce, abyśniy zalegalizowali pentryptynę - i to on wie- rzy, że będziecie głosować po jego myśli, bo „wszyscy w głębi serca jesteście do niego podobni". - Po czym zeszła z podium i udała się w stronę swego miejsca na sali. Poparł ją Daric taMing. Wniosek przeszedł. I po niedługiej chwili, w czasie której formalnie ogłoszono wyniki głosowania, okazało się, że legali- zacja nie uzyskała większości. Przegrała trzema głosami. Jeden z nich należał do Darica taMinga. 35 Nie bardzo pamiętam, co działo się potem w Zgromadzeniu, bo nagle cały klub rozdźwięczał się krzykiem, muzyką i ogól- nym świętowaniem. Nie mogłem uwierzyć, że dwanaścioro lu- dzi jest w stanie narobić tyle szaleńczego hałasu. Ale przed so- bą widziałem twarz Elnear, do której dotarło teraz, że napraw- dę wygrała. Zobaczyłem, jak pojawia się ten jej promienny uśmiech. A wtedy dopiero i ja mogłem się uśmiechnąć, potem roześmiać się na głos i zacząć wrzeszczeć, i łykać wino, które wlewał mi do gardła Mika; mogłem znów zacząć żyć. Bo moje poświęcenie nie poszło na marne. Nasze prywatne party ciągnęło się aż do otwarcia klubu, a potem przeszło w publiczną zabawę, bo Argentynę pozwalała wszystkim się przyłączyć. Scena zamiast zwykłego show, pełna była świeżych informacji z trzy-de, taka infontanna dla mas. Pamiętam, że gdzieś w samym środku tego wszystkiego, Argen- tynę zbudziła mnie z przyjemnej drzemki potrząsaniem, krzy- czała mi do ucha: „Patrz! Słuchaj!" Zobaczyłem twarz Darica, z którym wywiad przeprowadzał Shander Mandragora, brał on na siebie wyłączną odpowiedzialność za nielegalny przekaz, który wżarł się jak kwas w zbiorowy mózg Zgromadzenia i zmienił Pątnika Strygera z wybrańca konglomeratowych boż- ków w sługę narkotykowego szatana. - Dżentelmenie Daric - mówił Mandragora, pchając się do niewygodnego zbliżenia. - Zastosował pan bardzo niezwykłe środki, ażeby ujawnić, że Pątnik Stryger to bigot i niebezpiecz- ny fanatyk. Co sprawiło, że podjął się pan tak kontrowersyjne- go, a nawet niezgodnego z prawem działania, które przecież mogło zrujnować pańską pozycję i na lata zahamować błysko- tliwą karierę? Na ułamek sekundy przez twarz Darica przemknęło coś, czego nie dostrzegł nikt poza mną. W ciągu tego ułamka sekun- dy niemal uwierzyłem, że zrobił to wszystko z właściwych po- budek. Że może się nawet zdobyć na taką uczciwość, żeby po- wiedzieć im prawdę o sobie... Ale po chwili znów był tylko za- kłopotany i poirytowany. - Poczucie wyższego obowiązku - rzucił pustą, kłamliwą odpowiedź zawodowego polityka. Patrzył prosto w trzecie oko Shandera Mandragory, stając twarzą w twarz z przyglądającym mu się wszechświatem ze ściśle skalkulowaną intensywnością uczuć, która zdradzała, że wie, jak należy korzystać z sieci. Ar- gentynę nie mogła oderwać od niego oczu. -Współpracowałem bardzo blisko z Pątnikiem Strygerem, jako jego łącznik z kon- glomeratem Centauri w sprawach związanych z legalizacją. Stało się dla mnie jasne, że Stryger ma niebezpiecznie chwiej- ny charakter. Ale z powodu jego ogromnej popularności wie- działem, że niemal na pewno zostanie wybrany na wakujące miejsce w Radzie Bezpieczeństwa. Kiedy zdałem sobie sprawę, jakie mogą być tego skutki, wiedziałem, że trzeba temu jakoś przeszkodzić. Wiedziałem też, że trzeba przedsięwziąć nadzwy- czajne środki, żeby skutecznie zapobiec tej katastrofie. Zdecy- dowałem się więc na coś takiego. - A co z ofiarą? - zapytał teraz Mandragora. - Sam przepro- wadzałem z nim wywiad, kiedy uratował kilkoro ludzi podczas zamachu na życie lady Elnear Lyron-taMing. Był jej sekreta- rzem - czy była świadoma waszych działań? - Ależ skąd. - Daric ledwie powstrzymywał się od gryma- su. - Poznaliśmy się, ponieważ tamtego wieczoru także mnie uratował życie. Zgodził się odegrać rolę ofiary, ponieważ sam zdawał sobie sprawę z fanatyzmu Strygera. Był to z jego strony niezwykły akt odwagi, a nieszczęśnik wiele wycierpiał z powo- du swych przekonań. Przebywa teraz w odosobnieniu i nie chce, aby mu przeszkadzano. Zakląłem, szukając wzrokiem zatrutego uśmiechu, który z całą pewnością czaił się za jego słowami. - Nie był w żaden sposób związany z urzeczywistnianiem tego planu, poza tym, że ofiarował swoje ciało jako przynętę, że się tak wyrażę... - Ty parszywy skurwysynu... - wymamrotałem. Argentynę zwróciła ku mnie chmurne spojrzenie. - Przecież on cię kryje, bierze całą winę na siebie. Napraw- dę tego nie widzisz? Chroni cię przed oskarżeniem o przestęp- stwo. Wiesz, jak głęboko tkwiłbyś teraz w gównie, gdyby nie on? - Pokazuje Charonowi, gdzie go ma, a przy okazji zbiera chwałę dla siebie - odparłem ze znużeniem. Dotknąłem spuch- niętej twarzy, skrzywiłem się z bólu. - Pieprzyć go, niech ma... Ja już dostałem, czego chciałem. - Wcale nie musi tego robić. To go będzie bolało. Czy nigdy już nie przyznasz, że zachował się przyzwoicie? - Dopiero kiedy się tak zachowa. - Potrząsnąłem głową i zaraz mi się w niej zakręciło. Argentynę wróciła wzrokiem do sceny. - Wskazywano na to, że Centauri Transport mogła zyskać na legalizacji więcej niż którykolwiek z popierających ją kon- glomeratów - mówił dalej Mandragora. - Jest pan członkiem j ich zarządu, a nie tylko zdyskredytował pan Strygera, ale jesz- cze sam głosował pan przeciwko legalizacji. Co sprawiło, że zdecydował się pan głosować przeciwko interesom własnej kor- poracji? - Szantaż - szepnąłem tak cicho, że nie słyszała mnie na- wet Argentynę. Daric wyprostował się, obciągnął mankiety ko- szuli. - Są rzeczy - odparł z godnością, o którą nigdy bym go nie podejrzewał - ważniejsze od pieniędzy. - Na przykład jego własna skóra - stęknął Mika. Uniósł szklankę w moją stronę. - Twoje zdrowie, świrze - rzucił i wy- pił do dna resztę piwa, która jeszcze w niej była. Potem wstał, przeciągnął się i otrząsnął, zasłaniając mi na chwilę Darica. Pa- nował doskonale nad każdym swoim ruchem, mimo że pił bez przerwy przez cały wieczór. Albo miał przetokę, albo mocniej- szą głowę niż wszyscy, których dotąd znałem. - Wygląda na to, że dotrzymał warunków umowy. A to chyba znaczy, że Rynek będzie musiał zrobić to samo. - Spojrzał na mnie i wzruszył ra- mionami. - Wygląda też na to, że dzisiejszego wieczoru mamy samych zwycięzców... Ale może Gubernator powinien wysłać kogoś, żeby trochę skopał mu tyłek, choćby po to, żeby lepiej pojął, ile miał szczęścia. - Uśmiechnął się pod nosem, bo pomy- ślał, że może sam osobiście wysunie taką sugestię. Argentynę zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała, Mika wyciągnął do mnie rękę, wymieniliśmy uścisk kciuka. - Bywaj, mały. Było nieźle. Kiwnąłem głową z lekkim uśmieszkiem. I nagle mogłem myśleć tylko o tym, o co, jak przysiągłem, już nigdy go nie po- proszę. Jednak w jego oczach dojrzałem coś, co skutecznie mnie powstrzymało. Spuściłem wzrok, powtarzając sobie w du- chu, że jeszcze zostały mi trzy czerwone kropeczki na arkuszu... Znów spojrzałem w górę. - Dzięki. Uniósł dłoń do góry tak, żebym widział bliznę. - Zawsze do usług, bracie. Ja też uniosłem dłoń do góry, a potem patrzyłem, jak wy- chodzi. Obok mnie ktoś obcy z pręgowaną skórą i długim prę- gowanym językiem chłeptał syrop z miseczki. Zjadłem kilka bułeczek z mięsnym nadzieniem i przylepiłem sobie jeszcze kilka środków przeciwbólowych, tam gdzie ból zaczął przedzie- rać się na powierzchnię. Pręgowany obcy zaprosił mnie do tań- ca, ale potrząsnąłem odmownie głową, bo raczej nie czułem się na siłach. Rozłożyłem się na poduszkach i oglądałem nie koń- czące się powtórki i fragmenty wywiadów, które przepływały wciąż po scenie, aż wreszcie zapadłem w odrętwienie. Kiedy po raz trzeci wysłuchiwałem spowiedzi Darica, do klubu wkroczył prawdziwy Daric. Poczułem, jak wchodzi, bo je- go umysł nie przypominał żadnego innego. Ruszyłem za nim myślą, kiedy przepychał się przez tłum w stronę Argentynę, która zatrzymała się teraz, żeby jeszcze raz popatrzeć na jego obraz. Przyglądał się, jak ona na niego patrzy, nieruchoma, z oczyma utkwionymi w holograficznym obrazie jego twarzy, gdy tymczasem sam zbliżał się do niej od tyłu. Miał ochotę przygarnąć ją do siebie, kiedy tam wreszcie dotarł, żeby i so- bie, i jej udowodnić, że żyje, żeby i sobie, i jej udowodnić, że ona coś do niego czuje... Ale tego nie zrobił. Całkowicie opano- wany, dotknął jej tylko raz, żeby się do niego odwróciła. Wrę- czył jej skrzynkę symbu, mrucząc coś nieobowiązującego. Wzięła ją i włożyła na miejsce. Zapytała, jak on się ma, po- wiedziała, że cieszy się, że wszystko poszło dobrze, a w każdym jej słowie dźwięczała pustka. Powiedziała, że widziała go w sie- ci, a potem, jakby nie mogła się powstrzymać - co wtedy czu- ła... Jej dłoń powędrowała ku niemu, z początku ostrożnie, do- póki nie dotknęła jego piersi. Potem ześliznęła się niżej i już stali objęci. I nie było już dla niej odwrotu, kiedy on jej do- tknął - z wierzchu dłońmi, a myślami w to sekretne miejsce, w którym od tylu nie kończących się dni chciała poczuć jego dotyk. Przestałem patrzeć, przestałem to odczuwać, sam nie by- łem pewien, kto wtedy budził we mnie odrazę... ani dlaczego wcale mnie to nie zaskakuje. Wpatrywałem się w obraz na sce- nie, czekając, aż Daric podejdzie do mnie, bo przecież musiał podejść. Był znowu sam, kiedy w końcu dotarł do mojego stolika, a pełen satysfakcji uśmiech zniknął pod moim spojrzeniem. Wzdrygnął się lekko, kiedy zobaczył moją twarz. - Wynocha - rzucił do tych, co siedzieli dookoła mnie. Wstali i oddalili się, kiedy on siadał. Śmiertelnie poważnym głosem zapytał: - Czy teraz jesteś już zadowolony? - Zrobiłeś, co miałeś zrobić - wydusiłem z siebie z prawdzi- wym trudem. - A co z tymi z Rynku? Czy wszystko widzieli? Czy także są zadowoleni? Czy darują mi życie? Wzruszyłem ramionami, a kosztowało mnie to ból każdego mięśnia barków, pleców i piersi. - No...? - ponaglił, kiedy się nie odezwałem. - Taa... tym razem tak. Pokiwał głową, ale linie pod oczyma jeszcze mu się nie wy- gładziły. - A ty nic nikomu nie powiesz? Zmarszczyłem brwi, dotykając rozbitych ust. - Przecież cię chronię! Biorę na siebie winę za wszystko, co się stało, żebyś nie musiał za nic odpowiadać! To powinno sta- nowić zadośćuczynienie za tych kilka dodatkowych siniaków, na litość boską. - Ręce podskoczyły mu nerwowo. - No dobra, byłem wściekły, chciałem, żebyś cierpiał tak, jak ja przez cie- bie cierpiałem. Przyznaję. Ale wcale nie chciałem, żeby to za- szło aż tak daleko. Myślałem, że nad nim panuję, nie sądziłem, że on... Przedtem zawsze się hamował... - Wreszcie przyznał - przede mną i przed sobą, że koniec końców okazał się bezsilny wobec Strygera, zupełnie tak samo jak ja. Spuścił głowę, przy- pomniawszy sobie własny strach, kiedy zobaczył, że Stryger przestał nad sobą panować. Wolałbym, żeby mi skłamał, ale niestety mówił prawdę. Odwróciłem wzrok, kiedy próbował zajrzeć mi w oczy, zgadnąć, o czym teraz myślę. Nigdy nie zrozumie, co mi wtedy naprawdę zrobił, a gdybym powiedział mu całą prawdę, byłoby mi jeszcze ciężej ją znieść. - W porządku - szepnąłem. - Jeśli chcesz dalej żyć w tym swoim kłamstwie, proszę bardzo. Może cię nawet za to nie wi- nie. - Zdałem sobie sprawę, że gdybym w tej chwili stanął przed takim samym wyborem, zdecydowałbym tak samo jak on. - Wiesz, przez chwilę wydawało mi się, że naprawdę coś po- czułeś, kiedy sprzedawałeś to całe gówno tym z sieci. Ze może w końcu pojąłeś, dlaczego to było takie ważne, żeby dorwać Strygera. Że to, co zrobiliśmy, miało dla ciebie jakieś znacze- nie. - Krzywiąc się, dotknąłem głowy. - To musiał być wstrząs pourazowy. Odwrócił wzrok. - Nie - przyznał po chwili. - Miałeś rację. - Bawiło go roz- grywanie prywatnych gierek ze Strygerem, to poczucie władzy, kiedy oszukiwał go tak samo jak całą resztę wszechświata. Wczorajszej nocy cieszył się, kiedy mógł się przyglądać, jak Stryger mnie torturuje. Sądził, że nienawidzi mnie tak samo jak on. Ale jego własna nienawiść sprawiła, że zaczął ten ból odbierać zbyt osobiście, wciągnęła go w samo jego centrum i przerwała kruche błony kłamstw, dzięki którym czuł się bez- pieczny - dokładnie tak samo jak to było ze mną. Zobaczył ca- łą prawdę o Strygerze i o sobie. O swoich najgorszych koszma- rach... - W samym środku nocy - powiedział teraz - kiedy stara- łem się zawlec tego przeświadczonego o własnej świętości zbo- czeńca w jakieś ustronne i bezpieczne miejsce, tylko dlatego że okazał się nie lepszy niż wszyscy inni... Przeżyłem chyba coś w rodzaju olśnienia. A potem już naprawdę zapragnąłem zo- baczyć dziś tego sukinsyna złamanego, pod pręgierzem opinii publicznej - i nie tylko ze względu na siebie. - Dłoń na blacie zacisnęła się kurczowo. Wpatrzył się w nią, zmusił, by się roz- warła. - Ciocia była niesamowita, prawda? - Uśmiechnął się szeroko, jakby nigdy dotąd podobna myśl nie przeszła mu przez głowę. - Wiesz, przez jedną chwilę, kiedy robili ze mną ten wywiad, pomyślałem sobie: „A gdybym tak im powiedział, że jestem psychotronikiem?" - Zwrócił wzrok na mnie. - Ale dzięki Bogu mi przeszło. Tak się cieszę, że wkrótce wyjeżdżasz. Odrobina prawdy to niebezpieczna rzecz. Wbrew sobie uśmiechnąłem się teraz, na tyle szeroko, na ile pozwoliły zmasakrowane usta. Zdałem sobie jasno sprawę, że gdyby nie to, co zaszło między nami wczorajszej nocy, nigdy nie usłyszałbym z jego ust podobnego wyznania. - Co ci zrobią za grzebanie w systemie Zgromadzenia? Uniósł wysoko brwi. - Będą mnie obrzucać prawnym i politycznym błotem. Bę- dzie nieprzyjemnie, ale niewiele z tego przylgnie na stale. To może nawet pozytywnie wpłynąć na stosunki Centauri z Fede- racją, bo w końcu... w sprawie Strygera miałem rację w oczywi- sty sposób... A poza tym jestem taMingiem. Wiesz, co mówią. - Na. twarz wrócił mu już szyderczy uśmieszek. - Dżentelmeni i koty spadają zawsze na cztery łapy. Sieknąłem zniecierpliwiony. - A twój ojciec? Uśmieszek natychmiast zamroziło. Uciekł wzrokiem w bok i nie odpowiedział. Zastanawiałem się, który z nich w końcu znienawidzi mnie bardziej. - W końcu przebaczyła mi nawet Argentynę... - Kiedy wró- cił do mnie wzrokiem, na twarzy znów widniał mu przemądrza- ły uśmieszek. (Mimo że zrobiłem, co mogłem, żeby wszystko między nimi popsuć... Mimo że zna jego sekret.) Na samą myśl o tym zalała go mieszanina przerażenia i radosnego uniesienia. - Związek oparty na wzajemnym zaufaniu, kto wie, dokąd nas to doprowadzi? Będę chyba musiał być dla niej milszy... - Parsk- nął nerwowym śmiechem i podniósł się od stołu. - Może nawet powinienem ci podziękować. Ale mam szczerą nadzieję, że już się więcej nie zobaczymy, Kocie. Choć nie sądź, że o tobie za- pomnę... - Zatrzymał się na tyle daleko, żebym nie mógł go do- sięgnąć, i obejrzał się na mnie. - Zatrzymałem sobie kopię two- jego spotkania ze Strygerem. Mam zamiar używać jej w celach rekreacyjno-rozrywkowych. - Na widok tego, co się działo na mo- jej twarzy, jeszcze raz wybuchnął śmiechem i zaczął się oddalać. - Daric! Zatrzymał się i obejrzał, wciąż jeszcze uśmiechnięty. Opanowałem drżenie głosu i oznajmiłem: - Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć. Dotrzy- mam danego ci słowa. Ale jeszcze zanim się przekonałem, że to ty jesteś tym kinetą, powiedziałem Braedeemu, że w posiadło- ści jest jakiś inny psychotronik. -Tym razem przyszła moja ko- lej, żeby się uśmiechnąć, kiedy jego uśmiech zgasł raptownie. - To coś, o czym warto stale pamiętać. Długo wpatrywał się we mnie, nerwowo przełykając ślinę. A potem uśmiech powoli wrócił na swoje miejsce. - No cóż, punkt dla ciebie... - mruknął. - Jesteś tak samo ludzki jak my wszyscy. - Znów się odwrócił i ruszył na poszuki- wanie Argentynę. A ja opadłem z powrotem na poduszki i przymknąłem po- wieki. - Nażryj się gówna i zdechnij - mruknąłem. Kiedy z powrotem otworzyłem oczy, trójwymiarowe obrazy zaczęły z wolna zanikać, rozwiewać się w mgłę - Argentynę i jej symb zaczynali występ. Mówiła, że dziś wieczorem nie będą grali - ciekawe, które z dzisiejszych wydarzeń wpłynęło na zmianę jej decyzji. Kiedy rozwinęła się przede mną rozedrgana ściana świa- tła-dźwięku i kiedy wszystkie zmysły pospieszyły naprzeciw ha- lucynacyjnym wizjom symbu, zatrzymałem swoją psycho przy sobie, bo nie miałem ochoty przez przypadek się tego dowie- dzieć. Może Argentynę bywała lepsza niż dziś, ale mnie przy tym nie było... Patrzyłem, słuchałem, dałem się otoczyć tej świetlnej piosence. Nagle zdałem sobie sprawę, że być może po raz ostatni oglądam jej występ. Już jej nie potrzebowałem, ona mnie także nie. Cokolwiek mnie teraz czeka, moje dni w Czyść- cu dobiegły końca. Nie miałem już gniazdka z tyłu głowy. W tej drugiej płasz- czyźnie, gdzie znajdowały się teraz ich myśli, nie byłem już dla nich realny, a wkrótce przestanę być dla nich nawet wspomnie- niem. Ale przecież mnie nie potrzeba gniazdka, żeby ich dosię- gnąć. A teraz, póki jeszcze mam swój Dar, chcę go trochę użyć. Przepchnąłem się przez mgłę środków uśmierzających, aż zna- lazłem wreszcie myśli Argentynę. Wśliznąłem się do środka i uwolniłem to, co tam znalazłem, przesyłając jej poematy na- strojów do myśli pozostałych muzyków - wszystkich naraz - a potem ich reakcje przesłałem z powrotem do niej. Z wolnej stopy robiłem teraz to, co przedtem musiałem robić, trzymając się ściśle łączy symbu... Aż wreszcie połapali się, że gram z ni- mi w symbie ten ostatni już raz, dając im z siebie najlepsze, co mogłem im dać... 36 Następny dzień pełen był informacji o powołaniu lady Elnear Lyron-taMing na wakujące miejsce w Radzie Bezpieczeństwa. Mnie wszystko to umknęło, bo kiedy wreszcie wróciłem do łóż- ka, przespałem bite trzy dni. Kiedy się ocknąłem, ból zelżał już w takim stopniu, że mogłem znieść go bez lekarstw. Większość opuchlizn zniknęła, a moje odbicie w lustrze znów zaczęło wy- glądać znajomo. Zdjąłem opatrunek z zabandażowanego oka. Wyglądało jak makijaż Martwego Oka. Ale przynajmniej znów widziałem. Pomyślałem o tym, co by było, gdybym pozostał śle- py na całe życie; pomyślałem o Starym Mieście. W Soule powie- dzieli mi, że tym razem nie będzie blizn - w każdym razie wi- docznych. Dwoje zielonych oczu z okrągłymi źrenicami, które już zaczęły mi wyglądać zbyt znajomo, obszukało spojrzeniem moją twarz, potem uciekło w bok. Zszedłem na dół, po jednym stopniu. Kiedy dowlokłem się kulejąc do kuchni, wysoko na ścianie twarz Shandera Mandra- gory obwieszczała właśnie światu, że Pątnik Stryger popełnił samobójstwo. Żołądek podszedł mi do gardła; wypiłem filiżankę nieświe- żej kawy, która stała na kuchennym stole. - Zostawił wiadomość - odezwał się Aspen, otaczając Pół- noc ramieniem. - Coś o tym, że idzie tam, gdzie na niego cze- kają... - Przez sekundę myślałem, że żartuje, ale mówił najzu- pełniej poważnie. - Myślisz, że niebo istnieje? - zapytał Północ. - Nie wierzę w niebo - odparłem. - Ale mam nadzieję, że istnieje piekło. Popatrzyli na mnie i nic już nie mówili. - Gdzie Argentynę? - zapytałem, żeby przerwać jakoś ciszę. Aspen spuścił wzrok, a ja poczułem ostre dźgnięcie jego zażenowania. - U Darica. Wydałem z siebie dziwny dźwięk. - Przykro mi, stary - dodał Północ. - Nie bierz tego sobie tak do serca. - Jak to mówią - mruknąłem - dżentelmeni i koty zawsze spadają na cztery łapy. - Lady Elnear próbowała się z tobą skontaktować - poin- formował mnie Aspen. - Zostawiła mnóstwo wiadomości, kiedy cię nie było. „Nie było mnie", prawie się uśmiechnąłem. - Co mówiła? Przekazali mi wczorajsze wieści o jej mianowaniu. Kiwną- łem głową, niezbyt zaskoczony, ale z wielką ulgą. - Mówiła tylko, że chce z tobą jak najszybciej porozma- wiać. I że to ważne. - Dzięki. - Wstałem. Poszedłem do telefonu i spróbowałem do niej zadzwonić, ale nawet nie zdołałem się połączyć. Pewnie wszyscy w całej Galaktyce próbowali akurat zrobić to samo, dlatego prędko mi się nie uda. Stałem przez chwilę w holu, cze- kając, aż minie mi atak frustracji i będę mógł pomyśleć. A po- tem zadzwoniłem do Nalana Isplanasky'ego. Kiedy podałem swoje dane identyfikacyjne, odebrał osobiście. Gapił się na mnie, na moją twarz, tak samo jak wszyscy inni, ale bez prze- rywania wysłuchał tego, co chciałem mu powiedzieć. Lekko się zasępił, kiedy skończyłem, potarł brodę. - Nie wiem nawet, czy to w ogóle możliwe - odparł. - Zo- stała dzisiaj zainstalowana. Okres przystosowawczy dla nowych członków bywa bardzo trudny... - Muszę się z nią zobaczyć - nalegałem. - A zostało mi jesz- cze tylko parę dni. Sprawiał wrażenie zaskoczonego. - A co będzie potem? - Sam nie wiem - odparłem ze wzruszeniem ramion. - Ma pan jakieś kłopoty w związku z tą sprawą ze Stryge- rem? -Nie. - Dobrze się pan czuje? - Nie. - Odwróciłem wzrok, wiedząc, że tyle sam umiał wy- wnioskować z tego, co widzi. - Do licha - odrzekł. - Sam nie wiem, czy bardziej irytuje mnie to, co pan mówi, czy to, czego pan nie mówi. - Przerwał, kiedy wybuchnąłem śmiechem, ale po chwili i jego usta rozcią- gnęły się niechętnie w uśmiechu. - Zobaczę, co da się zrobić. Zadzwonił do mnie jeszcze tego samego dnia. - Proszę przyjść do mojego biura - rzekł. -Tam się spotka- my. - To, że dotrzymał obietnicy, zaskoczyło mnie nie mniej niż wszystko inne, co działo się w ciągu ostatnich kilku tygodni. Ale tylko skinąłem głową i zrobiłem, jak mi kazał. Otworzył mi osobiście, starając się nie wzdrygnąć na mój widok, i poprosił do środka. - Elnear dołączy do nas, kiedy tylko będzie mogła. - Wrę- czył mi jedno z tych swoich tysiącletnich piw. - Należy ci się - oświadczył. -To, co zrobiłeś, wymagało nie lada odwagi. Ludzie z Federacji winni ci są coś więcej niż tylko piwo. - Za zdestabi- lizowanie orbity Strygera. Spuściłem wzrok i zacząłem oglądać butelkę, żeby uniknąć jego spojrzenia. - Nie zrobiłem tego dla nich. - No cóż - przyznał - niewiele rzeczy robi się z tych pobu- dek, z jakich powinny być robione. - Poruszył się niespokojnie. - A jeśli już przy tym jesteśmy, ja sam też jestem ci winien coś więcej niż piwo. Uniosłem głowę. - A za co? - Za udowodnienie mi, że nie jestem wszechwiedzący... El- near opowiedziała mi w końcu, co przytrafiło ci się w kopalni. Przełknąłem łyk piwa, ale nic nie odpowiedziałem. Tym razem on spuścił wzrok. - Badałem różne opcje przenikania systemu tak, żebym miał szerszy dostęp do wszystkich jego części. - Teraz już nie uciekał spojrzeniem od mojej twarzy. - I mógł przekazać wię- cej środków na ochronę jego klientów. Nie wiem, czy to wystar- czy, żeby zadowolić kogoś, kto padł ofiarą tego systemu... Ale mam nadzieję, że przynajmniej wystarczy, żeby coś się zmieni- ło. - Nie wspomniał tylko o tym, o czym obaj doskonale wie- dzieliśmy, każdy na swój własny sposób: że koniec końców nawet on jest tylko kolejną myszą w tym mechanizmie. Tylko tyle będzie mógł próbować zdziałać. System to coś więcej niż suma jego części składowych. A mimo to zmienianie go nadal było dla niego ważne. Tu, w jego prywatnym biurze na dachu świata, na szczycie struktur władzy FKT ważne było dla niego to, co kiedyś przydarzyło się takiemu zeru jak ja. Przypomniałem sobie, co czułem, kiedy stałem tu ostatnim razem. A to, że dzisiaj, stojąc w tym samym miejscu, odczuwam gniew, frustrację i nadzieję - jak nagle zdałem sobie sprawę - ta świadomość sprawia mi ogromną sa- tysfakcję. Zrozumiałem też, jak bardzo zmieniła go przyjaźń z Elnear. - Witaj, Kocie. Odwróciłem się, słysząc za sobą jej głos, zaskoczony, bo nie wyczułem, kiedy weszła. Stała za moimi plecami i uśmiechała się. Ruszyłem w jej stronę, przystanąłem, zamrugałem oczyma. - Pani tu nie ma. - To był tylko jej obraz, holo. Wyglądało bardzo prawdziwie, reagowało w odpowiednim czasie, ale w środku nikogo nie było. Stałem nieruchomo, myślami zata- czając coraz szersze kręgi w poszukiwaniu jej myśli. - Gdzie pani jest? Nie mogę pani znaleźć... - Wiem. - Jej uśmiech stopniowo się zmieniał, aż w końcu przestał zupełnie przypominać uśmiech, a ja nie potrafiłem zgadnąć, co się pod nim kryje. - Obawiam się, że tylko tyle mo- gę teraz zrobić. Teraz już jestem w Radzie. - Wiem, ale... - Potrząsnąłem bezradnie głową. - W takim razie, gdzie pani jest? Zwróciła się teraz w stronę Isplanasky'ego. - Natan, nie wyjaśniłeś mu? - Myślałem, że wie - odparł, wzruszając ramionami. - O czym?! - rzuciłem, gotów wyrwać mu to wprost z głowy. - Czy możemy zostać na chwilę sami? - poprosiła. - Oczywiście - zgodził się. - I tak muszę wracać do syste- mu. - Popatrzył na mnie. - Do widzenia, Kocie. Życzę powodze- nia. Kiedy skończycie, po prostu sobie wyjdź. Patrzyłem, jak przechodzi przez pokój do pełnej kabli ko- zetki, na której zobaczyłem go po raz pierwszy. Położył się i podłączył do sieci, zabierając ze sobą całą energię swego cia- ła i umysłu. Niby był w tym samym pokoju, ale w ciągu minuty mieliśmy idealne sam na sam... Odwróciłem od niego wzrok, przygarbiłem ramiona. Widok tej Elnear-nie-Elnear wcale nie poprawił mi samopoczucia. - No cóż, wygraliśmy - odezwała się miękko, wygładzając dłońmi błękitnoszarą suknię. Kiedy na mnie spojrzała, twarz wypełniła jej duma i coś jeszcze głębszego. - W końcu jednak znalazłeś szpilkę dość ostrą, żeby Zgromadzenie podskoczyło z bólu. To, co się stało, to była twoja robota, nie Darica, prawda? Potwierdziłem skinieniem głowy. - Ale gdyby nie pani, Stryger mógł i tak dostać to, czego pragnął. To, co zrobiłem, mogło niczego nie zmienić, gdyby nie pani... - Ścisnęło mnie w gardle, z wielkim wysiłkiem starałem się, żeby moja twarz nie wyrażała tego, co naprawdę czuję. Jej uśmiech zniknął. - Ale koniec końców sam sobie wyznaczył los... - Wiedzia- ła, co zrobił. Nie potrafiłem rozpoznać, czy naprawdę wierzy w to, co mówi - że to jego wina, nie nasza. Ja też nie mógłbym jej powiedzieć, czy w to wierzę. - Jeszcze raz muszę wyrazić ci swoją wdzięczność - dodała z oczyma i głosem przepełnionym uczuciem; spojrzenie przemknęło po mojej twarzy, potem po całym ciele - i pociemniało, kiedy dotarł do niej rozmiar obra- żeń. - Wiedząc to, co teraz mi wiadomo na temat Strygera i prawdziwej natury Rady Bezpieczeństwa.... Gdyby zdobył to miejsce, chaos wywołany jego uczuciową niestabilnością byłby wręcz niewyobrażalny. - Zacisnęła ręce. - Ale gdybym wtedy wiedziała, co masz zamiar zrobić, nigdy bym ci na to nie pozwo- liła. - Dlatego właśnie nic pani nie powiedziałem. - Potrząsną- łem głową; nie chciałem, żeby dalej o tym mówiła, nie chciałem tego słuchać. - Lady... Dlaczego pani tu nie ma? Czy to dla bez- pieczeństwa? - Teraz jestem w Radzie, Kocie - powtórzyła i zawahała się, tak jakby wyszukanie właściwych słów stało się nagle nie- zmiernie ważne albo okropnie trudne. - Jestem połączona z systemem jak Natan... ale na stałe. Gapiłem się na nią, oniemiały z oszołomienia, nie mogąc odnaleźć dla tej myśli kontekstu, który czyniłby ją bardziej zrozumiałą. - Na stałe? Potwierdziła skinieniem głowy. Obejrzałem się na Isplanasky'ego. - To znaczy, że nigdy pani nie może ani na chwilę odejść? - Tak, właśnie tak. - Dlaczego? - rzuciłem słabym głosem. - Ponieważ Rada wymaga całkowitego poświęcenia. Utrzy- manie kontroli nad jakąkolwiek siecią, która rozciąga się w przestrzeni międzygwiezdnej, jest niemal niemożliwe. A sieć FKT jest największa ze wszystkich jednorodnych sieci. W samej Komisji jest .wiele systemów wewnątrz systemu. Natan jest na jednym poziomie, a ja przedtem byłam na innym, o wiele niż- szym. Na każdym kolejnym poziomie złożoności, na który czło- wiek się wspina, wymaga się od niego coraz więcej i więcej bio- cybernetyki, która ma wynagrodzić ograniczenia strukturalne ludzkiego umysłu - nadać mu większą pojemność, niezbędną do opracowywania coraz potężniejszych strumieni danych i do do- konywania na ich podstawie właściwych osądów sytuacji. Więk- szość konglomeratów tak naprawdę nie funkcjonuje na tym najwyższym poziomie; segmentuje swoją działalność z powodu ograniczeń czasowo-komunikacyjnych... Tylko FKT uprawia po- litykę na takim poziomie, ponieważ musi reagować na bardzo wiele i bardzo zróżnicowanych czynników. A interfejs na tym poziomie jest tak skomplikowany, że musi być stały. - A co się stanie... z panią? - Mięśnie szczęki zadrgały mi bezwiednie. - Moje ciało jest utrzymywane przy życiu. Zadbają o nie doskonale... zapewne pożyje jeszcze następnych pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt pięć lat. Starałem się opanować grymas na twarzy. - A co potem? - Będą musieli wybrać kogoś innego na to miejsce w Ra- dzie. Karta nie zezwala członkom Rady na pozostawanie w niej... po śmierci. Odwróciłem wzrok od tego czegoś, co stało przede mną i udawało kogoś, kogo znam. - A co z Elnear? Chciałem powiedzieć... Cholera, sam już nie wiem, co chciałem powiedzieć! - Z frustracji palnąłem się dłonią po udzie; skrzywiłem się z bólu. - Już pani nie czuję. Jest pani człowiekiem, czy już tylko wiązką danych? Czy czuje się pani człowiekiem? Czy pani w ogóle jeszcze coś czuje? - Och, tak... - mruknęła. - Żałuję, że nie mogę ci przeka- zać, co czuję, Kocie. Ty mógłbyś pojąć to lepiej niż większość ludzi właśnie dlatego, że jesteś tym, kim jesteś. Pokiwałem głową, bo wiedziałem, co ma na myśli, lepiej niż sądziła... a może nawet lepiej niż ona sama. Ale tego nie mogłem jej powiedzieć. - Może miło jest tam wpaść z krótką wizytą. Ale nie chciał- bym tam zamieszkać. Uśmiechnęła się leciutko. - Dopiero zaczynam pojmować, co to wszystko naprawdę znaczy. O ile mi wiadomo, moje indywidualne poczucie tożsa- mości może być niczym więcej jak tylko sztucznym tworem. A mimo to w jakiś sposób nadal czuję się człowiekiem. Być mo- że zawsze będę się tak czuła, ponieważ przez cały czas muszę wchodzić w interakcje z istotami ludzkimi na wszystkich pozio- mach - jako spójna ludzka osobowość. Dokładnie tak samo, jak rozmawiam teraz z tobą. - A jak ja dla pani wyglądam? - Jesteś bardzo odległy - odparła i znów usłyszałem w tym cień smutku. - Być może moje poczucie człowieczeństwa zblak- nie z czasem... Może to słusznie, że czas naszej służby ograni- czony jest długością życia. Ale przecież nie jestem tu sama, a to, jak sądzę, dopomoże mi w pamiętaniu, po co istnieję, a może nawet kim jestem. Jestem częścią Rady w bardzo do- słownym sensie, a my wszyscy jesteśmy... jednej myśli. Przypomniałem sobie tamte lśniące istoty, które spotka- łem w jądrze Rady, kiedy zgubiłem się wewnątrz przestrzeni z Martwym Okiem... Na jedną sekundę zrobiło mi się zimno na myśl, co by było, gdyby Stryger stał się jedną z nich. Ale potem przypomniałem sobie, jak to jest, kiedy dokona się zjednocze- nia. Hydranie umieli dzielić jedną przestrzeń myślową z tak wieloma innymi, w zależności od potrzeby. Ale całkowite dzie- lenie umysłu tylko z jedną osobą to coś, czego normalni ludzie nigdy nie będą w stanie dokonać; to ledwie możliwe dla psy- chotronika, nawet dla mnie. Drgnęło we mnie coś, co mogłoby być zawiścią, ale nie było. - Czy przez cały czas pani wiedziała, że to tak właśnie bę- dzie? - Ledwie mogło mi się to pomieścić w głowie. - Że jeśli pani wygra, nigdy już nie będzie pani mogła się z nikim na- prawdę spotkać ani poczuć zapachu kawy, namalować obrazu, pójść na spacer do lasu...? - Myśli wypełniły mi wspomnienia wszystkich tych chwil, które dawały jej radość. - Tak - potwierdziła ze skinieniem głowy. - Tyle wiedzia- łam. Tak do końca nie wiedziałam, jak to będzie wyglądało - nie mogłam wiedzieć. Tego nie da się opisać w ludzkich kate- goriach. Ale wiedziałam, że już nie będzie odwrotu. - A mimo to chciała pani. -To nawet nie zabrzmiało jak py- tanie, bo przecież odpowiedź była oczywista. - Czy nie bała się pani... że zniknie? - A ty nie bałeś się - odpowiedziała pytaniem na pytanie - co będzie, kiedy dostaniesz się w łapy Strygera? - Pewnie - odparłem. - Bałem się jak jasna cholera. - Ja też się bałam jak jasna cholera - odparła ze śmie- chem. - Ale wiesz, Kocie, ktoś kiedyś opisał proces cyberne- tycznego udoskonalania ludzkiego umysłu jako wlewanie nie- bieskiej farby do kubła z wodą, potem tego kubła do beczki, beczki do morza... Ta farba wciąż tam jest i nie ma znaczenia, jak bardzo stanie się rozrzedzona. To raczej tak, jakby się wi- działo we wszystkim Boga. A ja sądzę, że to bardzo istotne, że może stanowi nawet klucz do przetrwania naszej rasy, żebyśmy pozostali częścią systemów w taki sposób, jaki jest nam dany: jako komórki, organy - i, mam nadzieję, jako dusze. Bo czy nam się to podoba, czy nie, rozpoczęliśmy już proces transfor- macji. Postęp to proces, który zawsze zmusza do pozostawiania czegoś za sobą. Każda nasza decyzja sprawia, że czegoś musimy się wyrzec, poświęcić to, czego nie wybraliśmy. Pokręciłem sceptycznie głową. - W takim razie: żadnych żalów? - Och... - Tym razem uśmiech nie bardzo się udał. - Może kilka. Urojone cierpienia za utraconym ciałem. Powiedziano mi, że jeszcze się nasilą, a potem z czasem zaczną blaknąć, tak jak blaknie przeszłość. Ale teraz jestem już tylko własną pa- mięcią, więc nawet żale stały się dla mnie cenne. Uciekłem spojrzeniem w bok, bo rozczarowanie piętrzyło się we mnie tak bardzo, że nie mogłem nawet mówić. Przysze- dłem tu zobaczyć się z Elnear, żywą, ciepłą, ludzką istotą, z któ- rą i dla której przez tyle przeszedłem... Chciałem zobaczyć ją raz jeszcze, zanim narkotyki przestaną działać i utracę możli- wość widzenia jej naprawdę - jej myśli, jej duszy. Ale przez te cholerne prochy straciłem na sen trzy dni ze swego życia, roz- minąłem się z nią i teraz ta szansa już nigdy się nie powtórzy. - A jak ty się miewasz? - rzuciła w stronę moich pleców. - Parszywie - odparłem, zaciskając dłonie. - Naprawdę parszywie. - Jesteś zły? Potrząsnąłem przecząco głową. - W takim razie rozczarowany? Wzruszyłem ramionami. - Boisz się mnie? Odwróciłem się do niej z powrotem. - Nie... - Znów potrząsnąłem głową. - Zresztą nie wiem - mówiłem ochrypłym głosem. - Sam nie wiem, jak mam się czuć, bo już nie wiem, kim pani jest. - W takim razie czujesz się podobnie jak ja, kiedy cię pierwszy raz spotkałam - odparła łagodnie. Spuściłem wzrok. Po dłuższej chwili dodałem: - Szkoda, że nic mi pani nie powiedziała. Mógłbym się wte- dy jakoś lepiej przygotować. - Wygląda na to, że oboje mieliśmy bolesne sekrety - upo- mniała mnie, wciąż tak samo łagodnie. - Tym, co było mi wia- domo na temat prawdziwej natury Rady Bezpieczeństwa, nie mogłam się swobodnie dzielić z innymi. Ci, którzy ją znają, są- dzą - i uważam, że nie bez podstaw - że ludzie skupieni w Fe- deracji, ludzie, którym FKT ma służyć, wolą wierzyć, że jest ona wciąż zarządzana przez odrębne jednostki. A więc próbu- ją... próbujemy zachować tę iluzję. Teraz i ty znasz ten sekret. Poznałeś go, bo wiem, że mogę ci zaufać. Patrzyłem na jej obraz, nie mogąc skupić na nim wzroku, i nic nie mówiłem. - Jest jeszcze coś, co chciałabym z tobą omówić. - Jej głos zabrzmiał teraz mocniej i przyciągnął z powrotem moją rozpro- szoną uwagę. - To, że wchodzę w skład Rady, stawia mnie w nie- zręcznej sytuacji, Kocie. Pod względem prawnym nie jestem ani żywa, ani umarła. Chciałam się z tobą zobaczyć nie tylko po to, żeby się z tobą pożegnać, ale też żeby omówić z tobą sprawy moich dyspozycji majątkowych. - Ze mną? - zdumiałem się. - Moje osobiste udziały, łącznie z pakietem kontrolnym w ChemEnGen, podczas mojej... nieobecności muszą być nad- zorowane przez zaufane osoby. Chciałabym zgłosić do zarządu ciebie. - Mnie? - powtórzyłem znów głupawo. - Przecież jag... nic nie wiem o tym nadzorowaniu... Uniosła dłonie w uspokajającym geście. - To nie jest konieczne. Na czele zarządu stanie Philipa. Dopilnuje, żeby wszystko funkcjonowało jak należy. Po prostu potrzeba mi kilku osób, którym mogę zaufać, żebym mogła za- pełnić nimi pozostałe miejsca... Pewnie dlatego mówi się o nich zaufane osoby... Dzięki temu zyskasz wolność i będziesz mógł przeżyć swoje życie tak, jak będziesz chciał. Już nigdy więcej nie będziesz musiał godzić się na to, by ktoś taki jak Braedee wmanewrowywał cię szantażem w robotę, której nie znosisz. Poczułem, jak na twarz powoli wypełza mi uśmiech. - To nie była znowu taka zła robota... Ale dobrze. Może by mi się to spodobało. - Wolność. Ale i coś więcej - bezpieczeń- stwo. - Czy ma pani kandydatów na wszystkie miejsca? - A ty masz jakieś propozycje? - Jule. Zawahała się, ale skinęła głową. - Jiro. Tym razem zaskoczenie było widoczne. Ale zaraz się uśmiechnęła i jeszcze raz skinęła głową. - Dziękuję. Zapatrzony w jej obraz, wzruszyłem tylko ramionami. - Chcę tylko wiedzieć jedno: czy jest pani szczęśliwa, Eł- near? - Tak - odparła bez cienia wahania. -Tak, jestem. - W takim razie chyba wszystko będzie w porządku. - Wziąłem głęboki oddech. - A jakie ty masz plany - zainteresowała się - kiedy skoń- czyła się już dla nas ta ciężka próba? - Jeszcze nie wiem. Chyba wrócę na uniwersytet, dopóki nie wykombinuję, co mam począć z resztą życia. - Usta drgnę- ły mi w niezbyt wesołym uśmiechu. Sięgnąłem dłonią do przy- lepki za uchem i zacisnąłem zęby. - Ale najpierw muszę zna- leźć takie miejsce, gdzie będę mógł sobie w spokoju powrzesz- czeć. - Starałem się, żeby zabrzmiało to jak żart, ale nie bardzo mi wyszło. W jej oczach zobaczyłem ból i współczucie, których nie mogłem już odczuć. Ale potem na jej twarzy nastąpiła pewna zmiana. Mruknęła półgłosem: - Znam odpowiednie miejsce. Teraz jest tam wiosna. Nikt nie będzie ci zawracał głowy. To takie miejsce, w którym moż- na przypomnieć sobie o istnieniu dobra... Czy pozwolisz mi to załatwić? Zaskoczony, omal nie powiedziałem „nie". Ale zastanowi- łem się nad tym i w rezultacie kiwnąłem głową na znak zgody. A wtedy poczułem, jak całe ciało rozluźnia mi się z gwałtownej ulgi, wyzbywając się lęku, z którego dotąd nawet nie zdawałem sobie sprawy. Przetarłem oczy wierzchem dłoni. - Do widzenia, Kocie - powiedziała. - Do widzenia, Elnear. - A potem, ponieważ było to lepsze niż przyznanie się do prawdy, uśmiechnąłem się do niej i doda- łem: - Niech pani o mnie czasami pomyśli. Może panią usłyszę. Odpowiedziała uśmiechem i wyciągnęła do mnie rękę. Spróbowałem jej nawet dotknąć, zanim zniknęła. Po jej odejściu opuściłem biuro Isplanasky'ego. Ostatni raz kroczyłem przez korytarze kompleksu budynków Federacji, tym razem samotnie. Kiedy dotarłem do rejonów wystawo- wych, przystanąłem w tłumie turystów, którzy gapili się na mo- zaikę przedstawiającą Ludy Ziemi. Studiowałem uważnie twa- rze na ścianie, potem twarze wokół siebie. Ludzkie twarze. Nie zrobiłem tego dla nich. Tak właśnie powiedziałem Isplana- sky'emu. Ale tym razem jakoś nie było mi tak ciężko spoglądać im w twarze. Jakoś się zmieniły, a może zresztą to ja się zmie- niłem. - Proszę bardzo - rzuciłem w końcu. Nikt się za mną nie obejrzał, kiedy ruszałem w swoją stronę. EPILOG Pozostałem w chatce położonej w połowie górskiego zbocza ty- le, ile było konieczne, żeby znów nauczyć się żyć ze sobą i tyl- ko ze sobą. Mniej więcej raz w tygodniu musiałem schodzić do najbliższej wioski po jakieś zapasy. Była to niezależna komuna rzemieślnicza, a nie żadna konglomeratowa enklawa czy fede- ralna wypustka i najwyraźniej nic ich nie obchodziło, czemu tak parszywie wyglądam i czemu czasami nie mogę się zmusić, żeby wykrztusić do nich choć słowo. Nie chciałem z nimi rozma- wiać ani nawet słuchać, co mówią do mnie. Równie dobrze mo- gli być halucynacyjnymi wytworami mojego chorego umysłu, bo już nie czułem ich w myślach. Z początku nie mogłem znieść nawet kwadransa takiego bezmyślnego kontaktu, więc po prostu chodziłem głodny. Sie- działem w swoim jedynym pokoju, czasami przez całe dnie na- wet nie drgnąłem. Gapiłem się na ciche, pobielone ściany, ża- łując, że nie są czarne. Czułem wyłącznie ból. Częściowo był fi- zyczny, ale ten rodzaj bólu był niemal ulgą w porównaniu z tym drugim. Czasem wrzeszczałem. Raz zadzwoniłem do Miki, go- tów błagać go, żeby załatwił mi to, czego potrzebowałem. Ale nikt nie odebrał. Ale przez cały ten czas jednocześnie zdrowiałem. Najpierw zagoiło się sponiewierane ciało. Połamane mechanizmy obronne goiły się znacznie gorzej. Po jakimś czasie czerń wewnątrz mnie zaczęła przechodzić w różne odcienie szarości, dzięki czemu do- wiedziałem się, że mój wewnętrzny wzrok już przywykł do życia w zaciemnionym pokoju. Kiedy minęło dość czasu, zacząłem na- wet dostrzegać, jak daleko zaszedłem od chwili, gdy moje stopy po raz pierwszy dotknęły Ziemi. Mogłem teraz przyglądać się bliznom na twarzy i ciele na tyle długo, żeby móc się przekonać, że naprawdę znikają... I patrzeć na pulsujące pod nimi wspo- mnienia tak wyraźnie, że nawet zdołałem uwierzyć, że moje przejścia ze Strygerem nie były identyczne z tym, co spotkało mnie w Starym Mieście. Uwierzyłem, że tym razem nie było to przypadkowe i pozbawione sensu cierpienie. Tym razem sam do- konałem trudnego wyboru, z właściwej przyczyny, i dzięki temu coś uległo zmianie, a moje ocalenie nie było tak przypadkowe jak ból... Tym razem naprawdę nie byłem w piekle sam. I powoli, z bólem, zdołałem w końcu dostrzec, że nawet mi- mo to, iż Stare Miasto było moją rzeczywistością przez siedem- naście lat, nie znaczyło to wcale, że życie, jakie teraz prowadzę, jest kłamstwem. Ani to, co w nim dobre, ani to, co w nim złe. Już nie jestem więcej ofiarą. Nie jestem też telepatą. To te nar- kotyki, których używałem, by być ślepym na prawdę - to one były kłamstwem, tak jak zawsze. Jeśli chcę już na zawsze żyć bez swego Daru, muszę nauczyć się żyć bez niego teraz, bez względu na to, ile to może potrwać. Ale ta prawda - najgorsza pigułka, jaką przyszło mi w życiu przełknąć - parzyła mnie w usta, kiedy tylko musiałem się odezwać. Kiedy dzień po dniu zamierało we mnie to pragnienie, za- cząłem z wolna odkrywać na powrót świat, który czekał na mnie dookoła. Usłyszałem śpiewne nawoływania ptaków, po- czułem zapach wilgotnej ziemi i trawy, w końcu dostrzegłem kolory kwiatów i nieba. Próbowałem nauczyć się grać na tej ustnej harfie, którą wraz z ostatnim pocałunkiem podarowała mi przy pożegnaniu Argentynę. Patrzyłem, jak w dolinie pode mną wiosna przechodzi w lato, aż wreszcie poczułem, że znów zaczynam cieszyć się życiem... Rozpoznałem w tym świecie część swojego dziedzictwa, miejsce, które mam prawo kochać, miejsce, do którego zapragnę kiedyś wrócić, tym razem na wła- snych warunkach. A wtedy w końcu zrozumiałem, czym na- prawdę był ten dar od Elnear. Kiedy minął mi już najgorszy ból, zorientowałem się, że to, co pozostało, nie budziło już we mnie takich cierpień jak po- przednio. Pozwalało mi sięgnąć odrobinę dalej, zanim natyka- łem się na mur. Może Jule miała rację: pomagając komuś inne- mu, chyba pomogłem sobie, a dzięki temu przeszłość odsunęła się trochę dalej. Któregoś dnia powędrowałem na dół do miasteczka, cho- ciaż wcale nie musiałem, bo chciałem usłyszeć jakiś ludzki głos poza własnym. Wtedy zrozumiałem, że znów się czuję człowie- kiem, jeśli nie Hydraninem... Zrozumiałem też, że gotów je- stem żyć jak ludzie, na ich warunkach. Skontaktowałem się z Braedeem i kazałem mu zawieźć się z powrotem tam, skąd mnie zgarnął. Po drodze kazałem przy- wrócić sobie dawny wygląd źrenic. Żaden z nas nie wydusił z siebie prostego: „Dzięki", kiedy szykowałem się do zejścia ze statku, ale powiedział mi, że powinienem wziąć się za szachy. Odrzekłem, że chyba zostanę przy kościach. Uniwersytet nadal jeszcze tkwił w tym samym porcie, w któ- rym go zostawiłem, kończąc sesję na temat Monumentu. Na miejscu czekała na mnie taśma od Jule. Siedziałem w swojej ka- binie i z tuzin razy obejrzałem jej uśmiechniętą twarz, zanim po- czułem, że jestem gotów wyjść i znów zacząć studenckie życie. Moją nieobecność zakwalifikowano jako „problemy ro- dzinne". Ciężko mi było zachować jakiś przyzwoity wyraz twa- rzy, kiedy Kissindra Perrymeade powiedziała mi, że wyglądam na zmęczonego, i wyraziła nadzieję, że w domu wszystko w po- rządku. Zapytała, czy chcę o tym porozmawiać, ale ja odpar- łem: „nie". Mówiła, że przykro jej z powodu tego, co wydarzyło się międy nami tuż przed moim wyjazdem. Za nic nie mogłem przypomnieć sobie, o co chodziło, ale nic jej nie powiedziałem. Zaproponowała, że podzieli się ze mną materiałami do pracy kontrolnej z tej sesji, bo sam nie miałem czasu nic przygoto- wać. Potrząsnąłem przecząco głową, gdyż nadal nie znajdowa- łem żadnego odniesienia do tego, o czym ona mówi. Czułem się tak, jakby mnie tu nie było przez całe lata, a nie miesiące. Ozdobione hologramami ściany muzeum zdawały mi się bar- dziej realne od niej. - Nie, w porządku. - Ale tak będzie sprawiedliwie - nalegała, nie mogąc po- jąć, że naprawdę nic mnie to nie obchodzi. -To ty mi podsuną- łeś koncepcję. To, co powiedziałeś przed wyjazdem, że Monu- ment to pomnik śmierci... - Ja tak powiedziałem? - zdumiałem się, ale zaraz pokiwa- łem głową. W końcu mi się przypomniało. Wróciłem myślą do tamtego zachodu słońca przy Złotej Bramie, do muzyki wiatru i do tego, co mi powiedziała. - Chyba rzeczywiście... Do zoba- czenia później. - Zbierałem się do odejścia. - Dokąd idziesz? - zapytała z delikatnością, której wcale się nie spodziewałem. - Skoczę sobie na powierzchnię. Chcę... jeszcze raz poczuć to coś, zanim zniknie. - Potrzebujesz towarzystwa? Obejrzałem się na nią przez ramię. - A co z... - urwałem. Ezra - tak miał na imię. Jej chłopak. - Z Ezrą? Zrobiła minę i pokręciła głową. - W tym tygodniu nie gadamy. - Ja sam też nie mam specjalnej ochoty na pogawędki - powiedziałem, odwracając wzrok. - Nic nie szkodzi - oświadczyła. Wzruszyłem ramionami i kiwnąłem głową na znak zgody. Polecieliśmy razem wahadłowcem do Złotej Bramy, a tam stanęliśmy na rozległym płaskowyżu. Tym razem ledwie świ- tało, więc byliśmy w tym miękkim półświetle zupełnie sa- mi. Wciąż widać było jeszcze garstkę gwiazd, a Złota Brama była tylko czarnym zarysem na tle nieba, który nawet moje oczy z trudem rozróżniały. Wiatr nadal wygrywał swoje żałob- ne fujarkowe melodie, wiejąc przez podziurawioną skałę, zu- pełnie tak samo jak to zapamiętałem. Dotknąłem noszonej w kieszeni dżinsów ustnej harfy, bo w końcu po tak długim czasie zdałem sobie sprawę, co takiego przypominał mi jej dźwięk. Zacząłem oddalać się od wahadłowca, a pył szeptał mi pod stopami. Było niemal zimno, więc cieszyłem się, że mam na so- bie sweter od Martwego Oka. Kissindra siadła na ziemi po tu- recku i przyglądała mi się, ale wyraźnie nie chciała się narzu- cać. Przysiadłem na skałach i słuchałem, czułem ten wiatr, cze- kałem, aż zacznie się dzień i światło dotknie wierzchołka łuku, zamieniając go w złoto. Myślałem o tym, jak tworzono ten świat, poskładany z kawałków i fragmentów ruin, stopionych w dzieło sztuki nieznaną techniką, tak dalece wyprzedzającą naszą, że wydawała nam się niemal magią. „Pomnik złych za- kończeń i strzaskanych marzeń...", a mimo to nie bardzo to ja- koś pasowało, kiedy najwyraźniej czekał przez całe tysiąclecia tylko po to, żeby zawitała tu jakaś żywa istota i go dotknęła. Nawet powietrze było tu cudem; wszystkie badania, o jakich czytałem, twierdziły zgodnie, że aby wyprodukować konieczną człowiekowi do przeżycia atmosferę, potrzebny jest żywy eko- system. A tutaj człowiek może oddychać, chodzić, czuć się jak u siebie w domu... tylko nie może zostać tu na stałe. Podobnie Hydranin. Zastanawiałem się, czy Hydranie wiedzieli o tym świecie, czy studiowali go, badali. I niespodziewanie uświado- miłem sobie, że równie dobrze mógł pozostać tu dla nich, nie dla ludzi. Pewnie na górze, w muzeum, jeszcze nikomu nie zda- rzyło się zapytać, czy przypadkiem nie był on przeznaczony dla Hydran... Starałem się nie poddać goryczy, kiedy o tym wszystkim myślałem. Wciąż jeszcze jestem mieszańcem, nawet kiedy znik- nął mój dar telepatii - nadal jestem cały z fragmentów i kawał- ków, ale bynajmniej nie jako dzieło sztuki. Te dwie moje poło- wy były do siebie tak podobne... z wyjątkiem tej jednej, kru- chej drobnostki, która stanowiła aż taką wielką różnicę - w sposobie, w jaki te dwa ludy postrzegają siebie nawzajem i swoje życie. Zastanawiałem się, jak coś takiego w ogóle mo- gło się zdarzyć, jakiego kosmicznego żartu jestem pointą. Przy- pomniałem sobie, że o to samo pytał mnie Stryger. A ponieważ za dużo było tego naraz, wyjąłem z kieszeni ustną harfę i zacząłem na niej grać, próbując złożyć dźwięki w jakąś piosenkę. Odpowiedziała mi pieśń wiatru, przypomina- jąc mi czasy w symbie - dobre czasy. Więcej było tych wspo- mnień, niż się spodziewałem. Wtedy przypomniała mi się Elnear - kim teraz była i gdzie... Pomyślałem o wszystkim, czego się wyrzekła, i o wszystkim, czym się stała. Gdyby mnie podarowano taką szansę, nie wiem, czy potrafiłbym ją przyjąć... Ta moja część, która chciała należeć do jakiejś całości - hydrańska część - za- zdrościła jej, ale ta ludzka część dobrze wiedziała, że to nie to samo, i bała się. Wystarczająco ciężko było żyć z tym, co już wiedziałem - ze świadomością, że jest się tylko jedną z miliar- dów komórek w ewoluującym superumyśle Federacji. A mimo to ważna była dla mnie świadomość, że miała od- wagę podjąć decyzję i zrobić ostateczny krok - tak samo jak to, co zrobiła, żeby pomóc mi przetrwać w tym moim chaotycznym życiu. W końcu zdołała mi udowodnić coś na temat ludzi i na temat mojej ludzkiej strony - choć myślałem, że nikt nigdy nie zdoła mnie do tego przekonać: że może mimo wszystko zasłu- gują na pewien szacunek. Tak samo jak ci, którzy zostawili tutaj ten świat. Zastana- wiałem się, jacy byli, zanim setki lat temu zniknęli z płaszczy- zny naszego istnienia. Powiedziałem Strygerowi, że nie wierzę w żadnego Boga - i faktycznie., w każdym razie nie w takiego, do którego on by się przyznał. Pewnie i nie w takiego, którego ja sam mógłbym uznać. Ale rasa, która potrafiła stworzyć taki oto świat, a potem wskoczyć do kapelusza i zniknąć... Pewnie zanim odeszli, lubili trochę odgrywać Boga, trochę mieszali w genach, posiali kilka ziaren i patrzyli, co z nich wyrośnie. Ci Co Mają i Ci Co Nie Mają. Taki eksperyment, kosmiczny żart... następne pokolenie. Hydranie pierwsi dosięgnęli gwiazd, ale za bardzo polega- li na swoim darze i zbyt mocno go rozciągnęli. Kiedy ludzie do- lecieli tam za nimi, mogli przerwać tę psychotroniczną sieć równie łatwo jak pajęczynę. Hydranie nie dotarli do swojego stadium transformacji, a teraz już nigdy do niego nie dotrą. Może wszystko przychodziło im zbyt łatwo. Może nigdy nie po- jęli, ile naprawdę im dano... i ile musieli utracić. Teraz ludzie zbudowali własną sieć, tym razem technoge- netyczną - bardziej prymitywną, ale mocniejszą. Teraz korzy- stali z niej, by piąć się nieubłaganie po tej samej, wciąż coraz bardziej stromej krzywej ewolucji... Znów przypomniała mi się Elnear i tych kilkoro wybranych, którzy znaleźli się już na kra- wędzi niepoznawalnego... I o tych wszystkich systemach w sys- temach, o jednostkach ludzkich, które stały się jądrem - duszą, jak mówiła Elnear - ewoluującej metaistoty, zwanej konglome- ratem, i tworzą własną przyszłość, niemal nie zdając sobie z te- go sprawy. Może nigdy nie będą w stanie dokonać tego ostatecznego kroku, może dla ludzi na zawsze pozostanie on za trudny. Może strach przed Tą Drugą Stroną, który zawsze tu istniał, zatrzyma ich w miejscu. A może zrobią to - po prostu dlatego, że tak cięż- ko musieli walczyć o przetrwanie, i dlatego że nigdy nie zaprze- stali starań o przerzucenie tego niemożliwego mostu między jednym ludzkim umysłem a drugim... Popatrzyłem na blizny po bójkach na swoich kłykciach, a potem znów przed siebie, w świt. Jakkolwiek potoczą się da- lej losy ludzkiej rasy, Monument będzie tu stał - jak drogo- wskaz nakierowany na niewyobrażalną przyszłość. Nie jak cmentarny nagrobek, ale jak pomnik śmierci Śmierci. Posłyszałem za sobą tupot czyichś lekkich kroków. Popa- trzyłem w górę na Kissindrę, która przystanęła koło mnie. - Żeton za twoje myśli - rzuciła prawie szeptem, z cieniem zakłopotania na twarzy. Potrząsnąłem przecząco głową, lekko się uśmiechając. - Nie marnuj pieniędzy. Stała z rękoma splecionymi na piersi. Miała na sobie tylko cienką koszulę z krótkim rękawem, a ja dopiero teraz sobie uświadomiłem, jak bardzo musi jej być zimno. - Siadaj - odezwałem się w nagłym przypływie wstydu za swój egoizm. Przysiadła obok mnie na rozgrzewających się skałach, a w jej ciele nie było napięcia, nie było pragnienia, myślami nie wybiegała w przyszłość... A ja o tym wiedziałem. Nie było to wiele, ale zawsze coś. Otoczyłem ją ramieniem, tak po prostu, żeby nie marzła, jak przyjaciel. I jak dwoje przyjaciół siedzieliśmy tam jeszcze przez dłuższą chwilę, patrząc, jak nadchodzi dzień. Sksnowanie Skartaris Wrocław 2004