6161

Szczegóły
Tytuł 6161
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6161 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6161 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6161 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

W�adys�aw Stanis�aw Reymont Z ziemi che�mskiej Wra�enia i notatki I. Misja Pan R. o�ywi� si� niezmiernie i zawo�a�: - Ale� ja sam bratem udzia� w tej ostatniej misji, a tak mi g��boko wyry�a si� w pami�ci, �e mog� panu opowiedzie� o niej z najdrobniejszymi szczeg�ami. Poprzedz� tylko to opowiadanie pewn�, dosy� charakterystyczn� scen�, �eby pan mia� pe�niejszy obraz �ycia na Unii przed aktem tolerancyjnym. "Wielkanoc owego roku wypada�a w pocz�tkach kwietnia razem z prawos�awn�. Pami�tam, �e w Wielki Pi�tek od samego rana m�y� deszcz i by�o zimno. �niegi jeszcze le�a�y po rowach, role by�y rozmi�k�e do dna i drogi nie do przebycia. Chodzi�em zdenerwowany, bo zanosi�o si� na d�u�sz� pluch�, a tu, jakby na dobitk�, przychodzi m�j kowal i prosi, �eby posta� konie po ksi�dza, do jego chorej �ony. - Co si� sta�o? Widzia�em j� jeszcze wczoraj przy wieczornym udoju. - Zachorowa�a w nocy, le�y prawie konaj�ca! - m�wi�, tr�c r�kawem oczy. - To id�cie� do pani, mo�e wam co pomo�e. - Kiedy si� bojamy, bo mo�e to ospa. Wystraszy�em si� nie na �arty, gdy� na wsi grasowa�a ospa przez ca�� zim�. - A mo�e wam sprowadzi� doktora? - proponuj� mu bardzo serio. Jakby si� zdumia�, a� g�b� otworzy�. Ale naraz rzuci� mi si� do n�g, ca�owa� mnie po r�kach i be�kota� wystraszony. - Dopraszam si� tylko o ksi�dza! Dokt�r nie pomo�e! Co tam te doktory. Obejrzy, opuka, zapisze lekarstwo, pieni�dze we�mie, a chorob� zostawi. Pan Jezus pr�dzej odmieni na lepsze. Kobieta tylko skamle o ksi�dza. Poszed�em zaraz do stajni, �eby wybra� czw�rk�, bo do parafii mieli�my cztery op�tane mile i roztopami, ale gdym mija� czworaki, wyda�o mi si�, �e dojrza�em kowalow� w g��bi sieni, karmi�c� prosi�ta. Powsta�em na ni�, �e w takiej chorobie wy�azi na zimno. U�miechn�a si� jako� dziwnie, zaprosi�a mnie do izby i, zamkn�wszy drzwi, powiada mi cicho do ucha: - Musi ja�nie pan pos�a� po ksi�dza z Panem Jezusem, koniecznie potrzeba. M�wi�a z takim naciskiem i oczy jej tak b�yszcza�y, �e by�em pewny, i� majaczy. - Ja zdrowa jestem, chwa�a Bogu! - odpowiedzia�a. - Ale tylko do mnie mo�na wezwa� ksi�dza, bo tylko ja jedna z dw�rek jestem prawna katoliczka. - A kt� chory? - zaczyna�em rozumie� ten podst�p. - Na wsi le�y czworo prawie konaj�cych. Przecie� nie mog� umrze� bez �wi�tej spowiedzi, a zapisane w prawos�awne, to ksi�dzu nie wolno do nich przyjecha�! Maj� to cztery niewinne dusze pozosta� bez �wi�tych sakrament�w? Od tygodnia si� m�cz�, od tygodnia skona� nie mog�, a tylko skaml� i skaml� o ksi�dza! A� strach patrze� i s�ucha�. To umy�li�am sobie: udam chor�, Pan Jezus daruje mi to cyga�stwo, ksi�dz przyjedzie do mnie, a tamtych przynies� na ten czas do izby i wyspowiadaj� si�. Stra�niki ani si� domy�l�. - Chcecie osp� przywlec do cha�upy! - krzykn��em na ni�. - Bez woli Bo�ej nikomu w�os z g�owy nie spadnie! - odpar�a powa�nie. - Przecie� macie drobne dzieci, mog� si� �atwo pozara�a�! - t�umaczy�em. - To ju� trudno. Mo�e Jezus w czem innem oka�e nad nami swoje mi�osierdzie, a tym nieszcz�nikom trzeba pomaga�. Nie o ma�� rzecz idzie, o zbawienie dusz cz�owiekowych! - doda�a z tak� moc�, �e da�em spok�j perswazjom i konie wys�a�em. O zmierzchu przywlekli chorych do kowalowej izby i pok�adli pokotem na pod�odze. Kowalowa powtyka�a im w gar�cie pozapalane gromnice, przykl�k�a w po�rodku i bardzo �arliwie modli�a si� za konaj�cych, kt�rzy le�eli nieruchomo, cierpliwie oczekuj�c na spowied�, rozgrzeszenie i �mier�. Widzia�em to na w�asne oczy i nigdy tego nie zapomn�. Ksi�dz przyjecha� p�nym wieczorem, a za nim trop w trop stra�nicy, jak zwykle, aby go pilnowa�, �eby czasem nie zani�s� jakiej religijnej pociechy "uporstwujuszczym". W�szyli przez ca�y czas pod zastoni�temi oknami, ale nie wyw�szyli. Ksi�dz przygotowa� chorych na �mier� i odjecha�. Wszyscy ci chorzy pomarli tej samej nocy. A w par� dni potem, umar�o na osp� dwoje dzieci kowalowej. Gorzko zap�aci�a za swoje mi�osierdzie, ale przyj�a ten cios jakby z uniesieniem szcz�cia, gdy� zaraz po pogrzebie powiedzia�a do mojej �ony: - Pomar�y moje dzieci�tka, pomar�y... ale swoj� �mierci� wykupi�y cztery dusze z wiecznej zatraty! Ot� wkr�tce po odje�dzie ksi�dza i jego anio��w str��w, gdy si� uspokoi�o w domu, poszed�em do swojej kancelarii, a tylko co zapali�em lamp�, kto� zapuka� w okno i jaka� twarz mign�a mi za szybami. Wzi��em rewolwer i wyszed�em na ganek. Pod drzwiami sta� jaki� cz�owiek. Zajrza� mi z bliska w twarz i szepn��: - Jutro w nocy misja! - Gdzie? - W samo po�udnie zajedzie przed karczm� w�z w siwego konia. Dw�ch ch�op�w b�dzie nim jecha�o. Niech si� pan do nich przy��czy, oni zaprowadz�. - Sk�d jeste�cie? - spyta�em go mimo woli. - Z ca�ego �wiata! - odpowiedzia� bardzo szorstko. Prosi�em go usilnie, �eby wszed� do domu i nieco odpocz��. - Nie pora! Musz� budzi�, kt�re jeszcze �pi� - rzek� jakim� biblijnym tonem. - A czy mog� zabra� �on� na misj�? - Za daleka droga dla dziedziczki. A przy tem kobiecie �atwiej umrze�, ni�li dochowa� sekretu. - Zabiera� si� do odej�cia. - Zosta�cie chocia� do �witu. Noc ciemna i roztopy. - Znam tu ka�dy r�w, a kto z dobr� nowin� �pieszy, nie zb��dzi! Sp�ni�em si� ju�, bo czeka�em, a� odjad� stra�nicy i ksi�dz. - Ale proboszcz b�dzie na misji? - To nie nasz, to tylko taki zwyczajny parafialny propinator! Zdziwi�o mnie to okre�lenie w jego ustach, lecz nim si� zd��y�em odezwa�, ju� odszed�. S�ysza�em tylko cz�apanie po b�ocie i skomlenie ps�w, kt�re go odprowadza�y jako� bardzo przyjacielsko. A nazajutrz, w samo po�udnie, przebrawszy si� odpowiednio, aby nie zwraca� na siebie uwagi, kaza�em za�o�y� do bryczki fornalsk�, mocn� szkap� i pojecha�em. Przed karczm� sta� w�z, zaprz�ony w siwka, i siedzia�o dw�ch ch�op�w, a skorom dojecha� i chcia� wymin��, ruszyli przodem, nie zwracaj�c na mnie najmniejszej uwagi. Drogi by�y okropne, wyboiste i podobne do dna bagnistych rzek. Jechali�my noga za nog�, omijaj�c wsie i takimi kr�tymi wertepami, �e po jakim� czasie zupe�nie przesta�em si� orientowa�. A wbrew moim przewidywaniom, dzie� byt bardzo pi�kny, prawdziwie wiosenny, �wieci�o s�o�ce, �piewa�y skowronki, pol�niewa�y szeroko rozlane wody na ��kach, a miejscami, na cieplejszych gruntach, ju� rusza�y oziminy. Przed jak�� wsi� ogromn�, nad kt�r� wynosi�y si� zielone kopu�y cerkwi, przystan�li moi przewodnicy, a jeden zawo�a� do mnie: - Na ko�cu wsi, po prawej r�ce, ostatnia cha�upa. Skr�cili na boczn� dr�k�, a ja �mia�o wjecha�em do wsi. Na drodze, z obu stron obudowanej domami, by�o pe�no ka�u�, przed�wi�tecznego rwetesu i ps�w, kt�re mnie przeprowadza�y zajad�em szczekaniem. Przed cerkwi�, przerobion� z ko�cio�a, sta� stra�nik, przygl�daj�cy mi si� tak uwa�nie, �e mimo woli zaci��em konia do po�piechu. Zauwa�y�em te�, �e z wielu dom�w wyje�d�ano w pole z p�ugami a bronami na wozach, co wyda�o mi si� dziwnem, gdy� grunty mieli niskie i jeszcze wsz�dzie po bruzdach siwia�y stoj�ce wody. Pod jakim� domem, na kupie bali siedzia�o paru ch�op�w, i kiedym ich wymija�, podnie�li si�, rzucili mi "Pochwalony" i poci�gn�li za mn�. Wie� ci�gn�a si� ze 2 propinator - w dawnej Polsce: dzier�awca monopolowego wyszynku napoi alkoholowych; tu w znaczeniu - rozpijacz... dwie wiorsty, i kiedym si� wreszcie znalaz� na ko�cu i zacz��em si� rozgl�da� za ostatni� cha�up�, jeden z ch�op�w, id�cych za bryczk�, powiedzia� p�g�osem: - Stra�nik idzie za panem! Trzeba skr�ci� na prawo, przejecha� ko�o cha�upy, a zawr�ci� za budynkami ko�o stodo�y! - I przeszed�, nie zatrzymuj�c si� ani chwili. Zjecha�em na bok. W�ska dr�ka, obsadzona g�sto wierzbin�, wiod�a obok wielkiego domu, stoj�cego w takim g�szczu drzew, i� ledwie majaczy�y bielone �ciany i poszycia dach�w. Obejrza�em si� nieznacznie: stra�nik przyczai� si� na skr�cie, pilnie mnie spoza drzew obserwuj�c, a ch�opi maszerowali g�siego ku lasom niedalekim. Podjecha�em bli�ej, wypatruj�c ju� z pewn� niecierpliwo�ci� jakiego b�d� wjazdu. Ale ca�y dom wyda� mi si� jakby opuszczony, okna mia� zas�oni�te s�omianemi matami, drzwi zawarte i bram� w p�ocie zamkni�t� na k��dk�, a chocia� bardzo g�o�no pop�dza�em konia i trzaska�em z bata, nikt si� nie pokazywa�, nawet pies nie zaszczeka�. A� dopiero, kiedy skr�ci�em za stodo��, otwar�y si� naraz jakie� wrota i, skorom w nie wjecha�, zatrzasn�y si� natychmiast, za� stary, siwy ch�op, kt�ry mi otwiera�, rzek� dobrotliwie: - Konia mo�na postawi� pod szop�. - I poszed�, nie troszcz�c si� o mnie wi�cej. Sta�o ju� tam kilka t�gich mierzynk�w. Poszed�em z ochot�. W izbie by�o prawie ciemno, zas�oni�te okna przes�cza�y bardzo ma�o �wiat�a, ale w czerwonawych brzaskach komina dojrza�em kilkana�cie os�b, siedz�cych pod �cianami. Nikt mnie jednak nie powita�, jakby nie zauwa�yli mojego wej�cia, tylko co� ciszej zaszeptali mi�dzy sob� i poczu�em, �e mnie okr��aj� badawcze, nieufne spojrzenia. Pr�bowa�em zawi�za� rozmow�. Odpowiadali bardzo niech�tnie, zbywaj�co. A kiedy zacz��em do�� natarczywie rozpytywa� si� o misj�, odpowiedzia� mi kt�ry� niecierpliwie: - Jak przyjdzie pora, to wiadomo b�dzie. Dopiero kobieta, widz�c moje odosobnienie, obja�ni�a ich, kto jestem. Wyci�gn�y si� do mnie twarde d�onie, kto� dorzuci� ga��zi na komin, �wiat�o buchn�o na ca�� izb�, a ja mog�em si� przyjrze� zebranym. Nikogo jednak nie zna�em osobi�cie, ale dobrze zna�em ten typ bohaterski, te surowe a pe�ne dobroci twarze, te oczy nieul�k�e i te m�cze�skie g�owy "opornych". - Chyba obcy tutaj by nie trafi�! - powiedzia�em, witaj�c si� z ka�dym z osobna. - Ale zawsze trzeba ostro�nie. Z�y cz�owiek, jak smr�d, wsz�dzie si� wci�nie. - Trzeba si� nieraz strzec w�asnego cienia. - A to ci�ko si� uchroni�! Ma�o to "duszo�ap�w" w�szy za ka�dym opornym! - Par� dni temu wyniuchali Micha�a Klimiuka z Wisznicy. - Co si� sta�o? - odezwa�y si� strwo�one g�osy. - A wzi�li go! Bo to, panie, za �lub katolicki! - zwr�ci� si� do mnie. - Bra� go jeszcze jesieni� w Krakowie. Po powrocie ona, �e to pochodzi�a z drugiej gminy, zgodzi�a si� do m�a niby to za s�u��c�, i �yli sobie, jak Pan B�g przykaza�. A� tu kt�rej� nocy stra�nicy przycapn�li ich razem, przetrz�li ca�� cha�up�, �e nawet poszycia pozdzierali z dach�w, i znale�li �lubn� metryk�! Co si� im przy tem zaraz dosta�o, to jeden B�g wie. J� zwi�zali, jak barana, i pop�dzili do gminy odda� ojcu, a jego powie�li do powiatu. A teraz ka�� mu drugi �lub bra� w cerkwi! - Chyba si� na to nie zgodzi - wtr�ci�em. - To z twardego gatunku cz�owiek. Matk� jego tak nawracali z unii, a� umar�a, ojciec siedzi do dzisiaj gdzie� na Syberii. To oporny z opornych. Wiedz� o tem dobrze, i s�ono zap�aci za sw�j �lub i przer�nych bied si� nasmakuje. Rozgadali si� i z wolna, prawie mimo woli, spokojnie i bez skarg, bez krzyk�w i j�ku, j�li si� wypowiada� przede mn� ze swoich zwyk�ych, codziennych trosk; ze zwyk�ych, codziennych, systematycznych zn�ca� si� nad nimi; z kar, p�aconych za wszystko: za ochrzczenie dziecka i za nieochrzczenie, za pogrzeby, odprawiane noc�, ukradkiem, za �luby i spowiedzie, za samo wej�cie do ko�cio��w; z ci�g�ych udr�cze�, prze�ladowa�, w�dr�wek po s�dach, komisjach i wi�zieniach; z wiecznych a daremnych poszukiwa� sprawiedliwo�ci; z tych niesko�czonych nocy, sp�dzanych we �zach, i z tych dni wiecznego l�ku, zgryzoty i cierpienia. Zna�em przecie� ich �ycie, ale, s�uchaj�c tych cichych, monotonnie smutnych opowiada�, pe�nych nieustaj�cej walki, nieznanych bohaterstw, niezachwianej wiary i bezgranicznego po�wi�cenia, zdawa�o mi si�, �e gromada chrze�cijan z czas�w Dioklecjana 5 opowiada mi swoje krwawe, wstrz�saj�ce dzieje... Ale tamci umierali tylko za wiar�, a ci gin� i za ojczyzn�... I ka�dy z nich tak �y�, ka�dy tak cierpia� i ka�dy tak samo walczy� przez ca�e �ycie. A przecie� ten b�j ci�gn�� si� d�ugie, d�ugie lata i bez przerwy ni mi�osierdzia. Ca�e wsie poznika�y z powierzchni ziemi, pogin�y ca�e rody, ca�e pokolenia dawa�y wszystk� krew i wszystek �ywot, ale pozostali nie ust�pili, nie zab�agali o lito��, a zapomniani, wyszydzani, biedni, pogardzani, w ponurej grozie opuszczenia walczyli dalej, bez wytchnienia, z jednakiem wci�� m�stwem, nieul�kli jednako i jednako niezwyci�eni. Siedzia�em jakby zmartwia�y; p�acz s�czy� si� z tych opowiada�, dymi�y krwawe opary i ca�y dom zdawa� si� nape�nia� szlochaniem, gdy kto� odezwa� si� g�o�no: - Aby tylko nie by�o gorzej! Bo ci�ko, strasznie ci�ko... - Przetrzymali�my tyle czasu, to przetrzymamy, dopok�d si� Panu Jezusowi spodoba. - A mo�e si� odmieni! Powiadaj�, �e po wojnie z Japonem 6 nastan� lepsze czasy Pogadywali, snuj�c nie�mia�e, l�kliwe nadzieje. Rozmowa wkr�tce przesz�a na wojn�. Zacz�li si� mnie rozpytywa� o szczeg�y tak usilnie, �e musia�em opowiada� nieomal o ka�dej wi�kszej bitwie. S�uchali z niezmiernem skupieniem, pos�pne twarze zacz�y si� o�ywia� i promienie� u�miechami dziwnej rado�ci, ale w najgor�tszym toku opowiadania kto� mi przerwa�: - Ot i kara Boska na opami�tanie! Naraz jaka� zas�uchana kobieta wybuchn�a spazmatycznym p�aczem, wyznaj�c w�r�d szlocha� i j�k�w, �e jej syn zgin�� na wojnie. Pomilkli, zwieszaj�c smutnie g�owy, twarze pokurczy�y si� bole�nie, a w niejednem oku zab�ys�y �zy, gdy� prawie ka�dy mia� kogo� bliskiego w szeregach walcz�cych. Dopiero jaki� starzec z r�a�cem na szyi przerwa� milczenie i, kl�kaj�c przed obrazami, rzek� uroczy�cie: - Nale�y si� im szczery pacierz, bo nie za swoj� umieraj�. Przykl�kn�li wszyscy i zaszemra�y gor�ce szepty modlitwy. A ledwie co si� podnie�li z kl�czek, kto� wszed� do izby i zawo�a�: - Zbiera� si�! Pora ju� w drog�! Naci�gn��em burk� po�piesznie, gdy przyst�pi� do mnie ten ch�op z r�a�cem na szyi i, patrz�c mi w oczy, powiedzia� z naciskiem: - Pan chce z nami na misj�, a tam si� mo�e zdarzy� B�g wie co... Obejrza�em si� po izbie. By�o pe�no. Wpatrywali si� we mnie nieprzeniknionemi oczami. - Pojad� z wami, got�w jestem na wszystko! - powiedzia�em kr�tko. Nikt si� ju� nie odezwa�, �ciskali mi r�k�, zabierali z k�ta baty i wychodzili. Noc by�a na �wiecie i ch�odnawy wiatr poci�ga� z p�l, gdy�my wyjechali za stodo��, zmierzaj�c prosto ku borom, czerniej�cym na horyzoncie, niby opad�a nisko chmura. Jecha�em na drugiego. Przede mn�, na pierwszym wozie siedzia�o trzech ch�op�w, a za nami musia� ci�gn�� spory szereg woz�w, bom nie m�g� dojrze� ko�ca. Noc by�a bardzo ciemna, chmury przys�ania�y niebo, bra� lekki przymrozek, gdy� b�oto chrupa�o pod ko�ami. Jechali�my wolno i w g��bokiem milczeniu. Gdzieniegdzie, we wsiach zatopionych w ciemno�ciach, przeb�yskiwa�y �wiate�ka, czasami wiatr przynosi� naszczekiwanie ps�w, jakie� dalekie echa turkot�w, a niekiedy parska�y konie. Wjechali�my wreszcie na szos� i, nie �a�uj�c bata, ruszyli�my z kopyta, aby si� tylko dosta� do lasu, kt�ry wyrasta� przed nami coraz bli�ej. G��bokie, zaro�ni�te krzakami rowy ci�gn�y si� z obu stron drogi. Naraz w ciszy rozleg� si� g�os rozkazuj�cy: - Sta�! Kto� wyskoczy� z pierwszego wozu i przypad� twarz� do drogi. Ca�y szereg jakby zamar� na miejscach. Nas�uchiwa�em z zapartym tchem... gdzie�, jeszcze dosy� daleko przed nami, rozlega� si� ledwie dos�yszalny turkot. - Pow�z we cztery konie! B�g wie, kto mo�e w nim jecha�! Do rowu z wozami! Niech tylko pan dziedzic zostanie i rusza wolniu�ko! - pad�a cicha, a mocna komenda. Zatrzeszcza�y krzaki, chlupn�a woda i po chwili nie by�o ju� na szosie nikogo. Ruszy�em st�pa. Turkot by� coraz bli�szy. Wkr�tce zamigota�y latarnie i by�o s�ycha� uderzanie kopyt i brz�k uprz�y, a w par� minut p�niej przesun�� si� ko�o mnie pow�z, zaprz�ony w cztery konie; siedzia�o w nim par� os�b, rozmawiaj�cych po rosyjsku, ale w ciemno�ciach nie mog�em rozr�ni� ani jednej twarzy. - �andarmi, panie! Wybrali si� na jakie� polowanie. Nie trzeba o tem m�wi�, po co si� maj� p�oszy�! - szepn�� mi ten sam g�os, gdy pow�z ju� zgin�� w oddaleniu. Skr�cili�my na drog�, biegn�c� samym brzegiem lasu. Zapali�em papierosa. - Zgasi�! M�g�by kto zobaczy� ze szosy! Zd��y�em tylko zobaczy� na zegarku, �e by�o ju� po dziesi�tej. Jechali�my tym brzegiem lasu z dobr� godzin�, a ciemno��, milczenie, cichy poszum drzew, monotonny skrzyp woz�w i parskanie koni tak mnie usposobi�y, �e ju� na dobre zaczyna�em drzema�, gdy�my si� wytoczyli na ��ki, g�sto poro�ni�te k�pami drzew i miejscami pozalewane. Otrze�wia�em natychmiast, bo woda bluzga�a spod k� i kopyt, a sp�oszone czajki zakwili�y nade mn�. Potem wjechali�my na jaki� szeroki wygon, niezmiernie grz�ski, wyboisty i pe�en ka�u�. Potem stali�my dosy� d�ugo na jakich� rozstajach pod krzy�em, gdzie ju� czeka�y sznury woz�w i mn�stwo ludzi, a wci�� jeszcze by�o s�ycha� nadje�d�aj�cych. Wielki las czernia� tu� przed nami, jak mur. Zrobi�o si� nieco ja�niej, zacz�y przeb�yskiwa� gwiazdy, a z wiatrem nadp�yn�y jakby dalekie echa ligawki. - Rusza�, a nie rozw��czy� si�! - zabrzmia�a cicha komenda. W par� minut dosi�gli�my czarnej �ciany lasu i znowu przystan�li, gdy� spod drzew rozleg� si� jaki� ostry i gro�ny g�os: - Kto jedzie? - Swoi! Swoi! - zerwa�y si� niecierpliwe wo�ania. - Tu nie ma przejazdu: grobla rozmyta, most zabra�y wody. Zawracajcie! - Jechalim z nadziej�, to mo�e przejedziemy! - zagada� powa�nie pierwszy w�z. - Tak - - �e mi powiadajcie! A to� i stra�niki umiej� krzykn��: swoi! S�owo "z nadziej�" by�o um�wionem has�em, jak si� p�niej dowiedzia�em. Odezwa� si� znowu d�ugi, przeci�g�y j�k ligawki i wjechali�my w las; ugi�y si� pod bryczk� jakie� dyle, ko� m�j zacz�� si� wspina� i chrapa�, ale szcz�liwie przejecha�em silnie rozklekotany most i literalnie uton��em w ciemno�ciach. Wynios�y, zwarty b�r okry� nas jakby czarnym p�aszczem; nie by�o wida� nawet ko�skiego zadu, a bia�e pnie brz�z majaczy�y, jak przez sen. W jakiem� miejscu musia�em zesi��� i prowadzi� konia za uzd�, bo �lizga� si� i rzuca� na grobli, wy�o�onej okr�glakami, kt�re zapada�y si� pod kopytami, jak klawisze; grz�z�em niekiedy w b�ocie po kolana, t�uk�em si� o drzewa i musia�em i�� ca�y czas chy�kiem, aby si� uchroni� od smagania ga��zi. Wreszcie wywlekli�my si� na suchsze miejsce. Poczu�em twardy grunt pod nogami, a nad g�ow� zobaczy�em gwiazdy i czuby drzew, rozstrz�pione w czarne pi�ropusze. - Wstrzyma� konie i nie rusza� si� z miejsca! Musimy przepu�ci� pieszych - rozkazano. Przystan��em i wkr�tce podnios�y si� doko�a mnie szepty i ostro�ne, miarowe st�pania. W ciemno�ciach, jakie zalega�y, zaledwie mog�em dojrze� s�abe i niewyra�ne zarysy jakich� cieni�w, ale d�ugo s�ysza�em trzaski ga��zek pod nogami i g�uche dudnienie krok�w tych tysi�cy, przechodz�cych niesko�czon� procesj�, �e z wolna b�r nape�ni� si� cichym, rozedrganym pogwarem, jakby be�kotem w�d, nap�ywaj�cych wzburzonemi falami, a� zestrachane konie zacz�ty tu i owdzie szarpa� uprz�e i t�uc si� o wozy; a oni wci�� szli a szli; szmer wzmaga� si� chwilami, to przycicha� i oddala� si�, sp�ywaj�c bezustannie w jednym kierunku, gdzie� w g��b las�w... Nie wiem, jak d�ugo to trwa�o, ale w ko�cu ju� mi si� zacz�o wydawa�, �e ca�y b�r si� chwieje, porusza i p�ynie wraz z t� nie dojrzan�, pot�n� fal�... Niedaleko ode mnie rozb�ys�o nagle ognisko i, wci�� podsycane ga��ziami, wybucha�o coraz pot�niejszymi s�upami p�omieni. Setki ludzi kr�ci�y si� w krwawych brzaskach. Poszed�em si� ogrza�, bo zimno by�o przejmuj�ce; kto� mi ust�pi� miejsca i rzek� bardzo przyja�nie: - Niech si� pan dobrze ugrzeje, bo do rana jeszcze daleko. Przypieka�em si� te� z prawdziw� przyjemno�ci�; ogie� hucza� weso�o, niekiedy sypn�� deszczem iskier, niekiedy z trzaskiem rwa� si� w g�r� i bucha� p�omienist�, rozwichrzon� grzyw� a� do czub�w drzew, a doko�a ci�bi�y si� rdzawe pnie sosen tward� i nieprzejrzan� g�stw�, w�r�d kt�rej mrowili si� ludzie, szeregi woz�w i koni. Obok mnie rozmawiano p�g�osem. - Nie zd��� pr�dzej, ni�li na �witanie. - Byle ich w drodze nie spotka�o co z�ego. - Na uroczysku, tam sucho i dost�p tylko z jednej strony. Stra�niki nie trafi�! - A niech tropi�: bagno g��bokie... nie wyda. - Trzeba si� nam b�dzie niezad�ugo zabiera�, kobiety ju� musia�y doj��. Umilkli nagle, gdy� zjawi� si� jaki� ch�op i zacz�� krzycze�: - Zgasi� ogie�, a to� �un� wida� a� na polach! W mgnieniu oka zawalono ziemi� ognisko i zadeptano, a po chwili ruszyli�my w jakim� znowu niewiadomym dla mnie kierunku. - Czy to jeszcze daleko? - spyta�em jakich� cieni, przechodz�cych obok bryczki. - Nie bardzo, za jakie dwa pacierze staniemy na miejscu. Nie mog�em ju� dojrze� gwiazd. Nad g�owami tylko szumia�y cicho drzewa i w le�nych mrokach rozlega�y si� przyt�umione rozmowy i ci�kie odg�osy krok�w. Jechali�my g�siego i noga za nog� przez takie b�ota, topiele i trz�sawiska, �e zaledwie w godzin� zdo�ali�my si� przebra� na jakie� niewielkie wzg�rze, dosy� rzadko poro�ni�te roz�o�ystemi drzewami, a otoczone nieprzebytem bagnem i wodami. - Chwa�a Bogu, jeste�my ju� na miejscu! - zawo�a� kto� z rado�ci�. Na wzg�rzu p�on�o kilkadziesi�t bujnych ognisk i wrza�o, jak w ulu, a gdzie� w samym �rodku obozowiska chwia�y si� zapalone �uczywa i trzaska�y siekiery. - Stawiaj� o�tarz i co potrzeba - obja�nili mnie. - A czy ksi�a ju� s�? - Dopiero nade dniem przyjad�. Da�em koniowi obroku i poszed�em mi�dzy ludzi. Dochodzi�a ju� trzecia i do �witu by�o jeszcze daleko, a �e przy tem zimno przejmowa�o mnie coraz dokuczliwiej, wi�c dosy� d�ugo w��czy�em si� mi�dzy gromadami, porozk�adanemi doko�a ognisk, a�, spotkawszy znajomych ch�op�w, przysiad�em si� do nich na gaw�d� i dopiero si� dowiedzia�em, �e jeste�my w Kolembrodzkich lasach, kt�re zna�em tylko ze s�yszenia. - Sporo ludzi si� zebra�o! - zauwa�y�em, gdy rozmowa os�ab�a i zaczynali drzema�. - Powinno by� przesz�o pi�� tysi�cy. A przyszli tylko sami wybrani, sami najbardziej potrzebuj�cy ksi�dza i nabo�e�stwa. - A nie wytropi� nas tutaj? - Stra�e pilnuj� po wsiach najbli�szych, po drogach i pod lasem, a reszta w Boskiem r�ku. Nikt si� tu nie dostanie, ani st�d nie wyjdzie bez pozwole�stwa! Droga przekopana i mosty pozdejmowane. - A jak�e dostan� si� ksi�a? - Przez mokrad�a, ale takiem przej�ciem, o kt�rem tylko wie stary Lewczuk G�si. On te� po nich pojecha� i przeprowadzi. Rozmowa jednak rwa�a si� coraz bardziej, gdy� moi s�siedzi, pouk�adawszy si� pokotem przy ognisku, zasypiali jeden po drugim, a� w ko�cu i ja okr�ci�em si� szczelniej w burk�, przywar�em do najbli�szych plec�w i natychmiast zasn��em. Obudzi�y mnie pierwsze �witania i przeci�g�y krzyk jakich� ptak�w, ci�gn�cych d�ugim sznurem nad lasami. Na szarem tle nieba czernia�y niewyra�n� mas� wierzcho�y drzew, a ziemi� zasypywa� sinawy brzask �wit�w. By�o niezmiernie cicho, tak cicho, �e s�ysza�em opadanie rosy i miarowe, niezliczone oddechy �pi�cych. Poszed�em zajrze� do swojego konia; cale obozowisko by�o jakby wymar�e, ludzie le�eli, pogr��eni w g��bokim �nie, tylko chrapania rozlega�y si� tu i owdzie, a z przygas�ych ognisk snu�y si� wiotkie pasma dym�w. Przy wozach podnosi�y si� na mnie ci�kie, czuwaj�ce oczy, a kto� rzek�: - Ju� nadchodz�, panie! - i wskaza� r�k� na wsch�d. Nad bezbrze�nem morzem szaro�ci dojrza�em tylko roztlewaj�ce zorze, i s�ycha� by�o dalekie kwakania dzikich kaczek. - Krzycz�, bo je sp�oszyli. Tamt�dy id�! Trzeba ju� ludzi budzi� - doda�, powstaj�c. I wkr�tce ca�e uroczysko, spowini�te jeszcze w mroki, zaledwie przesiane pierwszym �witem, pokry�o si� jakby mrowiem: tysi�ce ludzi porusza�o si� w brzaskach wybuchaj�cych ognisk, tysi�ce g��w roi�o si� w bledn�cych z wolna cieniach i wrza�o trwo�nym, przyciszonym gwarem, a co chwila tysi�ce rozpalonych spojrze� podnosi�o si� oczekuj�co ku wschodowi. A� wreszcie po d�ugiem, m�cz�cem oczekiwaniu rozleg�y si� wo�ania: - Ju� s�! Przyszli! Zbiera� si�! Pod o�tarz! Da�em si� porwa� jakby falom, sk��bionym gwa�townie, i zanie�� na �rodek wzg�rza, gdzie czernia� ju� z daleka ogromny namiot, zrobiony z kilim�w. Z wielu stron podnios�y si� kr�tkie i mocne rozkazy: - Rozst�pi� si�! Kobiety i dzieci naprz�d! Us�uchano bez szemrania, i, gdy ju� kobiety z dzie�mi ustawi�y si� przed samym namiotem, za niemi zwar�a si� wielkiem p�kolem �elazna nawa�a ch�op�w, stan�li nieprze�amanym murem, rami� przy ramieniu i tak� ci�b� olbrzymi�, �e nawet nie pr�bowa�em przedosta� si� naprz�d. T�um chwia� si� i ko�ysa� i niekiedy szemra� be�kotliwie, jak ten b�r, stoj�cy doko�a g�stw� szarzej�cych pni, gdy naraz zapad�a �miertelna cicho��, jakby skamienieli wszyscy, a wszystkie serca si� zatrz�s�y. Opad�y bowiem nagle skrzyd�a namiotu, i jawi� si� z mrok�w wysoki o�tarz, ca�y w jarz�cych �wiat�ach i kwiatach, ponad kt�rymi wychyla� si� zmartwychwstaj�cy Chrystus prawie nagi, skrwawiony, w cierniowej koronie i wyci�ga� ku rzeszom poprzebijane, ale przygarniaj�ce i pe�ne litosnego mi�osierdzia r�ce. Pal�cy wicher westchnie� si� zerwa� i �zawy krzyk i j�k serdeczny: - Chryste! Chryste! O Panie mi�osierny! Przycich�o. Ksi�dz w bia�ym ornacie z monstrancj� i kielichem w r�kach wst�powa� z wolna po stopniach, urasta� coraz bardziej, wynosi� si� ponad t�umy, a� zjawi� si� ut�sknionym oczom ca�y w �wiat�ach, niby anio�, postawi� z�ocist� monstrancj� wysoko u st�p Chrystusa, przykl�kn�� i odwr�ci� si� do ludu. Jak �ra�y �an, gdy we� wicher uderzy, tak pochyli�y si� kornie wszystkie g�owy, i jednym ruchem i z jednem westchnieniem i uczuciem jednem tysi�ce pad�y na kolana. O�tarz wznosi� si�, jakby �wietlane widzenie, zawieszone gdzie� w mrokach. Rozpocz�to si� nabo�e�stwo. Niekiedy zabrz�cza�y dzwonki, niekiedy rozlega� si� �piewny g�os ksi�dza, i pada�y kr�tkie odpowiedzi ministrant�w, niekiedy z rozko�ysanej kadzielnicy rozp�ywa�y si� pachn�ce dymy, i z�ocista monstrancja unosi�a si� nad pochylonemi g�owami, a niekiedy zapada�o g��bokie milczenie, i by�o tylko s�ycha� jakby szmer �ez, nieustannie sp�ywaj�cych po twarzach, gor�ce westchnienia, przesuwanie r�a�c�w i kr�tkie, urywane s�owa pacierzy. Modrawy �wit roztrz�sa� si� nad uroczyskiem, niebo stawa�o si� coraz ja�niejsze, z moczar�w odzywa�y si� kwilenia czajek i krzyki dzikiego ptactwa, b�r si� zakoleba�, rozg�dzi� na chwil� i przycichn�� i pochylony jakby si� ws�uchiwa� w rozdrgane szmery modlitw, w roze�kan� pie�� powstrzymywanych p�acz�w, skarg i j�k�w... Szare mg�y, wype�z�e z bagnisk, zacz�ty pokrywa� kl�cz�cych niby szronem, �e ca�e to znieruchomia�e morze ludzkie widnia�o jakby pole, zorane w twarde i niezliczone skiby g��w, ponad kt�rem wynosi�y si� tylko �wiat�a o�tarza i Chrystus, wyci�gaj�cy lito�ciwe ramiona. Tu� za mn� posypa�y si� ciche, pr�dkie i trwo�ne szepty: - Podobno wojsko idzie na nas z Bia�ej, kozacy i piechota! - Jezus Maryja! �wi�ty J�zefacie! - Dali zna� ze szosy, jaki� �yd im powiedzia�. - Cicho, teraz nabo�e�stwo! - odezwa� si� kto� karc�co. - A niech przyjd� i niech nas wezm�! - podni�s� si� surowy, mocny g�os. I ani jeden nie zerwa� si� do ucieczki, ani cienia przestrachu nie dojrza�em na �adnej twarzy, pomilkli natychmiast, a tylko tu i owdzie na mgnienie b�ysn�y oczy, zatrz�s�y si� wargi, a z�o�one d�onie zaciska�y si� w pi�cie, i modlili si� dalej w g��bokim spokoju i ufno�ci. By�em prawie pewien, �e to fa�szywa wiadomo��, ale mimo to nie mog�em si� uspokoi� i bezwiednie ogl�da�em si� na wszystkie strony, a� mi kto� szepn�� do ucha: - To nieprawda! Niech si� pan nie boi, a drugich nie straszy! Mg�y opad�y, dzie� rozlewa� si� pogodny i rze�wy, moczary zadymi�y, jak trybularze, b�r zaszemra� porannym pacierzem do nadchodz�cego s�o�ca, i g�o�niej za�piewa�y ptaki, a w modrawem, zimnem �wietle wyra�nie by�o wida� g�stw� niezliczon� g��w, zatopionych w �arliwej modlitwie, wzniesione w zachwyceniu r�ce, anielskie u�miechy, twarze wniebowzi�te, oczy, pe�ne niezg��bionego uniesienia, rozchylone i oniemia�e w ekstazie usta, �e ju� wszystkie dusze zdawa�y si� omdlewa� z nadmiaru czucia i p�yn�� jakby w jakie� raje niewys�owionej szcz�liwo�ci. Dosy� czasu up�yn�o w takiej modlitewnej ciszy i skupieniu, gdy zaroi�y si� w�r�d kl�cz�cych zapalone �wiece i zawrza�y naraz wszystkie dzwonki. Zacz�o si� podniesienie, a kiedy ksi�dz wzni�s� wysoko monstrancj�, run�li wszyscy na twarze, zerwa�y si� szlochy, westchnienia i kr�tkie, rozpalone krzyki, przenaj�wi�tsze g�osy serc, padaj�cych w proch przed Bo�ym majestatem. - Niech teraz przyjd� i spr�buj� bra�! - odezwa� si� kto� z boku, gdy znowu sp�yn�o milczenie na pochylone kornie g�owy. Nie by�o czasu na odpowied�, bo ksi�dz, ledwie ju� dojrzany w kadzielnych dymach i brzaskach �wiate�, odwr�ci� si� do ludu z monstrancj� i dono�nym, d�wi�cznym, jak dzwon, g�osem zaintonowa� suplikacje. Nigdy w �yciu nie zapomn� tej chwili. Lud powsta� z kl�czek, pochwyci� �arliwemi ustami �wi�t� melodi� i zawt�rowa� takim wstrz�saj�cym g�osem, a� zadr�a�y drzewa i rosisty grad posypa� si� na g�owy. �piewali jakby zapatrzeni w z�ociste blaski monstrancji, czy te� we w�asne dusze, nie wiem, wiem tylko, �e te g�osy tysi�cy by�y jednym, jak �wiat, ogromnym g�osem, by�y pie�ni� milion�w, by�y wo�aniem najtajniejszych g��bin cz�owieczych, by�y �alnym j�kiem przyziemnego bytu u bram nie�miertelno�ci, by�y krzykiem ziemi zapomnianej do Boga, do Boga mi�osierdzia i mi�o�ci. Ka�da dusza zawodzi�a przed Panem gorzk� pie�� �ycia; ka�da dusza skar�y�a si� �a�osnym p�aczem i ka�da dusza �ebra�a o zmi�owanie. Niby krze 13 ogniste, wybuchn�y serca i �piewa�y ca�� nieukojon� m�k�, wszystk� wiar�, wszystk� mi�o�ci� i wszystk� moc� �ywota �piewa�y. Huragan g�os�w odrywa� si� z wolna od ziemi, bi� w niebo, hucza� coraz pot�niej i rozlewa� si� coraz ogromniej, jakby ponad ca�ym �wiatem, jakby ju� wraz z nimi �piewa�y wszystkie bory, i ziemie, i wody, i nawet to s�o�ce, kt�re wyziera�o czerwon� �renic�, i stw�r wszelaki... Dopiero po sko�czeniu mszy pomilk�y i �piewy. A po kr�tkim odpoczynku i po przybyciu paru ksi�y, najdziwaczniej poprzebieranych, rozpocz�a si� w�a�ciwa praca misyjna. I ca�y dzie� o�tarz jarzy� si� zapalonemi �wiecami, ca�y dzie� oblega�y go t�umy rozmodlonych i ca�y dzie�, prawie bez przestanku, ksi�a nauczali, s�uchali spowiedzi, komunikowali, dawali �luby i chrzcili. Przesz�o pi�� tysi�cy os�b czeka�o na to z upragnieniem. Byli tacy, kt�rzy dwadzie�cia mil przyszli, przekradaj�c si� lasami, jak wilki. Byli tacy, kt�rych chrzczono, dawano im �luby i zarazem chrzczono ich dzieci. Byli tacy doro�li, �onaci, dzietni, a kt�rzy po raz pierwszy w �yciu widzieli msz�. Byli i tacy, a takich znajdowa�o si� najwi�cej, kt�rzy za ka�d� msz� wys�uchan�, za ka�d� spowied�, za ochrzczenie ka�dego dziecka, za wzi�cie �lubu, za polski pacierz i za polsk� ksi��k� brali kije, p�acili kary i ca�e miesi�ce przesiedzieli w wi�zieniach. A jednak wszyscy przetrwali! Cisi, pro�ci, spokojni, wierni, a niez�omni i niezwyci�eni. Taki jest, panie, nasz lud na "Czerwonem Podlasiu". Ska�a, w kt�r� przez czterdzie�ci lat bi�y ca�e huragany piorun�w i nie zmog�y, przetrzyma i wyodr�bnienie Che�mszczyzny, i nowe prze�ladowania; przetrzyma wszystko i wszystkich... " Zako�czy� opowiadanie p. R. Konie czeka�y ju� na mnie przed gankiem, ale zaledwie wszed�em do bryczki, zacz�� pada� drobny i zimny deszczyk, a p.R., rozejrzawszy si� po zas�pionem niebie, zawo�a�: - Dzisiaj �w. Jana, wie pan, co lud prorokuje, kiedy deszcz pada w tym dniu? Jak si� Ja� rozp�acze, Mama nie utuli, To b�dzie pada�o Do �wi�tej Urszuli. Ale pomimo tej mokrej przepowiedni ruszy�em w g��b "Czerwonego Podlasia". II. Deszcz jednak usta�, i wkr�tce po po�udniu wyjrza�o blade, anemiczne s�o�ce, a nisko pochylone zbo�a i trawy rozb�ysn�y siwemi rosami. Droga by�a szeroka, polska, miejscami piach, miejscami b�oto po osie, a miejscami wyboje i ka�u�e na p� ch�opa. Kraj p�aski, r�wny, jak st�, przestronny; oczy lec�, niby ptaki, w ca�y ogromny �wiat, lec� daleko i rado�nie, a� na przemglone, niebieskawe kra�ce nieba. Zbo�a zielonem morzem pokry�y ziemi�, jak okiem dosi�gn�� wiatr pieszczotliwie przegarnia p�owe, cicho szumi�ce zagony, a nad nimi tu i owdzie biel� si� �ciany dom�w, �piewaj� skowronki, ko�ysz� si� samotne drzewa, i b�yskaj� kopu�y cerkiewek. Wsie rzadkie, pokryte w g�stwach sad�w, znacz� si� tylko s�upami dym�w. Gdzieniegdzie w�r�d ��k, porozrzucanych, niby barwne kilimy, w�r�d �ozin i czarnych olch, srebrz� si� kr�te wst�gi rzeczu�ek, patrz� siwe oczy staw�w, czajki zawodz� l�kliwie, i spaceruj� bociany. A nad drogami dumaj� stare, pochylone sosny z obrazkami, to wierzby rosochate przysiad�y, niby kumy, to krzy�e wyci�gaj� bia�e ramiona, lub stoi d�b prawieczny, podarty piorunami. Po wzg�rkach piaszczystych i nagich le�� cmentarze, zasadzone g�szczem olbrzymich krzy��w, pochylonych na wszystkie strony jakby w niemem wo�aniu ku wioskom i domom. Bardzo rzadko spotykamy wozy, a jeszcze rzadziej przechodzi drog� jaki cz�owiek, przygl�da si� badawczo i wymija mnie bez s�owa. Przeje�d�am wielkie, doskonale zabudowane i prawie puste wsie, bo nawet dzieci uciekaj� strachliwie w pola, a tylko spoza w�g��w i drzew �ledz� za mn� jakie� nieufne spojrzenia i psy zajadle naszczekuj�. Milcz�co i dziwnie sennie poruszaj� si� ludzie po zagonach. Nigdzie nie zrywaj� si� weso�e pokrzyki, nie wrzeszcz� dzieci, nie rozlega si� �miech, i nie rozdzwania piosenka. Tylko melancholia i �zawy smutek p�ynie z tych p�l niezmierzonych. A na ka�dym kroku stoj� �wi�te figury, kapliczki, gdzie Maryje w niebieskich szatach i z�otych koronach wyci�gaj� mi�osierne r�ce, Jany Nepomuceny, Chrystusy w cierniowych koronach, i nowe, bia�o pomalowane krzy�e, przystrojone w powi�d�e wie�ce, kwiaty i r�nokolorowe wst�gi. - Du�o nowych krzy��w! - odzywam si� do wo�nicy, kt�ry przed ka�dym �egna si� pobo�nie i czapk� zdejmuje. - A sporo, bo, jak tylko nasta�o "Polactwo", to pracowali nad nimi dniami i nocami, �eby nastawia� jak najwi�cej. - I tak �adnie przystrojone. - Bo ubrali je na ten dzie�, kiedy to po wszystkich ko�cio�ach odprawia�o si� nabo�e�stwo na intencj� nieod��czania Che�mszczyzny. - Byli�cie na tem nabo�e�stwie? - Jak�e, przecie� ca�a wie� posz�a, nawet i prawos�awni nie zostali w domu. - Widz�, �e�cie i wy katolik. - Ja prawos�awny! - odpowiedzia�. - A chodzicie do ko�cio�a? - Moi rodzice i starszy brat ju� Polaki, a ja nie jestem jeszcze pe�noletni. Przerwa� nagle i tylko ju� odpowiada�, ale bardzo niech�tnie i wymijaj�co, zacz�� mi nie dowierza�, bo cz�sto �apa�em jego nieufne spojrzenia. - Pan pewnie z Che�ma? - rzuci� lekcewa��co przez rami�. - Nie, z Warszawy! - zdziwi� mnie gniewny akcent jego g�osu. U�miechn�� si� tak w�tpi�co, �e da�em spok�j przekonywaniom, ale nied�ugo wytrzyma�, kr�ci� si� na siedzeniu, zacina� konie, przygl�da� mi si� spod oka i, gdy�my ju� doje�d�ali do jednego z moich etap�w, zagadn�� znowu tym samym gniewnym i wzgardliwym tonem: - A gdzie zajecha�? - Do w�jta. - Czy do tego nie zatwierdzonego? - Do niego w�a�nie jad�. Twarz mu si� rozja�ni�a, spojrza� na mnie �yczliwiej i zacz�� si� t�umaczy�: - Bo tyle teraz kr�ci si� po wsiach r�nych ludzi, co to i po polsku m�wi�, i przed ko�cio�ami si� �egnaj�, i polsk� wiar� chwal�, a potem to namawiaj� do podpis�w za od��czeniem. U nas we wsi by� taki jeden, jeszcze na jesieni. Do diaka przyjecha� w go�cie, a po wsi ca�e dnie spacerowa�, do cha�up zagl�da�, ka�dego zagadywa�, ka�demu bak� �wieci� i niby to pod sekretem rozpowiada�, �e maj� dworskie ziemie podzieli� mi�dzy ch�op�w. Nasi nie bardzo wierzyli, bo jak�e to mo�na za darmo co dosta�, ale zaklina� si� na wszystkie �wi�to�ci. A po nim zjechali jacy� panowie z urz�du, przykazali so�tysowi ludzi zwo�a� i to samo powiedzieli. Jaki� pewnie starszy od ca�ej wsi napisa� pro�b� i kaza� si� pod ni� wszystkim podpisywa�, a straszy�, �e, kt�ry si� nie podpisze, to gruntu nie dostanie. - I du�o si� podpisa�o? - Ziemia �akoma rzecz, a �aden nie ma jej za wiele, to i sporo si� podpisa�o, nawet i spomi�dzy katolik�w. Dopiero potem, kiedy si� pokaza�o, �e pro�ba by�a nie o ziemi�, ale za od��czeniem od Polski, niejeden gorzko zap�aka� i �bem bi� o �cian�. Niekt�rzy nawet pojechali odbiera� t� pro�b�, ale... wydr� tam z gard�a wilkowi. Jeszcze si� z nich wy�mieli, a diak jak sobie podpi�, to po ca�ej wsi krzycza�, jako nareszcie b�dzie ju� koniec Polactwu, �e wnet wygoni� pan�w i ksi�y, a kt�ry ch�op nie zostanie prawos�awnym, to p�jdzie z torbami. Ale psie g�osy nie id� pod niebiosy. Prawda, panie? S�o�ce zachodzi�o, gdy�my wje�d�ali do wsi, obok cerkwi, przerobionej z ko�cio�a i stoj�cej na wzg�rku w wie�cu olbrzymich lip i klon�w. Zajechali�my pod du�y, bia�y dom, stoj�cy nieco w g��bi; przed gankiem wynosi�a si� pot�na grusza, obwis�a od owocu, a z bok�w rozci�ga� si� wielki sad. W�jta pozna�em kiedy� w Warszawie, jeszcze w dniach wolno�ciowych, wi�c przywita� mnie bardzo serdecznie i po kr�tkim wypoczynku zaprosi� do obejrzenia gospodarstwa. Zamo�no�� i doskona�e gospodarowanie zna� by�o na ka�dym kroku; �yta si�ga�y do strzech i czernia�y, niby b�r, koniczyny by�y po pas, a w podw�rzu, obudowanem w zamkni�ty czworobok, a� roi�o si� od g�si, kur, kaczek i trzody chlewnej. Cztery t�gie krowy wchodzi�y w�a�nie na podw�rze, p�dzone przez ma�ego ch�opaka w p��ciennej, bia�ej katance. - M�j wnuczek! Franu�, a chod��e do nas! Ale Franu� �mign�� w inn� stron�. - Niezwyczajny obcych, to si� wstydzi. A to moja c�rka i gospodyni! - wskaza� na wysok� kobiet�, id�c� ze szkopkami ku oborze. - �ona umar�a mi ju� dawno. Zaprowadzi� mnie do byczka, stoj�cego w osobnej zagrodzie. - Dosta�em za niego nagrod� w Lubartowie na wystawie - rzek� z dum�. Obejrza�em jeszcze jak�� dostojn� macior�, otoczon� licznem potomstwem, obejrza�em du�y sad, prowadzony bardzo starannie i pe�en owoc�w. - M�j zi�� si� na tem rozumie, by� we dworze przy ogrodniku. Zwr�ci�em uwag� na stos bali, przykrytych spadzistym dachem. - Na dom dla mojego najm�odszego, drzewo suche, jak pieprz. - Czy s�u�y w wojsku? - Nie, panie, sko�czy� szko�� na��czowsk�, a teraz praktykuje we dworze. Wr�cili�my do domu dopiero na kolacj�. W �wietlicy by�o bardzo czysto i porz�dnie, ��ka mia�y przykrycia z prze�licznych kilim�w, w rogach sta�y szafy, na �cianach pol�niewa�y za szk�em �wi�te obrazy, a pomi�dzy nimi Ko�ciuszko, Leon XIII i Kordecki. Zapalona lampa zwisa�a od pu�apu. Pod oknem na stole le�a� komplet "Zorzy" i kilkana�cie broszur rolniczych. - Bo ja jestem cz�onkiem k�ka od samego za�o�enia - pochwali� si� skwapliwie - Mam jeszcze troch� innych ksi��ek, ale schowane, bo stra�nicy tak si� do mnie znarowili, �e nieraz to nawet nocami przychodz� w go�cin�. - I pewnie dlatego nie chc� was zatwierdzi� na w�jta. - A zapowiedzieli, �e, jak mnie jeszcze raz wybierze gmina, to znowu si� przejad�. By�em ja ju� na takim spacerze, by�em... - Daleko? - W orenburskiej, i ledwie cz�owiek przywl�k� ko�ci z tej drogi! - Musia�o wam by� ci�ko! - �e i na szubienicy by�oby l�ej! Ale cz�owiecze szcz�cie, co dzisiaj zapomina o wczoraj, to si� jako� wytrzyma�o, i po manife�cie wr�ci�em. A jak nasta�a tolerancja, to ju� si� nam zdawa�o, �e raje si� otworzy�y przed nami. Bo niech pan tylko dobrze w g�ow� we�mie i pomiarkuje, jake�my to �yli na Unii! Cz�owiek by� uwa�any gorzej, ni�li ten zwierz najgorszy! Przez trzydzie�ci lat ani ko�cio�a, ani ksi�dza, ani spowiedzi, ani �lubu, ani pogrzebu. Cz�owiek rodzi� si�, �y� i umiera�, jakby w tym kryminale, a tu naraz otworzyli drzwi na wolno��. Nawet uwierzy� by�o ci�ko, jakby si� �ni�o! - A kt� was pierwszy zawiadomi� o tolerancyjnym ukazie? - Dziedzic z W... Sadzili�my w�a�nie ziemniaki daleko za wsi�, gdy m�j najm�odszy wstrzyma� konie i powiada: - Ojciec, kto� jedzie do nas przez pola. Patrz�, prawda, wali konno na prze�aj jaki� cz�owiek z go�� g�ow� i ju� co� z daleka krzyczy i wymachuje jakim� papierem. Dziw si� nie zatkn�� ze zm�czenia, ale ca�y ukaz mi przeczyta�. Tak mnie zamroczy�a ta nowina, �e si� nie mog�em poruszy� z miejsca. Musia� mn� potrz�sa�, niby snopem, a� mi si� ca�kiem w g�owie rozwidni�o - i zmiarkowa�em. Polecia�em zaraz na wie�, ludzie ju� schodzili z p�l; krzycz�, rozpowiadam, czytam w g�os ukaz, a ci nic, ani be, ani me, stoj�, oczy wytrzyszczaj� i, niby pora�eni, co� j�zykami maml�, a nikt nie rozumie ani s�owa. Mieli�my schowany spory dzwon jeszcze z naszego unickiego ko�cio�a, krzykn��em na zi�cia, wywlekli�my go z do�u, powiesili na koz�ach, i zacz��em bi� w niego z ca�ych si�. Przesz�o trzydzie�ci lat nikt go nie s�ysza�, to i przem�wi� do wszystkich tym �wi�tym g�osem zmartwychwstania. Trudno powiedzie�, co si� wtenczas dzia�o. Ca�a wie� jakby oszala�a, zerwa�y si� takie krzyki, takie szlochy, takie lamenta, jakby w dzie� s�du ostatecznego. Z rado�ci, panie, i z wesela. Rozes�ali�my zaraz konnych po wsiach z t� nowin�. W maju to by�o, i o zmierzchu wystroili pod cmentarzem o�tarz, nanie�li �wiat�a, zieleni a kwiat�w, i do bia�ego prze�piewali�my pod nim. Byli tacy, kt�rzy chcieli zaraz odbiera� cerkiew, �e to by�a przerobiona z ko�cio�a. A rano diak nam wyda� schowane w cerkwi nasze dawne chor�gwie, i ruszyli�my wielk� procesj�, ze �piewami, do parafialnego ko�cio�a. Wszyscy poszli, nie tylko oporni, ale nawet i prawos�awni, nie wiem, czy w ca�ej wsi pozosta�o z pi�� os�b do przypilnowania inwentarza. Za� pop, jak zobaczy�, co si� dzieje, zast�pi� nam drog� ko�o cerkwi, zatrzymywa�, prosi� i zaklina�, �eby�my nie porzucali prawos�awia, grozi� nawet, ale nikt go nie us�ucha�. Mieli�my do ko�cio�a przesz�o siedem mil; ci�gn�li�my ze �piewami, z rozpuszczonemi chor�gwiami, z obrazami, jak kiedy�, jak przed dawnemi laty, a z ka�dej wsi przy��czali si� do nas, �e, jakby te rzeki wezbrane, p�yn�� nar�d wszystkiemi drogami, a wsz�dzie �piewy nasze, obrazy nasze, krzy�e nasze i mowa nasza. Nieraz my�la�em, co ju� nie dojd� i zamr� ze szcz�cia. W�asnym oczom nie chcia�o si� wierzy�, jak stra�nicy zdejmowali czapki przed procesj� i rozst�powali si� �o�nierze. Urz�d�w jakby nie by�o, i nikt nam nie przeszkadza� by� tem, czem si� cz�owiek urodzi�: Polakiem i katolikiem. Przez dwa dni i dwie noce ko�ci� by� otwarty na ro�cie�; gorza�y na o�tarzach �wiat�a, bi�y dzwony, i odprawia�y si� nabo�e�stwa, przez dwa dni i noce nar�d syci� zg�odnia�e dusze, krzy�em le�a�, modli� si� i sposobi� do nowego �ycia. Ca�a parafia przepisa�a si� na polsk� wiar�, nawet diak przeszed�, a pop zamkn�� cerkiew i wyjecha�. My�leli�my, jako si� ju� sko�czy�a nasza kalwaria! Cz�owiek zacz�� si� prostowa�, �mia�o patrze� w oczy i �y�, jak drugie Polaki. Na ca�em "Czerwonem Podlasiu", jak u nas przezywaj� te dawne unickie powiaty, zawrza�o, niby w ulach. Sko�czy�y si� lamenta, i ka�dy, jak tylko poradzi�, bra� si� do roboty. Pomogli nam niekt�rzy panowie, to�my za�o�yli Macierz, K�ko rolnicze, kas�, zacz�li stawia� ko�ci�, a prawie ka�da wie� zgodzi�a sobie nauczyciela, bo ju� wszyscy, od starych do najm�odszych, chcieli si� naucza� po polsku. Ka�dy rozumia�, co o�wiata to kij na przer�ne biedy. Tak, panie, by�o u nas z pocz�tku! - G�os mu naraz przycichn��, i twarz si� pokry�a w pos�pne bruzdy. - Ale �li ludzie nied�ugo dali si� nam cieszy�! Nie w smak im posz�y nasze zabiegi! Wiadomo przecie�, �e ciemnego �atwiej wzi�� na postronek. By�oby du�o powiada� o tem - zako�czy� �piesznie. Do izby zacz�li wchodzi� ch�opi ze wsi, podawali mi r�ce i zasiadali w milczeniu na �awach i sto�kach. Zebra�o si� kilkunastu, w r�nym byli wieku, ale wszyscy jednako kr�pi, rozro�li w barach i ubrani w bronzowe samodzia�y 18 , twarze mieli kr�tkie, surowe, spalone na s�o�cu i jakby wykute z ziarnistego kamienia, nosy proste i cienkie, w�osy jasne i bardzo niebieskie oczy. Wpatrywali si� we mnie �yczliwie, ale zarazem badawczo. - Strze�onego Pan B�g strze�e - za�mia� si� w�jt, przys�aniaj�c okno kilimkiem. - I pieski te� warto pospuszcza� - radzi� jaki� bardzo ostro�ny. Zacz�li si� rozpytywa� o wyodr�bnienie Che�mszczyzny, wi�c na odpowied� przeczyta�em im ca�y ten projekt. Wys�uchali w skupieniu, dyskutuj�c nad ka�dym punktem po kolei. M�wili dobr� polszczyzn�, z minimaln� domieszk� rusycyzm�w, jak zreszt� m�wi lud na ca�em Podlasiu i Che�mszczy�nie. - Ale z tego projektu wychodzi, �e ju� postanowili pogrzeba� nas �ywcem! - odezwa� si� ponuro siwy, brodaty ch�op - bo, jak nas oderw� od Polski, to przepadniemy! - A jednak przetrzymali�cie tyle lat - zauwa�y�em mimo woli. - Prawda, ale tylko jednemu Bogu wiadomo, jak nam by�o ci�ko! Przenie�li�my wszystko, bo cz�owiek ci�gle si� �ywi� nadziej� na lepsze czasy, ale, jak nas teraz odgrodz� i sp�taj� w nowe prawa, to si� mo�emy podusi�, niby kury w kojcu. Twardy jest nasz nar�d i wytrzyma�y, ale i ko� wi�cej nie uci�gnie, ni�li poradzi! Ju� dzisiaj niejeden si� trz�sie przed nowemi biedami, a co b�dzie, jak przyjd�? - Nie strachajcie, Miko�aju! - zabra� g�os chudy, pokurczony staruszek - nie strachajcie! - powt�rzy� cicho, s�odko, a z wielk� moc�. - Pan B�g nas ci�ko pr�bowa�, a przetrzymali�my, to i nasze dzieci nie gorsze, te� poradz� przenie��, cho�by i gorsze jeszcze biedy, i tak samo doczeka� si� lepszego! Na �wiecie to jak w marcu, raz deszcz, raz �nieg, raz s�o�ce, a zdarza si� i burza z piorunami, ale, kto cierpliwy to wiosny si� doczeka, bo wiosna przyj�� musi! A Pan Jezus przecie� powiedzia�: kto jest poni�ony, tego ja wynies� ponad wszystkie! Trzeba wierzy� i czeka�! - Pan mo�e nawet nie wie, co si� w naszej wsi dzia�o? - zapyta� porywczo brodaty. - Podczas zniesienia unii? - Tak. Zaraz na pocz�tku 1875 roku przystali nam ca�e dwie roty wojska i rozkwaterowali po domach i objedli nas za kar� do ostatniego ziarnka! - Przecie� p�acili za wszystko, mam jeszcze kwity - wtr�ci� w�jt ze �miechem. - Chowamy je dla dzieci, a te insze pami�tki to ju� sami b�dziemy nosili na sk�rze do �mierci. A� straszno pomy�le� o tamtych czasach! - szepn�� brodaty. - Jak�e to by�o? - spyta�em nie�mia�o, widz�c, �e twarze kurcz� si� jako� bole�nie. - Za� w samem piekle nie mog�o by� straszniej! - zacz�� znowu staruszek. - R�nymi sposobami pr�bowali nas przerabia� na swoje kopyto, a kiedy nie pomog�y pro�by ani gro�by, ani nawet nahajki, to wymy�lili tak� sztuk�, �e od �witania wyp�dzali wszystkich na ca�e dnie w pole i przykazywali zgarnia� �niegi r�kami. A zimno wtenczas by�o, mrozy trzaskaj�ce i wichury lodowate! Po�owa ludzi pomrozi�a sobie r�ce i nogi, ale �aden si� swojej wiary nie wypar�! A potem wzi�li si� na drugi spos�b: zabronili nam karmi� inwentarz! To przez ca�y tydzie�, przez wszystkie dnie i noce s�ycha� by�o tylko na wsi ryki bydl�tek i p�acze ludzkie! Wszystko prawie w�cieka�o si� z g�odu, gryz�o ��oby, t�uk�o si� o �ciany i zdycha�o. Nawet wody nie by�o im wolno zanie��, nawet gar�ci s�omy podrzuci�, bo zaraz by�y w robocie nahaje. Serca p�ka�y z �a�o�ci, ludzie mdleli, dostawali konwulsji, w��czyli si� u n�g i, jak psy, skam�ali o zmi�owanie nad bydl�tkami... Na darmo, bo tamci wci�� swoje m�wili: "Podpiszcie si�! "Ale o zbawienie duszy sz�o, to woleli wszystko straci�, a nikt si� nie podpisa�. Nikt, panie, ani jeden! Zrobi�o si� cicho, przysapywali ci�ko, jaka� kobieta, skulona pod piecem, rozszlocha�a si� spazmatycznie, a mnie przej�� lodowaty dreszcz zgrozy. - A nie �a�owali nam niczego! Niczego! - wyrzek� kto� z westchnieniem. - I kiedy odeszli - ci�gn�� dalej staruszek - to ze wsi zosta�y tylko go�e �ciany i ani jednego bydl�tka, ani jednego ziemniaka, ani jednego ziarnka zbo�a, ani jednej skibki chleba, nic, tylko te sieroce p�akania, g��d, choroby i �mier�. I �eby nie mi�osierdzie Boskie, to by�my... - Co by�o, to i przesz�o; wa�niejsze, co nas teraz czeka! - przerwa� mu jaki� m�ody. - Nie �piesz si�, J�zef, przyjdzie, i we�miesz swoje, jak i my brali, we�miesz... M�ody rzuci� si� niecierpliwie i rozgorza�, jak szczapa na wietrze. - Wezm�, ale oddam z dok�adk�; przecie� nie b�d� kl�cz�cy nadstawia� plec�w, nie b�d� pacierzem broni� si� przed kijem, nie, na kij znajdzie si� k�onica, albo i co lepszego! - wo�a� gwa�townie, wyzywaj�co. - Nie daj si�, du�o sam zrobisz, trykaj �bem we �cian�, trykaj! - drwi� stary. - Wszyscy tak ju� wiedz�, jak i ja. Nie pozwolimy si� zarzyna�, jak barany! - J�zef prawd� m�wi - przym�wi� znowu brodaty. - Prze�y�em dawne i tak je dobrze pami�tam, �e ju� bym mo�e nowego nie przetrzyma�. Lepiej nam wszystkim pogin�� od razu, ni�li znowu tak �y�, jak dawniej. 23 - Nar�d jest poczciwy i pokorny, nikomu wody nie zam�ci, robi, co ka��, ale niech go nie dra�ni�, niech go nie krzywdz�, niech go do do�u nie spychaj�, bo mo�e by� �le! I barany maj� rogi! B�g wie, co si� sta� mo�e! - Im si� wydaje, �e my to co? Nie ludzie czuj�ce? �e my z drzewa i mo�na z nas wyciosywa�, co si� tylko komu podoba! My �ywe i �y� chcemy, to si� w trumn� po dobrej woli nie po�o�ymy, a wdepta� si� w ni� nie damy. - �eby nam przysz�o g�owy po�o�y�, a nie damy si�! - B�jcie si� Boga! jeszcze kto pos�yszy i doniesie! Ludzie! - b�aga� staruszek, bo ch�opi ju� tracili r�wnowag�, siedzieli wprawdzie spokojnie, ale po izbie lata�y coraz gro�niejsze s�owa i spojrzenia, a twarze rozpala�y si� gniewem. Kobieta pod piecem zaszlocha�a tak g�o�no, a� kto� zakrzycza�: - Mogli�cie si� ju� przez tyle lat wyp�aka�. Nie czas nam na beki a lamenta! Przycich�o w izbie, ale po chwili znowu zawrza�y rozmowy, zacz�li si� coraz szczerzej wywn�trza�, tylko �e g�osy by�y ju� cichsze i trwo�niejsze, a s�owa wyrywa� y si� z trudem, jakby spod serca, jakby z utajonych g��bin trwogi; smutek przejmowa� dusze i po