5800

Szczegóły
Tytuł 5800
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

5800 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 5800 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 5800 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

5800 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Mariusz Wo�niak Potw�r Ka�demu,komu przeczytanie i zrozumienie tego tekstu nie sprawi du�ych trudno�ci - podobno po�owa Polak w nie rozumie czytanego tekstu. Prawdziwa potworno�� to nie w�ochaty pysk, k�y, pazury i czerwone �lepia. [�lepiec z Quad] Ci�gn�cy si� milami Stary B�r nie by� miejscem szczeg�lnie g�sto zamieszkanym. Prawd� rzek�szy, niewiele os�b decydowa�o si� na osiedlenie nawet w jego pobli�u, nie m�wi�c ju� o wn�trzu. R�ne nazwy, jakimi ludzie obdarzali ten olbrzymi las i opowie�ci o nim kr���ce r�wnie� nie przyczynia�y si� do powi�kszenia grona ch�tnych do osiedlenia si� w okolicy: prastary, mroczny, diabli, czarci, dziki i upiorny to tylko niekt�re przymiotniki, z jakimi ludzie ��czyli s�owo �b�r� wspominaj�c to miejsce. Ci o bogatszym zasobie s�ownictwa i wi�kszej fantazji nazywali go Prastarym Siedliszczem, Kniej� Zapomnienia, Z�owrogim Reliktem, albo podobnie, r�wnie dziwnie i pretensjonalnie. Legendy o zamieszkuj�cych las od Czas�w Stworzenia demonach, pot�nych �r�d�ach dzikiej magii, dziesi�tkach bestii - tych znanych i tych, o kt�rych nikomu nie �ni�o si� nawet w najgorszych koszmarach, odstrasza�y reszt� tych, kt�rzy mieli ochot� zapu�ci� tu korzenie. Mimo wszystko Stary B�r, pokrywaj�cy sob� dziesi�tki mil kwadratowych, nie by� miejscem kompletnie niezamieszkanym i zapomnianym. Prowadzi� przez niego jeden z najwa�niejszych szlak�w na kontynencie, ��cz�cy olbrzymie, federacyjne kr�lestwo Ridyen i r�wnie olbrzymi� krain� zwan� Slavi�. Wielu w�drowc�w i kupc�w korzysta�o z traktu ��cz�cego wsch�d i zach�d cywilizowanego �wiata, ale tylko najm�niejsi, lub najg�upsi z nich pozwalali sobie skraca� drog� korzystaj�c ze �cie�ek i dr�ek, kt�rych ca�e mn�stwo krzy�owa�o si� z g��wnym go�ci�cem. Wiadomo, �e je�li by� trakt, to musia�y by� i zajazdy. Rzeczywi�cie by�y, ale przypomina�y bardziej warowne fortece, ni� go�cinne i przytulne gospody. Poza tym, nie by�o ich wiele. Mog�o si� zdarzy�, �e wyjechawszy z jednego z nich o �wicie, do nast�pnego dociera�o si� dopiero p�nym wieczorem� albo wcale, a nocleg pod go�ym niebem w Starym Borze by� r�wnie bezpieczny, jak biwak w jaskini smoka. Tym pechowcom, kt�rzy zmarudzili i noc spotyka�a ich na drodze pozostawa�a tylko jedna mo�liwo��: zboczy� z traktu i szuka� wioski. Wbrew pozorom nie by�o to zaj�cie beznadziejne, istnia�o bowiem w Starym Borze kilkana�cie, mo�e kilkadziesi�t osad, kt�rych mieszka�cy zajmowali si� g��wnie wyr�bem drzewa i eksploatacj� z�� naturalnych. Niestety byli i tacy, kt�rych g��wnym zaj�ciem by�a, ogl�dnie m�wi�c, eksploatacja sakiewek pechowych podr�nych. Osadnicy byli g��wnie potomkami budowniczych traktu, albo banitami z r�nych powod�w zmuszonymi do zamieszkania w tej okolicy; niewielu przybywa�o tu z w�asnej woli. W�drowcy, kt�rzy postanowili odnale�� jedn� z takich osad mieli przed sob� trudne zadanie, bo ich rozmieszczenie ci�gle si� zmienia�o � jedne by�y likwidowane po wyczerpaniu z��, inne by�y pacyfikowane przez potwory z g��bi lasu, gdzie indziej powstawa�y dla r�wnowagi nowe osiedla, kt�re po �rednio pi�ciu latach zn�w znika�y � i tak w k�ko. Szukanie osady w Borze by�o jak �apanie ruchliwej pch�y. W�ska droga wiod�ca po�r�d lasu przypomina�a wzbieraj�c� rzek� mroku rozpraszanego ostatnimi, pomara�czowymi promieniami s�o�ca. Jechali ni� dwaj konni. Ich wierzchowce, jeden srokaty, a drugi czarny jak noc, niemal dotyka�y si� bokami. Jeden z je�d�c�w by� elfem; jego d�ugie, z�ote w�osy opada�y na zarzucony na ramiona zielony p�aszcz spi�ty pod szyj� brylantow� spink� w kszta�cie harfy, kt�ra nie pozostawia�a w�tpliwo�ci, co do profesji w�a�ciciela. Elf by� bardem, i to nie byle jakim � brylant zarezerwowany by� dla prawdziwych mistrz�w. Nawet gdyby kto� nie zwr�ci� uwagi na taki detal jak spinka, to lutnia umocowana przy siodle ostatecznie wyja�nia�a spraw�. Wi�cej k�opot�w sprawia�o rozpoznanie drugiego je�d�ca. Siedz�cy na czarnym rumaku m�czyzna by� cz�owiekiem � elf raczej nie m�g�by mie� tak paskudnej g�by, ale mo�e to tylko �wiat�o i cienie igra�y na jego zm�czonej, pooranej bliznami twarzy nadaj�c jej tak z�owrogiego wygl�du? Nienaturalnie wygl�da�y te� jego d�ugie, spi�te na g�owie sk�rzan� opask� w�osy, kt�re by�y popielato-siwe. Takie w�osy mo�na by�o znale�� na g�owie wiekowego starca, a nie m�czyzny mog�cego mie� najwy�ej trzydzie�ci lat. Obrazu dope�nia� miecz zawieszony na plecach. Niewiele ryzykuj�c mo�na by i�� o zak�ad, �e je�dziec nie by� skryb�. Niewiele wi�cej ryzykowa�by kto� stawiaj�cy na to, �e na chleb zarabia on mieczem i �e jest w tym dobry. Jechali w milczeniu, co nie mog�o dziwi� � je�d�cy, kt�rzy zboczyli z g��wnego traktu niemal w samym �rodku Starego Boru rzadko byli weseli i szczebiocz�cy jak skowronki. Po tej dw�jce nie by�o jednak wida� strachu, raczej skupienie. Ka�dy z nich intensywnie nad czym� rozmy�la�, ale �aden nie mia� ochoty odezwa� si� pierwszy. -Lambert? � Elf przerwa� milczenie. � S�o�ce jest coraz ni�ej� Nie zrozum mnie �le, nie boj� si� lasu, bo nie uwa�am, �eby�my mieli si� czego ba�. Las nie skrzywdzi nas ot tak, bez powodu. Mam tylko nadziej�, �e nie zdybie nas tu jaka� weso�a kompania banit�w i rzezimieszk�w Daj spok�j, Sol. Tu gdzie� jest osada. Drwale� Drwald� Drawl, czy jako� tak� Na pewno jest. Jest nawet karczma, podobno ca�kiem niez�a. Wtajemniczeni cz�sto tu zaje�d�aj�. Wtajemniczeni? - Wiesz, znajomi osadnik�w, niekt�rzy najemnicy, ich znajomi, znajomi ich znajomych� Teraz akurat nie pora, ale wiosn�, w porze turniej�w w Fuoro, bywa podobno i kilka os�b w tygodniu, teraz kilku na miesi�c. - By�e� tam kiedy�? - Nie. - Nie chcia�bym ci� martwi�, ale jeste�my ju� dobrze ponad mil� od go�ci�ca, a twojej osady jak nie by�o, tak nie ma. - Och, daj spok�j, Solevann. M�wi� ci, �e to gdzie� tu. Ledwie wojownik wypowiedzia� te s�owa, a powietrze przeszy� �wist strza�y, kt�ra min�a jego g�ow� o cal. Przez drog� przebieg�a sp�oszona sarna. Solevann odruchowo po�o�y� si� w siodle i po�pieszy� konia. Lambert b�yskawicznie zeskoczy� z wierzchowca jednocze�nie dobywaj�c miecza i rzuci� si� w krzaki. Po chwili, po przeciwnej stronie, z zaro�li wy�oni� si� m�ody m�czyzna z �ukiem w r�ce. Stan�� na �rodku drogi i rozejrza� si�. Wygl�da�o na to, �e by� sam. Lambert nie czekaj�c d�ugo wyskoczy� na drog� i powali� go na ziemi� mocnym ciosem w szcz�k�. - Co z ciebie za ptaszek � spyta� kl�cz�c mu na plecach i wykr�caj�c r�ce � �eby spokojnych w�drowc�w strza�ami z krzak�w cz�stowa�, co? - Aj! Zwariowa�e�?! Z�a� ze mnie, cz�owieku! - Jeszcze chwileczka i zejd� � obieca� kr�puj�c r�ce le��cego. � Prosz� bardzo. Tylko bez numer�w. Nadjecha� Solevann prowadz�c za uzd� drugiego rumaka. - Tylko jeden? Jaki� desperat? Samob�jca? B��dny rycerz? - Wypraszam sobie, panie. Jestem Marko, my�liwy � odpar� dumnie ch�opak, kt�ry zd��y� ju� si� podnie��. - No, poluje chyba na podr�nych. - Przesta�, Lambert, on nie wygl�da mi na zb�ja. Nie m�wi jak zb�j. - I strzela co� kiepsko jak na zb�ja. Ch�opak spojrza� na Lamberta ze z�o�ci�. M�g� mie� najwy�ej dwadzie�cia lat, na jego ca�kiem przystojnej twarzy tu i �wdzie pojawia�y si� nieregularne k�pki zarostu. Ciemne, kr�tkie w�osy i du�e, br�zowe oczy nadawa�y mu wygl�d marzyciela. Na prawym policzku pojawia�a si� opuchlizna po ciosie Lamberta. - Nie wiem o czym m�wicie, ale p�ki co, to pan raczy� rzuci� si� na mnie, pobi� i zwi�za�. - Lambert, on albo jest cwany, albo pomylony� - �albo tylko s�abo strzela � doko�czy� Lambert, kt�ry w�a�nie skojarzy� kilka oczywistych fakt�w. � Powiedz mi: polowa�e� na sarn�? � Kiwni�cie g�ow�. � Przed chwil� do niej strzela�e�? � Ponowne kiwni�cie. � No to chyba jeste� �lepy jak pijany goblin w pe�nym s�o�cu, bo strzeli�e� kilkana�cie �okci od celu i ma�o mnie nie trafi�e�. Brwi ch�opaka unios�y si� o prawie cal, a jego i tak du�e oczy zrobi�y teraz si� tak wielkie, �e Lambert, Solevann i ich konie mog�y si� w nich utopi�. Rozleg� si� perlisty, czysty jak g�rski potok �miech elfa i ca�a pogr��aj�ca si� w zmroku okolica jakby poja�nia�a przez chwil�. Marko uspokoi� si� i u�miechn��. Nawet oblicze Lamberta nieco si� wypogodzi�o. - Z czego si� �miejesz? - Renegat Savath, obro�ca i bohater elf�w, najwi�kszy wojownik od Wiek�w Wojen i pierwszy miecz Ridyen omal nie zosta� ustrzelony jak �ania! Wasi bogowie naprawd� maj� poczucie humoru, Lambert! Gratulacje, m�ody cz�owieku, w�a�nie omal nie uda� ci si� wyczyn, o kt�rym najt�si rycerze tego �wiata mog� tylko pomarzy� - B�d� tak mi�y, Sol, i si� zamknij � przerwa� mu Lambert, na kt�rego obliczu pojawi� si� jednak grymas mog�cy uchodzi� za u�miech. - Ja� Ja bardzo przepraszam� nie wiedzia�em� nie chcia�em � pl�ta� si� ch�opak. � Ja wszystko� Nagle Lambert poczu� mrowienie na ca�ym ciele, zupe�nie jakby maszerowa�y po nim setki ma�ych robaczk�w o lodowatych n�kach. Jednocze�nie pojawi�o si� uczucie niepokoju. Elf najwyra�niej te� co� wyczu�, bo u�miech zgas� na jego twarzy. - Lambert, czy to jest to, o czym ja my�l�? Pytanie by�o czysto retoryczne, bo �aden z nich nie mia� w�tpliwo�ci, �e w pobli�u pojawi�a si� si�a magiczna, najprawdopodobniej jaka� istota, i �e jej uwaga skierowana jest w�a�nie na nich. Jedynie Marko wydawa� si� nie wyczuwa� pot�nej aury. Nie tylko wydawa� si� nie odczuwa� l�ku, ale wr�cz nabra� pewno�ci siebie. - Najmocniej pan�w przepraszam. Ca�e to zaj�cie wyda�oby mi si� zabawne, gdyby nie fakt, �e pa�skie �ycie zosta�o nara�one na szwank, panie Lambert. Szcz�ciem jednak nie dosz�o do tragedii. Mimo to jeszcze raz chcia�bym wyrazi� moje ubolewanie, a ponadto zaproponowa� szanownym panom nocleg w pobliskiej wsi, bo podr� noc� w tych okolicach to niezbyt bezpieczne przedsi�wzi�cie. B�dzie to zaszczyt dla mnie, mojego ojca i ca�ej wsi go�ci� tak dostojnych m��w, tym wi�kszy, �e poznaj� w panu � tu zwr�ci� si� do Solevana � mistrza lutni. Gdyby ch�opakowi nagle wyros�y skrzyd�a nie zdziwiliby si� bardziej ni� po tej przemowie. Niecz�sto zdarza�o im si� przecie� us�ysze� takie s�owa z ust m�odego ch�opaka, kt�ry prawdopodobnie p� swojego �ycia sp�dzi� w lesie gadaj�c do siebie, a w najlepszym przypadku rozmawiaj�c z wiewi�rkami. Marko w tej chwili nie tylko mow� przypomina� kogo� innego, jego postawa i wyraz twarzy wskazywa�y raczej, �e maj� do czynienia z m�odym szlachetk� ni� my�liwym. - Powiedz mi, ma�y, kim jest tw�j ojciec? � spyta� Solevann przechylaj�c si� w jego kierunku. - So�tysem wioski, do kt�rej was zapraszam. Wi�c jak b�dzie? Lambert i Sol spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. - Skorzystamy z twojej oferty � zdecydowa� Lambert. � Jak daleko jest do tej wsi? - Niedaleko. Ciesz� si�, �e doszli�my do zgody. Poda�bym panom r�k�, ale na nieszcz�cie obie mam zwi�zane. Lambert szybko upora� si� z wi�zami i po nieco oficjalnej wymianie uprzejmo�ci ca�a tr�jka ruszy�a dalej. Dziwne wra�enie obecno�ci magii znik�o r�wnie nagle jak si� pojawi�o. Po kilku minutach niespiesznego marszu w lesie da�a zauwa�y� si� zmiana. Coraz mniej by�o starych, a wi�cej m�odych drzew i �ci�tych pni. Dalej las przechodzi� w karczowisko, kt�re po chwili ust�powa�o miejsca du�ej polanie. To w�a�nie na niej znajdowa�a si� otoczona niskim ostroko�em osada. Kilkana�cie chatek i domk�w r�nej wielko�ci i kszta�tu rozmieszczonych by�o bez wyra�nego planu. Wi�kszo�� z nich by�a niewielka, parterowa, ale by�o te� kilka budynk�w wi�kszych. Zrobi�o si� ju� do�� ciemno, wi�c niewiele wi�cej mo�na by�o zauwa�y�. Gdzie� przed podr�nikami rozleg�o si� wo�anie. - Sta�! Kto idzie?! - To ja, Marko! Przyprowadzam dw�ch go�ci! Zacni ludzie, a w�a�ciwie zacny cz�owiek i elf! - Wchod�cie �pieszniej, mrok zapada! Sam wiesz, �e ostatnio nie jest bezpiecznie po zmroku! - A kiedy by�o? Wjechali mi�dzy domy. W tym czasie Lambert pomy�la�, �e ca�e to pokrzykiwanie przy bramie nie jest zbyt rozs�dnym pomys�em, bo wrzaski s�ysza�o chyba wszystko i wszyscy w promieniu mili. Zachowa� jednak to spostrze�enie dla siebie. Zatrzymali si� przed jednym z dw�ch pi�trowych budynk�w we wsi. Z za brudnych szyb na parterze s�czy�o si� ciemno��te �wiat�o, a z wn�trza dobiega�y g�osy o�ywionej dyskusji. - To jest nasza karczma � oznajmi� Marko z dum� w g�osie. � Ojciec urz�dzi� jakie� zebranie. Hej, Geb! � zawo�a� na przechodz�cego opodal ch�opaka. � Zaprowad� konie do stajni i zajmij si� nimi dobrze. Rozumiesz? Niech cokolwiek zginie, albo si� uszkodzi, to przejdziesz si� po lesie o p�nocy. Jasne? - No. Lambert i Sol wzi�li najpotrzebniejsze rzeczy i pozwolili odprowadzi� konie anemicznemu m�odzie�cowi o aparycji zdech�ego bazyliszka. Marko wyt�umaczy� im gdzie jest stajnia, by w razie potrzeby mogli bez przeszk�d dosta� si� do koni i juk�w, a nast�pnie zaprosi� na sal�. Wn�trze karczmy w niczym nie odbiega�o od standardu: ko�o od wozu i par� �wiec na nim zatkni�tych imitowa�o �yrandol, sto�y i krzes�a z kiepsko heblowanych, ale dobrze wytartych ty�kami i �okciami go�ci desek, brudne okna. Klasyka � jak to okre�li� Solevann. Sala by�a wype�niona niemal po brzegi. Obok m�czyzn, kt�rzy zapewne sp�dzali tu wi�ksz� cz�� swego �ycia, byli tak�e starcy, kobiety i dzieci. Wygl�da�o na to, �e zesz�a si� tu ca�a, albo niemal ca�a, wie�; w sumie dobrze ponad p� setki os�b. Wszyscy, czy to siedz�cy przy stole, na stole, na pod�odze, czy te� stoj�cy, jak um�wieni odwr�cili si� w stron� drzwi. Marko u�miechn�� si� szeroko, pozdrowi� ich r�k� i skierowa� si� do stoj�cego na prowizorycznym pode�cie m�czyzny. - Tato, chcia�bym ci przedstawi� dw�ch w�drowc�w, kt�rych mia�em przyjemno�� dzisiaj pozna�, a kt�rzy potrzebuj� na dzi� noclegu. Lambert i Solevann � oto ich imiona. - Witam was serdecznie! Jestem Regimi�, so�tys. Zawsze znajdzie si� u nas miejsce dla porz�dnych podr�nych. Zechciejcie jednak chwil� zaczeka�, a� narada dobiegnie ko�ca, wtedy zostaniecie nale�ycie obs�u�eni. Tymczasem prosz�, znajd�cie sobie tu jakie� wygodne miejsce i spocznijcie nieco. Mimo panuj�cego t�oku szybko znalaz�y si� krzes�a dla go�ci, nie zabrak�o te� sto�ka dla Marka. Kiedy ca�a tr�jka usiad�a, a wszystkie szepty i komentarze usta�y, so�tys zacz�� przemawia�. Pocz�tkowo ani Lambert, ani Solevann nie zwracali uwagi na tre�� przem�wienia, a tylko przygl�dali si� m�wi�cemu. Cho� nie zamienili ze sob� ani s�owa, obaj my�leli o tym samym: jak cz�owiek tak nieurodziwy jak so�tys mo�e by� ojcem tak przystojnego ch�opaka jak Marko. Regimi� by� m�czyzn� na oko pi��dziesi�cioletnim, kt�ry najprawdopodobniej lubi� dobrze zje�� i popi�, co przy jego niskim wzro�cie i ciemnor�owej karnacji nadawa�o mu wygl�d prosi�cia. Kr�tkie, przyczesane na bok srebrne w�osy i bystre, jasnoniebieskie oczy nie pasowa�y do jego og�lnego wizerunku i wydawa�y si� jakby po�yczone od kogo� innego. Jego osob� cechowa�a jednak pewna elegancja, kt�rej �r�d�a najpewniej upatrywa� mo�na by�o w jego zachowaniu: w gestach wykonywanych z pewnym rozmys�em i subtelno�ci�, sposobie w jaki m�wi�. Mo�na by�o si� domy�la�, �e przesz�o�� tego cz�owieka zwi�zana by�a z jakim� dworem. Pierwszy kwadrans przem�wienia umkn�� uwadze podr�nych. �By�o tam co� o m�ynie, zbo�u, m�ce i takich tam��, opowiada� p�niej Lambert. Dopiero po jakim� czasie so�tys zrobi� pauz� pozwalaj�c zgromadzonym zebra� my�li. - Pora przej�� do w�a�ciwego celu naszego spotkania � podj�� po przerwie. � Powodem, dla kt�rego si� tu zebrali�my jest nieszcz�cie, jakie spad�o na nasz� wiosk�. Na sali panowa�a kompletna cisza, kt�ra sk�oni�a Lamberta i Solevana do uwa�niejszego przys�uchania si� s�owom so�tysa. - Wszyscy wiemy, �e ostatnio nie dzieje si� dobrze. Przekle�stwo Boru zwr�ci�o swe oblicze w stron� naszych domostw. Spok�j naszego spo�ecze�stwa zosta� zburzony i nasze dzieci nie s� ju� bezpieczne. Nasta� kres ich beztroskich zabaw i spokojnych sn�w. Zagro�enie zwr�ci�o na nas swe lica. Niebezpiecze�stwo przybra�o oblicze pi�knej niewiasty. Pomi�dzy s�uchaczami przebieg� szmer. Marko uni�s� brew w zdziwieniu, a na jego twarzy pojawi�o si� napi�cie. Lambert dostrzeg�, jak poluzowuje chust� zawi�zan� na szyi. Nie zdziwi� si�, sam by� mocno zaintrygowany s�owami Regimi�a. Po kr�tkiej przerwie so�tys ci�gn�� dalej: - Nie mo�emy da� si� omami�. I nie damy! Uroda i wdzi�k kobiety skrywa tylko jad i z�o. Delikatne d�onie to w rzeczywisto�ci splamione krwi� szpony, a �liczne oblicze kryje ohydn� mord� demonicznej poczwary! Na jej r�kach l�ni �wie�a krew naszych przyjaci�, naszej rodziny, naszej wsi! Ale my nie damy si� wydusi� cichcem jak myszy kotu! My staniemy w obronie naszych dzieci i kobiet! Nie damy si� zniszczy� plugawej bestii! Podejmiemy walk� i zwyci�ymy! Wygramy �ycie i honor! Wzywam wi�c wszystkich pragn�cych bezpiecze�stwa i szcz�cia naszej wsi, naszych dzieci, by porzuciwszy wszelkie wa�nie wsparli wsp�ln� my�l i przy��czyli si� do naszej walki. Przez sze�� lat nie zawiod�em waszego zaufania, wi�c i teraz nie zawiod�. Poprowadz� was do zwyci�stwa i ocalenia naszej osady. Tylko wsp�lnie mo�emy pokona� ladacznic� z lasu, tylko wsp�lnymi si�ami zdo�amy stawi� czo�a zagro�eniu. I tylko wsp�lnie mo�emy zwyci�y�. Ja pragn� stworzy� t� wsp�lnot�. I stworz� j�. Nie ma takiej si�y, kt�rej by�my si� nie oparli. Potrzebujemy tylko zjednoczy� si� i walczy�! �mier� za �mier�! Wied�ma musi zgin��! S�uchaj�cym udziela� si� zapa� so�tysa. Wida� jednak by�o, �e zmagaj� si� z w�asnym strachem. Szczeg�lnie wyra�ne emocje m�g� obserwowa� Lambert spogl�daj�c na Marka. Jego twarz z pocz�tku zrobi�a si� bia�a jak p��tno, ca�y zacz�� dr�e�, jak w gor�czce. Potem na twarz uderzy�a mu krew, a na czo�o wyst�pi� pot. Pulsuj�ce na skroniach �y�y wygl�da�y jakby mia�y zaraz p�kn��. D�onie kurczowo zaci�ni�te na kolanach robi�y si� niemal sine. Nagle oblicze ch�opaka wykrzywi� grymas z�o�ci. Zerwa� si� ze sto�ka przewracaj�c go z hukiem. - Bzdury! � wrzasn��. � Nie w lesie nam szuka� potwora! - Marko! Marko, opanuj si�! Jego cia�em wstrz�sa�y dreszcze, musia� podeprze� si� o st�, �eby nie upa��. Czynione przez jego ojca pr�by przywo�ania go do porz�dku nie odnosi�y powodzenia. Ludzie zdziwieni odsun�li si� nieco. - Nie w lesie, a tu! Tu, na tej sali, w�r�d nas � cedzi� przez z�by. - Marko, uspok�j si�. - Nie w lesie� s� inni my�liwi� - Marko, nie mo�na przeczy� faktom. Fakty zna ka�dy. Zastan�w si�, co m�wisz. Pos�uchaj swojego ojca. Pos�uchaj mnie, synu. - Ciebie ju� do�� s�ucha�em! Nie zrobi� wi�cej tego samego b��du� Nie mog� Na twarz ch�opaka powr�ci�a blado��, po jego policzkach sp�yn�y �zy. - Nie w lesie � powt�rzy� cicho � nie w lesie� W k�cie sali wsta� jaki� m�czyzna. - Znacie mnie, nie rzucam s��w na wiatr, ze smokami nie dyskutuj�. Jedno wam powiem: zielarka, bo o niej m�wicie, prawda panie so�tysie? Zielarka po mojemu by�aby uczciwa kobieta. Dziwna i tajemnicza, ale wszystkie wied�my s� takie. Ja bym jej w �yciu nie pos�dzi�. Ale by�em w lasach Slavii, widzia�em co tam driady robi� z lud�mi. Driady te� bym w �yciu o nic nie podejrzewa�, taka to male�ka dziewuszka� Ale one zabija�y w taki spos�b, �e wol� o tym nie my�le�. Co chc� powiedzie�: nie wolno os�dza� po pozorach. Nasza wied�ma te� jest pi�kna jako i tamte, ale nie wiesz co to takiej za sk�r� siedzi. - Dobrze m�wi � odezwa�o si� kilka os�b. - Nie ona sama jest demonem, to jakiego� przyzwa�a, suka! � wrzasn�a jaka� kobieta. - Ja te� co� powiem� - Nie trza wi�cej, Jamir, nie trza� Ludzie! Chytajta co tam mata pod r�cami i dawajta do lasu! Upu�ci� krwi potworze! - Hola! � Zawo�a� so�tys, kt�ry z wyra�n� rado�ci� obserwowa� pe�en zapa�u t�um. � Nie wolno zapomina�, �e nie o wilka, czy innego zwierza nam chodzi. Trzeba przedsi�wzi�� odpowiedni plan, zastanowi� si� i namy�le�. Czy kto� chce co� jeszcze powiedzie�? - Ja! � Zg�osi� si� Marko. By� ju� ca�kiem spokojny, ale nie opuszcza�a go �miertelna blado��. � Chc� tylko powiedzie�, �e pope�niacie b��d. Potwora szukacie nie tam, gdzie trzeba. Pos�uchajcie tylko siebie. Odwa�ni i ch�tni do bicia kobiety? Spra�e� ju� swoj�, Jawir, czy dzisiaj nie mia�e� jeszcze czasu? A mo�e dzisiaj nie masz ju� co bi�? Zagadni�ty m�czyzna zerwa� si� ale szybko przytrzymali go kompani. Marko powoli kierowa� si� do wyj�cia. Szed� z podniesion� g�ow�, zagl�da� ludziom w oczy, jakby chcia� powiedzie�: �Jeszcze zobaczymy, kto ma racj�!� - Marko, st�j � krzykn�� Regimi�. � Obaj wiemy, �e to nie jest tylko kobieta. - Obaj tak�e wiemy, �e nie ona jest tym potworem, kt�rego szukasz. Ostatnie zdanie Marko wypowiedzia� z krzywym u�miechem patrz�c ojcu prosto w oczy. Ten zmiesza� si� i spu�ci� wzrok. Marko wyszed�. Po chwili w absolutnej ciszy da� si� s�ysze� stukot kopyt i wo�anie: �St�j! Kto tam?!�. Nie by�o odpowiedzi. Przez chwil� jeszcze trwa�o milczenie. Rozleg�y si� szepty, pojawi�y niewyra�ne u�mieszki. Ludzie nie patrzyli sobie w oczy. So�tys ukradkiem otar� pot z czo�a i zacz�� naradza� si� z cz�owiekiem, kt�ry w�a�nie do niego podszed�. - Lambert? � szepn�� Solevann niemal do ucha wojownika. � Co tu si� dzieje? - Mam niejasne przeczucie, �e wpadli�my w jakie� g�wno, Sol � odpowiedzia� cicho Lambert � i to po same uszy. Zw�aszcza, �e so�tys zezuje co rusz w nasz� stron�. - My�lisz, �e poprosi nas o przys�ug�? - Nie. Nie nas, tylko mnie. Ciebie poprosi najwy�ej, �eby� pobrzd�ka� troch� na tej swojej lutni. - Bardzo �mieszne, Lambert. Naprawd�, ubawi�em si� po czubki uszu. - To dobrze, bo teraz ju� raczej nie b�dzie ci do �miechu. So�tys tu idzie z tym drugim go�ciem. U�miechn�li si� obaj. Obaj tak samo sztucznie. - Jak tam nasi go�cie � so�tys r�wnie� sili� si� na u�miech. � Mam nadziej�, �e nie znale�li�cie zachowania mojego syna zbytnio gorsz�cym. To dobry ch�opak, ale ma swoje humory i dziwactwa. - Zapewne. � Lambert wsta�. By� du�o wy�szy od Regimi�a. � Jeste�my zm�czeni. Chcieliby�my uda� si� na odpoczynek. - Ale� oczywi�cie! To zrozumia�e. Pozw�lcie, �e wam przedstawi�: Berhoff, w�a�ciciel tego przybytku, on zaopiekuje si� wami. - Nie potrzebujemy opieki. Zadowoli nas wskazanie pokoi � Lambert robi� co m�g�, �eby zniech�ci� so�tysa do rozmowy, ale jednocze�nie go nie obrazi�. Nie mia� najmniejszej ochoty miesza� si� w wewn�trzne sprawy osady, ale jeszcze mniejsz� ochot� mia� na nocleg na zewn�trz. - Lambert, m�g�by� okaza� odrobin� wdzi�czno�ci i dobrych manier � elf w��czy� si� do rozmowy. - Prosz� mu wybaczy�. Mnie zw� Solevann, a na mojego przyjaciela wo�aj� Lambert. Jeste�my wdzi�czni za okazan� go�cinno�� i zaufanie, jakie nam okazali�cie pozwalaj�c uczestniczy� w zebraniu. - Mi�o mi pozna�. Pozw�lcie za mn� na pi�tro. Berhoff sylwetk� przypomina� so�tysa. By� od niego z pewno�ci� m�odszy, mia� ciemniejsze oczy, w�osy i karnacj�, ale budow� obaj mieli podobn�. By� mo�e mia� na to wp�yw spos�b w jaki Lambert potraktowa� go na dole, ale karczmarz odezwa� si� tylko wskazuj�c im pok�j, wr�czaj�c klucz i �ycz�c dobrej nocy. �Dobranoc� w ustach Berhoffa brzmia�o zreszt� jak przekle�stwo orka z wad� wymowy: �Dhorfgwanoz�. Pok�j nie by� luksusowy, ale nie by�o te� na co narzeka�. Dwa sienniki, st� z nieheblowanych desek, dwa zydle, bielone �ciany, lampa. - Klasyka � stwierdzi� Solevann. - Jutro z samego rana wyje�d�amy. Lepiej zacznij wypoczywa�. Solevann roze�mia� si�. - Naprawd� wierzysz, �e ju� mo�emy po�o�y� si� spa�? Najp�niej za godzin� przyjdzie tu so�tys i b�dzie nas, przepraszam: ciebie, prosi� o przys�ug�. Nie zniech�cisz go tak �atwo. - W dupie mam jego pro�by i przys�ugi. Wiesz, �e spieszno mi na wsch�d. - Mia�em ci tego nie m�wi�, ale ca�y dzie� zachowujesz si� jak gbur z tawerny �Pod rozwalonym nosem�. Gdzie podzia�a si� twoja dawna pogoda ducha? - Porwano j�. Nie mam humoru, daj mi spok�j, Sol. Bardzo ci� prosz�. - Sny wr�ci�y? - Wr�ci�y. Zapad�a cisza. Domys�y elfa okaza�y si� trafne. R�wno po godzinie rozleg�o si� pukanie do drzwi. Nie odpowiedzieli. Po chwili da� si� s�ysze� szcz�k zamka otwieranego zapasowym kluczem. Sol i Lambert u�miechn�li si� do siebie w ciemno�ciach. - Dobry wiecz�r, panie so�tysie � rzek� g�o�no Lambert, gdy drzwi si� otworzy�y. Ciemna sylwetka w drzwiach zawaha�a si�, poczym wesz�a do pokoju. - C� to za konspiracja � spyta� Lambert nie zni�aj�c tonu. So�tys sykn�� ostrzegawczo. Blade �wiat�o ksi�yca wpadaj�ce przez okno nie pozwala�o rozm�wcom widzie� si� wyra�nie. Byli tylko trzema ciemnymi sylwetkami na tle nieco ja�niejszych �cian. - Ciszej, na bog�w, ludzie �pi�. �adna konspiracja, tylko ostro�no��. Nie mo�na by� pewnym, czy wied�ma nie ma tu swoich szpieg�w. - No tak, wied�ma. - Ja w�a�nie w tej sprawie mam do pan�w interes, a �ci�lej: do pana Lamberta. � Regimi� nie m�g� dostrzec w ciemno�ci szerokich u�miech�w na twarzach rozm�wc�w. � Z grubsza znacie problem, s�yszeli�cie wszystko na zebraniu. Mniemam, �e uwa�ali�cie? - Dobrze pan mniema. - Dobrze. Pan wygl�da na twardego wojownika, panie Lambert, niezwykle twardego. M�g�bym i�� o zak�ad, �e �yje pan z miecza. Czy mam racj�? - Je�li chodzi o ten zak�ad, to nie mam ochoty na hazard. - Widz�, �e pan jest w z�ym humorze. Pan stroi fochy, a ja do pana mam po prostu interes. Ca�kiem lukratywny dla pana interes. - Nie przyjecha�em tu w interesach. - Ale jest pan najemnikiem, prawda? - Niech b�dzie, �e prawda. - Wi�c ja chc� pana naj��. Chodzi o zg�adzenie bestii, kt�ra osiedli�a si� w lesie i n�ka nasz� wiosk�. S�ysza� pan, �e ludzie s� gotowi sami i��. Sam to proponowa�em, ale nie mia�em wtedy innej mo�liwo�ci, a teraz pan pojawi� si�, jakby go bogowie zes�ali. Nie chc� nara�a� mieszka�c�w. To nie s� wojownicy, panie Lambert. Oni mog� nie zdzier�y� przeciw potworze. Po co przelewa� niepotrzebnie krew? - To pan potrzebuje chyba wied�mina, nie mnie. - Panie Lambert, ja m�wi� powa�nie. Niech mi pan bajek o wied�minach nie opowiada. - Panie so�tysie, prawda jest taka, �e od jakiego� czasu si� nie najmuj�. Mam inne zaj�cia, a na brak pieni�dzy na razie nie narzekam� Jutro musz� ruszy� do Slavii. - Niech pan mnie jednak pos�ucha. Potw�r zabi� ju� czworo ludzi w ci�gu ostatnich dw�ch dni. W tym kobiet� i dziecko. Nie wiadomo, czy rano nie znajdziemy kolejnych trup�w. Ja wiem, to jest Stary B�r, niebezpieczne miejsce, ale my �yjemy tu ju� sze�� lat i co� takiego nigdy si� nie zdarzy�o. Wierz�, �e gdyby�my pozbyli si� tego potwora, to mogliby�my spokojnie �y� tu przez nast�pne sze�� lat. Je�li pan nie chce zrobi� tego dla pieni�dzy, to apeluj� do pa�skiego sumienia. Tylko pan mo�e do�� szybko i sprawnie wyeliminowa� zagro�enie i zapobiec dalszemu rozlewowi krwi. Nie chce pan mie� chyba krwi kolejnych ofiar na swoich r�kach? Solevann, kt�ry do tej pory nie w��cza� si� do rozmowy, s�ucha� pilnie i z coraz wi�kszym zainteresowaniem. W jego g�owie powstawa� zarys nowej ballady. Poza tym, a mo�e przede wszystkim, serce elfa drgn�o na my�l o tragedii bezbronnych ludzi. Cz�ciowo z ciekawo�ci, a cz�ciowo, by zainteresowa� Lamberta zapyta�: - Co to za potw�r? - Wampir� albo demon. - Jak wygl�da? - Z pozoru jak normalna dziewczyna. M�oda i pi�kna, to wida� z miejsca, �e czarownica, bo normalnie, bez magii, nie ma tak urodziwych kobiet� - A te wszystkie pazury, mordy demon�w i tym podobne rzeczy, o kt�rych pan m�wi� na radzie? - Och, to tylko stylistyka. Hiperbola, metafora, odpowiednia retoryka. Poza tym trudno, �eby dziewczyna w ten spos�b zabija�a, musi jako� zmienia� si� w potwora, a wszystkie wygl�daj� tak, jak m�wi�em. - Czyli nikt tak naprawd� nie widzia� potwora? - Nie dok�adnie, ale widzieli�my zw�oki. Czego� tak okropnego w �yciu nie widzia�em. Prawdziwa masakra, tego nie m�g� zrobi� cz�owiek, to musia�a by� prawdziwa bestia. Demon. Kilka os�b widzia�o te� wied�m� w pobli�u wioski wtedy, kiedy to si� sta�o. Lambert zastanawia� si� przez chwil�. Wiedzia�, �e je�li sprawa jest tak oczywista, jak przedstawia j� so�tys, oczywiste jest te� rozwi�zanie. Co� jednak nie pozostawa�o do ko�ca jasne. Mo�e to by�o tylko przeczucie, mo�e z�udzenie, a mo�e tylko zm�czenie i wzmagaj�ca si� senno�� m�ci�y mu my�li. - Kogo ju� zabi�a? - Matk� i c�rk�. M�ode kobiety. I kowala, dobry ch�op, fachowiec. Trudno mi o tym m�wi� Zna�em dobrze ich wszystkich, tu ka�dy si� zna, panie Lambert. - A czwarta ofiara? - Jaka czwarta? - M�wi� pan, �e bestia zabi�a czworo ludzi. - Nie, troje. Co� si� panu musia�o pomyli�. - Chcia�bym zobaczy� zw�oki. Mia�em sporo do czynienia z potworami, po �ladach na ciele ofiary mo�na si� naprawd� du�o dowiedzie�. - Niestety, ju� zosta�y spalone. Bardzo dbamy o te sprawy. Tu, w Borze, niebezpiecznie jest zakopywa� zw�oki. Nigdy nie wiadomo, kiedy wstan�. - Przes�d. Prosz� pos�ucha�: jutro z samego rana rozpytam si� w wiosce. Potem postanowi�. - Bardzo pana prosz�, niech pan nie zwleka! O co tu rozpytywa�? Sprawa jest jasna. Fakty m�wi� za siebie. Nie by�o wied�my - nie by�o trup�w, jest wied�ma � s� trupy. Nie trzeba o nic rozpytywa�, tylko i�� do lasu i zrobi� z ni� porz�dek. Nie wolno traci� czasu! By� mo�e so�tys mia� racj�. Jego argumenty wydawa�y si� logiczne, a jego wyczuwalne zdenerwowanie uzasadnione � przecie� nie rozmawiali o zesz�orocznych zbiorach pszenicy. Lambert wiedzia�, co powinien zrobi�, ale postanowi� da� sobie jeszcze troch� czasu do namys�u. - W porz�dku, panie so�tysie, jutro z samego rana dam panu zna� o mojej decyzji. - Dzi�kuj� bardzo. Ufam, �e m�drze pan postanowi, �e obaj panowie m�drze postanowi�. Jeszcze raz dzi�kuj� za wys�uchanie mnie. Tymczasem prosz� dobrze wypocz��. Dobranoc. Przez czas jaki� Lambert i Sol nas�uchiwali oddalaj�cych si� krok�w Regimi�a. Lambert odezwa� si� dopiero, kiedy ucich�y one zupe�nie. - I co o tym my�lisz, Sol? - Ludzie potrzebuj� pomocy. Nie wiem czemu si� wahasz. Nie jeste� ju� Savath, ale przecie� masz to samo serce. Porzuci�e� zakon w�a�nie dlatego, �e twoje serce by�o mocniejsze ni� rozum. Za to pokocha�a ci� Laureen. Teraz tw�j rozum wydaje si� dusi� serce. Musisz przej�� pr�b�, nie pozwoli�, by� straci� je straci�. W przeciwnym wypadku, nawet je�li odnajdziesz Laureen, to czy ona b�dzie w stanie ci� pokocha�? Nie wolno ci si� za�ama�, Lambert. Musisz pom�c tym ludziom. - Wiem, ale sprawa nie jest taka prosta. I nie chodzi tu o moje serce. Pomy�l tylko: jeste�my w Starym Borze, tu nie ma zbyt wiele miejsca na mi�o��, lito�� i sprawiedliwo��, tu toczy si� walka o prze�ycie. Nawet je�li zabij� tego demona, czy co tam n�ka tych ludzi, pojawi si� nast�pna bestia. Nie jutro, to za tydzie�, za miesi�c, za rok. A moje serce nic nie ma tu do rzeczy. Przeciwnie, serce m�wi mi, �e sprawa nie jest taka prosta. Ten ch�opak, Marko, zupe�nie jakby go co� op�ta�o: �Nie w lesie�, pami�tasz? Mam z�e przeczucia, Sol, naprawd� z�e. - Zr�bmy tak: ty p�jdziesz do lasu, wybadasz spraw�, ja tymczasem zostan� tutaj i popytam ludzi. Marko, to mi�y ch�opak, ale troch� dziwny. Jest my�liwym, las to ca�e jego �ycie, mo�liwe, �e wierzy w dobro lasu. To bardzo cz�ste, zw�aszcza u m�odych. - Solevann, twoje serce chyba dusi tw�j rozum, nie mo�esz na to pozwoli�. Obaj roze�miali si� nadspodziewanie beztrosko. Chwil� jeszcze porozmawiali i usn�li, ka�dy zastanawiaj�c si� nad spraw� potwora. Rze�ki poranek pachnia� lasem. Solevann siedzia� w karczmie przy szeroko otwartym oknie. Posila� si� nie�piesznie z przyjemno�ci� wdychaj�c zapach rosy i �ywicy ��cz�cy si� z aromatem �wie�ego pieczywa, miodu i piwa. Elf siedzia� przy stole samotnie, ale w karczmie by�o kilkunastu go�ci. Ci, kt�rzy z r�nych powod�w nie jedli w domu, �niadali w�a�nie tutaj. Jedni jedli w milczeniu, inni ��czyli �niadanie z partyjk� ko�ci lub kart, jeszcze inni �ywo dyskutowali. Pomi�dzy sto�ami, jak dzik w lesie �miga� gospodarz. Ubrany w niegdy� bia�y, teraz mieni�cy si� tysi�cem r�nych odcieni fartuch Berhoff obs�ugiwa� go�ci z takim przej�ciem, jakby jego przybytek by� najpowa�niejsz� jad�odajni� w stolicy Ridyen. Szczeg�lnie du�o uwagi po�wi�ca� Solevanowi. Raz po raz podbiega�, przysiada� si�, pyta� o zam�wienie, zagadywa� i �yczy� smacznego. Kiedy znalaz� tylko d�u�sz� chwil� wolnego czasu siada� przy stole z kuflem piwa i od nowa rozpoczyna� rozmow�. - Wy podr�ujecie po ca�ym �wiecie, mistrzu, powiedzcie, gdzie najlepsze maj� karczmy, co? - Wsz�dzie, podobnie jak wsz�dzie s� kiepskie gospody. Wystarczy spojrze� na Campfort, kilka ulic dalej od �Jednoro�ca�, jednej z najlepszych w Ridyen stoi �Chmielik�, najgorsza chyba karczma na kontynencie. - Prowadzi�em kiedy� karczm� w stolicy. �Z�oty kufel�, s�yszeli�cie, mistrzu? - Niestety. Berhoff wzruszy� ramionami. Solevann wiedzia�, �e nie powinien pyta� dlaczego teraz zamiast �Z�otego kufla� w Campfort, prowadzi �Drewnianego Smoka� gdzie� w dziczy. Karczmarz jednak poci�gn�� solidny �yk piwa i ze smutkiem zacz�� opowiada� histori� jego tu�aczek. �U Alchemika� zamkni�to mu, bo podobno oszukiwa� na piwie, chrzcz�c je jakim� tajemniczym specyfikiem, �P�on�cy krasnolud� zosta� rzeczywi�cie spalony przez krasnoludy, kt�rym nie spodoba�a si� nazwa karczmy, �Niewidzialny Dukat� splajtowa�, �Z�oty kufel� zamkn�a Kr�lewska Inspekcja sanitarna. Lista karczm i miejscowo�ci by�a d�uga jak broda tysi�cletniego krasnoluda i ko�czy�a si� w�a�nie na �Drewnianym Smoku� i Starym Borze. Podczas opowiadania Berhoff osuszy� do dna trzy kufle piwa. Solevann mu nie przerywa�, bo mia� nadziej� dowiedzie� si� czego� interesuj�cego. Rozmowa, a raczej monolog zak��cany czasem przez elfa zesz�a na ostatni� wojn� ze Slavi�. Okaza�o si�, �e Berhoff robi� w �yciu co� poza prowadzeniem karczmy. - By�em wtedy na wojnie. Nie zgadniecie, mistrzu, gdzie! - Kucharz wojskowy? - Nie! W�a�nie, �e nie! Piechota! I to jaka! Ksi���ce Oddzia�y Piechoty, Oddzia� Ubezpieczenia �ucznik�w Elfich. KOP-Elfy! Mam nawet z�oty medalik. Ka�dy piechociarz, kt�ry bra� czynny udzia� walkach dosta� taki od kr�la, wtedy ksi�cia. Zaraz poka��! Oczy karczmarza wype�nione by�y blaskiem, kiedy si�ga� do szyi i szuka� pod fartuchem swojej pami�tki. Solevann zastanawia� si� jak m�g� wygl�da� Berhoff za czas�w s�u�by. Nagle oblicze karczmarza st�a�o. Rado�� ust�pi�a miejsca zdziwieniu, a potem smutkowi granicz�cemu z rozpacz�. - Zgin��! M�j medalik zgin��! Zerwa� si� i pogna� do kuchni. Kilku go�ci przez chwil� wpatrywa�o si� w drzwi, za kt�rymi znikn�� gospodarz, nie bardzo rozumiej�c co si� sta�o. Elf spojrza� przez okno na krz�taj�cych si� mi�dzy domami ludzi. Wi�kszo�� m�czyzn sz�a do lasu, na ramionach nie�li siekiery. Kilku z nich wesz�o jednak do gospody na jedno piwko przed prac�. Solevann obserwowa� przez chwil� go�ci i dopiero teraz dostrzeg� jaki� podzia�. Kiedy obok jakiej� grupki os�b kto� przechodzi�, grupa reagowa�a dwojako: albo weso�o go pozdrawia�a, albo milk�a nagle i odwraca�a wzrok; podczas powita� nie wszyscy podawali sobie r�ce. Po baczniejszym przyjrzeniu si�, by� niemal pewien istnienia dw�ch oboz�w. Rozmy�lania przerwa� mu m�czyzna, kt�ry nieco onie�mielony, mn�c czapk� w r�kach, podszed� do jego sto�u i zapyta�: - Wybaczcie, mistrzu, �e przerywam wam wasze przemy�liwania, ale by�my z kolegami bardzo chcieli, �eby�cie nam co� no, wzi�li i zagrali. - Oczywi�cie. Macie jakie� konkretne �yczenie? - No� e� po prawdzie, to nie� co� weso�ego takiego. - W porz�dku. Solevann wsta� i w karczmie momentalnie zaleg�a cisza. Bard dba� o poziom wykonywanych utwor�w, wi�c nie mia� w repertuarze wielu piosenek, kt�re m�g�by przedstawi� w takim gronie. Postanowi� wi�c improwizowa�. Zagra� i za�piewa� zabawn� histori� przyg�d pewnego kr�la walcz�cego z innym o utrzymanie kr�lestwa. Zawiera�a ona wszystkie elementy, kt�re zazwyczaj zadowala�y publik� pokroju tej, przed kt�r� teraz gra�: obaj kr�lowie nie grzeszyli inteligencj�, krew la�a si� strumieniami, w�tek mi�osny sprowadzony by� g��wnie do sypialni obu w�adc�w, a fabu�a by�a prosta i nieskomplikowana jak dieta trolli. Utw�r ko�czy� si� u�mierceniem z�ego i g�upiego kr�la i zaj�ciem jego miejsca przez jeszcze gorszego i jeszcze g�upszego. Ten sympatyczny utworek powinien zrobi� furor� w miejscu takim jak to, wi�c konsternacja jaka zapanowa�a na sali mocno zdziwi�a elfa. W kompletnej ciszy da�o si� s�ysze� pochrz�kiwanie, szepty i nerwowe chichoty. Ludzie patrzyli na siebie tak, jakby mieli zamiar si� bi�. - To mo�e co� innego � zaproponowa� cichym g�osem bard my�l�c o ponownym wykonaniu poprzedniego utworu z drobnymi modyfikacjami, czyli wyrzuceniem wszystkiego, poza scenami mi�osnymi i batalistycznymi. Propozycja nie wyda�a si� chyba kusz�ca, bo wi�kszo�� ruszy�a do drzwi. Nim pierwsi do nich dotarli, gdzie� z zewn�trz da� si� s�ysze� rozdzieraj�cy krzyk: - Ludzie!!! Ludzie!!! Do karczmy jak burza wpad� m�czyzna, kt�rego rude, rozczochrane w�osy przypomina�y szalej�cy p�omie�. Zebrani odskoczyli do ty�u. - Ludzie!!! � Wrzask wstrz�sn�� budynkiem w posadach. � Ludzie!!! - Czego si� tak, zaraza, Jamir drzesz jakby ci smok dup� pra�y�?! - Znale�limy Mysiora! Nie �yje! Zabity jak i tamte! Wczesnym rankiem, kiedy tylko nieco si� rozwidni�o, zanim jeszcze Solevann zszed� �niadanie, Lambert wybra� si� do so�tysa. Ch�odne i wilgotne powietrze wype�nione s�odkim aromatem �ywicy i rosy szybko przep�dzi�o z jego powiek resztki snu. Dom so�tysa nie wyr�nia� si� z po�r�d innych, ale Lambert trafi� bez problem�w. W�a�ciciel ju� nie spa� i najwyra�niej go oczekiwa�, bo powita� go ju� w drzwiach. - Witam pana! I jak, namy�li� si� pan? - Tak. Zajm� si� tym. - Wspaniale! Powiem ludziom, z�o�ymy si� wszyscy. Nie straci pan na tym, panie Lambert. - Wiem. Zanim wybior� si� do lasu chc� wiedzie� wi�cej o przyczynie k�opot�w. - Oczywi�cie, zapraszam do �rodka.. �ciany pokryte by�y sk�rami i trofeami. Tu i �wdzie wisia� jaki� obraz. Przeszli do pokoju i wygodnie usiedli w fotelach przy gustownym stoliku. Domek urz�dzony by� w eleganckim i kosztownym stylu. Wydawa�o si�, �e poza Regimi�em nikogo w nim nie ma. - Marko wr�ci�? � zainteresowa� si� Lambert. Po twarzy so�tysa przemkn�� grymas. - Nie. Zdarza�o mu si� to ju� nieraz, ale teraz naprawd� obawiam si� o niego. - Nie wygl�da� wczoraj dobrze� - Pan chcia� si� czego� dowiedzie� o potworze � przerwa� nieco brutalnie gospodarz. � S�ucham? - W porz�dku. Jak wygl�da? - Jak normalna, �adna kobieta, m�wi�em panu wczoraj. - Nie zmienia formy? - No� nie, chyba nie. To znaczy, �e nikt nie widzia�, �eby zmienia�a, ale przecie� normalnie dziewczyna nie mog�aby tak zmasakrowa� cz�owieka. - M�wi� pan, �e kto� j� widzia� zaraz po zab�jstwach. Kto? So�tys wydawa� si� by� coraz bardziej zirytowany, wierci� si� i raz po raz spogl�da� w kierunku okna. - Ach, panie Lambert, co pan si� w �ledztwo bawi? Niech pan idzie do lasu i po prostu zabije suk�! Przez moment twarz so�tysa zmieni�a si�, wykrzywi� j� grymas z�o�ci. Lambert dostrzeg� zaci�ni�te pi�ci Regimi�a. Jednak so�tys r�wnie szybko jak wybuchn��, opanowa� si�. Schowa� twarz w d�oniach i za�ka�. - Panie Lambert, niech pan zrozumie: my tu sobie rozmawiamy, a ona mo�e zabija kolejnego mojego przyjaciela. Mo�e gdzie� tam kona m�j syn? - Niech pan si� uspokoi. Musz� mie� wi�cej informacji zanim tam p�jd�. Chc� wam pom�c, ale nie mam zamiaru da� si� zabi�. Jeszcze tylko kilka pyta�. Jak zosta�y zabite ofiary? - Jak to jak? - Jaki rodzaj obra�e�? Rany ci�te, k�ute, mia�d�one, szarpane, obra�enia od magii, kwasu, ognia? Wszystko, co mo�e mnie spotka�. - Nie wiem, nie znam si�, a medyka wtedy nie by�o. By�y tylko bardzo pot�uczone, po�amane. Rozbite g�owy� - Gdzie to si� sta�o? - W lesie. Zaraz na skraju. - Mo�e to by� nied�wied�? - Nie! M�wi� panu, �e nie! � So�tys waln�� si� d�oni� w czo�o, jakby sobie co� nagle przypomnia�. � Kowal to widzia�! Kowal widzia� jak bestia morduje jego �on� i c�rk�, ale nie m�g� nic zrobi� - Czyli jednak kto� widzia�, jak ona morduje? - Tak. Kowal widzia�, opowiada� o tym. By� w szoku, nie mogli�my si� z nim dogada�. - W takim razie ja spr�buj�. Gdzie go znajd�? - W ziemi. Nie �yje, powiesi� si� nast�pnego dnia. Biedak. Mia� tylko �on� i c�rk�, to by�a ca�a jego mi�o��, a ona mu je zabra�a. Jak by pan si� czu�, panie Lambert? - Rzeczywi�cie, ale m�wi� pan wczoraj, �e kowala zabi� demon, ta ca�a zielarka. - Bo w sumie tak by�o, gdyby ona nie zabi�a mu rodziny, to ch�op by si� nie powiesi�. Straci� wszystko. Lambertowi stan�� przed oczami obraz Laureen, jego ukochanej. Przed dwoma laty zosta�a porwana. Od tego czasu rycerz stale jej szuka. Pomy�la� o tragedii kowala, kt�remu nie pozosta�a nawet nadzieja, kt�r� Lambert �yje od dw�ch lat. �Pozw�l prowadzi� si� swojemu sercu� � zabrzmia�y w jego my�lach s�owa Solevana. Wszystkie w�tpliwo�ci, kt�rych coraz wi�ksz� ilo�� podsuwa� mu rozum znik�y, so�tys poruszy� odpowiedni� strun�. Lambert wsta�. - Gdzie j� znajd�? - Bogom niech b�d� dzi�ki. Dam panu cz�owieka, kt�ry pana zaprowadzi. Chod�my. Chwil� p�niej stali przed chat� w zachodniej cz�ci osady. So�tys zastuka� w szyb�. W drzwiach pojawi�a si� niska kobieta. Obrzuci�a przyby�ych niech�tnym spojrzeniem. - Czego? - Bruna jak zwykle niezadowolona. B�d� tak mi�a i zawo�aj Jamira. - Nie ma go. - Zaraza � strapi� si� so�tys. - A gdzie jest? - A sk�d ja mam wiedzie�, jak nawet wy nie wiecie? Nie czekaj�c na odpowied� kobieta zatrzasn�a drzwi. So�tys zamy�li� si�. - Mi�a kobieta � zauwa�y� Lambert. � Tylko jeden cz�owiek we wsi wie gdzie mieszka wied�ma? - Nie. Naturalnie, �e nie. Tylko, �e ten by�by najlepszy. - Potrafi� sobie radzi� w lesie. Mo�e by� ktokolwiek, kto zna drog�. - Lepiej b�dzie odnale�� Jamira. - Podobno zale�y panu na czasie? So�tys waha� si� jeszcze przez chwil�. Rozgl�da� si� dooko�a, spogl�da� to na Lamberta, to na las, potem patrzy� w ziemi� drapi�c si� po g�owie. Mrukn�� co� pod nosem i zwr�ci� si� do Lamberta. - Dobrze. Poprowadzi pana m�ody my�liwy. Niech pan na niego uwa�a, on wi�ksz� cz�� �ycia sp�dza w lesie, czasem dziwnie si� zachowuje. Rozumie pan, to samo co u Marka. Obawiam si� najgorszego� Boj� si�, �e wied�ma mog�a mie� na nich wi�kszy wp�yw, ni� nam si� wszystkim wydaje. Nie chcia�em o tym my�le�, ale to mo�e by� prawda. Rozumie mnie pan? Oni s� m�odzi, maj� tyle do�wiadczenia i rozumu, co zaj�ce. Nic dziwnego, �e m�oda i pi�kna czarownica mog�a im zawr�ci� w g�owie. - Rozumiem. To mo�liwe. Lambertowi przypomnia� sobie wczorajsz� przygod� z udzia�em Marka. Wspomnia� pewno�� siebie, jakiej nabra� Marko po pojawieniu si� magii, kt�rej �r�d�em mog�a by� w�a�nie wied�ma, demon, czy cokolwiek, czym by�a dziewczyna z lasu. - To bardzo mo�liwe, panie so�tysie � powt�rzy�. � Na szcz�cie to prawdopodobnie nic gro�nego. Taka wi� zazwyczaj wygasa po �mierci mistrza. - Naprawd�, bogowie pana zes�ali, panie Lambert. Chod�my teraz. Kiedy znale�li si� na p�nocno-zachodnim kra�cu wioski i doszli do kraw�dzi lasu so�tys zawo�a�: - Weber!! Weber!!! Po chwili lasu wy�oni� si� m�ody, ubrany na zielono m�czyzna. Jasne w�osy spi�te mia� z ty�u w kr�tk� kitk�, na jego plecach wisia� �uk i ko�czan. Szybkim krokiem skierowa� si� w stron� so�tysa i Lamberta. - Dzie� dobry panom. Czego sobie �yczycie, panie so�tysie? - Dzie� dobry, Weber. To jest pan Lambert, postanowi� nam pom�c przy rozwi�zaniu naszego problemu. - Czyli, m�wi�c prosto, chce zabi� zielark�? � Weber badawczo przyjrza� si� Lambertowi, jego niebieskie oczy wype�nione by�y m�odzie�czym blaskiem i energi�. � Gratulacje. - S�uchaj Weber, nie wiem, co wy, my�liwi, sobie my�licie. Nie obchodzi mnie to. Wszyscy mieszka�cy �yj� przez ni� w strachu. Og� zgodzi� si�, �e trzeba si� jej pozby�. Ty masz tylko zaprowadzi� do niej pana Lamberta. - Jasne, panie so�tysie, poza tym nie kiwn� nawet palcem. - Weber, prosz� o to ciebie, bo w�a�ciwie nie mia�em wyboru, ale postaraj si� mnie nie zawie��. Wiesz, jak twojemu ojcu zale�y na tartaku. Weber zacisn�� usta i odwr�ci� si� do lasu. - Idziemy, panie Lambert. Do widzenia, panie so�tysie � rzek� ch�odno i ruszy� w krzaki. Przez jaki� czas szli w milczeniu. Lambert wpatrywa� si� w plecy przewodnika i pr�bowa� si� skupi� na zadaniu. Przypomnia� sobie Marka i jego dziwne zachowanie na zebraniu. Op�tanie? Ca�kiem mo�liwe. To by znaczy�o, �e bestia z kt�r� mia� walczy� jest piekielnie inteligentna. Potw�r przybra� podobno posta� m�odej kobiety. Nie by�a to na pewno mimikra, bo te nie mog� wywo�a� op�tania. Doppler te� nie. Najprawdopodobniej demon. Z tym, �e wied�ma wed�ug so�tysa �yje tu ju� ponad rok, a mordy zdarzy�y si� dopiero trzy dni temu. Demon zabija�by od razu. Driady zadaj� inny rodzaj obra�e�, dzikie elfy te�. Wampir? Dzi�ki olbrzymiej sile mog� zat�uc ofiary na �mier�, ale to mo�e zrobi� ka�dy odpowiednio silny cz�owiek. Wampiry potrafi� op�ta�, ale nie zabijaj� zazwyczaj ofiar t�uk�c je. Poza tym, zabicie ofiary przynosi wampirowi zawsze wi�cej k�opotu ni� po�ytku, chyba, �e si� broni. W tym wypadku ofiarami by�y kobieta i dziecko, one z pewno�ci� nie atakowa�y. �Cholera� � pomy�la� Lambert podsumowuj�c kilkuminutowe rozwa�ania. Jedn� rzecz wiedzia� na pewno � wiedzia� zbyt ma�o. Mo�liwe, �e �r�d�em k�opot�w nie by�a zielarka, tylko jaka� inna bestia. By� mo�e so�tys w swoim zapale zbyt szybko wyda� wyrok? C� bowiem wskazywa�o na zielark�? To, �e podobno widzia� j� kowal, kt�ry nast�pnego dnia si� powiesi�? To, �e mieszka�a z dala od innych, �e unika�a ludzi? Lambert postanowi� dowiedzie� si� czego� wi�cej ze �r�d�a, kt�re mog�o by� bardziej wiarygodne ni� so�tys, kt�ry przecie� nie musia� zna� si� na �yciu lasu. Postanowi� wypyta� my�liwego, kt�ry w�a�nie osun�� si� w jaki� d�. - D�ugo siedzisz w lesie? My�liwy przy�pieszy� kroku nie odzywaj�c si�. - S�yszysz mnie, Weber? - D�ugo � odpowiedzia� nie odwracaj�c si�. Najwyra�niej nie mia� ochoty na rozmow�. - O co chodzi, Weber? Masz co� przeciwko mnie? - Nie. - Patrz na mnie, kiedy m�wi� do ciebie! � Lambert chwyci� go za rami� i odwr�ci� do siebie. My�liwy szybkim ruchem odtr�ci� r�k� Lamberta i spojrza� mu prosto w oczy. W jego spojrzeniu kry�a si� z�o��. By� spi�ty, got�w do walki. - Czego chcesz? Ja mam ci� tylko zaprowadzi� na miejsce. - Chc� porozmawia�. - Nie mam ochoty. By�o gada� z Berhoffem, Jamirem, albo kim� innym wiosce. Ja si� nie mieszam. - Nie mieszasz w co? - W sprawy so�tysa. - Sprawy so�tysa? Przecie� co� morduje ludzi z waszej wsi, to chyba nie tylko sprawa so�tysa. - S�uchaj pan, mamy jeszcze kilkana�cie minut drogi. Las jest tu g�sty, teren nier�wny. Lepiej chod�my, jak mamy i��. � Odwr�ci� si�, ale sta� w miejscu. Lambert nie rusza� si�. � Marko pana przyprowadzi� do wsi? - Tak. Lambert nie m�g� widzie� smutnego u�miechu na twarzy Webera. - Zabije j� pan? - A nie powinienem? My�liwy odwr�ci� si�. W skupieniu przygl�da� si� Lambertowi. Patrzyli sobie prosto w oczy. Wydawa�o si�, �e las wstrzyma� oddech oczekuj�c w napi�ciu na odpowied� my�liwego. - Nie wiem � odpowiedzia� w ko�cu � ale wed�ug mnie, to nie ona. - Dlaczego? - Dlaczego mia�aby by� to ona? - Podobno kowal by� przy tym, jak mordowa�a jego rodzin�. Weber u�miechn�� si�, co nie wydawa�o si� odpowiedni� reakcj� na wspomnienie o masakrze. - Kowal nie trze�wia� od tamtego wieczora. Poza tym kompletnie pomiesza�o mu si� w g�owie. M�g�by powiedzie�, �e rodzin� zamordowa�y mu krasnoludy, gdyby przysz�o mu to wtedy na my�l. - Ale nie przysz�o, dlaczego wi�c zielarka przysz�a? - So�tys zapyta� go wprost, czy to nie by�a ona. - Chyba jej nie lubi, co? Mo�e ma pow�d. So�tys zawsze tak �atwo wpada w zapa�? - On? W zapa�? To najbardziej wyrachowany cz�owiek, jakiego widzia�em. Nigdy nie wypowiedzia� ani s�owa, kt�rego nie chcia�by wypowiedzie�. Nie darmo siedzia� p� �ycia na dworze Fuoro. - Za��my, �e to nie zielarka. Dlaczego mia�by nastawia� ludzi przeciwko niej? M�ody my�liwy rozejrza� si� dooko�a, jakby obawiaj�c si�, �e kto� ich �ledzi. - Chod�my dalej. Przez kilkana�cie minut marszu �aden z nich nie odezwa� si� ani s�owem. Wreszcie doszli na skraj niewielkiej polany. Soczysta ziele� otacza�a kryty ��t� strzech� domek z ciemnego drewna. Na znak Webera po�o�yli si� w paprociach. Tak ukryci byli niezwykle trudni do wypatrzenia, a sami widzieli polan� doskonale. - Ona tutaj mieszka � odezwa� si� szeptem Weber. � Niewielu zna to miejsce. - Wierzysz, �e to nie ona zabija? - Tak. - Kto wi�c? - Nie mam poj�cia. Zamilkli. Lambert zamy�li� si� wpatruj�c w drzwi chatki. Ciekaw by� zobaczy� budz�c� tyle kontrowersji zielark�, ale wola� przemy�le� spraw� dok�adnie. Chcia� wiedzie�, czy najpierw bi�, a dopiero p�niej pyta�, czy te� zrobi� na odwr�t. - Ludzie!! Znale�limy Mysiora! Nie �yje! Zabity jak i tamte! Gdyby Jamir oznajmi�, �e olbrzymi smok w�a�nie po�ar� so�tysa nie zdo�a�by bardziej przerazi� obecnych. Wszyscy, z wyj�tkiem Solevanna, wyba�uszyli oczy i zbledli. �Zupe�nie jakby mieli zamieni� si� w ryby� � przemkn�o przez my�l elfa. - Ludzie!!! � wrzasn�� zn�w Jamir. � Ludzie!!! - Krzyknij jeszcze raz, to wywr�c� ci� na drug� stron� przez ty�ek, dziwaku � zagrozi� jaki� m�czyzna o posturze nied�wiedzia. � Panowie, nie ma co czeka�. Trzeba chwyci�, co kto ma pod r�k� i samemu wybra� si� do lasu, z�o�y� wizyt� potworze. Nie ogl�da� si� na so�tysa, bo teraz to on jej i podzi�kowa� chyba got�w. - Ty uwa�aj co m�wisz, Boren! Uwa�aj, co m�wisz! - A co, nie

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!