5550

Szczegóły
Tytuł 5550
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5550 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5550 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5550 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARTIN CRUZ SMITH SKRZYD�A NOCY (PRZE�O�Y� JAN GRABOWSKI) Rozdzia� pierwszy Tablica reklamowa tytoniu Czerwonosk�ry, przedstawiaj�ca Indianina ze skorodowanym okiem, zwr�cona by�a na zach�d. Dwie p�ci�ar�wki rdzewia�y w k�pie ��tych krzak�w kaktusowych. Z otworu po reflektorze wysuwa� si� b�yskawic� cienki j�zyk jaszczurki. By�o po�udnie. Na Malowanej Pustyni temperatura si�gn�a trzydziestu o�miu stopni. �ciany szopy Abnera Tasupi sk�ada�y si� z tablicy reklamowej tytoniu i z postawionych na sztorc i pospawanych masek samochod�w. Kwadratowy kawa� stalowej p�yty zast�powa� dach. Abner czasem naprawia� samochody, a czasem sprzedawa� benzyn� Enco wprost z beczek. Beczki by�y zazwyczaj puste, wi�c Abner ca�ymi dniami s�ucha� radia tranzystorowego. W rozg�o�ni w Gallup pracowa�o kilku dyskd�okej�w z plemienia Nawah�w. Co prawda, Abner nie cierpia� Nawah�w, ale dyskd�okej�w z plemienia Hopi nie by�o. Na Czarnej Mesie Hopi by�o wielu, jednak �aden z nich nie odwa�y� si� go odwiedzi�. No, mo�e z jednym wyj�tkiem. Youngman Duran siedzia� w szopie, pomi�dzy spr�ynami stercz�cymi z fotela samochodowego. Mi�dzy nogami trzyma� na wp� wypit� flaszk� wina Galio. - Przykro mi, ale musz� zgin�� - Abner przeprosi� swego jedynego przyjaciela. - Kto�, kogo znam? Abner, rozebrany do majtek i sk�rzanej przepaski, siedzia� w kucki na klepisku miel�c ziarna kukurydzy. Mia� ponad dziewi��dziesi�t lat i jego br�zowe cia�o by�o twarde jak pancerz owada. Siwe w�osy, przyci�te tu� na oczami, sp�ywa�y wzd�u� p�askiej twarzy o szerokich ko�ciach policzkowych i grubych, sp�kanych wargach. - No, Abner, mo�esz mi powiedzie�. Przecie� nie jestem zast�pc� szeryfa dla zabawy. Youngman by� mniej wi�cej trzy razy m�odszy od Abnera. W�osy mia� kr�tsze, kruczoczarne i podwini�te pod brudny kapelusz. Na kapeluszu odbi�o si� k�ko potu, a plamy spod pach i z plec�w zla�y si� razem, zmieniaj�c koszul� khaki w ciemn� g�bk�. Poprawi� si� na siedzeniu, usi�uj�c omin�� wystaj�ce spr�yny. Youngman nie znosi� ci�kiego wina, ale o prawdziwy alkohol w rezerwacie by�o trudno. Poza tym lubi� Abnera. Abner wzi�� w r�ce zmielone ziarno kukurydziane, zacz�� rozsypywa� je pod progiem, a potem - cofaj�c si� - w rogach pokoju. Youngman wyci�gn�� paczk� przepoconych papieros�w. - Znasz ich wszystkich. - To dobry pocz�tek, Abner, to ju� jest co�. Youngmanowi szopa Abnera przypomina�a granic� powodzi, kt�ra wyrzuca na brzeg r�norakie �miecie. Pud�o �wiec samochodowych i bezpiecznik�w. Podno�niki i �y�ki do �ci�gania opon. Puszki po zupie i fasolce ustawione na beczce, zamienionej na piecyk. Koszule powtykane w dziury w �cianach, z kt�rych zwisa�y warkocze b��kitnej kukurydzy. Na p�ce, sporz�dzonej ze skrzynki na pomara�cze, sta�y lalki Kachina, z kt�rych ka�da mierzy�a ponad trzydzie�ci centymetr�w. Jedn� zdobi�y drewniane promienie s�o�ca, inn� - orle pi�ra, a wszystkie by�y topornie wyrze�bione w drewnie i liczy�y sobie z pi��dziesi�t albo i sto lat. - Za takie lalki w Phoenix mo�na wzi�� do tysi�ca dolar�w. Sprzedaj, zanim kto� ci je ukradnie - powiedzia� Youngman. - Nie martw si�, Pch�o - odpar� Abner, sko�czywszy sypa� kukurydz�. - Tu nikt nie przychodzi. - C�, pewnie si� boj�, �e rzucisz na nich kl�tw�. Na kotle sta�y gliniane naczynia z pejotlem, bieluniem i marihuan�. Youngman opanowa� wzbieraj�c� pokus�. Zdarza�o mu si� �y� na haju. Trwa�o to siedem lat, ale to by�o w wojsku, a teraz tylko podpala� troch� trawki i pi� wino. Nie wzlatywa� ju� wysoko, ale te� nie spada� na samo dno. Abner by� inny; by� kap�anem. I mia� racj�: ludzie go Unikali. - Co to, do cholery, ma znaczy�, �e wszyscy zgin�? Masz szcz�cie, �e m�wisz ze mn�. Inni pomy�leliby, �e m�wisz powa�nie - zauwa�y� Youngman. Na naczyniu z bieluniem nie by�o pokrywki. Kocio� oblepia�y naklejki z napisami �Tijuana", �Prawda lub Konsekwencje", �Nagrobek". R�wnie dobrze m�g�by by� tam i napis �Mars". Abner znalaz� kocio� w lombardzie; nigdy nie ruszy� si� dalej ni� do Tuba City. - Dzi� upa�, a bracia Galio nie�le si� natrudzili. Golnij sobie, Abner - zaproponowa�. Staruszek potrz�sn�� g�ow�. Pewnie skosztowa� bielunia, pomy�la� Youngman. Szczodra dawka nasion to pewna trucizna. Ma�a dawka suszonych korzeni mog�a unie�� m�zg jak samoch�d na podno�niku. W rezerwacie mo�na by�o umrze� na wiele sposob�w. Alkohol, bielu� lub wilczomlecz. Odpoczynek w nocy na �rodku drogi. Po prostu pozwoli� na to, aby czas sobie p�yn�� i sekundy gromadzi�y si� jak piasek w otwartym grobie. Abner otworzy� kufer. - Do diab�a. Obieca�e�, �e nie b�dziesz przyrz�dza� lek�w w mojej obecno�ci - przypomnia� Youngman. - Przecie� nie wierzysz w to wszystko. - Abner u�miechn�� si� w odpowiedzi. - Nie wierz�, ale nie lubi�. Chc� po prostu sobie usi��� i pogada�. Tak jak zwykle. - Wiem, na co masz ochot�. - Starzec nadal si� u�miecha�. - Ale na to jest ju� za p�no. - Chod�, pojedziemy na przeja�d�k�. Mo�e ustrzelimy kr�lika... - zaproponowa� Youngman. Abner wyci�gn�� koc ze skrzyni po pomara�czach. Pod kocem sta�a klatka z kr�likiem, kt�rego nos wci�ni�ty by� mi�dzy kratki. Youngman nie wiedzia�, �e Abner pozwala� sobie na takie zbytki jak �wie�e mi�so. Z regu�y starzec od�ywia� si� podp�omykami, chili, kukurydz�, niekiedy suszonymi brzoskwiniami. W kufrze znajdowa�y si� rzeczy, kt�re Abner z regu�y okre�la� jako swoje �tajemne dobra". Korzenie paho, pi�ra, s�oiki z suszon� kukurydz�: ��t�, czerwon� i niebiesk�. Abner usypa� ma�e kopczyki ziaren kukurydzy przed ka�d� z lalek. - Nie chc�, �eby ci� dopadli - powiedzia� Youngman - bo przy�l� mnie, �ebym zrobi� z tob� porz�dek. To s� durnie, kt�rzy wierz� w twoje czary. Z innego miejsca w kufrze Abner wyci�gn�� torebk�, z kt�rej doby� czarno-bia�e pi�ra z ogona dzierzby. Potem wetkn�� po pi�rku w ka�dy z kukurydzianych kopczyk�w, a� powsta� o�tarz. Cofn�� si� o krok, �eby podziwia� swoje dzie�o, i powiedzia�: - Chc� zostawi� miejsce w �rodku na tabliczk� Pahana. �adne, prawda? - Co to jest tabliczka Pahana? - Nie wiesz? - Nie. - To nie wiesz zbyt wiele. - Abner zatar� r�ce. - Wiem, �e si� na�pa�e� magicznego proszku i jeste� na haju. Ile wzi��e� tego bielunia? No, powiedz. - Niewiele. - Odwr�cony ty�em Abner wzruszy� szczup�ymi ramionami. - Tobie, Pch�o, b�dzie potrzeba o wiele wi�cej. Youngman poczu� zaw�d. �Robienie lek�w" by�o najlepszym przyk�adem bezsensownej pracy. �adna ilo�� lek�w nie potrafi�a zmieni� biednego, ciemnego Indianina w bogatego, zadbanego bia�ego. Przynajmniej nie w Arizonie. Je�eli chodzi o lalki Kachina, to wszyscy doskonale wiedzieli, �e by�y to po prostu zabawki. Rz�d lalek ze z�o�liwymi minami spogl�da� na� drewnianym wzrokiem. - Tak - powiedzia� Youngman. - Ja bym potrzebowa� z gar�� �rodk�w pobudzaj�cych, troch� amfy, w�chni�cie koki, troch� kwasu i puszk� coors, �eby poczu� blisko�� Wielkiego Ducha. - Pomimo to - upiera� si� Abner - dobry z ciebie ch�opak. Youngman podrapa� si� po czole. Bywa�y chwile, kiedy zdawa�o mu si�, �e porozumiewa si� z Abnerem za po�rednictwem nieudolnego t�umacza, cho� obaj m�wili w j�zyku hopi, z tymi samymi zapo�yczeniami od bia�ych. Rozz�o�ci� si� na samego siebie. Nie powinien by� zatrzyma� si� w obsk�rnej szopie Abnera, tylko jecha� dalej, na ranczo Momoa, tak jak to mia� w planie. Abner przyni�s� butelk� po wodzie mineralnej, zatkan� foli� aluminiow�. Zdj�� foli� i wysypa� na d�o� jaki� czarny piasek, kt�rego Youngman nigdy wcze�niej nie widzia�. Piasek by� drobny, l�ni�cy i b�yszcz�cy. Kiedy nape�ni� ju� d�o�, przykucn�� i - sypi�c piasek cienk� stru�k� mi�dzy palcami i kciukiem - wyrysowa� nim na pod�odze swastyk�. Linie by�y proste, niczym przy linijce, a k�ty mog�y by� wyrysowane przy ekierce. Na pustej d�oni pozosta�y oleiste plamy. Do diab�a, pomy�la� Youngman. Nie mia� najmniejszej ochoty aresztowa� starca. - Abner - powiedzia� - w��czy�e� si� wok� kopalni Peabody? To nie jest piasek. - Naprawd� dobry z ciebie ch�opak i nieg�upi. - Abner ponownie nape�ni� d�o� i zacz�� rysowa� kolejn� swastyk�. - Nie, to nie z Peabody. Miesi�c wcze�niej Abnera schwytano, kiedy wrzuca� pud�a z grzechotnikami do kopalni odkrywkowej na Czarnej Mesie. Gdyby nie to, �e Youngman przyby� na czas i zd��y� go sam aresztowa�, stra�nicy byliby go zastrzelili. Zaraz potem go zwolni�. -Wujku, chcia�bym m�c si� o ciebie nie martwi�. - Nie martw si�. - Abner skupi� si� na rysunku. - Tak b�dzie dobrze. To nie pochodzi z �adnej kopalni bia�ych, ale od martwych ludzi. Czarny piasek prawie przelewa� si� w r�kach, jak ciecz. Youngman popi� wina. Abner wyrysowa� dalsze dwie swastyki, uk�adaj�c je w idealny kwadrat. Co do tego Youngman nie mia� w�tpliwo�ci. - Co zn�w knujesz, Abner? - zapyta�. Abner podszed� zn�w do kufra i wzi�� nar�cze butelek z czarnym proszkiem, po czym skierowa� si� do �rodka kwadratu swastyk. Przykucn��, otworzy� jedn� z butelek, nasypa� sobie na r�k� i zacz�� dalej rysowa�. Zabawne, kap�ani -nawet ci najstarsi i najs�absi - kiedy wzi�li si� za robienie lek�w, to wrastali w ziemi�, jakby ich przytrzymywa� jaki� magnes. Dw�ch ludzi z trudno�ci� potrafi�o ich podnie�� do g�ry. Ale to, oczywi�cie, by�o zwi�zane z wywa�eniem cia�a. Nowy wz�r narysowany przez Abnera przypomina� zw�j, a potem rozr�s� si� w spiral�. - Nie z�o�� si� na mnie, Pch�o. - Abner dosypa� sobie na r�k�. - Ale d�ugo si� nad tym zastanawia�em i postanowi�em, �e co� z tym �wiatem trzeba zrobi�. Przede wszystkim ci pieprzeni Nawahowie. Mam ju� do�� tych skurwysyn�w. W dalszej kolejno�ci wszystkie s�dy federalne i biuro india�skie. - Proszek posypa� si� spomi�dzy palc�w Abnera, rozszerzaj�c si� w spiral�. -Pch�o, oni nas wyka�czaj�. Tak jest teraz i tak by�o zawsze. Teraz kolej na nich i na firmy. Zak�ady W�glowe Peabody, ropa El Paso. Pch�o, ja ich za�atwi�. Wszystko zale�y ode mnie, a ja ju� ich urz�dz�. - Abner otworzy� kolejn� butelk�. Youngman u�miechn�� si�, s�ysz�c tak cz�sto wymawiane swoje imi� w j�zyku hopi. Nikt, poza Abnerem, tak si� do niego nie zwraca�. - Powstrzymasz El Paso Oil? - Jej mi nie �al, szkoda mi ludzi. - Jasne. To dopiero wstrz�sn�oby dyrekcj� El Paso, pomy�la� Youngman. Gdyby tylko wiedzieli, �e gdzie� na �rodku pustyni rzuca im wyzwanie szalony dziewi��dziesi�cioletni szaman z plemienia Hopi. Za to wypij�, pomy�la� sobie. - Widzia�em, jak kopali na Czarnej Mesie. -Abner splun�� na drzwi. - S�ysz�, �e chc� zabra� nam wod�. - To woda dla Los Angeles. S�uchaj, Abner, daj spok�j z tymi lekami i �yknij sobie trunku. - Youngman podsun�� Abnerowi wino, ale ten potrz�sn�� g�ow�. - Wobec tego z Los Angeles te� trzeba sko�czy�. No i z Tucson, Phoenix, Albu�uer�ue. Z wszystkimi miastami. - Kupa luda. Czy m�wi�e� ju� komu� o tym? Abner okr�ci� si� na kolanach, wyci�gn�wszy r�ce jak ramiona busoli; czarna spirala zawirowa�a wok� niego raz, a potem drugi, skr�ci�a delikatnie w prawo i przesz�a w wi�kszy kr�g, rozwijaj�c si� w przeciwnym kierunku. Ze swego siedzenia Youngman widzia� wraki stoj�ce na dworze. Pordzewia�e kad�uby, przypominaj�ce szcz�tki prehistorycznych zwierz�t. Mn�stwo skamielin jest w tej okolicy, pomy�la�. Wliczaj�c w to Indian. Nakr�ci� kapsel na butelk� wina i zapyta�: - Jak si� do tego zabierzesz, Abner? We�miesz strzelb� i zaczniesz kosi� samochody na drodze? Dynamit? W jaki spos�b wszystkich powstrzymasz? - Nie powstrzymam, tylko sko�cz� z nimi. - Abner podni�s� wzrok. Mia� ma�e, przenikliwe oczy, kt�rych czarny �rodek otoczony by� m�tnym bia�kiem. - Sko�cz� z tym �wiatem. Uko�czy� dwie czarne Unie. Mniejsza wi�a si� trzy, a wi�ksza - cztery razy wok� wsp�lnego �rodka. Razem wygl�da�y jak dwie serpentyny o �rednicy p�tora metra. Pomimo to, �e mi�dzy jedn� a drug� garstk� proszku Abner musia� wielokrotnie przerywa� i zn�w zaczyna� prac�, linie by�y ci�g�e, bez za�ama�. Ani jednaj skazy w p�ynnych, koncentrycznych liniach. W mroku szopy dzie�o Abnera by�o tak czyste i b�yszcz�ce, jak zwini�ty w��. Youngman nerwowo wyjrza� za drzwi, na stoj�cego za wrakami jeepa. Niebo by�o b��kitne jak woda i g��bokie niczym turkus osadzony w srebrze. Powietrze przep�ywa�o jak tancerz ci�gn�cy nog� ponad piaszczystym gruntem, poruszaj�c uschni�tymi trawami. Na p�nocy wyrasta�a �ciana Czarnej Mesy. Dwie�cie mil na po�udnie le�a�o Phoenix, a sto pi��dziesi�t mil na wsch�d - Albuquerque. R�wnie dobrze mog�yby le�e� na innej planecie. Ale przecie� tego w�a�nie szuka�: innej planety, pomy�la� Youngman. Z paczki wyci�gn�� ostatniego papierosa. Abner podszed� do kufra po butelki jaskrawoczerwonego piasku. - W jaki spos�b spowodujesz koniec �wiata? - zapyta� Youngman. - Inaczej. - Abner skin�� do Youngmana, aby da� mu si� sztachn�� papierosem. - Pierwszy �wiat sko�czy� si� w ogniu. Kobieta i w�� powiedli ludzi na pokuszenie, a Stw�rca zes�a� p�omienie i otworzy� wulkany. Wszystko sp�on�o do cna, a ocala�o tylko kilku dobrych Hopi. Abner zacz�� rysowa� kr�g z czerwonego piasku: wewn�trz kwadratu swastyk, wok� podw�jnej serpentyny. - Drugi �wiat by� dobry, ale p�niej ludzie stali si� zbyt zamo�ni, obro�li t�uszczem. Nic ich nie interesowa�o poza bogactwem. Stw�rca dostrzeg�, co si� dzia�o i zatrzyma� �wiat w miejscu. Ziemia opu�ci�a sw� orbit� i wszystko zamarz�o, pokry�o si� lodem. Ocala�o jedynie kilku dobrych Hopi. Youngman wypu�ci� dym przez nos. T� histori� zna� od dzieci�stwa, powtarzano mu j� bezustannie. - Trzeci �wiat by� doskona�y. - Abner odmierzy� porcj� czerwonego piasku. - W miastach by�o mn�stwo cennych kamieni i ozd�b z pi�r. Ale ludzie zapomnieli o s�usznej drodze: kobiety zamieni�y si� w dziwki, a m�czy�ni zacz�li walczy�, nios�c �agiew wojny z miasta do miasta. Stw�rca mia� tego do��. Kilku dobrych Hopi wsadzi� na tratwy, a ca�y �wiat zala� deszczem i wod�. Lalki na o�tarzu s�ucha�y w martwej ciszy. Pochmurny b�g-gwiazda, rogaty b�g kukurydzy, okr�g�og�owy klown, tancerka trzymaj�ca opierzonego w�a. Durni �wiadkowie ustawieni na skrzyni. Czerwony kr�g by� na uko�czeniu. Abner si�gn�� po butelki bia�ego i pomara�czowego piasku. - Wreszcie pojawi�y si� l�dy i Stw�rca pozwoli�, by Hopi wyszli na pustyni�. - Najpierw otworzy� butelk� z pomara�czowym piaskiem. - Powiedzia�: to jest teraz wasz Czwarty �wiat. Nazywa si� Tuwaqachi, �wiat Spe�niony. Jest on koloru sikyangpu, bia�o��ty. Zwr�cony jest na p�noc, w stron� Czarnej Mesy. B�dzie we w�adzy Masawa, boga �mierci. Od tej chwili b�dziecie musieli post�powa� s�uszn� drog�. Mi�dzy serpentyn� i kr�giem Abner narysowa� biegn�cego psa. - Klan Kojota - powiedzia� Youngmanowi. - To ty. - Bomba - odpar� z wahaniem Youngman. Abner otworzy� butelk� z bia�ym piaskiem i ostro�nie przeszed� na drug� stron� serpentyny. - Tak wi�c mamy �wiaty za sob� i �wiaty przed nami. Po Czwartym �wiecie nast�pi �wiat Pi�ty. - By� mo�e - zauwa�y� Youngman. - By� mo�e przyspieszasz tempo zmian. - Chodzi ci o przepowiednie? No c�, ten �wiat ma si� sko�czy� w eksplozji bomb atomowych, tak przynajmniej twierdz� liczni kap�ani. Czeka�em na t� chwil�, ale wydaje mi si�, �e to tak szybko nie nast�pi. Nie mog� na to liczy�. Wobec tego sam z tym sko�cz� ju� teraz. - Kiedy? - Dzisiaj. Na brzegu czerwonego kr�gu Abner zako�czy� rysowa� bia�y kontur ptaka. Potem przeprosi� i wyszed� z szopy, �eby odda� za krzakami mocz. Youngman czeka�, pragn�c zapali� jeszcze jednego papierosa. Abner wr�ci� i poci�gn�� nosem. - Niez�y dzie�, co? Jak tam pojazd? - Jeep? W porz�dku. Pos�uchaj, musz� teraz wst�pi� do Momoa, ale potem jad� w g�ry. Chcesz ze mn� pojecha�? Abner potrz�sn�� g�ow� i prze�kn�� �lin�. Oczy mu b�yszcza�y. - Wcale nie poszed�e� si� odla� - powiedzia� Youngman. - Najad�e� si� zn�w tego �wi�stwa. - Chcesz troch�? - Nie. - Jeszcze, poprosisz. - Abner u�miecha� si�. Bywa�o, �e i wcze�niej stary zachowywa� si� dziwnie, ale nie tak jak teraz. Nawet gdyby si�� wzi�� Abnera na mes�, to kto by si� odwa�y� mu pom�c? Wszyscy daliby nog�. - Czy inni kap�ani wiedz� o twoich planach? - zapyta�. - Zaprosi�em ich - odpar� Abner. - Niekt�rzy s� zaj�ci wyrobem �mieci dla turyst�w. Inni ogl�daj� telewizj�. Obejd� si� bez nich. Abner odkorkowa� butelk� z czarnym piaskiem. Zako�ysa� si� lekko, przest�puj�c ponad malowid�em, ale zachowa� r�wnowag� pochylaj�c si� nad ostatnim rysunkiem, w �rodku czerwonego kr�gu. Z uwag� rozsypa� oleisty piasek, tworz�c kszta�t cz�owieka bez g�owy. Z ramion zwisa� mu podarty kaptur, z kaptura wystawa�y wyci�gni�te palce. Ze sk�rzanej torby doby� ma�e kostki, kt�re u�o�y� jak naszyjnik. W miejscach, w kt�rych powinny znajdowa� si� oczy i usta, po�o�y� szcz�tki kaczana kukurydzy. Pod oczami - kawa�ki pot�uczonego lusterka, tak �e bezg�owy kszta�t zdawa� si� r�wnocze�nie patrze� i p�aka�. - Prawie gotowe. - Abner wyprostowa� si�, zadowolony. Wytar� r�ce w szmat�, poszpera� w kufrze i doby� z niego n� my�liwski i sk�rzany pas. Nadepn�� na koniec pasa, napi�� go na nodze i zacz�� ostrzy� na nim n�. - Je�eli chcesz spowodowa� koniec �wiata, to r�nica jednego dnia nie powinna gra� �adnej roli - powiedzia� Youngman. - Poczekaj do jutra. - W radiu m�wili, �e jutro wieczorem ma pada�. - No to co? - Youngman omal si� nie roze�mia�. - Pch�o, nadci�gaj� nowe chmury - z powag� odpar� Abner. - Sprowadzi�em je we �nie. Moje chmury nie lubi� deszczu. Abner dotkn�� ostrza no�a. Potem podszed� do klatki z kr�likiem, wyci�gn�� z niej zwierz�tko i zawiesi� je za tylne nogi na sk�rzanym pasie przyczepionym do drzwi chaty. Kr�lik szamota� si� z boku na bok, tocz�c oczami. - A co lubi� twoje chmury? - zapyta� Youngman. Abner schwyci� kr�lika za uszy i przekr�ci� mu g�ow�, naci�gaj�c szyj�. Opar� n� na bia�ym futerku podgardla, a potem opu�ci� rami�. Starzec patrzy� niepewnie, stoj�c niezgrabnie w plamie s�o�ca, w dalszym ci�gu jedn� r�k� trzymaj�c wij�cego si� kr�lika. Ostrze l�ni�o odbitym blaskiem s�o�ca. Youngman poczu� to spojrzenie niczym r�k� �lepca przesuwaj�c� si� po twarzy i odni�s� wra�enie, �e nagle utraci� kontakt. - A co lubi�? - powt�rzy�. Kr�lik bi� �apkami powietrze. N� zal�ni� w r�ce Abnera. Stary zwariowa�, pomy�la� Youngman. Demencja. Wreszcie go dopad�o, po ca�ym �yciu pe�nym pejotlu, trawki, bielunia i pod�ej w�dki. Odlecia� na ba�niach, przepowiedniach, k�amstwach i frustracji. Przecie� wcale go specjalnie nie lubi�em, powtarza� sobie Youngman, nie wi�cej ni� mo�na lubi� drzewo lub piec. Ilekro� pad�o drzewo b�d� p�k� piec, pojawia�o si� poczucie straty, jak gdyby znikn�a jaka� pami�tka. Ale czarownik planuj�cy w swojej za�mieconej szopie wojn� przeciw biurom Urz�du do spraw India�skich, przeciw sile szpadli i wielomilionowym kapita�om konsorcj�w g�rniczych? To nie by�o niem�dre, to by�o wr�cz �mieszne. Abner wierzy� nadal, �e Hopi byli Ludem Wybranym. Nie byli ludem wybranym, tylko przeznaczonym na zag�ad�. Oczy Abnera m�wi�y, �e chcia� odpowiedzie�, ale nie m�g�. Na koniec rzek�: - I tak mi nie uwierzysz, Pch�o. - No to po co zacz��e� to ca�e majaczenie? - Bo jeste� moim przyjacielem. Jeste� cz�ci� tego i musisz mi pom�c. Nic si� nie martw - Abner pospieszy� z zapewnieniem. - Wszystkich ich wyr�niemy. - Tylko mi powiedz, co mam zrobi�. - P�niej, jak ju� umr�. Wiatr, hulaj�cy po szopie, jakby si� wzm�g�. Youngman pomy�la�, �e ch�tnie otworzy�by kolejn� butelk� wina. - Je�eli chcesz tak d�ugo czeka�, Abner, to i ja mog�. Kiedy Youngman si� podni�s�, b�yszcz�ce zwoje serpentyny zdawa�y si� przesuwa�. Z�udzenie cieni. W oczach Abnera, szybuj�cego na bieluniu, spirale musia�y si� kr�ci� coraz szybciej, pomy�la� Youngman. Nadal dr�czy�a go my�l, �e Abner schwyci za bro� i zacznie strzela� do samochod�w na drodze. - Ale je�eli masz zamiar sko�czy� ze �wiatem w inny spos�b - doda� Youngman - to chcia�bym wiedzie�, w jaki. - W inny. - Bez powodzi, ognia, lodu, bomb. Wi�c bro�? Ale jaka? - Tym razem Masaw sam to sko�czy - powiedzia� Abner. - Dzi� b�d� si� z nim widzia�. - Dzi� si� z nim zobaczysz? Z bogiem �mierci? Abner skupi� si� na rysunku i nie doko�czonej bezg�owej postaci o p�acz�cych oczach i okr�g�ych ustach wewn�trz pier�cienia z czerwonego piasku. Czarne cia�o l�ni�o mi�kkie jak futro. - Je�eli wszystko zrobi� poprawnie - powiedzia�. Youngman podni�s� kapelusz i przeci�gn�� r�k� po w�osach. Poczu� si� bezsilny. By� zupe�nie zagubiony. - Dobrze - podda� si�. Wychodz�c z szopy, zatrzyma� si� w p�cieniu ko�o drzwi, obok Abnera i wisz�cego kr�lika. - Je�eli komukolwiek si� to uda, to tobie -powiedzia�. Wracaj�c do jeepa, us�ysza� urywany pisk kr�lika. Urodzi� si� w Klanie Kojota, jako jedyny syn bezrobotnego budowla�ca i wiecznie w�ciek�ej kobiety. Joe Duran, wielki jak nied�wied�, z ramionami na kszta�t s�up�w, nigdy nie przejmowa� si� brakiem pracy. Niegdy� przez rok, na zlecenie lotnictwa, d�wiga� ceg�y w White Sands i uzna�, �e to do�wiadczenie w zupe�no�ci mu wystarczy. Joe Duran by� natomiast dobry w polowaniu i w piciu. Potrafi� p�j�� do Dinneboro Wash z pi�cioma nabojami i przynie�� do domu cztery trofea. �Ostatni nab�j trzymam dla siebie" - m�wi� Youngmanowi. Trzeci� rzecz�, w kt�rej si� wyr�nia�, by�o b�aznowanie. Ilekro� szukano klown�w na ceremonie, to najpierw zwracano si� do Durana. Obsypany bia�ym proszkiem, przetacza� si� pijacko przez rz�d kap�an�w, goni� kobiety wymachuj�c drewnianym penisem lub samob�jczo kroczy� ty�em nad brzegiem mesy. Wszystkim bardzo si� to podoba�o, cho� Joe Duran zachowywa� si� dok�adnie w ten sam spos�b na co dzie�, co doprowadza�o jego �on� do sza�u. Youngman pami�ta�, jak ojciec za�o�y� ubranie ty� na prz�d, stan�� na swych olbrzymich r�kach i �mia� si�, podczas gdy matka ciska�a w niego no�ami i kamieniami. Na koniec, uciekaj�c przed szale�stwem, zwi�za�a si� z Nawahem z Window Rock. Joe Duran ich wy�ledzi� i zabi� oboje ze strzelby na jelenie. Nast�pnie wykopa� martwego Nawaha z ��ka, po�o�y� si� obok �ony i strzeli� sobie w �eb. Ot, typowy melodramat w �yciu rezerwatu. Youngmana wyprawiono do szko�y misyjnej, gdzie �ycie by�o w miar� zno�ne. Mia� tam jedzenie, ��ko i przyjaci�. W klasie prawie si� nie odzywa�, tylko patrzy�. Nauczyciele okre�lili go jako �powolnego, przypuszczalnie oci�a�ego umys�owo". Doceniono go dopiero wtedy, gdy sko�czy� czterna�cie lat, a szko�a otrzyma�a w prezencie zestaw farb olejnych. Malowanie przychodzi�o mu �atwo, gdy� posiada� wyj�tkowe wyczucie koloru. Nadal by� r�wnie milcz�cy, ale teraz przesiadywa� przed sztalugami, maluj�c krajobrazy, same krajobrazy. Zosta�y wystawione i - ku jego zaskoczeniu - znalaz�y nabywc�w. Youngman eksperymentowa� z akrylami, plakat�wkami i pastelami, zafascynowany nie tyle sztuk�, ile odkryciem, �e m�g� w ten spos�b zarobi� pieni�dze. Tym sposobem prze�cign�� wszystkich znanych sobie Indian, a zw�aszcza w�asnego ojca. W ci�gu dw�ch lat opanowa� technik� malowania akrylami i werniksowania, kt�ra nada�a jego pustynnym krajobrazom twardy i wypolerowany wygl�d, ca�kowicie sztuczny i cyniczny. Tylko sam Youngman wiedzia�, co czyni. Nie chodzi�o mu o malowanie pustyni, lecz o jej unicestwienie. Ptaki na jego obrazach by�y tak jaskrawe i martwe jak cekiny dla turyst�w, a deszcz przywodzi� na my�l kamienn� lawin�. Styl ten m�g� si� podoba� jedynie bia�ym, ale to w ko�cu oni p�acili. W galeriach Santa Fe i Phoenix p�acili wcale nie�le. Doceniony przez bia�ych, odp�aci� im tym samym. Obci�� kr�tko w�osy i ubra� si� w sportow� kurtk�. Wyr�s� na przystojnego m�czyzn�, cho� twarz mia� zbyt kanciast�, aby uzna� j� za �adn�. Czasami tylko zdradza�y go niebezpieczne b�yski w oczach: dar po matce. Uniwersytet w Nowym Meksyku zaproponowa� Youngmanowi stypendium artystyczne. To by� drugi krok w g�r�, powiedzia� sobie Youngman. M�g� zosta� kim�. W lecie, przed pierwszym rokiem studi�w, Youngman powr�ci� do rezerwatu. W Shongopovi wyprawiano Taniec W�a. Youngman do��czy� si�, dla zgrywy, do biegaczy, kt�rzy �cigali si� przez pustyni� na pocz�tku ceremonii. Po raz pierwszy od siedmiu lat za�o�y� sk�rzan� przepask� i mokasyny. Zawsze by� wytrwa�y. W po�owie drogi mokasyny przesi�k�y mu krwi�, ale b�l tylko podnieca� go do dalszego wysi�ku. Przegoni� miejscowych ch�opc�w u podn�a kanionu i pobieg� w�skim szlakiem po zwyci�stwo. Ci z Klanu W�a mieli w�a�nie wr�czy� Youngmanowi nagrod�, gdy wstrzyma� ich kap�an Klanu Ognia. - To nie jest Hopi - powiedzia�. - Je�eli nie dacie nagrody kt�remu� z Hopi, to ca�y m�j klan odejdzie. Tym kap�anem by� Abner. - Jestem Hopi i wygra�em - zaprotestowa� Youngman. - Jeste� pusty. Patrz� w ciebie i nic nie widz�. Ta nagroda jest dla prawdziwych ludzi. Youngman wr�ci� upokorzony na uczelni� w Albuquerque. Ale uczelnia go rozczarowa�a. Z wi�kszo�ci przedmiot�w wypada� fatalnie, nawet jak na Indianina. O historii, literaturze czy o naukach spo�ecznych nie mia� zielonego poj�cia. Co gorsza, na dalsze malowanie nie starczy�o mu talentu. Dop�ki malowa� pustyni� (cho�by w spos�b oszuka�czy), widoki nap�ywa�y do� same. Kiedy mia� namalowa� cokolwiek innego, cho�by najprostsz� martw� natur�, zdradza� absolutny brak umiej�tno�ci. Troch� tak, jakby zna� jedn� jedyn� piosenk�, a poza tym by� kompletnym niemow�. Ale frustracj� mo�na by�o wy�adowa� na wiele sposob�w. Na uniwersytecie studiowa�o sporo innych Indian, przewa�nie Nawah�w, kt�rzy patrzyli na Hopi z g�ry. Youngman prowokowa� b�jki z gangami Nawah�w, z bia�ymi pi�karzami albo z kimkolwiek, kto si� nawin�� pod r�k�. Zawali� rok i wzi�to go do wojska. Po roku w wojsku stan�� przed s�dem wojskowym, zosta� skazany i zamkni�ty w wi�zieniu Leavenworth, gdzie odsiedzia� nast�pne sze�� lat. W wieku dwudziestu siedmiu lat Youngman wyszed� na wolno�� i pojecha� do Los Angeles. Przy��czy� si� do Meksykan�w graj�cych Indian na planach filmowych, miesza� kolory dla sklep�w z farbami i odstawia� samochody dla Hertza. Pewnego ranka, odprowadzaj�c wynaj�tego con-tinentala do Burbank, przeje�d�a� przez kaniony, kt�re dziel� Los Angeles na archipelag betonowych wysp. Skr�ci� z autostrady, wysiad� z samochodu i zag��bi� si� w kanion, kolorem przypominaj�cy zmi�ty, br�zowy papier. Siedz�c spokojnie, obserwowa� cienie mkn�ce jak koty ponad wzg�rzami. Dzienne koty, kt�re leniwie si� przeci�ga�y i zwija�y na ciep�ej ziemi. I nadal siedzia�. Przed zachodem s�o�ca tysi�ce spryskiwaczy sp�uka�o sp�kane �ciany kanionu wod� pobran� z rzek Arizony. Krople wody, okr�g�e jak kulki, toczy�y si� przez powietrze i rozbija�y o ostatnie promienie s�o�ca. Kropla po kropli, milion za milionem, wybuchaj�c bezg�o�nie na tle j�czenia autostrady. Woda, kt�ra spada�a na G�ry Skaliste, kt�ra p�yn�a jako rzeka Kolorado przez Wielki Kanion w drodze na pustyni�, ko�czy�a w systemie spryskiwaczy. �mia� si� do utraty tchu. Dostarczy� samoch�d z dziesi�ciogodzinnym op�nieniem, wylecia� z pracy i nast�pnego ranka powr�ci� do rezerwatu, r�wnie biedny jak w chwili odjazdu. Przez pierwszy rok uczy� si� od nowa, jak �y�. Nauczy� si� raz jeszcze ojczystego j�zyka, przypomnia� sobie, w kt�rych wyschni�tych studzienkach dokopa� si� jeszcze mo�na do wody, jak cerowa� ubrania ko�cianym szyd�em i jak odr�ni� trop sp�oszonych jeleni od �lad�w pas�cego si� stada. Pod koniec roku w jego obozowisku zatrzyma� si� samoch�d terenowy pe�en starc�w. - Wci�� tu jeste�? - zdziwili si�. - S�dzili�my, �e ju� dawno si� spakowa�e�. - Wci�� tu jestem. - Chcesz zosta�? - Tak. - No, to trzeba b�dzie co� z tob� zrobi�. Jeste� pe�en niepokoju, zawsze w ruchu. Nie mo�emy ci� zmusi� do odej�cia; wiemy, co jest naszym obowi�zkiem. Wobec tego zaczniesz pracowa�. Od tej chwili b�dziesz zast�pc� szeryfa. Jutro p�jdziesz do Hotevilla i podpiszesz, co trzeba. By� mo�e jeszcze kiedy� b�dzie z ciebie jaki� po�ytek. - Starzy wodzowie wsiedli do p�ci�ar�wki i odjechali. To mia�o miejsce dwa lata temu. Praca zast�pcy szeryfa polega�a przewa�nie na rozbrajaniu pijak�w i na zabieraniu turystom aparat�w fotograficznych w dniach, w kt�rych odbywa�y si� ta�ce w pueblach. Youngman mia� tyle czasu, ile dusza zapragnie, na w�dr�wki w dziczy. Nie napyta� sobie biedy, bo w ko�cu to on mia� teraz sta� na stra�y prawa. Starzy wodzowie nie byli tacy g�upi. Youngman zredukowa� bieg i wjecha� jeepem na boczn� drog�. Ranczo Momoa by�o po�o�one na wzg�rzach ponad Dinnebito Wash. W miar� jak droga wi�a si� ostro pod g�r�, temperatura spada�a. Zaro�la ust�pi�y miejsca ja�owcom, d�bom i drzewom pinon. Na wzg�rzach by�a woda, a woda oznacza�a bogactwo. - No, wreszcie jeste�. - Joseph Momoa przywita� zast�pc� szeryfa. - Gdzie si�, do diabla, podziewa�e�? Joe Momoa wraz z rodzin� posiada� pi�� tysi�cy akr�w lasu i ��k, dwa �r�d�a i do�� pastwisk dla pi�ciuset sztuk byd�a i siedmiuset owiec. Jego dom by� obity sekwojowymi deskami, a na dachu kr�lowa�a antena satelitarna wi�ksza od radaru. Stodo�� zamieni� na sal� do bilardu i gara� na sze�� samochod�w. Sam Joe przeistoczy� si� w zamo�nego mormona, a w �lad za nim �ona i synowie: Joe Jr. i Ben. Panowie Momoa byli do siebie podobni: ta sama agresywna si�a, flanelowe koszule i b�yszcz�ce buty Acme. Joe je�dzi� klimatyzowan� furgonetk�. Synowie uganiali si� na kolorowych motorach. W�r�d Hopi uchodzili za Rockefeller�w. - Co chcesz mi pokaza�? - zapyta� Youngman. - Zobaczysz. Joe poszed� przodem �cie�k� wij�c� si� pod ga��ziami drzew pinon. Sukinsyn nawet nie porusza si� ju� jak Indianin, pomy�la� Youngman z ironi�. Ale w ko�cu on sam przez wiele lat te� nie chodzi� po india�sku. - Na orzechach pinon powinni�my w tym roku zgarn�� jakie� dziesi�� tysi�cy dolar�w - powiedzia� Joe. - A ile za sosny? Joe skrzywi� si�. Sosny ros�y ponad posiad�o�ci� Momoa i rokrocznie setki tych drzew wycinano po cichu i nielegalnie. - To ju� twoje zmartwienie - odpar� id�cy z ty�u Joe Jr. Zeszli na ��k�. W zagrodach dla zwierz�t byd�o sta�o rz�dami przy pa�nikach. Psy skuli�y si� na widok gospodarzy. - Przyjrzyj si� temu. - Joe wskaza� na �rodek ogrodzonej przestrzeni. Zrazu Youngman s�dzi�, �e zagroda jest pusta, ale potem dojrza� trzy konie le��ce na boku. Toczy�y szeroko otwartymi oczyma. Jeden z nich stara� si� podnie�� na kolana i Youngman zauwa�y�, �e to, co z pocz�tku wygl�da�o na ciemny koc narzucony na grzbiet zwierz�cia, by�o w rzeczywisto�ci skorup� skrzep�ej krwi pokrytej muchami. - Przynie�cie derk� - rozkaza� Benowi Momoa. - Tato? - Ben cofn�� si� o krok. - Zr�b, co ci ka�e. - Joe zdj�� koc z p�otu i rzuci� go synowi. Kl�cz�cy ko� zako�ysa� g�ow�, tak jak robi zwierz� pod wp�ywem wilczomleczu. Opite krwi� muchy wzbi�y si� w powietrze, uciekaj�c przed kocem w r�kach Bena. Youngman odp�dzi� muchy z twarzy. - Co si� tu, do cholery, sta�o? - zapyta�. - Te� chcia�bym wiedzie� - odpar� Joe. Boki i nogi konia wygl�da�y, jakby poci�� je �yletk� jaki� szaleniec. Youngman poklepa� konia po g�owie, przesun�� r�k� po grzywie i pochyli� si�. Od szyi a� po ogon grzbiet zwierz�cia �wieci� r�owym mi�sem, a ze zwisaj�cych strz�p�w sk�ry skapywa�a krew. Naci�cia nie by�y g��bokie. - Wachluj dalej - poleci� Youngman Benowi. - Robi mi si� niedobrze. Rany nie by�y g��bokie, przypomina�y naci�cia na kszta�t litery �V", jakie widuje si� w sk�rzanych pokrowcach. Ale by�o ich mn�stwo. Troch� krwi �ciek�o strumyczkami po nogach i po brzuchu konia, ale straci� on jej z pewno�ci� du�o wi�cej. Zwierz� by�o otumanione, jednak wydawa�o si�, �e nie odczuwa b�lu. Youngman obejrza� ko�ski ogon pokryty zesch�� krwi�. - No i co? - zapyta� Joe. Youngman popatrzy� na kopyta zwierz�cia. By�y g�adkie, bez �lad�w walki. Podszed� do pozosta�ych koni. Te wygl�da�y znacznie gorzej. Chmury much nad nimi przypomina�y w�druj�ce garby. Spojrza� jeszcze raz na kopyta. Te� by�y g�adkie, ale konie umiera�y z utraty krwi. Trzy konie, kt�re bez walki da�y si� do po�owy obedrze� ze sk�ry. - Nie mam poj�cia - powiedzia� odst�puj�c od pokaleczonych koni, kt�re nawet nie mia�y si� ogania� si� od much, wzi�� g��boki oddech i zacz�� ogl�da� ziemi�. - Czy wpuszczasz tu psy? - zapyta�. - Razem z ko�mi? Nigdy. Na ziemi Youngman widzia� jedynie �lady kopyt ko�skich. Nie by�o �adnych g��bokich �lad�w, kt�re wskazywa�yby na podniecenie, nic, tylko zwyk�e odciski kopyt. - Znalaz�e� je w tym stanie rano? - Tak. Youngman spojrza� na czyste, niebieskie niebo. Or�y? Bzdura. Kiedy opu�ci� wzrok, zobaczy� co�, na co powinien by� wcze�niej zwr�ci� uwag�. Obok �lad�w krwi na ziemi widnia�y wi�ksze, czarne plamy. Dotkn�� ich r�k�. Ziemia klei�a si� i pachnia�a amoniakiem. - Bo�e! - Wytar� palce o czysty piasek. - No c�, nic z tego nie rozumiem. - Kojoty - powiedzia� zdecydowanie Joe. - Kojoty? Napadaj� na owce, zdarza si�. Lub na ciel�. Ale na konie? Mowy nie ma. Us�ysza�by� ujadanie ps�w. Wsz�dzie by�yby �lady. To nie s� �lady z�b�w kojota. - No to ry�. - Nie. - Wi�c co? - Ju� ci m�wi�em, �e nie wiem. - Cholera! - denerwowa� si� Joe. - Nic z nich nie b�dzie. Straci�em trzy konie, b�d� musia� je dobi�. To jest strata sze�ciuset dolar�w i domagam si� odpowiedzi! Masz zacz�� nagonk�, a nie jakie� g�wniarskie podchody. Zr�bmy prawdziwe polowanie. Nawahowie maj� helikopter. Wystaraj si� o niego, polecimy nad wzg�rza i wystrzelamy wszystkie kojoty i rysie, kt�re wejd� nam w drog�. - W ten spos�b nie znajdziesz zwierz�cia, kt�re zaatakowa�o te konie. - Znajd�, a nawet je�eli nie, to wreszcie oczy�cimy wzg�rza, tak jak to powinno si� by�o zrobi� ju� dawno temu - z�o�ci� si� Joe. - Rozumiem, �e jeste� z�y po stracie koni. - Nic nie rozumiesz. Ty si� nie dorobi�e� nawet jednego konia. Do roboty, za�atw ten helikopter dla mnie i dla moich ch�opc�w. Broni mamy do��! A� za wiele! Youngman widzia� to oczyma wyobra�ni. Helikopter nad Dinnebito Wash, a ch�opcy Momoa pruj� jak z karabinu maszynowego do wszystkiego, co si� rusza. Ale by mieli ubaw. Kl�cz�cy ko� osun�� si� na bok. Muchy obsiad�y go g�stymi spiralami. - Zapomnij o Nawahach i o helikopterze -powiedzia� Youngman. - Rada szczepu zbiera si� za dwa tygodnie. -Joe poczerwienia� na twarzy. - Powiem im o twoich pija�stwach. Czu� od ciebie na odleg�o��. - Niech weterynarz opisze rany. - Youngman odszed� par� krok�w. - Je�eli stwierdzi, �e to kojot lub ry�, to pogadamy. - Junior! - rykn�� Joe. Joe Junior podszed� do Youngmana. By� o dwadzie�cia kilo ci�szy, ale spojrzawszy spode �ba na szeryfa, odsun�� si� na bok. - Trzeba nam prawdziwego szeryfa - Joe Momoa zawo�a� w �lad za odchodz�cym Youngmanem - a nie �ajzy. Takiego, jakiego maj� Nawahowie. A ja ciebie znam, Duran. Nie jeste� nawet prawdziwym Hopi. Doszed�szy do domu, Youngman wsiad� do jeepa. Zamiast wr�ci� t� sam� drog�, pojecha� w g�r�, na wzg�rza. Bez trudu zapomnia� o rodzinie Momoa, ale nadal m�czy� go widok koni. Na wzg�rzach mieszka�y lwy g�rskie. Tam by�y ich mateczniki. Ale z regu�y ucieka�y od cz�owieka, nie wchodzi�y mu w drog�. Drzewa pinon i ja�owce ust�pi�y miejsca sosnom chihuahua, a potem ponderosa, prostym jak z�by grzebienia. Powietrze sta�o si� rze�kie i ch�odne. Momoa na sw�j spos�b mieli racj�. Tak naprawd� Youngman nie by� Hopi, ale Tew� z Puebla. Tewowie byli szczepem, kt�ry wygna� Hiszpan�w z Nowego Meksyku. Dwie�cie lat temu, kiedy Nawahowie i Apacze najechali spokojnych Hopi, ci wezwali na pomoc Tew�w. Tewowie przybyli, stoczyli walk� i osiedlili si� na sta�e. Bohater Tew�w nazywa� si� Popay. Pch�a. Tak samo jak Youngman. Zanim Youngman dotar� na szczyty wzg�rz, zrobi�o si� ciemno. Pustynia barwi�a si� �agodnym fioletem. S�o�ce nadal o�wietla�o wierzcho�ki - jeszcze przynajmniej przez godzin�. Youngman zmieni� buty na mokasyny, kt�re kiedy� zrobi� dla niego Abner. Si�gn�� po strzelb� i mat� i wyruszy� w dwudziestominutowy marsz do strumienia. Uda� si� wzd�u� niego, a� do �r�d�a, i tam po�o�y� si� na pokrytej mchem skale i zanurzy� twarz w wodzie. Kiedy podni�s� g�ow�, ujrza� kr�lika, kt�ry spogl�da� na niego spod ga��zi sosny. R�ka Youngmana zsun�a si� w stron� strzelby. M�g�by zje�� kr�lika, a �apki zanie�� Abnerowi. Kr�lik przetar� sobie w�sy. Opieraj�c rami� o kolb�, Youngman wsun�� nab�j do komory i wysun�� strzelb� do przodu. Kr�lik wyskoczy� z cienia, staj�c si� doskona�ym celem na zielonym tle. Woda skapywa�a po brodzie Youngmana. Przypomnia�o mu si� naraz, �e Abner ju� mia� kr�lika, a on sam wcale nie by� g�odny. - Sp�ywaj! - krzykn��. Zjad� na kolacj� placki kukurydziane, po�o�y� si� i owin�� w derk�. W g�rze ostrym i twardym blaskiem �wieci�y gwiazdy. W pewnej chwili omi�t� okolic� promieniem latarki i zobaczy� jarz�ce si� oczy. Oczy paj�k�w l�ni�y srebrem, a ropuch - czerwieni�. Poruszaj�c si�, tworzy�y male�kie b�yszcz�ce szlaki. Youngman wcale nie musia� zosta� w wojsku; Hopi mogli ��da� zwolnienia. Ale zosta� i testy wykaza�y, �e ma niezwykle rozwini�t� wyobra�ni� przestrzenn�. Dosta� awans na sier�anta, nauczono go odczytywa� tr�jwymiarowe zdj�cia lotnicze i pos�ano do bazy lotniczej Andersen na wyspie Guam. Codziennie i co noc eskadry o�miosilnikowych B-52 startowa�y z Guam lec�c nad Wietnam P�nocny, a ka�dy samolot d�wiga� dwadzie�cia ton bomb. Cele wybierano z fotografii dostarczonych przez samoloty rozpoznawcze U-2, kt�re lata�y mi�dzy Tajlandi� i Guam. Fotografie dzienne mo�na zmieni� w mapy, opatrzone kodami i wsp�rz�dnymi. Nocne zdj�cia w podczerwieni stanowi�y zagadk�, kt�r� najlepiej umia� rozszyfrowa� Youngman. Sk��biona czerwie�, ziele� i b��kit oznacza�y obecno�� ludzi, ch��d korony lasu b�d� zimno wody po zmierzchu. Wr�g m�g� pali� odpadki lub polewa� wod� agregaty pr�dotw�rcze, ale nie by� w stanie zmyli� Youngmana i deszcz bomb, kt�ry wysy�a� z daleka, zawsze trafia� w cel. By�a to dla niego fascynuj�ca gra. Po roku s�u�by otrzyma� pierwsze odznaczenie i urlop w Bangkoku, gdzie mu ofiarowano naszyjniki z palc�w Wietnamczyk�w, jak r�wnie� skalpy po dogodnej cenie. Nie zabrak�o i portmonetki sporz�dzonej ze zszytych genitali�w. Tej nocy w Bangkoku, kiedy Youngman spa� mi�dzy dwiema dziwkami, us�ysza� �miech ojca. To na tym polega� ten dowcip, pomy�la�. To wszystko by� jeden wielki kawa�: Joe ta�cz�cy z drewnianym cz�onkiem z jedn� nog� wysuni�t� poza brzeg mesy, naszyjnik z palc�w, stanie na r�kach, bombowce wzbijaj�ce si� ci�ko z pasa startowego, pomarszczona portmonetka, pi�kne mapy ognia, strzelba wsuni�ta w usta, ludzie poluj�cy na siebie nawzajem... To by�o zabawne. - Nie. - Youngman uni�s� si�, odsuwaj�c dziwki. Wr�ci� na Guam i - po miesi�cu - zosta� postawiony przed s�dem wojskowym za umy�lne zniekszta�cenie danych i wys�anie bombowc�w nad Morze Chi�skie. Youngman wyja�ni�, �e zacz�� traktowa� wojn� powa�nie i zrozumia�, �e nie ma na ni� najmniejszej ochoty. M�g� nawet dosta� dwadzie�cia lat, ale bombowce cz�sto zrzuca�y �adunki do morza, czy to na skutek odwo�ania nalotu, czy - r�wnie cz�sto - wtedy, gdy pilot zbli�a� si� do ko�ca swej sze�ciomiesi�cznej tury. Pom�g� te� fakt, �e na skutek przeniesienia Youngmana z armii do lotnictwa na Guam s�d nie by� pewny swych uprawnie�. Dosta� dwa lata. Z pocz�tku nie by�o tak �le. W wi�zieniu Leavenworth siedzieli r�wnie� Indianie; dokszta�ca� si� w bibliotece i zdoby� niez�� fuch� pracuj�c w studiu fotograficznym. Jednak na samym ko�cu, na miesi�c przed ko�cem wyroku, stra�nik obla� Youngmana uryn� wystrzelon� z pistoletu wodnego. Mia� to by� zwyk�y �art znudzonego klawisza, ale Youngman wyrwa� ostrze z gilotyny do papieru i rozci�� nim a� do ko�ci rami� stra�nika. Do�o�ono mu za to kolejne dwa lata, z tego p� roku w karcerze: ma�ej, pozbawionej �wiat�a i pomalowanej na czarno celi. Kiedy zbli�a� si� koniec drugiego wyroku, Youngman pracowa� przy reperacji drogi. Jeden z Indian rzuci� si� do ucieczki, do�� idiotycznie zreszt�, bo wok� rozci�ga�y si� mile p�askiej, �wie�o zaoranej prerii Kansas. Gdy jeden ze stra�nik�w podni�s� bro� do strza�u, Youngman przewr�ci� go na ziemi� i powiedzia�, �e sam sprowadzi zbiega z powrotem. Ju� dogania� uciekaj�cego przyjaciela, gdy pad�, trafiony �rutem. Dwa miesi�ce przele�a� w szpitalu i dosta� kolejne dwa lata. Od tego czasu stra�nicy zostawili go w spokoju i wi�cej si� z nikim nie przyja�ni�. Podczas pierwszej zimy w rezerwacie natkn�� si� na Abnera. Kap�an Klanu Ognia - od dawna ju� wyp�dzony z mesy jako czarodziej -rozpozna� go od razu. - Samoch�d ci gdzie� nawali�? - powiedzia� owini�ty w derk� Abner, wychodz�c z gara�u. - Nie mam samochodu. - Youngman zrzuci� plecak na ziemi�. Obok beczek po ropie sta�a beczka z deszcz�wk�. Youngman rozkruszy� z wierzchu l�d i zaczerpn�� gar�ci� wody. - Do mesy daleko - zauwa�y� Abner. - Nie id� na mes� - odpar� Youngman. - Tu nie ma si� gdzie zaczepi� - rzek� napastliwie Abner. -Wsz�dzie si� mo�na zaczepi� - odpar� Youngman. Starzec odwr�ci� si� ty�em do s�o�ca, aby lepiej przyjrze� si� go�ciowi. - Pracujesz teraz dla biura czy dla firm? - Dla nikogo. - No to co robisz? - Chodz� sobie. - Youngman obr�ci� si�, zarzucaj�c na plecy �adunek. - Po prostu chodz�. - Poczekaj. - Abner zatrzyma� go. - Si�d� na chwil�. Youngman przysiad�, trzymaj�c nadal plecak na ramieniu. Abner przykucn�� naprzeciw. Po kilku minutach Youngman oderwa� wzrok od oczu Abnera i przyjrza� si� okolicy, kt�ra wpierw wydawa�a si� p�aska jak b�ben i dopiero potem dostrzeg� cienie bezlistnych krzew�w i za�amania gruntu. Kiedy w ko�cu spojrza� na Abnera, stary cz�owiek u�miecha� si�. - Kiedy� powiedzia�em, �e jeste� pusty w �rodku - odezwa� si� Abner. - Teraz widz�, �e jeste� prawdziwym cz�owiekiem. - No i? - No i w domu mam troch� wina. Od tej chwili zostali przyjaci�mi. Youngman le�a� spokojnie na wzg�rzu, nad Dinnebito Wash, a g�ow� wype�nia�y mu d�wi�ki nocy. Zasn�� patrz�c na zd��aj�c� na zach�d gwiazd� Hotomkam. Dziecko urodzi�o si� o zachodzie s�o�ca. Nagie i nieow�osione, wpad�o w ko�ysk�, kt�r� tworzy�a b�ona mi�dzy nogami matki. Wiedzione odruchem zapiszcza�o, a matka rozprostowa�a mu male�kie skrzyd�a i pow�cha�a gruczo�y zapachowe, kt�re mia�y odr�nia� je w mroku od wszystkich innych niemowl�t. Dopiero wtedy pozwoli�a mu wspi�� si� w stron� przygotowanego sutka, a kiedy ssa�, zwr�ci�a na niego jasne oczy i ogromne uszy. Reszta stada zacz�a budzi� si� do �ycia. Zacz�� si� ruch. W zag��bieniu obok samiec owin�� si� skrzyd�ami wok� samicy, przylgn�� brzuchem do jej plec�w, wbi� z�by w kark partnerki i zacz�� kopulowa�. Samica uczepi�a si� pazurami nier�wno�ci ska�y z tak� si��, �e nawet �mier� nie by�aby w stanie jej oderwa�. Niedaleko walczy�o dw�ch samc�w, wrzeszcz�c i bij�c skrzyd�ami o sklepienie. Kr�cili si� w k�ko, ze zje�onym w�osem; na koniec run�li na siebie, bij�c si� skrzyd�ami niczym maczugami. Jedna walka da�a pocz�tek innym, a napi�cie ros�o, w miar� jak s�o�ce chowa�o si� za horyzontem. Samice, najwi�ksi cz�onkowie stada, przygl�da�y si� temu z umiarkowanym zainteresowaniem. Kopuluj�ca para si� roz��czy�a; samiec powr�ci� do swych towarzyszy, a samica zacz�a si� liza�. Tygodniowe dziecko rozprostowa�o skrzyde�ka i zapiszcza�o. Kopulacja, walki i porody wielkiego stada trwa�y jeszcze troch�, a� zgas� ostatni promie� �wiat�a wpadaj�cy do jaskini. W tym momencie dosz�a do g�osu inna, wa�niejsza potrzeba. Niekt�rzy przedstawiciele ich gatunku mogli zaczyna� w p�mroku, jednak te zwierz�ta czeka�y na ciemno��. Wisz�c g�ow� w d�, niczym paj�ki, z podwini�tymi skrzyd�ami, setki doros�ych osobnik�w przesuwa�y si� powoli w kierunku nikn�cego �wiat�a przy wej�ciu. P�askie, otoczone w�sami pyski, zwr�ci�y si� w jedn� stron�. Kiedy zgas� ostatni promie� �wiat�a, dziesi�cioletnia samica rozwin�a skrzyd�a i wzbi�a si� w powietrze. Jeden po drugim, ca�e stado posz�o w �lad za ni�. Po paru sekundach ponad tysi�c nietoperzy przelecia�o przez dziur� wyj�cia, ustawiaj�c si� we w�a�ciwym miejscu w szyku. Z punktu widzenia biologii by�y cudem ewolucji. Skrzyd�a o ponadtrzydziestopi�ciocentymetrowej rozpi�to�ci i b�ony pi�ciokrotnie mocniejsze od r�kawiczek chirurgicznych pozwala�y im lecie� szybko jak jask�kom. Szare futerko na grzbiecie i br�zowe z przodu zmniejsza�o op�r wiatru. Nieczu�e na kolor oczy odbija�y �wiat�o wschodz�cych gwiazd, tak �e kanion nabiera� blasku, a pustynia l�ni�a srebrem. Przep�yn�y, niczym chmura, nad brzegiem kanionu, ale nad pustyni� obni�y�y lot, tak jak fala przyp�ywu unosz�ca si� niespe�na metr nad ziemi�. Wok� nich rozlega�y si� ciche okrzyki i zwielokrotnione echa, kt�re wraca�y do wielkich, czu�ych uszu. Nietoperze trzyma�y si� tak blisko siebie, �e zdawa�y si� tworzy� jedn� zwart� mas�, ale masa ta mija�a bez kolizji krzaki i kaktusy. Ten teren by� dla nich nowy, ale nie tak zn�w odmienny od rodzimego Meksyku. P�dzone g�odem, skierowa�y do przodu p�askie, przypominaj�ce �opaty nosy, w�sz�c obecno�� zwierz�t. Strumie� ciem zbli�y� si� do nietoperzy, a potem nagle rozpierzch� si� na wszystkie strony. Nietoperze skr�ci�y pod wiatr, kt�ry z daleka ni�s� intensywne zapachy. Nocny jastrz�b, lec�cy w �lad za �mami, nagle oddali� si�, wystrzeliwuj�c w g�r�. W odr�nieniu od ptak�w, nietoperze nie umia�y wzbija� si� szybko w g�r�. Umia�y tylko lata�, a lata�y tylko po Po�ywienie. Skrzyd�a uderza�y czterna�cie razy na sekund� szybkim, zdecydowanym rytmem, a� na koniec stworzenia poczu�y wyczekiwany, s�odki zapach. Niesko�czenie drobne cz�stki potu przenikn�y z powietrza do fa�d w nozdrzach. Fala zakr�ci�a raz jeszcze i prawie nies�yszalne krzyki wype�ni�y przestrze�. Otwar�o si� tysi�c paszcz, ods�aniaj�c charakterystyczne z�by. R�ni�y si� one od z�b�w jakiegokolwiek innego nietoperza lub zwierz�cia na ziemi: siekacze zakrzywia�y si� do ty�u i by�y ostre jak �yletki. Naukowcy nadali im nazw� Desmondontidae, co przywodzi�o na my�l przera�enie i te z�by. Wampiry. Rozdzia� drugi Poranne s�o�ce rozgrzewa�o szop� Abnera, przybrudzony samoch�d Wydzia�u Zdrowia i pi�ciu turyst�w, kt�rzy niecierpliwie spogl�dali na zbli�aj�cego si� jeepa. Dla Youngmana tury�ci dzielili si� na dwie grupy: uduchowion� i niedomyt� m�odzie�, kt�ra za wszelk� cen� chcia�a �odkry�" india�sk� religi�, oraz ludzi starszych, schludnych, kt�rzy d�wigali aparaty fotograficzne i marzyli o jak najszybszym powrocie do klimatyzowanych pomieszcze�. Trzy kobiety i dwaj m�czy�ni, stoj�cy ko�o samochodu, zdecydowanie nale�eli do drugiej kategorii. Na pastelowej koszuli jednego z m�czyzn wida� by�o �lady wymiot�w. Youngman wysiad� z jeepa. Po Abnerze nie by�o ani �ladu. Kiedy zapyta�, w czym m�g�by im pom�c, jedna z kobiet przykry�a usta r�k�. - Abner co� wam zrobi�? - Youngman pr�bowa� si� u�miechn��. - Niech si� pani nie przejmuje, on jest taki w stosunku do wszystkich. - Nie, on.... - M�czyzna w zabrudzonej koszuli wskaza� r�k� na szop�. - Niech B�g ma go w swej opiece. Youngman ju� wi�cej nie s�ucha�. Obieg� dooko�a samoch�d, przeskoczy� krzaki, min�� rdzewiej�ce ci�ar�wki i wszed� do szopy. Tam, gdzie zabito kr�lika, futryna i klepisko by�y uwalane krwi�. �lady krwi wiod�y wok� piaskowego malowid�a, poprzez pier�cie� z czerwonego piasku, a� do rysunku cz�owieka, na kt�rym krwi� domalowano g�ow� wok� ust i p�acz�cych oczu. Przy prawej r�ce rysunku czerwona linia �ama�a si�, a w przerwie le�a� patyk modlitewny, ozdobiony pi�rami dzierzby. Kolejny patyk modlitewny przyszpila� do ziemi pust� paczk� po papierosach, odrzucon� wczoraj przez Youngmana. A w samym �rodku okr�gu, rozci�gni�ty na podw�jnej serpentynie, le�a� martwy Abner, nadal w przepasce, z twarz� zas�oni�t� mask� z nie wyprawionej sk�ry kr�liczej. Natomiast jego sk�ra, od st�p a� do czubka g�owy, zosta�a tak dok�adnie poszarpana, �e na kolanach i na palcach prze�witywa�y ko�ci. Youngman nie by� jedynym patrz�cym na to ze wstr�tem i z groz�. Zaraz przy drzwiach sta� jeszcze jeden turysta w wiatr�wce. By� to niewysoki m�czyzna, o regularnych rysach, czystej cerze i z pewnym siebie wyrazem twarzy. Po drugiej stronie malowid�a sta�a piel�gniarka ze S�u�by Zdrowia, blondynka w spranych d�insach. - Kiedy przyjechali�cie? - zapyta� j� Youngman. - Dziesi�� minut temu. Turysta przykl�kn�� przy Abnerze. Odchrz�kn�� i wyj�� Bibli� z kieszeni wiatr�wki, ale zanim zd��y� si� odezwa�, Youngman podni�s� go za ko�nierz. - �adnych prac misyjnych. - Czerwony czy bia�y - m�czyzna uni�s� Bibli� - ka�dy potrzebuje b�ogos�awie�stwa. - To jest kap�an Klanu Ognia - powiedzia� Youngman. - Mo�e by� r�wnie� chrze�cijaninem. - W �adnym wypadku. - Youngman odwr�ci� si� do piel�gniarki. - Czy czego� dotykali? - Nie - odpar�a ze z�o�ci�. - I wcale nie s� misjonarzami. - Jeste�my z fundacji. - Turysta poprawi� wiatr�wk�. - Chcieli�my tylko pom�c... - Na jedno wychodzi - przerwa� mu Youngman. - Po co tu przyszli�cie? - Panna Dillon zgodzi�a si� oprowadzi� nas po rezerwacie i zabra� na wasz s�ynny Taniec W��w. Ale poniewa� przyjechali�my o par� dni za wcze�nie, to postanowili�my troch� poje�dzi� po o