5550
Szczegóły |
Tytuł |
5550 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5550 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5550 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5550 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARTIN CRUZ SMITH
SKRZYD�A NOCY
(PRZE�O�Y� JAN GRABOWSKI)
Rozdzia� pierwszy
Tablica reklamowa tytoniu Czerwonosk�ry, przedstawiaj�ca Indianina ze
skorodowanym okiem, zwr�cona by�a na zach�d. Dwie p�ci�ar�wki rdzewia�y w
k�pie
��tych krzak�w kaktusowych. Z otworu po reflektorze wysuwa� si� b�yskawic�
cienki j�zyk
jaszczurki.
By�o po�udnie. Na Malowanej Pustyni temperatura si�gn�a trzydziestu o�miu
stopni.
�ciany szopy Abnera Tasupi sk�ada�y si� z tablicy reklamowej tytoniu i z
postawionych na sztorc i pospawanych masek samochod�w. Kwadratowy kawa� stalowej
p�yty zast�powa� dach. Abner czasem naprawia� samochody, a czasem sprzedawa�
benzyn�
Enco wprost z beczek. Beczki by�y zazwyczaj puste, wi�c Abner ca�ymi dniami
s�ucha� radia
tranzystorowego. W rozg�o�ni w Gallup pracowa�o kilku dyskd�okej�w z plemienia
Nawah�w. Co prawda, Abner nie cierpia� Nawah�w, ale dyskd�okej�w z plemienia
Hopi nie
by�o. Na Czarnej Mesie Hopi by�o wielu, jednak �aden z nich nie odwa�y� si� go
odwiedzi�.
No, mo�e z jednym wyj�tkiem.
Youngman Duran siedzia� w szopie, pomi�dzy spr�ynami stercz�cymi z fotela
samochodowego. Mi�dzy nogami trzyma� na wp� wypit� flaszk� wina Galio.
- Przykro mi, ale musz� zgin�� - Abner przeprosi� swego jedynego przyjaciela.
- Kto�, kogo znam?
Abner, rozebrany do majtek i sk�rzanej przepaski, siedzia� w kucki na klepisku
miel�c
ziarna kukurydzy. Mia� ponad dziewi��dziesi�t lat i jego br�zowe cia�o by�o
twarde jak
pancerz owada. Siwe w�osy, przyci�te tu� na oczami, sp�ywa�y wzd�u� p�askiej
twarzy o
szerokich ko�ciach policzkowych i grubych, sp�kanych wargach.
- No, Abner, mo�esz mi powiedzie�. Przecie� nie jestem zast�pc� szeryfa dla
zabawy.
Youngman by� mniej wi�cej trzy razy m�odszy od Abnera. W�osy mia� kr�tsze,
kruczoczarne i podwini�te pod brudny kapelusz. Na kapeluszu odbi�o si� k�ko
potu, a plamy
spod pach i z plec�w zla�y si� razem, zmieniaj�c koszul� khaki w ciemn� g�bk�.
Poprawi� si�
na siedzeniu, usi�uj�c omin�� wystaj�ce spr�yny. Youngman nie znosi� ci�kiego
wina, ale o
prawdziwy alkohol w rezerwacie by�o trudno. Poza tym lubi� Abnera.
Abner wzi�� w r�ce zmielone ziarno kukurydziane, zacz�� rozsypywa� je pod
progiem,
a potem - cofaj�c si� - w rogach pokoju.
Youngman wyci�gn�� paczk� przepoconych papieros�w.
- Znasz ich wszystkich.
- To dobry pocz�tek, Abner, to ju� jest co�.
Youngmanowi szopa Abnera przypomina�a granic� powodzi, kt�ra wyrzuca na brzeg
r�norakie �miecie. Pud�o �wiec samochodowych i bezpiecznik�w. Podno�niki i
�y�ki do
�ci�gania opon. Puszki po zupie i fasolce ustawione na beczce, zamienionej na
piecyk.
Koszule powtykane w dziury w �cianach, z kt�rych zwisa�y warkocze b��kitnej
kukurydzy.
Na p�ce, sporz�dzonej ze skrzynki na pomara�cze, sta�y lalki Kachina, z kt�rych
ka�da
mierzy�a ponad trzydzie�ci centymetr�w. Jedn� zdobi�y drewniane promienie
s�o�ca, inn� -
orle pi�ra, a wszystkie by�y topornie wyrze�bione w drewnie i liczy�y sobie z
pi��dziesi�t
albo i sto lat.
- Za takie lalki w Phoenix mo�na wzi�� do tysi�ca dolar�w. Sprzedaj, zanim kto�
ci je
ukradnie - powiedzia� Youngman.
- Nie martw si�, Pch�o - odpar� Abner, sko�czywszy sypa� kukurydz�. - Tu nikt
nie
przychodzi.
- C�, pewnie si� boj�, �e rzucisz na nich kl�tw�.
Na kotle sta�y gliniane naczynia z pejotlem, bieluniem i marihuan�. Youngman
opanowa� wzbieraj�c� pokus�. Zdarza�o mu si� �y� na haju. Trwa�o to siedem lat,
ale to by�o
w wojsku, a teraz tylko podpala� troch� trawki i pi� wino. Nie wzlatywa� ju�
wysoko, ale te�
nie spada� na samo dno. Abner by� inny; by� kap�anem. I mia� racj�: ludzie go
Unikali.
- Co to, do cholery, ma znaczy�, �e wszyscy zgin�? Masz szcz�cie, �e m�wisz ze
mn�. Inni pomy�leliby, �e m�wisz powa�nie - zauwa�y� Youngman.
Na naczyniu z bieluniem nie by�o pokrywki. Kocio� oblepia�y naklejki z napisami
�Tijuana", �Prawda lub Konsekwencje", �Nagrobek". R�wnie dobrze m�g�by by� tam i
napis
�Mars". Abner znalaz� kocio� w lombardzie; nigdy nie ruszy� si� dalej ni� do
Tuba City.
- Dzi� upa�, a bracia Galio nie�le si� natrudzili. Golnij sobie, Abner -
zaproponowa�.
Staruszek potrz�sn�� g�ow�. Pewnie skosztowa� bielunia, pomy�la� Youngman.
Szczodra dawka nasion to pewna trucizna. Ma�a dawka suszonych korzeni mog�a
unie��
m�zg jak samoch�d na podno�niku. W rezerwacie mo�na by�o umrze� na wiele
sposob�w.
Alkohol, bielu� lub wilczomlecz. Odpoczynek w nocy na �rodku drogi. Po prostu
pozwoli� na
to, aby czas sobie p�yn�� i sekundy gromadzi�y si� jak piasek w otwartym grobie.
Abner otworzy� kufer.
- Do diab�a. Obieca�e�, �e nie b�dziesz przyrz�dza� lek�w w mojej obecno�ci -
przypomnia� Youngman.
- Przecie� nie wierzysz w to wszystko. - Abner u�miechn�� si� w odpowiedzi.
- Nie wierz�, ale nie lubi�. Chc� po prostu sobie usi��� i pogada�. Tak jak
zwykle.
- Wiem, na co masz ochot�. - Starzec nadal si� u�miecha�. - Ale na to jest ju�
za
p�no.
- Chod�, pojedziemy na przeja�d�k�. Mo�e ustrzelimy kr�lika... - zaproponowa�
Youngman.
Abner wyci�gn�� koc ze skrzyni po pomara�czach. Pod kocem sta�a klatka z
kr�likiem, kt�rego nos wci�ni�ty by� mi�dzy kratki. Youngman nie wiedzia�, �e
Abner
pozwala� sobie na takie zbytki jak �wie�e mi�so. Z regu�y starzec od�ywia� si�
podp�omykami, chili, kukurydz�, niekiedy suszonymi brzoskwiniami.
W kufrze znajdowa�y si� rzeczy, kt�re Abner z regu�y okre�la� jako swoje
�tajemne
dobra". Korzenie paho, pi�ra, s�oiki z suszon� kukurydz�: ��t�, czerwon� i
niebiesk�. Abner
usypa� ma�e kopczyki ziaren kukurydzy przed ka�d� z lalek.
- Nie chc�, �eby ci� dopadli - powiedzia� Youngman - bo przy�l� mnie, �ebym
zrobi� z
tob� porz�dek. To s� durnie, kt�rzy wierz� w twoje czary.
Z innego miejsca w kufrze Abner wyci�gn�� torebk�, z kt�rej doby� czarno-bia�e
pi�ra
z ogona dzierzby. Potem wetkn�� po pi�rku w ka�dy z kukurydzianych kopczyk�w, a�
powsta� o�tarz. Cofn�� si� o krok, �eby podziwia� swoje dzie�o, i powiedzia�:
- Chc� zostawi� miejsce w �rodku na tabliczk� Pahana. �adne, prawda?
- Co to jest tabliczka Pahana?
- Nie wiesz?
- Nie.
- To nie wiesz zbyt wiele. - Abner zatar� r�ce.
- Wiem, �e si� na�pa�e� magicznego proszku i jeste� na haju. Ile wzi��e� tego
bielunia? No, powiedz.
- Niewiele. - Odwr�cony ty�em Abner wzruszy� szczup�ymi ramionami. - Tobie,
Pch�o, b�dzie potrzeba o wiele wi�cej.
Youngman poczu� zaw�d. �Robienie lek�w" by�o najlepszym przyk�adem
bezsensownej pracy. �adna ilo�� lek�w nie potrafi�a zmieni� biednego, ciemnego
Indianina w
bogatego, zadbanego bia�ego. Przynajmniej nie w Arizonie. Je�eli chodzi o lalki
Kachina, to
wszyscy doskonale wiedzieli, �e by�y to po prostu zabawki.
Rz�d lalek ze z�o�liwymi minami spogl�da� na� drewnianym wzrokiem.
- Tak - powiedzia� Youngman. - Ja bym potrzebowa� z gar�� �rodk�w pobudzaj�cych,
troch� amfy, w�chni�cie koki, troch� kwasu i puszk� coors, �eby poczu� blisko��
Wielkiego
Ducha.
- Pomimo to - upiera� si� Abner - dobry z ciebie ch�opak.
Youngman podrapa� si� po czole. Bywa�y chwile, kiedy zdawa�o mu si�, �e
porozumiewa si� z Abnerem za po�rednictwem nieudolnego t�umacza, cho� obaj
m�wili w
j�zyku hopi, z tymi samymi zapo�yczeniami od bia�ych. Rozz�o�ci� si� na samego
siebie. Nie
powinien by� zatrzyma� si� w obsk�rnej szopie Abnera, tylko jecha� dalej, na
ranczo Momoa,
tak jak to mia� w planie.
Abner przyni�s� butelk� po wodzie mineralnej, zatkan� foli� aluminiow�. Zdj��
foli� i
wysypa� na d�o� jaki� czarny piasek, kt�rego Youngman nigdy wcze�niej nie
widzia�. Piasek
by� drobny, l�ni�cy i b�yszcz�cy. Kiedy nape�ni� ju� d�o�, przykucn�� i - sypi�c
piasek cienk�
stru�k� mi�dzy palcami i kciukiem - wyrysowa� nim na pod�odze swastyk�. Linie
by�y proste,
niczym przy linijce, a k�ty mog�y by� wyrysowane przy ekierce. Na pustej d�oni
pozosta�y
oleiste plamy.
Do diab�a, pomy�la� Youngman. Nie mia� najmniejszej ochoty aresztowa� starca.
- Abner - powiedzia� - w��czy�e� si� wok� kopalni Peabody? To nie jest piasek.
- Naprawd� dobry z ciebie ch�opak i nieg�upi. - Abner ponownie nape�ni� d�o� i
zacz��
rysowa� kolejn� swastyk�. - Nie, to nie z Peabody.
Miesi�c wcze�niej Abnera schwytano, kiedy wrzuca� pud�a z grzechotnikami do
kopalni odkrywkowej na Czarnej Mesie. Gdyby nie to, �e Youngman przyby� na czas
i zd��y�
go sam aresztowa�, stra�nicy byliby go zastrzelili. Zaraz potem go zwolni�.
-Wujku, chcia�bym m�c si� o ciebie nie martwi�.
- Nie martw si�. - Abner skupi� si� na rysunku. - Tak b�dzie dobrze. To nie
pochodzi z
�adnej kopalni bia�ych, ale od martwych ludzi.
Czarny piasek prawie przelewa� si� w r�kach, jak ciecz. Youngman popi� wina.
Abner
wyrysowa� dalsze dwie swastyki, uk�adaj�c je w idealny kwadrat. Co do tego
Youngman nie
mia� w�tpliwo�ci.
- Co zn�w knujesz, Abner? - zapyta�.
Abner podszed� zn�w do kufra i wzi�� nar�cze butelek z czarnym proszkiem, po
czym
skierowa� si� do �rodka kwadratu swastyk. Przykucn��, otworzy� jedn� z butelek,
nasypa�
sobie na r�k� i zacz�� dalej rysowa�. Zabawne, kap�ani -nawet ci najstarsi i
najs�absi - kiedy
wzi�li si� za robienie lek�w, to wrastali w ziemi�, jakby ich przytrzymywa�
jaki� magnes.
Dw�ch ludzi z trudno�ci� potrafi�o ich podnie�� do g�ry. Ale to, oczywi�cie,
by�o zwi�zane z
wywa�eniem cia�a. Nowy wz�r narysowany przez Abnera przypomina� zw�j, a potem
rozr�s�
si� w spiral�.
- Nie z�o�� si� na mnie, Pch�o. - Abner dosypa� sobie na r�k�. - Ale d�ugo si�
nad tym
zastanawia�em i postanowi�em, �e co� z tym �wiatem trzeba zrobi�. Przede
wszystkim ci
pieprzeni Nawahowie. Mam ju� do�� tych skurwysyn�w. W dalszej kolejno�ci
wszystkie s�dy
federalne i biuro india�skie. - Proszek posypa� si� spomi�dzy palc�w Abnera,
rozszerzaj�c si�
w spiral�. -Pch�o, oni nas wyka�czaj�. Tak jest teraz i tak by�o zawsze. Teraz
kolej na nich i
na firmy. Zak�ady W�glowe Peabody, ropa El Paso. Pch�o, ja ich za�atwi�.
Wszystko zale�y
ode mnie, a ja ju� ich urz�dz�. - Abner otworzy� kolejn� butelk�. Youngman
u�miechn�� si�,
s�ysz�c tak cz�sto wymawiane swoje imi� w j�zyku hopi. Nikt, poza Abnerem, tak
si� do
niego nie zwraca�.
- Powstrzymasz El Paso Oil?
- Jej mi nie �al, szkoda mi ludzi.
- Jasne.
To dopiero wstrz�sn�oby dyrekcj� El Paso, pomy�la� Youngman. Gdyby tylko
wiedzieli, �e gdzie� na �rodku pustyni rzuca im wyzwanie szalony
dziewi��dziesi�cioletni
szaman z plemienia Hopi. Za to wypij�, pomy�la� sobie.
- Widzia�em, jak kopali na Czarnej Mesie. -Abner splun�� na drzwi. - S�ysz�, �e
chc�
zabra� nam wod�.
- To woda dla Los Angeles. S�uchaj, Abner, daj spok�j z tymi lekami i �yknij
sobie
trunku. - Youngman podsun�� Abnerowi wino, ale ten potrz�sn�� g�ow�.
- Wobec tego z Los Angeles te� trzeba sko�czy�. No i z Tucson, Phoenix,
Albu�uer�ue. Z wszystkimi miastami.
- Kupa luda. Czy m�wi�e� ju� komu� o tym?
Abner okr�ci� si� na kolanach, wyci�gn�wszy r�ce jak ramiona busoli; czarna
spirala
zawirowa�a wok� niego raz, a potem drugi, skr�ci�a delikatnie w prawo i
przesz�a w wi�kszy
kr�g, rozwijaj�c si� w przeciwnym kierunku.
Ze swego siedzenia Youngman widzia� wraki stoj�ce na dworze. Pordzewia�e
kad�uby, przypominaj�ce szcz�tki prehistorycznych zwierz�t. Mn�stwo skamielin
jest w tej
okolicy, pomy�la�. Wliczaj�c w to Indian. Nakr�ci� kapsel na butelk� wina i
zapyta�:
- Jak si� do tego zabierzesz, Abner? We�miesz strzelb� i zaczniesz kosi�
samochody
na drodze? Dynamit? W jaki spos�b wszystkich powstrzymasz?
- Nie powstrzymam, tylko sko�cz� z nimi. - Abner podni�s� wzrok. Mia� ma�e,
przenikliwe oczy, kt�rych czarny �rodek otoczony by� m�tnym bia�kiem. - Sko�cz�
z tym
�wiatem.
Uko�czy� dwie czarne Unie. Mniejsza wi�a si� trzy, a wi�ksza - cztery razy wok�
wsp�lnego �rodka. Razem wygl�da�y jak dwie serpentyny o �rednicy p�tora metra.
Pomimo
to, �e mi�dzy jedn� a drug� garstk� proszku Abner musia� wielokrotnie przerywa�
i zn�w
zaczyna� prac�, linie by�y ci�g�e, bez za�ama�. Ani jednaj skazy w p�ynnych,
koncentrycznych liniach. W mroku szopy dzie�o Abnera by�o tak czyste i
b�yszcz�ce, jak
zwini�ty w��.
Youngman nerwowo wyjrza� za drzwi, na stoj�cego za wrakami jeepa. Niebo by�o
b��kitne jak woda i g��bokie niczym turkus osadzony w srebrze. Powietrze
przep�ywa�o jak
tancerz ci�gn�cy nog� ponad piaszczystym gruntem, poruszaj�c uschni�tymi
trawami. Na
p�nocy wyrasta�a �ciana Czarnej Mesy. Dwie�cie mil na po�udnie le�a�o Phoenix,
a sto
pi��dziesi�t mil na wsch�d - Albuquerque. R�wnie dobrze mog�yby le�e� na innej
planecie.
Ale przecie� tego w�a�nie szuka�: innej planety, pomy�la� Youngman. Z paczki
wyci�gn��
ostatniego papierosa.
Abner podszed� do kufra po butelki jaskrawoczerwonego piasku.
- W jaki spos�b spowodujesz koniec �wiata? - zapyta� Youngman.
- Inaczej. - Abner skin�� do Youngmana, aby da� mu si� sztachn�� papierosem. -
Pierwszy �wiat sko�czy� si� w ogniu. Kobieta i w�� powiedli ludzi na pokuszenie,
a Stw�rca
zes�a� p�omienie i otworzy� wulkany. Wszystko sp�on�o do cna, a ocala�o tylko
kilku dobrych
Hopi.
Abner zacz�� rysowa� kr�g z czerwonego piasku: wewn�trz kwadratu swastyk, wok�
podw�jnej serpentyny.
- Drugi �wiat by� dobry, ale p�niej ludzie stali si� zbyt zamo�ni, obro�li
t�uszczem.
Nic ich nie interesowa�o poza bogactwem. Stw�rca dostrzeg�, co si� dzia�o i
zatrzyma� �wiat
w miejscu. Ziemia opu�ci�a sw� orbit� i wszystko zamarz�o, pokry�o si� lodem.
Ocala�o
jedynie kilku dobrych Hopi.
Youngman wypu�ci� dym przez nos. T� histori� zna� od dzieci�stwa, powtarzano mu
j� bezustannie.
- Trzeci �wiat by� doskona�y. - Abner odmierzy� porcj� czerwonego piasku. - W
miastach by�o mn�stwo cennych kamieni i ozd�b z pi�r. Ale ludzie zapomnieli o
s�usznej
drodze: kobiety zamieni�y si� w dziwki, a m�czy�ni zacz�li walczy�, nios�c
�agiew wojny z
miasta do miasta. Stw�rca mia� tego do��. Kilku dobrych Hopi wsadzi� na tratwy,
a ca�y �wiat
zala� deszczem i wod�.
Lalki na o�tarzu s�ucha�y w martwej ciszy. Pochmurny b�g-gwiazda, rogaty b�g
kukurydzy, okr�g�og�owy klown, tancerka trzymaj�ca opierzonego w�a. Durni
�wiadkowie
ustawieni na skrzyni.
Czerwony kr�g by� na uko�czeniu. Abner si�gn�� po butelki bia�ego i
pomara�czowego piasku.
- Wreszcie pojawi�y si� l�dy i Stw�rca pozwoli�, by Hopi wyszli na pustyni�. -
Najpierw otworzy� butelk� z pomara�czowym piaskiem. - Powiedzia�: to jest teraz
wasz
Czwarty �wiat. Nazywa si� Tuwaqachi, �wiat Spe�niony. Jest on koloru sikyangpu,
bia�o��ty. Zwr�cony jest na p�noc, w stron� Czarnej Mesy. B�dzie we w�adzy
Masawa,
boga �mierci. Od tej chwili b�dziecie musieli post�powa� s�uszn� drog�.
Mi�dzy serpentyn� i kr�giem Abner narysowa� biegn�cego psa.
- Klan Kojota - powiedzia� Youngmanowi. - To ty.
- Bomba - odpar� z wahaniem Youngman.
Abner otworzy� butelk� z bia�ym piaskiem i ostro�nie przeszed� na drug� stron�
serpentyny.
- Tak wi�c mamy �wiaty za sob� i �wiaty przed nami. Po Czwartym �wiecie nast�pi
�wiat Pi�ty.
- By� mo�e - zauwa�y� Youngman. - By� mo�e przyspieszasz tempo zmian.
- Chodzi ci o przepowiednie? No c�, ten �wiat ma si� sko�czy� w eksplozji bomb
atomowych, tak przynajmniej twierdz� liczni kap�ani. Czeka�em na t� chwil�, ale
wydaje mi
si�, �e to tak szybko nie nast�pi. Nie mog� na to liczy�. Wobec tego sam z tym
sko�cz� ju�
teraz.
- Kiedy?
- Dzisiaj.
Na brzegu czerwonego kr�gu Abner zako�czy� rysowa� bia�y kontur ptaka. Potem
przeprosi� i wyszed� z szopy, �eby odda� za krzakami mocz. Youngman czeka�,
pragn�c
zapali� jeszcze jednego papierosa. Abner wr�ci� i poci�gn�� nosem.
- Niez�y dzie�, co? Jak tam pojazd?
- Jeep? W porz�dku. Pos�uchaj, musz� teraz wst�pi� do Momoa, ale potem jad� w
g�ry. Chcesz ze mn� pojecha�?
Abner potrz�sn�� g�ow� i prze�kn�� �lin�. Oczy mu b�yszcza�y.
- Wcale nie poszed�e� si� odla� - powiedzia� Youngman. - Najad�e� si� zn�w tego
�wi�stwa.
- Chcesz troch�?
- Nie.
- Jeszcze, poprosisz. - Abner u�miecha� si�.
Bywa�o, �e i wcze�niej stary zachowywa� si� dziwnie, ale nie tak jak teraz.
Nawet
gdyby si�� wzi�� Abnera na mes�, to kto by si� odwa�y� mu pom�c? Wszyscy daliby
nog�.
- Czy inni kap�ani wiedz� o twoich planach? - zapyta�.
- Zaprosi�em ich - odpar� Abner. - Niekt�rzy s� zaj�ci wyrobem �mieci dla
turyst�w.
Inni ogl�daj� telewizj�. Obejd� si� bez nich.
Abner odkorkowa� butelk� z czarnym piaskiem. Zako�ysa� si� lekko, przest�puj�c
ponad malowid�em, ale zachowa� r�wnowag� pochylaj�c si� nad ostatnim rysunkiem,
w
�rodku czerwonego kr�gu. Z uwag� rozsypa� oleisty piasek, tworz�c kszta�t
cz�owieka bez
g�owy. Z ramion zwisa� mu podarty kaptur, z kaptura wystawa�y wyci�gni�te palce.
Ze
sk�rzanej torby doby� ma�e kostki, kt�re u�o�y� jak naszyjnik. W miejscach, w
kt�rych
powinny znajdowa� si� oczy i usta, po�o�y� szcz�tki kaczana kukurydzy. Pod
oczami -
kawa�ki pot�uczonego lusterka, tak �e bezg�owy kszta�t zdawa� si� r�wnocze�nie
patrze� i
p�aka�.
- Prawie gotowe. - Abner wyprostowa� si�, zadowolony.
Wytar� r�ce w szmat�, poszpera� w kufrze i doby� z niego n� my�liwski i
sk�rzany
pas. Nadepn�� na koniec pasa, napi�� go na nodze i zacz�� ostrzy� na nim n�.
- Je�eli chcesz spowodowa� koniec �wiata, to r�nica jednego dnia nie powinna
gra�
�adnej roli - powiedzia� Youngman. - Poczekaj do jutra.
- W radiu m�wili, �e jutro wieczorem ma pada�.
- No to co? - Youngman omal si� nie roze�mia�.
- Pch�o, nadci�gaj� nowe chmury - z powag� odpar� Abner. - Sprowadzi�em je we
�nie. Moje chmury nie lubi� deszczu.
Abner dotkn�� ostrza no�a. Potem podszed� do klatki z kr�likiem, wyci�gn�� z
niej
zwierz�tko i zawiesi� je za tylne nogi na sk�rzanym pasie przyczepionym do drzwi
chaty.
Kr�lik szamota� si� z boku na bok, tocz�c oczami.
- A co lubi� twoje chmury? - zapyta� Youngman.
Abner schwyci� kr�lika za uszy i przekr�ci� mu g�ow�, naci�gaj�c szyj�. Opar�
n� na
bia�ym futerku podgardla, a potem opu�ci� rami�.
Starzec patrzy� niepewnie, stoj�c niezgrabnie w plamie s�o�ca, w dalszym ci�gu
jedn�
r�k� trzymaj�c wij�cego si� kr�lika. Ostrze l�ni�o odbitym blaskiem s�o�ca.
Youngman
poczu� to spojrzenie niczym r�k� �lepca przesuwaj�c� si� po twarzy i odni�s�
wra�enie, �e
nagle utraci� kontakt.
- A co lubi�? - powt�rzy�.
Kr�lik bi� �apkami powietrze. N� zal�ni� w r�ce Abnera.
Stary zwariowa�, pomy�la� Youngman. Demencja. Wreszcie go dopad�o, po ca�ym
�yciu pe�nym pejotlu, trawki, bielunia i pod�ej w�dki. Odlecia� na ba�niach,
przepowiedniach,
k�amstwach i frustracji. Przecie� wcale go specjalnie nie lubi�em, powtarza�
sobie Youngman,
nie wi�cej ni� mo�na lubi� drzewo lub piec. Ilekro� pad�o drzewo b�d� p�k� piec,
pojawia�o
si� poczucie straty, jak gdyby znikn�a jaka� pami�tka. Ale czarownik planuj�cy
w swojej
za�mieconej szopie wojn� przeciw biurom Urz�du do spraw India�skich, przeciw
sile szpadli
i wielomilionowym kapita�om konsorcj�w g�rniczych? To nie by�o niem�dre, to by�o
wr�cz
�mieszne. Abner wierzy� nadal, �e Hopi byli Ludem Wybranym. Nie byli ludem
wybranym,
tylko przeznaczonym na zag�ad�.
Oczy Abnera m�wi�y, �e chcia� odpowiedzie�, ale nie m�g�.
Na koniec rzek�:
- I tak mi nie uwierzysz, Pch�o.
- No to po co zacz��e� to ca�e majaczenie?
- Bo jeste� moim przyjacielem. Jeste� cz�ci� tego i musisz mi pom�c. Nic si�
nie
martw - Abner pospieszy� z zapewnieniem. - Wszystkich ich wyr�niemy.
- Tylko mi powiedz, co mam zrobi�.
- P�niej, jak ju� umr�.
Wiatr, hulaj�cy po szopie, jakby si� wzm�g�. Youngman pomy�la�, �e ch�tnie
otworzy�by kolejn� butelk� wina.
- Je�eli chcesz tak d�ugo czeka�, Abner, to i ja mog�.
Kiedy Youngman si� podni�s�, b�yszcz�ce zwoje serpentyny zdawa�y si� przesuwa�.
Z�udzenie cieni. W oczach Abnera, szybuj�cego na bieluniu, spirale musia�y si�
kr�ci� coraz
szybciej, pomy�la� Youngman. Nadal dr�czy�a go my�l, �e Abner schwyci za bro� i
zacznie
strzela� do samochod�w na drodze.
- Ale je�eli masz zamiar sko�czy� ze �wiatem w inny spos�b - doda� Youngman - to
chcia�bym wiedzie�, w jaki.
- W inny.
- Bez powodzi, ognia, lodu, bomb. Wi�c bro�? Ale jaka?
- Tym razem Masaw sam to sko�czy - powiedzia� Abner. - Dzi� b�d� si� z nim
widzia�.
- Dzi� si� z nim zobaczysz? Z bogiem �mierci?
Abner skupi� si� na rysunku i nie doko�czonej bezg�owej postaci o p�acz�cych
oczach
i okr�g�ych ustach wewn�trz pier�cienia z czerwonego piasku. Czarne cia�o l�ni�o
mi�kkie jak
futro.
- Je�eli wszystko zrobi� poprawnie - powiedzia�.
Youngman podni�s� kapelusz i przeci�gn�� r�k� po w�osach. Poczu� si� bezsilny.
By�
zupe�nie zagubiony.
- Dobrze - podda� si�.
Wychodz�c z szopy, zatrzyma� si� w p�cieniu ko�o drzwi, obok Abnera i wisz�cego
kr�lika.
- Je�eli komukolwiek si� to uda, to tobie -powiedzia�.
Wracaj�c do jeepa, us�ysza� urywany pisk kr�lika.
Urodzi� si� w Klanie Kojota, jako jedyny syn bezrobotnego budowla�ca i wiecznie
w�ciek�ej kobiety. Joe Duran, wielki jak nied�wied�, z ramionami na kszta�t
s�up�w, nigdy
nie przejmowa� si� brakiem pracy. Niegdy� przez rok, na zlecenie lotnictwa,
d�wiga� ceg�y w
White Sands i uzna�, �e to do�wiadczenie w zupe�no�ci mu wystarczy. Joe Duran
by�
natomiast dobry w polowaniu i w piciu. Potrafi� p�j�� do Dinneboro Wash z
pi�cioma
nabojami i przynie�� do domu cztery trofea. �Ostatni nab�j trzymam dla siebie" -
m�wi�
Youngmanowi. Trzeci� rzecz�, w kt�rej si� wyr�nia�, by�o b�aznowanie. Ilekro�
szukano
klown�w na ceremonie, to najpierw zwracano si� do Durana. Obsypany bia�ym
proszkiem,
przetacza� si� pijacko przez rz�d kap�an�w, goni� kobiety wymachuj�c drewnianym
penisem
lub samob�jczo kroczy� ty�em nad brzegiem mesy. Wszystkim bardzo si� to
podoba�o, cho�
Joe Duran zachowywa� si� dok�adnie w ten sam spos�b na co dzie�, co doprowadza�o
jego
�on� do sza�u. Youngman pami�ta�, jak ojciec za�o�y� ubranie ty� na prz�d,
stan�� na swych
olbrzymich r�kach i �mia� si�, podczas gdy matka ciska�a w niego no�ami i
kamieniami. Na
koniec, uciekaj�c przed szale�stwem, zwi�za�a si� z Nawahem z Window Rock. Joe
Duran
ich wy�ledzi� i zabi� oboje ze strzelby na jelenie. Nast�pnie wykopa� martwego
Nawaha z
��ka, po�o�y� si� obok �ony i strzeli� sobie w �eb. Ot, typowy melodramat w
�yciu rezerwatu.
Youngmana wyprawiono do szko�y misyjnej, gdzie �ycie by�o w miar� zno�ne. Mia�
tam
jedzenie, ��ko i przyjaci�. W klasie prawie si� nie odzywa�, tylko patrzy�.
Nauczyciele
okre�lili go jako �powolnego, przypuszczalnie oci�a�ego umys�owo". Doceniono go
dopiero
wtedy, gdy sko�czy� czterna�cie lat, a szko�a otrzyma�a w prezencie zestaw farb
olejnych.
Malowanie przychodzi�o mu �atwo, gdy� posiada� wyj�tkowe wyczucie koloru. Nadal
by� r�wnie milcz�cy, ale teraz przesiadywa� przed sztalugami, maluj�c
krajobrazy, same
krajobrazy. Zosta�y wystawione i - ku jego zaskoczeniu - znalaz�y nabywc�w.
Youngman
eksperymentowa� z akrylami, plakat�wkami i pastelami, zafascynowany nie tyle
sztuk�, ile
odkryciem, �e m�g� w ten spos�b zarobi� pieni�dze. Tym sposobem prze�cign��
wszystkich
znanych sobie Indian, a zw�aszcza w�asnego ojca. W ci�gu dw�ch lat opanowa�
technik�
malowania akrylami i werniksowania, kt�ra nada�a jego pustynnym krajobrazom
twardy i
wypolerowany wygl�d, ca�kowicie sztuczny i cyniczny. Tylko sam Youngman
wiedzia�, co
czyni. Nie chodzi�o mu o malowanie pustyni, lecz o jej unicestwienie. Ptaki na
jego obrazach
by�y tak jaskrawe i martwe jak cekiny dla turyst�w, a deszcz przywodzi� na my�l
kamienn�
lawin�. Styl ten m�g� si� podoba� jedynie bia�ym, ale to w ko�cu oni p�acili. W
galeriach
Santa Fe i Phoenix p�acili wcale nie�le.
Doceniony przez bia�ych, odp�aci� im tym samym. Obci�� kr�tko w�osy i ubra� si�
w
sportow� kurtk�. Wyr�s� na przystojnego m�czyzn�, cho� twarz mia� zbyt
kanciast�, aby
uzna� j� za �adn�. Czasami tylko zdradza�y go niebezpieczne b�yski w oczach: dar
po matce.
Uniwersytet w Nowym Meksyku zaproponowa� Youngmanowi stypendium
artystyczne. To by� drugi krok w g�r�, powiedzia� sobie Youngman. M�g� zosta�
kim�.
W lecie, przed pierwszym rokiem studi�w, Youngman powr�ci� do rezerwatu. W
Shongopovi wyprawiano Taniec W�a. Youngman do��czy� si�, dla zgrywy, do
biegaczy,
kt�rzy �cigali si� przez pustyni� na pocz�tku ceremonii. Po raz pierwszy od
siedmiu lat
za�o�y� sk�rzan� przepask� i mokasyny. Zawsze by� wytrwa�y. W po�owie drogi
mokasyny
przesi�k�y mu krwi�, ale b�l tylko podnieca� go do dalszego wysi�ku. Przegoni�
miejscowych
ch�opc�w u podn�a kanionu i pobieg� w�skim szlakiem po zwyci�stwo. Ci z Klanu
W�a
mieli w�a�nie wr�czy� Youngmanowi nagrod�, gdy wstrzyma� ich kap�an Klanu Ognia.
- To nie jest Hopi - powiedzia�. - Je�eli nie dacie nagrody kt�remu� z Hopi, to
ca�y
m�j klan odejdzie.
Tym kap�anem by� Abner.
- Jestem Hopi i wygra�em - zaprotestowa� Youngman.
- Jeste� pusty. Patrz� w ciebie i nic nie widz�. Ta nagroda jest dla prawdziwych
ludzi.
Youngman wr�ci� upokorzony na uczelni� w Albuquerque. Ale uczelnia go
rozczarowa�a. Z wi�kszo�ci przedmiot�w wypada� fatalnie, nawet jak na Indianina.
O historii,
literaturze czy o naukach spo�ecznych nie mia� zielonego poj�cia. Co gorsza, na
dalsze
malowanie nie starczy�o mu talentu. Dop�ki malowa� pustyni� (cho�by w spos�b
oszuka�czy), widoki nap�ywa�y do� same. Kiedy mia� namalowa� cokolwiek innego,
cho�by
najprostsz� martw� natur�, zdradza� absolutny brak umiej�tno�ci. Troch� tak,
jakby zna� jedn�
jedyn� piosenk�, a poza tym by� kompletnym niemow�. Ale frustracj� mo�na by�o
wy�adowa� na wiele sposob�w. Na uniwersytecie studiowa�o sporo innych Indian,
przewa�nie Nawah�w, kt�rzy patrzyli na Hopi z g�ry. Youngman prowokowa� b�jki z
gangami Nawah�w, z bia�ymi pi�karzami albo z kimkolwiek, kto si� nawin�� pod
r�k�.
Zawali� rok i wzi�to go do wojska. Po roku w wojsku stan�� przed s�dem
wojskowym, zosta�
skazany i zamkni�ty w wi�zieniu Leavenworth, gdzie odsiedzia� nast�pne sze��
lat.
W wieku dwudziestu siedmiu lat Youngman wyszed� na wolno�� i pojecha� do Los
Angeles. Przy��czy� si� do Meksykan�w graj�cych Indian na planach filmowych,
miesza�
kolory dla sklep�w z farbami i odstawia� samochody dla Hertza. Pewnego ranka,
odprowadzaj�c wynaj�tego con-tinentala do Burbank, przeje�d�a� przez kaniony,
kt�re dziel�
Los Angeles na archipelag betonowych wysp. Skr�ci� z autostrady, wysiad� z
samochodu i
zag��bi� si� w kanion, kolorem przypominaj�cy zmi�ty, br�zowy papier. Siedz�c
spokojnie,
obserwowa� cienie mkn�ce jak koty ponad wzg�rzami. Dzienne koty, kt�re leniwie
si�
przeci�ga�y i zwija�y na ciep�ej ziemi. I nadal siedzia�. Przed zachodem s�o�ca
tysi�ce
spryskiwaczy sp�uka�o sp�kane �ciany kanionu wod� pobran� z rzek Arizony. Krople
wody,
okr�g�e jak kulki, toczy�y si� przez powietrze i rozbija�y o ostatnie promienie
s�o�ca. Kropla
po kropli, milion za milionem, wybuchaj�c bezg�o�nie na tle j�czenia autostrady.
Woda, kt�ra
spada�a na G�ry Skaliste, kt�ra p�yn�a jako rzeka Kolorado przez Wielki Kanion
w drodze na
pustyni�, ko�czy�a w systemie spryskiwaczy. �mia� si� do utraty tchu.
Dostarczy� samoch�d z dziesi�ciogodzinnym op�nieniem, wylecia� z pracy i
nast�pnego ranka powr�ci� do rezerwatu, r�wnie biedny jak w chwili odjazdu.
Przez pierwszy rok uczy� si� od nowa, jak �y�. Nauczy� si� raz jeszcze
ojczystego
j�zyka, przypomnia� sobie, w kt�rych wyschni�tych studzienkach dokopa� si�
jeszcze mo�na
do wody, jak cerowa� ubrania ko�cianym szyd�em i jak odr�ni� trop sp�oszonych
jeleni od
�lad�w pas�cego si� stada.
Pod koniec roku w jego obozowisku zatrzyma� si� samoch�d terenowy pe�en starc�w.
- Wci�� tu jeste�? - zdziwili si�. - S�dzili�my, �e ju� dawno si� spakowa�e�.
- Wci�� tu jestem.
- Chcesz zosta�?
- Tak.
- No, to trzeba b�dzie co� z tob� zrobi�. Jeste� pe�en niepokoju, zawsze w
ruchu. Nie
mo�emy ci� zmusi� do odej�cia; wiemy, co jest naszym obowi�zkiem. Wobec tego
zaczniesz
pracowa�. Od tej chwili b�dziesz zast�pc� szeryfa. Jutro p�jdziesz do Hotevilla
i podpiszesz,
co trzeba. By� mo�e jeszcze kiedy� b�dzie z ciebie jaki� po�ytek. - Starzy
wodzowie wsiedli
do p�ci�ar�wki i odjechali.
To mia�o miejsce dwa lata temu. Praca zast�pcy szeryfa polega�a przewa�nie na
rozbrajaniu pijak�w i na zabieraniu turystom aparat�w fotograficznych w dniach,
w kt�rych
odbywa�y si� ta�ce w pueblach. Youngman mia� tyle czasu, ile dusza zapragnie, na
w�dr�wki
w dziczy. Nie napyta� sobie biedy, bo w ko�cu to on mia� teraz sta� na stra�y
prawa. Starzy
wodzowie nie byli tacy g�upi.
Youngman zredukowa� bieg i wjecha� jeepem na boczn� drog�. Ranczo Momoa by�o
po�o�one na wzg�rzach ponad Dinnebito Wash. W miar� jak droga wi�a si� ostro pod
g�r�,
temperatura spada�a. Zaro�la ust�pi�y miejsca ja�owcom, d�bom i drzewom pinon.
Na
wzg�rzach by�a woda, a woda oznacza�a bogactwo.
- No, wreszcie jeste�. - Joseph Momoa przywita� zast�pc� szeryfa. - Gdzie si�,
do
diabla, podziewa�e�?
Joe Momoa wraz z rodzin� posiada� pi�� tysi�cy akr�w lasu i ��k, dwa �r�d�a i
do��
pastwisk dla pi�ciuset sztuk byd�a i siedmiuset owiec. Jego dom by� obity
sekwojowymi
deskami, a na dachu kr�lowa�a antena satelitarna wi�ksza od radaru. Stodo��
zamieni� na sal�
do bilardu i gara� na sze�� samochod�w. Sam Joe przeistoczy� si� w zamo�nego
mormona, a
w �lad za nim �ona i synowie: Joe Jr. i Ben. Panowie Momoa byli do siebie
podobni: ta sama
agresywna si�a, flanelowe koszule i b�yszcz�ce buty Acme. Joe je�dzi�
klimatyzowan�
furgonetk�. Synowie uganiali si� na kolorowych motorach. W�r�d Hopi uchodzili za
Rockefeller�w.
- Co chcesz mi pokaza�? - zapyta� Youngman.
- Zobaczysz.
Joe poszed� przodem �cie�k� wij�c� si� pod ga��ziami drzew pinon.
Sukinsyn nawet nie porusza si� ju� jak Indianin, pomy�la� Youngman z ironi�. Ale
w
ko�cu on sam przez wiele lat te� nie chodzi� po india�sku.
- Na orzechach pinon powinni�my w tym roku zgarn�� jakie� dziesi�� tysi�cy
dolar�w
- powiedzia� Joe.
- A ile za sosny?
Joe skrzywi� si�. Sosny ros�y ponad posiad�o�ci� Momoa i rokrocznie setki tych
drzew
wycinano po cichu i nielegalnie.
- To ju� twoje zmartwienie - odpar� id�cy z ty�u Joe Jr.
Zeszli na ��k�. W zagrodach dla zwierz�t byd�o sta�o rz�dami przy pa�nikach. Psy
skuli�y si� na widok gospodarzy.
- Przyjrzyj si� temu. - Joe wskaza� na �rodek ogrodzonej przestrzeni.
Zrazu Youngman s�dzi�, �e zagroda jest pusta, ale potem dojrza� trzy konie
le��ce na
boku. Toczy�y szeroko otwartymi oczyma. Jeden z nich stara� si� podnie�� na
kolana i
Youngman zauwa�y�, �e to, co z pocz�tku wygl�da�o na ciemny koc narzucony na
grzbiet
zwierz�cia, by�o w rzeczywisto�ci skorup� skrzep�ej krwi pokrytej muchami.
- Przynie�cie derk� - rozkaza� Benowi Momoa.
- Tato? - Ben cofn�� si� o krok.
- Zr�b, co ci ka�e. - Joe zdj�� koc z p�otu i rzuci� go synowi.
Kl�cz�cy ko� zako�ysa� g�ow�, tak jak robi zwierz� pod wp�ywem wilczomleczu.
Opite krwi� muchy wzbi�y si� w powietrze, uciekaj�c przed kocem w r�kach Bena.
Youngman odp�dzi� muchy z twarzy.
- Co si� tu, do cholery, sta�o? - zapyta�.
- Te� chcia�bym wiedzie� - odpar� Joe.
Boki i nogi konia wygl�da�y, jakby poci�� je �yletk� jaki� szaleniec. Youngman
poklepa� konia po g�owie, przesun�� r�k� po grzywie i pochyli� si�. Od szyi a�
po ogon
grzbiet zwierz�cia �wieci� r�owym mi�sem, a ze zwisaj�cych strz�p�w sk�ry
skapywa�a
krew. Naci�cia nie by�y g��bokie.
- Wachluj dalej - poleci� Youngman Benowi.
- Robi mi si� niedobrze.
Rany nie by�y g��bokie, przypomina�y naci�cia na kszta�t litery �V", jakie
widuje si�
w sk�rzanych pokrowcach. Ale by�o ich mn�stwo. Troch� krwi �ciek�o strumyczkami
po
nogach i po brzuchu konia, ale straci� on jej z pewno�ci� du�o wi�cej. Zwierz�
by�o
otumanione, jednak wydawa�o si�, �e nie odczuwa b�lu. Youngman obejrza� ko�ski
ogon
pokryty zesch�� krwi�.
- No i co? - zapyta� Joe.
Youngman popatrzy� na kopyta zwierz�cia. By�y g�adkie, bez �lad�w walki.
Podszed�
do pozosta�ych koni. Te wygl�da�y znacznie gorzej. Chmury much nad nimi
przypomina�y
w�druj�ce garby. Spojrza� jeszcze raz na kopyta. Te� by�y g�adkie, ale konie
umiera�y z utraty
krwi. Trzy konie, kt�re bez walki da�y si� do po�owy obedrze� ze sk�ry.
- Nie mam poj�cia - powiedzia� odst�puj�c od pokaleczonych koni, kt�re nawet nie
mia�y si� ogania� si� od much, wzi�� g��boki oddech i zacz�� ogl�da� ziemi�.
- Czy wpuszczasz tu psy? - zapyta�.
- Razem z ko�mi? Nigdy.
Na ziemi Youngman widzia� jedynie �lady kopyt ko�skich. Nie by�o �adnych
g��bokich �lad�w, kt�re wskazywa�yby na podniecenie, nic, tylko zwyk�e odciski
kopyt.
- Znalaz�e� je w tym stanie rano?
- Tak.
Youngman spojrza� na czyste, niebieskie niebo. Or�y? Bzdura. Kiedy opu�ci�
wzrok,
zobaczy� co�, na co powinien by� wcze�niej zwr�ci� uwag�. Obok �lad�w krwi na
ziemi
widnia�y wi�ksze, czarne plamy. Dotkn�� ich r�k�. Ziemia klei�a si� i pachnia�a
amoniakiem.
- Bo�e! - Wytar� palce o czysty piasek. - No c�, nic z tego nie rozumiem.
- Kojoty - powiedzia� zdecydowanie Joe.
- Kojoty? Napadaj� na owce, zdarza si�. Lub na ciel�. Ale na konie? Mowy nie ma.
Us�ysza�by� ujadanie ps�w. Wsz�dzie by�yby �lady. To nie s� �lady z�b�w kojota.
- No to ry�.
- Nie.
- Wi�c co?
- Ju� ci m�wi�em, �e nie wiem.
- Cholera! - denerwowa� si� Joe. - Nic z nich nie b�dzie. Straci�em trzy konie,
b�d�
musia� je dobi�. To jest strata sze�ciuset dolar�w i domagam si� odpowiedzi!
Masz zacz��
nagonk�, a nie jakie� g�wniarskie podchody. Zr�bmy prawdziwe polowanie.
Nawahowie
maj� helikopter. Wystaraj si� o niego, polecimy nad wzg�rza i wystrzelamy
wszystkie kojoty
i rysie, kt�re wejd� nam w drog�.
- W ten spos�b nie znajdziesz zwierz�cia, kt�re zaatakowa�o te konie.
- Znajd�, a nawet je�eli nie, to wreszcie oczy�cimy wzg�rza, tak jak to powinno
si�
by�o zrobi� ju� dawno temu - z�o�ci� si� Joe.
- Rozumiem, �e jeste� z�y po stracie koni.
- Nic nie rozumiesz. Ty si� nie dorobi�e� nawet jednego konia. Do roboty, za�atw
ten
helikopter dla mnie i dla moich ch�opc�w. Broni mamy do��! A� za wiele!
Youngman widzia� to oczyma wyobra�ni. Helikopter nad Dinnebito Wash, a ch�opcy
Momoa pruj� jak z karabinu maszynowego do wszystkiego, co si� rusza. Ale by
mieli ubaw.
Kl�cz�cy ko� osun�� si� na bok. Muchy obsiad�y go g�stymi spiralami.
- Zapomnij o Nawahach i o helikopterze -powiedzia� Youngman.
- Rada szczepu zbiera si� za dwa tygodnie. -Joe poczerwienia� na twarzy. -
Powiem im
o twoich pija�stwach. Czu� od ciebie na odleg�o��.
- Niech weterynarz opisze rany. - Youngman odszed� par� krok�w. - Je�eli
stwierdzi,
�e to kojot lub ry�, to pogadamy.
- Junior! - rykn�� Joe.
Joe Junior podszed� do Youngmana. By� o dwadzie�cia kilo ci�szy, ale
spojrzawszy
spode �ba na szeryfa, odsun�� si� na bok.
- Trzeba nam prawdziwego szeryfa - Joe Momoa zawo�a� w �lad za odchodz�cym
Youngmanem - a nie �ajzy. Takiego, jakiego maj� Nawahowie. A ja ciebie znam,
Duran. Nie
jeste� nawet prawdziwym Hopi.
Doszed�szy do domu, Youngman wsiad� do jeepa. Zamiast wr�ci� t� sam� drog�,
pojecha� w g�r�, na wzg�rza. Bez trudu zapomnia� o rodzinie Momoa, ale nadal
m�czy� go
widok koni. Na wzg�rzach mieszka�y lwy g�rskie. Tam by�y ich mateczniki. Ale z
regu�y
ucieka�y od cz�owieka, nie wchodzi�y mu w drog�.
Drzewa pinon i ja�owce ust�pi�y miejsca sosnom chihuahua, a potem ponderosa,
prostym jak z�by grzebienia. Powietrze sta�o si� rze�kie i ch�odne.
Momoa na sw�j spos�b mieli racj�. Tak naprawd� Youngman nie by� Hopi, ale Tew�
z Puebla. Tewowie byli szczepem, kt�ry wygna� Hiszpan�w z Nowego Meksyku.
Dwie�cie
lat temu, kiedy Nawahowie i Apacze najechali spokojnych Hopi, ci wezwali na
pomoc
Tew�w. Tewowie przybyli, stoczyli walk� i osiedlili si� na sta�e. Bohater Tew�w
nazywa� si�
Popay. Pch�a. Tak samo jak Youngman.
Zanim Youngman dotar� na szczyty wzg�rz, zrobi�o si� ciemno. Pustynia barwi�a
si�
�agodnym fioletem. S�o�ce nadal o�wietla�o wierzcho�ki - jeszcze przynajmniej
przez
godzin�. Youngman zmieni� buty na mokasyny, kt�re kiedy� zrobi� dla niego Abner.
Si�gn��
po strzelb� i mat� i wyruszy� w dwudziestominutowy marsz do strumienia. Uda� si�
wzd�u�
niego, a� do �r�d�a, i tam po�o�y� si� na pokrytej mchem skale i zanurzy� twarz
w wodzie.
Kiedy podni�s� g�ow�, ujrza� kr�lika, kt�ry spogl�da� na niego spod ga��zi
sosny.
R�ka Youngmana zsun�a si� w stron� strzelby. M�g�by zje�� kr�lika, a �apki
zanie��
Abnerowi. Kr�lik przetar� sobie w�sy. Opieraj�c rami� o kolb�, Youngman wsun��
nab�j do
komory i wysun�� strzelb� do przodu. Kr�lik wyskoczy� z cienia, staj�c si�
doskona�ym celem
na zielonym tle. Woda skapywa�a po brodzie Youngmana. Przypomnia�o mu si� naraz,
�e
Abner ju� mia� kr�lika, a on sam wcale nie by� g�odny.
- Sp�ywaj! - krzykn��.
Zjad� na kolacj� placki kukurydziane, po�o�y� si� i owin�� w derk�. W g�rze
ostrym i
twardym blaskiem �wieci�y gwiazdy. W pewnej chwili omi�t� okolic� promieniem
latarki i
zobaczy� jarz�ce si� oczy. Oczy paj�k�w l�ni�y srebrem, a ropuch - czerwieni�.
Poruszaj�c
si�, tworzy�y male�kie b�yszcz�ce szlaki.
Youngman wcale nie musia� zosta� w wojsku; Hopi mogli ��da� zwolnienia. Ale
zosta� i testy wykaza�y, �e ma niezwykle rozwini�t� wyobra�ni� przestrzenn�.
Dosta� awans
na sier�anta, nauczono go odczytywa� tr�jwymiarowe zdj�cia lotnicze i pos�ano do
bazy
lotniczej Andersen na wyspie Guam. Codziennie i co noc eskadry o�miosilnikowych
B-52
startowa�y z Guam lec�c nad Wietnam P�nocny, a ka�dy samolot d�wiga�
dwadzie�cia ton
bomb. Cele wybierano z fotografii dostarczonych przez samoloty rozpoznawcze U-2,
kt�re
lata�y mi�dzy Tajlandi� i Guam. Fotografie dzienne mo�na zmieni� w mapy,
opatrzone
kodami i wsp�rz�dnymi. Nocne zdj�cia w podczerwieni stanowi�y zagadk�, kt�r�
najlepiej
umia� rozszyfrowa� Youngman. Sk��biona czerwie�, ziele� i b��kit oznacza�y
obecno�� ludzi,
ch��d korony lasu b�d� zimno wody po zmierzchu. Wr�g m�g� pali� odpadki lub
polewa�
wod� agregaty pr�dotw�rcze, ale nie by� w stanie zmyli� Youngmana i deszcz bomb,
kt�ry
wysy�a� z daleka, zawsze trafia� w cel. By�a to dla niego fascynuj�ca gra. Po
roku s�u�by
otrzyma� pierwsze odznaczenie i urlop w Bangkoku, gdzie mu ofiarowano naszyjniki
z
palc�w Wietnamczyk�w, jak r�wnie� skalpy po dogodnej cenie. Nie zabrak�o i
portmonetki
sporz�dzonej ze zszytych genitali�w.
Tej nocy w Bangkoku, kiedy Youngman spa� mi�dzy dwiema dziwkami, us�ysza�
�miech ojca. To na tym polega� ten dowcip, pomy�la�. To wszystko by� jeden
wielki kawa�:
Joe ta�cz�cy z drewnianym cz�onkiem z jedn� nog� wysuni�t� poza brzeg mesy,
naszyjnik z
palc�w, stanie na r�kach, bombowce wzbijaj�ce si� ci�ko z pasa startowego,
pomarszczona
portmonetka, pi�kne mapy ognia, strzelba wsuni�ta w usta, ludzie poluj�cy na
siebie
nawzajem... To by�o zabawne.
- Nie. - Youngman uni�s� si�, odsuwaj�c dziwki.
Wr�ci� na Guam i - po miesi�cu - zosta� postawiony przed s�dem wojskowym za
umy�lne zniekszta�cenie danych i wys�anie bombowc�w nad Morze Chi�skie. Youngman
wyja�ni�, �e zacz�� traktowa� wojn� powa�nie i zrozumia�, �e nie ma na ni�
najmniejszej
ochoty. M�g� nawet dosta� dwadzie�cia lat, ale bombowce cz�sto zrzuca�y �adunki
do morza,
czy to na skutek odwo�ania nalotu, czy - r�wnie cz�sto - wtedy, gdy pilot
zbli�a� si� do ko�ca
swej sze�ciomiesi�cznej tury. Pom�g� te� fakt, �e na skutek przeniesienia
Youngmana z armii
do lotnictwa na Guam s�d nie by� pewny swych uprawnie�. Dosta� dwa lata.
Z pocz�tku nie by�o tak �le. W wi�zieniu Leavenworth siedzieli r�wnie� Indianie;
dokszta�ca� si� w bibliotece i zdoby� niez�� fuch� pracuj�c w studiu
fotograficznym. Jednak
na samym ko�cu, na miesi�c przed ko�cem wyroku, stra�nik obla� Youngmana uryn�
wystrzelon� z pistoletu wodnego. Mia� to by� zwyk�y �art znudzonego klawisza,
ale
Youngman wyrwa� ostrze z gilotyny do papieru i rozci�� nim a� do ko�ci rami�
stra�nika.
Do�o�ono mu za to kolejne dwa lata, z tego p� roku w karcerze: ma�ej,
pozbawionej �wiat�a i
pomalowanej na czarno celi. Kiedy zbli�a� si� koniec drugiego wyroku, Youngman
pracowa�
przy reperacji drogi. Jeden z Indian rzuci� si� do ucieczki, do�� idiotycznie
zreszt�, bo wok�
rozci�ga�y si� mile p�askiej, �wie�o zaoranej prerii Kansas. Gdy jeden ze
stra�nik�w podni�s�
bro� do strza�u, Youngman przewr�ci� go na ziemi� i powiedzia�, �e sam sprowadzi
zbiega z
powrotem. Ju� dogania� uciekaj�cego przyjaciela, gdy pad�, trafiony �rutem. Dwa
miesi�ce
przele�a� w szpitalu i dosta� kolejne dwa lata. Od tego czasu stra�nicy
zostawili go w spokoju
i wi�cej si� z nikim nie przyja�ni�.
Podczas pierwszej zimy w rezerwacie natkn�� si� na Abnera. Kap�an Klanu Ognia -
od
dawna ju� wyp�dzony z mesy jako czarodziej -rozpozna� go od razu.
- Samoch�d ci gdzie� nawali�? - powiedzia� owini�ty w derk� Abner, wychodz�c z
gara�u.
- Nie mam samochodu. - Youngman zrzuci� plecak na ziemi�. Obok beczek po ropie
sta�a beczka z deszcz�wk�. Youngman rozkruszy� z wierzchu l�d i zaczerpn��
gar�ci� wody.
- Do mesy daleko - zauwa�y� Abner.
- Nie id� na mes� - odpar� Youngman.
- Tu nie ma si� gdzie zaczepi� - rzek� napastliwie Abner.
-Wsz�dzie si� mo�na zaczepi� - odpar� Youngman.
Starzec odwr�ci� si� ty�em do s�o�ca, aby lepiej przyjrze� si� go�ciowi.
- Pracujesz teraz dla biura czy dla firm?
- Dla nikogo.
- No to co robisz?
- Chodz� sobie. - Youngman obr�ci� si�, zarzucaj�c na plecy �adunek. - Po prostu
chodz�.
- Poczekaj. - Abner zatrzyma� go. - Si�d� na chwil�.
Youngman przysiad�, trzymaj�c nadal plecak na ramieniu. Abner przykucn��
naprzeciw. Po kilku minutach Youngman oderwa� wzrok od oczu Abnera i przyjrza�
si�
okolicy, kt�ra wpierw wydawa�a si� p�aska jak b�ben i dopiero potem dostrzeg�
cienie
bezlistnych krzew�w i za�amania gruntu. Kiedy w ko�cu spojrza� na Abnera, stary
cz�owiek
u�miecha� si�.
- Kiedy� powiedzia�em, �e jeste� pusty w �rodku - odezwa� si� Abner. - Teraz
widz�,
�e jeste� prawdziwym cz�owiekiem.
- No i?
- No i w domu mam troch� wina.
Od tej chwili zostali przyjaci�mi.
Youngman le�a� spokojnie na wzg�rzu, nad Dinnebito Wash, a g�ow� wype�nia�y mu
d�wi�ki nocy. Zasn�� patrz�c na zd��aj�c� na zach�d gwiazd� Hotomkam.
Dziecko urodzi�o si� o zachodzie s�o�ca. Nagie i nieow�osione, wpad�o w ko�ysk�,
kt�r� tworzy�a b�ona mi�dzy nogami matki. Wiedzione odruchem zapiszcza�o, a
matka
rozprostowa�a mu male�kie skrzyd�a i pow�cha�a gruczo�y zapachowe, kt�re mia�y
odr�nia�
je w mroku od wszystkich innych niemowl�t. Dopiero wtedy pozwoli�a mu wspi�� si�
w
stron� przygotowanego sutka, a kiedy ssa�, zwr�ci�a na niego jasne oczy i
ogromne uszy.
Reszta stada zacz�a budzi� si� do �ycia. Zacz�� si� ruch. W zag��bieniu obok
samiec owin��
si� skrzyd�ami wok� samicy, przylgn�� brzuchem do jej plec�w, wbi� z�by w kark
partnerki i
zacz�� kopulowa�. Samica uczepi�a si� pazurami nier�wno�ci ska�y z tak� si��, �e
nawet
�mier� nie by�aby w stanie jej oderwa�. Niedaleko walczy�o dw�ch samc�w,
wrzeszcz�c i
bij�c skrzyd�ami o sklepienie. Kr�cili si� w k�ko, ze zje�onym w�osem; na
koniec run�li na
siebie, bij�c si� skrzyd�ami niczym maczugami. Jedna walka da�a pocz�tek innym,
a napi�cie
ros�o, w miar� jak s�o�ce chowa�o si� za horyzontem.
Samice, najwi�ksi cz�onkowie stada, przygl�da�y si� temu z umiarkowanym
zainteresowaniem. Kopuluj�ca para si� roz��czy�a; samiec powr�ci� do swych
towarzyszy, a
samica zacz�a si� liza�. Tygodniowe dziecko rozprostowa�o skrzyde�ka i
zapiszcza�o.
Kopulacja, walki i porody wielkiego stada trwa�y jeszcze troch�, a� zgas�
ostatni promie�
�wiat�a wpadaj�cy do jaskini. W tym momencie dosz�a do g�osu inna, wa�niejsza
potrzeba.
Niekt�rzy przedstawiciele ich gatunku mogli zaczyna� w p�mroku, jednak te
zwierz�ta
czeka�y na ciemno��. Wisz�c g�ow� w d�, niczym paj�ki, z podwini�tymi
skrzyd�ami, setki
doros�ych osobnik�w przesuwa�y si� powoli w kierunku nikn�cego �wiat�a przy
wej�ciu.
P�askie, otoczone w�sami pyski, zwr�ci�y si� w jedn� stron�. Kiedy zgas� ostatni
promie�
�wiat�a, dziesi�cioletnia samica rozwin�a skrzyd�a i wzbi�a si� w powietrze.
Jeden po drugim,
ca�e stado posz�o w �lad za ni�. Po paru sekundach ponad tysi�c nietoperzy
przelecia�o przez
dziur� wyj�cia, ustawiaj�c si� we w�a�ciwym miejscu w szyku. Z punktu widzenia
biologii
by�y cudem ewolucji. Skrzyd�a o ponadtrzydziestopi�ciocentymetrowej rozpi�to�ci
i b�ony
pi�ciokrotnie mocniejsze od r�kawiczek chirurgicznych pozwala�y im lecie� szybko
jak
jask�kom. Szare futerko na grzbiecie i br�zowe z przodu zmniejsza�o op�r
wiatru. Nieczu�e
na kolor oczy odbija�y �wiat�o wschodz�cych gwiazd, tak �e kanion nabiera�
blasku, a
pustynia l�ni�a srebrem. Przep�yn�y, niczym chmura, nad brzegiem kanionu, ale
nad pustyni�
obni�y�y lot, tak jak fala przyp�ywu unosz�ca si� niespe�na metr nad ziemi�.
Wok� nich
rozlega�y si� ciche okrzyki i zwielokrotnione echa, kt�re wraca�y do wielkich,
czu�ych uszu.
Nietoperze trzyma�y si� tak blisko siebie, �e zdawa�y si� tworzy� jedn� zwart�
mas�, ale masa
ta mija�a bez kolizji krzaki i kaktusy. Ten teren by� dla nich nowy, ale nie tak
zn�w odmienny
od rodzimego Meksyku. P�dzone g�odem, skierowa�y do przodu p�askie,
przypominaj�ce
�opaty nosy, w�sz�c obecno�� zwierz�t. Strumie� ciem zbli�y� si� do nietoperzy,
a potem
nagle rozpierzch� si� na wszystkie strony. Nietoperze skr�ci�y pod wiatr, kt�ry
z daleka ni�s�
intensywne zapachy. Nocny jastrz�b, lec�cy w �lad za �mami, nagle oddali� si�,
wystrzeliwuj�c w g�r�. W odr�nieniu od ptak�w, nietoperze nie umia�y wzbija�
si� szybko
w g�r�. Umia�y tylko lata�, a lata�y tylko po Po�ywienie. Skrzyd�a uderza�y
czterna�cie razy
na sekund� szybkim, zdecydowanym rytmem, a� na koniec stworzenia poczu�y
wyczekiwany,
s�odki zapach. Niesko�czenie drobne cz�stki potu przenikn�y z powietrza do fa�d
w
nozdrzach. Fala zakr�ci�a raz jeszcze i prawie nies�yszalne krzyki wype�ni�y
przestrze�.
Otwar�o si� tysi�c paszcz, ods�aniaj�c charakterystyczne z�by. R�ni�y si� one
od z�b�w
jakiegokolwiek innego nietoperza lub zwierz�cia na ziemi: siekacze zakrzywia�y
si� do ty�u i
by�y ostre jak �yletki. Naukowcy nadali im nazw� Desmondontidae, co przywodzi�o
na my�l
przera�enie i te z�by. Wampiry.
Rozdzia� drugi
Poranne s�o�ce rozgrzewa�o szop� Abnera, przybrudzony samoch�d Wydzia�u
Zdrowia i pi�ciu turyst�w, kt�rzy niecierpliwie spogl�dali na zbli�aj�cego si�
jeepa. Dla
Youngmana tury�ci dzielili si� na dwie grupy: uduchowion� i niedomyt� m�odzie�,
kt�ra za
wszelk� cen� chcia�a �odkry�" india�sk� religi�, oraz ludzi starszych,
schludnych, kt�rzy
d�wigali aparaty fotograficzne i marzyli o jak najszybszym powrocie do
klimatyzowanych
pomieszcze�. Trzy kobiety i dwaj m�czy�ni, stoj�cy ko�o samochodu, zdecydowanie
nale�eli
do drugiej kategorii. Na pastelowej koszuli jednego z m�czyzn wida� by�o �lady
wymiot�w.
Youngman wysiad� z jeepa. Po Abnerze nie by�o ani �ladu.
Kiedy zapyta�, w czym m�g�by im pom�c, jedna z kobiet przykry�a usta r�k�.
- Abner co� wam zrobi�? - Youngman pr�bowa� si� u�miechn��. - Niech si� pani nie
przejmuje, on jest taki w stosunku do wszystkich.
- Nie, on.... - M�czyzna w zabrudzonej koszuli wskaza� r�k� na szop�. - Niech
B�g
ma go w swej opiece.
Youngman ju� wi�cej nie s�ucha�. Obieg� dooko�a samoch�d, przeskoczy� krzaki,
min�� rdzewiej�ce ci�ar�wki i wszed� do szopy.
Tam, gdzie zabito kr�lika, futryna i klepisko by�y uwalane krwi�. �lady krwi
wiod�y
wok� piaskowego malowid�a, poprzez pier�cie� z czerwonego piasku, a� do rysunku
cz�owieka, na kt�rym krwi� domalowano g�ow� wok� ust i p�acz�cych oczu. Przy
prawej
r�ce rysunku czerwona linia �ama�a si�, a w przerwie le�a� patyk modlitewny,
ozdobiony
pi�rami dzierzby. Kolejny patyk modlitewny przyszpila� do ziemi pust� paczk� po
papierosach, odrzucon� wczoraj przez Youngmana. A w samym �rodku okr�gu,
rozci�gni�ty
na podw�jnej serpentynie, le�a� martwy Abner, nadal w przepasce, z twarz�
zas�oni�t� mask�
z nie wyprawionej sk�ry kr�liczej. Natomiast jego sk�ra, od st�p a� do czubka
g�owy, zosta�a
tak dok�adnie poszarpana, �e na kolanach i na palcach prze�witywa�y ko�ci.
Youngman nie by� jedynym patrz�cym na to ze wstr�tem i z groz�. Zaraz przy
drzwiach sta� jeszcze jeden turysta w wiatr�wce. By� to niewysoki m�czyzna, o
regularnych
rysach, czystej cerze i z pewnym siebie wyrazem twarzy. Po drugiej stronie
malowid�a sta�a
piel�gniarka ze S�u�by Zdrowia, blondynka w spranych d�insach.
- Kiedy przyjechali�cie? - zapyta� j� Youngman.
- Dziesi�� minut temu.
Turysta przykl�kn�� przy Abnerze. Odchrz�kn�� i wyj�� Bibli� z kieszeni
wiatr�wki,
ale zanim zd��y� si� odezwa�, Youngman podni�s� go za ko�nierz.
- �adnych prac misyjnych.
- Czerwony czy bia�y - m�czyzna uni�s� Bibli� - ka�dy potrzebuje
b�ogos�awie�stwa.
- To jest kap�an Klanu Ognia - powiedzia� Youngman.
- Mo�e by� r�wnie� chrze�cijaninem.
- W �adnym wypadku. - Youngman odwr�ci� si� do piel�gniarki. - Czy czego�
dotykali?
- Nie - odpar�a ze z�o�ci�. - I wcale nie s� misjonarzami.
- Jeste�my z fundacji. - Turysta poprawi� wiatr�wk�. - Chcieli�my tylko pom�c...
- Na jedno wychodzi - przerwa� mu Youngman. - Po co tu przyszli�cie?
- Panna Dillon zgodzi�a si� oprowadzi� nas po rezerwacie i zabra� na wasz s�ynny
Taniec W��w. Ale poniewa� przyjechali�my o par� dni za wcze�nie, to
postanowili�my
troch� poje�dzi� po o