5499

Szczegóły
Tytuł 5499
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5499 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5499 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5499 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LUCIUS SHEPARD krokodylowa ska�a Niech si� wam przypadkiem nie zdaje, �e jestem wiarygodnym �wiadkiem, nie ulegaj�cym uprzedzeniom i nie zniekszta�caj�cym fakt�w. Rzecz jasna, ka�d� opowie�� powinno w zasadzie poprzedza� podobne zastrze�enie, albowiem nikt z nas nie jest zdolny do przekazania klarownej, bezinteresownej relacji. Burzliwe wydarzenia niedawnej przesz�o�ci przekona�y mnie jednak, �e jako �wiadek zas�uguj� na zaufanie w jeszcze mniejszym stopniu ni� wi�kszo�� ludzi. W ci�gu kilku miesi�cy poprzedzaj�cych telefon od Rawleya stacza�em si� stopniowo, wydaj�c pochodz�ce z grantu pieni�dze na alkohol, prochy i kobiety. Owa nieustanna balanga sprawi�a, �e zosta�em niemal bez grosza, a moja r�wnowaga umys�owa pozostawia�a wiele do �yczenia. Upadek nie zacz�� si� od jakiego� konkretnego wydarzenia, lecz stanowi� przejaw duchowej erozji, kt�ra mog�a by� zinternalizowanym odbiciem wojny, g�odu i zarazy - wszystkich biblijnych plag, jakie spad�y na ten nieszcz�sny kontynent. Je�li rzeczywi�cie tak si� zdarzy�o, nie by�by to pierwszy przypadek, w kt�rym liczne dotykaj�ce Afryki kl�ski wywar�y sw�j wp�yw na przybysza z zewn�trz. Z drugiej strony, cho� wielu Czarnych z Ameryki i z innych kontynent�w z upodobaniem opowiada o wizycie w ojczy�nie przodk�w, i nie mog� twierdzi�, bym ca�kowicie odrzuca� ich punkt widzenia, ja nieustannie odczuwa�em tu dziwny, delikatny nacisk, poczucie obco�ci i zagubienia. Jestem przekonany, �e to r�wnie� w znacznym stopniu zaszkodzi�o mojej psychicznej stabilno�ci. Cokolwiek jednak le�a�o u �r�de� tego stanu rzeczy, zaniedba�em prac� i coraz rzadziej wypuszcza�em si� do buszu, przesiaduj�c w swym abid�a�skim mieszkaniu, parnej szczurzej norze w betonowym otynkowanym bloku. �ciany mia�y tam kolor musztardy, a wy�cie�ane winylem meble by�yby na miejscu w poczekalni progresywnego ameryka�skiego dentysty w roku mniej wi�cej 1955. Rankiem dnia, gdy odebra�em telefon, siedzia�em sobie skacowany i gapi�em si�, jak moja aktualna dziewczyna, Patience, robi grzanki. Opu�ci�a rodzinn� wiosk� zaledwie przed dwoma tygodniami i miejskie zwyczaje wci�� wydawa�y si� jej czym� zdumiewaj�cym i pi�knym. Aczkolwiek zapewnia�a, �e widzia�a ju�, jak dzia�a opiekacz, nigdy dot�d nie mia�a okazji obs�ugiwa� go w�asnor�cznie. Po�ow� kuchennego sto�u pokrywa�y stosy posmarowanych mas�em grzanek, od zupe�nie czarnych po ledwie przybr�zowione - �lady nauki na b��dach. Urodziwa siedemnastolatka (zapewnia�a, �e ma ju� tyle lat), kt�ra - ubrana tylko w czerwone majtki - wpatrywa�a si� intensywnie w opiekacz, �mia�a si� g�o�no, gdy wyskakiwa� z niego chleb, pracowicie smarowa�a ka�d� grzank� mas�em, ko�ysz�c przy tym piersiami, a od czasu do czasu spogl�da�a na mnie z pe�nym zachwytu u�miechem... ten widok m�g�by mnie kiedy� pobudzi� do medytacji na temat kulturowego synkretyzmu i niewinno�ci albo bardziej osobistej zadumy nad ow� chwil� i moj� tu obecno�ci�. Teraz jednak podobne refleksje budzi�y we mnie jedynie znu�enie i poczucie bezsensu �ycia. By�em zbyt wyalienowany, by gromadzi� w pami�ci kolekcj� przezroczy o osobistym charakterze. Dlatego ucieszy�em si�, gdy zadzwoni� telefon i mog�em przej�� do salonu. - Bo�e, co si� z tob� dzieje? - zapyta� Rawley, gdy tylko mnie us�ysza�. - Tw�j g�os brzmi okropnie. Chyba znowu narozrabia�e�, co? - zapyta� chytrym, porozumiewawczym tonem. - Nic mi nie jest - odpar�em bardziej obcesowo, ni� by�o to moim zamiarem. - O co ci chodzi? Nasta�a chwila przerwy, podczas kt�rej w s�uchawce rozlega� si� tylko szum. Potem g�os Rawleya wydawa� si� cichszy, bardziej bezbarwny i jakby mniej ludzki. - Szczerze m�wi�c, Michael, mam dla ciebie robot�... je�li ci� to zainteresuje. Ale je�eli prze�ywasz kiepski okres... Przeprosi�em go za nieuprzejme traktowanie i wyt�umaczy�em, �e mam za sob� par� ci�kich nocy. - Nie ma sprawy - odpar� ze �miechem. - Nie trzeba mi by�o dzwoni� tak wcze�nie. Powinienem pami�ta�, �e nim wypijesz porann� kaw�, jeste� z�o�liwym skurwielem. Zapyta�em go, co to za robota, i po raz drugi nasta�a przerwa. W s�siednim mieszkaniu kto� w��czy� radio i zagra�a muzyka soukous. Us�ysza�em �piewne d�wi�ki gitar oraz g�os Sama Mangwany czyni�cego wym�wki niewiernej kochance. Z drugiej strony ulicy dolatywa�a aromatyczna wo� pieczonego mi�sa. Mia�em ochot� wyjrze� przez okno i zobaczy�, czy przekupie� na dole otworzy� ju� interes, ale �wiat�o razi�o mnie w oczy i zasun��em �aluzje. - Zlecono mi pewn� osobliw� spraw� - odpowiedzia� Rawley. - Szczerze m�wi�c, jest dosy� k�opotliwa. W prowincji Bandundu dosz�o do serii morderstw i win� obci��a si� czarownik�w. Dok�adniej m�wi�c, ludzi-krokodyle. - I co w tym takiego niezwyk�ego? - Nic, oczywi�cie. Nie pami�tam roku bez podobnych meldunk�w. Czarownicy zamieniaj� si� w r�ne zwierz�ta i pope�niaj� morderstwa. W tym roku jednak jest tego znacznie wi�cej. Dziesi�tki przypadk�w. Zaczekaj chwilk�, dobra? Us�ysza�em, �e m�wi co� do kogo� w swym gabinecie i wyobrazi�em go sobie takim, jakim widzia�em go przed trzema miesi�cami: jasnow�osy, aryjski m�odzieniec, kt�rego czas zamieni� w muskularnego, zadowolonego z siebie, trzydziestoparoletniego by�ego p�ywaka, ch�tnie poklepuj�cego wszystkich po plecach i nadu�ywaj�cego piwa. Albo - jak opisa� go pewien nasz wsp�lny znajomy - by� "cz�owiekiem w trakcie metamorfozy z pi�knego ch�opaka w t�ustego alkoholika". - Michael? - Patience sta�a w drzwiach kuchni, a zza jej plec�w bucha�y k��by dymu. - Chleb nie chce wyj�� z otworu - oznajmi�a ze smutkiem. Spu�ci�a g�ow� i spogl�da�a na mnie przez rz�sy w pozie sugeruj�cej zar�wno skruch�, jak i seksualn� obietnic�. - Za chwileczk� przyjd� - zapewni�em. - Wyci�gnij przew�d ze �ciany. - Przepraszam, Michael. - Rawley wr�ci� pe�en energii, jakby przed chwil� otrzyma� dobre wie�ci. - Chodzi o t� spraw�, o kt�rej ci wspomina�em. �wiadek zidentyfikowa� trzech m�czyzn i dwie kobiety, kt�rzy wed�ug niego zamienili si� w potwory. P�ludzie, p�krokodyle. Zapewnia, �e widzia�, jak zabili i po�arli grup� os�b. Spr�bowa�em co� powiedzie�, lecz nie da� mi doj�� do s�owa. - Wiem, wiem. W tym r�wnie� nie ma nic niezwyk�ego. Ale zeznania tego faceta by�y bardzo przekonuj�ce. Opisa� bestie z najdrobniejszymi szczeg�ami. Od pasa w g�r� ludzie, a poni�ej krokodyle. Sk�ra zwisa�a z nich w strz�pach, jakby linieli. Takie tam rzeczy. Tak czy inaczej, podejrzanych aresztowano. Czworo z nich wszystkiemu zaprzecza. To zrozumia�e. W normalnej sytuacji pu�ci�bym ich wolno. Co prawda, wszyscy tu wierz� w przes�dy, ale postawienie kogo� w stan oskar�enia tylko pod zarzutem uprawiania czar�w by�oby �mieszne. W tym przypadku jednak jeden z oskar�onych si� przyzna�. Zd��y�em ju� rozci�gn�� kabel telefonu na maksymaln� d�ugo�� i pr�bowa�em zajrze� do kuchni, �eby sprawdzi�, jak Patience radzi sobie z przewodem od opiekacza, nagle jednak Rawley przyci�gn�� ca�� moj� uwag�. - Przyzna� si� do zab�jstwa i ludo�erstwa? - Nie tylko do tego. Utrzymuje, �e dopu�ci� si� tego czynu w postaci p�cz�owieka, p�krokodyla. Da�em sobie chwil� na zastanowienie. - Na pewno policja go torturowa�a - stwierdzi�em wreszcie. - Nie s�dz�. Rozmawia�em z nim w wi�zieniu w Mogado i w najmniejszym stopniu nie wygl�da� mi na zastraszonego. Wprost przeciwnie, mia�em wra�enie, �e si� z nas nabija. Bawi�o go, �e kto� w�tpi w jego s�owa. - W takim razie to z pewno�ci� wariat. - Przysz�a mi do g�owy taka mo�liwo��. Rzecz jasna, kaza�em psychiatrze go zbada�. Okaza�o si�, �e jest ca�kowicie zdrowy. Oczywi�cie, nie mog� mie� pe�nego zaufania do kompetencji mojego psychiatry ani do jego motyw�w, jakie nim kierowa�y. Jego listy uwierzytelniaj�ce nie prezentuj� si� najlepiej, a na dok�adk� wywierane s� silne naciski polityczne, �eby dosz�o do procesu. Wielkim szefom w Kinszasie nie podoba si� my�l, �e kto� na prowincji mo�e dysponowa� skuteczniejszym juju ni� oni. - Wszystko to brzmi bardzo intryguj�co - stwierdzi�em. - Ale nie rozumiem, w czym mog� ci pom�c. - Chc�, �eby kto�, komu mog� zaufa�, przyjrza� si� temu facetowi. Do�wiadczony obserwator. Kto�, kto zna si� na takich sprawach. - Trudno mnie nazwa� ekspertem od ludzkich zachowa�. Z pewno�ci� nie w akademickim sensie. - To prawda - zgodzi� si� Rawley. - Ale wiesz to i owo o krokodylach. Mam racj�? Zdumia�y mnie jego s�owa. - Pewnie tak... chocia� nie mog� twierdzi�, �ebym uwa�nie �ledzi� literatur�. Moja dziedzina to w�e. Po co ci specjalista od krokodyli? Rawley ponownie umilk� na chwil�. Wykorzysta�em t� okazj�, by zerkn�� na Patience, kt�ra siedzia�a przy stole, gapi�c si� z ponur� min� przez okno. Z jej splecionych d�oni wystawa�a czarna wtyczka. Przypomina�a dziecko �ciskaj�ce w r�kach zwi�d�y kwiat. Nie odwr�ci�a si�, lecz skierowa�a wzrok w moj� stron� i spojrza�a mi prosto w oczy. Wygl�da�o to niepokoj�co, zupe�nie jakby patrzy� na mnie zombie. Albo jaszczurka. - Zdaj� sobie spraw�, �e to brzmi dziwnie - ci�gn�� Rawley - ale Buma... tak si� ten go�� nazywa. Gilbert Buma. To cz�owiek, kt�ry robi wra�enie. Trudno mi uj�� w s�owa dlaczego. Wywiera na ludzi naprawd� zdumiewaj�cy wp�yw. Chc�... - przerwa� sfrustrowany. - Chryste, Michael, prosz� ci�, przyjed� i przyjrzyj si� facetowi. Za�atwi� ci niez�� zap�at� za konsultacj�. Dostarczymy ci� samolotem do Kinszasy i pokryjemy wydatki. Mo�esz mi nie uwierzy�, ale w Mogado jest ca�kiem przyzwoity hotel. Pozosta�o�� po imperium. B�dziesz sobie mieszka� bardzo wygodnie, a ja ju� zadbam o drinki. To nie powinno potrwa� d�u�ej ni� tydzie�. - Us�ysza�em trzask zapalniczki, a potem g��boki oddech Rawleya. - No, ch�opie. Powiedz, �e si� zgadzasz. To b�dzie �wietny pretekst do odwiedzin. St�skni�em si� za tob�, ty stary skurczybyku. - No dobra, zgadzam si�. Ale nadal nie bardzo wiem, czego w�a�ciwie ode mnie oczekujesz. - Ja te� nie jestem tego do ko�ca pewien - przyzna� Rawley. - Powiedzmy po prostu, �e masz zdecydowa� jako znawca tematu, czy twoim zdaniem ten Buma mo�e m�wi� prawd�. Kiedy wyje�d�a�em, Patience p�aka�a. Byli�my ze sob� zaledwie kilka dni i nasz zwi�zek nie zd��y� osi�gn�� �adnych emocjonalnych g��bi, s�dz�c jednak po tej demonstracji uczu�, mo�na by pomy�le�, �e jeste�my nowo�e�cami rozdzielonymi w samym �rodku miodowego miesi�ca. Da�em jej tyle pieni�dzy, �eby wystarczy�o na par� tygodni, i pokaza�em, jak ma sobie radzi� z mieszkaniem. Szczerze m�wi�c, nie wierzy�em, �e jeszcze kiedy� j� zobacz�. By�em przekonany, �e po powrocie zastan� zdewastowany lokal i b�d� musia� sobie kupi� nowy opiekacz. Podejrzewa�em, �e p�acze dlatego, i� boi si� zosta� sama w mie�cie, i gdy tylko si� oddal�, zrobi co�, by zaradzi� tej sytuacji. Bez wzgl�du na ca�y ten cynizm poczu�em si� jednak wzruszony, pr�bowa�em wi�c zapewni� dziewczyn�, �e wszystko b�dzie dobrze. Powiedzia�em jej, �e zadzwoni� z Mogado i poda�em numer telefonu do biura Rawleya. Nic jednak nie mog�o jej pocieszy�. Kiedy jecha�em taks�wk� na lotnisko i spogl�da�em na pokryte py�em slumsy przez mozaik� kalkomanii i fetysz�w niemal ca�kowicie zas�aniaj�c� tyln� szyb�, dopad�y mnie nagle wyrzuty sumienia na my�l, �e zostawiam Patience na pastw� losu. Zada�em te� sobie pytanie, czy zawsze spodziewaj�c si� po ludziach najgorszego, nie staj� si� �lepy na tkwi�cy w nich potencja�. Powtarza�em sobie, �e by� mo�e Patience jest kim� innym ni� typow� wygnan� z domu przez n�dz� wiejsk� dziewczyn�, kt�r� nieuchronnie czeka �mier� od no�a, pobicia albo jakiej� choroby przenoszonej drog� p�ciow�. By� mo�e mia�a do zaoferowania co� wi�cej, a mnie nie chcia�o si� tego zauwa�y�. Trudno mi jednak by�o serio traktowa� tak sentymentalny pomys�. Zapomnia�em o nim i skupi�em si� na tym, co czeka�o mnie w najbli�szej przysz�o�ci: na Mogado, Gilbercie Bumie i Rawleyu. Moja przyja�� z Jamesem Rawleyem zacz�a si� pod sztandarem poprawno�ci politycznej. Cho� podczas mojego rocznego pobytu w Oksfordzie politycznie poprawny spos�b my�lenia nie by� tak irytuj�co wszechobecny jak w Stanach, moda na� dotar�a r�wnie� i tam. Dlatego przypuszczam, i� Rawley by� przekonany, �e przyja�� z czarnym Amerykaninem uwiarygodni go moralnie, da os�on� przed dotycz�cymi bia�ych Afrykan�w stereotypami, kt�re by�y dot�d przekle�stwem jego studenckiej kariery - a dla niego by�a to kariera w najczystszym sensie tego s�owa, staranne kolekcjonowanie potencjalnie przydatnych wp�yw�w i znajomo�ci. W�tpi�, by nawi�zanie ze mn� znajomo�ci by�o z jego strony �wiadomym wyborem. Chodzi�o raczej o przejaw wrodzonego sprytu. Nie s�dz� te� jednak, by pr�bowa� zaprzecza�, gdybym wspomnia� mu kiedy� o tym fakcie. Instynktowna samowiedza i wrodzona szczero�� utrudnia�y mu uleganie z�udzeniom, je�li chodzi o w�asne motywy. Z mojej strony wygl�da�o to zreszt� podobnie. Akceptacja Rawleya u�atwi�a mi �ycie w Oksfordzie i cho� sztuczny charakter naszej przyja�ni zawsze k�ad� si� mi�dzy nami cieniem, nigdy nie rozmawiali�my na ten temat. Mieli�my pod dostatkiem wsp�lnych zainteresowa� i upodoba�, kt�re pozwoli�y nam omija� �w potencjalny problem. Przez d�ugi czas uwa�a�em nasz� przyja�� za nienormaln� i zapewne w jakim� stopniu rzeczywi�cie taka by�a, jako �e nie wspiera�a jej autentyczna sympatia. Z up�ywem lat zda�em sobie jednak spraw�, �e przyjaciele, podobnie jak kochankowie, maj� swe miesi�ce miodowe, i �e sympatia, podobnie jak nami�tno��, trwa tylko przez pewien czas, by potem ust�pi� miejsca wzgl�dom wzajemnych korzy�ci. Tak w�a�nie wygl�da�a moja przyja�� z Rawleyem i cho� z pocz�tku nie by�o w niej ciep�a, przez wszystkie te lata nasze orbity cz�sto si� przecina�y i w ko�cu po��czy�y nas serdeczne wi�zy. Mog�oby si� wydawa�, i� �ywa, trwa�a przyja�� mi�dzy nami sta�a si� mo�liwa w�a�nie dlatego, �e nigdy nie wierzyli�my w jej iluzj�, zdaj�c sobie spraw�, �e kryj� si� za ni� niskie motywy. Gdy tylko zastanawia�em si� nad t� spraw�, nie mog�em nie zadawa� sobie pytania, czy rzeczywi�cie lubi� Rawleya, lecz mimo to czas i wsp�lne do�wiadczenia splot�y ze sob� nasze losy. Zawsze zwracali�my si� do siebie, gdy potrzebowali�my rady, pieni�dzy, ramienia, na kt�rym mo�na by si� wyp�aka�, i tak dalej, a� wreszcie stali�my si� sobie bliscy jak stare ma��e�stwo. Cho� nigdy w �yciu nie by�em w Mogado, wiedzia�em, czego si� spodziewa�. W Afryce wszystkie stolice prowincji s� do siebie bardzo podobne zar�wno w og�lnym zarysie, jak i je�li chodzi o szczeg�y. Mogado, ze swymi pe�nymi dziur, zakurzonymi ulicami �r�dmie�cia, rosn�cymi tu i �wdzie bezlistnymi, szkieletowatymi drzewami i obskurnymi budynkami o frontach pokrytych sp�kanym stiukiem, pod �adnym wzgl�dem nie odbiega�o od normy. �y�o tu wystarczaj�co wielu ludzi, by mo�na ich by�o wzi�� za dzikich lokator�w, bezprawnie okupuj�cych mieszkania w wymar�ym mie�cie: bosa kobieta w wyblak�ej sukni wygl�daj�ca zza ciemnych drzwi, tr�jka chudych dzieci, kt�re przykucn�y na ziemi, zn�caj�c si� nad schwytanym w�em, bezz�bny staruszek siedz�cy przy oknie i wpatruj�cy si� beznami�tnie w przesz�o��. Ca�a reszta mieszka�c�w ukry�a si� przed upa�em. Nad g��wnym placem dominowa�a gipsowa fontanna ozdobiona p�askorze�bami twarzy, z kt�rych erozja dawno ju� star�a wszelkie rysy. Obok niej pies-parias o sier�ci barwy migda��w poszukiwa� owad�w w zbr�zowia�ej trawie. Gdy m�j samoch�d przeje�d�a�, zwierz� czmychn�o na bok. Pod��a� za nim cie� chudy niczym figurka wykonana z drutu. Tabliczka na rogu ulicy po�o�onym najbli�ej wi�zienia by�a tak wyblak�a i powgniatana, �e odczyta� j� by�o niemal nie spos�b. Przyjrzawszy si� dok�adniej, zauwa�y�em, �e widnieje na niej jaka� data. Uda�o mi si� z trudem odcyfrowa� nazw� miesi�ca - listopad - obok kt�rej wida� by�o blady cie� cyfry. Z pewno�ci� upami�tnia�a jakie� wspania�e rewolucyjne wydarzenie, kt�rego duch zd��y� ju� ulec podobnej erozji. Samo wi�zienie zajmowa�o piwnic� i parter miejscowego biurowca - trzypi�trowego budynku pokrytego pastelowym, zielonym stiukiem. W przedpokoju, za biurkiem upstrzonym odchodami much siedzia� brzuchaty kongijski policjant o czarnogranatowej sk�rze, kt�ry pod lewym okiem mia� kaszak i wygl�da� dumnie jak prezydent. Czyta� francuskoj�zyczn� gazet�; nag��wek informowa� o katastrofie promu na rzece Kilombo, tym samym b�otnistym szlaku wodnym, kt�ry przep�ywa� przez Mogado. Na sp�kanej �cianie za jego plecami rzuca� si� w oczy wielki prostok�t, wyra�nie ja�niejszy ni� reszta brudnej powierzchni. Doszed�em do wniosku, �e z pewno�ci� tam w�a�nie przez trzy dziesi�ciolecia wisia� portret zmar�ego, przez nikogo nieop�akiwanego dyktatora Mobutu Sese Seko. Zawieszony pod sufitem wentylator by� �r�d�em lekkiego powiewu, kt�ry sprawia�, �e jeszcze wyra�niej czu�em przesycaj�c� powietrze wilgo� oraz ostry od�r �rodk�w czyszcz�cych zmieszany z innym st�ch�ym zapachem, w kt�rym doszukiwa�em si� woni krwi, moczu i potu, symptomu d�ugotrwa�ego cierpienia. Policjant poinformowa� mnie, �e Rawleya zatrzyma�y obowi�zki i �e odwiedzi mnie wieczorem w hotelu. Mog�em jednak zobaczy� si� teraz z wi�niem, je�li mia�em na to ochot�. S�dzi�em dot�d, �e Rawley zechce ze mn� porozmawia�, nim spotkam si� po raz pierwszy z Bum�, teraz jednak uzna�em, �e jego nieobecno�� jest celowa, �e wola�, by na moje pierwsze wra�enie nie wp�yn�y sugestie innych. Po d�ugim locie i je�dzie samochodem czu�em si� zm�czony, doszed�em jednak do wniosku, �e nie ma sensu odk�ada� tak wa�nego spotkania. Drugi policjant zaprowadzi� mnie na d�, do �wie�o bielonego pokoju przes�ucha�, kt�ry mie�ci� si� na zapleczu budynku. Sta� w nim st� z nieheblowanych desek i dwa sk�adane krzes�a. Czekaj�c na Bum�, zaj��em si� skubaniem bielonej �ciany i uda�o mi si� zdrapa� spory kawa�ek wapna, pod kt�rym ukrywa�a si� ciemna powierzchnia pokryta rdzawymi plamami, niemal z pewno�ci� pozostawionymi przez zesch�� krew. Nawiedzi�a mnie sympatyczna wizja, w kt�rej Mobutu odsiadywa� wyrok w jakim� miejscu o klimacie jeszcze bardziej tropikalnym ni� Mogado, ta�czy� jak szaleniec w rozgrzanej do czerwono�ci �elaznej celi, z oczu stercza�y mu g�owy w�y, a szczury bawi�y si� w przeci�ganie liny krwawymi strz�pami jego j�zyka. Drzwi otworzy�y si� skrzypi�c, a wyra�nie podekscytowany policjant wprowadzi� do �rodka bia�ow�osego staruszka i zamkn�� cel�. Wi�zie� mia� na sobie podart� koszul� i spodnie uszyte z worka na m�k�. R�ce i nogi skuwa�y mu kajdany. Nie spojrzawszy na mnie, spu�ci� g�ow�. Podszed� do drugiego krzes�a, ustawi� je bokiem do sto�u i usiad� na nim, demonstruj�c mi sw�j lewy profil. Potem zerkn�� na mnie, popatrzy� mi przez kilka sekund w oczy, a nast�pnie wbi� wzrok w �cian�. U�miecha� si�, ods�aniaj�c odbarwione z�by, poniewa� jednak jego twarz nie wyra�a�a �adnych emocji, by� mo�e nie by� to prawdziwy u�miech, lecz naturalne dla niego ustawienie szcz�k. Sk�r� barwy kawy mia� tak pomarszczon�, �e w pierwszej chwili pomy�la�em, i� przekroczy� ju� osiemdziesi�tk�, jego muskulatura zadawa�a jednak k�am temu wra�eniu. Mia� przedramiona i bicepsy cz�owieka, kt�ry sp�dzi� �ycie na fizycznej pracy, i twarz o silnych, wyrazistych rysach. Wygl�da�o to tak, jakby wiek pokry� go tylko patyn� i gdybym potrafi� wyg�adzi� jego zmarszczki, ujrza�bym przed sob� zdrowego m�czyzn� w �rednim wieku. - Panie Buma - odezwa�em si�. - Nazywam si� Michael Mosely i chcia�bym zada� panu kilka pyta�. Zareagowa� powoli, jakby trzeba by�o kilku sekund, by moje s�owa dotar�y do jego kory m�zgowej, i kilku dalszych, by jego m�zg m�g� je zinterpretowa�. - Powiedzieli mi, �e jest pan kolejnym doktorem - odpowiedzia� wreszcie barytonem tak d�wi�cznym, jakby m�wi� przez drewnian� tub�. - To prawda - przyzna�em. - Ale nie takim jak ten, kt�ry rozmawia� z panem poprzednio. Moj� specjalno�ci� jest herpetologia. Nauka o w�ach. M�wi�c dok�adnie, jestem etologiem specjalizuj�cym si� w bezhawiorystyce pyton�w. To go wyra�nie zaintrygowa�o. Zwr�ci� na mnie ca�� moc swych oczu o po��k�ych bia�kach. U�y�em s�owa "moc" nieprzypadkowo, gdy� m�g�bym przysi�c, �e nagle poczu�em na sk�rze twarzy zimny nacisk. W po��czeniu z bladym, fa�szywym u�mieszkiem nape�ni�o mnie to g��bokim niepokojem. - Pyton�w - powt�rzy� i st�kn�� z rozbawieniem. - O nich nic si� pan ode mnie nie dowie. - Jak panu zapewne wiadomo, nie na ten temat chc� z panem rozmawia� - odpar�em. Uni�s� wielk� g�ow� o kilka stopni. Wydawa�o si�, �e przygl�da si� czemu� w k�cie sufitu. Pomy�la�em, �e jego najbardziej charakterystyczn� cech� jest bezruch. Po ka�dym ruchu zamiera� niczym pos�g. Zada�em sobie pytanie, czy ten ca�kowity brak dr�e� mi�niowych nie �wiadczy o jakiej� patologii. - Gdzie si� pan urodzi�? - zapyta�em. - Nad rzek�. Kilka dni drogi st�d. - Jak si� nazywa pa�ska wioska? - Ona ju� nie istnieje. Nie ma nazwy. Mobutu, pomy�la�em. Pod w�adz� Mobutu wiele rzeczy w Kongu przesta�o istnie�. - Przyjm� za�o�enie, �e rzeczywi�cie pope�ni� pan morderstwa, o kt�re jest pan oskar�ony - zacz��em. - W takim razie dlaczego si� pan przyzna�? Opu�ci� wzrok, przenosz�c go na �cian�. - Dlatego, �e chcia�em si� ujawni� przed �wiatem. Dlatego, �e nie boj� si� tego, co mo�e si� zdarzy�. Mia�em wra�enie, �e rozumiem jego odpowied�. Albo rzeczywi�cie bra� udzia� w morderstwach, albo pope�ni� je kto� inny, a on wykorzysta� okazj�. By� czarownikiem. Cz�onkiem krokodylowego kultu. Pragn�� uznania swej mocy. By� przekonany, �e gdy autorytet kultu zostanie oficjalnie potwierdzony, �aden kongijski s�d nie o�mieli si� go skaza�, w obawie przed pot�g� jego czar�w. Ca�y ten interes z oskar�eniem i przyznaniem si� do winy by� po prostu chwytem reklamowym, kt�ry mia� podnie�� status kultu, zmieni� go z prowincjonalnej organizacji w powszechnie uznany element skomplikowanej hierarchii czarownic i czarownik�w, kt�ra zawsze kwit�a w tym kraju, bez wzgl�du na to, jaki re�im akurat sprawowa� w�adz� polityczn�. Za czas�w Mobutu na takie zagranie odpowiedziano by szybk� przemoc� - nikt nie mia� prawa praktykowa� juju silniejszego ni� do�ywotni prezydent - teraz jednak, gdy u steru by�y pomniejsze potwory, istnia�a szansa sukcesu. Nie potrafi�em jednak rozstrzygn��, czy Buma jest oszustem, czy te� naprawd� wierzy we w�asne opowie�ci. - Czy m�g�by mi pan wyja�ni�, w jaki spos�b posiad� pan umiej�tno�� zmiany kszta�tu? - zapyta�em. Nadal wpatrywa� si� w �cian�, jakby w og�le mnie nie s�ysza�. Zaintrygowa�o mnie to. Zgodnie z moim do�wiadczeniem wi�kszo�� czarownik�w skwapliwie korzysta�a z ka�dej szansy chwalenia si� swymi mocami i kontaktami z rozmaitymi bogami oraz �ywio�akami, a tak�e straszliwymi pr�bami, kt�rym musieli si� podda�, by osi�gn�� sw�j cel. - Czy te morderstwa mia�y jaki� zwi�zek z rytua�em, kt�ry umo�liwia panu przemian�? - kontynuowa�em. - A mo�e by�y jedynie zbiegiem okoliczno�ci? Westchn�� ci�ko i nie zamkn�� potem ust, jakby by� to jego ostatni oddech. Potem jednak zamruga� i ponownie przeszy� mnie wzrokiem. - Za wszystkimi tymi pytaniami kryje si� inne - stwierdzi�. - Tak naprawd� chce si� pan dowiedzie�, czy jestem k�amc�, czy g�upcem. Gdybym by� g�upcem, nie potrafi�bym panu odpowiedzie�. A gdybym by� k�amc�, nie powiedzia�bym panu prawdy. - Nie docenia pan siebie... - zacz��em, lecz przerwa� mi lekcewa��cym skinieniem d�oni. - Nie musz� pyta�, czy pan jest g�upcem - ci�gn��. - Twierdzi pan, �e jest doktorem od w�y, a zadaje pan takie same pytania jak poprzedni g�upiec. Chce mnie pan podst�pem sk�oni� do ujawnienia prawdy. Jest pan tak bardzo g�upi, �e nawet pan nie widzi, i� ju� to zrobi�em. - Wszyscy ludzie s� g�upcami w tej czy innej sprawie - przyzna�em. - Jestem got�w zaakceptowa� pa�ski os�d. Czemu mnie pan nie o�wieci? Do tej chwili jego ruchy by�y spokojne i niespieszne, co t�umaczy�em ci�arem kajdan. Teraz jednak odwr�ci� si� b�yskawicznie i waln�� obiema pi�ciami w sam �rodek blatu, rozszczepiaj�c go. Poruszy� si� tak szybko i p�ynnie, �e nawet nie mia�em czasu si� wzdrygn��. Zamar�em, pora�ony jego gwa�towno�ci�. Gdy pochyli� si� w moj� stron�, unieruchamiaj�c mnie gniewnym spojrzeniem po��k�ych oczu, zda�em sobie spraw�, �e gdyby zechcia� mnie zaatakowa�, kajdany by mu w tym nie przeszkodzi�y. Zza zamkni�tych drzwi dobieg� g�os policjanta, kt�ry pyta�, czy wszystko w porz�dku. Nim zd��y�em odpowiedzie�, Buma nakaza� mu, �eby zostawi� nas w spokoju. Natychmiast potem us�ysza�em oddalaj�ce si� korytarzem kroki. - Ciekawe, co go ugryz�o? - zapyta�em Bum�, usi�uj�c na czas opanowa� rodz�c� si� panik�. - Nie wiem, co pan w�a�ciwie pr�buje wm�wi� ludziom, ale wygl�da na to, �e uda�o si� panu znale�� przynajmniej jednego idiot�, kt�ry w to uwierzy�. Nie odpowiedzia� mi i nadal si� nie rusza�, zauwa�y�em jednak, �e rozlu�ni� napi�te mi�nie. Usiad�em nieco wygodniej, staraj�c si� udawa� ch�odn� oboj�tno��. - Co to chcia� pan powiedzie�...? Buma spojrza� na �elazne kajdany, kt�re skuwa�y mu r�ce. Po chwili znowu westchn�� i zwr�ci� si� twarz� ku �cianie. - Lepiej by�oby, gdyby wr�ci� pan do Abid�anu - oznajmi�. Zdziwi�o mnie na chwil�, �e wie, gdzie mieszkam, potem jednak zrozumia�em, i� �atwo to wyja�ni�. - W ten spos�b mi pan nie zaimponuje - skontrowa�em. - Zapewne opowiedzia� panu o mnie pan Rawley. A je�li nie on, to w takim razie kt�ry� ze stra�nik�w. Tym razem odnios�em wra�enie, �e ten jego osobliwy grymas naprawd� jest u�miechem. - Je�li pop�ynie pan w g�r� rzeki, pi�� dni drogi st�d - zacz�� - trafi pan na przysta� dla promu, kt�r� pu�cili z dymem �o�nierze. Prosz� ruszy� prosto w d�ungl�, a� natrafi pan na wielkie drzewo figowe. To nie jest daleko. Tam znajdzie pan to, czego pan szuka. - Czyli w�a�ciwie co? - Pytona - wyja�ni� Buma. - Bia�ego. By�em niemal pewien, �e wspomina�em Rawleyowi, i� poszukuj� skalnego pytona- albinosa. Zdrowy okaz by�by wart sze�ciocyfrow� sum�, a gdyby uda�o mi si� go rozmno�y�, m�g�bym na pierwszym miocie zarobi� jeszcze wi�cej. Te pieni�dze uwolni�yby mnie od konieczno�ci ubiegania si� o kolejne granty, od nudnych bada�. Od Afryki. Nie potrafi�em sobie jednak wyobrazi�, by Rawley zaprzyja�ni� si� z Bum� tak bardzo, �e mu o tym opowiedzia�. Je�li w og�le mu o tym napomkn��em, to jedynie przelotnie, gdy� nie le�a�o w mojej naturze rozwodzi� si� nad projektami nie maj�cymi wi�kszych szans powodzenia. Niemniej jednak by�o to jedyne mo�liwe wyja�nienie. - W�� pewnie po prostu wisi sobie na tym drzewie, czekaj�c a� go z�api�? Buma obrzuci� mnie lodowatym spojrzeniem. - Je�li pan tam pop�ynie, znajdzie go pan. - Kurcz�, dzi�kuj�, natychmiast si� tym zajm� - rzuci�em. - A zdawa�o mi si�, �e m�wi� pan, i� nie dowiem si� od pana nic o pytonach. - Widz�, �e uzna� mnie pan za k�amc�, nie g�upca - odci�� si� Buma. Nie mog�em si� nie roze�mia�. Rawley mia� racj�: ten cz�owiek by� inteligentny. Nadal jednak pozostawa�em przekonany, �e wszystko to - od gadziego zachowania a� po rzucane od niechcenia tajemnicze uwagi - jest jedynie gr�. Lepiej zaplanowan� ni� inne podobne, kt�re widzia�em, niemniej jednak gr�. - Czy naprawd� chce pan us�ysze� odpowiedzi na swe pytania? - zainteresowa� si� Buma. - Oczywi�cie. Ponownie zwr�ci� si� w moj� stron�, tym razem powoli, obrzuci� mnie szacuj�cym spojrzeniem i skin�� powoli g�ow�. - To nie b�dzie �atwe, ale mo�e uda si� panu zrozumie� - orzek�. - Prosz� bardzo. Wyci�gn�� r�k� i zacisn�� lew� d�o� na moim prawym nadgarstku. Spr�bowa�em odruchowo si� wyrwa�, lecz moja d�o� r�wnie dobrze mog�aby by� zakuta w �elaznej �cianie. By� niewiarygodnie silny. Zamkn�� oczy, zacisn�� r�k� tak mocno, �e musia�em rozchyli� pi��, po czym pochyli� si� i splun�� w moj� otwart� d�o�. Woln� r�k� zamkn�� moje palce na plwocinie, rozsmarowuj�c j� na sk�rze. - Prosz� - powiedzia�, puszczaj�c mnie. - Teraz moi bracia i siostry pana nie skrzywdz�. - My�la�em, �e odpowie pan na moje pytania. - S�owa nie potrafi� odda� prawdy - o�wiadczy�. - Prawda musi zosta� ods�oni�ta. I to w�a�nie pana spotka. Opad� z powrotem na krzes�o, wydaj�c z siebie sycz�ce westchnienie. - I to wszystko? Tak wygl�da pa�ska odpowied�? �e prawda musi zosta� ods�oni�ta? Buma przymkn�� powieki. Pier� mu falowa�a, lecz bardzo powoli, jakby spa�. - Jutro - zako�czy� rozmow� ochryp�ym, ledwie s�yszalnym szeptem. - Jutro porozmawiamy znowu. Miasteczko by�o wci�ni�te w luk� mi�dzy niskimi zielonymi wzg�rzami, za kt�rymi rozpo�ciera�a si� g�sta d�ungla. Ci�gn�o si� prawie �wier� mili wzd�u� brzeg�w Kilombo, przechodz�c na zachodzie w dzielnic� krytych s�om� chat oraz tubylczych knajp. Dalej na zachodzie, oddzielony od tej dzielnicy przez nadrzeczne b�ota, znajdowa� si� hotel, o kt�rym wspomina� Rawley. Hotel du Rive Vert by� zabytkow� budowl�, datuj�c� si� z pierwszych lat dwudziestego wieku, kiedy to rzek� w�drowali w g��b l�du europejscy kupcy wymieniaj�cy tanie wyroby nowoczesnego przemys�u na sk�ry i ko�� s�oniow�. Rive nie by� ju� vert, ziemi� poro�ni�t� spalon� traw� przecina�y b�otniste �cie�ki, przy kt�rych tu i �wdzie ros�y wi�dn�ce, niemal ca�kowicie pozbawione li�ci eukaliptusy. Stoj�cy na tym pustkowiu samotny budynek, pokryta bia�ym stiukiem kolonialna fantazja o dachu z czerwonej dach�wki, pierwszym pi�trze ozdobionym licznymi balkonami oraz oszklonych drzwiach, wydawa� si� tak jaskrawo niedorzeczny, �e po prostu musia� by� halucynacj�. Wra�enie to wzmacnia�a rosn�ca tu� przed frontowym wej�ciem uderzona piorunem akacja, kt�ra tu� poni�ej rozwidlenia mia�a dziupl� przypominaj�c� rozwarte usta. Wygl�da�o to tak, jakby wskazywa�a na hotel z�o�on� z rozwidlonych ga��zek d�oni�, krzycz�c przy tym bezg�o�nie. Nie zasta�em w hotelu Rawleya, kt�ry nie zostawi� te� �adnej wiadomo�ci. Hotelowy bar, cudownie ciemny, ch�odny i pe�en mahoniowego przepychu, stanowi� dla mnie siln� pokus�, nie chcia�em jednak by� pijany w chwili przybycia Rawleya. Pomy�la�em, �e m�g�bym wpa�� do jednej z knajp na piwo albo dwa - ale nie wi�cej - i ruszy�em w tamt� stron� wzd�u� brzegu. Nasun�a mi si� my�l, �e piwo mo�e sta� si� podk�adem dla powa�niejszej konsumpcji alkoholu, do kt�rej z pewno�ci� dojdzie, gdy tylko za�atwimy z Rawleyem sprawy s�u�bowe i przejdziemy do wspomnie�. Zbli�a� si� koniec pory suchej i cho� wi�kszo�� dni nadal by�a s�oneczna - tak jak dzisiejszy - p�nopopo�udniowe deszcze trwa�y coraz d�u�ej i niekiedy nie ko�czy�y si� z zapadni�ciem nocy. Ziemia by�a tak spragniona, �e p�nym rankiem nast�pnego dnia ulice znowu by�y sp�kane, a wiatr unosi� ze sob� ob�oki kurzu, w powietrzu jednak wyczuwa�o si� ju� ci�ar, a w grz�skim gruncie przy brzegu wida� by�o p�ytkie zag��bienia, w kt�rych podczas ulewy le�a�y nieruchome krokodyle. Wyobrazi�em sobie, �e gady z pewno�ci� czuj� mroczn� satysfakcj�, przekonane, �e b�oto, rzeka i wilgotna ciemno�� ��cz� si� ze sob� w jedno �rodowisko, idealnie dostosowane do ich cel�w. Co jednak dziwne, podczas pierwszej cz�ci spaceru nie zauwa�y�em ani jednego krokodyla. B�ota cuchn�y odpadkami i wala�o si� w nich pe�no bydl�cych czaszek i ko�ci, pustych butelek, papier�w oraz �upin owoc�w. Od czasu do czasu mija�em te� uschni�te drzewo albo pl�tanin� zbiela�ych na s�o�cu patyk�w i ga��zek, kt�ra niegdy� by�a krzakiem. Rzeka mia�a w tym miejscu par�set st�p szeroko�ci, by�a m�tna i b�otnista, a jej drugi brzeg porasta�a m�oda d�ungla, kt�ra podczas letniej suszy przybra�a kolor jasnozielony. Dobiega�y z niej g�osy biliona �ywych istot, po��czone w gniewne brz�czenie, ledwie przebijaj�ce si� przez leniwy plusk rzeki. Wok� mojej g�owy kr��y�y muchy, a pod stopami widzia�em delikatne �lady krab�w, ale nie by�o tu krokodyli ani �adnych innych wi�kszych zwierz�t. Gdy jednak min��em zakr�t, stan��em jak wryty. Nigdy w �yciu nie spodziewa�bym si� ujrze� naraz tylu tych gad�w. W odleg�o�ci niespe�na dziesi�ciu metr�w od miejsca, w kt�rym sta�em, od brzegu odchodzi�a szeroka, p�aska odnoga br�zowawej ska�y, kt�ra zag��bia�a si� na jakie� siedem metr�w w nurt rzeki. Pokrywa�y j� dziesi�tki w�a��cych na siebie nawzajem krokodyli, stos si�ga� niemal wysoko�ci cz�owieka. Mog�a ich by� wi�cej ni� setka. Sycza�y i k�apa�y szcz�kami, ods�aniaj�c straszne, odbarwione z�biska. Ich pazurzaste stopy wci�� szuka�y punktu zaczepienia. Wielka k��bi�ca si� masa szarozielonych �usek, umieszczonych w g��bokich jamach oczu oraz martwych, bia�ych paszcz. Cofn��em si� o kilka krok�w, przera�ony blisko�ci� tak wielu drapie�nik�w, a tak�e niezwyk�o�ci� tej sceny. Co prawda, nie by�a ona czym� zupe�nie nies�ychanym. Podczas suszy zdarza si� niekiedy, �e krokodyle gromadz� si� w ten spos�b, przyciskaj�c si� do siebie, by przechwyci� wilgo�, jaka mo�e si� gromadzi� na sk�rach pobratymc�w. Susza ju� jednak min�a i wody nie brakowa�o. Jeden z gad�w zlecia� na moich oczach ze stosu i wpad� z g�o�nym pluskiem do m�tnej rzeki. Zamiast wr�ci� na ska��, czego si� spodziewa�em, pozwoli�, by uni�s� go pr�d. Ledwie zanurzony, odwr�ci� si� na bok, ods�aniaj�c jasny, pokryty �luzem brzuch. Sprawia� wra�enie zdech�ego albo ledwie �ywego. Inne krokodyle wkr�tce pod��y�y za jego przyk�adem. To by�o naprawd� osobliwe zachowanie. Nie przychodzi�o mi do g�owy �adne wyt�umaczenie, pomijaj�c by� mo�e wp�yw toksycznych chemikali�w. Po chwili w wodzie by�o ju� kilkadziesi�t krokodyli. Ich cia�a zapcha�y w�skie przesmyki tu� za zakr�tem rzeki, lecz za ska�� nurt zwi�ksza� pr�dko�� i bez trudu roznosi� gady po ca�ej rzece. Wygl�da�o to tak, jakby wszystkie zmierza�y w to samo miejsce niczym stado ziemnowodnych wilk�w. Ca�a ta scena zaniepokoi�a mnie g��boko, nie tylko dlatego, �e nie potrafi�em jej wyja�ni�, lecz r�wnie� dlatego, i� nie mog�em uwierzy�, �e w og�le mo�e istnie� jakie� racjonalne wyt�umaczenie. W poczynaniach krokodyli dostrzega�em poczucie celu, surrealistyczny funkcjonalizm, kt�ry nasuwa� mi my�l, �e jestem �wiadkiem czego�, wobec czego rozum, tak jak go pojmowa�em, jest bezsilny. Cho� by�em naukowcem, nigdy nie k�opota�y mnie lekkie zaburzenia kontaktu z rzeczywisto�ci�, jako �e w moim �yciu osobistym nie nale�a�o do rzadko�ci nadu�ywanie alkoholu i proch�w, ataki depresji oraz rozmaite inne odmienne stany �wiadomo�ci. W tym zaburzeniu kry�o si� jednak co� pot�nego i niezg��bionego, co wykracza�o poza moje do�wiadczenie. By�em dog��bnie wstrz��ni�ty. Odechcia�o mi si� miejscowego piwa, lecz nie opu�ci�o mnie pragnienie, wr�ci�em wi�c do hotelu, gdzie zafundowa�em sobie du�� whisky i zanurzy�em si� w iluzji Europy zapewnianej przez lustrzane p�yty nad barem, w kt�rych odbija�o si� ciemne drewno, sk�pane w blasku �wiec sto�y i wspania�y czerwony dywan. Jeszcze dwie whisky i gro�ba dotkni�tych tajemnicz� chorob� krokodyli sta�a si� czym� odleg�ym i niewyra�nym. Barman, szczup�y Hindus imieniem Dillip, mia� siwe, wysmarowane pomad� w�osy i nosi� karmazynow� szarf�, podkre�laj�c� biel koszuli i spodni. Wpatrywa� si� w ustawiony na ko�cu baru telewizor. Nadawano wiadomo�ci z Kinszasy. Z rzeki wydobywano jakie� zw�oki. Zapyta�em go, czy to relacja z katastrofy promu, o kt�rej informowa�y nag��wki porannych gazet. - Nie, sah. Po prostu kto� zabi� tych ch�opak�w i wrzuci� ich do Kilombo. - Potrz�sn�� ze smutkiem g�ow�. - Mobutu. Przypomnia�em mu, �e Mobutu nie �yje. - Nawet po �mierci robi� nam k�opoty. Wielu ludzi znad rzeki nie by� jego przyjaci�mi. Pr�bowa� go za�atwi�. - Zacz�� wyjmowa� sztu�ce ze zmywarki. - Rozumiesz, sah, pod koniec Mobutu zwariowa� od raka i proch�w. Robi� mn�stwo g�upich rzeczy. Na przyk�ad, kaza� swojemu czarownikowi rzuci� kl�tw� na rzek�. I teraz wszystkie miasteczka, wszystkie wioski nad Kilombo by� zatrute przez kl�tw�. - Zatrute? - Tak, sah. M�wi�, �e czarownik wzi�� kawa�ek ducha Mobutu i wys�a� go do rzeki. I teraz nic dobrego nie m�c si� tu wydarzy�. - Podkre�li� sw�j �al ekspresyjnym gestem. - Nic dobrego nie m�c si� wydarzy� nigdzie. Rozumiesz, sah, Kilombo wpada� do oceanu. A ocean si�ga� wsz�dzie, wi�c kl�twa Mobutu zatru� wszystkie wody. Przekaza� mi te z�owrogie wie�ci z min� cz�owieka, kt�ry chce okaza� pomoc nieznajomemu, jakby ostrzega� mnie przed niebezpiecznym odcinkiem szosy. W ten w�a�nie spos�b wielu Afrykan�w - czarnych, bia�ych i wszelkich po�rednich odcieni - traktuje kwesti� czar�w. To cz�sty temat rozm�w - podobnie jak polityka czy pogoda - i tak jak w przypadku tamtych dw�ch, cho� wiadomo�ci o poczynaniach czarownik�w s� na og� z�e, nie mo�na nic na to poradzi�, nie warto wi�c niepotrzebnie si� denerwowa�. Mia�em zamiar dok�adniej wypyta� Dillipa o zwi�zki ��cz�ce Mobutu z tym regionem, lecz akurat w tej chwili pojawi� si� Rawley. Kilka nast�pnych minut zaj�o nam poklepywanie si� po plecach, u�ciski i wymiana rubasznych uprzejmo�ci. Potem zda�em mu relacj� z rozmowy z Bum�. - A wi�c uwa�asz go za utalentowanego aktora. - Rawley poci�gn�� �yk piwa. - Musz� przyzna�, �e z pocz�tku r�wnie� odnios�em takie wra�enie. By� mo�e w jego przypadku pierwsze odczucia rzeczywi�cie s� najtrafniejsze. W miar� jak z nim rozmawia�em, by�em coraz bardziej przekonany, �e co� w tym rzeczywi�cie jest. Magia. Czary. Dlatego w�a�nie chcia�em us�ysze� twoj� opini�. Ja si� tu urodzi�em i z tego powodu jestem sk�onny wierzy� takim starym oszustom. W jego s�owach nie s�ysza�em jednak zbytniego przekonania. - Chcia�bym z nim pogada� jeszcze raz, cho�by tylko dlatego, �eby zobaczy�, jak to robi. - Tak, tak... zdecydowanie. Mo�esz z nim rozmawia�, kiedy tylko zechcesz. Rawley wpatrzy� si� we w�asne odbicie w lustrze. Z pozoru wygl�da� tak samo jak zawsze, teraz jednak zauwa�y�em, �e spodnie i koszulk� polo ma wymi�toszone, a w�osy niestarannie uczesane, co w niczym nie przypomina�o typowej dla niego patologicznej schludno�ci. Ciemne, obrzmia�e p�ksi�yce pod oczyma �wiadczy�y o braku snu, a spod rumianej opalenizny wyziera�a blado��, zwykle kojarzona z chorob� b�d� przepracowaniem. - Kurwa ma� - rzuci� znu�onym tonem, jakby czyta� w moich my�lach. - Tylko mi si� we �bie miesza od ca�ego tego interesu. - Skin�� na Dillipa, wskaza� na moj� pust� szklaneczk� i uni�s� w g�r� dwa palce. - Obrywam od obu stron. Kinszasa chce, �ebym wni�s� oskar�enie, ale miejscowi boj� si�, �e je�li to zrobi�, s�ugusi Bumy zamorduj� ich w ich w�asnych ��kach. - Buma ma s�ugus�w? - Nigdy o nich nie wspomina�. Ale z drugiej strony, jak sam zauwa�y�e�, wywiera gro�ne wra�enie. - Podano nam whisky. Rawley wychyli� po�ow� jednym haustem, zapali� papierosa, rozsiad� si� wygodnie i popatrzy� na mnie z sympati�. - Ciesz� si�, �e przyjecha�e�, Michael. Naprawd� potrzebowa�em kogo�, z kim m�g�bym zala� pa��. - Czyli �e nie chodzi�o ci o moj� niezmierzon� wiedz�. Parskn�� �miechem. - To by� tylko podst�p. Rawley by� do�wiadczonym pijakiem i wiedzia�, jak dyktowa� tempo na d�ugi wiecz�r. Cho� na starcie zdoby�em nad nim przewag�, zwolni�em nieco i wpad�em w jego rytm nie�piesznych �yk�w, dzi�ki czemu po jakim� czasie obaj byli�my mniej wi�cej jednakowo ubzdryngoleni. W barze pojawili si� inni klienci. Za stolikiem w k�cie siedzia� szacowny bia�ow�osy afryka�ski d�entelmen w granatowym garniturze. Wpatrywa� si� w dal, s�cz�c jakiego� kolorowego drinka ozdobionego male�k� papierow� parasolk�. Jego twarz nic nie wyra�a�a, odnosi�em jednak wra�enie, �e s�ysz� zapami�tane melodie, rozbrzmiewaj�ce mu pod czaszk�. Przy drugim ko�cu baru siedzia�o dwoje m�odych Francuz�w - pracownik�w agencji pomocy - kt�rzy roz�o�yli przed sob� rz�dowe formularze, pogr��eni w powa�nej rozmowie. Stolik przy drzwiach zaj�o dw�ch brodatych trzydziestoparoletnich m�czyzn w d�insach i trykotowych koszulkach, kt�rzy szybko wlewali w siebie kolejne piwa. Ich przypominaj�cy r�enie mu��w �miech k��ci� si� z dystyngowan�, kolonialn� atmosfer�. Zapewne byli Niemcami. W chwilach wolnych od obs�ugiwania klient�w Dillip nadal ogl�da� telewizj�. Nadawano dyskusj� mi�dzy trzema przedstawicielami rz�du, kt�rzy m�wili o k�opotach nad Kilombo. Poniewa� akurat odechcia�o nam si� z Rawleyem wspomnie�, opowiedzia�em mu, co us�ysza�em od Dillipa o Mobutu i jego kl�twie. - Tak, znam t� histori� - potwierdzi� Rawley. - To prawda, �e po jego �mierci ca�y region zamieni� si� w istne piek�o. Nie spos�b jednak okre�li�, co by�o pierwsze, nieszcz�cia czy opowie��. - Czubkiem palca wskazuj�cego rozsmarowa� ka�u�k� p�ynu na g�adkiej powierzchni baru. - Nie ma w�tpliwo�ci, �e staruszek by� wariatem. I to nie tylko pod koniec. Kiedy by�em ma�y, ojciec zabra� mnie na spotkanie z nim. Ma�y cz�owieczek w przesadnie wielkich okularach. Nosi� kapelusz ze sk�ry lamparta i lask�-fetysz. Chocia� by�em dzieckiem, wyczuwa�em jego ob��d. To by�o jak promieniowanie. - Cmokn�� j�zykiem o z�by na znak rozczarowania. - Zawsze mi si� zdawa�o, �e rozumiem ten kontynent, ale ostatnio... sam ju� nie wiem. Sytuacja zrobi�a si� fatalna... mo�e w�a�nie dlatego komplikuj� sprawy. Dopatruj� si� w nich czego�, czego tam nie ma. A, niech tam. Nie b�d� ju� musia� martwi� si� tym d�ugo. - Tak? - zdziwi�em si�. - A dlaczego? Zawaha� si�. - Mia�em zamiar opowiedzie� ci o tym jutro. Pomy�la�em sobie, �e to b�dzie �wietne lekarstwo na kaca. - U�miechn�� si� blado. - W przysz�ym miesi�cu si� �eni�. Z pi�kn� dziewczyn� nazwiskiem Helen Crowley. Jest bardzo inteligentna. Pracuje w brytyjskiej ambasadzie. Nie mo�e wytrzyma� w Afryce, wi�c b�dziemy mieszkali w Londynie. - Cholera! Kiedy zd��y�o do tego doj��? - Pozna�em j� w zesz�ym roku, ale na dobre zacz�o si� dopiero przed paroma miesi�cami. By�em zdumiony, a nawet wi�cej. Rawley by� najbielszym Afrykaninem, jakiego zna�em, pozostawa� jednak Afrykaninem z krwi i ko�ci, i nie potrafi�em sobie wyobrazi�, by m�g� by� szcz�liwy gdziekolwiek indziej. Zapyta�em go, czy cieszy si� na my�l, �e zamieszka w Anglii. - Chyba �artujesz! - obruszy� si�. - To kraj trzeciego �wiata z klimatem drugiego. Nie mog� si�, kurwa, doczeka�! - Zmi�� w palcach serwetk�. - Ale ona... ona chce... cholera, wiesz, jak to jest. Przyzna�em, �e wiem. Rawley zacz�� wychwala� liczne cnoty Helen Crowley. Odnios�em wra�enie, �e pr�buje usprawiedliwi� si� przede mn� z tego, �e mnie opuszcza, jakby �eni�c si� i udaj�c na wygnanie do Europy, k�ad� de facto kres naszej przyja�ni. Zapewne rzeczywi�cie tak by�o. Moje plany na przysz�o�� mog�y nie by� zbyt skonkretyzowane, z pewno�ci� jednak w ich sk�ad nie wchodzi� pobyt w Anglii. Poczu�em do niego dziecinny �al. Cho� widywali�my si� zaledwie kilka razy do roku, by� jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego mia�em, i wiedzia�em, �e zawsze mog� na niego liczy�. Pr�bowa� gra� na moich uczuciach, pyta� o moje �ycie mi�osne, sugerowa�, �e czas ju�, bym sobie kogo� znalaz�, tak jak on. Odpowiada�em mu zwi�le i zniech�caj�co. Jak�� cz�stk� umys�u zdawa�em sobie spraw�, �e zachowuj� si� jak dupek, by�em jednak zbyt pijany, �eby si� cenzurowa�. Wkr�tce potem przeprosi�em go, o�wiadczy�em, �e spotkamy si� jutro wieczorem w barze, po mojej rozmowie z Bum�, i powlok�em si� chwiejnym krokiem do ��ka. Ciemny pok�j wype�nia� odg�os b�bni�cego o szyby deszczu, od kt�rego zakr�ci�o mi si� w g�owie jeszcze bardziej i ca�kowicie straci�em kontrol� nad swym post�powaniem. Nie wiem, co mnie sk�oni�o do zatelefonowania do Patience, przypuszczam jednak, �e to zdrada Rawleya - tak przynajmniej okre�la� jego decyzj� m�j pijany m�zg - sk�oni�a mnie do pr�by udawania, �e ja r�wnie� zaanga�owa�em si� w romantyczny zwi�zek. To wsp�gra�oby z infantylnym biegiem moich my�li. Ku mojemu zaskoczeniu odebra�a telefon ju� po trzecim sygnale. - Michael! Tak si� ciesz�, �e ci� s�ysz�! Kiedy wracasz do domu? M�j opiekacz, pomy�la�em. Nadal nale�y do mnie. Przez ca�� rozmow� Patience powtarza�a, �ebym jak najszybciej wraca�, bo w Kongu jest niebezpiecznie i boi si� o mnie. Doszed�em do wniosku, �e przemawia przez ni� samotno��. Troska w jej g�osie harmonizowa�a jednak z moimi fantazjami i po chwili zacz��em szepta� czu�e s��wka, sk�ada� obietnice, jakich nigdy nie powinno wypowiada� si� lekko ani po pijanemu. Gdy odwdzi�czy�a mi si� podobnymi zapewnieniami, zamiast cofn�� si� z kraw�dzi moralnej przepa�ci, nad kt�r� stan��em, pozwoli�em, by jej g�os mnie uspokoi�, i zasn��em ze s�uchawk� przyci�ni�t� do ucha. Kiedy za du�o wypij�, z regu�y �pi� niespokojnie, rzucam si� i budz� co chwila, dr�czony b�lami �o��dka oraz nieprzyjemnymi snami, tej nocy jednak spa�em spokojnie, a jedyny sen, jaki mnie nawiedzi�, nie by� typow�, chaotyczn� seri� surrealistycznych przyg�d i sytuacji, lecz cechowa� si� klarowno�ci� i mentalnym kolorytem, kt�re nie przypomina�y �adnych innych marze� sennych, jakie mi si� dot�d przytrafia�y. Mkn��em szybko przez wodne p�ycizny, nie tyle p�yn��em, ile unosi�em si� z pr�dem. Widzenie utrudnia�y mi chmury br�zowawo��tego mu�u, wzbitego przez tych, kt�rzy p�yn�li przede mn�, dostrzega�em jednak ko�ysz�ce si� na dnie trzciny oraz stercz�ce z brzegu klinowate kamienne wyst�py. Po paru minutach woda sta�a si� ch�odniejsza, g��bsza i bardziej zielona. Nie widzia�em ju� dna. Co� przyci�ga�o mnie do siebie, nie wiedzia�em jednak co. Cho� strach nie le�a� w mojej naturze, zrozumia�em nagle to uczucie i kryj�ce si� w nim mo�liwo�ci. Zacz��em zwraca� wi�ksz� uwag� na otoczenie, tak jak wtedy, gdy pokarm by� blisko. Ta wiedza nie mia�a jednak znaczenia, bo nawet gdybym by� zdolny czu� strach, z jakiego� powodu ufa�em temu, co mnie wzywa�o. Wiedzia�em, �e nie jest moim wrogiem. Pr�d by� coraz bardziej wartki, a woda sta�a si� zimna i b��kitna. Ogarn�o mnie wielkie znu�enie. Odp�ywa�a ze mnie si�a, wyczuwa�em jednak, �e jej miejsce zajmuje nowy rodzaj t�yzny, r�wnie u�ytecznej. W oddali ujrza�em l�ni�c� plam� ja�niejszego b��kitu, kt�ra z pocz�tku by�a jedynie punkcikiem, lecz szybko ros�a, powi�kszaj�c si� z ka�d� sekund�. Wiedzia�em, �e owa jasno�� to sygna� wzywaj�cy mnie do celu... Nie jestem pewien, co mnie obudzi�o, s�dz� jednak, �e musia� to by� piorun, us�ysza�em bowiem grzmot i zobaczy�em przeszywaj�c� niebo b�yskawic�, kt�ra roz�wietli�a strugi deszczu. Nadal jeszcze nie otrz�sn��em si� do ko�ca z sennych majak�w, kt�re by�y tak sugestywne, �e wydawa�y si� przyci�ga� mnie z si�� r�wnie nieub�agan� jak owa plama b��kitu. Jednocze�nie jednak by�em przera�ony, a moje serce t�uk�o si� jak szalone. Po twarzy sp�ywa� mi deszcz, kt�ry zalewa� oczy i wsi�ka� we w�osy. By�em ca�kowicie zdezorientowany. Ostatni� rzecz�, kt�r� zapami�ta�em na jawie, by� g�os Patience i poduszka pod g�ow�. Zzi�bni�ty, oplot�em si� ramionami. Zda�em sobie spraw�, �e jestem na dworze w samych majtkach. Kolejna b�yskawica pozwoli�a mi zobaczy�, gdzie si� znajduj�. Sta�em na szczycie ska�y, na kt�rej po po�udniu widzia�em dziwne skupisko krokodyli. Na dole mia�em wzburzone wody, a na drugim brzegu rzeki widmowy grzebie� drzew ko�ysa� si� na tle odrobin� ja�niejszego nieba. Wszystkie zgina�y si� w lewo, a potem prostowa�y w oci�a�ym rytmie ta�cz�cego nied�wiedzia. Zewsz�d dobiega� mnie chrz�st i stukot niesionych wiatrem przedmiot�w, a w g�rze wci�� bi�y pioruny. Nawet gdy ju� zorientowa�em si�, gdzie jestem, strach nie ust�pi�. Nie mia�em poj�cia, jak si� tu znalaz�em. Nie przysz�a mi jeszcze do g�owy my�l o lunatyzmie. Odnios�em raczej wra�enie, �e moc snu przenios�a mnie z ��ka w miejsce, o kt�rym �ni�em. Mog�em by� oszo�omiony, tyle jednak wiedzia�em - bez wzgl�du na to, czy by� to produkt mojej pijackiej wyobra�ni, czy te� co� bardziej tajemniczego, �ni�o mi si�, �e jestem krokodylem. Zacz��em dygota� i to nie tylko z powodu zimna. Ciemno�� pe�na by�a niebezpiecze�stw, a od hotelu dzieli�o mnie p�tora kilometra. Nie mia�em jednak innego wyj�cia, jak tam wraca�. Odwr�ci�em si� bardzo powoli, by nag�y ruch nie pozbawi� mnie r�wnowagi. Gdy postawi�em pierwszy krok, chmury nad moj� g�ow� przeszy� og�uszaj�cy grom, zupe�nie jakby pu�ci� jaki� fundamentalny szew. Nag�y rozb�ysk jaskrawoczerwonego �wiat�a obali� mnie na plecy. To by� kolor huty, topniej�cej otoczki, kt�ra spowija rozgrzane do bia�o�ci j�dro p�ynnej stali. Czu�em si� tak, jakby gorej�ca d�o� pochwyci�a mnie na u�amek sekundy, a potem odrzuci�a na bok. Wstrz�s o�lepi� mnie i og�uszy� na kilka sekund. Nozdrza wype�ni� mi zapach ozonu. Kiedy odzyska�em wzrok, zobaczy�em, �e piorun uderzy� w stoj�ce tu� obok ska�y martwe drzewo, kt�re stan�o w p�omieniach. Ta pochodnia o�wietli�a znaczn� cz�� b�ot. W jej blasku l�ni�y wszechobecne ka�u�e. U nasady ska�y, w odleg�o�ci niespe�na siedmiu metr�w, sta� blokuj�cy mi wyj�cie krokodyl. Nie by� to zwyczajny gad, lecz jeden z najwi�kszych zbrodniarzy natury, w swoim miejscu i czasie r�wnie niepowstrzymany jak tyranozaur. Bydl�, bestia, potw�r. Pomy�la�em, �e ma dobre pi�� i p� metra d�ugo�ci. Gdy sta�, czubek jego masywnego �ba si�ga� mi do po�owy ud, a w paszczy m�g�by pomie�ci� beczk� benzyny. �uski l�ni�y z�oci�cie w blasku ognia, a w �renicach �arzy�a si� pomara�czowa jasno��. By�by na miejscu u boku Cerbera, jako przera�aj�cy bo�ek strzeg�cy wej�cia do piek�a. Moja pierwsza my�l (je�li mo�na tak nazwa� te budz�ce dreszcze strachu, pogmatwane impulsy, kt�re przeszywa�y m�j udr�czony m�zg) brzmia�a tak, �e za bram� z krzywych, poplamionych z�b�w, g��boko w zimnej rurze jego brzucha czekaj� wrota wiod�ce ku jeszcze straszliwszym udr�kom. Najwi�kszy konar p�on�cego drzewa od�ama� si� i wpad� z sykiem do rzeki. W s�abszym �wietle krokodyl zmieni� si� z demiurga w zwyk�e zwierz�. Przero�ni�t�