5036

Szczegóły
Tytuł 5036
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5036 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5036 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5036 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jakub Kaliszewski Ko�ci chudych dzieci �wie�e groby zawsze wzrusz�, niezale�nie, gdzie kopane gdy porosn�, wyjdzie na jaw, kto szczu� i co by�o grane. J.Kleyff "Telewizja" - Nudzi ci si�, co, Zelig? Szef popatrzy� na mnie z politowaniem i westchn��. Podrapa� si� po �ysej czaszce brudnymi paznokciami. - Chyba wiesz, jaka to �liska sprawa. - W�a�nie dlatego... szefie, przecie� to wymarzony temat - dr��y�em. Wymarzy�em sobie ten reporta� ju� dawno temu i czu�em, �e naczelny nie da si� d�ugo przekonywa�, musz� mu tylko udowodni�, �e naprawd� mi na tym zale�y. - Nie dosy�, �e rocznica, to jeszcze wybory... na pewno "Zeitung" b�dzie chcia� zrobi� to samo. - My�lisz? - Szef podni�s� brew i zamy�li� si�. Mia�em go. "Zeitung", nasz jedyny istotny konkurent na p�nocnej p�kuli, wzbudzi� ostatnio sensacj� ujawnieniem tajnych archiw�w EIA z czas�w wojen marsja�skich. Wystarczy�o przypomnienie liczby wej�� na ich strony w tym feralnym dla nas dniu, aby naczelny z�apa� haczyk. - Uhm... no dobrze... - walczy� ze sob� szef. - Ostatecznie zawsze mog� nie pu�ci� tego, co przywieziesz. Tylko pami�taj, �agodnie o MLA. Je�li wsi�dzie na nas Darien i jego ludzie, to fakt, �e najpierw poleci twoja g�owa, b�dzie ma�ym pocieszeniem dla lec�cej za ni� mojej. Prze�kn��em to jako�. Nawet najpoczytniejsza zeta Konfederacji musia�a liczy� si� ze zdaniem prezydenta Ziemi i jego niezmordowanej armii prawnik�w. Wszyscy oni zwaliliby si� nam na g�ow�, gdybym tylko wspomnia� co� zanadto niepochlebnego o uwa�anej dzi� za bohatersk� Armii Marsja�skich Lojalist�w, w kt�rej walczy� ongi prezydent Darien. Tylko jak napisa� o masakrze pod Amaltej� nie wspominaj�c o MLA? - Masz dwa tygodnie - g�os szefa wyrwa� mnie z zamy�lenia - jak nie zd��ysz, damy standardow� notk� rocznicow�. Je�li zd��ysz, ale mi si� nie spodoba - to samo. I uwa�aj na siebie, ostatnio znowu by�o par� zamach�w. - Tajest, szefie - zasalutowa�em, obr�ci�em si� na pi�tach i wymaszerowa�em z gabinetu, �ciskaj�c w r�ku akredytacj�. Przed odpraw� podszed�em do terminala, kupi� aktualne wydania ziemskich i marsja�skich zet - po pierwsze, �eby by� na czasie, po drugie - �eby si� czym� zaj�� w czasie startu i l�dowania, kt�re zawsze �le znosi�em. Moj� uwag� przyku�a krzycz�ca czerwieni� miniatura ok�adki na samym dole ekranu. Powi�kszy�em j�. "CA�A PRAWDA O AMALTEI" - wrzeszcza� krwawymi literami tytu� jakiej� szmat�awej broszurki anonimowego wydawnictwa - "50 ROCZNICA OSZUSTWA?" Wzruszy�em ramionami, ale wsun��em kart� do czytnika i zgra�em broszurk�. Postanowi�em sprawdzi�, co mog� znale�� na interesuj�cy mnie temat w ka�dym, najmniej nawet wiarygodnym �r�dle. Mo�e i tutaj trafi� na jaki� �lad? Rzeczywi�cie, zbli�a�y si� pi��dziesi�te rocznice kolejnych wydarze� tamtego pami�tnego roku, ostatniego roku wojny. Komisja �ledcza, obalenie prezydenta Funaki, wycofanie ostatnich jednostek, wreszcie uznanie niepodleg�o�ci Marsa... a wszystko zacz�o si� w�a�nie od Amaltei. Przepcha�em si� przez bramk� i stan��em na chodniku jad�cym prosto do brzuchatego wn�trza promu. Mia�em przed sob� par� minut jazdy, chodnik by� stary i powolny, otworzy�em wi�c projektor i zacz��em przegl�da� �ci�gni�t� broszurk�. Widzia�em ju� takie rzeczy. Autor, legitymuj�cy si� tytu�em profesora jakiego� nieznanego uniwersytetu - na przyk�ad Texarkana University of Historical Studies, czy Pend�absko-Kaszmirska Akademia Nauk - na trzydziestu paru bogato ilustrowanych zdj�ciami z epoki stronach stara� si� dowie��, �e ca�a historia masakry zosta�a spreparowana przez "Rebeliant�w" (jak nazywano w�wczas - a, jak wida�, czasami i teraz - bojownik�w o wolno�� Marsa), by wstrz�sn�� opini� publiczn� na Ziemi i przyspieszy� pozytywne rozstrzygni�cie konfliktu. Przy okazji wspomniano te� o innych masakrach i masowych grobach, odkrytych przez Komisj� �ledcz�, powo�an� do �ycia w�a�nie po wydarzeniach w Amaltei - one te� mia�y by� wielkimi i mniejszymi mistyfikacjami. Mora� by� jasny - MLA by�a czysta, jej bojownicy - prezydent Darien zw�aszcza - to bohaterowie, a Marsjanom nale�y si� nauczka. Ca�e szcz�cie, �e poparcie dla Dariena nie przek�ada si� na poparcie dla nast�pnej wojny - pomy�la�em. Ciekawostk� broszurki by�y fragmenty wywiadu, jakiego autorowi (autorom?) udzieli� jeden z �yj�cych jeszcze uczestnik�w masakry. Wedle jego s��w dzieci, kt�re przedstawiono Komisji, zosta�y przez Rebeliant�w sp�dzone do Amaltei i wyuczone tego, co maj� m�wi�. Ciekawe. Thorvald Christiansen. Sprawdzi�em szybko - rzeczywi�cie, kroniki sprzed pi��dziesi�ciu lat wspomina�y takie nazwisko. Zanotowa�em sobie, �e musz� go koniecznie odwiedzi� po przylocie. Wi�cej rewelacji w broszurce nie by�o, skasowa�em j� wi�c bez �alu. Chcia�em zabra� si� do przegl�dania dziennik�w, ale chodnik przywl�k� si� w ko�cu do kresu swej podr�y. Przekroczy�em okr�g�e wrota promu, rozejrza�em si� - by�em ostatnim pasa�erem, pozostali wyprzedzili mnie po drodze, ufaj�c raczej w�asnym nogom ni� zdezelowanemu ta�moci�gowi, trudno im si� by�o dziwi�. Usiad�em w niezbyt komfortowym fotelu business class, poprosi�em stewardess� - przyjemnie ludzk�, jak zd��y�em si� zorientowa�, jednym z nielicznych plus�w kiepskiego bud�etu Ares Aero by� fakt, �e zatrudniali wi�cej �ywego personelu ni� inne linie - o tranquilizer i roz�o�y�em si� jak mog�em najwygodniej w oczekiwaniu na start. Jak ja tego nie lubi�. Lotnisko w Olympus to, mimo pi��dziesi�ciu lat samodzielnych rz�d�w tej by�ej g�rniczej kolonii, nadal zapyzia�y barak w przera�liwie r�owym kolorze odpadaj�cej p�atami farby izolacyjnej. Nigdy si� nie zmienia i chyba ju� si� nie zmieni. Jednak jest to tak�e nadal g��wny port kosmiczny Czerwonej Planety. Codziennie przewalaj� si� przez niego tysi�ce pasa�er�w - turyst�w, robotnik�w, farmer�w, naukowc�w... a mi�dzy nimi od czasu do czasu trafiaj� si� ci, kt�rym zawsze co� si� nie podoba, terrory�ci. Kontrola celna by�a tutaj wyj�tkowo drobiazgowa. Ka�dy pasa�er musia� nie tylko podda� gruntownemu przeszukaniu siebie i sw�j baga�, ale te� musia� przej�� przez ekran prze�wietlenia. Dwa dni wcze�niej jaki� nieszcz�nik nafaszerowa� si� Cortexem - jadalnym materia�em wybuchowym - i wywali� wielk� dziur� w sekcji "toalety - �azienki" portu. Ofiary jeszcze liczono, gdy l�dowa� m�j prom. Oddzielanie flak�w od g�wien - brr... nieprzyjemna robota. Celnik, gdy wcisn��em mu w �ap� moj� legitymacj� - ze skromnym napiwkiem wci�ni�tym za zak�adk� - wpatrywa� si� w ni� d�ugo, my�l�c nad czym� intensywnie. - Gazeta Codzienna... - Rzek� wreszcie powoli. Chcia�em rzuci� jak�� zgry�liw� uwag� na temat jego umiej�tno�ci czytania - tytu� mojej netzety by� umieszczony na karcie wo�ami w czterech g��wnych j�zykach Uk�adu - ale ugryz�em si� w j�zyk. K�opoty na granicy by�y ostatni� rzecz�, jakiej mi by�o trzeba. Czego on si� tak przyczepi�? Zawsze staramy si� pisa� o Marsie �agodnie, wa��c racje obu stron, niczego nam nie mo�na zarzuci�. �e nie m�wimy wszystkiego? A kto m�wi? Nie chcemy przecie�, �eby nam odebrano licencj�, prawda? - Witamy na Czerwonej Planecie, redaktorze... Zelig - celnik przemy�la� do ko�ca swoj� wypowied�, prestidigitatorsko zr�cznym ruchem wy�uska� banknot (ech, te przedpotopowe formy wr�czania �ap�wek... kiedy� wreszcie Mars przejdzie w stu procentach na obr�t bezgot�wkowy?) i odda� wyt�uszczon� legitymacj�. Popatrzy� si� na mnie jako� dziwnie, ale w ko�cu pu�ci�. Na zewn�trz, w strugach wieczornego deszczu, czeka�o kilka taks�wek, w r�wnie imponuj�cym stanie co budynek lotniska - pordzewia�e rz�chy, ledwo odrywaj�ce si� od ziemi. Trudno by�o wybra� spo�r�d nich jedn� wygl�daj�c� lepiej od innych. Wsiad�em do pierwszego wozu z brzegu. - Sheraton - rzuci�em. - Aj - odpar� prowadz�cy samoch�d japo�czyk i ruszy�. Karoseria brz�cza�a i dr�a�a, silnik bzycza� nerwowo. Zastanawia�em si�, kiedy ten gruchot si� rozleci. Ha�asy zag�usza�y trajkotanie kierowcy, z kt�rego i tak nie rozumia�em ani s�owa - m�wi� jakim� straszliwym lokalnym slangiem. Po intonacji rozr�nia�em tylko, kiedy pyta� mnie o co� - w�wczas na wszelki wypadek przytakiwa�em - a kiedy przeciw czemu� protestowa�. Co jaki� czas naciska� klakson i wychylaj�c si� przez szyb� wygra�a� przeje�d�aj�cym obok, na co tamci zalewali nas potokiem r�wnie niezrozumiale brzmi�cych obelg, po czym obie strony oddala�y si� zadowolone. Wreszcie taks�wka stan�a i spad�a - w�a�nie spad�a z grzechotem, a nie osiad�a �agodnie, tak jak by si� mo�na spodziewa� - na chodnik przed najlepszym hotelem w mie�cie. Trzygwiazdkowy Olympus Sheraton mie�ci� si� w jednym z najstarszych budynk�w, niegdysiejszym kapitanacie portu, zbudowanym w porz�dnym, klasycznym stylu szk�o- aluminium. Mi�a odmiana po nieko�cz�cych si� szeregach jednakowych plastikowych barak�w, z kt�rych w wi�kszo�ci sk�ada�a si� zabudowa miasta. - Ay�cia - mrukn�� przez nos kierowca. Spojrzawszy na poplamiony licznik upewni�em si�, o jak� kwot� mu chodzi i wysup�a�em dwie dziesi�cioaresowe monety. Zat�ch�e wn�trze taks�wki wyplu�o mnie na deszcz. - �adna pogoda - zagadn��em przysypiaj�cego portiera. Poza sezonem niewielu turyst�w odwiedza�o Olympus, jeszcze mniej sta� by�o na ten stosunkowo drogi hotel. Portier w czerwonej liberii spojrza� na mnie jak na nieszkodliwego wariata, otaksowa� wzrokiem i doszed�szy do wniosku, �e nie doczeka si� ode mnie sutego napiwku, postanowi� zignorowa�. Z jedn� walizk� podszed�em do terminala w recepcji i zameldowa�em si� w zarezerwowanym pokoju. Terminal przynajmniej nie chcia� napiwku. Z samego rana lotobusem - jako� nie mog�em si� powa�y� na ponowne wypr�bowanie tutejszych us�ug taks�wkarskich - potelepa�em si� na miejsce akcji, czyli do Amaltei. W �agodnym �wietle staj�cego w zenicie s�o�ca pow�drowa�em na plac centralny, do pomnika masakry. Na trzymetrowym czarnym monolicie dziesi�ciocentymetrow� czcionk� wyryte by�y sze��dziesi�t dwa nazwiska znanych ofiar i kilkana�cie linii kropek, oznaczaj�cych niezidentyfikowane cia�a. Poni�ej przykr�cono mosi�na tablic� z napisami w trzech g��wnych j�zykach Konfederacji - angerze, romanie i ruslavie: W pobli�u tego miasta w 15 roku C.E., w sz�stym roku Wojny Marsja�skiej, bandyci (w wersji angerskiej napisano: �o�nierze) Marsja�skiej Armii Lojalist�w dokonali bestialskiego (tego s�owa brakowa�o w tek�cie angerskim) mordu na kilkadziesi�ciorgu dzieciach zgromadzonych w obozie uchod�c�w, b�d�cym pod opiek� Konfederacji Ziemskiej. Siedemdziesi�t cztery cia�a odnalezione w zbiorowym grobie poza granicami miasta z�o�ono pod tym kamieniem. Niech ich ofiara nie p�jdzie na marne. Kr�tko i lakonicznie, tekst przedstawia� jedynie niew�tpliwie ustalone fakty. Takie by�y wymagania wszystkich stron. Od zmodyfikowania - z�agodzenia - tekstu spisanego w angerze, j�zyku najpowszechniej u�ywanym na terenie Konfederacji, Ziemia uzale�ni�a zgod� na oficjalne przeprosiny, kt�re wyg�osi� nowo wybrany prezydent Uhlaru w pi�t� rocznic� mordu. Posta�em tak chwil�, zastanawiaj�c si�. Zawsze zaczyna�em dochodzenie od postania i pomy�lenia w miejscu, gdzie zasz�o wydarzenie b�d�ce tematem mojej pracy. Z jedena�ciorga dzieci, kt�re p� wieku temu prze�y�y, by za�wiadczy� o masakrze, �y�a dzisiaj pi�tka. Poza Tomem Kammaneerem, kt�ry odpracowywa� wyrok gdzie� w kopalniach na Ksi�ycu, reszta mieszka�a na Marsie, i to ca�kiem niedaleko, w promieniu stu mil od miasta, w kt�rym wyszli ca�o ze spotkania ze �mierci�. Zanim wyruszy�em do osady, w kt�rej mia�em nadziej� znale�� Christiansena, przespacerowa�em si� po centrum Amaltei. Miasto - wed�ug ziemskich standard�w niedu�a mie�cina - by�o r�wnie szare i smutne, jak Olympus, a w dodatku jeszcze bardziej, o ile to mo�liwe, zapuszczone. Jedynie w centrum da�a si� zauwa�y� jaka� aktywno�� w�adz - stary, smutny ogrodnik snu� si� po placu i stara� si� doprowadzi� do porz�dku zwi�d�y trawnik na skwerze okalaj�cym cok� pomnika. Wiedzia�em, �e wkr�tce do miasteczka zjad� ekipy porz�dkowe ze stolicy, przystosowa� osad� do powitania licznych go�ci przybywaj�cych na rocznicowe uroczysto�ci, ale na razie miejsce to wygl�da�o, jakby nawet tutejsi mieszka�cy starali si� o nim zapomnie�. Podszed�em do ogrodnika, jedynego tubylca, jakiego spotka�em do tej pory, kt�ry wygl�da� na ponad sze��dziesi�t lat. Po drodze mija�em g��wnie ludzi m�odych, ca�e rodziny, sprowadzone �wie�o z Ziemi i r�nych kolonii do zasiedlenia rozleg�ych marsja�skich ugor�w. Starsi Marsjanie zwykle udawali si� na emerytur� poza planet�, byle dalej od wszechobecnych oran�y i czerwieni, kt�re przez d�ugie lata zd��yli znienawidzi�. Nie dziwi�em im si� - by�em tu dopiero drugi dzie�, i ju� zaczyna�em nabawia� si� alergii na te barwy. - Pracuje si�? - Zagai�em niezbyt inteligentnie. Jednostajny szum deszczu - czy tu zawsze pada? - og�upia� i usypia�. Ogrodnik wyprostowa� si�, ziewn��, na jego pomarszczonej twarzy nie mog�em wyczyta� �adnych emocji. Mrukn�� potwierdzenie i sta� tak, czekaj�c na dalszy ci�g rozmowy. - D�ugo tu �yjecie? - spyta�em. - Od urodzenia - wymamrota� tamten przez wypadaj�ce z�by. M�wi� z zadziwiaj�co czystym akcentem, nale�a� widocznie do jednej z pierwszych fal kolonizacji. To by�o co�. Ruchem kciuka w��czy�em rejestracj�. - To pewnie pami�tacie tamto - wskaza�em r�k� na ton�cy w rudym od py�u deszczu pomnik. - Aa... co mam nie pami�ta�... pami�tam... - stary zacisn�� suche wargi, jakby daj�c do zrozumienia, �e nie powie wiele wi�cej. - Opowiecie? - Dr��y�em. Nie mog�em przepu�ci� takiej okazji, to by�o idealne na start - rozmowa ze starym ogrodnikiem w deszczu... Dobry scenariusz to podstawa porz�dnego reporta�u, zawsze tak uwa�a�em. - A kto pyta? - odpar� ogrodnik. Tu by� najbardziej dra�liwy moment. M�wi� prawd�, czy historyjk�? Historyjk� mia�em jeszcze nie do ko�ca dopracowan�, a stary wygl�da� na jednego z tych wiekowych wie�niak�w, kt�rzy zawsze potrafi� pozna�, kiedy kto� k�amie. - "Gazeta Codzienna", reporter Adrian Zelig - b�ysn��em blach� - Robi� wspomnieniowy reporta� o masakrze... - Aa... - ogrodnik pokiwa� g�ow� - Jak tak, to powiem. Tylko czekaj pan, sko�cz� ten skwerek. Tak! Pierwszy rozm�wca i pierwszy sukces. Dobry znak. Ogrodnik posuwa� si� przed siebie z pr�dko�ci� chorej d�d�ownicy, zagrabienie rachitycznego skwerku zaj�o mu dobre p� godziny, w ci�gu kt�rych miejscowe wirusy zdo�a�y wreszcie przebi� si� przez m�j wzmocniony profilaktyczn� dawk� probiotyk�w uk�ad immunologiczny i zacz��em kicha� na pot�g�. - Sundheit - pozdrowi� mnie ogrodnik, kiedy sko�czy� swoj� robot� - Chod�my do szopy, nastawi� czif "Czif" okaza� si� tajemnicz� mikstur� o barwie mocnej kawy i smaku czego� wyci�ni�tego z wycieraczki. Ostatni raz pi�em co� takiego w czasie podr�y z kierowcami syberyjskich ci�ar�wek. S�cz�c powoli �yczek za �yczkiem, s�ucha�em opowie�ci ogrodnika. Po trzech minutach wiedzia�em, �e jego historia nada si� jedynie na zajawk� - wi�cej by�o w niej wiadomo�ci z gazet, ni� osobistych wspomnie�. Mog�em co� takiego sam spreparowa�. Ale w sumie, czego si� spodziewa�em? Mieszka�cy Amaltei sami niezbyt byli �wiadomi tego, co dzia�o si� w zbudowanym kilka mil za rogatkami obozie dla uchod�c�w. O wszystkim dowiedzieli si� dopiero z wiadomo�ci, z raportu Komisji �ledczej, z plotek. Mo�na domy�la� si�, �e kilku starszych mieszka�c�w, "etatowo" wyznaczonych do rozm�w z gromadnie odwiedzaj�cymi niegdy� miasto dziennikarzami, wypracowa�o sobie ustalone, jednolite wersje wydarze�. Podzi�kowa�em staremu za opowie�� i za nap�j - czu�em ju�, �e po powrocie do hotelu b�d� musia� wzi�� co� na serce - i wyszed�em z szopy. A jednak, bywaj� tu chwile bez deszczu! Trz�s�cy si� lotobus przewi�z� mnie do Ma�ej Shirley, rolniczej osady po�o�onej w�r�d niskich, skalistych wzg�rz. Wygl�da�a o wiele lepiej, ni� miejscowo�ci widziane przeze mnie dotychczas. Dziwi�c si� schludnym, czystym ulicom i bia�o pomalowanym �cianom barak�w, przypomnia�em sobie, �e wi�kszo�� mieszka�c�w Shirley stanowili koloni�ci ze Skandynawii, protestanci. Najwyra�niej postanowili przenie�� na rud� gleb� fragment swoich rodzinnych stron. Nie�le im si� to udawa�o. Na przystanku sta�, utrzymany w nienagannym stanie, srebrzysty terminal. - Thorvald Christiansen, adres - rzuci�em. Terminal odpowiedzia� mi czystym angerem, podaj�c jednocze�nie adres na ekranie i drukuj�c na pasku. Co za luksus! Zerwa�em pasek i kieruj�c si� dok�adnymi drogowskazami, odnalaz�em ma�y, bia�y domek. Drzwi otworzy� mi m�czyzna na oko sze��dziesi�cioletni, ale bardzo dobrze wygl�daj�cy. Prawie adnych siwych w�os�w w z�ocistej czuprynie, �wawe, b��kitne, l�ni�ce oczy obejrza�y mnie od st�p do g��w. Poczu�em si� nieswojo, chocia� m�j rodow�d, z tego co wiem - nie, �eby mnie to kiedy� interesowa�o - jest czysto aryjski na wiele pokole� wstecz. - Ja? Hmm... co teraz? Nie wygl�da� na kogo�, kto regularnie czytuje "Gazet� Codzienn�". - Jestem dziennikarzem... Czyta�em wywiad z panem w "Ca�ej Prawdzie..." i chcia�em porozmawia�... - Jaka zeta? Prosz� pokaza� legitymacj�. Mia� twardy, p�nocny akcent, nieprzyjemnie chrapliwy. W dzieci�stwie musia� by� idealnym ch�opcem z propagandowych plakat�w Hitlerjugend. Nic dziwnego, �e oprawcy z MLA go oszcz�dzili, uwa�ali pewnie, �e taki s�odki cherubinek znalaz� si� w obozie przez pomy�k�. Pokaza� legitymacj�. No c�, w tym momencie ko�czy�a si� moja inwencja - nie mia�em przygotowanej zapasowej, fa�szywej karty od "Prawdziwego Ziemianina", czy co tam czyta� m�j hitlerek. A pokaza� co� musia�em - stary wpatrywa� si� we mnie wyczekuj�co. - "Gazeta Codzienna", dzia� reporta�u. Facet a� si� zach�ysn��, rzuci� co� chrapliwie, w czym rozpozna�em tylko kilka s��w - jakie� stare przekle�stwa - i zatrzasn�� mi drzwi przed nosem. - I ciebie te�! - Odkrzykn��em. Cisza. Rozejrza�em si� - w okolicznych oknach pojawi�y si� zatroskane twarze. Dla pewno�ci zadzwoni�em jeszcze raz, odczeka�em chwil� i odszed�em, zanim ktokolwiek z s�siad�w zainteresowa� si�, czemu dobijam si� do czyjego� ma�ego, bia�ego, czystego domku. W Sheratonie zrobi�em to, co powinienem w zasadzie by� zrobi� przed podr� do Shirley - sprawdzi�em Christiansena w archiwach. Okaza�o si�, �e facet od pi�tnastego roku �ycia udziela� si� bardzo aktywnie w lokalnym �yciu politycznym. Kontaktowa� si� g��wnie z r�nymi formacjami powsta�ymi po rozwi�zaniu MLA, organizacjami typu "Czysty Mars" i tak dalej. By� wsp�za�o�ycielem Ma�ej Shirley - "pierwszej aryjskiej osady" na Czerwonej Planecie. Zapraszano go na wyk�ady, na kongresy, gdzie g�osi� te same rewelacje, kt�re przeczyta�em w broszurce na Ziemi. Jedyny uczciwy, jedyny spo�r�d jedenastki, kt�ry odwa�y� si� powiedzie� prawd�. Nie�le. Sk�d si� bior� tacy ludzie? Przecie� by� tam, widzia� wszystko, jak m�g� teraz temu zaprzecza�, i to z tak� energi�, z takim przekonaniem? Przypadek dla psychologa. Skre�li�em blond- anio�ka z listy. Zosta�a mi tr�jka. Marin� Guljevi� znalaz�em w ma�ej cerkiewce wykonanej z imitacji drewnianych bali, stoj�cej po�rodku wioski zbudowanej niemal w ca�o�ci z tego samego materia�u, zamieszka�ej przez ruslavskich imigrant�w. Mia�em ma�o czasu przed wieczorn� msz�, kt�r� celebrowa� mia�a w�a�nie Marina. Otworzy�em drzwi �wi�tyni - wn�trze by�o ubogie, ale gustowne, o�tarz by� chyba sprowadzony z Ziemi - wygl�da� na star� robot�, ale dla mnie wszystkie ikony wygl�daj� na stare. Atmosfera w tym miejscu by�a niesamowita. Nie jestem cz�owiekiem religijnym, ale ciep�y, przytulny mrok sali, ci�kie powietrze przesycone zapachem kadzide�, sprawia�y wra�enie obcowania z czym� naprawd� niezwyk�ym. Zdumiewaj�ce, jak uda�o si� na tej surowej planecie odtworzy� takie warunki? Na �rodku krz�ta�a si� jaka� kobieta w d�ugiej, czarnej szacie, myj�ca pod�og�. Chrz�kn��em - kobieta odwr�ci�a si�. Jej u�miechni�ta twarz by�a pomarszczona jak wysuszona �liwka, a od u�miechu tylko przyby�o jej ma�ych zmarszczek pod rzadkimi, siwymi w�osami spi�tymi w kok. - Khm... Jesli mat' Marina? - Spyta�em, wyczerpuj�c moj� znajomo�� ruslavu. Mia�em nadziej�, �e to wystarczy. Musia�o wystarczy�. - Da, sem ja - odpar�a kobieta, odstawiaj�c miot�� i wycieraj�c d�onie w fartuch. Poczu�em si� dziwnie swojsko, chocia� nigdy w �yciu nie by�em na prawdziwej wsi. Czy w og�le na Ziemi by�y gdzie� jeszcze takie wsie? Obudzi� si� chyba we mnie jaki� atawizm na widok tego ciemnego, drewnianego wn�trza i sprz�taj�cej pod�og� staruszki. - Jestem reporterem "Gazety Codziennej" - przedstawi�em si� po angersku. Odpowiedzia�o mi �yczliwie zainteresowane spojrzenie - Je�li ma pani chwilk�... Chcia�em porozmawia� o...- zawaha�em si�. Nie wiedzia�em, jak kobieta zareaguje na wspomnienie masakry, kt�ra zmieni�a jej �ycie. Mo�e stara�a si� o tym zapomnie�, wymaza� z pami�ci? Mo�e ju� nie pami�ta�a? - O Amaltei? - doko�czy�a za mnie, wci�� si� u�miechaj�c - Oczywi�cie, prosz� za mn�, mam akurat p� godziny wolnego, nim zaczn� przygotowania do wieczernicy. Mia�am si� pomodli�, ale - u�miech ods�oni� szereg zdrowych, prawdziwych z�b�w - To zawsze zd��� zrobi�, prawda? By�a urocza. Pod��y�em za ni� przez drzwi w tylnej �cianie sali i po schodkach do pokoiku na pi�terku, urz�dzonego r�wnie skromnie i schludnie, jak ca�a �wi�tynia. - Sadte - wskaza�a na zydelek. Dyskretnie opuka�em mebel - prawdziwe drewno! Parafia nie by�a wi�c tak uboga, jak mog�oby si� wydawa�. Siad�em i odczeka�em chwil�, a� matka Marina naleje sobie wody z glinianego dzbana. - Panu te� nala�? - Nie, dzi�kuj�. Usiad�a na krze�le naprzeciw mnie, si�gn�a r�k� za g�ow� i rozpu�ci�a w�osy. Westchn�a ci�ko, ale z zadowoleniem, jak wzdycha si� tylko po dobrze wype�nionym obowi�zku. W��czy�em rejestrator. - Dziennikarze przychodz� tu tylko w dw�ch sprawach - zacz�a, nim zada�em jakiekolwiek pytanie - Amaltea i moja parafia. Jedyna parafia prawos�awna na Marsie, wie pan. I w dodatku prowadzona przez kobiet�, to ci�gle jeszcze wzbudza sensacj�. Kiwn��em g�ow�. Ko�ci� prawos�awny wprowadzi� kap�a�stwo kobiet niespe�na dwadzie�cia lat temu, i nawet na Ziemi "popadie" by�y ci�gle jeszcze rzadk� ciekawostk�. - Poniewa� zbli�a si� rocznica, no i, pan wybaczy, nie wygl�da pan na kogo� z redakcji religijnej, domy�li�am si� od razu, o co chodzi. No wi�c, s�ucham, jakie ma pan pytania? Odchrz�kn��em. Czu�em si�, jakbym przes�uchiwa� w�asn� matk�. - W�a�nie z powodu rocznicy... chcia�em zrobi� reporta� o �yciu tych, kt�rzy prze�yli tamten dzie�. Jak min�o im te pi��dziesi�t lat? Kim teraz s�, co robi�? Czy ich �ycie wygl�da inaczej, ni� �ycie r�wie�nik�w? Tego typu rzeczy. - Och, to bardzo ciekawe - zainteresowa�a si� szczerze matka Marina - Z przyjemno�ci� odpowiem na takie pytania. Wie pan, tu przychodz� r�ni ludzie - zafrasowa�a si� - i wypytuj� g��wnie o r�ne szczeg�y... ka�� sobie opowiada� w k�ko, jak le�a�am na dnie do�u, pod tymi wszystkimi cia�ami... a to naprawd� nie jest moje najmilsze wspomnienie. To tak, jakby wszystko, co zrobi�am w �yciu, by�o niewa�ne, jakby liczy� si� tylko ten jeden dzie� sprzed p� wieku. - No w�a�nie - podchwyci�em - A ja chcia�bym wiedzie�, co dzia�o si� z pani� - z matk�... - nie wiedzia�em, jak j� nazywa�, jaki jest prawid�owy tytu�. Cholera, nie przygotowa�em si�. - Wszystko jedno, m�j synu - �yczliwie skin�a d�oni�, ale to "m�j synu" rozwi�za�o problem. - Co si� z matk� dzia�o potem, jak potoczy�y si� jej losy. Mo�e zacznijmy od pocz�tku. Po zako�czeniu dochodzenia Komisji �ledczej ca�� wasz� jedenastk� odes�ano z powrotem na Marsa... - Ale� nie, nie! - zaprotestowa�a - Co mieliby�my robi� na Marsie? Przynajmniej niekt�rzy z nas. Chyba tylko czworo dzieci odnalaz�o swoje rodziny sprzed wojny, kilkoro przygarn�� sierociniec w Olympus... Ale ja i jeszcze par� innych zosta�o na Ziemi. To by�o zaskakuj�ce. W materia�ach, do kt�rych si� dokopa�em, stwierdzono, �e wszystkie dzieci odnalezione w obozie pod Amaltej� dostarczono do rodzic�w lub, je�li tamci nie �yli, do krewnych. - Przed wojn� przylecia�a tylko nasza tr�jka, ojciec, matka i ja - wyja�ni�a Marina - Rodzice zgin�li zaraz na pocz�tku, a ja pi�� lat b��ka�am si� po obozach... Nie mia�am po co wraca�. Przygarn�li mnie zakonnicy na So�owkach. - Dlaczego w�a�nie zakonnicy? Kobieta u�miechn�a si� promiennie i spojrza�a gdzie� nade mn�, co� sobie przypominaj�c. - Chcia� pan, zdaje si�, spyta�, czy i w jaki spos�b dzie� mordu odmieni� moje �ycie... Powiem panu. Tego dnia wydarzy�o si� co� wi�cej, ni� tylko brutalna masakra. Gdybym pami�ta�a tylko tyle, moje �ycie prawdopodobnie by�oby koszmarem i sko�czy�abym tak jak wi�kszo�� z nas. Po�owa z jedena�ciorga niedobitk�w z Amaltei odebra�a sobie �ycie lub zgin�a w tajemniczych okoliczno�ciach. W�a�nie dlatego tak trudno by�o odnale�� �yj�cych �wiadk�w masakry. Mog�em sobie tylko pr�bowa� wyobrazi�, jak ci�kie jest �ycie z takim wspomnieniem... - Kiedy ustawili nas na placu i zacz�li krzycze� i strzela�, zacz�am si� modli�. I wtedy poczu�am... poczu�am dotkni�cie na ramieniu i s�odki, �agodny g�os: "Nie l�kaj si�". Natychmiast przesta�am si� ba�, wiedzia�am, �e prze�yj�, je�li tylko b�d� s�ucha� tego g�osu. "Nie l�kaj si�" - powtarza�, a wok� �wiszcza�y kule, dzieci pada�y na ziemi�, tryska�a krew, krzyk, panika, przera�enie. By�am zupe�nie spokojna. "Padnij teraz" - us�ysza�am, i zrobi�am tak, a w tej samej chwili nad moj� g�ow� przelecia� pocisk. "Po�� si� pod cia�em tej dziewczynki" - m�wi� dalej g�os, i tak a� do ko�ca, krok po kroku, g�os w g�owie przekazywa� mi dok�adne polecenia, dzi�ki kt�rym prze�y�am. Czy wie pan, co to by� za g�os? - przerwa�a na chwil�, po czym nachyli�a si� do przodu i sama sobie odpowiedzia�a z pewno�ci� w g�osie - To by�a Naj�wi�tsza Panienka. Milcza�em. Nie wiedzia�em, co powiedzie�. Z natury sceptyczny, odrzuca�em ca�� t� histori� jako oczywisty wytw�r histerii i fantazji. Ale nie mog�em przecie� jej tego tak wprost... - Nie wierzy pan - u�miech - Oczywi�cie, nie wymagam przecie�, �eby mi pan wierzy�. Nie szkodzi. Widz�, �e jest pan uczciwym cz�owiekiem i nie wy�mieje mnie, a to wystarczy. No wi�c tak, to by� najwa�niejszy dzie� w moim �yciu, ale wcale nie dlatego, �e wok� mnie zgin�y dziesi�tki innych dzieci. Tego dnia dowiedzia�am si� o istnieniu rzeczy wa�niejszych ni� �ycie czy �mier�. Dowiedzia�am si�, �e B�g wybra� mnie, abym dawa�a �wiadectwo. Dlatego w�a�nie posz�am do zakonnik�w - sko�czy�a i opad�a na oparcie krzes�a. �ykn�a wody z kubka, a ja czeka�em, zastanawiaj�c si� nad nast�pnym pytaniem. - Najpierw im pomaga�am, potem z�o�y�am �luby... - Podj�a w�tek, gdy tylko prze�kn�a - trwa�o to wiele lat, ale B�g mi sprzyja�. By�am jedn� z pierwszych wy�wi�conych kap�anek, a wkr�tce potem Patriarcha zapragn�� stworzy� parafi� na Marsie. Zg�osi�am si� na ochotniczk� - i wybrano mnie, w�a�nie mnie spo�r�d wielu ! Chocia� nie by�am najstarsz� i najbardziej do�wiadczon� z kandydat�w, no i w dodatku kobieta... tu mieszka�o wielu starych ludzi, bardzo ortodoksyjnych. By�o ci�ko, ale stara�am si� jak mog�am... Sprowadzi�am nawet drewno, kilka prawdziwych sosen, z kt�rych miejscowy stolarz sporz�dzi� meble i ikonostas. Bracia z So�owek przys�ali ikony, pi�kne, stare malowid�a. Cerkiew zacz�a �y�. Teraz co wiecz�r schodz� si� wszyscy mieszka�cy. - Osi�gn�a� wi�c sukces, matko - stwierdzi�em, pe�en szczerego podziwu dla jej dokona�. - Jestem szcz�liwa, i daj� spok�j i szcz�cie innym, czeg� wi�cej trzeba w �yciu? Kiedy pomy�l�, jak wygl�da�oby moje �ycie, gdyby nie ten pami�tny dzie�?.. Mam tu takie kobiety w parafii. Straci�y ca�e rodziny w wojnie, znalaz�y sobie jakich� przypadkowych m��w, �eby prze�y�. Robi� co mog�, �eby im pom�c, ale... czasem jest to ponad moje si�y - pokr�ci�a g�ow� - Nie wiem, czemu B�g wybra� w�a�nie mnie. Kt� jednak wie, czemu On robi, to co robi? Zapewne ani pan, ani pa�scy czytelnicy tego nie zrozumiej�, ale codziennie dzi�kuj� Mu modlitw� za to, gdzie znalaz�am si� tamtego dnia. - Hmmm... - Kiwn��em ze zrozumieniem g�ow�. Czu�em si� bardzo nieswojo, w pokoiku zapanowa�a jaka� podnios�a atmosfera �wi�to�ci. Gdy tylko patriarchat marsja�ski b�dzie potrzebowa� swojej pierwszej �wi�tej, matka Marina b�dzie pierwsza w kolejce, tego by�em pewien. Mia�em ju� wszystko, czego potrzebowa�em, zreszt� czas mija�, a popadia musia�a zacz�� przygotowywa� si� do wieczornego nabo�e�stwa. Podzi�kowa�em wi�c i zacz��em zbiera� si� do wyj�cia. Matka Guljevi� podesz�a do szafki i wyj�a z niej co�. Poda�a mi to - ma�y, szary krzy�yk wyciosany z kawa�ka sp�kanego ze staro�ci betonu, z brunatnymi plamami na kraw�dziach. - We� to, synu - rzek�a, wciskaj�c mi amulet w d�o� - Ten krzy�yk wyciosa�am z kamyka zabranego z Amaltei. �ciska�am go kurczowo przez ca�y tamten dzie�, a� wer�n�� mi si� w d�o�. We� to, i niech ci� Pan prowadzi. Ze znalezieniem nast�pnego "celu" nie mia�em problemu. Siedziba "Leipschitz & Synowie" by�a najwy�szym i najbardziej imponuj�cym budynkiem w Xian Fu, drugim co do wielko�ci mie�cie planety. Za�o�one przez pierwsz� chi�sk� wypraw�, po Azjatyckim Holocau�cie opustosza�e Xian Fu przesz�o w r�ce Konfederacji i sta�o si� centrum handlu i biznesu mi�dzyplanetarnego. Borys Leipschitz za� by� jego najbogatszym obywatelem. Jad�c wind� na ostatnie pi�tro gmachu, w kt�rym mie�ci�a si� finansowo- handlowa korporacja, jedyna chyba firma ze sta�� siedzib� na Marsie, maj�ca filie na Ziemi, rozmy�la�em o spotkaniu z matk� Marin�. Niezwyk�a kobieta. Niezwyk�ym m�czyzn� musia� by� te� Leipschitz, skoro dorobi� si� praktycznie od zera takiego maj�tku, w trudnych warunkach powojennego Marsa. Czy to znaczy�o, �e prze�ycia z dzieci�stwa tak zmieni�y ich �ycie, �e stali si� lepsi - szlachetniejsi, sprytniejsi - ni� ich r�wie�nicy? Przynajmniej ci, kt�rzy przetrwali. Kamyk do ogr�dka nietzscheanist�w - to, co nas nie zabija... i tak dalej. Ma�o odkrywcza konkluzja, ale mo�na na niej zbudowa� komentarz. Ko�czy�em robi� notatki, gdy winda zatrzyma�a si� i otworzy�a z sykiem. Korytarz prowadz�cy do pojedynczych drewnianych - chyba bukowych, ale nie by�em pewien - drzwi ob�o�ony by� l�ni�c�, srebrzyst� materi�, u moich st�p �cieli� si� purpurowy dywan. Nawet w Sheratonie nie by�o takich luksus�w. Gdy zbli�y�em si� do drzwi na kilka krok�w, z g�o�nik�w powita�o mnie metaliczne: "Witam, panie Zelig" - i wrota prywatnego gabinetu Borysa Leipschitza stan�y przede mn� otworem. Wszed�em, rozgl�daj�c si� ostro�nie. W pokoju bez okien, za d�bowym sto�em siedzia� szpakowaty m�czyzna z kr�tk� brod�, g�stymi bokobrodami i przenikliwym spojrzeniem l�ni�cych, czarnych oczu. Wygl�da� na jakie� czterdzie�ci lat - geriatryki, pomy�la�em. - Nie dba pan zbytnio o bezpiecze�stwo - stwierdzi�em, nie widz�c �adnych kamer ani ko�c�wek - Nie boi si� pan terroryst�w? - Och, drogi panie - roze�mia� si� Borys - Czy my�li pan, �e przechodz�c korytarzem nie zosta� pan przeskanowany wszelkimi znanymi wi�zkami detekcyjnymi? �e nie dosta�em kompletnego pa�skiego dossier, ��cznie z danymi medycznymi? A propos, psuje si� panu g�rna sz�stka. Mog� poleci� �wietnego dentyst� w Olympus. - Nie, dzi�ki - za�mia�em si� tak�e i usiad�em na dmuchanym fotelu, kt�ry rozwin�� si� przede mn� z pod�ogi - A wi�c nawet pot�ny Leipschitz czego� si� boi? - Niech si� pan zdecyduje - zirytowa� si� - Woli pan, �ebym si� ba�, czy nie ba�? Co bardziej panu pasuje do tezy? Bo przecie� ma pan ju� jak�� tez�, prawda? Wy zawsze tak robicie. - Mia� pan z�e do�wiadczenia z mediami? - A kto by ich nie mia� na moim stanowisku - machn�� r�k� - Was z "Codziennej" jeszcze lubi�, jeste�cie w miar� uczciwi, nie staracie si� na ka�dym kroku podstawi� naszym nogi... Chocia� nie podoba mi si� jak li�ecie dup� temu Darienowi. Jak mo�ecie tolerowa� bandyt� u w�adzy? Wzruszy�em ramionami - nic innego nie mog�em odpowiedzie�. - Mo�e przejdziemy od razu do wywiadu...- B�kn��em, zbity nieco z tropu - Na pewno nie ma pan wiele czasu... - Nonsens - odpar�, machaj�c szeroko r�k�. Jego ruchy i ca�� postaw� cechowa�a jaka� otwarto��, szerokie gesty, g�o�ny �miech... albo chcia� co� zamaskowa�, albo stara� si� �y� pe�ni� �ycia. A mo�e jedno i drugie - Od czego by�bym prezesem najwi�kszej firmy na planecie, gdybym nie mia� tyle czasu, ile mi potrzeba? Ale dobrze, niech pan pyta. Napije si� pan czego�? - nad blatem pojawi�a si� karta drink�w. Odm�wi�em uprzejmie - Dobra, jak pan chce... No wi�c, s�ucham? Chcia� pan, zdaje si�, porozmawia� o Amaltei... czego jeszcze chce si� pan dowiedzie�, czego nie mo�na znale�� w kronikach? - W kronikach nie znajd� tera�niejszo�ci, panie Leipschitz, ani osobistych refleksji. A tego w�a�nie szukam. Szukam wiedzy o tym, jak wygl�da�o �ycie tych, kt�rzy prze�yli. - Aach - prezes podni�s� palec w g�r� - Pi��dziesi�t lat �ycia z koszmarem? Co� w tym rodzaju? Obawiam si�, �e si� pan zawiedzie. Nie wydaje mi si�, �eby fakt prze�ycia zbiorowego mordu zawa�y� w jaki� szczeg�lny spos�b na moich losach, mo�e poza banalnym stwierdzeniem, �e �yj�, cho� nie musia�em...Nie sta�em si� psychopat�, ani nawet nie mam nerwicy. �pi� spokojnie, nie potrzebuj� psychiatry. - Ale jednak - odpar�em, wskazuj�c na pok�j i otoczenie - Sta� si� pan najbardziej wp�ywow� figur� Marsa, najbogatszym cz�owiekiem... Czy naprawd� mia�by pan to wszystko, gdyby nie wojna i Amaltea? Spojrza� na mnie uwa�niej i, po raz pierwszy od pocz�tku rozmowy, spowa�nia�. Jego spojrzenie by�o z gatunku tych, kt�re przewiercaj� cz�owieka na wskro�. Odchyli� si� nieco do ty�u i obejrza� dok�adnie. - Bystry jeste�, panie Zelig... Ale nie wystarczaj�co bystry. Nie, nie masz racji. Wojna mnie nie zmieni�a, tylko pozwoli�a rozwin�� te cechy, kt�re posiada�em ju� wcze�niej. Niech pan sobie przypomni, jak wydosta�em si� z obozu, tamtej feralnej nocy - �garstwem, przekupstwem, sprytem... a w ko�cu, kiedy zacz�o si� piek�o i wszyscy dooko�a biegali, krzyczeli - i gin�li - sam musia�em przekopa� si� przez ogrodzenie. Nie, gdybym nie by� tym, kim jestem, kim zawsze by�em - nie wyszed�bym stamt�d �ywy. Co� mi nie pasowa�o w tej wypowiedzi. - Powiedzia� pan - tamtej nocy? Wydawa�o mi si�, �e mordu dokonano w bia�y dzie�, w po�udnie... Prezes Leipschitz zamy�li� si� - Jest pan pewien? To dziwne, g�ow� bym da�, �e ucieka�em w nocy... No, ale to by�o p� wieku temu, co� mog�o mi si� pomyli�. No, sam pan widzi, jak niewielk� wag� przywi�zuj� do tych wydarze�, nawet nie pami�tam czy by�o jasno, czy ciemno - za�mia� si� oschle, �miech przeszed� w kr�tki, urywany kaszel - Cholerny marsja�ski py�... jak ja nie znosz� tej planety. Jeszcze pi�� lat i lec� na orbit�, wreszcie odpocz��. - I twierdzi pan - dr��y�em - �e tamten dzie�...czy te� tamta noc, jak pan woli, niczego pana nie nauczy�y? Niczego nie da�y? Odpowiedzia�a mi cisza. Leipschitz przygryz� doln� warg�, wreszcie nachyli� si� nad biurkiem i rzek� cicho, konfidencjonalnie, ale wyra�nie: - Nauczy�em si�, �e �ycie samo w sobie jest nic nie warte, je�eli nie jest prze�yte dobrze. Kiedy co� mi si� nie udawa�o i chcia�em zrezygnowa�, zawsze przypomina�em sobie strza�y i krzyki spod Amaltei, i my�la�em sobie: je�li teraz si� poddam, to zmarnuj� dan� mi szans�. Zawsze stara�em si�, jak mog�em najlepiej, w�a�nie ze wzgl�du na wspomnienie tamtej nocy. Pan to rozumie, prawda? Przytakn��em. Nie tylko rozumia�em, ale w�a�nie czego� takiego si� spodziewa�em, w�druj�c po srebrnych korytarzach monumentalnego gmachu. - Mo�na wi�c powiedzie�, �e u �r�d�a pa�skiego powodzenia le�y koszmar Amaltei? - Nie, nie mo�na - �achn�� si� Leipschitz - U �r�de� mojego sukcesu le��: m�j talent finansowy, spryt, charyzma i inteligencja. ORAZ przes�anie, jakie wyci�gn��em z dzieci�stwa - �y� dobrze. To wa�niejsze ni� �y� w og�le. Je�li pan tego nie napisze, to nie zautoryzuj� wywiadu. - Dobrze ju�, dobrze - uspokoi�em go - B�dzie, jak pan zechce. To te� jest dobry tekst. - No widzi pan. Za to w�a�nie was lubi� - mo�na si� z wami dogada�. Mo�e jednak kieliszeczek? Od Leipschitza wyszed�em z b�lem g�owy i ba�aganem na dysku. Przez par� godzin opowiada� mi o zawi�ych kolejach swojego �ywota, o wzlotach i upadkach, o wyboistej drodze do pieni�dzy i sukcesu, a na ko�cu przegra� - bez pytania - ca�e megabajty folder�w i film�w reklamowych r�nych swoich firm. Nawet po wst�pnym przepuszczeniu przez selektor zosta�o tego tyle, �e m�g�bym napisa� ca�y cykl artyku��w o Borysie Leipschitzu i jego korporacji. Mo�e kiedy indziej. Od�o�y�em przegl�danie materia��w na p�niej i spr�bowa�em skontaktowa� si� z trzeci�, ostatni� na mojej li�cie, osob�. Siran Doleanu by� historykiem. Zajmowa� si� - rzecz jasna - histori� Marsa. W swojej dziedzinie by� uwa�any za najwy�szy autorytet. Doktoratami honoris causa m�g�by sobie wytapetowa� mieszkanie. Wielokrotnie nagradzany przez ziemskie instytuty badawcze. Po przejrzeniu tych informacji stwierdzi�em, �e je�li kto� jeszcze chcia�by mnie przekona�, i� masakr� pod Amaltej� prze�y�y jednostki przeci�tne, to mia�by marne szanse. Ciekaw by�em, jakie b�dzie jego przes�anie - co powie mi o �yciu, swoim i �yciu w og�le, wybitny uczony, humanista? Mia�em szcz�cie, z�apa�em profesora Doleanu w Dolinie Mumink�w, ma�ej wiosce jakie� sze��dziesi�t mil od Olympus. Kto�, kto nada� nazw� temu miejscu, musia� mie� wyj�tkowo wyrafinowane poczucie humoru. Wioska nie tylko le�a�a na wysokim garbie, wznosz�cym si� z po�udniowej grani wielkiego wulkanu, na kt�ry lotobus wznosi� si� oci�ale po nieko�cz�cej si�, w�skiej serpentynie, ale te� znajdowa�a si� w chyba najgorszym otoczeniu, jakie mo�na sobie wyobrazi� na Marsie. Wok� pe�no by�o brudnorudych i brudnoszarych, sp�kanych ska�, poro�ni�tych jedynie bia�awymi glonami, przez co wygl�da�y jakby zanieczy�ci�y je stada go��bi, oraz wyprysk�w czarnego bazaltu, kt�re na r�owej glebie nieodparcie kojarzy�y si� z w�grami, albo pryszczami. Przez wi�kszo�� dnia nisko o tej porze roku wisz�ce s�o�ce kry�o si� za innymi wyniesieniami i mniejszymi kraterami, otaczaj�cymi zewsz�d Dolin� - mo�e st�d wzi�a si� nazwa? - w zwi�zku z czym miejsce to stawa�o si� jeszcze bardziej ponure. Lotobus by� prawie pusty. Z tego, co dowiedzia�em si� od pasa�er�w, bardziej zat�oczone by�y pojazdy jad�ce w drug� stron� - z powrotem do Olympus. Dolina Mumink�w powoli wyludnia�a si�, i trudno by�o si� temu dziwi�. W dodatku pobliskie jaskinie obrali sobie za siedzib� lokalni partyzanci, n�kaj�cy miejscow� ludno�� napadami i, jak to nazywali, "rekwizycjami". Dojechali�my na miejsce. Wioska by�a niewielka, najwy�ej sto gospodarstw, z czego wi�kszo�� by�a ju� dawno opuszczona. Wymar�a osada w�r�d ska� i wulkan�w - idealna sceneria do jakiego� taniego horroru. W��czy�em rejestrator i zrobi�em par� panoram okolicy, po czym uda�em si� do miejsca, w kt�rym um�wi�em si� z historykiem, czyli domu lokalnego w�adyki - w�jta czy so�tysa, czy jak tam kaza� siebie nazywa�. Doleanu mieszka� tam w wynaj�tym pokoju. Przywita� mnie stereotypowy naukowiec - starszy pan, o smag�ej sk�rze, siwiej�cych, kr�conych w�osach, z czarn� br�dk� i w drucianych okularach, oczywi�cie bez szkie�, w przedpotopowym popielatym garniturze. S�ysza�em, �e u historyk�w modne by�y ostatnio takie przebieranki. Powiadali, �e w ten spos�b "lepiej czuj� ducha epoki", kt�r� badaj�. Niech im b�dzie... - Profesorze - zacz��em, gdy tylko weszli�my do �rodka i usiedli�my naprzeciw siebie na ma�ych, wygodnych fotelikach, a naukowiec wyj�� odlewan� fajk� i zapali� j� pstrykni�ciem - zanim zadam przygotowane pytania, prosz� zaspokoi� moj� ciekawo�� - co pan robi w tak... - Szuka�em jakiego� �agodnego okre�lenia, ale �adne nie przychodzi�o mi do g�owy - okropnym miejscu? - Przyjecha�em tu znale�� odpowied� na to samo pytanie - u�miechn�� si�, pykaj�c - co robi� tutaj ci wszyscy ludzie? Na Marsie s� miliardy hektar�w terraformowanej gotowej do zasiedlenia ziemi, a tutaj, sam pan widzia�, zamieszka�o kilkadziesi�t rodzin. Po co? Teraz zreszt� ich potomkowie wyprowadzaj� si� masowo, nie mog�c znie�� otoczenia. Za kilka lat nikogo tu nie b�dzie. - I dowiedzia� si� pan czego�? - Sporo - kiwn�� g�ow� - W pocz�tkach kolonizacji jedno z pa�stw, p�niejszych cz�onk�w Konfederacji, chcia�o przekszta�ci� Marsa w koloni� karn�. Tutaj - machn�� r�k� wok� - by� jeden z pierwszych posterunk�w, dla stra�nik�w i ich rodzin, oczywi�cie nic z tego nie wysz�o - wysokie koszty, protesty, i tak dalej. Ale osada zosta�a. W ko�cu zupe�nie o niej zapomniano. - A ta nazwa? Wzruszy� ramionami - Na pocz�tku to si� nazywa�o Posterunek 03D, obecna nazwa powsta�a du�o p�niej. Nie wiem, sk�d si� wzi�a i nie s�dz�, �ebym si� kiedy� dowiedzia�. Doleanu poci�gn�� z fajki. Uk�adaj�c w my�lach nast�pne pytanie, spojrza�em przez okno - po drugiej stronie ulicy, na podw�rku rozpadaj�cej si� rudery ros�a sterta �mieci i po�amanych mebli, wynoszonych z domu przez ca�� rodzin�. - Przejd�my do w�a�ciwego wywiadu - powiedzia�em wreszcie i przedstawi�em mu temat reporta�u. Pokiwa� z uznaniem g�ow�. - Ciekawy pomys�, bliski mojej dziedzinie. Szkoda, �e nie zawiadomi� mnie pan wcze�niej, przygotowa�bym si� lepiej, ale prosz�, postaram si� udzieli� dok�adnych odpowiedzi. - Dobrze... chcia�em si� najpierw zapyta�, czy wyb�r pa�skiej drogi �yciowej, zainteresowa�, wi��e si� jako� z prze�yciami tamtego pami�tnego dnia? Czy sta�o si� wtedy co�, co zdecydowa�o o tym, kim pan teraz jest, czym si� zajmuje? Chwila zamy�lenia, obejrza� fajk� z zewn�trz i od �rodka, poci�gn�� mocno, nim wreszcie odpowiedzia�. - Trafi� pan, redaktorze. Jest dok�adnie tak, jak pan m�wi. Wszystko zacz�o si� od Amaltei. Pomy�la�em sobie bowiem wtedy, �e najwa�niejsze, i jedyne, co mog� zrobi�, to prze�y� ten dzie�, aby potem dawa� �wiadectwo prawdzie. Zrozumia�em, �e jedyn� istotn� warto�ci� w �yciu cz�owieka jest prawda, bez niej nic na d�u�sz� met� nie ma sensu. Mia�em wtedy dwana�cie lat... to bardzo wczesny wiek na podejmowanie tak wa�nych decyzji, ale przecie� wtedy wszyscy dojrzewali�my szybko, jak to na wojnie... Kiedy innych ogarn�o zw�tpienie albo panika, ja, jak pan wie, postanowi�em prze�y� za wszelk� cen�. Zagrzeba�em si� w obozowej latrynie. My�la�em, �e i tam �mier� mnie dopadnie, ale nie z r�ki bandyt�w, a od gazu i smrodu. Ale nie. Przetrwa�em. Tak to si� zacz�o. Przygryz� ustnik, ale nie poci�gn�� tym razem. Spojrza� na le��cy na ��ku lapterm. - W tym terminalu - wskaza� komputer - Nosz� wszystkie swoje ksi��ki, artyku�y, filmy... jest tego sporo, musz� przyzna�. Zje�dzi�em ca�y Mars wzd�u� i wszerz. Nie ma tam, o ile wiem, ani jednego s�owa, kt�re by�oby nieprawd�. To w�a�nie jest moje �ycie - s�u�y� prawdzie i dawa� jej �wiadectwo wsz�dzie, gdzie si� da. Wie pan zapewne o tym, co spotka�o jednego z nas, Christiansena? Biedny cz�owiek - pokr�ci� lito�ciwie g�ow� - Zatraci� si� w stworzonej przez siebie iluzji. Kiedy�, par� lat temu, spotkali�my si� przypadkiem na jakim� kongresie, kiedy jeszcze rusza� si� z tej swojej faszystowskiej mie�ciny. Nie uwierzy pan, ale usi�owa� przekona� mnie, �e to on ma racj� ! Tak jakbym nie by� tam razem z nim, nie pami�ta�... Smutne. Rozmawia� pan z nim ju� mo�e? - Niestety, nie chcia� si� ze mn� widzie�. Ludzie tacy jak on niezbyt lubi� nasz� zet�, rozumie pan. - Tak, tak, oczywi�cie... No c�, nie m�wmy o tym wi�cej, wspominanie Christiansena zawsze psuje mi humor. Jakie jest pana nast�pne pytanie? Ruch za oknem zwr�ci� moj� uwag�. Stos usypany na s�siednim podw�rku nagle zap�on�� - jak wszystko w przetlenionej atmosferze Marsa - jasnym, �ywym ogniem. Rodzina sta�a wok�. Nie widzia�em dok�adnie, ale chyba p�akali. - Umm... co oni robi�? - Spyta�em, nie mog�c powstrzyma� ciekawo�ci. Profesor wyjrza� przez okno. - Hm, nast�pni sobie id� - mrukn�� - To tutaj cz�sty widok. Ta rodzina wyprowadza si�, a nie sta� ich na transport ca�ego dobytku, wi�c to, czego nie zdo�aj� unie��, pal�, �eby nie wpad�o w r�ce bandyt�w i partyzant�w. Odjad� jutro, najbli�szym lotobusem, zapewne razem z nami. - Jutro? - zdziwi�em si� - Z nami? - Nie wiedzia� pan, �e lotobus kursuje tylko raz dziennie? - zdziwi� si� z kolei on - B�dzie pan musia� znale�� sobie nocleg, spytam w�jta, mo�e co� za�atwi... Sko�czy�em tutaj badania i jutro wyje�d�am do Olympus, tak wi�c wyruszymy w drog� razem. Moja rozmowa z profesorem Doleanu trwa�a do p�nej nocy. By� fascynuj�cym cz�owiekiem, przypomina� mi nieco mojego tutora ze szko�y, kt�ry sprawi�, �e zainteresowa�em si� histori�. Wkr�tce przestali�my m�wi� o Amaltei, przeszli�my na inne wydarzenia z wojny, a potem na histori� w og�le. To by� bardzo pouczaj�cy wiecz�r. W po�udnie wsiedli�my do lotobusa. Razem z nami jecha�o kilka rodzin z wy�adowanymi tobo�ami, ��cznie z s�siadami w�jta, zgodnie z przewidywaniami profesora. Kiedy ruszyli�my, podszed�em do nich z w��czon� rejestracj�. - Dlaczego opuszczaj� pa�stwo Dolin�? - spyta�em z profesjonaln� min�. Zdziwili si� troch�, ale po chwili konsternacji przem�wi� ojciec rodziny. - Wioska nie ma przysz�o�ci. M�wili nam, �e na wulkanie b�dzie dobra gleba, ale min� lata, zanim ta ska�a zmieni si� w gleb�... Mo�e gdyby w�adze w Olympus si� nami zainteresowa�y, by�oby szybciej, ale kto by tam zajmowa� si� kawa�kiem ska�y... - Prosili�my o pomoc, jak�� dotacj� do maszyn i nawoz�w - wtr�ci�a si� �ona - ale powiedzieli nam, �e teraz jest wielka kampania formingowa na zachodnim zboczu i �eby�my zg�osili si� za dwa lata. No to spakowali�my manatki i jedziemy na zach�d. - Najgorsi s� partyzanci! - zawo�a� kto� z ty�u wozu - Nikt nic nie chce zrobi� w tej sprawie, a to przecie� skandal - sze��dziesi�t mil od stolicy cz�owiek nie mo�e spokojnie wyj�� z domu! Jeszcze przez par� minut zbiera�em materia�, rozmowa przerodzi�a si� w burzliw� dyskusj�. Po pewnym czasie, jak to zwykle bywa, rodziny zacz�y k��ci� si� mi�dzy sob�, przesta�y natomiast zwraca� uwag� na mnie - wycofa�em si� dyskretnie na swoje miejsce. Chcia�em spyta� profesora, jak to jest z t� tutejsz� partyzantk�, ale nagle pojazdem szarpn�o, od strony przedniej szyby posypa�y si� kule, lotobus stan��. Wszyscy padli�my na ziemi�. Spojrza�em na kierowc� - le�a� na desce rozdzielczej w ka�u�y krwi, ranny, albo martwy. Kto� strzeli� w drzwi i otworzy� je kopni�ciem. Do �rodka wpad� brodaty guerillero w brudnym, szarym mundurze. Strzeli� w powietrze z prymitywnej broni maszynowej, takiej samej u�ywano chyba w czasie wojny marsja�skiej... - Jeste�cie porwani przez Prawdziw� Armi� Marsja�skich Lojalist�w ! Udacie si� z nami do kwatery, gdzie b�dziecie zak�adnikami. Wstawa� i wychodzi� ! RMLA. Idiotyczni fanatycy, kt�rzy nigdy nie pogodzili si� z rozwi�zaniem MLA i niepodleg�o�ci� Marsa. W pierwszych latach po wojnie siedzieli cicho, ale z biegiem lat, w miar� jak na Ziemi zapominano dawne dzieje, a kombatanci z MLA zacz�li by� uwa�ani za bohater�w, odrodzili si�. Ostatnio, po wyborach wygranych przez prezydenta Dariena, terrory�ci i partyzanci marsja�scy poczuli si� wyj�tkowo silni. Niekt�rzy politycy marsja�scy zacz�li przeb�kiwa� o wprowadzeniu stanu wyj�tkowego. To by�o moje pierwsze porwanie, ale nie przejmowa�em si� zbytnio. Nie s�dzi�em, by partyzanci posun�li si� do czego�, co mog�oby popsu� ich mi�dzynarodowy image ( je�li mieli jakikolwiek ) - dobrze pami�tali lekcj� Amaltei. A po drugie, w ka�dej chwili mog�em uruchomi� wszczepiony pod sk�r� d�oni nadajnik alarmowy i wezwa� pomoc. Zaprowadzili nas do jaskini przebudowanej na wygodn�, cho� ciasn� sal�, i zabrali si� na naszych oczach do przeszukiwania baga�y. Najwi�ksze zainteresowanie, poza plecakiem pe�nym prowiantu, kt�ry wioz�a jedna z rodzin, wzbudzi�a moja torba. - Ej, patrzcie, kogo my tu mamy ! - Zawo�a� brodaty (wszyscy byli brodaci, mieli chyba pod tym wzgl�dem jaki� fetysz ) partyzant, podnosz�c do g�ry moj� legitymacj� - Pismak z "Codziennej" ! - Kt�ry to? Poka� zdj�cie. Aa... - jeden z przeszukuj�cych odwr�ci� si� w moj� stron� z dziwnym u�miechem i si�gn�� do no�a, przypi�tego przy pasie. - Zostaw go - powstrzyma� go pierwszy - Powiemy szefowi, on b�dzie wiedzia�, co z nim zrobi�. Odeszli, zostawiaj�c nas samych. - Jak pan my�li - spyta�em profesora - Czego oni mog� ode mnie chcie�? - Hmm... jest pan cennym je�cem, na pewno nie zrobi� panu krzywdy... Zapewne zechc�, aby podpisa� pan jakie� o�wiadczenie, albo wyg�osi� popieraj�ce ich przem�wienie. Bardzo potrzebuj� takich rzeczy, �eby wypa�� wiarygodnie. - Czy oni my�l�, �e zgodz� si� na co� takiego? - zdziwi�em si�. - Maj� swoje sposoby... Widzia�em ju� par� takich film�w, wymuszonych gro�b�... albo pro�b�. Niech pan nie da si� nabra� na te brody i stare karabiny, oni dostaj� naprawd� spore pieni�dze. Z Ziemi. Siedzieli�my w ciszy, pilnowani przez jednego uzbrojonego stra�nika. Dzieci pochlipywa�y, jaka� kobieta szlocha�a. Zaczyna�o si� robi� ch�odno. - Niech pan pami�ta, o czym m�wi�em wczoraj - odezwa� si� Doleanu - Prosz� o tym pami�ta�. Kiwn��em g�ow�. By�em ca�kowicie spokojny o sw�j los, mog�em wi�c sobie pozwoli� na luksus bronienia prawdy, czego najwyra�niej wymaga� ode mnie historyk. W ko�cu przysz�o po mnie dw�ch kolejnych brodaczy, i zabrali mnie d�ugim, kr�tym i cz�sto rozwidlaj�cym si�, wykutym w bazalcie korytarzem do ciemnego pomieszczenia, gdzie ju�