884
Szczegóły |
Tytuł |
884 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
884 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 884 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
884 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Antoni Libera
Madame
Krak�w: Wydawnictwo Znak, 1998
Przepisa� Fr. Kwiatkowski
Nie m�w: Jak to jest, �e dni dawne
by�y lepsze ni� te co s� teraz?
Bo nie z m�dro�ci zapytujesz o to.
Eklezjasta 7, 10
Romansopisarz powinien d��y� nie do tego,
by opisywa� wielkie wydarzenia,
lecz by ma�e czyni� interesuj�cymi.
Arthur Schopenhauer
Rozdzia� pierwszy
Dawniej to by�y czasy!
Przez wiele lat nie opuszcza�o mnie wra�enie, �e urodzi�em si� za
p�no. Ciekawe czasy, niezwyk�e wydarzenia, fenomenalne
jednostki - wszystko to, w moim odczuciu, nale�a�o do przesz�o�ci i
raz na zawsze si� sko�czy�o.
W okresie mojego najwcze�niejszego dzieci�stwa, w latach
pi��dziesi�tych, "wielkimi epokami" by�y dla mnie, przede
wszystkim, czasy niedawnej wojny, a tak�e - poprzedzaj�ce je lata
trzydzieste. Te pierwsze jawi�y mi si� jako wiek heroicznych,
wr�cz tytanicznych zmaga�, w kt�rych wa�y�y si� losy �wiata,
drugie za� jako z�oty wiek wolno�ci i beztroski, gdy �wiat, jakby
opromieniony �agodnym �wiat�em zachodz�cego s�o�ca, p�awi� si� w
rozkoszach i niewinnych szale�stwach.
P�niej, gdzie� z pocz�tkiem lat sze��dziesi�tych, kolejn� "wielk�
epok�" sta� si� dla mnie, niespodzianie, dopiero co miniony okres
stalinowski, w kt�rym �y�em ju� wprawdzie, lecz by�em zbyt ma�y,
by �wiadomie do�wiadczy� jego z�owrogiej pot�gi. Oczywi�cie,
doskonale zdawa�em sobie spraw�, �e - podobnie jak wojna - by� to
okres koszmarny, czas jakiego� zbiorowego ob��du, upadku i
zbrodni, niemniej, w�a�nie przez t� skrajno��, kaza� si� on
widzie� jako czas wyj�tkowy, zgo�a niesamowity. I by�o mi
osobliwie �al, �e ledwo si� o niego otar�em, �e nie zd��y�em si�
we� zag��bi�, skazany na perspektyw� dziecinnego w�zka, pokoju czy
ogr�dka na peryferiach miasta. Z najdzikszych orgii i rzezi,
uprawianych i dokonywanych przez �wczesn� w�adz�, z szale�czych i
op�ta�czych trans�w, w kt�re popada�o tysi�ce ludzi, z ca�ego tego
gigantycznego zgie�ku, wrzawy i majaczenia na jawie dochodzi�y
mnie zaledwie niewyra�ne echa, kt�rych sensu najzupe�niej nie
pojmowa�em.
Moje poczucie sp�nienia dawa�o o sobie zna� w najprzer�niejszych
kontekstach i wymiarach. Nie ogranicza�o si� tylko do sfery
dziejowej, pojawia�o si� r�wnie� przy innych okazjach, w skalach o
wiele mniejszych, wr�cz miniaturowych.
Oto rozpoczynam nauk� gry na fortepianie. Moj� nauczycielk� jest
starsza, dystyngowana pani z ziemia�skiej rodziny, po studiach
pianistycznych w Pary�u, Londynie i Wiedniu jeszcze w latach
dwudziestych. I ju� od pierwszej lekcji zaczynam wys�uchiwa�, jak
to kiedy� by�o wspaniale, a teraz jest beznadziejnie - jakie by�y
talenty i jacy mistrzowie, jak szybko si� uczono i rozkoszowano
muzyk�.
- Bach, Beethoven, Schubert, a nade wszystko Mozart, ten istny cud
natury, wcielona doskona�o��, zapewne posta� Boga! Dzie�, w kt�rym
przyszed� na �wiat, winien by� czczony na r�wni z narodzinami
Chrystusa! Zapami�taj to sobie: dwudziesty si�dmy stycznia tysi�c
siedemset pi��dziesi�tego sz�stego. Teraz nie ma ju� takich
geniuszy. W og�le teraz muzyka... Ech, co tu wiele m�wi�! Nico��,
pustynia, ug�r!
Albo inny przyk�ad. Interesuj� mnie szachy. Po kilku latach
samodzielnych praktyk w domu zapisuj� si� do klubu, �eby rozwin��
swoje umiej�tno�ci. Instruktor, zdegradowany przedwojenny
inteligent, nie stroni�cy obecnie od kieliszka, �wiczy z nami -
kilkuosobow� grupk� m�odocianych adept�w - rozmaite debiuty i
ko�c�wki, i pokazuje, "jak si� gra" tak� to a tak� parti�. Wtem,
po wykonaniu jakiego� posuni�cia, przerywa pokaz - a zdarza si� to
do�� cz�sto - i zadaje pytanie:
- Wiecie, kto wymy�li� ten ruch? Kto pierwszy raz zagra� w ten
spos�b?
Naturalnie nikt nie wie, a naszemu instruktorowi o nic innego nie
chodzi. Przyst�puje wi�c do tak zwanej og�lnokszta�c�cej dygresji:
- Capablanca. W 1925 roku, na turnieju w Londynie. Mam nadziej�,
�e wiecie, kto to by� Capablanca...
- No... mistrz - b�ka kto� z nas.
- Mistrz! - wy�miewa t� mizern� odpowied� nasz instruktor - mistrzem
to i ja jestem. To by� Arcy mistrz! Geniusz! Jeden z najwi�kszych
szachist�w, jakich nosi�a ta ziemia. Wirtuoz gry pozycyjnej! Teraz
nie ma ju� takich szachist�w. Nie ma takich turniej�w. W og�le
szachy zesz�y na psy.
- No a Botwinnik, Petrosjan, Tal? - pr�buje kto� oponowa�,
wymieniaj�c aktualne w owym czasie s�awy sowieckie.
Na twarzy naszego instruktora pojawia si� grymas niewymownej
dezaprobaty, po czym popada on w pos�pn� zadum�.
- Nie, nie - m�wi wreszcie krzywi�c si� z niesmakiem, kt�ry
graniczy ze wstr�tem - to nie to! To nie ma nic wsp�lnego z tym,
jak kiedy� grywano w szachy i kim kiedy� byli szachi�ci. Lasker,
Alechin, Reti, o, to byli giganci, tytani, obdarzeni prawdziw�
iskr� bo��. Kapry�ni, spontaniczni, pe�ni polotu, dowcipu.
Renesansowe typy! I szachy rzeczywi�cie by�y kr�lewsk� gr�! A
teraz... Ech, szkoda gada�! Zawody nakr�conych robot�w.
I jeszcze inna dziedzina: g�ry, wycieczki g�rskie. Mam mo�e
trzyna�cie lat i pewien przyjaciel rodzic�w, alpinista starej
daty, zabiera mnie ze sob� w Tatry, na prawdziw� g�rsk� wypraw�.
Bywa�em ju� wcze�niej w Zakopanem, lecz moje turystyczne
do�wiadczenie ogranicza si� ledwie do mieszkania w wygodnych
letniskowych pensjonatach i spacerowania �cie�kami dla "cepr�w" po
dolinach i halach. Tym razem mam mieszka� w prawdziwym schronisku
i i�� w prawdziwe g�ry. Istotnie, l�dujemy z moim wytrawnym
przewodnikiem w samym sercu Tatr, w jednym ze znanych, a nawet
legendarnych o�rodk�w PTTK. �pimy nie�le: w zarezerwowanej
przezornie - z odpowiednim wyprzedzeniem - "dw�jce". Znacznie
gorzej jest ju� jednak z jedzeniem: czekamy na posi�ki w
tasiemcowych kolejkach. To samo powtarza si� przy korzystaniu z
urz�dze� sanitarnych. Wreszcie, pokonawszy te wszystkie przeszkody
i niedogodno�ci, wyruszamy na upragniony szlak - na spotkanie z
mityczn� przestrzeni� i majestatem milcz�cych masyw�w. Lecz oto
upragnion� cisz� i pustk� coraz to zak��ca jaka� rozkrzyczana i
rozbrykana wycieczka szkolna, a kontemplacj� otch�ani,
otwieraj�cej si� na szczytach i turniach, udaremniaj� �piewy i
harce zorganizowanych grup turystycznych z rajdu "szlakiem
Lenina". I m�j wytrawny przewodnik - w starym, ciemnozielonym
skafandrze, w br�zowych spodniach z grubego sztruksu o nogawkach
si�gaj�cych nieco poni�ej kolan i tam �ci�gni�tych specjalnymi
paskami, w we�nianych skarpetach w krat� �ci�le opasuj�cych �ydki
i w schodzonych, lecz dobrze zachowanych, francuskich wibramach,
przysiad�szy z fasonem na skale, zaczyna z gorycz� w te s�owa:
- Nie ma ju� g�r! Nie ma ju� taternictwa! Nawet i to wyko�czyli!
Nie mo�na zrobi� kroku, by si� nie natkn�� na t� cholern� stonk�.
Masowa turystyka! Kto to widzia�! Przecie� to nie ma �adnego
sensu. Gdy ja chodzi�em w g�ry, przed wojn�, ma si� rozumie�,
inaczej to wygl�da�o. Przyje�d�a�e�; ze stacji szed�e� naprz�d na
zakupy: kasza, makaron, boczek, herbata, cukier, cebula. Nie by�o
to wybredne, lecz za to tanie i pewne. Nast�pnie: do Roztoki lub
do Morskiego Oka. Pieszo lub autobusem, ale nie pekaesem, lecz
takim ma�ym, prywatnym, odkrytym samochodem, co je�dzi�, kiedy
chcia�, gdy zebrali si� ch�tni. W schronisku "na Roztoce" rodzinna
atmosfera. A przede wszystkim pusto. Najwy�ej pi�tna�cie os�b. Z
tej bazy wypadowej robi�o si� wycieczki, nawet i kilkudniowe.
Sypia�o si� po sza�asach, a wy�ej, w kolebach skalnych... Bo o co
w tym wszystkim chodzi? O samotno�� i cisz�. O "sam na sam" z
�ywio�em i z w�asnymi my�lami. Idziesz i jeste� sam, jak pierwszy
cz�owiek na �wiecie. Na styku ziemi i nieba. Z g�ow� w b��kicie...
kosmosie. Ponad cywilizacj�. Spr�buj teraz to zrobi�, przynajmniej
tu i teraz, w tym t�umie gonionych "cepr�w", wycieczek i
"przewodnik�w". To jest parodia, jarmark, �e si� niedobrze robi...
Tego rodzaju wybrzydzanie na marn� tera�niejszo�� i nostalgiczne
wzdychanie do �wietlanej przesz�o�ci by�o dla moich uszu - przez
lata - chlebem powszednim. Dlatego te� nie zdziwi�em si�, gdy w
wieku lat czternastu, zasiad�szy w �awce gimnazjum, znowu zacz��em
s�ysze� wariacje na ten sam temat. Tym razem by�y to hymny na
cze�� minionych rocznik�w.
Nauczyciele, prowadz�c zaj�cia, odchodzili nieraz od tematu lekcji
i opowiadali o niekt�rych swoich dawnych uczniach i zwi�zanych z
nimi wydarzeniach. By�y to zawsze osoby niezwykle barwne, a
sytuacje - wprost Fantastyczne. Myli�by si� jednak ten, kto by
s�dzi�, �e mia�y one charakter buduj�cych bajeczek ku nauce i
przestrodze o prymusach bez skazy czy odmienionych cudownie
nicponiach. Nic podobnego. Bohaterami gaw�d, owszem, by�y
osobowo�ci niezwyk�e, bynajmniej jednak nie na spos�b s�odki,
anielski. Ich wyj�tkowo�� wyznacza�y cechy raczej nie notowane
wysoko w katalogu cn�t ucznia. Promieniowali �mia�o�ci� i
niezale�no�ci�, z regu�y byli niepokorni, a nawet krn�brni,
miewali wyg�rowane poczucie w�asnej warto�ci i posuwali si� nieraz
do gest�w wyzywaj�cych. Nieokie�znani, chodz�cy swoimi drogami,
dumni. A jednocze�nie - ol�niewaj�cy tak� czy inn� zdolno�ci�.
Niebywa�� pami�ci�, pi�knym g�osem, b�yskotliw� inteligencj�. Gdy
s�ucha�o si� tych historii, a� nie chcia�o si� wierzy�, i�
wydarzy�y si� naprawd�. Tym bardziej, �e nauczyciel, przywo�uj�c
na og� jakie� nies�ychane wybryki swoich podopiecznych, zdarzenia
o skandalicznym posmaku, nie tylko ich nie pi�tnowa�, lecz
relacjonowa� je ze swoistym sentymentem, a nawet ze szczypt� dumy,
�e to w�a�nie jemu przytrafi�o si� co� tak niecodziennego.
Oczywi�cie, wszystkie te obrazoburcze na pierwszy rzut oka, a
niekiedy nawet gorsz�ce opowie�ci zawiera�y w sobie pewien mora�
czy przes�anie, kt�re nie by�o ju� tak atrakcyjne. Ot� ukryta
wymowa owych wspomnie� pe�nych dezynwoltury i pikantnych smaczk�w
sprowadza�a si� do nast�puj�cej przestrogi: "To, �e tak bywa�o,
bynajmniej nie oznacza, �e tak bywa dalej, a zw�aszcza �e co�
podobnego mo�e si� zdarzy� w tej klasie. Tamte roczniki i tamte
jednostki by�y wyj�tkowe, jedyne w swoim rodzaju. Teraz nie ma ju�
takich. Was to nie dotyczy. Dlatego pami�tajcie, nie pr�bujcie ich
na�ladowa�! W waszym wypadku sko�czy si� to tylko �a�o�nie!"
Cho� zna�em ten spos�b my�lenia i by�em z nim oswojony, w tym
wypadku nie mog�em si� jednak z nim pogodzi�. �e �wiat by� dawniej
ciekawszy, gwa�towniejszy, bujniejszy - to nie ulega�o dla mnie
w�tpliwo�ci. �e wi�ksi byli muzycy, czy w og�le ludzie sztuki - w
to r�wnie� ch�tnie wierzy�em. Przystawa�em i na to, cho� ju� nie
bez opor�w, �e chodzenie po g�rach by�o czym� szlachetniejszym i
�e kr�lewska gra w szachy mia�a godniejszych mistrz�w. Ale �eby
szko�a? �eby po prostu uczniowie byli w przesz�o�ci lepsi - nie, z
tym si� pogodzi� nie mog�em.
To niemo�liwe, my�la�em, by szaro�� i przeci�tno��, kt�re mnie
otaczaj�, by�y nieodwo�alne - by w �aden spos�b nie da�o si� tego
odmieni�. Ostatecznie, tym razem to i ode mnie zale�y, co si� tu
b�dzie dzia�o. Mam wp�yw na rzeczywisto��. Mog� j� przecie�
wsp�tworzy�. A zatem - trzeba dzia�a�, nale�y co� przedsi�wzi��.
Niech zn�w si� zacznie co� dzia�, niech wr�c� dawne czasy i s�awni
bohaterowie, wcieleni w nowe postaci!
Modern Jazz Quartet
Jedn� z legend, kt�rymi w�wczas �y�em, by�a legenda jazzu,
zw�aszcza w polskim wydaniu. Bikiniarze stawiaj�cy heroicznie
czo�o stalinowskiej obyczajowo�ci; Leopold Tyrmand, "renegat" i
libertyn, fascynuj�cy pisarz, nieugi�ty krzewiciel jazzu jako
muzyki, w kt�rej spe�nia si� wolno�� i niezale�no��; i liczne
barwne historie z �ycia pierwszych zespo��w, a zw�aszcza ich
lider�w, kt�rzy zrobili nierzadko b�yskotliwe kariery, bywali na
Zachodzie, a nawet si� otarli o "mekk�": USA - oto �wiat tej
legendy. W g�owie roi�o mi si� od obraz�w zadymionych studenckich
klub�w i piwnic, ca�onocnych, narkotycznych jam sessions i
opustosza�ych ulic wci�� jeszcze nie odbudowanej, zrujnowanej
Warszawy, na kt�re o wczesnym �wicie wynurzali si� z owych
"podziemnych schron�w" �miertelnie znu�eni i osobliwie smutni
jazzmani. Ca�a ta fantasmagoria zniewala�a jakim� trudnym do
okre�lenia czarem i wzbudza�a pragnienie, by prze�y� co�
podobnego.
Nie zastanawiaj�c si� d�ugo, postanowi�em za�o�y� zesp�.
Skrzykn��em koleg�w, kt�rzy, podobnie jak ja, brali lekcje muzyki
i umieli gra� na jakim� instrumencie, i nam�wi�em ich, �eby
wsp�lnie gra� jazz. Sformowali�my kwartet: fortepian, tr�bka,
perkusja, kontrabas - i zacz�li�my pr�by. Odbywa�y si� one po
lekcjach w opustosza�ej sali gimnastycznej. Niestety, niewiele
mia�y wsp�lnego z tym, co mi si� marzy�o. Zamiast odurzaj�cych
k��b�w tytoniowego dymu, opar�w alkoholu i francuskich perfum
unosi� si� mdl�cy zaduch m�odzie�czego potu po ostatnim wuefie;
zamiast klimatu piwnicy, gdzie si� spotyka bohema, klimatu
tworzonego przez p�mrok, ciasnot� i dekadenckie sprz�ty, panowa�
nastr�j obskurnej sali sportowej w jaskrawym �wietle wczesnego
popo�udnia lub trupim - jarzeni�wek, scenerii, kt�rej nadawa�y
charakter rz�dy drabinek na �cianach, okratowane okna, naga,
bezkresna pod�oga z chwiej�cymi si� tu i �wdzie klepkami i pas�cy
si� na niej samotnie sk�rzany ko� do skok�w lub ewolucji; i
wreszcie samo granie, kt�re�my uprawiali, daleko odbiega�o od
kunsztu s�ynnych zespo��w: nie popadali�my w legendarne transy i
dionizyjskie sza�y, nie improwizowali�my z bosk� bieg�o�ci� i w
�lepym uniesieniu; w najlepszym razie by�o to jako tako opanowane
rzemios�o.
Stara�em si� tym nie przejmowa�. Pociesza�em si� m�wi�c sobie, �e
pocz�tki zawsze s� takie, a nasza godzina na pewno jeszcze wybije.
I - aby doda� sobie zapa�u - wyobra�a�em sobie, jak to na koncercie,
do kt�rego w przysz�o�ci dojdzie, albo na zabawie szkolnej,
osza�amiamy s�uchaczy, rzucamy ich na kolana, a zw�aszcza, jak po
mojej brawurowej sol�wce wybucha burza oklask�w z krzykami
entuzjazmu, a ja, nie przerywaj�c gry, odwracam si� w stron�
widowni, kiwam g�ow� w uspokajaj�cym ge�cie podzi�kowania i widz�
w tym u�amku sekundy, jak poch�aniaj� mnie wzrokiem pe�nym
uwielbienia pierwsze pi�kno�ci szko�y.
Po kilku miesi�cach �wicze� mieli�my repertuar na ponad dwie
godziny i uznali�my, �e nie mo�na ju� d�u�ej zwleka� z wyst�pem.
Lecz tu wyros�a przed nami niespodziewana przeszkoda. O tym, by
powsta� w szkole uczniowski klub jazzowy, dzia�aj�cy, powiedzmy, w
soboty lub niedziele, nie chciano nawet s�ysze�. W przekonaniu
dyrekcji i rady pedagogicznej oznacza�oby to skandaliczn�
przemian� instytucji o�wiatowo-wychowawczej w lokal rozrywkowy, a
dalej - niechybnie - w dom rozpusty. O tym za�, by nasz "Modern Jazz
Quartet", jake�my si� nazwali, przygrywa� na szkolnych zabawach
tanecznych, urz�dzanych zreszt� niezwykle rzadko, zaledwie trzy
razy w roku (karnawa�, studni�wka i bal maturalny) - o tym z kolei
nie chcia�a s�ysze� m�odzie�. By�y to bowiem ju� lata wschodz�cej
gwiazdy big-beatu, pierwszych tryumf�w Beatles�w i im podobnych
zespo��w, i ludzie, kt�rzy mieli po kilkana�cie lat, s�uchali
g��wnie tego i tylko w rytm takiej muzyki pragn�li si� bawi� i
ta�czy�.
W tym stanie rzeczy, jedyn� szans� wyst�pu, jaka zosta�a nam dana,
i to te� raczej z �aski, by�o produkowanie si� podczas
uroczysto�ci szkolnych - sztywnych, bezdusznych, nudnych - pe�nych
grandilokwencji i d�tej deklamacji. Przyj�cie tych warunk�w by�o
kompromisem granicz�cym ze zdrad� ambicji i nadziei, kt�re nam
przy�wieca�y, tym bardziej �e zaznaczono jeszcze, i� je�li
zamierzamy skorzysta� z oferty, to wolno nam gra� tylko "spokojnie
i kulturalnie", a nie "jakie� tam dzikie rytmy czy inn� koci�
muzyk�". Zostali�my wi�c sprowadzeni do roli dostarczyciela
"przerywnik�w muzycznych" na szkolnych akademiach, ciesz�cych si�
w�r�d uczni�w - w��cznie z nami, rzecz jasna - fataln� reputacj�.
Nasz udzia� w tych imprezach okaza� si� ostatecznie raczej fars�,
grotesk� ni� haniebnym upadkiem. Grali�my, co�my chcieli - tyle �e
w absurdalnym kontek�cie. Na przyk�ad, s�ynn� Georgi� po
bombastycznej, zbiorowej recytacji Lew� marsz Majakowskiego, albo
jakiego� bluesa po wykrzyczanym histerycznie wierszu,
roztaczaj�cym straszliw� wizj� �ycia robotnik�w w Stanach
Zjednoczonych, gdzie - jak g�osi�y s�owa - "codziennie bezrobotni
skacz� z mostu do rzeki Hudson g�ow� w d�". By�a to, kr�tko
m�wi�c, jaka� straszliwa bzdura, i odczuwali j� wszyscy - i
widownia, i my. Czy w takiej sytuacji mo�na by�o mie� cho�by
z�udzenie, i� tworzy si� Histori�, lub uczestniczy w czym� wa�nym?
Owszem, raz si� zdarzy�o, �e p�omyk takiej wiary zamigota� przez
chwil�, ale w�a�nie - przez chwil�, i wskutek szczeg�lnych
okoliczno�ci.
Jedn� z najnudniejszych imprez, jakimi raczono nas w owym czasie,
by� doroczny festiwal szkolnych ch�r�w i zespo��w wokalnych.
Zgodnie z regulaminem, odbywa� si� on zawsze na terenie tej
szko�y, kt�rej reprezentacja ostatnim razem zdoby�a pierwsz�
nagrod� - s�awetnego "Z�otego S�owika". W ubieg�ym roku to �a�osne
trofeum wywalczy� zesp� w�a�nie z naszej szko�y - g�upkowaty
"Tercet egzotyczny", specjalizuj�cy si� w kuba�skim folklorze i
ciesz�cy si� w�r�d nas jak najgorsz� opini�. No i teraz, przez ten
ich przekl�ty sukces, zwala�o si� nam na g�ow� prawdziwe
nieszcz�cie: organizacja festiwalu, "praca spo�eczna" po
lekcjach, a wreszcie j�dro koszmaru - trzydniowe przes�uchania,
uwie�czone fina�em i koncertem laureat�w, na kt�rych obecno�� by�a
absolutnie obowi�zkowa - jako wyraz go�cinno�ci gospodarzy.
Rzeczywisto�� okaza�a si� jeszcze czarniejsza ni� przewidywania.
G��wnie przyczyni� si� do tego nauczyciel �piewu, postrach szko�y,
przezywany Eunuchem ze wzgl�du na cienki g�os (tenor heroiczny,
jak sam siebie klasyfikowa�) i starokawalerstwo - typowy nerwus i
pasjonat, przekonany, �e �piew, �piew klasyczny, rzecz jasna, jest
najpi�kniejsz� rzecz� pod s�o�cem, i got�w o ten pogl�d do
upad�ego si� spiera�. By� on przedmiotem niezliczonych �art�w i
kpin, zarazem jednak panicznie si� go bano, poniewa�, rozjuszony
do ostateczno�ci, wpada� w straszliwe sza�y, posuwa� si� w nich do
r�koczyn�w, a zw�aszcza - i to by�o najgorsze - razi�
makabrycznymi gro�bami, kt�rych wprawdzie nigdy nie spe�nia�, lecz
kt�rych ju� samo brzmienie m�ci�o cz�owiekowi zmys�y. Najcz�ciej
ucieka� si� do nast�puj�cej: "do ko�ca moich dni b�d� gni� w
wi�zieniu, ale za chwil�, tym oto narz�dziem" - wyjmowa� z kieszeni
scyzoryk i obna�a� ostrze - "tym oto t�pym narz�dziem ober�n�
komu� uszy!"
Ot� ten to w�a�nie, delikatnie m�wi�c, maniak i furiat wyznaczony
zosta� na komisarza odpowiedzialnego za organizacj� i przebieg
festiwalu. Mo�na sobie wyobrazi�, co to oznacza�o w praktyce. Na
czas trwania imprezy sta� si� poniek�d najwa�niejsz� osob� w
szkole. By�o to jego �wi�to, dni jego tryumfu, a zarazem wielkiego
stresu - jako odpowiedzialnego za ca�o��. W stanie najwy�szego
podniecenia kr��y� po korytarzach, do wszystkiego si� miesza� i
kontrolowa� nieomal ka�dy ruch. A po lekcjach, godzinami, zam�cza�
pr�bami ch�r. Wszyscy mieli go serdecznie dosy� i z wyt�sknieniem
czekali, a� sko�czy si� wreszcie to piek�o.
Ostatniego dnia festiwalu wi�kszo�� uczni�w zdradza�a oznaki
g��bokiej depresji i stanu ot�pienia. Permanentne osaczenie przez
oszala�ego Eunucha, coraz to zmieniane decyzje i nowe polecenia, a
wreszcie wielogodzinne wycie produkuj�cych si� ch�r�w - wszystko
to razem znacznie przekroczy�o miar� naszej wytrzyma�o�ci. No ale
wybi�a wreszcie �wi�ta godzina ko�ca: wybrzmia�y ostatnie tony
jakiej� podnios�ej pie�ni, wykonanej przez z�otych laureat�w
tegorocznego "S�owika", szacowne jury majestatycznie opu�ci�o sal�
i zostawiona nareszcie sama sobie m�odzie�, kt�rej pozosta�o ju�
tylko powynosi� krzes�a i posprz�ta� estrad�, wpad�a po prostu w
eufori�.
W jakim� momencie, gdy mia�em zamkn�� wieko fortepianu, nie
zrobi�em tego, lecz ni st�d, ni zow�d, zacz��em uderza� rytmicznie
cztery d�wi�ki schodz�ce w d� w minorowym post�pie, kt�re w tym
prostym uszeregowaniu stanowi�y charakterystyczn� introdukcj�
wielu jazzowych standard�w, w tym s�ynnego szlagieru Raya Charlesa
Hif the Road Jack. Ta moja przypadkowa, wykonana w�a�ciwie
mimochodem czynno�� wywo�a�a najzupe�niej nieoczekiwane skutki.
T�um uczni�w, zaj�tych porz�dkowaniem sali, podchwyci�
b�yskawicznie wystukiwany przeze mnie rytm - zacz�to klaska�,
tupa� i gi�� si� w tanecznych wygibasach - a dalej wypadki
potoczy�y si� ju� lawinowo. Moi partnerzy z "Modern Jazz Quartet"
poczuli jakby zew krwi i rzucili si� do instrument�w Pierwszy
do��czy� do mnie kontrabasista, wyszarpuj�c ze strun te same
cztery tony w rytmie �semkowym. Drugi zameldowa� si� na estradzie
perkusista: w mgnieniu oka �ci�gn�� z zestawu pokrowce, zasiad� za
b�bnami, po czym wykonawszy efektowne entree na werblu i talerzu,
w skupieniu, jakby przyczajony i z g�ow� lekko odchylon� w bok,
zacz�� podrzuca� nam stosowny czw�rkowy podk�ad. I wtedy - jeszcze
ze schowka, gdzie przechowywane by�y instrumenty - odezwa�a si�
tr�bka: najpierw powt�rzy�a z nami, kilkakrotnie, owe cztery
elektryzuj�ce d�wi�ki wst�pu, po czym, gdy solista wkroczy�
wreszcie na estrad�, witany ekstatycznymi wrzaskami i
pohukiwaniami, rozleg�y si� pierwsze takty tematu.
Zebranych ogarn�� istny sza�. Zacz�li ta�czy�, podrygiwa�, miota�
si� jak w konwulsjach. A na estrad� wskoczy� jeszcze jeden kolega,
z obs�ugi technicznej, podstawi� mi krzes�o (dot�d gra�em na
stoj�co), w�o�y� mi na oczy czarne okulary - �eby mnie upodobni�
do Raya Charlesa, i podsun�wszy pod same usta mikrofon, szepn��
nami�tnie:
- Daj vocal! Nie wstyd� si�!
Czy mog�em pozosta� nieczu�y na tak sformu�owane wezwanie? Nie, ta
pro�ba, nabrzmia�a wol� rozognionego t�umu, by�a silniejsza ni�
powr�s�a wstydu, kt�re d�awi�y mi gard�o. Wi�c - zacisn�wszy
powieki, doby�em g�osu i zachrypia�em w mikrofon:
Hit the road Jack and don't you come back no more...* (*Zabieraj
si�, Jack i nie wracaj ju�...)
A rozta�czona sala, jak doskonale zgrana ze mn� grupa wokalna,
podj�a natychmiast te s�owa, nasycaj�c je w�asn�, pe�n�
determinacji tre�ci�:
No more no more no more!
Ma�o kto rozumia�, o czym m�wi tekst tej pie�ni - angielski nie
sta� w naszej szkole na wysokim poziomie - te dwa s��wka jednak�e,
wspinaj�ce si� rytmicznie po szczeblach molowego tr�jd�wi�ku w
przewrocie kwart-sekstowym, ta pi�knie brzmi�ca dla polskiego ucha
zbitka "no more" by�a zrozumia�a dla wszystkich. I skandowano j� z
pe�n� �wiadomo�ci� jej znaczenia.
Ju� nie! Ju� do��! Ju� nigdy, nigdy wi�cej! Ju� nikt nie b�dzie
wy�, a my nie musimy ju� s�ucha�! Precz z festiwalem ch�r�w i
zespo��w wokalnych! Niech scze�nie "Z�oty S�owik" i "Tercet
egzotyczny"! Eunucha niech trafi szlag, don't let him come back no
more...
No more no more no more!
I gdy w narkotycznym zapami�taniu, po raz nie wiem ju� kt�ry,
wykrzykiwano z ulg� i nadziej� te s�owa, do sali wpad� jak bomba
nasz nauczyciel �piewu i - czerwony na twarzy, jakby za chwil�
mia� dosta� ataku apopleksji - wrzasn�� swoim piskliwym g�osem:
- Co tu si� dzieje, do jasnej cholery!
I w�a�nie w tym momencie zdarzy�o si� co�, co zdarza si� na og�
tylko w wyobra�ni lub w dobrze wyre�yserowanych filmach - jeden z
owych nielicznych cud�w, jakie trafiaj� si� cz�owiekowi w �yciu.
Jak dobrze wiedz� ci, co maj� w pami�ci przeb�j Raya Charlesa, w
ostatnim takcie podstawowej frazy (�ci�le, w drugiej jego
po�owie), na trzech synkopowanych d�wi�kach, niewidomy �piewak
murzy�ski �ami�cym si� kogucio g�osem zadaje b�aze�skie pytanie
"What you say?" - dos�ownie znacz�ce "Co m�wisz?", a faktycznie:
"Jak, przepraszam?" lub "Co� ty powiedzia�a?" (zwraca si� z tym do
wokalnej partnerki, kt�ra gra rol� kobiety wyrzucaj�cej go z
domu). Ta pytajna eksklamacja, zapewne dlatego, �e ko�czy si�
dominant�, jest - w sensie muzycznym - rodzajem puenty, jednym z
owych czarodziejskich moment�w w muzyce, na kt�ry pod�wiadomie si�
czeka i kt�ry, gdy przychodzi, wywo�uje w nas osobliwie rozkoszny
dreszcz.
Ot� tak si� z�o�y�o, �e straszliwy krzyk Eunucha wypad� dok�adnie
na koniec przedostatniego taktu frazy. Na podj�cie decyzji mia�em
nie wi�cej ni� sekund�. Uderzy�em dwa pierwsze tony ostatniego
taktu (b�d�cego zarazem kolejnym nawrotem wiadomej introdukcji) i
wykrzywiaj�c twarz w kpiarskim grymasie kogo�, kto udaje, �e
czego� nie dos�ysza�, zapia�em w stron� Eunucha stoj�cego w�r�d
oniemia�ej naraz sali:
- What you say?!
Tak, to by�o to! Sala rykn�a �miechem i wszystkich przeszy�
dreszcz oczyszczaj�cej rado�ci. Dla Eunucha jednak by�o tego za
wiele. Jednym susem dopad� mnie przy fortepianie, zrzuci�
brutalnie z krzes�a, zatrzasn�� klap� fortepianu i wycharcza�
jedn� ze swoich straszliwych pogr�ek:
- Drogo ci� b�dzie kosztowa� ten popis, smarkaczu! B�dziesz si�
�mia�, ale baranim g�osem! W ka�dym razie ze �piewu ju� masz
niedostatecznie. I nie mam poj�cia, jak zdo�asz poprawi� ten
stopie� przed ko�cem roku.
By� to ostatni wyst�p naszego "Modern Jazz Quartet". Nast�pnego
dnia zosta� on dyscyplinarnie rozwi�zany, mnie za�, za moj�, b�d�
co b�d�, b�yskotliw� sol�wk�, uhonorowano dodatkowo tr�j� ze
sprawowania.
Ca�y �wiat to scena
Kr�tka historia naszego zespo�u wraz z
zamykaj�cym j� incydentem zdawa�a si� potwierdza� ostrze�enia
nauczycieli przed pr�bami na�ladowania dawnych rocznik�w. Oto co�,
co w spos�b uderzaj�cy kojarzy�o si� z rozpami�tywanymi przez nich
historiami z dawnych lat i co w ich opowie�ci z pewno�ci� mia�oby
rumie�ce i powab, w danej rzeczywisto�ci okaza�o si� naprz�d
nijakie, potem - g�upawe, a wreszcie, gdy przez moment zamigota�o
pewnym blaskiem, natychmiast si� sko�czy�o, i to sromotnie.
Mimo to nie da�em jednak za wygran� i z nadej�ciem nowego roku
podj��em kolejn� pr�b� stworzenia magicznej rzeczywisto�ci.
By� to czas mojej pierwszej fascynacji teatrem. Od kilku miesi�cy
nic innego mnie nie interesowa�o. Zna�em ca�y repertuar w mie�cie;
na niekt�re spektakle chodzi�em po kilka razy; niczym zawodowy
recenzent nie opuszcza�em �adnej premiery. Poza tym zaczytywa�em
si� dramatami, po�era�em wszelkie dost�pne czasopisma teatralne i
studiowa�em biografie s�ynnych aktor�w i re�yser�w.
�y�em w stanie zauroczenia. Tragiczne i komiczne losy bohater�w
scenicznych, uroda i talent wykonawc�w, ich brawurowe sceny lub
monologi, ich ol�niewaj�ce b�azenady, gra �wiate� zmieniaj�ca w
mgnieniu oka rzeczywisto�� sceny, tajemniczy p�mrok, o�lepiaj�cy
blask, zagadka kulis, w kt�rych znikaj� postaci, ciemno�� i
nastrojowy gong przed rozpocz�ciem aktu i wreszcie radosny fina�:
owacja widowni i uk�ony artyst�w, w tym r�wnie� i tych, kt�rzy
jako postaci zgin�li w�a�nie przed chwil� - ca�y ten �wiat iluzji
dzia�a� na mnie zniewalaj�co i m�g�bym w owym czasie nie wychodzi�
z teatru.
Postanowi�em spr�bowa� w�asnych si�. Jak to jest - by� na scenie i
czarowa� innych? Hipnotyzowa� ich wzrokiem, mimik�, g�osem. I w
og�le - zrobi� spektakl. - Niepomny niedawnych k�opot�w, jakich
przysporzy� mi "Modern Jazz Quartet", za�o�y�em szkolny zesp�
teatralny.
Droga, na kt�r� wkroczy�em, nie by�a us�ana r�ami. Przeciwnie,
je�y�a si� od trudno�ci i zdradliwych wyboj�w w znacznie wi�kszym
stopniu, ni� gdy si� gra�o jazz. Uprawianie muzyki, na
jakimkolwiek poziomie, zak�ada okre�lone, wymierne umiej�tno�ci -
ju� samo ich posiadanie stanowi r�kojmi� przynajmniej podstawowego
efektu. Tymczasem sztuka teatru, z pozoru �atwiej dost�pna, je�li
ma w ko�cu wyda� czarodziejski owoc, a nie sta� si� podst�pnie
�r�d�em o�mieszenia, wymaga bardzo szczeg�lnych zdolno�ci i
kolosalnej pracy. Z tych w�a�nie powod�w musia�em mocno trzyma�
si� na wodzy, by duch rozczarowania nie sparali�owa� mych dzia�a�.
Bo to, z czym mia�em do czynienia, nie tylko daleko odbiega�o od
moich nadziei i marze�, lecz wystawia�o m�j afekt do boskiej
Melpomeny na najwy�sz� pr�b�.
Ka�dy, kto cho�by raz bra� udzia� w przedstawieniu, wie, czym s�
pr�by, zw�aszcza pr�by wst�pne, i jak zniech�caj�co dzia�a wszelka
po�owiczno�� - brak dekoracji, kostium�w, �wiate�, rekwizyt�w,
niedostateczna znajomo�� tekstu na pami��, dr�twa intonacja,
niezdarne ruchy i gesty. By jednak wyrobi� sobie poj�cie o
rozmiarach mojej m�ki, nale�y wymienione powy�ej elementy pomno�y�
jeszcze przez wsp�czynnik szkolnej amatorszczyzny i brak g��bszej
motywacji w�r�d uczestnik�w przedsi�wzi�cia. Niby ufali mi i
- �udzeni przeze mnie rozmaitymi mira�ami - wierzyli, �e w ko�cu do
czego� dojdziemy i �e si� to op�aci, z drugiej strony jednak,
widz�c to samo co ja, coraz to popadali w zw�tpienie, a to
poci�ga�o za sob� dalszy spadek poziomu i ch�� natychmiastowej
rezygnacji.
- Marnujemy tylko czas - mawiano w takich momentach. - Nic z tego
nie wyjdzie, tylko si� o�mieszymy. A je�li nawet wyjdzie, to ile
razy mo�emy wyst�pi�? Raz? Dwa? Warto tyle zachodu dla jednego
wyst�pu?
- Warto - odpowiada�em. - Je�eli si� uda, to nawet dla jednego
momentu warto. Wiem co� na ten temat... - (Mia�em, naturalnie, na
my�li �ab�dzi �piew "Quartetu".)
- E tam, takie gadanie... - machano na to r�k� i rozchodzono si� w
milczeniu.
Wreszcie, po wielomiesi�cznych przygotowaniach, dziesi�tkach zmian
obsadowych i koncepcyjnych, po niezliczonych za�amaniach nerwowych
i desperackich zrywach, gdzie� pod koniec kwietnia - spektakl
przybra� ostateczn� form�. By� to monta� wybranych scen i
monolog�w z najs�ynniejszych dramat�w od Ajschylosa do Becketta.
Zatytu�owany Ca�y �wiat to scena, trwa� nieca�� godzin� i tchn��
najczarniejszym pesymizmem. Zaczyna�o si� to od monologu
Prometeusza przykutego do ska�y; p�niej szed� dialog pomi�dzy
Kreonem i Hajmonem z Antygony; dalej kilka gorzkich urywk�w z
Szekspira, w tym monolog Jakuba z Jak wam si� podoba o siedmiu
okresach �ycia ludzkiego (zaczynaj�cy si� od s��w wzi�tych na
tytu� ca�o�ci); nast�pnie fina� Mizantropa Moliera, pocz�tkowy
monolog Fausta i fragment jego dialogu z Mefistofelesem; a
wreszcie, na zako�czenie, kawa�ek monologu Hamma z Ko�c�wki.
Scenariusz ten, przed�o�ony szkolnym w�adzom do wgl�du, nie zosta�
zatwierdzony.
- Dlaczego to takie ponure? - wybrzydza� wicedyrektor, chudy,
wysoki m�czyzna o ziemistej twarzy i wygl�dzie gru�lika,
przezywany Soliterem. - Gdy czyta si� to wszystko, to si� �y�
odechciewa. Nie mo�emy tolerowa� w szkole defetyzmu.
- To jest klasyka, panie dyrektorze - broni�em swojego dzie�a. -
Prawie wszystko lektury obowi�zkowe. Ja nie uk�ada�em programu dla
szk�.
- Nie zas�aniaj si� programem - krzywi� si� wicedyrektor,
przerzucaj�c skrypt kartka po kartce. - Teksty dobrane s�
tendencyjnie. Tak �eby podda� w w�tpliwo�� wszelkie warto�ci i
zniech�ci� przez to do nauki i pracy. O, prosz� - zatrzyma� si� na
stronicy z monologiem Fausta i odczyta� jego pierwsze linijki:
Cho� filozofi� studiowa�em,
medyczny kunszt, arkana prawa
i teologi� te�, z zapa�em
godnym, zaiste, lepszej sprawy
na nic si� zda�y moje trudy -
jestem tak m�dry jak i wprz�dy!
- No? I co to znaczy? �e nie warto si� uczy�, bo i tak si� do
niczego nie dojdzie, tak? I ty chcesz, �eby�my temu przyklasn�li?!
- Brali�my to na lekcjach polskiego! - odparowa�em
zniecierpliwionym tonem. - Wi�c jak to jest? �e gdy si� czyta w
domu albo na lekcji, to jest dobrze, a gdy si� powie ze sceny, to
�le?
- Na lekcji to co innego - odpar� spokojnie Soliter. - Na lekcji
jest nauczyciel, kt�ry t�umaczy wam, co autor mia� na my�li.
- Wi�c o co, wed�ug pana, panie dyrektorze, chodzi�o tutaj
Goethemu? - spyta�em z ironi� w g�osie.
- Jak to o co? - prychn�� wicedyrektor. - O pych�! O zadufanie. O
zarozumia�o��, w�a�nie tak� jak twoja. �e gdy zaczyna si� my�le�,
�e zjad�o si� wszystkie rozumy, to musi si� to �le sko�czy�. Masz,
tu jest to napisane - odczyta� kolejne linijki:
Ku magii przeto zwracam wzrok:
czy za nieczystych duch�w spraw�
nie pry�nie tajemnicy mrok,
nie stanie si� przeczucie jaw�?
- Prosz� bardzo! Magia, nieczyste si�y, konszachty z diab�em, oto
czym ko�czy zawsze wszelki zarozumialec. Tylko �e o tym tw�j
scenariusz ju� nie m�wi. A poza tym - zmieni� nagle temat -
dlaczego tu w og�le nie ma literatury ojczystej? Ostatecznie, jest
to szko�a polska.
- To jest wyb�r z najwi�kszych arcydzie� w historii dramatu... -
zacz��em z udr�k� w g�osie, ale Soliter przerwa� mi w p� s�owa z
przesadnie eksponowanym sarkazmem:
- A wi�c literatura ojczysta nie ma, wed�ug ciebie, dramat�w
godnych zainteresowania. Mickiewicz, S�owacki, Krasi�ski to s� dla
ciebie p�otki, drugorz�dne, trzeciorz�dne nazwiska...
- Tego nie twierdz� - z �atwo�ci� odparowa�em ten sztych. -
Jakkolwiek, z drugiej strony, nie mo�e pan dyrektor nie przyzna�,
i� Ajschylosa, Szekspira, Moliera i Goethego gra si� na ca�ym
�wiecie, podczas gdy nasi wieszczowie �wi�c� tryumfy raczej tylko
u nas.
- Cudze chwalicie, swego nie znacie, jak powiada przys�owie... -
zakpi� wicedyrektor.
- �ci�le rzecz bior�c - po�pieszy�em ze sprostowaniem - nie jest
to przys�owie, lecz wyimek z wiersza Stanis�awa Jachowicza, innego
naszego wielkiego poety. Wie pan, panie dyrektorze, tego, co
napisa� "Pan kotek by� chory i le�a� w ��eczku", na pewno pan
czyta�...
- No, no! - uci�� ten popis erudycji Soliter. - Nie b�d�-no taki
m�dry! Twoja postawa jest typow� postaw� kosmopolityczn�. Wiesz,
co to jest kosmopolityzm?
- Obywatelstwo �wiata - odpowiedzia�em kr�tko.
- Nie - rzek� wicedyrektor. - Jest to bierny, a nawet pogardliwy
stosunek do tradycji i kultury w�asnego narodu. Ty zapatrzony
jeste� w Zach�d, ba�wochwalczo przed nim kl�czysz.
- W Zach�d? - uda�em zdziwienie. - Grecja, o ile mi wiadomo, zw�aszcza
przed nasz� er�...
Soliter nie pozwoli� mi jednak doko�czy�.
- Jako� dziwnym trafem nie ma w twoim scenariuszu Czechowa,
Gogola, To�stoja, a nie powiesz mi chyba, �e dzie�a tych mistrz�w
grane s� tylko w Rosji... znaczy, w Zwi�zku Radzieckim, chcia�em
powiedzie�.
- Wi�c jak? - widzia�em, �e dalsza dyskusja do niczego nie
prowadzi. - Nie mo�emy tego pokaza�?
- W tej formie nie. Chyba �e dokonasz zmian, kt�re ci
zasugerowa�em.
- Musz� to przemy�le� - powiedzia�em dyplomatycznie, a w duchu
pokaza�em mu straszliwego "wa�a".
Wypi�� si� na Solitera, zw�aszcza w my�li, to nie by�a wielka
sztuka. Sztuk� by�o wybrn�� z powsta�ej sytuacji. Po tylu
miesi�cach pr�b, marze� i nadziei, absolutnie nie czu�em si� na
si�ach, aby powiadomi� zesp� o negatywnej decyzji wicedyrektora.
Z drugiej strony, nie mog�em tego zatai� i - graj�c na czas -
zwodzi� uczestnik�w obietnicami bez pokrycia.
Nie maj�c nic do stracenia, jeszcze tego dnia uda�em si� do biura
Warszawskiego Przegl�du Scen Amatorskich i Szkolnych, kt�re
mie�ci�o si� w jednym ze sto�ecznych teatr�w, z my�l� o zg�oszeniu
naszego spektaklu do konkursu. Nie szed�em tam jednak beztrosko.
Pomys�, aby wzi�� udzia� w tego rodzaju imprezie (najpowa�niejszej
w danej kategorii), w dodatku na przek�r Soliterowi, dzia�a�
podniecaj�co, zarazem jednak wzbudza� paniczny strach przed
blama�em. Nasze do�wiadczenie sceniczne by�o niezwykle ubogie. Nie
zmierzywszy si� jeszcze ani razu z widowni�, nie znali�my w�asnych
reakcji. Co zrobi z nami trema? Czy nie nawali pami��? Jak damy
sobie rad� z nieprzewidzian� sytuacj�? A poza tym, nie mia�em
zielonego poj�cia, jaka jest konkurencja. Mo�e nasza sk�adanka,
niezale�nie od tego, jak nam p�jdzie wyst�p, oka�e si� infantylna
lub, co gorsza, nudna? Albo po prostu �mieszna w swym zad�ciu na
tragizm? Tego rodzaju pora�ka by�aby upokarzaj�ca. Czu�em, �e
podejmuj� ogromne ryzyko.
W biurze organizacji Przegl�du panowa� senny spok�j. Za sto�em
siedzia�a m�oda sekretarka i malowa�a sobie paznokcie.
- Chcia�bym zg�osi� zesp� do tegorocznego Przegl�du -
powiedzia�em nie�mia�o.
- W czyim imieniu przychodzisz? - spyta�a sekretarka, nie
przerywaj�c czynno�ci, kt�r� by�a zaj�ta.
- Jak to w czyim? - zdziwi�em si�. - We w�asnym. W imieniu
zespo�u, kt�ry reprezentuj�.
Obrzuci�a mnie wzrokiem.
- Nie wygl�dasz mi na instruktora ani na nauczyciela -
powiedzia�a, wracaj�c do paznokci.
- Co wi�cej, nie jestem �adnym z nich - stwierdzi�em z udanym
smutkiem. - Czy znaczy to, �e nie mam prawa do zg�oszenia zespo�u?
- Termin zg�osze� ju� min�� - odrzek�a wymijaj�co.
Poczu�em przykry skurcz serca, a jednocze�nie - ulg�. C�, nie
uda�o si�, lecz mo�e to i dobrze. Przepada wprawdzie szansa na
zwyci�stwo i laur, lecz znika te� zarazem widmo kompromitacji.
- Min��... - powt�rzy�em jak echo. - A wolno wiedzie�, kiedy?
- Dzi� o dwunastej w po�udnie - wyja�ni�a z ob�udnym �alem.
Spojrza�em na zegarek. By�o pi�tna�cie po trzeciej.
- Do drugiej mia�em lekcje - powiedzia�em jakby do siebie.
- Trzeba by�o przyj�� wczoraj - roz�o�y�a r�ce w bezradnym ge�cie,
sprawdzaj�c przy okazji efekt swoich zabieg�w kosmetycznych.
- No tak... - b�kn��em z rezygnacj� i zacz��em si� zbiera� do
wyj�cia, lecz w tym momencie wkroczy� do pokoju ni mniej, ni
wi�cej, tylko sam ES we w�asnej osobie, jeden z
najpopularniejszych w owym czasie aktor�w, i sekretarka zerwa�a
si� z miejsca z przymilnym u�miechem.
ES znany by� nie tylko jako wybitny artysta dramatyczny, lecz
r�wnie� jako fascynuj�ca, kapry�na osobowo��. Kr��y�y o nim
legendy, jaki bywa trudny we wsp�pracy, jakie p�ata figle
partnerom na scenie i jaki zarazem potrafi by� mi�y dla personelu
pomocniczego, a zw�aszcza dla swoich wielbicieli. S�ysza�o si�
wiele o jego narcyzmie i megalomanii, i o tym, jak zabawnie ukrywa
te s�abo�ci pod mask� skromnego, nie�mia�ego prostaczka. �asy na
poklask i wyrazy podziwu, ch�tnie zadawa� si� z m�odzie��, ucz�c w
szkole aktorskiej i patronuj�c r�nym imprezom teatralnym, takim
w�a�nie jak Przegl�d Scen Amatorskich. Ostatnio �wi�ci� tryumfy
jako Prospero w Burzy Szekspira - spektaklu, na kt�ry bilety
wykupione by�y na wiele tygodni naprz�d, a kt�ry ja zdo�a�em
obejrze� ju� kilkakrotnie i pozna� prawie na pami��.
Teraz, gdy wszed� do gabinetu z figlarnym "Buon giorno, cara mia"
rzuconym sekretarce, ujrza�em go z bliska po raz pierwszy w �yciu
i a� mnie zatka�o z wra�enia. Po chwili jednak, gdy
wspania�omy�lnie zafundowa� mi r�k� i przedstawi� si� po
kaboty�sku, odzyska�em przytomno�� umys�u i podj��em gr�, w kt�rej
dostrzeg�em dla siebie cie� szansy. Zwr�ci�em si� mianowicie do
niego s�owami Ariela:
Witaj, wielki mistrzu!
Witaj, czcigodny panie! Jestem got�w
Do wszelkich us�ug: czy mi ka�esz fruwa�,
P�ywa�, nurkowa� w ogie� czy uje�d�a�
Stada kud�atych chmur - ka�de zadanie
Wype�ni Ariel z kohort� swych duch�w.
Spojrza� na mnie bystro i z upodobaniem, po czym, przybrawszy w
mgnieniu oka surow� i wynios�� min� swojego wspania�ego Prospera,
podj�� dialog z miejsca, do kt�rego doszed�em:
Czy rozegra�e� burz�, jak kaza�em?
- Tak, co do joty - rzek�em, jakbym gra� z nim na scenie. I dalej,
Szekspirowsk� fraz�:
Na kr�lewski statek
Spad�em i sia�em p�omienist� groz�...
Post�pi� krok w moj� stron� i obj�� mnie ramieniem:
Brawo, m�j duchu!
Czy by� kto� m�ny, kto w owym zam�cie
Nie straci� g�owy?
Odpowiedzia�em z rozp�du kwesti� z Szekspira:
Nie by�o takiego...
lecz wypowiedziawszy te s�owa, zrobi�em kr�tk� pauz�, jakbym si�
zawaha�, po czym, patrz�c mojemu niezwyk�emu partnerowi prosto w
oczy, niespodziewanie dla samego siebie, poci�gn��em dalej w
rytmie heroicznego jedenastozg�oskowca:
Cho� by� w�a�ciwie... A by� to, niestety,
Ten, kt�ry oto tu stoi przed tob�.
Wiedziony ��dz� nie�miertelnej s�awy,
Przyszed�em zg�osi� sw�j udzia� w turnieju,
W kt�rym ty, mistrzu, masz by� s�dzi� g��wnym;
Lecz tu Sykoraks -
zrobi�em dyskretny gest w stron� sekretarki
- ta wied�ma przebrzyd�a,
Maluj�c sobie pazury, powiada,
�e termin zg�osze� min�� dzi� w po�udnie -
spojrza�em na zegarek:
A wi�c zaledwie trzy godziny temu.
W�a�nie ta strza�a zawistnego losu
Si�gaj�c celu sprawi�a, �em straci�
G�ow� i nie wiem, co mam pocz�� dalej.
Teraz nadzieja tylko w tobie, panie!
Podasz mi r�k� - wstawiaj�c si� za mn�?
ES patrzy� na mnie z narastaj�cym os�upieniem na twarzy, lecz gdy
wybrzmia�a ostatnia linijka mej zaimprowizowanej tyrady, odzyska�
sparali�owany na chwil� refleks i podj�� rzucone mu wyzwanie:
Sykoraks, m�wisz, nie chce ci� dopu�ci�?
Dobrze, spr�buj� u�y� moich czar�w;
By z�ama� op�r tej z�o�liwej j�dzy.
Przywdzia� na twarz b�aze�sko srog� min�, post�pi� krok w stron�
sekretarki i wyci�gn�� ku niej ramiona w hipnotyzuj�cym ge�cie:
Masz mnie us�ucha�, okrutna kr�lowo!
Ten �mia�y m�odzian ma by� dopuszczony!
Na te s�owa sekretarka po prostu rozp�yn�a si� w przypochlebnym
zachwycie i rzek�a, wpadaj�c mimowolnie w rytm szekspirowskiego
wiersza:
Ma si� rozumie�, panie profesorze!
Na to z kolei rozkrochmali� si� ES. Roz�o�y� r�ce w ge�cie
oczarowania i, rozanielony na twarzy, zakwili� jedn� ze swoich
s�ynnych intonacji (karykaturalnie, groteskowo s�odk�):
- Jak �licznie!... - Po czym przytuli� sekretark� po ojcowsku i
zacz�� j� g�adzi� po g�owie, a ona dosta�a wypiek�w na twarzy i
szczerzy�a z�by w nerwowym, szerokim u�miechu, pe�nym s�odyczy i
zawstydzenia.
Do domu wraca�em jak na skrzyd�ach. To, co sta�o si� w biurze
organizacji Przegl�du, wprawi�o mnie w stan euforii. B�d� co b�d�,
w ci�gu niespe�na pi�tnastu minut spad�a na mnie lawina prze�y�, z
kt�rych ka�de mo�na by trawi� co najmniej par� dni. - Pozna�em
osobi�cie ES-a!... Bawi�em si� z nim, jakbym gra� z nim na
scenie!... Oczarowa�em jak sztukmistrz!... No, ale przede
wszystkim zostali�my zakwalifikowani do konkursu, i to w jak
efektownym stylu! - Rozpiera�a mnie rado�� i mocne poczucie, �e
oto moja godzina nareszcie wybi�a. Po tak niezwyk�ym pocz�tku, po
tak radykalnym odwr�ceniu si� losu nie mog�o nast�pi� nic innego
jak tylko dalszy wzlot.
Spotka�em si� niezw�ocznie z kolegami z zespo�u i, nie szcz�dz�c w
s�owach �rodk�w dopinguj�cych, opowiedzia�em im, co zasz�o i co to
dla nas znaczy.
- Mam przeczucie, �e wygramy ten konkurs - ko�czy�em nami�tnie
swoj� mow� zagrzewaj�c� do walki. - Wyobra�cie sobie tylko min�
Solitera, jak si� o tym dowie. B�dziecie chodzi� w glorii!
Po raz pierwszy robili wra�enie naprawd� przekonanych. Nasz
spektakl jako zg�oszony "w ostatniej chwili" wyznaczony zosta� na
koniec Przegl�du. Mieli�my wi�c mo�no�� poznania ca�ej
konkurencji, nim przysz�a kolej na nas. Uzna�em to jednak za
niepo��dane, je�li wyst�py innych okaza�yby si� dobre, a zw�aszcza
bardzo dobre, mog�yby zasia� w nas zw�tpienie we w�asne si�y i
podci�� nam skrzyd�a; je�liby za� okaza�y si� s�abe, a zw�aszcza
beznadziejne, obni�y�yby warto�� i smak zas�u�onego zwyci�stwa.
Rozumowa�em jak strateg kieruj�cy rozstrzygaj�c� bitw�.
Wreszcie nasza godzina wybi�a.
W teatrze, w kt�rym odbywa� si� Przegl�d, zjawili�my si� na kr�tko
przed wej�ciem na scen�. Trwa�a akurat przerwa i na korytarzu od
razu natkn�li�my si� na ES-a otoczonego wianuszkiem wpatrzonych w
niego nabo�nie m�odocianych wielbicieli - zapewne uczestnik�w
konkursu. ES jakby tylko czeka� na nasze przybycie, a �ci�le rzecz
bior�c - na moje. Wzni�s� r�ce do g�ry w powitalnym ge�cie i
wypowiedzia� kwesti�, kt�r� najwyra�niej sobie przygotowa�:
Jest i nasz Ariel! Jak si� miewasz, duchu?
Jak� dzi� sztuczk� pragniesz nas zadziwi�?
Poczu�em, �e oblewa mnie fala gor�ca, a serce zaczyna bi� w
przyspieszonym tempie. By�o dla mnie jasne, �e od tego, co - a
raczej, jak - na to odpowiem, bardzo wiele zale�y. Niebaczny wi�c
na straszliwe niebezpiecze�stwo wy�o�enia si� przed nieznanym mi
audytorium, wypali�em bez namys�u, dbaj�c jedynie o zachowanie
w�a�ciwego rytmu:
Niech ci wystarczy, mistrzu, je�li powiem,
�e ujrzysz zaraz ca�y �wiat na scenie!
I �eby unikn�� dalszych komplikacji, pokaza�em wymownie na zegarek
i ruszy�em energicznie w stron� garderoby, poci�gaj�c za sob�
rozradowanych i dumnych ze mnie partner�w z zespo�u. W ostatniej
chwili przed zamkni�ciem drzwi zd��y�em jeszcze us�ysze�
rozanielony g�os ESa, dalej czaruj�cego gromadk� s�uchaczy:
- Ja zawsze z nim tak rozmawiam...
Wyst�p, jak przeczuwa�em, poszed� nam bardzo dobrze. O tym, by si�
kto� potkn��, czy cho�by zaj�kn��, nie by�o nawet mowy. Grali�my
jak w natchnieniu, bawi�c si� kwestiami. Przed oczami widz�w
przetacza�y si�, jedna po drugiej, majestatyczne sceny z arcydzie�
�wiatowego dramatu, wie�czone za ka�dym razem jakim� monologiem,
kt�ry mia� pe�ni� rol� antycznego ch�ru. Lecz to, co decydowa�o o
sile ich wyrazu, nie wynika�o z techniki - z opanowania tekst�w
czy swobody bycia na scenie. Wynika�o to g��wnie z tego, �e
nasycone by�o prawd� - prawd� naszych prze�y� i uczu� - �e m�wi�c te
wszystkie teksty, m�wili�my jakby o sobie. Tak jak tamten t�um
uczni�w po Festiwalu Ch�r�w podchwyci� owo "no more" i nada� mu
w�asny sens, tak samo teraz my - posi�kuj�c si� s�owami klasyk�w -
�piewali�my w�asn� pie��.
By�a to pie�� gniewu i buntu, goryczy i �alu. Nie taka powinna by�
m�odo��, nie taka szko�a i �wiat! Prometeusz przykuty do ska�y to
by� ub�stwiany przez nas m�ody nauczyciel, kt�rego wyrzucono
w�a�nie z pracy za zbyt tolerancyjne metody wychowawcze.
Nieprzejednany, dogmatyczny Kreon uosabia� ograniczonego Solitera.
Wszelkie g�upkowate kreatury szekspirowskie wyobra�a�y Eunucha lub
jemu podobne typy. Mizantropa za� przeznaczy�em dla siebie:
Alcestem by�em ja. Ze szczeg�lnym upodobaniem celebrowa�em jego
ko�cowy monolog:
Ja, z wszystkich stron zdradzony, zdeptany niegodnie,
Uciekam z tej otch�ani, gdzie panuj� zbrodnie;
B�d� szuka� odleg�ej na �wiecie ustroni,
Gdzie uczciwym cz�owiekiem by� nikt mi nie wzbroni.
Lecz jeszcze wi�cej serca wk�ada�em w monolog Hamma z Ko�c�wki,
by� mo�e dlatego, �e zamyka� on spektakl. Robi�em kilka krok�w w
kierunku proscenium i - przeszywaj�c wzrokiem sal�, a g��wnie
siedz�ce przy d�ugim stole jury z ES-em po �rodku jako
przewodnicz�cym - zaczyna�em ze stoickim spokojem:
Ja teraz. Gram.
P�acze si�, p�acze, z niczego, po to, �eby si� nie �mia�,
i z wolna popada si�... w prawdziwy smutek.
Po tych s�owach obrzuca�em sal� przeci�g�ym spojrzeniem i
kontynuowa�em:
Wszyscy, kt�rym mog�em kiedy� pom�c. Pom�c!
Kt�rych mog�em ocali�. Ocali�!
Przychodzili ze wszystkich k�t�w
I nagle, piorunuj�c zebranych wzrokiem, naciera�em na nich z
furi�:
Ale� pomy�lcie przez chwil�, ale� przez chwil� pomy�lcie!
Jeste�cie na Ziemi, na to rady nie ma!
Zabierajcie si� st�d i mi�ujcie wzajem!
Niech jeden li�e drugiego!
Wyno�cie si�, z powrotem do swoich orgii!
Wyrzuciwszy to z siebie, popada�em z kolei w rodzaj pos�pnej
apatii i, ni to do siebie, ni to do s�uchaj�cych, wypowiada�em
cicho ostatnie dwa zdania:
To wszystko, to Wszystko.
Koniec jest ju� w pocz�tku, a jednak brnie si� dalej.
Opuszcza�em powoli g�ow� i wtedy nast�powa� blackout, podczas
kt�rego pospiesznie schodzili�my wszyscy ze sceny.
Burza oklask�w, kt�ra zerwa�a si� w tym momencie, nie pozostawia�a
w�tpliwo�ci, co do wynik�w konkursu. I, rzeczywi�cie, dobra nowina
nie kaza�a na siebie d�ugo czeka�. O naszym zwyci�stwie - co
prawda jeszcze nieoficjalnie - dowiedzieli�my si� w jak�� godzin�
p�niej, gdy w hallu przy szatni natkn�li�my si� na cz�onk�w jury
opuszczaj�cych obrady.
Wiadomo�� przekaza� nam, oczywi�cie, ES - i w �atwy do
przewidzenia spos�b:
Brawo, m�j duchu! Spisa�e� si� �wietnie.
Pierwsz� nagrod� jeste� wyr�niony.
- Nie wierz� - odpar�em z fa�szyw� skromno�ci�, przerywaj�c
wreszcie t� szekspirowsk� katarynk�. - Zbyt pi�kne, �eby by�o
prawdziwe...
- Przekonasz si� wkr�tce - odrzek�, r�wnie� przechodz�c na proz�.
- Prospero nie k�amie. P�ata najwy�ej figle - zmru�y� po
�obuzersku
oko. I wszystkim z nas, po kolei, zafundowa� r�k�, powtarzaj�c
przy ka�dym u�cisku solenne "gratuluj�".
By�em szcz�liwy. Oto po raz pierwszy spe�nia�o si� co�, o czym
tak wiele razy my�la�em i marzy�em. Rzeczywisto��, w kt�rej
uczestniczy�em, ba! kt�r� poniek�d tworzy�em, istotnie, by�a na
miar� niekt�rych legend i mit�w. Czu�em si� jak bohater, kt�ry
przechodzi do historii. Nied�ugo jednak dane mi by�o cieszy� si�
tym uczuciem.
W kilka dni p�niej, gdy wiadomo�� o naszym zwyci�stwie oficjalnie
dotar�a do szko�y, na sobotnim apelu porannym, na kt�rym
podsumowywano miniony tydzie�, na katedr� wkroczy� naraz Soliter i
paln�� tak� mniej wi�cej m�wk�:
- Mi�o mi zakomunikowa� wam wszystkim i radzie pedagogicznej, �e
nasz zesp� teatralny, kt�ry prowadzimy, zdoby� pierwsz� nagrod�
na tegorocznym Przegl�dzie Scen Amatorskich i Szkolnych, z czego
jeste�my bardzo radzi i gratulujemy zwyci�stwa.
- No i widzi pan, panie dyrektorze - wyrwa� si� na ca�� sal� nasz
Hajmon - a nie chcia� pan tego pu�ci�!
- Mylisz si� - odpowiedzia� mu spokojnie i z u�miechem Soliter -
nie chcia�em pu�ci� czego� zupe�nie innego, czego�, za co na pewno
nie dostaliby�cie �adnej nagrody. Na szcz�cie, wasz
przewodnicz�cy - wy�owi� mnie wzrokiem na sali i wskaza� r�k� -
okaza� si� rozs�dnym ch�opcem, us�ucha� mojej rady i zmieni�, co
trzeba.
- Nieprawda! - tego za�gania ja z kolei nie wytrzyma�em. -
Zagrali�my wszystko tak, jak by�o w scenariuszu.
- Po-pra-wio-nym! - pogrozi� mi filuternie palcem Soliter,
neutralizuj�c w ten spos�b gorsz�c� b�d� co b�d� okoliczno��, i�
publicznie zarzuci�em mu k�amstwo. - No ale do�� ju� tych swar�w o
g�upstwa