4539
Szczegóły |
Tytuł |
4539 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4539 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4539 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4539 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STA�O SI� JUTRO
(zbi�r drugi)
SCAN-dal.prv.pl
KONRAD FIA�KOWSKI
CZ�OWIEK Z AUREOL�
...Tak, to ciekawe... Uwa�a wi�c pan, profesorze, �e pana z�ota klatka jest tyle warta co dziurawy garnek, �e po ogrodzie przy pana laboratorium, po ogrodzie, przeznaczonym do rozmy�la� o przestrzeni zakrzywionej, w t� lub tamt� stron� snuj� si� podejrzani osobnicy. - Pu�kownik przerwa� sw�j spacer po gabinecie i stan�� przy oknie.
- Powiedzia�em nieznani. - Zza swego biurka profesor widzia� jego sylwetk� na tle dalekich, fioletowych, o�wietlonych wieczornym s�o�cem g�r.
- Oboj�tne, nieznani znaczy podejrzani. - Pu�kownik chwil� jeszcze sta� nieruchomo, a potem podszed� do kontaktu i zapali� �wiat�o.
Dopiero teraz profesor spostrzeg� rozpi�ty guzik munduru pod szyj� pu�kownika.
- W pierwszej chwili pomy�la�em sobie, �e to nowy pomocnik ogrodnika.
- Wykluczone. Moi pracownicy s� zdyscyplinowani. Pilnuj� pana w spos�b niedostrzegalny i nigdy nie pozwoliliby sobie na tego rodzaju nietakt, by swoim widokiem zak��ca� pana tw�rcze rozwa�ania.
W tej chwili znowu profesor Trot zda� sobie spraw�, jak bardzo nie cierpi pu�kownika.
Odpowiedzia� jednak spokojnie:
- Jak zwykle ma pan racj�, pu�kowniku. To nie by� pomocnik ogrodnika ani ogrodnik, ani �aden z pana korpulentnych sprz�taczy. Nikt z personelu mego laboratorium.
- Przepraszam, profesorze - Trot spostrzeg�, �e pu�kownik przygl�da mu si� badawczo: - Je�eli dobrze pami�tam, by� wtedy �wit, szarawy �wit. Wyszed� pan na taras, a on sta� w odleg�o�ci oko�o pi�tnastu metr�w pod krzakiem r�y "Ramzes".
- Podziwiam pana pami��, pu�kowniku Hogan.
- W ka�dym razie nie m�g� pan widzie� jego twarzy. Personel laboratorium jest stale zmieniany, nie zna wi�c pan tych ludzi.
- Chce pan wiedzie�, dlaczego twierdz�, �e to by� cz�owiek z zewn�trz? Czy tak?
- To by mnie interesowa�o - pu�kownik u�miechn�� si�.
Powiem mu, powiem mu, chocia� i tak zapewne mi nie uwierzy, ale wreszcie p�jdzie do diab�a i b�d� mia� spok�j - pomy�la� Trot i zrobi�o mu si� weselej, gdy wyobrazi� sobie min� pu�kownika.
- Widzi pan - Trot m�wi� teraz cicho, tak cicho, �e s�ycha� by�o szmer wentylatora wiruj�cego na biurku. - Ot� ani moi asystenci, ani pana ludzie nie maj� aureoli.
- Przepraszam, czego ?
- Aureoli.
- Nie rozumiem. - Pu�kownik by� ca�kowicie zdezorientowany.
- Mo�na to okre�li� jako �wietlisty kr�g wok� g�owy. Subtelna �wietlista otoczka.
- Pan �artuje, profesorze.
A teraz jest z�y, naprawd� z�y - pomy�la� Trot i sprawi�o mu to wyra�n� satysfakcj�.
- Ja, pu�kowniku, nie �artuj� nigdy, prawie nigdy. - Nie patrzy� ju� na pu�kownika, lecz w okno na g�ry, kt�re szarza�y w przedwieczornym zmierzchu.
- To niemo�liwe, profesorze. Ludzie nie maj� aureoli.
- Przynajmniej wi�kszo�� ludzi - poprawi� Trot i pomy�la�, �e teraz w�a�nie pu�kownik wreszcie wyjdzie z gabinetu. Jednak Hogan nie wyszed�. Sta� chwil� milcz�c, a potem podszed� do biurka i patrz�c z g�ry na profesora zapyta�:
- I co pan wtedy zrobi�?
Trot zawaha� si� przez moment.
- Krzykn��em: "Niech pan chwil� zaczeka", i wszed�em do laboratorium, by wzi�� ze sto�u aparat fotograficzny.
- Tak. Rzeczywi�cie. Us�ysza� to jeden z moich... powiedzmy, z naszych pracownik�w. I co dalej ?
- Niestety, nic. Gdy wr�ci�em z aparatem, w ogrodzie nikogo ju� nie by�o.
Dopiero teraz Trot spostrzeg�, �e Hogan poczerwienia�.
- Tam w og�le nikogo nie by�o, profesorze. Pan sobie �artuje. Zamieszanie, raport do w�adz. - G�os jego stawa� si� coraz bardziej zduszony. - Laboratorium jest tak strze�one, �e to, co pan m�wi, jest wykluczone, absolutnie niemo�liwe. Tam nie mog�o by� nikogo ! I jeszcze ta aureola...
- Pr�buje mnie pan przekona�, pu�kowniku?- Jeszcze troch� i b�d� go m�g� wyrzuci� z gabinetu - pomy�la� Trot.
- Ale�, profesorze. Niech pan pomy�li: aureola! To przecie� dziecinne. - Hogan siad� w fotelu i uj�� g�ow� w d�onie.
Gladiator, gladiator, kt�remu kazano my�le�. Trot spojrza� na Hogana beznami�tnie jak na aktora w ekranie telewizora.
- To typowe - powiedzia�. - Pan jest typowym dwudziestowiecznym racjonalist�, pu�kowniku Hogan. Jest pan przekonany, �e wszystko, co na tym �wiecie by�o do wyja�nienia, zosta�o wyja�nione, a reszta to bajki.
- Ale�, profesorze.
- Tak. Dok�adnie tak. Ale na takich ludziach jak pan opiera si� nasza cywilizacja - doda� ciszej Trot, a potem siedzia� jeszcze nieruchomo za biurkiem, gdy kroki Hogana ucich�y ju� na korytarzu.
I wtedy zauwa�y� �e w rogu pokoju, tu� ko�o biblioteki, stoi cz�owiek z aureol�.
Lizi przysz�a jak zwykle w po�udnie. Trot czeka� na ni� zawsze ze �ladem niepewno�ci. Wiedzia�, �e kiedy� nie przyjdzie, przypuszcza� jednak, �e prawdopodobie�stwo tego jest jeszcze znikomo ma�e. Pracowa� troch� rano i jego biurko zarzucone by�o papierami. Lizi pozbiera�a fragmenty oblicze� rozrzucone po dywanie i wtedy dopiero siad�a naprzeciw niego. Nacisn�a klawisz radia, a gdy g�o�nik przekazywa� ju� d�wi�ki skrzypiec z pe�nym nat�eniem, powiedzia�a cicho:
- Porwano Topsa i Minera.
- Sk�d wiesz? - zapyta� po chwili r�wnie cicho.
- Od cz�owieka Hogana.
- S�dzisz, �e teraz na mnie kolej ?
- Niewykluczone - powiedzia�a zupe�nie spokojnie i Trot mia� jej to za z�e.
D�wi�ki skrzypiec stawa�y si� coraz g�o�niejsze, nie do wytrzymania. S�ucha� ich bawi�c si� bezmy�lnie o��wkiem.
- Zastanawiasz si�, czy by� sens zaczyna� to wszystko? zapyta�a.
- Nie, ta decyzja jest ju� poza mn�. Podj��em j� wtedy, gdy pierwszy raz rozmawia�em z tob�. Pami�tasz...
- Tak, tak s�dz�. A co do nowej partii wzor�w w�o�y�am je, jak zwykle, w drugi tom "Dzie� zebranych" Einsteina. B�dziesz pami�ta� ?
- Tak, oczywi�cie.
- Musisz zd��y�. To najwa�niejsze. Te wzory prowadz� ju� bezpo�rednio do syntezy antymaterii. S�yszysz?
- Tak.
- No, to �wietnie - u�miechn�a si�. - Gdy je opracujesz, nasze dzie�o zostanie zako�czone.
- Nasze dzie�o... Czy jeste� pewna, Lizi, �e to jest w�a�nie... �e o to nam chodzi�o?
- Nie rozumiem ci�. Sk�d nagle te w�tpliwo�ci? Przecie� wiesz, m�wi�am ci wielokrotnie, �e antymateria to klucz do prawdziwie nowoczesnej techniki.
- Oczywi�cie, ale na przyk�ad Hogan...
- Co Hogan ?
- On i antymateria. Wyobra�asz to sobie?
- Niezupe�nie ciebie rozumiem. Dobrze, niech b�dzie Hogan. W ko�cu taki jak wielu innych. Nawet do�� przystojny.
- Och, Lizi. �yjesz tu ju� tyle lat, a mimo to mam niekiedy wra�enie, jakby� przyjecha�a dzisiaj... - przerwa� i zacz�� s�ucha� uwa�nie komunikatu, kt�ry zast�pi� w radiu skrzypce.
... a teraz podajemy komentarze prasy. Przekazana dzisiaj rano przez agencj� wiadomo�� o znikni�ciu w ci�gu ostatniej doby pi�ciu fizyk�w atomowych wzbudzi�a niepok�j opinii publicznej. Joachim Reed omawiaj�c t� spraw� na �amach "Up and Down" stwierdza, �e mimo starannych poszukiwa� nie natrafiono na najmniejszy �lad zaginionych. Szczeg�lnie sensacyjna wydaje si� sprawa doktora Topsa. Tops znikn�� w czasie pracy ze swego strze�onego gabinetu. Funkcjonariusz Dowel, kt�ry pierwszy zauwa�y� nieobecno�� doktora i przeszuka� gabinet, twierdzi, �e spostrzeg� na biurku dymi�c� jeszcze fajk� oraz rozrzucone notatki. Gdy wr�ci� do gabinetu z wezwanym szefem ochrony, fajki ani papieros�w ju� nie by�o...
- Wy��cz� to - powiedzia�a Lizi i nacisn�a klawisz wy��cznika. - Pi�ciu, i to jednego dnia, to du�o. Musieli zdoby� jakie� nowe informacje. - Spojrza�a na Trota. - Nie przejmuj si� tym a� tak bardzo. W najgorszym wypadku na dorocznym zje�dzie atomist�w w Toropa bra� b�d� udzia� sami emeryci. Pojad� tam jako... hm... wdowa po tobie.
- Bez g�upich kawa��w, Lizi.
- Nie lubisz prawdy w formie bezpo�redniej. To dla twego wieku charakterystyczne.
- Nie �artuj. Wiesz o tym, �e teraz ju� moja kolej. - Dopiero gdy przeka�esz wzory. Pami�taj o tym.
- A reszta niewa�na. Co dalej b�dzie, to ci� nie interesuje? - zapyta� i wiedzia�, �e to jej rzeczywi�cie nie interesuje.
Wzruszy�a ramionami.
- C� chcesz, m�j drogi. W ci�gu dwu lat sta�e� si� jednym z najwybitniejszych uczonych na tym kontynencie. To chyba warte jest tej ceny. Nie s�dzisz?
- Przesta� !
- W ka�dym razie znasz spakowan� walizeczk� w swoim gabinecie. Kilka koszul, sweter, skarpetki. Ostatnio do�o�y�am ci spinki do mankiet�w. Staram si� by� dobr� �on�, a ty tego nie zauwa�asz. Nie wiem tylko, czy pozwol� ci to wszystko zabra�. Chocia� je�li Topsowi pozwolili zabra� fajk�...
Trot patrzy� w jej twarz, wielkie szarawe oczy i wystaj�ce ko�ci policzkowe. "Musz� by� spokojny - powtarza� sobie. - Teraz i tak niczego ju� nie zmieni�" - i w pewnej chwili poczu�, �e jest ju� spokojny.
- Obawiam si� - powiedzia� - �e Tops b�dzie mia� k�opot z tytoniem. Przepada� za dobrym tytoniem.
A gdy spostrzeg�, �e Lizi patrzy na� badawczo, doda�: - Wiesz, poprosz� tu Hogana. Porozmawiamy sobie troch� na interesuj�ce go tematy.
- Czy nie s�dzisz, �e by�oby lepiej, gdyby te wzory...
- Daj mi spok�j ze wzorami. Na to te� przyjdzie czas. Jeste� niecierpliwa jak... zwyczajna kobieta.
Trot wcisn�� klawisz wizofonu.
- Z pu�kownikiem Hoganem... - powiedzia�.
- Jestem, profesorze - twarz Hogana wype�ni�a ca�y ekran.
- I co pan na to?
- Jest pan zaniepokojony, profesorze?
- Zaniepokojony? Sk�d�e. Chcia�bym jednak zobaczy� si� z panem, tu u mnie.
- Dobrze, profesorze. Ju� id�. - Ekran zszarza�.
- Zaraz tu b�dzie. Porozmawiamy sobie. - Trot powiedzia� to z pewn� satysfakcj�.
- Mo�e przeka� przez niego wzory. To mo�e by� ostatnia szansa. - Przesadzasz, Lizi. Oni nie s� wszechwiedz�cy.
- Ale s� systematyczni, �miertelnie systematyczni. To chyba ich najbardziej charakterystyczna cecha.
W drzwiach stan�� Hogan.
- Jestem, profesorze. O, pani Lizi?!
- Od kiedy odizolowali�cie go w spos�b niemal absolutny, musz� go tutaj odwiedza�.
- Przykro nam, lecz to konieczne dla bezpiecze�stwa profesora. - Tak, oczywi�cie. Obawiam si� tylko, �e za kilka dni przestaniecie mnie tu wpuszcza�. Czy nigdy nie wydawa�am si� panu podejrzana?
Hogan u�miechn�� si� i by� to u�miech przeznaczony dla Lizi. "Ma atawistycznie rozwini�te k�y" - pomy�la� profesor.
- Szczerze m�wi�c - Hogan u�miecha� si� dalej - pani przesz�o�� nie jest przejrzysta.
- Ale�, pu�kowniku...
- Oczywi�cie. �le si� wyrazi�em. Pani przesz�o�� jest po prostu nie do udokumentowania. Od urodzenia towarzyszy pani mniej dokument�w ni� statystycznemu obywatelowi tego kraju. Ale w naszym demokratycznym pa�stwie jest to dopuszczalne.
- Widzisz, m�wi�am. Pewnego dnia nie wpuszcz� mnie do ciebie. - Oczywi�cie �artuj�. Pozna�a pani profesora, zanim sta� si� dla nas tak niezwykle cenny. To w pewnym sensie stawia pani� poza sfer� naszych zainteresowa�.
- A mo�e - Lizi spojrza�a na Trota - mo�e dzi�ki mnie znalaz� si� on w tej pana sferze?
"Patrzy na mnie jak na tresowan� ma�p�" - pomy�la� Trot i wtedy odczu� satysfakcj� z tego, co si� zdarzy�o wieczorem, z drugiego spotkania z cz�owiekiem z aureol�.
- Oczywi�cie, by�a pani profesorowi natchnieniem w jego tw�rczo�ci.
- W pewnym sensie. Prawda, profesorze?
Teraz wiedzia� ju�, �e post�pi� s�usznie. "Ona nigdy, nigdy nie traktowa�a mnie powa�nie. By�em zawsze dla niej... zabytkiem" pomy�la�.
- Lizi - powiedzia� - mamy z pu�kownikiem powa�ne sprawy do om�wienia.
- Nie przeszkadzam. Mam nadziej�, �e zobaczymy si� jutro. Ja przyjd� na pewno. - Ostatnie zdanie zaakcentowa�a i Trot zrozumia�, �e Lizi nie spodziewa si� ju� jutro ujrze� go w tym gabinecie.
Obejrza�a si� jeszcze przez rami� i wysz�a.
- Zainteresowa�em si� aureolami - powiedzia� Hogan.
- Pan? hartuje pan, pu�kowniku.
- M�wi� powa�nie. Nie tylko pan, profesorze, widzia� cz�owieka z aureol�.
- A wi�c wierzy mi pan teraz ?
- Czy to istotne? Ma pan racj�. Mia�em w�tpliwo�ci. Ale to ju� u mnie w pewnym stopniu skrzywienie zawodowe.
- I pozby� si� pan tych w�tpliwo�ci ?
- Tak.
- No i... ?
- C�, przestudiowa�em zagadnienie. O aureoli nie napisano zbyt wiele. W sztuce chrze�cija�skiej pojawi�a si� gdzie� w czwartym wieku. Sam pomys� pochodzi z buddyzmu. To chyba wszystko.
- Ma pan zadziwiaj�ce wiadomo�ci.
- Staramy si� by� wszechstronni.
- Tak, ja te� si� nad tym zastanawia�em. Oczywi�cie po amatorsku, bez wiadomo�ci �r�d�owych. Nad panem mam mo�e t� przewag�, �e ja widzia�em cz�owieka z aureol�.
- I jakie pana wnioski?
- Na najstarszych obrazach aureola wyst�puje w postaci kr��ka, bez wzgl�du na po�o�enie g�owy, oboj�tne, czy twarz jest z profilu, czy en face. Wniosek jest oczywisty. Teraz Hogan spojrza� na profesora badawczo. "Ten gladiator nie jest taki g�upi" - pomy�la� Trot.
- Ciekawe - Hogan m�wi� teraz powoli. - To fakt, �e aureol� miewali ludzie co najmniej niezwykli, dlatego p�niej kojarzono j� ze �wi�tymi.
- Pan sprawnie my�li, Hogan - pochwali� go profesor. Specjalnie pana w to wszystko wprowadzi�em, �eby si� pan m�g� osobi�cie o wszystkim przekona�.
- Nie rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzie�, �e pan, profesorze, wie... - Hogan cofn�� si� ku drzwiom.
- Teraz przepad�o. Pan wie i oni wiedz� o tym. Nie wyjdzie pan ju� st�d. Wci�gn��em w to pana i z tego nie ma wyj�cia.
- Wolne �arty, profesorze - Hogan odwr�ci� si� w kierunku drzwi, lecz w drzwiach sta� cz�owiek, niski ma�y cz�owiek w szarym kombinezonie i z g�ow�, kt�ra wygl�da�a na nieco zdeformowan�.
- Kto... kto pan jest? - Hogan wyszarpn�� z kieszeni ma�y, czarny rewolwer. Wyszarpni�te z rewolwerem przedmioty: jaki� kalendarz i du�a bia�a chustka, upad�y na dywan.
- Schowaj, Hogan, t� spluw� - powiedzia� cz�owieczek. B�d� j� musia� rozwali� i przypadkiem mog� ci r�k� uci��. No!
- R�ce na kark, bo strzelam! - Hogan powiedzia� to spokojnie i Trot pomy�la� o nim, �e ma zdrowe nerwy. Ma�y cz�owieczek wysun�� z r�kawa bluzy co�, co nie by�o r�k�. Jego ruch by� szybki, zbyt szybki jak na cz�owieka. Hogan nie zd��y� nawet nacisn�� spustu, gdy niewidoczna si�a wytr�ci�a mu rewolwer z d�oni. Cios by� tak silny, �e Hogan zachwia� si�.
- Spokojnie, Hogan. Tylko bez wyg�up�w. Widzisz, �e s� lepsi od ciebie.
- Ma pan �wietnie opanowany j�zyk wsp�czesny - powiedzia� Trot.
- Uczy�em si� go z waszych ksi��ek. Powiedz temu Hoganowi, �e nag�y skok do drzwi nic mu nie da, tak samo jak pr�ba zwalenia mnie z n�g. Niech zrozumie, �e wsi�k�.
- On ma racj�, pu�kowniku - spojrza� na Hogana, kt�ry spokojnie masowa� swoj� praw� d�o�.
- Jeste� w�ciekle przedsi�biorczy facet - cz�owieczek m�wi� teraz do Hogana - ale nie masz si� po co gimnastykowa�. Kapujesz?
- Jak ten kryminalista si� tu dosta�? Jak pan my�li, profesorze?
- Normalnie. Przez pi�ty wymiar - cz�owieczek odpowiedzia� natychmiast.
- O czym on m�wi ?
- S�uchaj, Trot, ten facet jest zupe�nie zielony.
- On jest, pu�kowniku, z przysz�o�ci. Rzeczywi�cie nie przypuszczam, �eby m�g� pan co� na to wszystko poradzi�.
- Zawo�am ludzi !
- Ta przestrze� jest w po�lizgu czasowym i st�d nie wypry�niesz - cz�owieczek m�wi� to z wyra�n� satysfakcj�.
- Przypuszczam, pu�kowniku, �e on m�wi prawd�. Jednak�e zastanawia mnie brak aureoli u tego osobnika.
- Nie ma pan wi�kszych zmartwie�, profesorze?
- W ka�dym razie to zastanawiaj�ce.
- No, sp�ywamy st�d - cz�owieczek przerwa� profesorowi w p� zdania. - Uwaga, rozpinam pole. Nie rusza� si�.
Co� brz�kn�o jak t�uczona szklanka i wtedy Trot zobaczy� Lizi. Sta�a przy drzwiach.
- Android, stop ! Wymazuj pami�� - powiedzia�a Lizi i cz�owieczek znieruchomia�.
- Zg�aszam sta�y program zamkni�ty. Jestem specjalizowany.
- Polecam: wymazuj ! - powt�rzy�a.
- Wykonuj� - odpowiedzia� cz�owieczek i Trot us�ysza� delikatny szum, szum podobny do szumu mrowiska.
- Co� ty mu zrobi�a? - zapyta�.
- Nic wielkiego. Wymaza�am mu pami��. To tylko automat.
- Jak.., jak pani to zrobi�a...? Pani... pani jest stamt�d...
- Teraz ju� pan wie, pu�kowniku.
- Zaraz... ja... - Hogan podszed� do drzwi.
- Nie wyjdzie pan st�d. Jeste�my dalej w po�lizgu czasu. Nie przekaza�e� mu jeszcze wzor�w? - spojrza�a na Trota uwa�nie. - Nie - odpowiedzia� Trot po sekundzie wahania.
- To �wietnie. Wy�l� go w przysz�o�� za ciebie.
- Nie rozumiem.
- Przeprogramuj� automat i on zabierze Hogana. Musisz zinterpretowa� te wzory.
- Nie... ja protestuj�, nie chc�. Nie dam si� st�d zabra�!
- Przeniesie si� pan w przysz�o��, bez wzgl�du na to, czy chce pan, czy nie. W dwudziesty pi�ty wiek. To zreszt� pana obowi�zek broni� profesora z nara�eniem �ycia. A pan nie zginie, pan b�dzie �y�. W przysz�o�ci s� specjalne rezerwaty dla ludzi z wcze�niejszych epok. Polowanie, jazda konna. radnych trosk. Te rezerwaty s� wsp�lne dla ludzi z pierwszych dwudziestu wiek�w.
- Ja z jaskiniowcami z pierwszych wiek�w?!
- Pochodzi pan z okresu, w kt�rym ludzie atakowali sw�j gatunek. Nic na to nie poradz�. Zreszt� tam nie jest tak �le. Automaty likwiduj� wi�kszo�� konflikt�w. Pozostawia si� ich tylko tyle, by nie zatraci� atmosfery i kolorytu tamtych czas�w. - Lizi u�miechn�a si� pogodnie.
Wtedy Hogan skoczy�. Skoczy� ku Lizi, ale android by� szybszy. Uderzenie zbi�o go z n�g i zwali� si� twarz� w puszysty dywan.
- S�uchaj, Lizi, czy to wszystko ma sens ? Przecie� oni i tak w ko�cu mnie znajd�.
- Nie znajd�. Zrezygnujesz z wszelkiej dzia�alno�ci. A je�li nawet... Wtedy antymateria b�dzie ju� w�asno�ci� ludzko�ci. No i ja... ja zostan� z tob� w tych czasach.
Trot chcia� co� powiedzie�, lecz Lizi przerwa�a mu:
- Potem. Teraz musz� przeprogramowa� androida - podesz�a do automatu i mocnym szarpni�ciem ods�oni�a jego szarawy pancerz. Android jednym ruchem r�k usun�� pancerz i zamar� w nienaturalnej pozie.
- In-struk-cja sie-dem-dzie-si�t pi�� - wysylabizowa�. ,w Trans-tem-po-ry-za.cja cz�o-wie-ka dwu-dzies-to-wlecz-ne-go... Trot patrzy� na Lizi i androida. Nagle poczu� cios w g�ow�. - Uwa�aj, Liz! - krzykn��, ale Hogan by� szybszy. Znieruchomia�y automat z otwartym pancerzem potoczy� si� pod �cian�...
- Nie rusza� si� ! - Hogan celowa� do nich ze swego ma�ego rewolweru. Trot podni�s� si� wolno. "Dzia�aj�c pod wp�ywem strachu ten gladiator got�w jest nas zastrzeli�" - pomy�la� i nagle zda� sobie spraw� z tego, �e jest mu to oboj�tne.
- Pod �cian�. Ty te�, profesorze. S�uchaj, dziewczyno, ja nie �artuj�. Nie mam nic do stracenia.
Lizi podesz�a do Trota.
- jak si� nazywa ten andro...
- Milcz ! - Hogan krzycza� prawie histerycznie. Le��cy pod �cian� android monotonnie sylabizowa�:
- I-den-ty-fi-kac-ja o-sob-ni-ka w pa-mi�-ci do-dat-ko-wej. Lo-ka-li-zac-ja prze-strzen-na we-d�ug roz-po-zna-nia ko-or-dy-na-to-ra. Mo-je has-�o...
Wtedy Hogan strzeli� do androida mierz�c w czarny otw�r wyj�tego pancerza. Trot zauwa�y� jeszcze ma�e b�yszcz�ce kryszta�ki wypadaj�ce na zewn�trz, od�upane uderzeniem kul. Android zacz�� be�kota�.
- Uszkodzi�e� automat!
- Chcia� poda� swoje has�o, a to by�o ci potrzebne do czego�, nieprawda� ? Nie ruszaj si� !
- Prymityw - powiedzia�a Lizi.
Hogan, patrz�c na ni� uwa�nie, zacz�� si� wycofywa� ku drzwiom. Nagle Trat spostrzeg�, �e noga Hogana zosta�a spr�y�cie odrzucona niewidzialn� si��. Hogan zachwia� si�.
- Co to jest?! - zawo�a� i Trot zrozumia�, �e Hogan boi si� coraz bardziej.
- Po�lizg czasowy, i co ty na to, pu�kowniku?
- Zlikwiduj to !
- Ani my�l�.
- Nie �artuj, bo...
- Zastrzelisz mnie?
Hogan zastanowi� si� przez moment. - Nie, zabij� profesora.
"Zabije mnie" - pomy�la� Trot.
- Licz� do pi�ciu. Raz... dwa...
- Czekaj, musz� zobaczy�, co z automatem - Lizi zrobi�a krok naprz�d.
- St�j ! Sam zobacz�. Powiedz, co mam robi�.
Lizi chcia�a odpowiedzie� i wtedy Trot us�ysza� wysoki d�wi�k podobny do d�wi�ku p�kaj�cej szklanki. Hogan krzykn�� i zacz�� znika� w bia�ym, owijaj�cym go kokonie. Po chwili widoczne by�y je tylko jego nogi, potem i one znikn�y. Kokon drgn�� dwa razy podrzucany skurczami swego wn�trza i znieruchomia�.
- I widzisz, Lizjocjo, do czego zdolni s� ci osobnicy.
Cz�owiek, kt�ry wypowiedzia� te s�owa, sta� po�rodku gabinetu. By� wysoki, w szarym opi�tym kombinezonie, a przezroczysty subtelny he�m wok� jego g�owy �wieci� aureol�.
Lizi milcza�a chwil�, a potem zapyta�a:
- Co zrobisz z nami?
- Odpowiedz najpierw: dlaczego nie nosisz he�mu? Wiesz, �e to niedozwolone. Chcesz umrze� na jedn� z chor�b tych wiek�w? - Nie martw si�, nie umr�. Chcesz nas zabra� w XXV wiek?
- Tak. To nie b�dzie dla ciebie mi�e.
- Przypuszczam, ale to niewa�ne. I tak ja mam racj�.
- Twierdzisz to nadal, nawet po do�wiadczeniach z Hoganem?
- To jest jednostka. Zreszt� przyspieszenie rozwoju cywilizacji zmieni�oby ich.
- W�tpi�. Przekazanie im technologii wytwarzania antymaterii spowodowa�oby znaczne komplikacje. Jeste� historykiem-utopist�. - Chcia�am spr�bowa� w rezerwatach. Nie pozwolili�cie mi prowadzi� tam eksperyment�w.
- Ale to jeszcze nie pow�d, by przenosi� si� w przesz�o�� i podpowiada� dwudziestowiecznym fizykom wzory prowadz�ce do syntezy antymaterii. Trudno to nazwa� g�upot�. To zbrodnia, Lizjocjo! Na szcz�cie ci si� to nie uda�o.
- Nieprawda. Wzory s� ju� w tych czasach!
- Nie, Lizjocjo. Mam je tutaj. - Cz�owiek z aureol� wyj�� z fa�d�w kombinezonu kilka kartek papieru i pokaza� je Lizi. Trot wiedzia�, �e to s� te w�a�nie kartki.
- Sk�d je masz? Sk�d wiedzia�e�, gdzie ich szuka�?
- Po prostu niekt�rzy ludzie dwudziestowieczni podzielaj� nasz pogl�d w sprawie antymaterii.
- Trot? Niemo�liwe - Lizi spojrza�a na profesora.
- Tak, Trot. Mo�e bez ciebie nie by�by geniuszem, ale to prawdziwy naukowiec, odpowiedzialny za swoje odkrycia.
- Jak mog�e�? - teraz Lizi zwr�ci�a si� wprost do profesora.
- Przekona� mnie. Wierz mi, Lizi, to nie jest bezpieczne. Poda� prosty spos�b konstruowania pocisk�w zawieraj�cych antymateri�. Ty m�wi�a�, �e to nie jest mo�liwe.
- Nikt ich nigdy nie konstruowa�.
Trot chcia� odpowiedzie�, lecz cz�owiek z aureol� przerwa� mu:
- Na szcz�cie my wiemy, �e mog�oby si� zdarzy� inaczej. - Nieprawda. Nie wierz� w to. Nie doceniacie ludzi.
- Nie masz racji, Lizjocjo. Doceniamy ich prac� i mo�liwo�ci. Wiemy, �e za sto lat uzyskaj� antymateri� sami. Aha... a co do Hogana, zmieni�em decyzj�. Zostanie umieszczony w rezerwacie ludzi przedhistorycznych. My�l�, �e s� tam warunki, w kt�rych z �atwo�ci� si� zaaklimatyzuje.
STEFAN WEINFELD
ZDARZENIE W KRAHWINKEL
Krahwinkel jest ma�� wiosk� po�o�on� u st�p g�r, tu� nad granic�. Ludzie tu s� pro�ci i �yczliwi, cho� na obcego patrz� nieufnie. Nic dziwnego, przybysze rzadko tu zagl�daj�. Krahwinkel le�y z dala od szlak�w turystycznych, klimat ma niezbyt przyjemny, bo wiatr z g�r daje si� we znaki nawet tubylcom - kog� wi�c mo�e przyci�gn��? Nie ma tu przemys�u, nie ma nawet rzemios�a artystycznego. Ludzie utrzymuj� si� przewa�nie z ogrodnictwa, hodowli drobiu i pasterstwa: kurczaki s� pulchne, jak nigdzie w okolicy, a t�uste i bogate w sole mineralne mleko tutejszych kr�w bardzo jest cenione w mleczarni, kt�ra niestety znajduje si� a� w miasteczku. Zabiera wi�c mleko od wszystkich mleczarz Piotr, poczciwa dusza, cho� znany wszystkim plotkarz; odwozi je nast�pnie do mleczarni jedyn� - przyznajmy, nie najlepsz� drog�, kt�ra ��czy Krahwinkel ze �wiatem zewn�trznym. To chyba najwa�niejsze, co mo�na, by powiedzie� o Krahwinkel - opr�cz tego, co zostanie opowiedziane ni�ej. Aha! Nie szukajmy tej wioski w atlasie. Mo�e s� inne miejscowo�ci o tej samej nazwie na szerokim �wiecie, ale nasze Krahwinkel jest tak ma�e, �e nie ma go nawet na �adnej mapie. Zreszt� czy nie jest oboj�tne, jak nazywaj� si� g�ry widniej�ce na horyzoncie - Alpy, Apeniny czy Andy? To, o czym opowiem, mog�o si� zdarzy� wsz�dzie.
I mo�e si� jeszcze zdarzy� w przysz�o�ci - gdzie indziej. Pierwszy zobaczy� to mleczarz Piotr, prowadz�c jak co dzie� za uzd� star� klacz zaprz�on� do w�zka. S�o�ce jeszcze nie wzesz�o i w szarym p�mroku wida� by�o zaledwie zarysy bia�ej plamy, kt�ra pokrywa�a centraln� cz�� naj�adniejszego klombu Mariesa, ogrodnika. Piotr zatrzyma� konia i przygl�da� si� chwil�. "Wygl�da na to - pomy�la� - �e kto� Mariesowi sp�ata� paskudnego figla. To chyba wapno. Spali ostatnie jesienne kwiaty. Stary si� w�cieknie". Ruszy� dalej, gwi�d��c ulubionego marsza.
- Dzie� dobry, Piotrze, sp�ni�e� si� dzisiaj. Oto ba�ki, czekam na ciebie od dobrych kilku minut. Czy sta�o si� co� w mleczarni? - Wdowa Feresowa nie by�aby sob�, gdyby nie wietrzy�a we wszystkim czego� nowego.
- U mnie nic, ale Mariesowi kto� wyla� wapno na klomb z r�ami. W�cieknie si�, kiedy wr�ci do domu - powt�rzy� mleczarz swoj� my�l. I popatrzy� w �lad za Feresow�, kt�ra mrukn�wszy co� w rodzaju "a no!" pobieg�a do Czukad�w. - Za p� godziny ca�a wie� ju� b�dzie o tym wiedzia�a mrukn��. "Ale swoj� drog� - to �wi�stwo. Mo�na Mariesa nie lubi�, to choleryk i ka�demu powie co� z�o�liwego, ale co komu kwiaty winne?"
Kiedy w godzin� p�niej rozleg� si� na drodze terkot starej furgonetki Mariesa, przy ogrodzeniu jego domu sta�o ju� kilka kobiet i kilkunastu podrostk�w. Maries zatrzyma� w�z.
-Co to za zgromadzenie, nie macie innych zaj�� - wyskoczy� na drog� i doszed� do bramy. Przez porann� mgie�k� zacz�o ju� przebija� si� s�o�ce, zaostrzaj�c kontury zrujnowanego kwietnika. - Psia... - zakl�� i zwracaj�c si� do ludzi zapyta�:
- Kto to zrobi� ? No kto ? Nie macie odwagi powiedzie� ? Bydl�ta, nie ludzie! Bydl�ta...
Nie zajmuj�c si� pozostawion� na drodze furgonetk�, poszed� do szklarni, sk�d po chwili wr�ci� z du�� szufl�. Oznaczy� miejsce na po��k�ym ju� trawniku i ostro�nie, starannie nabra� na szufl� bia�ej mazi, pokrywaj�cej klomb. Zaledwie jednak uni�s� szufl�, zawarto�� jej wyla�a si� z powrotem na klomb. Z rozmachem powt�rzy� t� czynno�� - z tym samym wynikiem. W gromadzie zebranych gapi�w kto� zachichota�. Maries zdj�� marynark� i rzuci� j� na ziemi�, a uj�wszy �opat� spojrza� ze z�o�ci� na ludzi.
- Czego si� gapicie? Co tu ciekawego? Nie macie swoich zaj��? Tamci jednak nie my�leli nawet o tym, aby pozbawi� si� tak ciekawego widowiska. Maries, mrucz�c p�g�bkiem przekle�stwa, macha� zawzi�cie szufl�, bez rezultatu staraj�c si� zgarn�� na ni� pokrywaj�c� klomb substancj�. Widz�w tymczasem, cho� to by� dzie� powszedni, przybywa�o, a st�umione chichoty przerodzi�y si� w gromkie wybuchy �miechu. Maries, nie posiadaj�c si� ju� z w�ciek�o�ci, porzuci� szufl� i wytaszczy� z gara�u ma�y kombajn ogrodniczy. Przymocowa� mechaniczn� �opat� i zapu�ci� silnik. Potem usadowi� si� na siode�ku i ruszy� w kierunku plamy.
- C� to, ma zamiar wykopa� ca�y klomb? - zauwa�y�a ze zdziwieniem jedna z kobiet. Rami� �opaty unios�o si� w g�r� i opu�ci�o w samym �rodku plamy. A potem zacz�y si� dzia� rzeczy dziwne i tak szybko po sobie nast�puj�ce, �e nikt nie by� w stanie uchwyci� wszystkich szczeg��w. Zgadzano si� jednak p�niej co do og�lnego przebiegu wypadk�w. Stalowa �opata opuszczana na plam� zmi�k�a nagle, jak mi�knie plastelinowa figurka na gor�cym piecu, i zwis�a bezw�adnie na zdeformowanym ramieniu kombajnu. Ma� pociek�a w kierunku maszyny i oblepi�a stalowy p�askownik, na kt�rym umocowane by�o siode�ko. Maries, wyj�c nieludzko, stoczy� si� na ziemi�, zerwa� na nogi, przebieg� kilkana�cie krok�w i upad� jak k�oda. Ma� za� skurczy�a si� jak gdyby i powr�ci�a do swoich pierwotnych granic. Gdyby nie zniekszta�cony kombajn i nieruchome cia�o Mariesa, mo�na by przysi�c, �e to tylko kupa wapna, wylana przez kogo� z�o�liwego na naj�adniejszy klomb ogrodnika.
- Tak... tak... tak... - komendant posterunku z niech�ci� po�o�y� mikrofon na wide�ki. By� ju� w wieku, w kt�rym my�li si� o emeryturze i o domku z ogr�dkiem. W�a�nie dlatego z proponowanych mu miejscowo�ci wybra� t� w�a�nie, jak mu si� wydawa�o, spokojn� wiosk�. Trzy miesi�ce pobytu tu wystarcza�y jednak, by rozproszy� z�udzenia. Prawda, ludzie tu uczciwi, nie by�o kradzie�y, tym bardziej napad�w; pech jednak, kt�ry go od kilku lat nie opuszcza�, dosi�gn�� go i tutaj. Najpierw b�jka, podpalenie, wypadek z niewypa�em. Teraz ta plama, kt�ra jakoby zabija ludzi. Trzeba tam pojecha�. C� to mo�e by�? Pewnie pozosta�o�� wojny, jaki� gaz bojowy, kt�ry nie wiadomo jak rozla� si� czy te� zosta� umy�lnie rozlany na kwietniku Mariesa. Stary nie cieszy� si� sympati� mieszka�c�w wioski, mo�e mia� wrog�w? Trzeba b�dzie przeprowadzi� �ledztwo, a niezale�nie od tego wezwa� kogo� z miasta, no i oczywi�cie zabezpieczy� teren do przybycia saper�w. Zastanawia� si� chwil�, czy dla wi�kszego presti�u pojecha� jeepem, czy te� ograniczy� si� do roweru. Nie, nie samoch�d: rower. Nie mo�na tej sprawie nadawa� rozg�osu, nie mo�na wzbudza� paniki. Jest jeszcze wiele pozosta�o�ci wojny w okolicy. Zrozumia�e, �e dla tutejszych to wielki wstrz�s, ale on przecie� by� �wiadkiem niejednego wypadku spowodowanego r�nymi niewypa�ami. Zreszt� nawet jad�c rowerem dotrze na miejsce w ci�gu 10 minut.
Dom Mariesa otacza�a ju� ogromna gromada milcz�cych ludzi. By� i lekarz, kt�ry krz�ta� si� przy u�o�onym na polowym ��ku ogrodniku. Komendant postawi� rower przy s�upie telegraficznym i przecisn�� si� przez ci�b�, ogarniaj�c wzrokiem sytuacj�.
- �yje?
- �yje - odpowiedzia� lekarz - ale ma�o mu chyba brakowa�o, aby si� przeni�s� na tamten �wiat.
Komendant wyj�� chusteczk� i, przyciskaj�c j� do nosa, zbli�y� si� ostro�nie do klombu.
- Pi�ciu, na ochotnika, do mnie. Trzeba wyciosa� ko�ki i wbi� tak, aby mo�na to by�o otoczy� sznurem. Nikt nie powinien do tego podchodzi� bli�ej ni� na dwadzie�cia metr�w.
Odwr�ci� si�, by przecisn�� si� do swego roweru, gdy wstrzyma�y go krzyki ludzi. Spojrza� ponownie. Przede wszystkim rzuci�a mu si� w oczy blada jak �ciana twarz lekarza, kt�ry nieruchomy jak s�up soli sta�, wpatruj�c si� w klomb. Od klombu powoli, ale wyra�nie toczy�a si� ku niemu ma�. By�o to tym dziwniejsze, �e klomb znajdowa� si� ni�ej od miejsca, w kt�rym sta� lekarz. Ma� wyra�nie pi�a si� w g�r�.
- Uciekaj! - wrzasn�� kto� z t�umu.
- Uciekaj, uciekaj ! - podj�o kilka g�os�w.
Lekarz pobieg� kilka krok�w, ale zatrzyma� si� i powoli powr�ci� do ��ka, na kt�rym le�a� Maries. Ma� zbli�a�a si� nieustannie.
- Pom�cie mu, czego stoicie? - wrzasn�a histerycznie kt�ra� z kobiet. Inna zacz�a g�o�no p�aka�. Jaki� ch�opak wyprysn�� spod n�g t�ocz�cych si� i dopad� ��ka, ujmuj�c je u wezg�owia.
Lekarz chwyci� je r�wnie� i obaj jak mogli najszybciej posuwali si� z bezw�adnym Mariesem w bezpieczn� stron�. Nie by�o to junak ju� potrzebne. Ma� skr�ci�a i ruszy�a w kierunku okien inspektowych. po�o�onych w g��bi posiad�o�ci ogrodnika. Jej cienki pocz�tkowo strumie� rozszerzy� si� w ogromn� bia�� ka�u��, kt�ra przelewa�a si� z miejsca na miejsce. Po kilku minutach i plama majaczy�a z dala na wzg�rku ko�o inspekt�w, na klombie za� pozosta�a jedynie uszkodzona maszyna. Co dziwniejsze, kwiaty nie by�y zniszczone.
- Cofn�� si� - rozkaza� policjant nieswoim g�osem. - I nie wchodzi� na teren! Trzeba wezwa� wojsko.
We wsi stacjonowa�a kompania wojsk chemicznych. Kilkunastu �o�nierzy w maskach, wyposa�onych w przeno�ne urz�dzenia odka�aj�ce, kr�ci�o si� po ogrodzie Mariesa. Obok rozbito namiot, w kt�rym umieszczono laboratorium chemiczne. W najwi�kszym we wsi domu, u Teles�w, rozlokowa� si� sztab.
Komendant, kt�rego wezwano do sztabu, zasta� tam, opr�cz dow�dcy kompanii chemicznej, kilku wy�szych oficer�w. - Siadajcie tutaj ! - powiedzia� jeden z nich.
Nie by�o to przyjemne. Nikomu nie jest przyjemnie, gdy kto mu we w�asnym domu wydaje polecenia. Komendant czu� si� g�ow� wsi, najwy�sz� tu w�adz�. Ale co zrobi�, gdy najwy�sza w�adza musi wezwa� na pomoc obcych?
- S�uchajcie uwa�nie: zasz�y pewne okoliczno�ci, kt�re zmusi�y nas do podj�cia krok�w wyj�tkowych. W porozumieniu ze stolic�... rozumiecie? W porozumieniu ze stolic� wprowadzamy w tej wsi stan zagro�enia. Nikt nie mo�e si� st�d oddala� i nikogo obcego nie nale�y do wsi wpuszcza�. ��czno�� telefoniczna zostaje na razie przerwana, wszelkie po��czenia musz� by� z nami uzgodnione. Nie chcemy jednak robi� paniki, dlatego potrzebujemy waszej pomocy. Du�o macie ludzi pod sob�?
- Jeden... jednego posterunkowego.
- Rozka�cie wi�c mu, aby og�osi�, �e w zwi�zku z wa�nymi �wiczeniami wojskowymi ludzie powinni pozosta� w swoich domach. Dostaw� �ywno�ci do sklepu zorganizujemy sami, sprzeda� prowadzona b�dzie pomi�dzy godzin� dwunast� a drug�. Rz�d przeznaczy� ju� pewn� kwot� na odszkodowania za przerw� w zaj�ciach. Jeszcze jedno: czy by�y ostatnio u was przeprowadzone jakie� masowe badania lekarskie? Macie we wsi lekarza?
- Mamy... - wyj�ka� komendant.
- Powiedzcie mu, �eby si� do nas zg�osi�. Mo�ecie odej��. Komendant podni�s� si�, sk�oni� i wyszed�. Towarzyszy�o mu milczenie. Przerwa� je oficer ze z�oconymi dystynkcjami.
- M�wcie dalej, kapitanie. Wi�c nie uda�o si� przeprowadzi� analizy chemicznej tej substancji?
- Nie. Do tej pory nie wiemy, co to jest. Niszczy szk�o, metal, gum�. Nie spos�b uj�� jej w cokolwiek. Nie umiemy sobie z tym poradzi�. Pierwszy raz si� z czym� takim spotykam.
- Zachowali�cie nale�yte �rodki ostro�no�ci ?
- Tak, nie by�o jeszcze �adnego wypadku.
- To ma�o. Nie wiecie, co b�dzie dalej. Pami�tajcie o maskach i kombinezonach. Dozymetry�ci wezwani ?
- Maj� przyby� za godzin�. Rozleg�o si� pukanie do drzwi.
- Prosz� wej�� - odezwa� si� major.
- Panowie mnie wzywali?
- Pana nazwisko?
- Pati, jestem lekarzem...
- Niech pan usi�dzie, panie doktorze. Pan zdaje si� udzieli� pomory pora�onemu ogrodnikowi?
- Matiesowi? Tak, ale co do przyczyny wypadku maj� panowie nie�cis�e informacje...
- Mianowicie?
- Wydaje mi si�... oczywi�cie, ca�a ta sprawa jest bardzo dziwna, ale wydaje mi si�, �e to by� zwyk�y atak serca. - Czy Maties leczy� si� kiedy� u pana?
- Nie, nigdy. To ch�op zdrowy jak tur. - Wi�c sk�d u niego atak serca?
- Nie wiem, sam nie potrafi� sobie tego wyt�umaczy�.
- Niech pan pos�ucha! - odezwa� si� oficer z poz�acanymi dystynkcjami. - Mamy podstawy do przypuszczenia, �e substancja, kt�ra znalaz�a si� na waszym terenie, jest nowym rodzajem broni przeciwko ludno�ci cywilnej.
- Nasz komendant przypuszcza, �e jaki� niewypa� z okresu wojny - wtr�ci� lekarz.
- Bzdura, to dywersja, wiemy, komu na tym mo�e zale�e�, zreszt� nie pora teraz na polityk�. Doktorze, za kilka godzin przyb�dzie tu ekipa sanitarna, aby przebada� wszystkich, kt�rzy znale�li si� w pobli�u tajemniczej substancji. Wie pan, analiza krwi i wszystkie te wasze rzeczy, pan si� lepiej na tym zna. Oni te�. byczyliby�my sobie tylko od pana wsp�dzia�ania... mam na my�li pana uczestnictwo w badaniach. I niech pan wymy�li jaki� pretekst. Zale�y nam na tym, aby unikn�� paniki.
- To wymaga zgody w�adz s�u�by zdrowia - zastrzeg� si� Pati. - To ju� jest za�atwione.
- A mo�e badania nie s� potrzebne? - nie dawa� za wygran� lekarz. - Nasi ch�opi dostarczaj� do miasta mleko i nabia�; mog� straci� klientel�, je�li prasa napisze o badaniach.
- Bez obawy, �aden dziennikarz si� tu nie dostanie. Podj�li�my ju� odpowiednie kroki.
- Jak pan si� tu dosta� ? Pytanie zwr�cone by�o do m�odego cz�owieka z rozwichrzon� czupryn�, kt�ry swobodnie rozsiad� si� na krze�le na wprost oficera z poz�acanymi dystynkcjami.
- Przyjecha�em rowerem. Wasi �o�nierze dostali rozkaz zatrzymywania wszystkich samochod�w, ale o rowerze nie by�o mowy.
- Ma pan natychmiast opu�ci� ten teren. Kapitan osobi�cie tego dopilnuje.
- Na jakiej podstawie wydaje mi pan rozkazy?
- W tej wsi og�oszony zosta� stan zagro�enia i wszyscy, kt�rzy si� tu znajduj�, podlegaj� moim rozkazom.
- Zgoda, wyjad�. A jak pan sobie poradzi z kilkudziesi�cioma moimi kolegami, kt�rzy przyjad� tu jeszcze dzi� wieczorem, gdy tylko przeczytaj� w popo�udni�wce moj� relacj�? Niewiele b�d� mia� do powiedzenia, ale tytu� b�dzie fascynuj�cy: "Tajemnica strefy zagro�enia". Podoba si� panu?
Oficer z poz�acanymi dystynkcjami kaszln��.
- Niech pan pos�ucha, redaktorze. Nie mo�emy zabroni� panu publikowania informacji... na razie przynajmniej. Zale�y nam jednak na tym, aby pan si� z tym wstrzyma�. Chcemy dwudziestu czterech godzin zw�oki... po prostu, aby wyja�ni� pewne okoliczno�ci. Zgoda?
- Zgoda, je�li przez te dwadzie�cia cztery godziny pozostan� na miejscu i dowiem si� wszystkiego, na czym mi zale�y.
Oficer zawaha� si�. M�ody cz�owiek pochyli� si� ku niemu i doda�: - Niczym, panowie, nie ryzykujecie. Je�li okoliczno�ci, o kt�rych pan wspomnia�, b�d� dostatecznie powa�ne, i tak nie uzyskam akceptacji na opublikowanie zebranych wiadomo�ci. Je�li nie, m�j artyku� w niczym panu nie zaszkodzi.
- Dobrze wi�c. Chc� tylko uprzedzi� pana, �e przed up�ywem doby nie b�dzie panu wolno opu�ci� wsi - i �e po��czenia telefoniczne s� przerwane. To wszystko.
- Jeszcze jedno, je�li pan pozwoli. Czy zanim zwr�c� si� do tutejszych mieszka�c�w, mog� bezpo�rednio od pana uzyska� wyja�nienie tego, co si� tu dzieje?
- W tej wsi znaleziono dziwn�, podejrzan� substancj�, kt�rej pochodzenie i w�a�ciwo�ci usi�uj� ustali� nasi specjali�ci. To s� w�a�nie okoliczno�ci, kt�re staramy si� wyja�ni�.
- A co b�dzie, je�li si� to nie uda?
- Z uwagi na bezpiecze�stwo ludno�ci jutro w po�udnie, bez wzgl�du na wynik, substancj� t� zniszczymy.
- Jeszcze jedna kolejka piwa dla wszystkich!
"To ju� si�dme piwo, pe�en jestem jak beczka, w g�owie szumi jak na pe�nym morzu w czasie sztormu i wci�� jeszcze nie rozumiem, o co tu chodzi" - pomy�la� m�ody cz�owiek. We wn�trzu gospody panowa� niezwyk�y przed po�udniem gwar.
- Powoli, panowie, tu nie wszystko si� klei. Powiedzieli�cie, �e Maries nie m�g� nabra� na szufl� tej mazi, bo wyciek�a, tak?
- Ano tak - stwierdzi�o kilka g�os�w.
- A co si� z t� szufl� sta�o?
- Co si� ta mia�o sta�? Le�y chyba jeszcze przy klombie, czy tak, Marcinie?
- A le�y - przytakn�� Marcin.
- Ca�a, nie zepsuta? - dopytywa� si� dziennikarz. - Calusie�ka, zupe�nie jak nowa.
- Jak wi�c to si� sta�o, �e blaszana szufla jest ca�a, a stalowa koparka stopiona i zniszczona?
- Diabelska sprawka! - stwierdzi� kt�ry� z obecnych.
- A jak to by�o z Mariesem? Jak my�licie, panowie, czy to by� atak serca, jak powiada doktor Pati?
- Panie, Maries ch�op zdrowy by� i jest. Le�y w ��ku, bo go doktor na krok nie puszcza, ale niejednemu by jeszcze �eb ukr�ci�.
- Co mu si� wi�c mog�o sta�?
- Nic. Nic nie pami�ta. Powiada, �e wraca� z miasta swoj� taks�, a tu kupa ludzi przed domem. Zanim si� spostrzeg�, patrzy, a tu le�y w izbie na ��ku i doktor przy nim.
- A czy kto� ze wsi �le si� czuje? Mo�e g�owa kogo boli albo s�aby? Nie s�yszeli�cie, panowie?
- Wszyscy s� zdrowi, jak byli.
Dziennikarz zapali� papierosa. Nie spos�b doj�� do sedna sprawy. Mo�e to z�uda, zbiorowy omam, halucynacja t�umu? S�ysza� ju� o takich przypadkach.
- Panowie, a nie zdarzy�o si� we wsi od wtorku co� niezwyk�ego? Mo�e s�yszeli�cie jakie� strza�y, mo�e jaki� szum silnik�w, jakie� samoloty?
Obecni spojrzeli po sobie.
- Co to, to nie - powiedzia� wreszcie ten, kt�ry siedzia� naprzeciw dziennikarza - tylko �e co� si� z radiem sta�o.
- Z radiem?
Teraz zacz�li m�wi� jeden przez drugiego, jak gdyby wyrzucaj�c z siebie to, co im na sercu le�a�o:
- Buczy i huczy, niczego nie s�ycha�.
- U jednego to mo�e by si� i zepsu�o, ale to u wszystkich tak naraz.
- To panowie wojskowi. Telefony od��czyli, to i radio zag�uszyli.
- A j�czy, jak chore.
- Jak j�czy? - zainteresowa� si� dziennikarz.
- Ano tak: U, U-U-U, U-U-U-U-U, i tak w k�ko. Albo inaczej: U, U-U, U-U-U-U, U-U-U-U-U-U-U-U, i znowu od pocz�tku.
- I panowie to dok�adnie zapami�tali ?
- A jak�e, panie, co si� nastawi, to stale tak samo, zapami�ta si� dok�adnie jak wiersz.
- Powt�rzcie, panowie, jeszcze raz - poprosi�.
Powtarzali ch�rem. A on podni�s� si� blady, z kroplami potu na czole i liczy�: "jeden, trzy, pi��... jeden, dwa, cztery, osiem..." Jak gdyby wt�ruj�c zebranym zegar wisz�cy zacz�� bi�: raz, dwa, trzy.... dwana�cie.
...jutro w po�udnie, bez wzgl�du na wynik, substancj� t� zniszczymy". Kto to powiedzia�? Ach... �eby nie by�o za p�no... Zerwa� si� i wybieg�.
- Dok�d pan tak biegnie? Czemu pan taki blady? - Doktorze, czy pan te� s�ysza�? To przez radio? - Ten szum? S�ysza�em. A czemu pan pyta?
- Przecie� to pocz�tek szeregu liczb pierwszych ! Pocz�tek szeregu kwadrat�w! O dwunastej mieli zniszczy�! Wyrzuca� z siebie s�owa w biegu, w kt�rym towarzyszy� mu zasapany lekarz.
Z daleka widzieli ogie�, tryskaj�cy z miotaczy p�omieni. Gdy przybyli, by�o ju� po wszystkim. ko�nierze chowali sprz�t, spalon� i dymi�c� ziemi� pokrywa� szklisty, bia�y osad. Dziennikarz, bez tchu, wskaza� na zgliszcza.
- Za p�no, za p�no... ju� nie uda�o mi si� go uratowa�... - Kogo ? - zapyta� lekarz.
- Jego, go�cia z dalekich �wiat�w... z innej gwiazdy, a mo�e z innej galaktyki, czy ja wiem?
- S�dzi pan, �e "to" by�o czym� �ywym?
- Czy s�dz�? Jestem pewny tego! My, ludzie, zawsze wyobra�amy sobie �ycie w formach takich, jakie znamy z naszego ziemskiego do�wiadczenia. Ale czy koniecznie istoty z innych �wiat�w musz� mie� dwie nogi, dwie r�ce, nos po�rodku pary oczu? Ta galareta by�a istot� �yj�c�, czuj�c�, rozumn�.
- Je�li to by� go�� z innych �wiat�w, czego tu chcia�?
- Kto mo�e wiedzie�?... Przyby� na Ziemi� mo�e celowo, mo�e przypadkiem... mo�e wyczerpany d�ug� podr� u kresu si�... broni� si�, staraj�c si� nie wyrz�dzi� nam krzywdy. Na nieszcz�cie nie s�yszeli�my go... a ci, co go s�yszeli, nie rozumieli... Wybacz, nieznany przybyszu!
Usiad�, wyczerpany, na ziemi, ale po chwili podni�s� si�, zerwa� r�� z krzaka i rzuci� na szkliste popio�y.
RYSZARD SAWWA
LOT DALEKOSIʯNY
By� pi�kny, wiosenny dzie�, pe�en s�o�ca, i jak zwykle Centrum Bada� Kosmicznych przy obserwatorium w Wynnejack zape�nia�o si� lud�mi. Jensen i Hollitz pracowali razem u profesora Kilseya. Kiedy ten opracowa� s�ynn� ju� metod� poszukiwania kontaktu z innymi cywilizacjami, ch�tnych do pracy nad tym tematem by�o bardzo wielu, ale profesor tak z�y� si� ze swoimi starymi pracownikami, �e nie zmienia� personelu pracowni.
Tego dnia zaraz po przyj�ciu obydwaj zameldowali si� u profesora.
- Panie profesorze. Wsp�lnie z Hollitzem wpadli�my na pewien pomys�. Mamy propozycj�... - zacz�� nie�mia�o Jensen.
- Prosz�, m�w, Bobby! - Profesor zawsze traktowa� ich troch� jak dzieci.
- Zgadzamy si�, panie profesorze, �e pa�ska metodyka jest optymalna. Ale znajduj�c si� na brzegu Galaktyki mamy i tak bardzo ma�e szanse na szybkie osi�gni�cie kontaktu. Wydaje mi si�, �e te sygna�y, kt�re wysy�amy, s� zbyt nara�one na zak��cenia i zniekszta�cenia.
Profesor u�miechn�� si�.
- No tak, m�j drogi, ale nic na to nie poradzimy.
- A w�a�nie - o�ywi� si� Jensen - doszli�my z Hollitzem do wniosku, �e po p� roku wysy�ania dotychczasowych sta�ych sygna��w mo�na by spr�bowa� i czego� innego.
Na dobrodusznej twarzy Kilseya odbi�o si� zaciekawienie.
- Proponujemy wysy�a� sygna�y zmienne co 2 minuty, oparte na trzeciej logice Weymanna z grup� sygna��w stochastycznie zmiennych - wyja�ni� Hollitz. - Opracowali�my specjalny uk�ad z widmem minimalnie podatnym na zak��cenia kosmiczne. Podejmujemy si� opracowa� ta�my do nadajnika w ci�gu kilku dni. Potrzebujemy tylko pa�skiej zgody na eksperyment.
Kilsey zamy�li� si�.
- W�a�ciwie - powiedzia� powoli - nie mam na razie �adnych zastrze�e� co do tej propozycji. R�bcie ta�my. Tylko jedno: chcia�bym, �eby nasze stare sygna�y r�wnie� by�y nadawane przez kilka godzin dziennie.
Jensen i Hollitz poderwali si� z krzese�.
- Dobrze, panie profesorze, za trzy dni przyst�pimy do wysy�ania nowych sygna��w.
Jasne, nocne niebo zacz�o szarze�, czerwony �wit przyt�umi� ju� blask miliard�w gwiazd na niebie. Rubinowy brzeg pierwszego s�o�ca wynurzy� si� zza horyzontu.
"Tu, w centrum Galaktyki, noc jednak nigdy nie jest tak pi�kna i ciemna jak na jej brzegu" - pomy�la� Alf obserwuj�c wsch�d na ojczystej planecie. Spojrza� jeszcze raz na podobizn� m�odej, dziewcz�cej twarzy na obelisku z szarego marmuru. Pos�g Britt sta� na Placu Pami�ci w grupie pomnik�w pilot�w solarnych i galaktycznych.
Wiele razy ju� zasta� go przed posagiem i mimo �e min�� rok od katastrofy, nie potrafi� w pe�ni wr�ci� do zwyk�ego �ycia. Poprawi� bukiet �ywych, z�otych kwiat�w u st�p pomnika i ci�kimi krokami zacz�� si� oddala� w stron� wyj�cia.
Hollitz przywita� si� z Jensenem i usiad� przy pulpicie.
- No, to zaczynamy, Bob. Pu�cimy nasz� now� muzyk� dla koleg�w po fachu.
Przyszed� Kilsey. Jensen kr�tko obja�ni�:
- W cz�ci stochastycznej dali�my echo radiogwiazd centrum i �rodka drugiej najbli�szej naszego uk�adu spirali Galaktyki. Powi�zali�my je logik� Weymanna z adresem naszej Ziemi i jeste�my gotowi do eksperymentu.
Kilsey przejrza� ta�my na ekranie czytnika sygna��w i odda� je Jensenowi.
- No c�, ch�opcy, nawet podoba mi si� ta wasza nowa oda do Ksi�yca. Nadawajcie, mo�e wreszcie do kogo� trafimy.
Hollitz za�o�y� ta�my do czytnika i w��czy� anten� i nadajnik.
Alf wsiad� ju� do terralotu, kiedy zapali�a si� lampka cerebrofonu. W��czy� wzmacniacz informacyjny i skupi� si� na odbiorze. Mimo �e istoty cywilizacji, do kt�rej nale�a�, �atwo mog�y si� porozumiewa� tak�e przy pomocy my�li, wa�niejsze wiadomo�ci przekazywano poprzez wzmacniacze informacyjne. Szybko przyjmowa� nadawane my�li komendanta Admiralicji:
- Kr�tki komunikat do pilot�w dalekosi�nych. Nasza przesy�ka-informer do cywilizacji z drugiej spirali zboczy�a z toru i zaczyna si� oddala� od brzegu Galaktyki. Za 5 dni dokonamy dalekosi�nego lotu po�cigowego. Rada Naczelna Admiralicji prosi o Wasze zg�oszenia.
Alf ju� dawno czeka� na jakie� powa�ne zadanie. Nie zastanawia� si� ani chwili. Nacisn�� sygna� zg�oszenia i pomy�la�: "Zg�aszam swoj� kandydatur� bez warunk�w dodatkowych".
Komendant Admiralicji by� kolega Alfa z czasu jego studi�w w szkole pilota�u. Po jednej z tragicznych wypraw, podczas kt�rej tylko przypadkowo uratowa� �ycie, musia� zwr�ci� licencj� pilota ze wzgl�d�w zdrowotnych.
Odpowiedzia� Alfowi:
"Przyjd� jutro do mnie rano, ochotnicy dostan� pe�n� informacj� o locie i nast�pi wyb�r kandydata".
Alf z niecierpliwo�ci� oczekiwa� nast�pnego dnia.
Cztery dni po nadaniu pierwszych sygna��w metod� Jensena-Hollitza do obserwatorium w Wynnejack nadszed� komunikat z G��wnego Obserwatorium w Norton. Kilsey przeczyta� i powt�rzy�:
- W Norton z�apali obiekt radiowy. Nazwali go X. Ogromnie daleko i bardzo ma�y. To chyba nie jest radiogwiazda, bo nawet szperacze neutrinowe nie mog� ustali� parametr�w ruchu. Zauwa�yli tylko, �e przypadkowo znajduje si� na linii naszego nadajnika. Je�li jest to odpowied� na nasze sygna�y, to b�dziecie chyba, ch�opcy; ojcami chrzestnymi tej kruszyny.
- To chyba niemo�liwe, panie profesorze, niech pan z nas nie kpi. Po czterech dniach nadawania? Kiedy p� roku nic nie da�o? - Jensen nie by� pewny, czy profesor m�wi powa�nie.
- Rzeczywi�cie, ma�o prawdopodobne - zgodzi� si� Kilsey.
W informacyjnej sali Admiralicji zebra�o si� kilkunastu pilot�w dalekosi�nych, cz�onkowie Rady Naczelnej i komendant Admiralicji. Po przywitaniu si� ze wszystkimi zabra� glos komendant:
- Wiemy wszyscy, �e od czasu, kiedy uda�o si� nam zrealizowa� prze