STAŁO SIĘ JUTRO (zbiór drugi) SCAN-dal.prv.pl KONRAD FIAŁKOWSKI CZŁOWIEK Z AUREOLĄ ...Tak, to ciekawe... Uważa więc pan, profesorze, że pana złota klatka jest tyle warta co dziurawy garnek, że po ogrodzie przy pana laboratorium, po ogrodzie, przeznaczonym do rozmyślań o przestrzeni zakrzywionej, w tę lub tamtą stronę snują się podejrzani osobnicy. - Pułkownik przerwał swój spacer po gabinecie i stanął przy oknie. - Powiedziałem nieznani. - Zza swego biurka profesor widział jego sylwetkę na tle dalekich, fioletowych, oświetlonych wieczornym słońcem gór. - Obojętne, nieznani znaczy podejrzani. - Pułkownik chwilę jeszcze stał nieruchomo, a potem podszedł do kontaktu i zapalił światło. Dopiero teraz profesor spostrzegł rozpięty guzik munduru pod szyją pułkownika. - W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to nowy pomocnik ogrodnika. - Wykluczone. Moi pracownicy są zdyscyplinowani. Pilnują pana w sposób niedostrzegalny i nigdy nie pozwoliliby sobie na tego rodzaju nietakt, by swoim widokiem zakłócać pana twórcze rozważania. W tej chwili znowu profesor Trot zdał sobie sprawę, jak bardzo nie cierpi pułkownika. Odpowiedział jednak spokojnie: - Jak zwykle ma pan rację, pułkowniku. To nie był pomocnik ogrodnika ani ogrodnik, ani żaden z pana korpulentnych sprzątaczy. Nikt z personelu mego laboratorium. - Przepraszam, profesorze - Trot spostrzegł, że pułkownik przygląda mu się badawczo: - Jeżeli dobrze pamiętam, był wtedy świt, szarawy świt. Wyszedł pan na taras, a on stał w odległości około piętnastu metrów pod krzakiem róży "Ramzes". - Podziwiam pana pamięć, pułkowniku Hogan. - W każdym razie nie mógł pan widzieć jego twarzy. Personel laboratorium jest stale zmieniany, nie zna więc pan tych ludzi. - Chce pan wiedzieć, dlaczego twierdzę, że to był człowiek z zewnątrz? Czy tak? - To by mnie interesowało - pułkownik uśmiechnął się. Powiem mu, powiem mu, chociaż i tak zapewne mi nie uwierzy, ale wreszcie pójdzie do diabła i będę miał spokój - pomyślał Trot i zrobiło mu się weselej, gdy wyobraził sobie minę pułkownika. - Widzi pan - Trot mówił teraz cicho, tak cicho, że słychać było szmer wentylatora wirującego na biurku. - Otóż ani moi asystenci, ani pana ludzie nie mają aureoli. - Przepraszam, czego ? - Aureoli. - Nie rozumiem. - Pułkownik był całkowicie zdezorientowany. - Można to określić jako świetlisty krąg wokół głowy. Subtelna świetlista otoczka. - Pan żartuje, profesorze. A teraz jest zły, naprawdę zły - pomyślał Trot i sprawiło mu to wyraźną satysfakcję. - Ja, pułkowniku, nie żartuję nigdy, prawie nigdy. - Nie patrzył już na pułkownika, lecz w okno na góry, które szarzały w przedwieczornym zmierzchu. - To niemożliwe, profesorze. Ludzie nie mają aureoli. - Przynajmniej większość ludzi - poprawił Trot i pomyślał, że teraz właśnie pułkownik wreszcie wyjdzie z gabinetu. Jednak Hogan nie wyszedł. Stał chwilę milcząc, a potem podszedł do biurka i patrząc z góry na profesora zapytał: - I co pan wtedy zrobił? Trot zawahał się przez moment. - Krzyknąłem: "Niech pan chwilę zaczeka", i wszedłem do laboratorium, by wziąć ze stołu aparat fotograficzny. - Tak. Rzeczywiście. Usłyszał to jeden z moich... powiedzmy, z naszych pracowników. I co dalej ? - Niestety, nic. Gdy wróciłem z aparatem, w ogrodzie nikogo już nie było. Dopiero teraz Trot spostrzegł, że Hogan poczerwieniał. - Tam w ogóle nikogo nie było, profesorze. Pan sobie żartuje. Zamieszanie, raport do władz. - Głos jego stawał się coraz bardziej zduszony. - Laboratorium jest tak strzeżone, że to, co pan mówi, jest wykluczone, absolutnie niemożliwe. Tam nie mogło być nikogo ! I jeszcze ta aureola... - Próbuje mnie pan przekonać, pułkowniku?- Jeszcze trochę i będę go mógł wyrzucić z gabinetu - pomyślał Trot. - Ależ, profesorze. Niech pan pomyśli: aureola! To przecież dziecinne. - Hogan siadł w fotelu i ujął głowę w dłonie. Gladiator, gladiator, któremu kazano myśleć. Trot spojrzał na Hogana beznamiętnie jak na aktora w ekranie telewizora. - To typowe - powiedział. - Pan jest typowym dwudziestowiecznym racjonalistą, pułkowniku Hogan. Jest pan przekonany, że wszystko, co na tym świecie było do wyjaśnienia, zostało wyjaśnione, a reszta to bajki. - Ależ, profesorze. - Tak. Dokładnie tak. Ale na takich ludziach jak pan opiera się nasza cywilizacja - dodał ciszej Trot, a potem siedział jeszcze nieruchomo za biurkiem, gdy kroki Hogana ucichły już na korytarzu. I wtedy zauważył że w rogu pokoju, tuż koło biblioteki, stoi człowiek z aureolą. Lizi przyszła jak zwykle w południe. Trot czekał na nią zawsze ze śladem niepewności. Wiedział, że kiedyś nie przyjdzie, przypuszczał jednak, że prawdopodobieństwo tego jest jeszcze znikomo małe. Pracował trochę rano i jego biurko zarzucone było papierami. Lizi pozbierała fragmenty obliczeń rozrzucone po dywanie i wtedy dopiero siadła naprzeciw niego. Nacisnęła klawisz radia, a gdy głośnik przekazywał już dźwięki skrzypiec z pełnym natężeniem, powiedziała cicho: - Porwano Topsa i Minera. - Skąd wiesz? - zapytał po chwili równie cicho. - Od człowieka Hogana. - Sądzisz, że teraz na mnie kolej ? - Niewykluczone - powiedziała zupełnie spokojnie i Trot miał jej to za złe. Dźwięki skrzypiec stawały się coraz głośniejsze, nie do wytrzymania. Słuchał ich bawiąc się bezmyślnie ołówkiem. - Zastanawiasz się, czy był sens zaczynać to wszystko? zapytała. - Nie, ta decyzja jest już poza mną. Podjąłem ją wtedy, gdy pierwszy raz rozmawiałem z tobą. Pamiętasz... - Tak, tak sądzę. A co do nowej partii wzorów włożyłam je, jak zwykle, w drugi tom "Dzieł zebranych" Einsteina. Będziesz pamiętał ? - Tak, oczywiście. - Musisz zdążyć. To najważniejsze. Te wzory prowadzą już bezpośrednio do syntezy antymaterii. Słyszysz? - Tak. - No, to świetnie - uśmiechnęła się. - Gdy je opracujesz, nasze dzieło zostanie zakończone. - Nasze dzieło... Czy jesteś pewna, Lizi, że to jest właśnie... że o to nam chodziło? - Nie rozumiem cię. Skąd nagle te wątpliwości? Przecież wiesz, mówiłam ci wielokrotnie, że antymateria to klucz do prawdziwie nowoczesnej techniki. - Oczywiście, ale na przykład Hogan... - Co Hogan ? - On i antymateria. Wyobrażasz to sobie? - Niezupełnie ciebie rozumiem. Dobrze, niech będzie Hogan. W końcu taki jak wielu innych. Nawet dość przystojny. - Och, Lizi. żyjesz tu już tyle lat, a mimo to mam niekiedy wrażenie, jakbyś przyjechała dzisiaj... - przerwał i zaczął słuchać uważnie komunikatu, który zastąpił w radiu skrzypce. ... a teraz podajemy komentarze prasy. Przekazana dzisiaj rano przez agencję wiadomość o zniknięciu w ciągu ostatniej doby pięciu fizyków atomowych wzbudziła niepokój opinii publicznej. Joachim Reed omawiając tę sprawę na łamach "Up and Down" stwierdza, że mimo starannych poszukiwań nie natrafiono na najmniejszy ślad zaginionych. Szczególnie sensacyjna wydaje się sprawa doktora Topsa. Tops zniknął w czasie pracy ze swego strzeżonego gabinetu. Funkcjonariusz Dowel, który pierwszy zauważył nieobecność doktora i przeszukał gabinet, twierdzi, że spostrzegł na biurku dymiącą jeszcze fajkę oraz rozrzucone notatki. Gdy wrócił do gabinetu z wezwanym szefem ochrony, fajki ani papierosów już nie było... - Wyłączę to - powiedziała Lizi i nacisnęła klawisz wyłącznika. - Pięciu, i to jednego dnia, to dużo. Musieli zdobyć jakieś nowe informacje. - Spojrzała na Trota. - Nie przejmuj się tym aż tak bardzo. W najgorszym wypadku na dorocznym zjeździe atomistów w Toropa brać będą udział sami emeryci. Pojadę tam jako... hm... wdowa po tobie. - Bez głupich kawałów, Lizi. - Nie lubisz prawdy w formie bezpośredniej. To dla twego wieku charakterystyczne. - Nie żartuj. Wiesz o tym, że teraz już moja kolej. - Dopiero gdy przekażesz wzory. Pamiętaj o tym. - A reszta nieważna. Co dalej będzie, to cię nie interesuje? - zapytał i wiedział, że to jej rzeczywiście nie interesuje. Wzruszyła ramionami. - Cóż chcesz, mój drogi. W ciągu dwu lat stałeś się jednym z najwybitniejszych uczonych na tym kontynencie. To chyba warte jest tej ceny. Nie sądzisz? - Przestań ! - W każdym razie znasz spakowaną walizeczkę w swoim gabinecie. Kilka koszul, sweter, skarpetki. Ostatnio dołożyłam ci spinki do mankietów. Staram się być dobrą żoną, a ty tego nie zauważasz. Nie wiem tylko, czy pozwolą ci to wszystko zabrać. Chociaż jeśli Topsowi pozwolili zabrać fajkę... Trot patrzył w jej twarz, wielkie szarawe oczy i wystające kości policzkowe. "Muszę być spokojny - powtarzał sobie. - Teraz i tak niczego już nie zmienię" - i w pewnej chwili poczuł, że jest już spokojny. - Obawiam się - powiedział - że Tops będzie miał kłopot z tytoniem. Przepadał za dobrym tytoniem. A gdy spostrzegł, że Lizi patrzy nań badawczo, dodał: - Wiesz, poproszę tu Hogana. Porozmawiamy sobie trochę na interesujące go tematy. - Czy nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdyby te wzory... - Daj mi spokój ze wzorami. Na to też przyjdzie czas. Jesteś niecierpliwa jak... zwyczajna kobieta. Trot wcisnął klawisz wizofonu. - Z pułkownikiem Hoganem... - powiedział. - Jestem, profesorze - twarz Hogana wypełniła cały ekran. - I co pan na to? - Jest pan zaniepokojony, profesorze? - Zaniepokojony? Skądże. Chciałbym jednak zobaczyć się z panem, tu u mnie. - Dobrze, profesorze. Już idę. - Ekran zszarzał. - Zaraz tu będzie. Porozmawiamy sobie. - Trot powiedział to z pewną satysfakcją. - Może przekaż przez niego wzory. To może być ostatnia szansa. - Przesadzasz, Lizi. Oni nie są wszechwiedzący. - Ale są systematyczni, śmiertelnie systematyczni. To chyba ich najbardziej charakterystyczna cecha. W drzwiach stanął Hogan. - Jestem, profesorze. O, pani Lizi?! - Od kiedy odizolowaliście go w sposób niemal absolutny, muszę go tutaj odwiedzać. - Przykro nam, lecz to konieczne dla bezpieczeństwa profesora. - Tak, oczywiście. Obawiam się tylko, że za kilka dni przestaniecie mnie tu wpuszczać. Czy nigdy nie wydawałam się panu podejrzana? Hogan uśmiechnął się i był to uśmiech przeznaczony dla Lizi. "Ma atawistycznie rozwinięte kły" - pomyślał profesor. - Szczerze mówiąc - Hogan uśmiechał się dalej - pani przeszłość nie jest przejrzysta. - Ależ, pułkowniku... - Oczywiście. Źle się wyraziłem. Pani przeszłość jest po prostu nie do udokumentowania. Od urodzenia towarzyszy pani mniej dokumentów niż statystycznemu obywatelowi tego kraju. Ale w naszym demokratycznym państwie jest to dopuszczalne. - Widzisz, mówiłam. Pewnego dnia nie wpuszczą mnie do ciebie. - Oczywiście żartuję. Poznała pani profesora, zanim stał się dla nas tak niezwykle cenny. To w pewnym sensie stawia panią poza sferą naszych zainteresowań. - A może - Lizi spojrzała na Trota - może dzięki mnie znalazł się on w tej pana sferze? "Patrzy na mnie jak na tresowaną małpę" - pomyślał Trot i wtedy odczuł satysfakcję z tego, co się zdarzyło wieczorem, z drugiego spotkania z człowiekiem z aureolą. - Oczywiście, była pani profesorowi natchnieniem w jego twórczości. - W pewnym sensie. Prawda, profesorze? Teraz wiedział już, że postąpił słusznie. "Ona nigdy, nigdy nie traktowała mnie poważnie. Byłem zawsze dla niej... zabytkiem" pomyślał. - Lizi - powiedział - mamy z pułkownikiem poważne sprawy do omówienia. - Nie przeszkadzam. Mam nadzieję, że zobaczymy się jutro. Ja przyjdę na pewno. - Ostatnie zdanie zaakcentowała i Trot zrozumiał, że Lizi nie spodziewa się już jutro ujrzeć go w tym gabinecie. Obejrzała się jeszcze przez ramię i wyszła. - Zainteresowałem się aureolami - powiedział Hogan. - Pan? hartuje pan, pułkowniku. - Mówię poważnie. Nie tylko pan, profesorze, widział człowieka z aureolą. - A więc wierzy mi pan teraz ? - Czy to istotne? Ma pan rację. Miałem wątpliwości. Ale to już u mnie w pewnym stopniu skrzywienie zawodowe. - I pozbył się pan tych wątpliwości ? - Tak. - No i... ? - Cóż, przestudiowałem zagadnienie. O aureoli nie napisano zbyt wiele. W sztuce chrześcijańskiej pojawiła się gdzieś w czwartym wieku. Sam pomysł pochodzi z buddyzmu. To chyba wszystko. - Ma pan zadziwiające wiadomości. - Staramy się być wszechstronni. - Tak, ja też się nad tym zastanawiałem. Oczywiście po amatorsku, bez wiadomości źródłowych. Nad panem mam może tę przewagę, że ja widziałem człowieka z aureolą. - I jakie pana wnioski? - Na najstarszych obrazach aureola występuje w postaci krążka, bez względu na położenie głowy, obojętne, czy twarz jest z profilu, czy en face. Wniosek jest oczywisty. Teraz Hogan spojrzał na profesora badawczo. "Ten gladiator nie jest taki głupi" - pomyślał Trot. - Ciekawe - Hogan mówił teraz powoli. - To fakt, że aureolę miewali ludzie co najmniej niezwykli, dlatego później kojarzono ją ze świętymi. - Pan sprawnie myśli, Hogan - pochwalił go profesor. Specjalnie pana w to wszystko wprowadziłem, żeby się pan mógł osobiście o wszystkim przekonać. - Nie rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że pan, profesorze, wie... - Hogan cofnął się ku drzwiom. - Teraz przepadło. Pan wie i oni wiedzą o tym. Nie wyjdzie pan już stąd. Wciągnąłem w to pana i z tego nie ma wyjścia. - Wolne żarty, profesorze - Hogan odwrócił się w kierunku drzwi, lecz w drzwiach stał człowiek, niski mały człowiek w szarym kombinezonie i z głową, która wyglądała na nieco zdeformowaną. - Kto... kto pan jest? - Hogan wyszarpnął z kieszeni mały, czarny rewolwer. Wyszarpnięte z rewolwerem przedmioty: jakiś kalendarz i duża biała chustka, upadły na dywan. - Schowaj, Hogan, tę spluwę - powiedział człowieczek. Będę ją musiał rozwalić i przypadkiem mogę ci rękę uciąć. No! - Ręce na kark, bo strzelam! - Hogan powiedział to spokojnie i Trot pomyślał o nim, że ma zdrowe nerwy. Mały człowieczek wysunął z rękawa bluzy coś, co nie było ręką. Jego ruch był szybki, zbyt szybki jak na człowieka. Hogan nie zdążył nawet nacisnąć spustu, gdy niewidoczna siła wytrąciła mu rewolwer z dłoni. Cios był tak silny, że Hogan zachwiał się. - Spokojnie, Hogan. Tylko bez wygłupów. Widzisz, że są lepsi od ciebie. - Ma pan świetnie opanowany język współczesny - powiedział Trot. - Uczyłem się go z waszych książek. Powiedz temu Hoganowi, że nagły skok do drzwi nic mu nie da, tak samo jak próba zwalenia mnie z nóg. Niech zrozumie, że wsiąkł. - On ma rację, pułkowniku - spojrzał na Hogana, który spokojnie masował swoją prawą dłoń. - Jesteś wściekle przedsiębiorczy facet - człowieczek mówił teraz do Hogana - ale nie masz się po co gimnastykować. Kapujesz? - Jak ten kryminalista się tu dostał? Jak pan myśli, profesorze? - Normalnie. Przez piąty wymiar - człowieczek odpowiedział natychmiast. - O czym on mówi ? - Słuchaj, Trot, ten facet jest zupełnie zielony. - On jest, pułkowniku, z przyszłości. Rzeczywiście nie przypuszczam, żeby mógł pan coś na to wszystko poradzić. - Zawołam ludzi ! - Ta przestrzeń jest w poślizgu czasowym i stąd nie wypryśniesz - człowieczek mówił to z wyraźną satysfakcją. - Przypuszczam, pułkowniku, że on mówi prawdę. Jednakże zastanawia mnie brak aureoli u tego osobnika. - Nie ma pan większych zmartwień, profesorze? - W każdym razie to zastanawiające. - No, spływamy stąd - człowieczek przerwał profesorowi w pół zdania. - Uwaga, rozpinam pole. Nie ruszać się. Coś brzęknęło jak tłuczona szklanka i wtedy Trot zobaczył Lizi. Stała przy drzwiach. - Android, stop ! Wymazuj pamięć - powiedziała Lizi i człowieczek znieruchomiał. - Zgłaszam stały program zamknięty. Jestem specjalizowany. - Polecam: wymazuj ! - powtórzyła. - Wykonuję - odpowiedział człowieczek i Trot usłyszał delikatny szum, szum podobny do szumu mrowiska. - Coś ty mu zrobiła? - zapytał. - Nic wielkiego. Wymazałam mu pamięć. To tylko automat. - Jak.., jak pani to zrobiła...? Pani... pani jest stamtąd... - Teraz już pan wie, pułkowniku. - Zaraz... ja... - Hogan podszedł do drzwi. - Nie wyjdzie pan stąd. Jesteśmy dalej w poślizgu czasu. Nie przekazałeś mu jeszcze wzorów? - spojrzała na Trota uważnie. - Nie - odpowiedział Trot po sekundzie wahania. - To świetnie. Wyślę go w przyszłość za ciebie. - Nie rozumiem. - Przeprogramuję automat i on zabierze Hogana. Musisz zinterpretować te wzory. - Nie... ja protestuję, nie chcę. Nie dam się stąd zabrać! - Przeniesie się pan w przyszłość, bez względu na to, czy chce pan, czy nie. W dwudziesty piąty wiek. To zresztą pana obowiązek bronić profesora z narażeniem życia. A pan nie zginie, pan będzie żył. W przyszłości są specjalne rezerwaty dla ludzi z wcześniejszych epok. Polowanie, jazda konna. radnych trosk. Te rezerwaty są wspólne dla ludzi z pierwszych dwudziestu wieków. - Ja z jaskiniowcami z pierwszych wieków?! - Pochodzi pan z okresu, w którym ludzie atakowali swój gatunek. Nic na to nie poradzę. Zresztą tam nie jest tak źle. Automaty likwidują większość konfliktów. Pozostawia się ich tylko tyle, by nie zatracić atmosfery i kolorytu tamtych czasów. - Lizi uśmiechnęła się pogodnie. Wtedy Hogan skoczył. Skoczył ku Lizi, ale android był szybszy. Uderzenie zbiło go z nóg i zwalił się twarzą w puszysty dywan. - Słuchaj, Lizi, czy to wszystko ma sens ? Przecież oni i tak w końcu mnie znajdą. - Nie znajdą. Zrezygnujesz z wszelkiej działalności. A jeśli nawet... Wtedy antymateria będzie już własnością ludzkości. No i ja... ja zostanę z tobą w tych czasach. Trot chciał coś powiedzieć, lecz Lizi przerwała mu: - Potem. Teraz muszę przeprogramować androida - podeszła do automatu i mocnym szarpnięciem odsłoniła jego szarawy pancerz. Android jednym ruchem rąk usunął pancerz i zamarł w nienaturalnej pozie. - In-struk-cja sie-dem-dzie-siąt pięć - wysylabizował. ,w Trans-tem-po-ry-za.cja czło-wie-ka dwu-dzies-to-wlecz-ne-go... Trot patrzył na Lizi i androida. Nagle poczuł cios w głowę. - Uważaj, Liz! - krzyknął, ale Hogan był szybszy. Znieruchomiały automat z otwartym pancerzem potoczył się pod ścianę... - Nie ruszać się ! - Hogan celował do nich ze swego małego rewolweru. Trot podniósł się wolno. "Działając pod wpływem strachu ten gladiator gotów jest nas zastrzelić" - pomyślał i nagle zdał sobie sprawę z tego, że jest mu to obojętne. - Pod ścianę. Ty też, profesorze. Słuchaj, dziewczyno, ja nie żartuję. Nie mam nic do stracenia. Lizi podeszła do Trota. - jak się nazywa ten andro... - Milcz ! - Hogan krzyczał prawie histerycznie. Leżący pod ścianą android monotonnie sylabizował: - I-den-ty-fi-kac-ja o-sob-ni-ka w pa-mię-ci do-dat-ko-wej. Lo-ka-li-zac-ja prze-strzen-na we-dług roz-po-zna-nia ko-or-dy-na-to-ra. Mo-je has-ło... Wtedy Hogan strzelił do androida mierząc w czarny otwór wyjętego pancerza. Trot zauważył jeszcze małe błyszczące kryształki wypadające na zewnątrz, odłupane uderzeniem kul. Android zaczął bełkotać. - Uszkodziłeś automat! - Chciał podać swoje hasło, a to było ci potrzebne do czegoś, nieprawdaż ? Nie ruszaj się ! - Prymityw - powiedziała Lizi. Hogan, patrząc na nią uważnie, zaczął się wycofywać ku drzwiom. Nagle Trat spostrzegł, że noga Hogana została sprężyście odrzucona niewidzialną siłą. Hogan zachwiał się. - Co to jest?! - zawołał i Trot zrozumiał, że Hogan boi się coraz bardziej. - Poślizg czasowy, i co ty na to, pułkowniku? - Zlikwiduj to ! - Ani myślę. - Nie żartuj, bo... - Zastrzelisz mnie? Hogan zastanowił się przez moment. - Nie, zabiję profesora. "Zabije mnie" - pomyślał Trot. - Liczę do pięciu. Raz... dwa... - Czekaj, muszę zobaczyć, co z automatem - Lizi zrobiła krok naprzód. - Stój ! Sam zobaczę. Powiedz, co mam robić. Lizi chciała odpowiedzieć i wtedy Trot usłyszał wysoki dźwięk podobny do dźwięku pękającej szklanki. Hogan krzyknął i zaczął znikać w białym, owijającym go kokonie. Po chwili widoczne były je tylko jego nogi, potem i one zniknęły. Kokon drgnął dwa razy podrzucany skurczami swego wnętrza i znieruchomiał. - I widzisz, Lizjocjo, do czego zdolni są ci osobnicy. Człowiek, który wypowiedział te słowa, stał pośrodku gabinetu. Był wysoki, w szarym opiętym kombinezonie, a przezroczysty subtelny hełm wokół jego głowy świecił aureolą. Lizi milczała chwilę, a potem zapytała: - Co zrobisz z nami? - Odpowiedz najpierw: dlaczego nie nosisz hełmu? Wiesz, że to niedozwolone. Chcesz umrzeć na jedną z chorób tych wieków? - Nie martw się, nie umrę. Chcesz nas zabrać w XXV wiek? - Tak. To nie będzie dla ciebie miłe. - Przypuszczam, ale to nieważne. I tak ja mam rację. - Twierdzisz to nadal, nawet po doświadczeniach z Hoganem? - To jest jednostka. Zresztą przyspieszenie rozwoju cywilizacji zmieniłoby ich. - Wątpię. Przekazanie im technologii wytwarzania antymaterii spowodowałoby znaczne komplikacje. Jesteś historykiem-utopistą. - Chciałam spróbować w rezerwatach. Nie pozwoliliście mi prowadzić tam eksperymentów. - Ale to jeszcze nie powód, by przenosić się w przeszłość i podpowiadać dwudziestowiecznym fizykom wzory prowadzące do syntezy antymaterii. Trudno to nazwać głupotą. To zbrodnia, Lizjocjo! Na szczęście ci się to nie udało. - Nieprawda. Wzory są już w tych czasach! - Nie, Lizjocjo. Mam je tutaj. - Człowiek z aureolą wyjął z fałdów kombinezonu kilka kartek papieru i pokazał je Lizi. Trot wiedział, że to są te właśnie kartki. - Skąd je masz? Skąd wiedziałeś, gdzie ich szukać? - Po prostu niektórzy ludzie dwudziestowieczni podzielają nasz pogląd w sprawie antymaterii. - Trot? Niemożliwe - Lizi spojrzała na profesora. - Tak, Trot. Może bez ciebie nie byłby geniuszem, ale to prawdziwy naukowiec, odpowiedzialny za swoje odkrycia. - Jak mogłeś? - teraz Lizi zwróciła się wprost do profesora. - Przekonał mnie. Wierz mi, Lizi, to nie jest bezpieczne. Podał prosty sposób konstruowania pocisków zawierających antymaterię. Ty mówiłaś, że to nie jest możliwe. - Nikt ich nigdy nie konstruował. Trot chciał odpowiedzieć, lecz człowiek z aureolą przerwał mu: - Na szczęście my wiemy, że mogłoby się zdarzyć inaczej. - Nieprawda. Nie wierzę w to. Nie doceniacie ludzi. - Nie masz racji, Lizjocjo. Doceniamy ich pracę i możliwości. Wiemy, że za sto lat uzyskają antymaterię sami. Aha... a co do Hogana, zmieniłem decyzję. Zostanie umieszczony w rezerwacie ludzi przedhistorycznych. Myślę, że są tam warunki, w których z łatwością się zaaklimatyzuje. STEFAN WEINFELD ZDARZENIE W KRAHWINKEL Krahwinkel jest małą wioską położoną u stóp gór, tuż nad granicą. Ludzie tu są prości i życzliwi, choć na obcego patrzą nieufnie. Nic dziwnego, przybysze rzadko tu zaglądają. Krahwinkel leży z dala od szlaków turystycznych, klimat ma niezbyt przyjemny, bo wiatr z gór daje się we znaki nawet tubylcom - kogóż więc może przyciągnąć? Nie ma tu przemysłu, nie ma nawet rzemiosła artystycznego. Ludzie utrzymują się przeważnie z ogrodnictwa, hodowli drobiu i pasterstwa: kurczaki są pulchne, jak nigdzie w okolicy, a tłuste i bogate w sole mineralne mleko tutejszych krów bardzo jest cenione w mleczarni, która niestety znajduje się aż w miasteczku. Zabiera więc mleko od wszystkich mleczarz Piotr, poczciwa dusza, choć znany wszystkim plotkarz; odwozi je następnie do mleczarni jedyną - przyznajmy, nie najlepszą drogą, która łączy Krahwinkel ze światem zewnętrznym. To chyba najważniejsze, co można, by powiedzieć o Krahwinkel - oprócz tego, co zostanie opowiedziane niżej. Aha! Nie szukajmy tej wioski w atlasie. Może są inne miejscowości o tej samej nazwie na szerokim świecie, ale nasze Krahwinkel jest tak małe, że nie ma go nawet na żadnej mapie. Zresztą czy nie jest obojętne, jak nazywają się góry widniejące na horyzoncie - Alpy, Apeniny czy Andy? To, o czym opowiem, mogło się zdarzyć wszędzie. I może się jeszcze zdarzyć w przyszłości - gdzie indziej. Pierwszy zobaczył to mleczarz Piotr, prowadząc jak co dzień za uzdę starą klacz zaprzężoną do wózka. Słońce jeszcze nie wzeszło i w szarym półmroku widać było zaledwie zarysy białej plamy, która pokrywała centralną część najładniejszego klombu Mariesa, ogrodnika. Piotr zatrzymał konia i przyglądał się chwilę. "Wygląda na to - pomyślał - że ktoś Mariesowi spłatał paskudnego figla. To chyba wapno. Spali ostatnie jesienne kwiaty. Stary się wścieknie". Ruszył dalej, gwiżdżąc ulubionego marsza. - Dzień dobry, Piotrze, spóźniłeś się dzisiaj. Oto bańki, czekam na ciebie od dobrych kilku minut. Czy stało się coś w mleczarni? - Wdowa Feresowa nie byłaby sobą, gdyby nie wietrzyła we wszystkim czegoś nowego. - U mnie nic, ale Mariesowi ktoś wylał wapno na klomb z różami. Wścieknie się, kiedy wróci do domu - powtórzył mleczarz swoją myśl. I popatrzył w ślad za Feresową, która mruknąwszy coś w rodzaju "a no!" pobiegła do Czukadów. - Za pół godziny cała wieś już będzie o tym wiedziała mruknął. "Ale swoją drogą - to świństwo. Można Mariesa nie lubić, to choleryk i każdemu powie coś złośliwego, ale co komu kwiaty winne?" Kiedy w godzinę później rozległ się na drodze terkot starej furgonetki Mariesa, przy ogrodzeniu jego domu stało już kilka kobiet i kilkunastu podrostków. Maries zatrzymał wóz. -Co to za zgromadzenie, nie macie innych zajęć - wyskoczył na drogę i doszedł do bramy. Przez poranną mgiełkę zaczęło już przebijać się słońce, zaostrzając kontury zrujnowanego kwietnika. - Psia... - zaklął i zwracając się do ludzi zapytał: - Kto to zrobił ? No kto ? Nie macie odwagi powiedzieć ? Bydlęta, nie ludzie! Bydlęta... Nie zajmując się pozostawioną na drodze furgonetką, poszedł do szklarni, skąd po chwili wrócił z dużą szuflą. Oznaczył miejsce na pożółkłym już trawniku i ostrożnie, starannie nabrał na szuflę białej mazi, pokrywającej klomb. Zaledwie jednak uniósł szuflę, zawartość jej wylała się z powrotem na klomb. Z rozmachem powtórzył tę czynność - z tym samym wynikiem. W gromadzie zebranych gapiów ktoś zachichotał. Maries zdjął marynarkę i rzucił ją na ziemię, a ująwszy łopatę spojrzał ze złością na ludzi. - Czego się gapicie? Co tu ciekawego? Nie macie swoich zajęć? Tamci jednak nie myśleli nawet o tym, aby pozbawić się tak ciekawego widowiska. Maries, mrucząc półgębkiem przekleństwa, machał zawzięcie szuflą, bez rezultatu starając się zgarnąć na nią pokrywającą klomb substancję. Widzów tymczasem, choć to był dzień powszedni, przybywało, a stłumione chichoty przerodziły się w gromkie wybuchy śmiechu. Maries, nie posiadając się już z wściekłości, porzucił szuflę i wytaszczył z garażu mały kombajn ogrodniczy. Przymocował mechaniczną łopatę i zapuścił silnik. Potem usadowił się na siodełku i ruszył w kierunku plamy. - Cóż to, ma zamiar wykopać cały klomb? - zauważyła ze zdziwieniem jedna z kobiet. Ramię łopaty uniosło się w górę i opuściło w samym środku plamy. A potem zaczęły się dziać rzeczy dziwne i tak szybko po sobie następujące, że nikt nie był w stanie uchwycić wszystkich szczegółów. Zgadzano się jednak później co do ogólnego przebiegu wypadków. Stalowa łopata opuszczana na plamę zmiękła nagle, jak mięknie plastelinowa figurka na gorącym piecu, i zwisła bezwładnie na zdeformowanym ramieniu kombajnu. Maź pociekła w kierunku maszyny i oblepiła stalowy płaskownik, na którym umocowane było siodełko. Maries, wyjąc nieludzko, stoczył się na ziemię, zerwał na nogi, przebiegł kilkanaście kroków i upadł jak kłoda. Maź zaś skurczyła się jak gdyby i powróciła do swoich pierwotnych granic. Gdyby nie zniekształcony kombajn i nieruchome ciało Mariesa, można by przysiąc, że to tylko kupa wapna, wylana przez kogoś złośliwego na najładniejszy klomb ogrodnika. - Tak... tak... tak... - komendant posterunku z niechęcią położył mikrofon na widełki. Był już w wieku, w którym myśli się o emeryturze i o domku z ogródkiem. Właśnie dlatego z proponowanych mu miejscowości wybrał tę właśnie, jak mu się wydawało, spokojną wioskę. Trzy miesiące pobytu tu wystarczały jednak, by rozproszyć złudzenia. Prawda, ludzie tu uczciwi, nie było kradzieży, tym bardziej napadów; pech jednak, który go od kilku lat nie opuszczał, dosięgnął go i tutaj. Najpierw bójka, podpalenie, wypadek z niewypałem. Teraz ta plama, która jakoby zabija ludzi. Trzeba tam pojechać. Cóż to może być? Pewnie pozostałość wojny, jakiś gaz bojowy, który nie wiadomo jak rozlał się czy też został umyślnie rozlany na kwietniku Mariesa. Stary nie cieszył się sympatią mieszkańców wioski, może miał wrogów? Trzeba będzie przeprowadzić śledztwo, a niezależnie od tego wezwać kogoś z miasta, no i oczywiście zabezpieczyć teren do przybycia saperów. Zastanawiał się chwilę, czy dla większego prestiżu pojechać jeepem, czy też ograniczyć się do roweru. Nie, nie samochód: rower. Nie można tej sprawie nadawać rozgłosu, nie można wzbudzać paniki. Jest jeszcze wiele pozostałości wojny w okolicy. Zrozumiałe, że dla tutejszych to wielki wstrząs, ale on przecież był świadkiem niejednego wypadku spowodowanego różnymi niewypałami. Zresztą nawet jadąc rowerem dotrze na miejsce w ciągu 10 minut. Dom Mariesa otaczała już ogromna gromada milczących ludzi. Był i lekarz, który krzątał się przy ułożonym na polowym łóżku ogrodniku. Komendant postawił rower przy słupie telegraficznym i przecisnął się przez ciżbę, ogarniając wzrokiem sytuację. - Żyje? - Żyje - odpowiedział lekarz - ale mało mu chyba brakowało, aby się przeniósł na tamten świat. Komendant wyjął chusteczkę i, przyciskając ją do nosa, zbliżył się ostrożnie do klombu. - Pięciu, na ochotnika, do mnie. Trzeba wyciosać kołki i wbić tak, aby można to było otoczyć sznurem. Nikt nie powinien do tego podchodzić bliżej niż na dwadzieścia metrów. Odwrócił się, by przecisnąć się do swego roweru, gdy wstrzymały go krzyki ludzi. Spojrzał ponownie. Przede wszystkim rzuciła mu się w oczy blada jak ściana twarz lekarza, który nieruchomy jak słup soli stał, wpatrując się w klomb. Od klombu powoli, ale wyraźnie toczyła się ku niemu maź. Było to tym dziwniejsze, że klomb znajdował się niżej od miejsca, w którym stał lekarz. Maź wyraźnie pięła się w górę. - Uciekaj! - wrzasnął ktoś z tłumu. - Uciekaj, uciekaj ! - podjęło kilka głosów. Lekarz pobiegł kilka kroków, ale zatrzymał się i powoli powrócił do łóżka, na którym leżał Maries. Maź zbliżała się nieustannie. - Pomóżcie mu, czego stoicie? - wrzasnęła histerycznie któraś z kobiet. Inna zaczęła głośno płakać. Jakiś chłopak wyprysnął spod nóg tłoczących się i dopadł łóżka, ujmując je u wezgłowia. Lekarz chwycił je również i obaj jak mogli najszybciej posuwali się z bezwładnym Mariesem w bezpieczną stronę. Nie było to junak już potrzebne. Maź skręciła i ruszyła w kierunku okien inspektowych. położonych w głębi posiadłości ogrodnika. Jej cienki początkowo strumień rozszerzył się w ogromną białą kałużę, która przelewała się z miejsca na miejsce. Po kilku minutach i plama majaczyła z dala na wzgórku koło inspektów, na klombie zaś pozostała jedynie uszkodzona maszyna. Co dziwniejsze, kwiaty nie były zniszczone. - Cofnąć się - rozkazał policjant nieswoim głosem. - I nie wchodzić na teren! Trzeba wezwać wojsko. We wsi stacjonowała kompania wojsk chemicznych. Kilkunastu żołnierzy w maskach, wyposażonych w przenośne urządzenia odkażające, kręciło się po ogrodzie Mariesa. Obok rozbito namiot, w którym umieszczono laboratorium chemiczne. W największym we wsi domu, u Telesów, rozlokował się sztab. Komendant, którego wezwano do sztabu, zastał tam, oprócz dowódcy kompanii chemicznej, kilku wyższych oficerów. - Siadajcie tutaj ! - powiedział jeden z nich. Nie było to przyjemne. Nikomu nie jest przyjemnie, gdy kto mu we własnym domu wydaje polecenia. Komendant czuł się głową wsi, najwyższą tu władzą. Ale co zrobić, gdy najwyższa władza musi wezwać na pomoc obcych? - Słuchajcie uważnie: zaszły pewne okoliczności, które zmusiły nas do podjęcia kroków wyjątkowych. W porozumieniu ze stolicą... rozumiecie? W porozumieniu ze stolicą wprowadzamy w tej wsi stan zagrożenia. Nikt nie może się stąd oddalać i nikogo obcego nie należy do wsi wpuszczać. Łączność telefoniczna zostaje na razie przerwana, wszelkie połączenia muszą być z nami uzgodnione. Nie chcemy jednak robić paniki, dlatego potrzebujemy waszej pomocy. Dużo macie ludzi pod sobą? - Jeden... jednego posterunkowego. - Rozkażcie więc mu, aby ogłosił, że w związku z ważnymi ćwiczeniami wojskowymi ludzie powinni pozostać w swoich domach. Dostawę żywności do sklepu zorganizujemy sami, sprzedaż prowadzona będzie pomiędzy godziną dwunastą a drugą. Rząd przeznaczył już pewną kwotę na odszkodowania za przerwę w zajęciach. Jeszcze jedno: czy były ostatnio u was przeprowadzone jakieś masowe badania lekarskie? Macie we wsi lekarza? - Mamy... - wyjąkał komendant. - Powiedzcie mu, żeby się do nas zgłosił. Możecie odejść. Komendant podniósł się, skłonił i wyszedł. Towarzyszyło mu milczenie. Przerwał je oficer ze złoconymi dystynkcjami. - Mówcie dalej, kapitanie. Więc nie udało się przeprowadzić analizy chemicznej tej substancji? - Nie. Do tej pory nie wiemy, co to jest. Niszczy szkło, metal, gumę. Nie sposób ująć jej w cokolwiek. Nie umiemy sobie z tym poradzić. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam. - Zachowaliście należyte środki ostrożności ? - Tak, nie było jeszcze żadnego wypadku. - To mało. Nie wiecie, co będzie dalej. Pamiętajcie o maskach i kombinezonach. Dozymetryści wezwani ? - Mają przybyć za godzinę. Rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę wejść - odezwał się major. - Panowie mnie wzywali? - Pana nazwisko? - Pati, jestem lekarzem... - Niech pan usiądzie, panie doktorze. Pan zdaje się udzielił pomory porażonemu ogrodnikowi? - Matiesowi? Tak, ale co do przyczyny wypadku mają panowie nieścisłe informacje... - Mianowicie? - Wydaje mi się... oczywiście, cała ta sprawa jest bardzo dziwna, ale wydaje mi się, że to był zwykły atak serca. - Czy Maties leczył się kiedyś u pana? - Nie, nigdy. To chłop zdrowy jak tur. - Więc skąd u niego atak serca? - Nie wiem, sam nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. - Niech pan posłucha! - odezwał się oficer z pozłacanymi dystynkcjami. - Mamy podstawy do przypuszczenia, że substancja, która znalazła się na waszym terenie, jest nowym rodzajem broni przeciwko ludności cywilnej. - Nasz komendant przypuszcza, że jakiś niewypał z okresu wojny - wtrącił lekarz. - Bzdura, to dywersja, wiemy, komu na tym może zależeć, zresztą nie pora teraz na politykę. Doktorze, za kilka godzin przybędzie tu ekipa sanitarna, aby przebadać wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu tajemniczej substancji. Wie pan, analiza krwi i wszystkie te wasze rzeczy, pan się lepiej na tym zna. Oni też. byczylibyśmy sobie tylko od pana współdziałania... mam na myśli pana uczestnictwo w badaniach. I niech pan wymyśli jakiś pretekst. Zależy nam na tym, aby uniknąć paniki. - To wymaga zgody władz służby zdrowia - zastrzegł się Pati. - To już jest załatwione. - A może badania nie są potrzebne? - nie dawał za wygraną lekarz. - Nasi chłopi dostarczają do miasta mleko i nabiał; mogą stracić klientelę, jeśli prasa napisze o badaniach. - Bez obawy, żaden dziennikarz się tu nie dostanie. Podjęliśmy już odpowiednie kroki. - Jak pan się tu dostał ? Pytanie zwrócone było do młodego człowieka z rozwichrzoną czupryną, który swobodnie rozsiadł się na krześle na wprost oficera z pozłacanymi dystynkcjami. - Przyjechałem rowerem. Wasi żołnierze dostali rozkaz zatrzymywania wszystkich samochodów, ale o rowerze nie było mowy. - Ma pan natychmiast opuścić ten teren. Kapitan osobiście tego dopilnuje. - Na jakiej podstawie wydaje mi pan rozkazy? - W tej wsi ogłoszony został stan zagrożenia i wszyscy, którzy się tu znajdują, podlegają moim rozkazom. - Zgoda, wyjadę. A jak pan sobie poradzi z kilkudziesięcioma moimi kolegami, którzy przyjadą tu jeszcze dziś wieczorem, gdy tylko przeczytają w popołudniówce moją relację? Niewiele będę miał do powiedzenia, ale tytuł będzie fascynujący: "Tajemnica strefy zagrożenia". Podoba się panu? Oficer z pozłacanymi dystynkcjami kaszlnął. - Niech pan posłucha, redaktorze. Nie możemy zabronić panu publikowania informacji... na razie przynajmniej. Zależy nam jednak na tym, aby pan się z tym wstrzymał. Chcemy dwudziestu czterech godzin zwłoki... po prostu, aby wyjaśnić pewne okoliczności. Zgoda? - Zgoda, jeśli przez te dwadzieścia cztery godziny pozostanę na miejscu i dowiem się wszystkiego, na czym mi zależy. Oficer zawahał się. Młody człowiek pochylił się ku niemu i dodał: - Niczym, panowie, nie ryzykujecie. Jeśli okoliczności, o których pan wspomniał, będą dostatecznie poważne, i tak nie uzyskam akceptacji na opublikowanie zebranych wiadomości. Jeśli nie, mój artykuł w niczym panu nie zaszkodzi. - Dobrze więc. Chcę tylko uprzedzić pana, że przed upływem doby nie będzie panu wolno opuścić wsi - i że połączenia telefoniczne są przerwane. To wszystko. - Jeszcze jedno, jeśli pan pozwoli. Czy zanim zwrócę się do tutejszych mieszkańców, mogę bezpośrednio od pana uzyskać wyjaśnienie tego, co się tu dzieje? - W tej wsi znaleziono dziwną, podejrzaną substancję, której pochodzenie i właściwości usiłują ustalić nasi specjaliści. To są właśnie okoliczności, które staramy się wyjaśnić. - A co będzie, jeśli się to nie uda? - Z uwagi na bezpieczeństwo ludności jutro w południe, bez względu na wynik, substancję tę zniszczymy. - Jeszcze jedna kolejka piwa dla wszystkich! "To już siódme piwo, pełen jestem jak beczka, w głowie szumi jak na pełnym morzu w czasie sztormu i wciąż jeszcze nie rozumiem, o co tu chodzi" - pomyślał młody człowiek. We wnętrzu gospody panował niezwykły przed południem gwar. - Powoli, panowie, tu nie wszystko się klei. Powiedzieliście, że Maries nie mógł nabrać na szuflę tej mazi, bo wyciekła, tak? - Ano tak - stwierdziło kilka głosów. - A co się z tą szuflą stało? - Co się ta miało stać? Leży chyba jeszcze przy klombie, czy tak, Marcinie? - A leży - przytaknął Marcin. - Cała, nie zepsuta? - dopytywał się dziennikarz. - Calusieńka, zupełnie jak nowa. - Jak więc to się stało, że blaszana szufla jest cała, a stalowa koparka stopiona i zniszczona? - Diabelska sprawka! - stwierdził któryś z obecnych. - A jak to było z Mariesem? Jak myślicie, panowie, czy to był atak serca, jak powiada doktor Pati? - Panie, Maries chłop zdrowy był i jest. Leży w łóżku, bo go doktor na krok nie puszcza, ale niejednemu by jeszcze łeb ukręcił. - Co mu się więc mogło stać? - Nic. Nic nie pamięta. Powiada, że wracał z miasta swoją taksą, a tu kupa ludzi przed domem. Zanim się spostrzegł, patrzy, a tu leży w izbie na łóżku i doktor przy nim. - A czy ktoś ze wsi źle się czuje? Może głowa kogo boli albo słaby? Nie słyszeliście, panowie? - Wszyscy są zdrowi, jak byli. Dziennikarz zapalił papierosa. Nie sposób dojść do sedna sprawy. Może to złuda, zbiorowy omam, halucynacja tłumu? Słyszał już o takich przypadkach. - Panowie, a nie zdarzyło się we wsi od wtorku coś niezwykłego? Może słyszeliście jakieś strzały, może jakiś szum silników, jakieś samoloty? Obecni spojrzeli po sobie. - Co to, to nie - powiedział wreszcie ten, który siedział naprzeciw dziennikarza - tylko że coś się z radiem stało. - Z radiem? Teraz zaczęli mówić jeden przez drugiego, jak gdyby wyrzucając z siebie to, co im na sercu leżało: - Buczy i huczy, niczego nie słychać. - U jednego to może by się i zepsuło, ale to u wszystkich tak naraz. - To panowie wojskowi. Telefony odłączyli, to i radio zagłuszyli. - A jęczy, jak chore. - Jak jęczy? - zainteresował się dziennikarz. - Ano tak: U, U-U-U, U-U-U-U-U, i tak w kółko. Albo inaczej: U, U-U, U-U-U-U, U-U-U-U-U-U-U-U, i znowu od początku. - I panowie to dokładnie zapamiętali ? - A jakże, panie, co się nastawi, to stale tak samo, zapamięta się dokładnie jak wiersz. - Powtórzcie, panowie, jeszcze raz - poprosił. Powtarzali chórem. A on podniósł się blady, z kroplami potu na czole i liczył: "jeden, trzy, pięć... jeden, dwa, cztery, osiem..." Jak gdyby wtórując zebranym zegar wiszący zaczął bić: raz, dwa, trzy.... dwanaście. ...jutro w południe, bez względu na wynik, substancję tę zniszczymy". Kto to powiedział? Ach... żeby nie było za późno... Zerwał się i wybiegł. - Dokąd pan tak biegnie? Czemu pan taki blady? - Doktorze, czy pan też słyszał? To przez radio? - Ten szum? Słyszałem. A czemu pan pyta? - Przecież to początek szeregu liczb pierwszych ! Początek szeregu kwadratów! O dwunastej mieli zniszczyć! Wyrzucał z siebie słowa w biegu, w którym towarzyszył mu zasapany lekarz. Z daleka widzieli ogień, tryskający z miotaczy płomieni. Gdy przybyli, było już po wszystkim. kołnierze chowali sprzęt, spaloną i dymiącą ziemię pokrywał szklisty, biały osad. Dziennikarz, bez tchu, wskazał na zgliszcza. - Za późno, za późno... już nie udało mi się go uratować... - Kogo ? - zapytał lekarz. - Jego, gościa z dalekich światów... z innej gwiazdy, a może z innej galaktyki, czy ja wiem? - Sądzi pan, że "to" było czymś żywym? - Czy sądzę? Jestem pewny tego! My, ludzie, zawsze wyobrażamy sobie życie w formach takich, jakie znamy z naszego ziemskiego doświadczenia. Ale czy koniecznie istoty z innych światów muszą mieć dwie nogi, dwie ręce, nos pośrodku pary oczu? Ta galareta była istotą żyjącą, czującą, rozumną. - Jeśli to był gość z innych światów, czego tu chciał? - Kto może wiedzieć?... Przybył na Ziemię może celowo, może przypadkiem... może wyczerpany długą podróżą u kresu sił... bronił się, starając się nie wyrządzić nam krzywdy. Na nieszczęście nie słyszeliśmy go... a ci, co go słyszeli, nie rozumieli... Wybacz, nieznany przybyszu! Usiadł, wyczerpany, na ziemi, ale po chwili podniósł się, zerwał różę z krzaka i rzucił na szkliste popioły. RYSZARD SAWWA LOT DALEKOSIĘŻNY Był piękny, wiosenny dzień, pełen słońca, i jak zwykle Centrum Badań Kosmicznych przy obserwatorium w Wynnejack zapełniało się ludźmi. Jensen i Hollitz pracowali razem u profesora Kilseya. Kiedy ten opracował słynną już metodę poszukiwania kontaktu z innymi cywilizacjami, chętnych do pracy nad tym tematem było bardzo wielu, ale profesor tak zżył się ze swoimi starymi pracownikami, że nie zmieniał personelu pracowni. Tego dnia zaraz po przyjściu obydwaj zameldowali się u profesora. - Panie profesorze. Wspólnie z Hollitzem wpadliśmy na pewien pomysł. Mamy propozycję... - zaczął nieśmiało Jensen. - Proszę, mów, Bobby! - Profesor zawsze traktował ich trochę jak dzieci. - Zgadzamy się, panie profesorze, że pańska metodyka jest optymalna. Ale znajdując się na brzegu Galaktyki mamy i tak bardzo małe szanse na szybkie osiągnięcie kontaktu. Wydaje mi się, że te sygnały, które wysyłamy, są zbyt narażone na zakłócenia i zniekształcenia. Profesor uśmiechnął się. - No tak, mój drogi, ale nic na to nie poradzimy. - A właśnie - ożywił się Jensen - doszliśmy z Hollitzem do wniosku, że po pół roku wysyłania dotychczasowych stałych sygnałów można by spróbować i czegoś innego. Na dobrodusznej twarzy Kilseya odbiło się zaciekawienie. - Proponujemy wysyłać sygnały zmienne co 2 minuty, oparte na trzeciej logice Weymanna z grupą sygnałów stochastycznie zmiennych - wyjaśnił Hollitz. - Opracowaliśmy specjalny układ z widmem minimalnie podatnym na zakłócenia kosmiczne. Podejmujemy się opracować taśmy do nadajnika w ciągu kilku dni. Potrzebujemy tylko pańskiej zgody na eksperyment. Kilsey zamyślił się. - Właściwie - powiedział powoli - nie mam na razie żadnych zastrzeżeń co do tej propozycji. Róbcie taśmy. Tylko jedno: chciałbym, żeby nasze stare sygnały również były nadawane przez kilka godzin dziennie. Jensen i Hollitz poderwali się z krzeseł. - Dobrze, panie profesorze, za trzy dni przystąpimy do wysyłania nowych sygnałów. Jasne, nocne niebo zaczęło szarzeć, czerwony świt przytłumił już blask miliardów gwiazd na niebie. Rubinowy brzeg pierwszego słońca wynurzył się zza horyzontu. "Tu, w centrum Galaktyki, noc jednak nigdy nie jest tak piękna i ciemna jak na jej brzegu" - pomyślał Alf obserwując wschód na ojczystej planecie. Spojrzał jeszcze raz na podobiznę młodej, dziewczęcej twarzy na obelisku z szarego marmuru. Posąg Britt stał na Placu Pamięci w grupie pomników pilotów solarnych i galaktycznych. Wiele razy już zastał go przed posagiem i mimo że minął rok od katastrofy, nie potrafił w pełni wrócić do zwykłego życia. Poprawił bukiet żywych, złotych kwiatów u stóp pomnika i ciężkimi krokami zaczął się oddalać w stronę wyjścia. Hollitz przywitał się z Jensenem i usiadł przy pulpicie. - No, to zaczynamy, Bob. Puścimy naszą nową muzykę dla kolegów po fachu. Przyszedł Kilsey. Jensen krótko objaśnił: - W części stochastycznej daliśmy echo radiogwiazd centrum i środka drugiej najbliższej naszego układu spirali Galaktyki. Powiązaliśmy je logiką Weymanna z adresem naszej Ziemi i jesteśmy gotowi do eksperymentu. Kilsey przejrzał taśmy na ekranie czytnika sygnałów i oddał je Jensenowi. - No cóż, chłopcy, nawet podoba mi się ta wasza nowa oda do Księżyca. Nadawajcie, może wreszcie do kogoś trafimy. Hollitz założył taśmy do czytnika i włączył antenę i nadajnik. Alf wsiadł już do terralotu, kiedy zapaliła się lampka cerebrofonu. Włączył wzmacniacz informacyjny i skupił się na odbiorze. Mimo że istoty cywilizacji, do której należał, łatwo mogły się porozumiewać także przy pomocy myśli, ważniejsze wiadomości przekazywano poprzez wzmacniacze informacyjne. Szybko przyjmował nadawane myśli komendanta Admiralicji: - Krótki komunikat do pilotów dalekosiężnych. Nasza przesyłka-informer do cywilizacji z drugiej spirali zboczyła z toru i zaczyna się oddalać od brzegu Galaktyki. Za 5 dni dokonamy dalekosiężnego lotu pościgowego. Rada Naczelna Admiralicji prosi o Wasze zgłoszenia. Alf już dawno czekał na jakieś poważne zadanie. Nie zastanawiał się ani chwili. Nacisnął sygnał zgłoszenia i pomyślał: "Zgłaszam swoją kandydaturę bez warunków dodatkowych". Komendant Admiralicji był kolega Alfa z czasu jego studiów w szkole pilotażu. Po jednej z tragicznych wypraw, podczas której tylko przypadkowo uratował życie, musiał zwrócić licencję pilota ze względów zdrowotnych. Odpowiedział Alfowi: "Przyjdź jutro do mnie rano, ochotnicy dostanę pełną informację o locie i nastąpi wybór kandydata". Alf z niecierpliwością oczekiwał następnego dnia. Cztery dni po nadaniu pierwszych sygnałów metodą Jensena-Hollitza do obserwatorium w Wynnejack nadszedł komunikat z Głównego Obserwatorium w Norton. Kilsey przeczytał i powtórzył: - W Norton złapali obiekt radiowy. Nazwali go X. Ogromnie daleko i bardzo mały. To chyba nie jest radiogwiazda, bo nawet szperacze neutrinowe nie mogą ustalić parametrów ruchu. Zauważyli tylko, że przypadkowo znajduje się na linii naszego nadajnika. Jeśli jest to odpowiedź na nasze sygnały, to będziecie chyba, chłopcy; ojcami chrzestnymi tej kruszyny. - To chyba niemożliwe, panie profesorze, niech pan z nas nie kpi. Po czterech dniach nadawania? Kiedy pół roku nic nie dało? - Jensen nie był pewny, czy profesor mówi poważnie. - Rzeczywiście, mało prawdopodobne - zgodził się Kilsey. W informacyjnej sali Admiralicji zebrało się kilkunastu pilotów dalekosiężnych, członkowie Rady Naczelnej i komendant Admiralicji. Po przywitaniu się ze wszystkimi zabrał glos komendant: - Wiemy wszyscy, że od czasu, kiedy udało się nam zrealizować przejście przez barierę świetlną do przestrzeni informacyjnej, możemy nawiązać łączność z cywilizacjami rozmieszczonymi dalej od centrum Galaktyki. Od dawna już korespondujemy z innymi ośrodkami cywilizacyjnymi i Zrzeszenie Galaktyczne ma już 6000 członków, nie licząc niższych kultur, które zaprosimy prawdopodobnie za kilka tysięcy lat. Ostatnio wymianę korespondencji prowadzimy, jak zapewne wiecie, przy pomocy ulepszonych, automatycznych informerów-liniowców, które po zbliżeniu się do adresata automatycznie wywołują się i cała w nich zawarta informacja w postaci pola informacyjnego zostaje przyjęta przez odbiorców. Muszę tu wspomnieć, a dlaczego, za chwilę zrozumiecie moje intencje, o początkach naszych kontaktów i powstaniu paragrafu 2 Kodeksu Galaktycznego. Otóż jeden z naszych pilotów nawiązał samodzielnie kontakt z cywilizację klasy A-3. Jest to klasa cywilizacyjno-techniczna na etapie wojen i podbojów. W rezultacie próbowano wykorzystać pokładowy nadajnik informacyjny naszego liniowca do porachunków wewnątrz tej cywilizacji. Oczywiście pilot zginął. Musieliśmy zastosować blokadę informacyjną i wymazać z ich pamięci świadomość naszego istnienia. Kontakt ponowny z tą cywilizacją nawiązaliśmy później i bardzo jesteśmy z niego zadowoleni. Prowadzimy wspólnie z nimi poważne i cenne badania naukowe. Ale od tego czasu wprowadzono paragraf 2, który absolutnie zabrania nawiązywania kontaktu z cywilizacjami technicznymi klasy poniżej i równej A-3. Tydzień temu wystany został automatyczny liniowiec informacyjny do środka drugiej spirali galaktycznej. jest to świeży kontakt i wystaliśmy im wiadomości wstępne o naszej kulturze i cywilizacji z instrukcją o sposobie od powiedzi. Tymczasem informer z niewiadomych początkowo przyczyn zmienił gwałtownie kierunek lotu i zaczął się poruszać w kierunku brzegu Galaktyki. Dopiero sieć satelitarnych stacji nasłuchowych przy pomocy penetratorów informacyjnych o dużej czułości wykryła, że informer dostał jakieś sygnały radiowe w naszym kodzie intersolarnym z adresem odbiorcy i skierował się pod nowy adres. Penetratory określiły na podstawie analizy rozkładu i charakteru pól informacyjnych, że cywilizacja ta mieści się niedaleko brzegu Galaktyki, jest młoda, klasy A-3, i że przypadkowe sygnały radiowe przez nią wysyłane zmieniły adres informera. Informer po podejściu do nich wywoła się i wyrzuci cały ładunek informacyjny, zamieniając go w bardzo silne pole, które natychmiast przekaże cały nasz list do ich świadomości. Otóż nie wolno nam do tego dopuścić. lnformer zawiera zbyt poważne wiadomości. Nie są one przeznaczone dla A-3 z ich wrogimi ugrupowaniami i rozbudowanym aparatem wojennym. Informer nie może przekazać swej zawartości: Unikamy stosowania blokady informacyjnej, bo blokada taka jest to akt ingerencji. Zadaniem naszym jest odholowanie informera od A-3 i przełączenie go na adres właściwy. Na akcję mamy bardzo mało czasu. Na wszelki wypadek, gdyby informer zaczął się wcześniej wywoływać, liniowiec pościgowy będzie dysponował ładunkiem bomby entropijnej dla anihilacji zawartości in formera. Muszę podkreślić, że misja zawiera około 10% ryzyka, a więc jest bardzo niebezpieczna. To jest ogromnie daleko. Możemy tylko przyjmować informacje, ale komend dla zewnętrznego sterowania pościgiem przekazać już nie będziemy mogli. A teraz proszę pilotów o zabranie głosu. Żonaci i ojcowie rodzin są proszeni o zrezygnowanie z lotu. Komendant skończył i usiadł obok Alfa. Dyskusja ciągnęła się około godziny, ale innego, lepszego rozwiązania nie udało się znaleźć. Alf ponownie zgłosił swoją kandydaturę. Razem z nim pozostało jeszcze trzech innych, młodych chłopców, którzy niedawno opuścili akademię. Pozostali wszyscy mieli rodziny. Komendant z członkami Rady Naczelnej wyszli z sali na kilka minut. Po powrocie komendant ogłosił decyzję: - Przyjmujemy kandydaturę Alfa, jeśli będą protesty, rozpatrzymy je od razu. Wtedy Alf wstał. - Koledzy, wierzcie mi; że ja muszę dostać. to zadanie. Bardzo was proszę, nie zgłaszajcie protestów: Młodzi piloci wpatrzeni byli w Alfa, którego znali jeszcze z Akademii, jako wykładowcę pilotażu, a także z podręczników. Na początku rozdziału o przestrzeni informacyjnej było przecież jego zdjęcie jako pierwszego, który wrócił z przestrzeni informacyjnej. I wtedy właśnie wyjaśniono trudności powrotów i loty w przestrzeni informacyjnej stały się normalną praktyką. A1f usiadł i czekał. Wszyscy wiedzieli o katastrofie Britt i rozumieli, że Alf musi mieć dalekie i trudne loty, żeby powrócić do równowagi psychicznej. Protestów nie było. Następnego dnia po komunikacie o obiekcie X, Kilsey z samego rana sam zadzwonił do Obserwatorium w Norton. - Zobaczymy, chłopcy, co u nich nowego. Jednak ich urządzenia są trochę nowocześniejsze. Długo trzymał słuchawkę. Kilka razy przerywał: - Ile mówicie? Ile? Setki razy? W końcu odłożył słuchawkę i przez chwilę milczał. Ciszę przerwał Hollitz: - Co się stało, panie profesorze? Kilsey powoli odpowiedział: - Musimy to sprawdzić. Ci z Norton twierdzą, że X zbliża się z szybkością 100 razy przewyższającą prędkość światła. To przecież niemożliwe. Nadaje stale jednakowe sygnały. Impulsy o stałej częstotliwości. Czyżby to był... - Gwiazdolot - dokończył Jensen. - Tak, gwiazdolot - powtórzył Kilsey. Podał Jensenowi poranny telex z Norton ze współrzędnymi. Hollitz ustawił analizator. - Mam go, jest w siatce celownika radiowego. - No, a teraz zmierzcie szybkość - powiedział Kilsey. Hollitz włączył dalmierz grawitacyjny i zaczął mierzyć. Plamka świetlna wyskoczyła poza skalę. - Tak, panowie - rzekł profesor - z odchylenia plamki poza skalę logarytmiczną widać, że szybkość X jest rzędu 100 c. Jensen nie mógł ochłonąć ze zdumienia: - Jak to możliwe? Jakim sposobem dostajemy normalne sygnały radiowe ? - Nie wiem, chłopcy, nie wiem jak - odparł Kilsey - i nie wiem, w jaki sposób sygnały są wysyłane. Ale tu nie ma pomyłki. W Norton też najpierw myśleli, że mają zepsuty blok pomiaru prędkości... Tylko, proszę was, nie rozgłaszajmy tego faktu, bo nas wyśmieją. Koledzy z Norton też na razie milczą. Poczekamy, aż X się przybliży. Alf wszedł do kabiny liniowca dalekiego zasięgu. Zamknął luk i zameldował gotowość do startu. Otrzymał rozkaz: "Włącz rozbieg", i później już cieplej: "Do zobaczenia, Alf". Z ekranu zniknęła twarz komendanta i pokazał się schemat drogi startowej. Po włączeniu rozbiegu stacje startowe w układzie solarnym automatycznie przejmują akcelerację aż poza granice układu nadając liniowcowi ogromną prędkość, która pozwala mu przejść do przestrzeni informacyjnej. Alf przekręcił przełącznik "start" i pogrążył się w fotelu. Akceleratory antygrawitacyjne zaczną działać za kilka minut. Za godzinę liniowiec przejdzie przez barierę i wynurzy się x przestrzeni informacyjnej bezpośrednio przy informerze. "Britt" - pomyślał Alf, ale liniowiec już zaczął nabierać prędkości i włączył się automat usypiający. Ekran z niebieskim, poruszającym się ognikiem na schemacie drogi startowej rozpłynął mu się przed oczami. Ktoś z Norton jednak wypaplał, bo nazajutrz rano gazety przyniosły krótki komunikat o nieprawdopodobnym fakcie astronomicznym. Było to podane w sosie nowego fałszywego alarmu naszych szanownych astronomów. Kiedy Hollitz zmierzył szybkość X około południa, szybkość ta znacznie zmalała. - Czuję, że to jakaś bzdura, nabieramy się pewnie na nieznane zakłócenia obserwacyjne - powiedział do profesora, który teraz stale przebywał w pracowni. Kilsey był jednak innego zdania: - A mnie się wydaje, że nie. Nie tracę nadziei, że po 30 latach, od kiedy Ziemia w ogóle zaczęła wysyłać sygnały, będziemy mieli gości. - Czy potrafimy ich przyjąć? - zapytał Jensen. - No, jeśli przyjęli nasze sygnały, to na pewno nas zrozumieją. - Nie o tym myślę, profesorze. Gdzie oni wylądują? U nas czy u tamtych ? - Ach, ty o tym. Rzeczywiście, o tym nie pomyślałem. - Sądzę, że nie będą na tyle naiwni, żeby się nie zorientować w naszych stosuneczkach na Ziemi - wtrącił Hollitz. Obserwujący ekran profesor przerwał dyskusję: - Patrzcie, X wyraźnie hamuje. W takim tempie będzie w Układzie Słonecznym w ciągu 2 dni. Automat obudził Alfa w zadanym czasie. Na ekranie widniał informer zbliżający się na małej .szybkości do Układu Słonecznego z jednym Słońcem i dziewięcioma planetami. Zmniejszył szybkość na podświetlną i nastawił lot na trajektorię spotkania z informerem. Punkt spotkania wypadł niedaleko od środka układu. Alf skierował pokładowy inforlokator na trzecią planetę. Nie było wątpliwości. To była właśnie cywilizacja klasy A-3. "Niestety, zakaz kontaktu obowiązuje" - pomyślał. W chwilę później niespodziewanie włączyła się ochrona liniowca. Zajarzyło się światło silnego pola informacyjnego. Po kilku sekundach alarm się wyłączył. Centralny analizator zameldował, że informer ma przeciek i w każdej chwili może zacząć się rozładowywać. Alf zaczął analizować położenie. Nie było ani chwili do stracenia. Nie można się zbliżyć do informera i wyholować go z Układu Słonecznego. Pole informacyjne z przecieku jest zbyt silne i może zakłócić centralne sterowanie liniowca. Alfowi została jedyna możliwość: bomba entropijna. Włączył dźwignię przygotowania ładunku entropijnego i zaczął celować. Hollitz, niewyspany, po nocnym dyżurze, krótko zameldował Kilseyowi - Telefony w nocy się urywały, panie profesorze. W Centrum Badań Kosmicznych szykują rakietę sondę z pilotem, jeśli X wejdzie na orbitę ziemską. Dopiero wczoraj uwierzyli, że to statek kosmiczny, ale na razie zabronili cokolwiek ogłaszać dziennikarzom. - Dobrze, Hollitz, poczekajmy, aż sprawa się wyjaśni. Niech Jensen przejmie obserwację, a ty idź spać. Hollitz odmówił: - Nie, panie profesorze. Zostanę tutaj. Jensen wpadł z "Morning Telegraph" w ręku. - Proszę tylko spojrzeć, co się dzieje - powiedział i pokazał dziennik. Na pierwszej stronie tłustym drukiem wybity był tytuł artykułu: "Panika na wybrzeżu atlantyckim!" W artykule korespondenci z wybrzeża donosili, że od kilkunastu godzin zgłaszają się ludzie do policji i do lekarzy stwierdzając, że nagle wiedzą jakieś dziwne rzeczy. Po bliższych wyjaśnieniach przeprowadzonych przez władze okazało się, że w tym samym czasie wiele ludzi zaczęło nagle wiedzieć o istnieniu jakiejś cywilizacji na bardzo wysokim poziomie. Nie rozumieją, ale pamiętają urywki informacji o jakichś maszynach, urządzeniach i znają dziwne wzory matematyczne. Niestety, wiadomości te są tak nieuporządkowane, tak źle przekazywane, że dotychczas nie udało się wyjaśnić istoty zjawiska. Część lekarzy przypuszcza, że to wskutek wczorajszego sugestywnego programu telewizyjnego, opartego na plotkach prasy na temat prac profesora Kilseya w związku z próbami nawiązania kontaktu z kosmicznymi braćmi, masa słuchaczy uległa zbyt silnej emocji. Jednakże chodzą słuchy, że osoby nie oglądające programu też mają podobne halucynacje., Drobna grupka fantastów upiera się znowu przy twierdzeniu, że halucynacje nie mają nic wspólnego z audycją i że dziwny obiekt obserwowany przez profesora Kilseya to statek kosmiczny, i że w ten sposób są przeprowadzane próby porozumienia się z nimi. Kiedy Kilsey przeczytał artykuł, Jensen zapytał: - Co pan o tym wszystkim myśli, panie profesorze? - Myślę, że nie taka byłaby próba porozumienia się z nami. Zupełnie tego nie rozumiem. Jensen spojrzał w analizator i wykrzyknął: - X podzielił się na dwa! Są bardzo blisko siebie. Jeden z nich jakby manewruje. Wchodzą chyba na bardzo daleką orbitę okołoziemską. - Sprawdź to jeszcze raz, Jensen, i nie przestawaj obserwować rzucił Kilsey. - To na pewno są statki kosmiczne. Aha - dodał po chwili - zupełnie o tym zapomniałem, Hollitz, natychmiast wyłącz nadawanie naszych sygnałów na głównej antenie. Hollitz podbiegł do sterowania anteną, żeby wyłączyć zasilanie nadajnika. W dziesięć minut później do pokoju weszło dwóch przedstawicieli Centrum Badań Kosmicznych. Jeden z nich poprosił Kilseya o kilkanaście minut rozmowy. Kilsey zaprosił obu do swego gabinetu obok. Wszyscy trzej wyszli, trzasnęły drzwi i w pracowni zostali Jensen z Hollitzem. Wykonał już prawie pełny obrót; kiedy znów włączył się alarm informacyjny. Analizator zameldował, że wskutek ciągłych sygnałów z planety informer zaczyna się rozładowywać. W sekundę później doniósł, że sygnały przestały przychodzić. ale już było za późno. Natężenie pola informacyjnego emitowanego przez informer zaczyna rosnąć. Teraz przez kilka obrotów planety dookoła Słońca informer automatycznie będzie przekazywał całą informację w kierunku planety. Nie było .sekundy do stracenia. Alf nacisnął spust bomby entropijnej. Ale nie było lekkiego wstrząsu charakterystycznego dla odpalenia. Włączył się brzęczyk awaryjny wyrzutni. Jak przez watę usłyszał beznamiętny głos analizatora: - Celownik automatyczny zakłócony przez pole informera. Zmusił się do spokoju. Pozostało albo zrezygnowanie z zamierzonego zniszczenia informera, albo naprowadzenie ręczne. O tym ostatnim w szkole pilotów mówiono zawsze najmniej. Alf we wszystkich swoich lotach realizował zadania do końca. Od razu wiedział, co zrobć, i wiedział, że zrobi to nieodwołalnie. Wyłączył celownik i przeszedł na sterowanie ręczne. Osiągnie informer w ciągu 15 sekund. Zaczął naprowadzać przód liniowca na informer. Myślał bardzo szybko i sprawnie. Teraz już był zupełnie spokojny. Opuściło go zupełnie podniecenie towarzyszące zawsze niszczeniu nieposłusznych automatów. Kazał sterowni pokładowej przygotować meldunek z akcji wraz z pełnym tekstem swoich myśli i wystać na 5 sekund przed osiągnięciem informera. Nie był tylko pewny, jaki ładunek entropii przygotowali w Bazie. "Czy przewidzieli każde wykonanie zadania? Czy ładunku entropii wystarczy tylko na anihilację ładunku informacyjnego?" Do informera zostało kilkaset metrów. Szczęknął zawór śluzy nadawczej. Zapaliła się i zgasła czerwona lampka z napisem: "Depesza do Bazy". "To już załatwione. Dostaną pełną informację. Szperacze Bazy wykryją gwałtowny zanik informacji zawartej w informerze jako zakłócenie pola. Myśli emanowane już po wystaniu depeszy dojdą bardzo zniekształcone, ale dopełnią obrazu. Będą wiedzieli, jak zadanie zostało wykonane" - pomyślał Alf. Na trzy sekundy przed osiągnięciem informera analizator doniósł, że z trzeciej planety startuje rakieta na paliwo chemiczne. Alf pomyślał: "Szkoda, że paragraf 2 jest taki ostry". Chciałby zobaczyć mimowolnych sprawców swego lotu. Chyba już niedługo wejdą do grupy A-2. Następny pilot w ten zakątek Galaktyki poleci już zapewne w locie zapoznawczym... Poczuł wstrząs zetknięcia się liniowca z informerem. To już koniec misji. Z pamięci wypłynęła najdroższa twarz. Pamiętał Britt przed jej startem do ostatniego lotu. W tym samym momencie nacisnął dźwignię "Wyzwolenie ładunku entropijnego". Błysk nie był duży. Największa część energii wydzieliła się w postaci promieniowania korpuskularnego. Ułamek sekundy później szperacze Bazy przyjęły zakłócenia pola informacyjnego spowodowanego anihilacją informera. Kiedy Kilsey i goście wrócili do pokoju obserwacyjnego, Jensen, blady i przejęty, zameldował: - Te dwa obiekty zetknęły się około 20 minut temu i od tego momentu już nic nie rozumiemy. X zaczął zachowywać się jak mały, słabo odbijający światło promieniotwórczy meteor. Żadnego ruchu, zmiany orbity, żadnych sygnałów radiowych. Kilsey i goście wysłuchali go w milczeniu. Potem jeden z gości powiedział: - Właśnie przed chwilą dostaliśmy radiogram od pilota z rakiety sondy. Po wejściu na orbitę dokonał zdjęć obiektu, co pozwoliło na pierwsze wnioski. Wstępnie zanalizowano te zdjęcia pod względem widma i okazało się, że rzeczywiście jest to zwykły meteor z dużą zawartością żelaza, jakich wiele spotyka się w Kosmosie w okolicach Ziemi. Wydaje się, że tak tę sprawę potraktujemy. Przede wszystkim musimy się liczyć z faktami. O takiej mniej więcej treści ukaże się chyba nasz wspólny komunikat w prasie. Kilsey twierdząco skinął głową, a gość po chwili jeszcze dodał: - Myślę, że nie będzie dla panów czymś zaskakującym, że na meteorze były także proste związki organiczne. Ostatecznie to już się zdarzyło kilka razy. Jeszcze nie wiemy, jakiego pochodzenia mogą być związki organiczne na meteorach. Gdy przedstawiciele Centrum Badań Kosmicznych opuścili pracownię, Hollitz i Jensen natychmiast podbiegli do Kilseya: - Panie profesorze, co pan naprawdę o tym wszystkim sądzi? - Co to było z tą prędkością nadświetlną? - A jak wytłumaczyć manewr i połączenie się dwóch obiektów? Kilsey cicho i w zamyśleniu odpowiedział: - Myślę, że rzeczywiście najsensowniej jest liczyć się z faktami. Komunikat będzie taki, jak mówiliśmy... Chociaż wielu rzeczy nie rozumiem - dodał po chwili - to jeśli przyjdziecie dziś do mnie do domu na kawę, powiem wam, co naprawdę o tym wszystkim myślę. Ale to już jak najbardziej prywatnie... Wydaje mi się jednak, że już teraz powinniśmy uczcić Kogoś, z Kim nie mogliśmy się spotkać, a Kto poświęcił dla nas życie... Komunikat Admiralicji był zwięzły i krótki: "Mimo pewnych niedociągnięć, które usuniemy w przyszłości, cel ostatniego lotu dalekosiężnego został osiągnięty. Pilot Alf zginął przy wykonywaniu zadania w imię dobra istot rozumnych na niższym etapie rozwoju. Rada postanowiła wpisać Go do Wielkiej Księgi Lotów. jak zawsze, na Placu Pamięci zostanie wzniesiony pomnik pilota". Kilka dni później na Placu Pamięci stanął jeszcze jeden strzelisty obelisk z kometą na szczycie. Uśmiechnięta twarz Alfa, z jego ostatniej chwili, patrzyła na Britt w kombinezonie kosmicznym uwiecznioną w kamieniu. Znowu byli razem, i teraz już na zawsze. RYSZARD SAWWA DRUGI ŚWIADEK OBRONY Ray zaczął schodzić w dolinę, kiedy już wtargnął do niej wieczorny chłód górski. Poszedł szybciej, żeby się rozgrzać. Chciał przy tym zdążyć na kolację w schronisku. Spojrzał na zegarek. Była już 18.00. Nowy dowódca grupy kontrwywiadu pułkownik Alain Bradford był bardzo wymagający, jeśli chodzi o punktualność. Właściwie wszyscy rozumieli, że sprawy zaszły już za daleko, żeby pokpiwać sobie z jego metod działania, ale te zakazy rozmów na temat startów sond i skrupulatna "opieka" nad wszystkimi pięcioma członkami Zespołu Startowego były trudne do zniesienia. Minął ostatni zakręt w lewo i doszedł do znaku kilometrowego. Jeszcze pół godziny drogi i będzie w schronisku. Jutrzejszy dzień musi rozstrzygnąć o dalszym planie badania sektora 10. Start będzie o 9.33. Taki czas ustalono dopiero w ostatniej chwili. O starcie poinformował go sam Bradford. Pułkownik wprowadził zresztą bardzo osobliwą metodę powiadamiania o momencie startu. Już wielokrotnie terminy były zmieniane i nie ma żadnej pewności, że i ten jest prawdziwy. Ray uśmiechnął się. Nie wierzył, aby to coś pomogło. Jeśli rzeczywiście chodzi o sabotaż, to ci, którzy go przeprowadzają, mają ogromne możliwości. Był przekonany, iż NOL-e pojawiające się od czasu do czasu były dostatecznym dowodem na to, że ktoś sobie nie życzy rakiet w sektorze 10 i że trzeba w końcu przestać wysyłać sondy kosmiczne w ten rejon. Bradford nie dawał się jednak przekonać i twierdził, że musi zdobyć dowody zamierzonej akcji, a nie będzie opierał się li tylko na hipotezach. Spojrzał na zegarek. Jeszcze kwadrans marszu. Regularna praca mechanizmu działała uspokajająco. Wszyscy członkowie zespołu byli już na granicy wytrzymałości. psychicznej. Właściwie wiadomo było, że jutrzejszy eksperyment, w razie niepowodzenia, musi być dla tej grupy ludzi ostatnim przed dłuższym urlopem. Ray przypomniał sobie poprzednią wycieczkę w to miejsce z całym zespołem. Było to w dwa dni po nieoczekiwanej anihilacji pierwszej sondy niedaleko sektora 10. Ustawiono na kosmodromie następną sondę, a zespół dostał zezwolenie na niedaleką wycieczkę. Wszyscy zauważyli wtedy ten Nierozpoznany Obiekt Latający. Był to niewielki dysk z błyszczącego materiału, który uniósł się z odległości około 2 km od nich i bardzo szybko zniknął w obłokach. Dyskusje na temat pochodzenia NOL-i odwróciły natychmiast zainteresowanie przyjaciół od Raya i jego zegarka. Ray znalazł go przy ścieżce prowadzącej na szczyt. Musiał go ktoś zgubić co najmniej kilka dni temu, bo był nie nakręcony. Nikt z obecnych jeszcze w schronisku nie przyznał się do zguby i było jasne, że nie ma sensu dalej szukać właściciela. Zegarek spisywał się nieźle i Ray był z niego zadowolony. Idąc uświadomił sobie, że wraz ze zbliżającym się terminem startu zaczyna się denerwować. Już cztery sondy przy starcie rozpadły się na pył metalowy bez jakiegokolwiek wybuchu, bez żadnych śladów jakiegokolwiek działania. Wysyłane do innych rejonów Galaktyki z tego samego kosmodromu startowały normalnie i już od kilku lat nadchodzą od nich informacje o przebytych trasach. Sondy kosmiczne, bezzałogowe, szybkie statki fotonowe miały za zadanie nawiązać łączność z przypuszczalnymi innymi istotami myślącymi i przełączyć kontakt na Ziemię. Wysyłano je w ramach programu odpowiedzi po wychwyceniu z szumów Kosmosu wyraźnych sygnałów sztucznych. Światło w schronisku już się paliło, kiedy wszedł i zrzucił plecak. W jadalni za stołem siedziała tylko jedna osoba. Chciał usiąść przy innym stoliku, ale zorientował się, że ten krótko ostrzyżony, siwy mężczyzna w sportowym ubraniu - to Bradford. Nie spodziewał się go tutaj. Mimo woli poczuł, że zasycha mu w gardle. Podszedł do stolika Bradforda i zauważył, że ten też musiał przed chwilą wrócić z gór. Bradford uśmiechnął się i zaprosił Raya do stolika. - Dobry wieczór panu, nie spodziewał się mnie pan tutaj, prawda ? Ray był zawsze szczery w stosunku do Bradforda. - Tak, ma pan rację, panie pułkowniku, nie sądziłem, że jestem szczególnie przez pana wyróżniony. Nie bardzo łatwo bym uwierzył, że akurat dzisiaj chciał pan w tym samym miejscu zażywać świeżego powietrza. Bradford zareagował spokojnie. - No cóż, wie pan, że mam swoje plany działania. Wolałbym takie, byśmy współpracowali w innym układzie zadań, ale sytuacja wymaga ode mnie specjalnych kroków. Musi pan zrozumieć, że sondy są bardzo drogie i rząd wymaga od nas wykrycia sprawców dywersji. - I dlatego pewno szedł pan za mną i śledził mnie? Tylko nie rozumiem, jaki to miałoby sens. - Widzi pan, mogę powiedzieć panu, że jutrzejszy dzień będzie decydujący w śledztwie przez nas prowadzonym. Mogę również zapewnić pana, że nie szedłem za panem i nie śledziłem. Mój cel przybycia tutaj był inny. A jaki - możliwe, że wyjaśnię panu później. Na razie chciałbym jeszcze raz pana prosić, aby dla dobra śledztwa nie czynił pan prób kontaktowania się z kimkolwiek do jutra do godziny 9.33. Niech pan nie sądzi, że jest pan, jak to pan powiedział, "szczególnie wyróżniony". Nie. Inni członkowie zespołu też będą absolutnie skutecznie odseparowani od otoczenia. Po kolacji okazało się, że będą spali z Bradfordem w jednym pokoju. Ray był zmęczony wspinaczką i z przyjemnością wyciągnął się na tapczanie. Zasypiał szybko i zapamiętał tylko, że Bradford mówił coś jeszcze o śledztwie. Ostatnie słowa dotarły do niego prawie wyprane z sensu. Słyszał je, ale były to tylko słowa. Mógłby je podrzucać, jak żongler na arenie podrzuca jednakowe szare piłeczki, spadające bez dźwięku na podłogę i podskakujące do jego rąk, i znowu podrzucane do góry. - ... Wie pan, Ray, sądzę, że ktoś z zespołu bierze w tym udział. Ale kto? I jakim cudem? Przecież znamy każdy krok członków zespołu. Ten ktoś musi przekazywać czasy startu w jakiś bardzo dowcipny sposób... Piłeczki skakały coraz prędzej i rosła ich ilość. Ray czuł, że są coraz cięższe i że nie może ich podrzucać. To one zaczynają podbijać mu ręce. Jest ich coraz więcej i w końcu unoszą go nad Ziemię i oddalają coraz dalej i dalej. Znikają światła miast. I Ziemia staje się też małą, szarą piłeczką. A dokoła rozciąga się bezkresna, czarna pustka... Ryk lądującego helikoptera był doskonałym budzikiem. Bradford był już ubrany w swój mundur służbowy i zamykał walizkę, kiedy Ray zdecydował się wstać. - Dzień dobry panu, Ray, szybciutko jemy śniadanko i do pracy. Już godzina 6. Na kosmodromie wylądowali w godzinę później. Podziemne stanowisko dowodzenia lotem było już przygotowane do startu. O godzinie 8, jak zwykle w dniu startu, rozpoczęła się odprawa u kierownika programu, profesora Jeansa. Ray usiadł blisko kolegów z zespołu. Każdy miał obok siebie "anioła stróża". Wszyscy "aniołowie" byli w mundurach żandarmerii kosmicznej, co oznaczało, że są na służbie, i podkreślało wagę dnia. Tak było pierwszy raz. Ray widział wyraźnie niepokój na twarzach kolegów. Każdy myślał o tym samym. Co przyniesie dzisiejszy start? I co przyniesie śledztwo Bradforda? Patrzyli ukradkiem jeden na drugiego, łowiąc spojrzenia kolegów. Jeans mówił krótko i zwięźle: - Proszę kolegów! Dzisiejszy start z wielu względów będzie decydujący, jeśli chodzi o dalszy program badania sektora 10, i może być bardzo ważki dla nas jako dla konkretnego zespołu ludzi. Wszyscy wiemy, że prowadzone jest śledztwo w sprawie przyczyn poprzednich nieudanych startów. Chociaż ja osobiście mam swoje poglądy na tę sprawę, z materiałów zebranych przez kolegę Bradforda wynika, że niewykluczone jest współdziałanie kogoś z obecnych tu na sali w sabotażu. Sprawę tę stawiam otwarcie z dwóch powodów. Po pierwsze - to jest ostatnia szansa dla przypuszczalnego przestępcy: ma jeszcze możność wycofania się z góry. I po drugie - jeżeli się nie wycofa, to będzie dzisiaj zidentyfikowany. Wtedy nie będzie dla niego litości. Poniesie surową karę za zdradę ludzkości. Apeluję więc do niego, by wykorzystał szansę. Jeżeli już przekazał czas startu, może się zgłosić do mnie i zmienimy program dnia, dla uniemożliwienia sabotażu. Na prośbę pułkownika Bradforda od godziny 8.30 zarządzam pełną gotowość startową na cały dzień. Czas startu będzie ogłoszony całej załodze kosmodromu na pół godziny przed rozpoczęciem odliczania i startem. W tej chwili czas startu zna tylko Zespół Startowy w składzie 5 osób. Proszę o godz. 8.30 o zajęcie stanowisk. Dziękuję. Tak żywych komentarzy nie było jeszcze nigdy, nigdy przecież dotychczas nie mówiło się o sabotażystach. Bradford spojrzał na Raya i rzekł z uśmiechem: - Niech pan się uspokoi, przecież to chyba nie pan nas zdradza, prawda ? Ray nie odpowiedział. Wsiedli obaj do windy i pojechali do sterowni. O 8.20 Ray usiadł przy ekranie pulpitu sterowania silnikiem. O 8.30 zapaliły się przy stanowiskach czerwone napisy "Gotowość startowa". Rozpoczęło się czekanie. Ray zarządził sprawdzenie układów sterowania i siłowych silnika. Przez godzinę zdążył zrobić to 2 razy. Program sprawdzania znał na pamięć. Zbliżał się start. Zgodnie z planem o godz. 9.00 niski głos syreny i pulsujące napisy "Operacja startowa" ogłosiły początek eksperymentu. Ray poprawił się w fotelu i spojrzał na stanowiska pozostałych członków zespołu. Wydawało mu się, że widział na ich twarzach zdziwienie. Czyżby nie znali prawdziwego momentu startu? Przycisnął dźwignię "Paliwo". Wiedział, że zaczyna się pompowanie płynnego deuteru do olbrzymich zbiorników sondy. Po dziesięciu minutach na drukarce automatu kontrolującego wyskoczył napis "Pompowanie zakończone". Włączył rozruch. Teraz zaczyna działać uranowy zapłon. Nie było żadnych zakłóceń. Ogłosił alarm startowy. Nikt nie ma prawa wychodzić z bunkrów kosmodromu. Otworzył zawór zasilacza i deuter zaczął się sączyć w ognisko reakcji rozszczepiania jąder uranu. Gwałtowny wzrost jasności w przyciemnionych szybach kontrolnych ze szkła ołowiowego Potwierdził wskazania przyrządów. Silnik fotonowy zaczął działać. Cyfrowy wskaźnik czasu zbliżał się do stanu zerowego. Setne części sekund migały zielonkawym światłem. Kiedy naciskał klawisz "Start", zamknął oczy. Teraz pompy na pełnych obrotach powinny wtłoczyć deuter do dyszy i sonda powinna oderwać się od płyty startowej. Ogromna moc silnika wyrzuci ją daleko poza Układ Słoneczny. Kiedy obejrzał się, zobaczył, że za nim stał Bradford i przez szyby ochronne patrzył na stanowisko startowe. Rayowi drżały ręce. Wstał i wiedział już, co zobaczy na starcie. Zamiast ryku startującej rakiety na kosmodromie panowała cisza. Nawet nie zakładał kombinezonu ochronnego. Po awariach sondy nigdy nie było śladu promieniowania radioaktywnego. Pierwszy dobiegł do tego, co było przed chwilą sondą kosmiczną, potężnym statkiem o masie kilkuset ton, a teraz przedstawiało sobą widok, który wywoływał po prostu wesołość. Nie mógł się powstrzymać od głośnego śmiechu. Widział, że twarz Bradforda poczerwieniała z wściekłości, ale pułkownik się szybko opanował i po chwili też się zaczął śmiać. Na miejscu sondy była niewielka piramidka metalowego pyłu. Nie było nawet co analizować. Bradford zwrócił się do członków zespołu: - Proszę panów. Bardzo proszę ze mną. W gabinecie profesora Jeansa już znajdowało się kilku oficerów w mundurach. Bradford przedstawił im pięciu członków Zespołu Startowego. Zabrał głos jeden z oficerów - generalny prokurator ministerstwa: - Panowie! Rozpoczniemy teraz posiedzenie sądu. Mam nadzieję, że rozstrzygną się na nim i wyjaśnią pewne sprawy związane z dywersją, której ostatni przykład przed chwilą obserwowaliśmy. Oddaję głos pułkownikowi Bradfordowi, który od dłuższego czasu prowadził śledztwo w tej sprawie. Bradford wstał z krzesła, podszedł do Jeansa, poprosił go o klucze i wrócił z wyjętą z kasy pancernej teczką pełną dokumentów. - Śledztwo w sprawie sabotażu rozpoczęliśmy rok temu po anihilacji sondy w pobliżu sektora 10. Od tego czasu zebraliśmy pewne dane o faktach, które obciążają jednego z tu obecnych. Chciałbym, żeby nam wyjaśnił te fakty, i jeżeli to mu się uda, pomógł nam stwierdzić swoją niewinność. Uznaliśmy, że obrońcą może być tylko osoba fachowo pozostająca na tym samym lub wyższym niż on poziomie. Obrony podjął się profesor Jeans. Ale przejdźmy do sprawy. Ray był pewien, że to niedorzeczne oskarżenie nie może się opierać na solidnych podstawach. Ale niepokój udzielił się i jemu, i jego kolegom. Wiedział, że to, co tu się rozgrywa, zapamiętają na długo. Bradford kontynuował: - Po pierwsze, grupa specjalistów z Instytutu Fizyki Teoretycznej stwierdziła, że zniszczenie sond nie było rezultatem znanego nam na Ziemi procesu fizycznego i że nie mogło być rezultatem pracy silnika fotonowego. To stwierdzenie nie ulega najmniejszej wątpliwości. Czy panowie się z tym zgadzają? To było oczywiste i Ray też kiwnął głową. - Z tego wniosek, że mamy do czynienia z siłami obcymi, niweczącymi nasz wysiłek eksploracji sektora 10, a jest możliwe, że mającymi również inne, bardziej groźne plany. Tego z góry nie można przewidzieć. Po drugie, Dowództwo Obrony kosmicznej stwierdziło pojawienie się NOL-i zawsze bezpośrednio przed startem sondy do sektora 10. Są na to dowody. Mam zdjęcia NOL-i z odpowiednimi datami. Proszę, oto one. Ray zobaczył na zdjęciach znane z pamiętnej wycieczki w góry kształty nie rozpoznanych obiektów. Nie ulegało wątpliwości, że zdjęcia były autentyczne. - Czy panowie zgadzają się na stwierdzenie, że Oni musieli być informowani o każdym starcie sondy do sektora 10? Ray poczuł, że Bradford zbliża się do momentu decydującego. Wtedy zamknie sieć, z której już ofiara nie będzie się zdolna wydostać. Logika faktów była niepodważalna. Tym niemniej czuł, że gdzieś musi tkwić błąd w koncepcjach Bradforda. Ale fakty kazały odpowiedzieć "tak". - A teraz przechodzę do meritum sprawy. - Bradford zaczął mówić wolniej. - Czy panowie zauważyli, że prowadziliśmy pięć prób sond, nie licząc anihilacji pierwszej sondy poza granicami Układu Słonecznego, i że ta liczba zgadza się z ilością członków Zespołu Startowego? Ray zaczynał rozumieć, dlaczego zabroniono im wszelkich dyskusji i wymiany poglądów i informacji na temat startów. Bradford kontynuował: - Tak, proszę panów, to nas kosztowało bardzo drogo, ale musieliśmy zdobyć nieodparte dowody. Ray czuł, że Bradford już zaczął zaciskać pętlę. Ale na czyjej szyi ? Popatrzył na twarze kolegów. Znał ich od dawna. To niemożliwe, żeby któryś z nich popełnił zdradę. Był tego absolutnie pewien i w tej chwili. Był ich pewien, jak był pewien siebie. Już teraz wiedział, że za chwilę padną słowa oskarżenia, wiedział, że oskarżony nie zdoła wyrwać się z zastawionej pułapki, i wiedział, że znów Bradford miał rację, sądząc, że najlepszym obrońcą może być Jeans. To był jedyny możliwy świadek obrony. Wielekroć zauważył, jak profesor zbijał wspaniale wyglądające hipotezy w kilku zdaniach wypowiedzianych krótko i zwięźle, tym miłym, cichym i ciepłym głosem. Nawet jego przeciwnicy naukowi odnosili się do niego z ogromnym szacunkiem. Teraz Jeans przeglądał szczegółowe zeznania członków zespołu, zebrane przed kilkoma dniami przez Bradforda. Pułkownik wyjął następny dokument. - Otóż przy kolejnych startach niektórzy z was znali prawdziwe czasy startów sond, a inni fałszywe i dopiero na kilka godzin przed startem dowiadywali się o czasie prawdziwym. Ray czuł, jak krew zaczyna mu pulsować w skroniach. Rozumiał teraz obecność Bradforda w schronisku. To dlatego był tak dobrze pilnowany. Bradford zwrócił się do niego: - Tylko jeden z was, pan Ray Miller, znał dokładne czasy startów sond do sektora 10 we wszystkich pięciu przypadkach. Tylko pan mógł informować o najlepszym momencie dokonania zniszczenia sond przy starcie. Oskarżam pana o zdradę. Czy pan przyznaje się do winy? Ray nie widział szansy ratunku. Wstał z miejsca. Czuł na sobie wzrok swoich przyjaciół. Widział ich zdumienie i przede wszystkim niedowierzanie. To mu dodało odwagi. Nigdy nie był mówcą. Jąkając się i czerwieniąc powiedział tylko to, co mógł. Prawdę. - Jestem zaskoczony tym oskarżeniem. Przysięgam, że nie miałem i nie mam nic wspólnego z informowaniem tych, którzy niszczą sondy. Nie przyznaję się do winy, bo winny nie jestem. Kiedy skończył, nogi już mu odmawiały posłuszeństwa. Siadł ciężko na fotel. Znów zaczął mówić Bradford: - Wobec tak jawnych dowodów winy wnoszę, by sąd, niezależnie od wyparcia się oskarżonego, uznał go za winnego. Ray słyszał jak przez watę głos generalnego prokuratora. - Udzielam głosu profesorowi Jeansowi, który występuje jako świadek obrony. Czy pan się zgadza, panie Miller, na kandydaturę profesora Jeansa? Ray nie poznał własnego głosu, kiedy odparł: - Tak jest, panie prokuratorze. - Czy pan chce coś powiedzieć w obronie oskarżonego, profesorze Jeans? Profesor skinął głową i patrząc w okno zaczął: - Panie Bradford, pańska metoda wykrycia przestępcy zawiera błąd logiczny. Dlaczego pan nie dopuszcza myśli, że niekoniecznie członek Zespołu Startowego informował obcych? Przy takim założeniu nie powinien pan podawać nikomu z członków zespołu Startowego prawdziwego terminu i gdyby wtedy sabotaż się nie udał, miałby pan dopiero prawo wyciągnąć te wnioski, które pan wyciągnął. Ale gdyby się udał? Zresztą w tych obu przypadkach byłaby podejrzana jeszcze jedna osoba. Bradford zerwał się z fotela. - Co pan ma na myśli, panie profesorze? Wypraszam sobie tego rodzaju insynuacje. To przecież śmieszne podejrzewać mnie. - Proszę siadać, panie pułkowniku. Pan profesor rozumuje zupełnie poprawnie. Prokurator generalny odebrał głos Bradfordowi i poprosił Jeansa, aby ten kontynuował. - Jak pan widzi, panie pułkowniku, pańska pułapka na zdrajcę nie była absolutnie szczelna. Ray odetchnął z ulgą. Widział wesołość na twarzy przyjaciół. Jeans jeszcze raz dowiódł swych możliwości. Ale to nie był koniec. - Zresztą, panie Bradford, ja pana nie podejrzewam. Twierdzę, że nikt z nas tu obecnych nie dopuścił się zdrady. Chciałem tylko wykazać, że mylił się pan w założeniach i niesłusznie oskarżył mojego pracownika. Na pewno go pan jeszcze dzisiaj przeprosi. Mam pewną hipotezę na temat wydarzeń związanych z sondami do sektora 10. Powstała ona podczas przeglądania zeznań, które zebrał pan Bradford. Dziękuję mu za dokładną robotę. Jeżeli hipoteza będzie słuszna, a mam nadzieję; że uda nam się to udowodnić, to przede wszystkim będzie to zasługa pułkownika Bradforda. Raya ubawił widok uspokajającego się Bradforda. Jeans wiedział, jak pozyskać sobie pułkownika, grając na jego poczuciu dumy zawodowej. - Proszę panów - ciągnął profesor - wyobraźcie sobie na moment, że przez sektor 10 przebiega jakiś ważny szlak teletransmisyjny lub łączności międzygalaktycznej. To oczywiście jest moja fantazja, ale pomoże nam w zrozumieniu sensu wydarzeń. I nagle okazuje się, że pojawia się tam rakieta fotonowa, znakomicie zakłócająca transmisję chmurą pozostawionej za sobą energii elektromagnetycznej. Służba łączności stwierdza zakłócenia. Stwierdza, że rakieta nie słucha rozkazów powrotu wydanych w języku poglądowym. Stwierdza, że jest bez istot żywych. Nie ma czasu na jej odholowanie. Co wtedy byście, panowie, zrobili? Pamiętajcie, że może to być bardzo ważne łącze. A właśnie. To samo, co zrobili Oni. Po prostu zlikwidowali zakłócenie na łączu. Ale Oni wiedzą, że będziemy na pewno wysyłali rakiety dalej, nie domyślając się powodu ich zniszczenia. Co zatem robią? Po prostu zostawiają informatora, który ich zawiadamia o każdym następnym starcie, i niszczą rakiety, rozumiejąc, że w końcu domyślimy się, iż nie należy im przeszkadzać, i przestaniemy wysyłać sondy do sektora 10. A teraz pytanie, jak zdobywali informację o startach? - Panie profesorze - przerwał prokurator generalny - zbyt dobrze pana znam i zbyt pana szanuję, by uważać za śmieszne to, co pan mówi. Ale widzę, że kolega Bradford jest wyraźnie wesoły. Czy ma pan choćby najmniejsze poszlaki, nie mówię już o dowodach, że hipoteza może być prawdziwa? - Panie prokuratorze, jeżeli to, co powiedziałem, nie jest na razie możliwe do sprawdzenia, to to, co chcę powiedzieć, ma duże szanse potwierdzenia faktami. Ray widział, że wszyscy słuchają profesora w największym napięciu. - Proszę o pozwolenie zadania kilku pytań panu Millerowi. - Bardzo proszę, profesorze - odparł prokurator. - Ray, czy przypominasz sobie dobrze swoją wycieczkę w góry po anihilacji pierwszej sondy w sektorze 10? - Tak jest, panie profesorze. - Czy widziałeś, wracając, NOL-a! - Tak, widziałem bardzo dobrze. Startował, kiedy wracałem do schroniska. - Czy wydarzyło ci się podczas wycieczki coś niezwykłego? - Nie, nic takiego sobie nie przypominam. - Ray, czy wróciłeś z tym samym wyposażeniem, z którym wyszedłeś ? Ray zastanawiał się przez chwilę, przebiegł w myślach całą trasę wycieczki. Jedynym faktem, który sobie przypomniał, było znalezienie zegarka, ale przecież nie o to chodzi profesorowi. - Panie profesorze, mogę dodać tylko, że znalazłem zegarek. Wyciągnął rękę i pokazał go profesorowi oraz prokuratorowi. - Szukałem właściciela w schronisku, ale musiał wyjechać wcześniej i nie wiedział, że znalazłem zgubę. - Bardzo dziękuję, Ray, wierzę, że nic innego ci się nie wydarzyło. A teraz, proszę panów, proszę słuchać uważnie. Czy wszyscy zgadzają się z moim twierdzeniem, że NOL-e pojawiające się przed startem mogą mieć coś wspólnego z niszczeniem rakiet? Dziękuję. Ja też myślę, że mogą. Poza tym twierdzę, że musieli mieć czas na anihilację sond. A przecież myśmy widzieli, że przy starcie nikt nic przy sondach nie robił. Nie było na płycie startowej nikogo. Długo się zastanawiałem, jak to wyjaśnić. Jedyne wytłumaczenie, znów trochę fantastyczne, będzie takie. Twierdzę, że w momencie startu zatrzymywali czas na kosmodromie. Nasz czas biologiczny i przyrządowy. Zapewne panowie sobie przypominają zakłócenia naszych chronometrów i ich opóźnienie o około 20 minut po każdym sabotażu? Twierdzę, że ich informator musiał mieć czas synchroniczny z nimi. Ray, proszę, chłopcze, powiedz, która jest u ciebie godzina? A jednak pytanie Jeansa nie rozśmieszyło nikogo. Ray nagle przypomniał sobie, że to było za każdym razem. Tak. Na pewno. - Na moim zegarku, panie profesorze, jest 10.42. - Dziękuję, mój drogi. Na zegarku, który masz na ręce, jest 10.42. A która jest godzina u panów? - profesor zwrócił się do pozostałych obecnych. Na pozostałych zegarkach była godzina 10.22. - Dziękuję panom. Sądzę, że 20 minut im wystarczyło. Rzucili granat grawitacyjny. Zatrzymali nasz czas i anihilowali sondę. Ray już wiedział. Zawsze dziwił się, że po awariach sond zegarki kolegów i chronometr synchronizujący pokazywały czas niezgodny z radiowym o około 20 minut. Jego zegarek nie wykazywał tej różnicy. Jego zegarek? Wstał z miejsca, zdjął go z ręki i podał profesorowi. Ten położył zegarek na stole i znów zaczął mówić: - Proszę sądu i tu obecnych. Zupełnie oficjalnie, po uzgodnieniu z Rządem oświadczam, że zawieszamy próby z sondami do sektora l0. Co się zaś tyczy zakończenia śledztwa, to myślę, że nam pomoże drugi świadek obrony. Profesor wskazał leżący na stole zegarek. - Twierdzę, że to jest ich informator. I sądzę, że mamy na to dowód. Dziękuję panu prokuratorowi za udzielenie mi głosu. Prokurator ogłosił zakończenie posiedzenia, wszyscy skierowali się do stołu. Jeans miał rację. Dowód był znacznie wcześniej. Na stole, zamiast zegarka, leżało trochę metalowego pyłu. Jeans nachylił się nad stołem i zdmuchnął pył. Kiedy jeszcze raz sprawdzono zegarki z czasem radiowym, okazało się, że na zniszczenie informatora tym razem wystarczyło NOL-om już tylko 6 minut. DANUTA OWADOWSKA OPOWIADAJ DAG Niebieskie światła wskaźników rozjaśniały nieco półmrok panujący w rozdzielni. Na zewnątrz automaty łączyły stalową konstrukcję i ostre błyski łukowych wyładowań wyławiały z mroku twarze załogi statku kosmicznego "Stella". Wysoki mężczyzna o włosach złotych jak len przysunął czworokątne pudełko do kobiety siedzącej naprzeciwko. - Zaczynaj, Dag, tylko pamiętaj, to nie jest raport. Dziennik podróży wyślemy swoją drogą. Opowiadaj, Dag, przeżywaj wszystko jeszcze raz, to jest twoja ostatnia opowieść, list do tych, którzy przybędą. Kobieta splotła dłonie na kolanach, przeniosła wzrok na stojący przed nią fonograf. Zaczęła mówić: - Wszystko jest przygotowane, czekam na swoją kolej. Fizyk, Ino, ja. Historyk i Pierwszy. Przy pulpicie rozdzielczym leży metalowy kabłąk zakończony dwiema płytkami. Coś mi to przypomina. Już wiem, wycieczkę do muzeum starożytności, obły, srebrzysty kształt wysadzany lśniącymi kamieniami - diadem. Ino podchodzi teraz do mnie i ujmuje mnie za ramię. Mam mało czasu, muszę się śpieszyć... A więc kiedy schodziliśmy do lądowania, byliśmy podnieceni, to jasne. Ale to nie był strach przed Nieznanym. Zresztą projekcja filmów zrobionych przez rakiety zwiadowcze, gdy krążyliśmy po orbicie dokoła planety, wykazała, że nie ma na niej istot rozumnych. Przepraszam, istot mogących stworzyć cywilizację. O żadnym kontakcie nie mogło być mowy. Wylądowaliśmy na rozległej równinie, rozciągającej się aż po sam horyzont. Jak okiem sięgnąć, biegła jej pofałdowana powierzchnia, tylko z lewej strony ciemniało pasemko skał. Dla nas najważniejsze było to, że atmosfera planety miała wystarczającą zawartość tlenu. Można było poruszać się bez skafandrów. Bezpośrednio po wylądowaniu "Stelli" automaty zaczęły budować Stację. Praca była obliczona na 36 godzin, nie wymagała koordynacji, zebraliśmy się więc w sali Pierwszego. Odprawa była krótka, ustalono skład osobowy zwiadowczej wycieczki. Pojechać mieli: Fizyk, Historyk i ja. Ino był wyraźnie niezadowolony, ale wiedzieliśmy, że Pierwszy nie zmienia decyzji. Fizyk zajął się roztrząsaniem pewnych drobnych anomalii grawitacyjnych, jakie dały się zauważyć podczas wstępnych pomiarów, do mnie należało kierowanie zespołem automatów zdejmujących tytanową osłonę z pancerza. Wtedy jeszcze mogliśmy odlecieć. Osiem godzin potem było już za późno... O awarii stosu zawiadomił Pierwszy Fizyka. - Wskaźnik aktywności wskazuje zero - powiedział - ale to nie jest zwykła awaria. Wygląda na to, że ktoś rozmontował stos. Fizyk był wyraźnie przerażony i mimo pozornie spokojnej relacji nie potrafił tego ukryć. - Cybernetyk - zwrócił się do mnie Pierwszy - proszę wezwać Zespół Naprawczy. I wtedy Historyk zawołał nas do siebie. Tytan był już zdjęty, mogliśmy widzieć bezpośrednio, co się dzieje przed statkiem. Automaty krzątały się koło konstrukcji, która w niczym nie przypominała Stacji. Zamiast znajomego kopulastego kształtu, wznosiły nieforemny graniastosłup. Poza tym wszystkie były na zewnątrz, a przecież, oprócz Zespołu Budowniczych, reszta winna znajdować się w statku. Nie reagowały na rozkazy, pulpit sterowniczy milczał, a kontrola łączności nie wykazała uszkodzeń. To było tak niesamowite, że patrzyliśmy po sobie, nie mówiąc ani słowa. Najbardziej boimy się zjawisk, których nie rozumiemy. Odczuwamy lęk, widząc skutki, a nie znając przyczyny. Cała nasza wiedza, cała ziemska cywilizacja opiera się na pewnych kanonach, prawach, które niekiedy można adoptować czy rozciągnąć na nowe zjawiska, ale których nie można przekreślać. To, co się działo przed naszymi oczami, było zaprzeczeniem ludzkiej wiedzy, zaprzeczeniem cybernetyki w ogóle. Automaty nie mogą przejawiać inwencji, maszyny nie mogą działać samodzielnie. - Bunt automatów! - zawołał Fizyk. - Ziściły się marzenia autorów fantastycznych powieści ! Jedno z tych bydląt musiało wejść do siłowni i rozmontować stos. Dawka promieniowania rozregulowała mu układ sterujący i już stamtąd nie wyszedł. Zresztą, na nasze szczęście. - Niemożliwe - próbowałam zaprzeczyć. - Automaty nie mogą pracować według własnego programu. - A to? - Fizyk pokazał ręką na budowlę. - Czy to o niczym nie świadczy? - W każdym razie nie o buncie automatów - odpowiedział mu Pierwszy, opuszczając zasłonę na iluminator. - W żadnym wypadku - dodał - nie wolno nam stawiać hipotez w oparciu o zjawiska, których nie możemy pojąć. - Wobec tego jakie jest inne wytłumaczenie? - zapytał Fizyk. - Chwilowo brak w ogóle wytłumaczenia... ...Czas upływa, widzę, że Pierwszy przygotowuje do rozruchu awaryjną prądnicę. Niedługo będzie już po wszystkim. Koło mnie siedzi Ino, głaszcze mnie po policzkach, jeszcze mokrych od łez. Wstydzę się płaczu, ale łzy same płyną mi po twarzy, nikt tego nie widzi oprócz Ino. Fizyk siedzi z twarzą ukrytą w dłoniach, a Historyk, wpatrzony w punkt gdzieś za naszymi plecami, nie zauważa obecnych. Mam bardzo mało czasu... 53 ...Kiedy dwóch kroczących weszło do sali, siedzieliśmy chyba tak samo jak teraz. Historyk był najbliżej wejścia i może właśnie dlatego na niego padł wybór. Jeden z automatów wziął go za ramię i pociągnął za sobą. Przez chwilę siedzieliśmy jak sparaliżowani. Potem Ino zerwał się, ale drugi automat zagrodził mu przejście. Historyk nie bronił się, wyszli w zupełnej ciszy i dopiero gdy umilkł stukot kroków na korytarzu, Ino rzucił się do wyjścia. Osadził go w miejscu głos Pierwszego: - Zostaw! Powinniśmy wcześniej pomyśleć o obronie! - Czym? Całe wyposażenie jest już na zewnątrz! - Co one z nim zrobią? - zapytałam, bo to było dla mnie najważniejsze. - Jak to co? - Fizyk wzruszył ramionami. - Rozbiorą na części, żeby zobaczyć, jak człowiek może się poruszać bez sprzęgieł, półprzewodników i akumulatorów. I znowu była cisza, tylko Pierwszy chodził z rękami założonymi do tyłu, tam i z powrotem... Historyk wrócił po trzech godzinach, sam. Kroczący odprowadził go do wejścia, ale tym razem nie wszedł do środka. Historyk nie miał nam dużo do powiedzenia. Automaty posadziły go na czymś w rodzaju fotela i siedział tak nieruchomo, podczas gdy one obsługiwały jakąś aparaturę. Nie umiał powiedzieć nic konkretnego. Rozkładał bezradnie ręce. - Nie moja branża, gdyby tak któryś z was... Poczułam głupią satysfakcję. Jednak nie zrobiły mu nic złego. Czułam się za nie odpowiedzialna, to były moje automaty. - Bardzo się bałeś ? - zapytałam, żeby coś powiedzieć. Kiwnął głową. - Bardzo. Potem zamknąłem oczy i myślałem o tych dawnych, dobrych czasach, kiedy ludzie nie uganiali się jeszcze po Kosmosie, a poruszali się po staruszce Ziemi w przyzwoitych pojazdach, takich jak na przykład karety, samochody... Tymczasem na zewnątrz trwała gorączkowa praca. Słyszeliśmy charakterystyczny syk aparatów Collega, używanych do łączenia najbardziej precyzyjnych zestawów. Tkwiliśmy przy iluminatorach, obserwowaliśmy rozmazane przez półprzezroczyste płyty krzemonu sylwetki poruszających się bezustannie automatów. Gdy praca ustała, statek nasz opasywała pętla z podwójnych metalowych płaskowników. Początek i koniec miała w środku owego graniastosłupa, który wzniosły automaty. Stamtąd też wybiegały przewody umieszczone na wspornikach ponad pętlą. W pewnej chwili rozległo się dzwonienie, potem wysoki, przeraźliwy ton, zupełnie inny od otaczających nas na co dzień dźwięków, wreszcie zgrzytanie, potężny łoskot i z graniastosłupa wytoczyło się sześcienne pudło na kołach. Z przewodem biegnącym u góry połączone było skomplikowanym systemem metalowych rurek ułożonych w kształcie rombu. W miejscu styku raz po raz pojawiał się snop wyładowań elektrycznych. Całość posuwała się po metalowych szynach zgrzytając i piszcząc przy każdym obrocie kół. Z osłupienia wyrwał nas śmiech Historyka. - Przecież to tramwaj! One zrobiły tramwaj ! - Co? - Środek lokomocji używany prawie do końca XX wieku wyjaśnił. - Ale po co ? - Nie wiem. I skąd ten pomysł? - Ty im powiedziałeś ! - Pierwszy miał twarz zadowoloną, tak nie pasującą do otaczającej nas rzeczywistości, że zrobiło mi się przykro. - Nieznane przestało być nieznanym ciągnął, siadając za stołem - wszystko wiąże się w logiczną całość. Należało tylko trzymać się jednego pewnika: "Automaty nie mogą pracować bez programu". Jeżeli więc wypowiedziały nam posłuszeństwo, nie znaczy to wcale, że uzyskały samodzielność. Zawiesił na chwilę głos. - Steruje nimi kto inny! Widząc, że chcę coś powiedzieć, podniósł rękę. - Za chwilę, jeszcze nie skończyłem. Powiedzmy więc, że na planecie znajduje się genialny Mózg. Ale Mózg bez organów wykonawczych. I, co najważniejsze, Mózg bez własnej koncepcji. Co przez to rozumiem? Tak jak są pisarze, którym trzeba pomysłów, tak to jest Geniusz, który może rozwinąć i opracować każdy problem, ale który sam sobie problemu postawić nie umie. Nigdy się chyba nie dowiemy, w jaki sposób opanował nasze automaty, jaką drogą przesyła im polecenia. Osobiście mam wrażenie, że dysponuje nie znanym nam rodzajem energii. Historyka wziął po prostu na przesłuchanie, zwróćcie uwagę - Historyk cały czas myślał o przeszłości. Obraz tramwaju utrwalony w zwojach kory mózgowej, sama koncepcja takiego pojazdu wystarczyła Mu na opracowanie napędu i ogólnych zasad ruchu. Traktuje nas jak rodzaj biblioteki, coś na kształt zbioru zadań i problemów. Dziwne, ale zrobiło mi się lżej. Choć wyjaśnienia Pierwszego w niczym nie poprawiły naszej sytuacji, nie było już we mnie tego dygocącego lęku. Uznane wielkości nie ulegały dewaluacji, dwa razy dwa znowu równało się cztery. Nie było buntu automatów. Pierwszy popatrzył po nas: - Pracowałeś nad teorią pola siłowego i antygrawitacji? zwrócił się do Ino. - On to dokończy za ciebie! Ty, Dag, dostarczysz Mu nowych wspaniałych automatów. Ja zapoznam Go ogólnie z teorią rozkładu plazmy i z wyrzutniami fotonowym; W obecnym stanie daleko im do doskonałości, ale nie wątpię, że On potrafi uczynić z tego doskonałą broń. Właśnie broń!.., Przerwał na chwilę, zamyślił się, a potem podjął znowu: - Za dziesięć ziemskich lat ma tu przybyć następna wyprawa. Jak myślicie, czym przywita ją Mózg, sądząc, zresztą słusznie, że przybysze zagrażać będą Jego niezależności? I jakimi środkami będzie dysponował? Praktycznie rzecz biorąc - będzie wszechmocny! Długie milczenie przeciął Historyk. Stał oparty ramieniem o metalowy brzeg markografu. - Kiedy jeden z królów angielskich powróciwszy do kraju zastał rodzinne miasto zburzone i zrównane z ziemią przez wrogów, zwrócił się do swojego Boga słowami: "Zabrałeś mi to, co umiłowałem najbardziej, w takim razie ja odbiorę ci wszystko, co we mnie cenisz". I począwszy od tego czasu wyzbył się wszystkich cnót swoich. Rozmyślnie użyłem archaicznego języka, ale konkluzja jest chyba jasna - musimy odebrać Mu naszą pamięć ! - To pomysł, a realizacja? - zapytał Ino. - Możliwa nawet w naszych warunkach - ożywił się nagle zamyślony Fizyk. - Całość jest stosunkowo prosta, sprowadza się do udarowego oddziaływania impulsami określonego kształtu na ośrodki pamięci. Po prostu kasowanie zapisu. Analogicznemu zabiegowi poddano członków wyprawy na VII planetę. Po powrocie stamtąd byli psychicznie wykończeni. Wówczas zastosowano częściową kasację, ale to tylko kwestia odpowiedniego zmodulowania. - Czy po tym nic się nie pamięta? - zapytałam. - Jesteś jak noworodek, uczysz się wszystkiego od nowa, od nowa poznajesz świat. - Co prawda, w tych warunkach nie będzie się od kogo uczyć. - To powiedział Pierwszy. Potem podszedł do pulpitu. Odwrócony tyłem manipulował coś przy przełącznikach. - Na wschodniej stronie planety są obszary pokryte bujną roślinnością. Chyba tam będziemy - zawahał się i dokończył wegetować. - To trochę tak, jak umrzeć - szepnął Ino. - Nie! - Historyk pokręcił przecząco głową. - Śmierć to znaczy niebyt, nicość. A my, chociaż pozbawieni wszystkiego, co dała nam cywilizacja, chociaż pozbawieni pamięci, zostaniemy jednak gatunkiem Homo Sapiens. Gatunkiem myślących. Nie przestaniemy rozumować. Od nowa zaczniemy zapisywać białe karty naszego doświadczenia. - A On? - spytał Fizyk. - On? - Pierwszy zwrócił się do mnie. - Czy Zespół Budowniczych ma układ regeneracyjny? - Nie ma. Mamy przecież, to jest mieliśmy - poprawiłam się - Centralną Siłownię. - Ile mogą pracować twoje automaty bez ładowania? - Około 2000 godzin. - Tyle czasu będzie trwało Jego panowanie na tej planecie. Gdyby to przewidział, ciebie pierwszą wziąłby na "rozmowę" i z pewnością skonstruowałby niezniszczalny automat. Bez wykonawców będzie niczym. Dalej już poszło szybko. Spieszyliśmy się, bo nie wiadomo było, czy On za chwilę w jakiś sposób nie pokrzyżuje naszych planów. I teraz czekam na swoją kolej. Fizyk ma już na głowie ten metalowy kabłąk-diadem, pozostaje jeszcze umieścić na orbicie rakietkę z dziennikiem podróży i tym zapisem. żegnajcie! Statek kosmiczny średniego zasięgu "Galat" już trzecią dobę krążył po orbicie wokół planety. W kabinie sternika czterej mężczyźni siedzieli wsłuchani w głos kobiety wydobywający się z fonografu: ..."pozostaje jeszcze umieścić na orbicie rakietkę z dziennikiem podróży i tym zapisem. Żegnajcie!" Kobiecy głos umilkł. Siedzieli chwilę w milczeniu, potem jeden z nich przekręcił wyłącznik. - Słucham tego po raz czwarty - powiedział - i za każdym razem zastanawiam się, jak ja bym postąpił. Chciał coś dodać, ale przerwał mu suchy trzask z głośnika: - W sali narad odbędzie się projekcja filmów wykonanych przez grupę zwiadowczą Amegi, która okrążyła planetę po węższej orbicie. Zainteresowani proszeni są o przybycie. Szary ekran wideo rozjaśnił się. Zamigotały jakieś cienie i nagle na pierwszym planie ukazał się muskularny mężczyzna. Stał nieco przygarbiony, ociosując trzymanym w ręku kamieniem dziwacznie powykręcany konar. Długie, białe włosy spadały mu na plecy. Potem perspektywa wydłużyła się, widocznie operator zmienił ogniskową. Zebrani w sali projekcyjnej widzieli teraz prymitywną osadę, pół-domki, pół-szałasy ustawione na palach tkwiących w ziemi. Przed jednym z nich krzątało się troje ludzi zasłaniając sobą przedmiot stojący za nimi. W pewnym momencie jeden z nich odszedł, kamera znowu zrobiła skok i na ekranie ukazała się kobieta łącząca poprzeczną żerdzią dwie obręcze. Trwało to chwilę, obraz zmienił się, na ekranie wyrosły pokraczne krzewy o fioletowych pniach, ale nikt już nie patrzył. Ze szmeru rozmów wybił się głos: - Koło! Oni już wymyślili koło! ANDRZEJ CZECHOWSKI WIECZORNE NIEBO - Dobry wieczór ! Pani Ferguson drgnęła i podniosła oczy znal robótki. - Ach, to pani. Proszę, nich pani usiądzie. Mamy dziś piękny wieczór, prawda? - O, tak - powiedziała pani Pheltie. Usiadła na krześle naprzeciw pani Ferguson. - Pani ma przynajmniej zajęcie - westchnęła. - Nigdy nie potrafiłam nauczyć się robić na drutach. Mąż i Johnny wyjechali przed wieczorem, jestem sama w domu. To dziwne, ale już od roku nie pamiętam, żeby mąż był w domu wieczorem. Pani Ferguson uniosła brwi do góry. - On i Johnny - wyjaśniła śpiesznie pani Pheltie. - Odkąd ma nowy wóz, zawsze wieczorami wozi Johnny`ego do miasta. W dzień, oczywiście, nie ma czasu. - Tak - powiedziała pani Ferguson. - Zresztą, dawniej było tyle roboty - kontynuowała pani Pheltie. - A teraz, cóż, automaty. Wszystko robi się samo, można by pomyśleć, że te maszyny są żywe. Wystarczy powiedzieć jedno słowo. Po prostu wierzyć się nie chce. Dwa lata temu nawet nie pomyślałabym, że coś takiego jest możliwe. Pani Ferguson milczała. - Uważam, że rząd zrobił bardzo mądrze, że dogadał się wreszcie z Uranidami - rzekła pani Pheltie. - Mówiono o Nich tyle bzdur, a okazuje się, że nie są wcale straszni. Jeżeli chcą sprzedawać nam maszyny, tym lepiej dla nas. Cóż znaczy, że nie my produkujemy te rzeczy? Przecież płaci się Im nie złotem, ale zwyczajnym węglem. - Właśnie - powiedziała pani Fetguson. - Gdyby takie roboty były naszej produkcji, kosztowałyby sto razy więcej, nieprawdaż? Albo samochody; teraz kosztują tylko sto dolarów. I to jakie samochody! Mój mąż powiada, że jeżdżą po prostu same. Nawet w nocy. Pani Ferguson spojrzała w okno. - Mój mąż powinien już wrócić - powiedziała. - Nie mam pojęcia, co go zatrzymało. Miał wrócić przed ósmą. Och, niech pani popatrzy, pani Pheltie. Znowu Oni. Te okropne latające talerze. - Coraz ich więcej - rzekła pani Pheltie. - Prawda? Pani Ferguson przyznała, że tak. - Kiedyś, kilka lat temu, widziałam latający talerz - rzekła pani Pheltie - ale nikt nie chciał w to wierzyć. A teraz nie ma nocy, by nie pokazały się na niebie. Od czasu podpisania umowy. - Kiedy je widzę - rzekła pani Ferguson - mam takie dziwne uczucie. - Ja również - podchwyciła pani Pheltie. - Oni ciągle na nas patrzą. Jak gdyby nas obserwowali. Nie można wyjść na ulicę wieczorem, żeby kilka tych świateł nie zawisło nad tobą. Oni są wszędzie. Chyba tylko pod ziemią moim się przed nimi ukryć. Ale po co? - Na szczęście nie trzeba - powiedziała pani Ferguson. Chwila milczenia. - Jakie to dziwne - powiedziała pani Pheltie. - Co takiego? - ocknęła się pani Ferguson. - No, Oni, Uranidzi. - Niedawno były Ich fotografie. W "Life". Wyglądają po prostu okropnie. - Johnny się Nimi bardzo interesuje - z dumą oznajmiła pani Pheltie. - Przyniósł do domu książkę "Uranidzi" i musiałam ją całą przeczytać. Ale w ogóle niewiele o Nich wiadomo. - Skąd Oni przylecieli? - Nie wiem - powiedziała pani Pheltie niepewnie. - Johnny mówi, że z jakiejś gwiazdy. Z daleka. Pani Ferguson wzdrygnęła się. - Te Ich macki. Wyglądają niesamowicie. Nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że Oni są ludźmi. - Ba - powiedziała pani Pheltie. - Są znacznie mądrzejsi od ludzi. - No, tak. Oczywiście. - Ich maszyny są niezwykłe - przyznała pani Pheltie. Johnny zaglądał do silnika samochodu, zresztą wbrew instrukcji, i mówi, że tam są zupełnie inne urządzenia. Niczego nie mógł zrozumieć. Gdy dotknął jednej rurki, oparzył sobie palec. Pani Ferguson ożywiła się. - Albo Pomocnicy - rzekła. - Te Ich najnowsze automaty, po piętnaście dolarów. Umieją prawie wszystko i są bardzo inteligentne. Nigdy nie miałam tak pojętnej służącej. Ale ich wygląd ! Jak ogromne kraby. Myślę, że mogliby wyprodukować model podobniejszy do człowieka. - Ale kupiła pani ? - Tak. To przecież naprawdę niedrogie. - Ja również. Po chwili milczenia odezwała się pani Pheltie: - Niedawno zamknięto fabrykę w Monthrole. Mój kuzyn Slick pracował w tej fabryce. Dostaje teraz od rządu dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. To całkiem ładna sumka, ale gdyby był zwykłym robotnikiem, miałby tylko sto pięćdziesiąt dolarów. - To także wystarczy. - No, owszem. - Trudno - rzekła pani Ferguson. - Muszą zamykać fabryki. Kto będzie kupował nasze wyroby? Nawet Ameryka Łacińska nie zechce, odkąd już tam jest misja Uranidów. - Mąż mówi, że tylko przemysł zbrojeniowy pracuje normalnie. - Och -rzekła pani Ferguson. - Jak zwykle. - Ale Uranidzi nie chcą nam sprzedawać broni. Ja myślę, że to dobrze, ale mój kuzyn George upiera się, że Ziemia przez to nie jest Ich równym partnerem. Uważa, że to niesprawiedliwe z Ich strony. - On jest pułkownikiem, prawda? - Tak. Znowu zapadło milczenie. Pani Ferguson wydawała się całkowicie zaabsorbowana robotą na drutach. Na korytarzu rozległ się odgłos stąpania. - Kto to ? - Och, nikt - powiedziała pani Ferguson. - Pomocnik. Czasami włóczy się po różnych miejscach, kiedy nie ma nic do roboty. Wydaje się, że jest ciekawy. Zupełnie jak żywy. - To niesamowite - rzekła pani Pheltie. - U mnie jest zupełnie tak samo. Automatyczne lodówki włóczą się po domu. Pomocnik manipuluje radiem. Samochód sam jeździ dokoła podwórza. Nigdy nie można przewidzieć, co im przyjdzie na myśl. Gdyby nie to, że są takie pożyteczne... - Właśnie. Stąpanie oddaliło się w stronę drzwi. Szczęknął zamek i drzwi się zatrzasnęły. - Johnny mówił - odezwała się pani Pheltie - że Uranidzi mieli współpracować z naszymi uczonymi. Ale uczeni nie potrafili Ich zrozumieć. Podobno trzeba uczyć się przez tysiąc lat, żeby dać sobie radę z Ich nauką. -Po co? - Właśnie. Przecież i tak dostajemy, czego nam trzeba. Ale uczeni są już tacy, rozumie pani. - Mniejsza o to - powiedziała pani Ferguson. Pani Pheltie stłumiła ziewnięcie. - Telewizja jest coraz gorsza. - O tak. Okropny program. Same rakiety i meteory, aż strach patrzeć. A do tego te okropne zakłócenia. - To niezupełnie zakłócenia - wtrąciła pani Pheltie. Johnny twierdzi, że to robią Uranidzi. Może jest to po prostu Ich telewizja. - Wczoraj to samo było z radiem. Przez trzy godziny nie można było słuchać. Pani Pheltie niespokojnie poruszyła się na krześle. - George... - Cóż George? Pani Pheltie zdecydowała się: - Był wczoraj wściekły. Mówił, że Uranidzi dezor... że dezorganizują system obronny kraju przez te zakłócenia. Baza w Compton nie mogła pracować przez trzy godziny. George powiedział, że gdyby ktoś wtedy zaatakował, to by był koniec. - Okropne - powiedziała pani Ferguson. - Znów latające talerze. Ileż ich jest? Nigdy nie widziałam tylu naraz. - Dziwne. - Na pewno - dość niecierpliwie powiedziała pani Ferguson. - Nie to miałam na myśli - godnie rzekła pani Pheltie. Przez cały czas nie widziałam żadnego samochodu na autostradzie. Dopiero teraz przyszło mi to do głowy. Zwykle jest ich mnóstwo, szczególnie wieczorem. Teraz przez całą godzinę nie przejechał tędy żaden. - Może... - zaczęła pani Ferguson. - Co? - Nie wiem. Mąż powinien już dawno wrócić. Nie chciałam, żeby wyjeżdżał, ale powiedział, że ma bardzo pilny interes. Mieszkamy tak daleko od miasta... Pani Pheltie wstała i odeszła od okna. - Nie - powiedziała. - To nie ma sensu. Nie ma. Na pewno. - Och - powiedziała pani Pheltie nerwowo. - Johnny opowiadał mi wczoraj takie dziwne rzeczy. - O Uranidach ? - Tak. I o ludziach, w ogóle. Ale to naprawdę makabryczne. - Cóż to szkodzi ? Przecież to nieprawda. - Dobrze - rzekła pani Pheltie. - Więc Johnny powiedział, że wie, dlaczego Uranidzi sprzedają nam za bezcen swoje maszyny. Chcą, aby każdy człowiek miał na własność chociaż jedną. Ale każdy człowiek, bez wyjątku. - No? - rzuciła pani Ferguson niecierpliwie. - Oni chcą zdobyć Ziemię - powiedziała pani Pheltie. Oczywiście, to nieprawda. Ale Johnny mówił, źe chcą to zrobić nie stosując żadnych bomb ani gazów. Bomby zniszczyłyby wszystko, promienie i gazy zatrułyby atmosferę. Uranidzi nie mogliby osiedlić się na takiej planecie. - Ciekawe - potwierdziła pani Ferguson. - Naturalnie, że to bzdura - spróbowała się uśmiechnąć pani Pheltie. - Więc mówił Johnny, że Oni nie mogą zrobić otwartej wojny, chociaż zwyciężyliby na pewno. Więc stosują podstęp. Coś w rodzaju konia trojańskiego. Pani Ferguson skinęła głową. - Zatem - ciągnęła pani Pheltie - Oni sprzedają nam swoje urządzenia, których działania ludzie nie rozumieją. Jak na przykład samochody. Albo automaty kuchenne. Johnny wymyślił, że każda z tych maszyn na jakiś sygnał z Ich latających talerzy może, no,. może zabić człowieka, który ją posiada. W ten sposób, jeżeli to się stanie jednocześnie... - Bzdura - powiedziała pani Ferguson ostro. Pani Pheltie roześmiała się. - Oczywiście, że bzdura. Powiedziałam Johnny'emu, żeby napisał o tym opowiadanie fantastyczne. Zarobi kilkadziesiąt dolarów. Za oknem rozległy się kroki, ostrożne stąpanie sztywnych nóg. Tuż pod oknem szelest zamarł. - Te latające talerze - powiedziała pani Ferguson. - Nigdy dotąd nie latały tak nisko...