3807
Szczegóły |
Tytuł |
3807 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3807 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3807 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3807 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ALFRED HITCHCOCK
UCHO SZATANA
NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYW�W
(Prze�o�y�a: KRYSTYNA BOGLAR)
ROZDZIA� 1
CO ZNALEZIONO W LODACH CYNAMONOWYCH?
- Je�li dalej b�dziesz jad�a tyle lod�w, to przyjdzie ci kupowa� sukienki w sklepie z namiotami! - roze�mia� si� Pete Crenshaw, przysiadaj�c na zielonym krzese�ku.
- Pete? - oczy dziewczyny zab�ys�y niczym dwie latarenki. - Sk�d si� tu wzi��e�?
- Z klubu. Sko�czy�em trening. Przyszed�em si� czego� napi�. Hej, ma�a, poprosz� o sok pomara�czowy!
Kelnerka u�miechn�a si�. Mia�a rude w�osy i piegi na ca�ym ciele. Z powodu upa�u nosi�a tylko kr�tkie spodenki i w�ski staniczek. Wygl�da�a jak r�owa landrynka obficie posypana makiem.
- Nic si� nie zmieni�e�, Pete - wtr�ci�a Lucy, obserwuj�c bacznie wzrok, jakim Crenshaw odprowadza� kelnerk�. - Podrywasz dziewczyny, gdzie si� da! Wci�� tkwisz w tej waszej �miesznej Kwaterze G��wnej?
Pete wzruszy� ramionami. Lubi� Lucy, ale by�o to dawno i nieprawda. Pulchna blondynka o zadartym kr�tkim nosku, zwana przez znajomych �Miss Piggy�, nie na d�ugo zago�ci�a w jego sercu. Trwa�o to chyba ze sze�� dni. I tak o cztery za d�ugo.
- Jestem detektywem, Lucy. Z powo�ania i g��bokiej wiary. - Kelnerka nie nadci�ga�a. Pete czu�, �e za chwil� wyschnie na wi�r. Upa�y w Kalifornii to nic nadzwyczajnego. Ale w tym roku klimat zwariowa�. Ju� trzeci miesi�c s�upek rt�ci nie zje�d�a� poni�ej stu stopni Fahrenheita. Miasto dusi�o si� od smogu. - Gdzie ta piegowata? Za chwil� padn�...
Potworny wrzask wstrz�sn�� lodziarni�. Kto� histerycznie zach�ystywa� si� w�asnym g�osem. Brzmia� niczym rozhu�tany dzwon na trwog�. Pete zerwa� si� z krzes�a. Bez namys�u run�� w kierunku, sk�d dochodzi�o dzikie wycie. Potkn�� si� o krzes�o, przewr�ci� stolik wraz z trzema pustymi pucharkami. Dopad� zaplecza. Piegowata, nie przestaj�c wrzeszcze�, jakby j� obdzierano ze sk�ry, wpatrywa�a si� dzikim wzrokiem w pojemnik z cynamonowymi lodami.
- Tam... tam... - wyj�ka�a wreszcie, bod�c palcem powietrze.
W�a�ciciel lodziarni usi�owa� j� odci�gn�� na bezpieczn� odleg�o��.
- Jodie, co si� dzieje? - mamrota�. - Nie wrzeszcz, bo nam wystraszysz klient�w!
- Tam... tam... - be�kota�a piegowata Jodie, zakrywaj�c oczy obiema d�o�mi.
Pete bez zastanowienia pochyli� si� nad lad� ch�odnicz�. W jedenastu pojemnikach oczy cieszy�y czekoladowe, orzechowe, owocowe i pistacjowe g�ry lod�w. W pierwszej chwili niczego nie zauwa�y�. Ale gdy ju� dostrzeg� - poczu� na plecach zimny pot. Pomimo nieludzkiego upa�u na zewn�trz lodziarni.
- To... to niemo�liwe! - wyj�ka�. - Ma pan... du�� �y�k�? - zwr�ci� si� do przera�onego w�a�ciciela lokalu.
- Co tam wpad�o? Karaluch? - wyj�ka� zapytany, wci�� trzymaj�c w ramionach �kaj�c� Jodie. - Mam... szczypce... zaraz. Jodie, uspok�j si�! Z powodu g�upiej muchy...
- To nie jest mucha. Ani karaluch - Pete prze�yka� �lin�. - To jest... ludzkie ucho!
Kosmiczna cisza zaleg�a zaplecze lodziarni. D�wi�k upuszczonego przez Jodie pucharka zabrzmia� niczym wystrza� armatni.
Crenshaw nie wiedzia�, co robi�. Ratowa� dziewczyn�, mdlej�cego w�a�ciciela czy zabezpiecza� dow�d... zbrodni! �Ludzkie ucho w cynamonowych lodach - przebieg�o mu przez g�ow� - to fakt niezaprzeczalny, �e dokonano gdzie� zab�jstwa, porwania, okaleczenia. Kto� to zrobi�. I trzeba natychmiast dzia�a�!�
- Jak si� pan nazywa?
W�a�ciciel otar� spocone czo�o nieskazitelnie czystym fartuchem.
- Ja? Dlaczego mnie pan pyta? - wyj�ka�, puszczaj�c wreszcie piegowat�.
- Bo ucho jest w pa�skich lodach - powiedzia� surowo Pete.
- Marc... Marc Thomas. Ale... to nie jest moje ucho!
- Widz� - Crenshaw przyjrza� si� uwa�nie wszystkim fragmentom g�owy Thomasa. - Fakt. Nie jest pa�skim uchem. Ale, u Boga ojca, do kogo� nale�y!
Jodie, siedz�c na bia�ych p�ytkach pod�ogi, zn�w zala�a si� �zami.
- Ja nie chc�! Ja nie chc�!
- Ca�kiem s�usznie - popar� j� Pete. - Ja te� nie chc� ucha w pucharku z lodami... trzeba zawiadomi� policj�.
Marc Thomas j�kn��, �api�c si� za g�ow�. Mia� rzadkie, rudawe w�osy i podw�jny podbr�dek.
- Tylko nie policj�! - wymamrota�, ponownie ocieraj�c pot.
- Dlaczego? - Pete czu�, jak wst�puje w niego duch Sherlocka Holmesa. - Boi si� pan policji?
- G�upie pytanie! - Lucy sta�a w drzwiach, podpieraj�c si� pod boki. - W tej dzielnicy wszyscy maj� na bakier z policj�. Nie wiedzia�e�?
- Nie - Pete metalowym wiekiem zamkn�� pojemnik z uchem.
- Niech nikt tego nie rusza a� do przyjazdu ekipy technicznej. Du�o os�b jad�o dzi� lody cynamonowe?
Jodie wreszcie otworzy�a oczy.
- Wszyscy. To nasza specjalno��. Ja ju� nigdy...
Crenshaw przykucn��. Pog�adzi� dziewczyn� po delikatnych, jedwabistych w�osach. By�y mi�kkie i pachnia�y mi�t�.
- Ja te� - odpar� powa�nie. - Nigdy nie zam�wi� ju� lod�w cynamonowych. Gdzie jest telefon?
Marc Thomas ci�ko usiad� na zielonym krzese�ku.
- W kantorze. Ja...
- Musimy zawiadomi� policj�. Ale najpierw... - wykr�ci� znany na pami�� numer. - Bob? S�uchaj uwa�nie, bo nie b�d� m�g� powt�rzy�...
- To poczekaj. W��cz� nagrywanie. Wal! - Bob Andrews, dokumentalista i fachowiec od komputer�w, by�, jak zawsze, na posterunku w Kwaterze G��wnej Trzech Detektyw�w.
- W lodziarni przy... jaki tu adres? - zwr�ci� si� do Jodie.
- Gardner Street trzyna�cie - odpowiedzia�a ca�kiem spokojnie - lodziarnia nazywa si� �Zielony S�o�.
- S�ysza�em - potwierdzi� Bob.
-W pojemniku na lody cynamonowe znajduje si� ludzkie ucho. Dzwoni� do Mata Wilsona na posterunek w Rocky Beach.
- Mo�esz chwil� poczeka�? - w g�osie Boba brzmia� prawie zachwyt. - Przyjad� z aparatem.
- OK - odpar� Pete. - Pospiesz si�.
- S� �wiadkowie? - Bob, jak zawsze, zadawa� w�a�ciwe pytania.
- Tak. W�a�ciciel Marc Thomas, kelnerka Jodie...
- To moja c�rka! - j�kn�� zgn�biony Marc.
Pete u�miechn�� si�.
- Jodie Thomas, tak? Oraz Lucy, moja znajoma...
- Kt�ra? - st�kn�� Bob. - Ta sprzed p� roku?
Lucy zmarszczy�a brwi.
- No nie! Chodzi�e� z inn� Lucy?
Crenshaw podni�s� wzrok w g�r�. Jakby s�dzi�, �e niebo nie pozwoli na krzywdz�c� go opini� niestrudzonego uwodziciela.
- Lucy McCormick - powiedzia� do s�uchawki. Ale Bob ju� si� nie odezwa�.
Godzin� p�niej pod �Zielonego S�onia� zajecha� konstabl George Lawson.
- No tak! - wymrucza� na widok Dw�ch Detektyw�w pij�cych puszkowan� coca-col�. - Ju� was tu diabli przynie�li?
- Nie wiem, czy diabli - westchn�� Andrews. - Ale jeste�my wsz�dzie tam, gdzie naruszono prawo. A ludzkie ucho w pojemniku z lodami jest naruszeniem... tego... ucha. No nie?
George zmarszczy� nos. Pochyli� si� nad pojemnikiem i zzielenia�.
- Gdzie jest... toaleta? - zaszemra�.
Zd��y� w ostatniej chwili.
- S�ab� ma kondycj� nasza policja! - zmartwi� si� Pete. - Zrobi�e� zdj�cia?
- Jasne. Podnios�em ucho troch� wy�ej...
- Co?
- No... �y�k�. Nic si� nie sta�o. Chcia�em tylko, �eby lepiej wysz�o na zdj�ciu. U�y�em superczu�ego filmu i flesza. Uwaga, wraca George. Napije si� pan, konstablu?
Lawson tylko pokr�ci� g�ow�. Za�o�y� ��t�, policyjn� ta�m� i powiadomi� przez radio Mata Wilsona.
- Niech nikt si� st�d nie rusza! - za��da�, siadaj�c za kierownic� radiowozu. - A� do przyjazdu ekipy technicznej. A was... - obrzuci� ch�opc�w surowym spojrzeniem. - A was... ech! - Machn�� d�oni� i odjecha�.
Przy kraw�niku natychmiast pojawi� si� stary ford.
- Jest Jupe! - ucieszy� si� Bob. - Zawiadomi�em go, gdy tylko us�ysza�em nowin�.
Jupiter Jones nadchodzi� krokiem lekko oci�a�ym. W�a�nie sko�czy� je�� obiad. A to, co dzi� ugotowa�a ciotka Matylda, lubi� najbardziej: barani udziec z broku�ami.
- O co chodzi, panowie? - spyta� siadaj�c.
- O ucho, Jupe. Ludzkie ucho w lodach...
- Cynamonowych! - dorzuci�a Lucy McCormick z satysfakcj�.
Jupiter Jones zamy�li� si� g��boko.
- No tak - wyszepta� po chwili. - A w innych pojemnikach?
- Co: w innych? - spyta� niepewnie Bob.
Jupiter zerkn�� na niego spod oka.
- Je�li ucho jest w cynamonowych, to nos mo�e by� w malinowych. A g�owa...
Jodie zblad�a jak prze�cierad�o.
- Przesta�! - wyszepta�a. - Tak przypuszczasz?
- Niczego nie sugeruj� - usprawiedliwia� si� Jupiter. - Ale gdzie jest reszta... od tego ucha?
Ekipa Meksykanki Sanchez z piskiem opon hamowa�a przed lodziarni�. Dwa samochody z walizkami nale��cymi do technik�w, przeno�na kamera plus o�wietleniowiec. Grubaska z czarnym w�sem nad g�rn� warg� wkroczy�a, nie rozgl�daj�c si� na boki.
- Gdzie trup? - warkn�a.
Ch�opcy podnie�li si� z krzese�.
- To tylko kawa�ek tego... trupa - mrukn�� Pete, jakby wstydz�c si�, �e znaleziony fragment nie odpowiada powadze chwili.
- Reszta mo�e �yje...
Sanchez obrzuci�a go z�ym spojrzeniem.
- Czy ja was znam?
- Tak - zgodzi� si� Jupiter Jones. - Mieli�my ju� przyjemno�� uczestniczy� w wykrywaniu zbrodni...
- Niejednej! - pochwali� si� Bob. - Prosz�, oto nasza wizyt�wka.
Sanchez unios�a kartonik do oczu. Chyba by�a kr�tkowzroczna.
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones
Drugi Detektyw . . . . . . . . . . Pete Crenshaw
Dokumentacja . . . . . . . . . . . . . Bob Andrews
- Kto znalaz� cia�o? - jej g�os by� prawie tak samo gruby, jak ona sama.
- Ucho - podpowiedzia� Pete. - Ale mo�e w innych pojemnikach...
Sanchez ju� nie s�ucha�a. Pewnie by�a w�ciek�a, �e zwabiono j� tutaj z powodu tak, b�d� co b�d�, b�ahego detalu anatomicznego.
Wszelako ekipa sprawnie przeszuka�a lodziarni�. Niczego, opr�cz ucha, nie znaleziono. Wywieziono je wraz z lodami do ponurego gmachu przy California Road u wylotu autostrady do Malibu. Tam mie�ci�o si� kr�lestwo Sanchez: Instytut Kryminalistyki obs�uguj�cy tak�e Federalnych. Je�li mieli akurat jaki� problem. A cz�sto mieli.
Lodziarni� zamkni�to a� do odwo�ania. Wymaga�a sterylizacji.
- Sk�d pan bierze towar? - spyta� Bob za�amanego ca�� spraw� w�a�ciciela.
Marc Thomas otar� spocon� twarz.
- Od sta�ego dostawcy. Ma wytw�rni� w naszej dzielnicy.
- Jak si� nazywa? - Jupiter Jones wypija� ju� trzeci� puszk� Sprite�a.
- Sam Sparrow. Od dwudziestu lat zaopatruje w lody wszystkie lodziarnie w okolicy. Nigdy nic podobnego mu si� nie zdarzy�o! Nigdy!
Jodie Thomas g�aska�a ojca po policzku. By�a wci�� blada, ciemne groszki pieg�w odcina�y si� od cery, jakby rozsypane w artystycznym nie�adzie.
Jupiter Jones nigdy przedtem u nikogo nie widzia� takiej sk�ry. Wpatrywa� si� w dziewczyn� niczym w�� boa w �miertelnie przestraszonego kr�lika.
- �adnych karaluch�w? Myszy? - pyta�, bo mu si� to wszystko nie mie�ci�o w g�owie.
Lucy McCormick mia�a do��.
- Przesta� si� czepia�! - warkn�a. - Zawsze trafi si� jaka� mucha w zupie. Albo w�os.
Jodie zatrzepota�a rz�sami.
- To najczystsza wytw�rnia od San Francisco po Los Angeles! Tam wszystko l�ni. Urz�d Sanitarny Miasta kontroluje j� co miesi�c. I nigdy si� nie przyczepili. Do niczego.
- Ucho mog�o zosta� podrzucone ju� tutaj - powiedzia� Pete �agodnie.
- Ale jak? Jak? - zdenerwowa� si� Marc Thomas.
- Nie jak, tylko kiedy - wymrucza� Jupiter. - Czy pojemniki dowo�one s� z wytw�rni?
Jodie pokr�ci�a g�ow�.
- Furgonetka-ch�odnia przywozi lody w beczkach. Takich ogromnych. Nie jeste�my jedyn� lodziarni�. Prze�adowuj� je do naszych pojemnik�w.
- I wtedy mo�na co� do nich podrzuci� - stwierdzi� Bob. - Czy zawsze ci sami ludzie obs�uguj� furgonetk�?
Jodie spojrza�a sp�oszona na ojca.
- No... przewa�nie. Znam kilku. Ale dzi�...
- Co? - Jupiter Jones zawis� wzrokiem na jej ustach.
- Dzi� by� z nimi taki jeden... nie znam go. Wysoki, w bia�ym kitlu, jak wszyscy.
Pete po�o�y� jej d�o� na ramieniu.
- Przypomnij sobie, Jodie, jak wygl�da�. To wa�ne.
Lucy McCormick wzruszy�a ramionami.
- Dajcie dziewczynie spok�j! Do�� si� nadenerwowa�a.
Jodie podnios�a oczy. Pete umia� robi� wra�enie. Je�li tylko chcia�.
- Mia� bardzo czarne brwi. Takie zro�ni�te... tutaj - pokaza�a palcem. - I d�ugie w�osy zakrywaj�ce uszy.
Bob co� szkicowa� w notesie.
- Takie? - spyta�, podsuwaj�c rysunek.
- Prawie - skin�a g�owa. - Ale bardziej... faliste.
Po dziesi�ciu minutach powsta� portret pami�ciowy.
- Dzi�ki, Jodie - Jupiter podni�s� si� ci�ko. - Wracamy do Kwatery G��wnej. - Bob, zostaw wizyt�wk� z adresem i telefonami. Na wypadek, gdyby� sobie jeszcze co� przypomnia�a.
Wracali starym fordem bez w��czonej klimatyzacji.
- Mo�na umrze� w tym gracie! - st�kn�� Bob.
- Zgoda. Ale uruchomienie klimatyzacji to podw�jna porcja paliwa. A ja mam tylko osiem dolar�w w maj�tku! - usprawiedliwia� si� Jupiter. - Najwy�szy czas co� zarobi�.
- Skr�� w drugi zjazd! - za��da� Pete.
- Do Grovenor?
- W�a�nie. Co nam szkodzi sprawdzi�, czy facet o zro�ni�tych brwiach dalej pracuje w wytw�rni.
M�wi si�, �e chcie� to m�c. Ale nie zawsze. Zak�ad otoczony solidnym murem mia� dwa wej�cia. Oba z elektronicznymi bramkami. Bia�y budynek po�o�ony w g��bi wydawa� si� ca�kowicie pusty. G�ry plastikowych beczek u�o�onych w r�wne stosy zalega�y wysypany jasnym grysem obszerny plac.
Bob wysiad�.
- Jest dzwonek. Pr�bujemy?
Jupiter skin�� g�ow�.
Zanim Andrews po�o�y� palec na przycisku, pojawi� si� dozorca z dwoma psami. Nie ujada�y ani nie warcza�y. Ale ich pot�ne paszcze ods�ania�y r�owe dzi�s�a i rz�dy wspania�ych z�bisk.
- Jak krokodyle! - Bob cofn�� si�.
- Czego? - warkn�� uprzejmie dozorca.
- Chcieli�my rozmawia� z panem Samem Sparrowem - Bob mia� min� biznesmena z milionem na koncie.
- Szefa nie ma.
- A kiedy b�dzie?
Dozorca obrzuci� ch�opc�w uwa�nym spojrzeniem. Ich stary ford, brudny, z obt�uczonymi drzwiami nie zrobi� na nim osza�amiaj�cego wra�enia. Oni sami te� nie.
- W interesach przyjmuje w kantorze. Od si�dmej do jedenastej. - Odwr�ci� si�, a psy wywiesi�y r�owe chusty. Tak wygl�da�y ich olbrzymie j�zory.
Bob wr�ci� jak niepyszny.
- Przyjedziemy jutro.
Jupiter Jones �u� gum�.
- I co? Zapytamy, czy obci�� komu� ucho? I podrzuci� do pojemnika z cynamonowymi? Ju� go o to molestuje Mat Wilson. Dam g�ow�, �e wezwa� szefa na komisariat.
Pete przytakn��.
- Pewnie tak. To co robimy?
- Nic.
- Jak to: nic? - oburzy� si� Bob. - A facet ze zro�ni�tymi brwiami? Mo�e tu gdzie� jest?
- Mo�e - mrukn�� Jupiter, w��czaj�c pierwszy bieg. - Tylko �e te urocze psiaki ze�r� ci� paroma k�apni�ciami z�b�w. Widzia�e�, jak je szczerzy�y?
Bob wstrz�sn�� si� na samo wspomnienie.
- Co� trzeba robi� - upiera� si�, zacinaj�c wargi.
- Oczywi�cie, �e trzeba! - zgodzi� si� Pete. - Ale raczej spr�bujmy nacisn�� konstabla Lawsona. George czasem puszcza farb�. Poczekamy na wyniki ekipy Sanchez. To przecie� mog�o by� ucho plastikowe. Ma�o takich robi si� w wytw�rniach filmowych?
ROZDZIA� 2
KIM BY� FACET ZE ZRO�NI�TYMI BRWIAMI?
Bob �asi� si� niczym ma�y psiak. Postanowi� z�ama� opornego dzi� George�a Lawsona.
- I co? - w jego wzroku by�o morze �agodno�ci. Ca�y ocean przymilno�ci i szczerego podziwu.
- Nie zawracaj g�owy, Andrews! - warkn�� George, wk�adaj�c kolejny o��wek do automatycznej strugarki. Zazgrzyta�o, posypa�y si� wi�rki. Bob czu�, jak mu cierpnie sk�ra. �Po co, u diab�a, tyle o��wk�w? Komisariat w Rocky Beach to �redniowiecze! Protoko�y wci�� pisz� na starej maszynie z wa�kiem!�
- Chc� ci� tylko prosi� o przys�ug� - j�cza� skruszony dokumentalista. - Co odkry�a Sanchez? Przecie� to nie tajemnica.
George Lawson poluzowa� krawat. By�o mu gor�co, a wiedzia�, �e temperatura jeszcze si� podniesie, gdy sier�ant zobaczy na komendzie kt�rego� z detektyw�w. Kroki Mata Wilsona ju� grzmia�y w korytarzu.
Bob skapitulowa�.
- Dobra, sp�ywam. Ale co� wiem.
Lawson zastrzyg� uchem.
- Co?
- Informacja za informacj�! - znikn�� w m�skiej toalecie, zanim sier�ant wkroczy� do pokoju. �Niech to diabli! - pomy�la�, wytykaj�c g�ow�, by sprawdzi�, czy droga wolna. - Niech to wszyscy diabli!�
Pete w tym samym czasie uwodzi� czarnook� asystentk� w Biurze Zatrudnienia Urz�du Miasta.
- Chc� tylko wiedzie�, jak si� nazywaj� pracownicy Sama Sparrowa, w�a�ciciela zak�ad�w Sparrow and Sons - jego g�os brzmia� mi�kko niczym harfa eolska.
Dziewczyna zaciska�a wargi. Jako� nie dzia�a� na ni� urok wysokiego, wysportowanego siedemnastolatka. Pete Crenshaw absolutnie nie potrafi� tego zrozumie�. �A mo�e u�miech numer sze��?� - pomy�la� i ju� wargi rozchyli�y mu si�, ukazuj�c rz�d r�wnych, bia�ych z�b�w. Na nic. Wypr�bowa� numer siedem, dziewi�� i dwana�cie. Te� bez skutku.
- To s� dane osobowe - czarne oczy by�y ch�odne i ca�kowicie odporne na umizgi.
- Wiem - denerwowa� si� Crenshaw. To by�a chyba pierwsza tak powa�na pora�ka w jego �yciu. - Chodzi jednak o domnieman� zbrodni�.
- To si� postaraj o nakaz od koronera.
Crenshaw wypu�ci� nagromadzone w p�ucach powietrze.
- Koroner Bullit nie ma tu jeszcze nic do roboty. Bo trup �yje.
Dziewczyna zamruga�a rz�sami.
- Znam bajki o Zoombie. Tw�j czas si� sko�czy�.
Pete rzuci� jej przez rami� spojrzenie pe�ne cierpienia. Ale dziewczyna w��czy�a komputer. Nawet nie zauwa�y�a, �e odszed�.
Jupiter Jones mocowa� si� z zielon� kanap�. Sporo mebli z aukcji w San Jose znalaz�o si� na obszernym placu sk�adu z�omu. Prowadzili go od wielu lat ciotka Matylda z wujem Tytusem. Jupiter cz�sto im pomaga�, by zarobi� par� dolar�w. Teraz, cho� Jupe ci�ko pracowa� fizycznie, jego analityczny umys� ca�y czas kr�ci� si� na najwy�szych obrotach. �Tylko znalezienie Cz�owieka ze Zro�ni�tymi Brwiami mo�e pchn�� dalej �ledztwo� - my�la�, st�kaj�c pod ci�arem. Kanapa bezpiecznie wyl�dowa�a na platformie ci�ar�wki. Razem z pomocnikiem usiedli na belce, by z�apa� oddech.
- Jak si� dzi� za�atwia prac� na kilka dni? - spyta�.
Buldogowaty John odwr�ci� zaro�ni�t� twarz.
- A konkretnie, kole�? O jak� prac� ci chodzi?
Jupiter poklepa� go po kolanie. John zjawi� si� w zast�pstwie Fritza. Nie by� geniuszem intelektu. Mia� za to krzep� i r�ce wielko�ci szufli do �adowania trocin.
- Na przyk�ad ty. Przyszed�e� zamiast Fritza, kt�ry u nas pracuje od dawna. Jako� to musia�e� za�atwi�, �eby by�o legalnie.
John rozpromieni� si�.
- Pewnie. Wszyscy bezrobotni, przewa�nie imigranci, s� zarejestrowani. Fritz tak�e. W Biurze Zatrudnienia.
- Urz�du Miasta?
John pokr�ci� g�ow�.
- Nie. Imigrant�w rejestruje Prokuratura Okr�gowa. No, koniec wypoczynku. Musz� zarobi� na chleb. A tu jeszcze tyle tego!
W Kwaterze G��wnej spotkali si� po po�udniu. Upa� wcale nie zel�a�. T�a� w powietrzu niczym g�sta zupa w garnku. Od oceanu nie dolatywa�a �adna �agodz�ca bryza. Komunikaty brzmia�y gro�nie: elektrownie pracuj� na najwy�szym poziomie wydajno�ci. W ka�dej chwili mo�e zabrakn�� pr�du. Urz�dzenia ch�odnicze nastawiono na maksimum. Wszyscy w��czyli klimatyzacj�. Nagle mo�e wysi��� ca�a elektronika w Krzemowej Dolinie. Groza.
- Nic nie mam - wzruszy� ramionami Bob.
- Ja te� nie - po�ali� si� Pete. Nie m�g� przyj�� do siebie po spektakularnej pora�ce z czarnook�. �W �yciu si� do tego nie przyznam! W �yciu!� - my�la� gor�czkowo.
- A ja znalaz�em co� w rodzaju �ladu - westchn�� Jupiter, otwieraj�c lod�wk�. By�a tak pusta, jak pustynia Mojave w samo po�udnie. - Ale nik�y.
- Tak? - Bob w��czy� komputer. Przez ekran przelecia�y iskry i zgas�y. - Napi�cie siad�o! - za�ama� d�onie.
- Koniec �wiata! - mrukn�� Pete. Ale, tak naprawd�, nie wiadomo, co mia� na my�li.
Jupiter obliza� suche usta.
- Je�eli Cz�owiek ze Zro�ni�tymi Brwiami jest imigrantem, to mo�na go znale�� w Prokuraturze Okr�gowej.
Crenshaw a� otworzy� usta.
- Vanessa! - wyj�ka� po chwili.
- Vanessa! - wrzasn�li rado�nie pozostali.
Vanessa by�a ich szkoln� kole�ank�. Kiedy� kocha�a si� beznadziejnie w Crenshawie. Potem jej przesz�o, ale na wieki zostali kumplami, ju� nie raz pomaga�a detektywom w dotarciu do r�nych tajnych akt. Teraz te� pomo�e. Musi!
Biuro Prokuratora Okr�gowego mie�ci�o si� w okaza�ym gmachu na rogu Melrose i Avenue Victoria. Szklany hol i windy pe�zaj�ce po zewn�trznej �cianie dope�nia�y wra�enia nowoczesno�ci. Klatka, w kt�rej urz�dowa�a Vanessa, mia�a takie wymiary, jakby zbudowana by�a dla kanarka. G�ra dw�ch.
- Cze��! Czego potrzebujecie? - dziewczyna nie mia�a z�udze�. Detektywi przychodzili tylko wtedy, gdy trzeba by�o zajrze� do najtajniejszych komputerowych dysk�w.
- Cze��! Co s�ycha�? - Pete wyszczerzy� z�by cztery razy myte �odplamiaczem�, jak nazywa� wybielaj�cy p�yn reklamowany w telewizji.
Vanessa westchn�a.
- Do rzeczy, ch�opaki. Mam ma�o czasu. O co chodzi?
Bob wyj�� gruby notes.
- O faceta. Mo�liwe, �e podrzuci� ludzkie ucho do lod�w cynamonowych...
Vanessie nawet nie drgn�a powieka. Zna�a swoich kumpli.
- Aha - zamrucza�a. - Cynamonowych? To ma znaczenie?
- Chyba nie - zgodzi� si� Jupiter. - Ale ucho to ucho. Sanchez bada je w Instytucie Kryminalistyki.
- Szybciej! - Vanessa obejrza�a si� za siebie. W podobnych klatkach siedzia�o kilkadziesi�t os�b.
- Chodzi o Zak�ad Przetw�rstwa nale��cy do Sama Sparrowa, w po�udniowej dzielnicy. Czy zatrudnia ludzi na zast�pstwo?
- Imigrant�w?
- Ca�kiem mo�liwe. Masz ich zdj�cia w komputerze? Bob narysowa� portret pami�ciowy...
Vanessie nie trzeba by�o dwa razy powtarza�. B�yskawicznie zlokalizowa�a zak�ad i jego za�og�.
- Pakista�czyk, Jorda�czyk... nie, to nie oni. Jest! Sp�jrzcie. Podobny do tego z portretu.
Trzej Detektywi pochylili g�owy.
- Ma zro�ni�te brwi. Kim jest? Ira�czyk? Aram Alawi! Bob, pisz! - Jupiter poci�ga� nosem niczym go�czy pies, kt�ry nagle chwyci� trop. - Mieszka w Oazie Cloony. Gdzie to jest?
- Nie wiem. - Vanessa roz�o�y�a r�ce. - Sami znajd�cie, o ile nie wysi�d� wszystkie komputery w mie�cie. No, sp�ywajcie! Szef ju� w�szy, jazda!
Sp�yn�li jedn� z wind wygl�daj�c� bardziej na obudow� krzes�a elektrycznego.
- Zd��ymy zjecha�, zanim stanie w po�owie �ciany? Zak�ad o pi�� dolar�w! - Bob czasem wpada� w klaustrofobi�. Nie przepada� za zamkni�tymi na g�ucho pude�kami.
- A kto ma pi�� dolar�w? - wzruszy� ramionami Pete. - Lepiej gnaj do Kwatery G��wnej sprawdzi� t� Oaz� Cloony. Mo�e to co� w rodzaju obozu dla uchod�c�w? Nigdy takiej nazwy nie s�ysza�em.
Nikt nie s�ysza�. Nawet komputer najnowszej generacji, zainstalowany w przyczepie kempingowej tu� przy p�ocie sk�adu z�omu. Bob klika� mysz�, burzy� i tak sko�tunione w�osy, prycha�, mrucz�c pod nosem nie ca�kiem cenzuralne s�owa. Gdy wszed� Jupiter, Bob tylko zgrzytn��:
- Nie ma. To musi by� jaka� nazwa no... zwyczajowa...
- Chcesz powiedzie�, �e Oaza Cloony nie istnieje na mapie Stan�w Zjednoczonych Ameryki P�nocnej?
Bob chrz�kn��.
- Na to wygl�da. Pewnie kto� kiedy� wymy�li� tak� nazw�. Ale oficjalnie jej nie ma.
- To co zrobimy?
- Wydedukamy... to jest, chcia�em powiedzie�... wydedukujemy. Oaza to oaza. Piasek, palmy, skorpiony...
- Daktyle, Arabowie... - dorzuci� Jupe. - Bez sensu. A co mo�e znaczy�: Cloony?
- Nic. Nie ma takiego s�owa w ca�ym Internecie. Ani w najnowszym, trzydziestotomowym s�owniku. Sprawdzi�em.
Pete gramoli� si� przez pr�g, ci�ko dysz�c. Rzuci� w k�t rakietk� do badmintona.
- Bez sensu uprawia� sport w taki upa�. Znale�li�cie?
- Nie. Jestem ciekaw, co powiedz� w wiadomo�ciach. Pewnie ju� dziennikarze zwietrzyli sensacj�. Bob, w��cz telewizor.
Tym razem ekran telewizyjny rozjarzy� si� b��kitnaw� po�wiat�. Jaki� gruby brodacz wznosi� w g�r� obie d�onie.
- B�d�cie czujni! Zaufajcie Braciom w Wierze! �wiat mknie ku totalnej katastrofie. Lada moment nastanie koniec �wiata, a wraz z nim pot�ne ciemno�ci! Ziemia zamarznie, a g�ry stan� si� dolinami...
- Doliny zamieni� si� w pustynie, a te zasypi� wreszcie piaskiem wielebnego... - warkn�� Bob. Nie cierpia� tych telewizyjnych oszo�om�w nawo�uj�cych do wst�pienia w przer�ne �Nieba�, �Piek�a� i inne odmiany sekt.
- Znasz go? - Pete spojrza� na zegarek. - Ma jeszcze dwadzie�cia sekund.
Do wielebnego brodacza jakby dotar� nagle nieuchronny bieg czasu. �ypn�� spod krzaczastych brwi, wo�aj�c strasznym g�osem:
- Szatan, nasz pan, nadchodzi! Ludu, ratuj si�! Bo tylko ON zapanuje nad �wiatem! Nadstawcie uszu: nadchodzi!
Ekran zamigota� i zgas�.
- Zn�w siad�o napi�cie - westchn�� Jupiter Jones. - Je�li tak dalej b�dzie, wielebny zyska par� milion�w wyznawc�w.
- Szatan? - burkn�� Bob, w�ciek�y na problemy energetyczne najbogatszego stanu, za jaki zwyk�o si� uwa�a� Kaliforni�.
- A dlaczeg� by nie? - wzruszy� ramionami Pete. - Ludzie zdezorientowani nie wiedz�, o co chodzi. Ich martwi� wy��cznie rozmra�aj�ce si� lod�wki, stoj�ce windy w wie�owcach i ca�y ten ba�agan. Mog� uwierzy�, �e pochodzi od szatana. Czemu nie?
- W��cz radio. Kt�ry� program lokalny. To ma�e, bateryjne.
Bob wykona� polecenie.
- M�wi Sharon Carter z programu The Californian Sunbeams. Jak nas poinformowa� posterunek policji w Rocky Beach, Instytut Kryminalistyki stwierdzi�, �e ucho znalezione w lodach pistacjowych... przepraszam pa�stwa, w lodach cynamonowych, nale�a�o do cz�owieka... to znaczy do m�czyzny w wieku oko�o dziewi��dziesi�tki. Grupa krwi �O Rh plus�. Podobno by�... zaraz, przepraszam, mam w�a�nie najnowszy komunikat: cia�o m�czyzny bez ucha odkryto w prosektorium szpitala Glenwood... mo�liwe, �e...
- Gdzie jest szpital Glenwood? - rykn�� Jupiter Jones, zrywaj�c si� z miejsca.
Bob nie m�g� uruchomi� komputera. By� tak samo martwy jak nieboszczyk bez ucha.
- Poczekajcie, znajd� w spisie na planie miasta. Zaraz... szpitale... onkologiczny, imienia doktora Kronenberga, szpital miejski, �wi�tego �azarza... to nie to... jest! Szpital... nie, nie wierz� w�asnym oczom!
- Bob, przesta�! O co chodzi? - Pete mia� ochot� da� mu w �eb.
- Pos�uchajcie tylko: szpital psychiatryczno-geriatryczny doktora Roberta Cloony�ego.
- Bingo! - wrzasn�� Jupiter, zrywaj�c si� na r�wne nogi. - Ta ca�a oaza to mo�e by�... szpital? �adna mi oaza. Gdzie si� mie�ci?
Bob jecha� palcem wzd�u� mapy.
- Stop! Bo dojedziesz do San Diego.
Andrews wzruszy� ramionami.
- Nic na to nie poradz�. To koniec �wiata. W g�rach. Jedzie si� do Kanionu Oaks. Potem boczn� drog�... tam kiedy� sta�a rezydencja Pameli Crox. Piosenkarki.
- Ta, co si� spali�a? W czasie po�aru lasu? Ze trzy lata temu? - Pete kr�ci� g�ow� z niedowierzaniem. - Sta�a na skraju przepa�ci. Widok by� niezwyk�y, ale po�o�enie cholernie niebezpieczne. Przez szklane drzwi salonu wychodzi�o si� nad urwisko. Ze sto metr�w w d� same ska�y. Wiem, co m�wi�, bo widzia�em t� rezydencj� na w�asne oczy.
- Kiedy? - zdziwi� si� Bob.
- Pamela gra�a nami�tnie w siatk�wk�, jeszcze w Terence School. Potem opiekowa�a si� dru�yn� z Rocky Beach-P�noc. Dawa�a sporo grosza na sprz�t dla ch�opak�w...
- To jest dru�yna, kt�r� trenujesz? - Bob spojrza� z uwag� na przyjaciela.
- Ta sama. Pamela kiedy� zaprosi�a dzieciaki do siebie. By�y kanapki z og�rkami i sok malinowy. Fajnie. Ch�opaki nigdy nie widzia�y takiej rezydencji. Sam by�em pod wra�eniem. Widok a� na ocean.
- I co si� z ni� sta�o?
- Z Pamel�?
Jupe zmienia� skarpetki.
- Nie. Z rezydencj�. Po po�arze.
Pete potrz�sn�� w�osami. Domaga�y si� fryzjera. Od dawna.
- Nie wiem. Du�o dom�w si� wtedy spali�o w kanionie. Stra�acy nie mogli rozwin�� w�y. Nie by�o wody. To okolica sucha jak pieprz. Ca�a poro�ni�ta ostrokrzewem.
- Doktor Cloony musia� zbudowa� szpital na miejscu pogorzeliska. Jaki w tym sens? Takie odludzie?
- To jest w�a�ciwie klinika psychiatryczna - Bob przerzuca� kartki przewodnika po mie�cie. - Mo�e w�a�nie dlatego na odludziu. Oaza? Pewnie tak j� nazywaj� pacjenci. W�a�ciwa nazwa to Glenwood.
- Nasz Ira�czyk... jak mu tam? aha, Aram Alawi by�by pacjentem z Oazy Cloony�ego?
Pete wietrzy� �wie�y �lad.
- Nie musi wcale by� pacjentem. Mo�e pracowa�...
- W klinice? Nie ma o tym ani s�owa w komputerze Vanessy. Je�li jest imigrantem i bezrobotnym zarejestrowanym w Biurze Prokuratora Okr�gowego, powinien by� te� �lad jego pracy w szpitalu. Mam racj�?
- Masz - Jupiter ssa� warg�. Zawsze to robi�, gdy intensywnie my�la�. - Ale z imigrantami jest tak jak z uchem w lodach cynamonowych. S� lub ich nie ma. �yj� swoim �yciem. Nie zawsze legalnym. Pracuj� tak�e �na czarno�. Trzeba to sprawdzi�.
- Jak? Mam udawa�, �e widz� kolorowe motyle w ciemnym gara�u? - zaniepokoi� si� Bob. - Kto nas wpu�ci do kliniki psychiatrycznej?
- Lucy McCormick! - klasn�� w d�onie Pete.
- Lucy? Ta, kt�ra znalaz�a z tob� ucho w lodziarni?
- Ta sama. Jest piel�gniark� u �wi�tego �azarza. Te� szpital.
- Wiem - zastanowi� si� Bob. - Ojcu tam wycinano �lep� kiszk�. Dwa lata temu. Jak Lucy dostanie si� do Glenwood?
Crenshaw gimnastykowa� barki. Musia� by� w ruchu. Inaczej jego wysportowane cia�o wiotcza�o ze smutku i urazy do ca�ego �wiata.
- Jeszcze nie wiem. Ale piel�gniarka mo�e wpa�� na jaki� pomys�. Lucy to dziewczyna z fantazj�. W ko�cu to ona ratowa�a od zapa�� i przera�on� Jodie i mdlej�cego Marca Thomasa. Mieszka w tej samej zakazanej dzielnicy, w kt�rej jest lodziarnia �Zielony S�o�. Poza tym ma w�a�ciwy stosunek do policji i...
- W porz�dku - zgodzi� si� Jupiter. - Jutro ty jedziesz do Lucy, a my z Andrewsem obw�chamy okolic� kanionu. Ma kt�ry� troch� forsy? Na benzyn�?
- Siedem pi��dziesi�t. Ma�o.
Zawsze mieli za ma�o. Na rachunki telefoniczne, p�atny portal internetowy, elektryczno�� i zawarto�� lod�wki.
- Mo�e ciotka po�yczy? - westchn�� Jupiter Jones.
Po�ycza� od niej niech�tnie, bo w domu si� nie przelewa�o. Ale ostatnio sporo si� napracowa� w sk�adzie z�omu. Zas�u�y� na zaliczk�.
Upa� nie zel�a�. Nic nie wia�o od oceanu. Nad domami miasta wisia� smog. Po�udniowa cz�� Rocky Beach, ta po�o�ona w dole, wygl�da�a niczym czarna dziura.
- Widzicie? Oni wcale nie maj� �wiat�a. Szatan zawini�? - Bob nerwowo gryz� paznokcie.
- Tak. Uwierz wielebnemu. I od razu z�� rezygnacj� z funkcji dokumentalisty. �aden oszo�om nie b�dzie wodzi� za nos Trzech Detektyw�w!
Bob zwiesi� g�ow�. Za nic na �wiecie nie porzuci�by Kwatery G��wnej w starej przyczepie kempingowej na ty�ach sk�adu z�omu ciotki Matyldy i wuja Tytusa. Nawet gdyby mu przysz�o skrzy�owa� szpad� z samym Lucyferem!
ROZDZIA� 3
CO SI� ZDARZY�O W SZPITALU GLENWOOD?
Podr� starym fordem do Kanionu Oaks w stustopniowym upale, bez mo�liwo�ci w��czenia klimatyzacji, okaza�a si� co najmniej �redniowieczn� tortur�.
- Daleko jeszcze? - pyta� Jupiter po raz sz�sty w ci�gu p� godziny. Bob spoconym palcem je�dzi� po mapie.
- Jupe, daj spok�j. Sam wiesz.
Na szosie by� ma�y ruch. Kto �yw, ju� rano wyjecha� na pla��. Tylko pot�ne ci�ar�wki z zaopatrzeniem mkn�y swoim pasem, szumi�c oponami po mi�kn�cym asfalcie.
- Dowiedzia�e� si� czego� wi�cej o doktorze Cloony? - Jupiter musia� rozmawia�, by nie usn�� za kierownic�.
- Niewiele. Jest psychiatr�. Ale zajmuje si� bogatymi czubkami. Ca�� t� zwariowan� elit� z Hollywood. Wiesz, gwiazdy, kt�re nie wytrzyma�y napi�cia zwi�zanego z nag�� a niespodziewan� s�aw�, re�yserzy, kt�rych filmy nie przynios�y nawet dolara dochodu, producenci uwik�ani w finansowe afery i tak dalej.
- Zwyk�ych ludzi nie leczy?
Bob roze�mia� si� gorzko.
- Pobyt w szpitalu Glenwood kosztuje dziennie trzy tysi�ce dolar�w.
Jupe o ma�o nie wypad� z pasa ruchu.
- Ile?
- Tyle, ile s�ysza�e�. Trzy kawa�ki. Masz za to apartament z widokiem na morze, telewizj� kablow�, posi�ki serwowane z karty da�. �adnego Internetu, telefonu kom�rkowego czy innej ��czno�ci ze �wiatem zewn�trznym. No i pi�kne siostrzyczki w b��kitnych mundurkach. Leki i relaks. �adnych stresuj�cych wizyt.
- To klasztor, nie klinika. Kiedy zje�d�amy z autostrady?
- Za chwil�. Drugi zjazd.
Droga wiod�a w�r�d niskich sosen kalifornijskich, suchych po�aci poprzeplatanych krzakami ja�owca i posypanych ska�kami niczym tani tort kolorowymi paciorkami, o kt�rych wszyscy wiedz�, �e nie nadaj� si� do konsumpcji. S�o�ce rzuca�o na drog� ta�cz�ce cienie. Wpadali w nie jak w g��bokie studnie bez wody.
Pierwsza tablica pojawi�a si� w po�owie stoku.
- Jest. Szpital Glenwood. Parking po drugiej stronie ska�y. To znaczy gdzie?
Bob milcza� um�czony upa�em. Nie chcia�o mu si� otwiera� ust.
- Sam zobaczysz - wyst�ka� wreszcie.
W milczeniu dojechali do szczytu. Przez otwarte okna wp�yn�o nieco bardziej rze�kie powietrze. Ch�on�li je obaj niczym ryby wyrzucone na piasek.
Parking by� prawie pusty, je�li nie liczy� dw�ch starych teren�wek i jednego odlotowego jaguara w kolorze wi�ni burgundzkiej.
- Pewnie w�asno�� doktora Cloony�ego - stwierdzi� Jupiter. Bob w milczeniu wynurza� si� z piekarnika. By� czerwony, spocony i marzy� tylko o du�ej szklance wody mineralnej z lodem. Najlepiej z ca�ym Spitzbergenem.
W przestronnym holu by�o ch�odno i mi�o. Za kontuarem ze szklanej p�yty tkwi�a lalka Barbie w b��kitnym fartuszku. Jej nieskazitelny makija� w por�wnaniu ze spoconymi przybyszami m�g� zaszokowa� ka�dego.
- O co pyta�? - j�kn�� Jupiter, czuj�c, �e zamiast zwoj�w m�zgowych pod czaszk� ma w��czon� do pr�du grza�k� nastawion� na max.
Bob opad� na krzese�ko. Te� nie wiedzia�. Dziewczyna wcale nie kwapi�a si�, by im pom�c. Czyta�a kolorowe pismo ze zdj�ciami p�nagich gwiazd ze �wiata show-biznesu.
- Tak? - spyta�a w ko�cu. - Panowie do kogo?
Zanim zd��yli odpowiedzie�, sta�o si� co� dziwnego. Z windy wypad�a dziwna posta� w przezroczystym peniuarze i w czepku k�pielowym. Mia�a doklejone sztuczne rz�sy, d�ugie plastikowe paznokcie u r�k i n�g i lekki ob��d w oczach. Za ni� gna� piel�gniarz z r�cznikiem i radiotelefonem.
- Miss Bourke! Miss Bourke! Prosz� zaczeka�! Nie wolno pani k�pa� si� w basenie!
Detektywi nie wiedzieli, czy �mia� si�, czy p�aka�. Kobieta, bo w ko�cu okaza�o si�, �e by�a to kobieta w wieku matuzalemowym, p�dzi�a ogrodowymi alejkami.
- Bo�e! - j�kn�a lalka Barbie, zas�aniaj�c oczy. - Pom�cie mu! Trzeba z�apa� Sally, zanim wskoczy do wody!
Bob zerwa� si�, a za nim Jupiter. Wypadli z holu bocznym wyj�ciem. Miss Bourke znalaz�a si� nagle w pu�apce. Z ty�u dogania� j� piel�gniarz, wykrzykuj�c co� w radiotelefon, z przodu za� stan�li jej na drodze dwaj detektywi. Nie wiedz�c, co robi�, Sally usiad�a na �wirowanej �cie�ce, mamrocz�c co� pod nosem.
- Dzi�ki! - piel�gniarz dopad� skarbu jednym skokiem. - Teraz si� nie ruszy.
- Co jej jest? - przerazi� si� Bob. Twarz Sally Bourke pokrywa�a gruba warstwa szminki. T�ustej i rozmazanej.
- Gwiazda niemego kina. Rezyduje u nas od trzech lat. Przedtem leczy�a si� w szpitalu w Beverly Hills. Jej cia�o nie zniesie zetkni�cia z zimn� wod�. Sally ma dziewi��dziesi�t siedem lat.
Nadbieg�o jeszcze dw�ch piel�gniarzy. Jeden z nich, wypisz wymaluj, pami�ciowy portret narysowany przez Boba zgodnie z opisem Jodie Thomas. Ch�opcy spojrzeli po sobie.
- On? - szepn�� Jupiter.
- Tak - potwierdzi� Bob.
Piel�gniarz odda� podopieczn� kolegom. Otar� spocone czo�o.
- Ale gor�co.
- W�a�nie - Jupiter czu�, jak wst�puje w niego energia. - Jest tu mo�e jaka� kafejka? Bar?
Piel�gniarz podci�gn�� nieskazitelnie bia�e skarpety.
- Jasne. Nale�y wam si� za pomoc. Jestem Bruno. Chod�cie tam, pod ten namiot. To barek dla personelu, ale dzi� nikt wam nie przeszkodzi. Guru pojecha� do Los Angeles. Nie zjawi si� przed kolacj�.
- Guru?
- Tak nazywamy doktora Cloony�ego. Leczy tych oszo�om�w przy pomocy indyjskich praktyk.
Zimna coca-cola przywr�ci�a detektyw�w do �ycia. W namiocie dzia�a�a klimatyzacja. Metalowe stoliki ze szklanymi blatami, rozrzucone malowniczo pomi�dzy donicami z zieleni�, tworzy�y zgrabne ko�o. Dwie piel�gniarki pochyla�y si� nad pucharkami lod�w.
Jupiter odwr�ci� wzrok.
- Przyjechali�cie tu w odwiedziny? - spyta� Bruno, ch�epcz�c �apczywie wod� mineraln� wprost z butelki.
- W�a�ciwie nie - zaj�kn�� si� Bob. - Nasza przyjaci�ka...
Jupe z�apa� trop.
- W�a�nie... Lucy McCormick jest piel�gniark� u �wi�tego �azarza. S�ysza�a, �e wasza klinika przyjmuje do pracy, i...
Bruno rozpi�� g�rny guzik kitla. Chyba nie mia� nic pod spodem, bo ukaza� si� fragment mocno ow�osionej klatki piersiowej.
- Byli�cie w administracji?
- Jeszcze nie. Zatrzyma�a nas ta zwariowana Sally Bourke.
- Nie jest najgorsza! Mamy tu stuletni� gwiazd� music-hallu z w�osami do ziemi. Nigdy ich nie strzyg�a. Piel�gniarki nie mog� da� sobie z ni� rady.
- My�li pan, �e Lucy mog�aby tu dosta� prac�?
Radiotelefon przy pasku Bruna zapiszcza�. A potem rozleg� si� ostry g�os:
- Bruno! Zg�o� si� do sali masa�yst�w. Natychmiast!
- Cze��, ch�opaki. Nic nie p�acicie. A do administracji id�cie dopiero za godzin�.
- Dlaczego?
Bruno odchodzi�, zapinaj�c guziki.
- Bo wtedy tam b�dzie Dorothea. Drobna brunetka z wielkim biustem. Jest mi�a w odr�nieniu od starej Lopez! Ciao!
Pomachali mu d�o�mi. Tylko na tyle by�o ich sta�.
- My�lisz, �e powinni�my wpakowa� tu Lucy bez jej zgody? - Bob dopija� col�, szcz�liwy, �e upa� zosta� za �cian�.
- Pow�szymy nie z powodu pracy dla Lucy, tylko �eby si� zorientowa�, co tu robi Aram Alawi. Jest w ko�cu piel�gniarzem czy dostawc� lod�w z firmy Sam Sparrow and Sons!
- A co z nieboszczykiem?
- Jakim? - Jupiter s�abo kontaktowa�.
- Tym bez ucha. Co go znaleziono w tutejszym prosektorium.
Jupiter Jones zamy�li� si�.
- Nie b�dziemy buszowa� po prosektorium. I tak nikt nas tam, na szcz�cie, nie wpu�ci.
- Mam nadziej�! - ucieszy� si� Bob.
- Nieboszczyk to fakt medialny. Trzeba wyci�gn�� informacj� od Sharon Carter. To ona poda�a wiadomo�� o nieboszczyku. My spr�bujemy namierzy� Ira�czyka.
- Powiemy, �e Lucy jest imigrantk� z... Albanii?
Jupiter zamacha� d�oni�.
- Albania? Nie, to podejrzany zak�tek. Lepsza b�dzie aborygenka z Australii. Przecie� i tak jej nigdy nie zobacz�.
Niedosz�a aborygenka z Australii, nie�wiadoma pomys��w obu detektyw�w, wpatrywa�a si� z pe�nym nabo�e�stwem w Crenshawa.
- Masz do mnie jak�� spraw�?
- Tak - Pete usi�owa� wykrzesa� z siebie cho� odrobin� dawnego czaru. - Ch�opaki pojecha�y do szpitala Glenwood.
- Po co?
- Dziennikarka z radia poda�a, �e znaleziono tam nieboszczyka bez ucha.
Miss Piggy unios�a w g�r� sw�j niewiarygodnie zadarty nos. Dziurki rzeczywi�cie wygl�da�y jak elektryczny kontakt. A� mia�o si� ochot� pod��czy� do nich �elazko. Skojarzenie z postaci� �winki ze znanych program�w telewizyjnych by�o uderzaj�ce.
- Wystarczy�o sprawdzi� u dziennikarki! - wzruszy�a ramionami. - Po co wyprawa do szpitala? Nie bardzo rozumiem.
- Wszystko w swoim czasie - westchn�� Crenshaw, popijaj�c wod� mineraln�. Lodziarnia Thomas�w by�a wci�� zamkni�ta. Siedzieli w ogr�dku konkurencji. Ale �adne z nich nie zam�wi�o lod�w.
- Jupiter wie, co robi - Lucy s�a�a zalotne u�miechy. Chyba jednak bez cienia szansy. - Dlaczego mieszacie si� w t� zagadk�? To sprawa policji.
Pete skrzywi� si�.
- Policja? W Rocky Beach nie ma glin z prawdziwego zdarzenia. Nie potrafi� znale�� pi�ciu palc�w we w�asnej r�kawiczce, a co dopiero ucha nieboszczyka. To przekracza mo�liwo�ci ich szarych kom�rek!
Lucy u�miechn�a si� p�g�bkiem.
- Nie jeste�cie najlepszego zdania o Macie Wilsonie?
- ��opie piwo, a potem wygl�da, jakby przejecha�a go ci�ar�wka. I to mocno za�adowana.
- A George Lawson?
- Potrzebuje instrukcji, �eby w�o�y� czapk�! Lucy, czy mo�emy liczy� na twoj� pomoc, gdyby...
- Gdyby co? - pochyli�a si�, �widruj�c wzrokiem Crenshawa.
- Gdyby trzeba by�o sprawdzi� co� w Glenwood?
Miss Piggy zmru�y�a oczy.
- Chodzi wam o przeciek ze szpitala?
Crenshaw pog�aska� jej d�o�.
- O tak wielki przeciek, �eby trzeba by�o budowa� ark�. Jak stary Noe!
Po�ar wybuch� o trzeciej nad ranem. Pali�y si� stare sk�ady w dzielnicy Grovenor na po�udniowym kra�cu Rocky Beach. W miejscu pe�nym drewnianych bud, starych p�ot�w i zubo�a�ych lokator�w wiekowych domostw nadaj�cych si� do natychmiastowej rozbi�rki. Jak mawiali stra�acy, cz�sto interweniuj�cy w tej dzielnicy, to wrz�d na zdrowym ciele nowoczesnego miasta. Sze�� sekcji stra�y po�arnej z trudem ugasi�o ogie� o �smej rano. Do dziesi�tej stra�acy pilnowali, by kt�re� pogorzelisko nie rozgorza�o na nowo.
- Tam, gdzie lodziarnia Thomas�w! - odezwa� si� Bob znad komputera.
- I gdzie mieszka Lucy McCormick - zdenerwowa� si� Pete.
Ca�a tr�jka siedzia�a w Kwaterze G��wnej, omawiaj�c sprawy z poprzedniego dnia.
Jupiter Jones kr�ci� g�ow�.
- Ca�y ten po�ar spowodowa�y, na dobr� spraw�, wy��czenia pr�du. Na pewno kto� postawi� �wieczk� w niew�a�ciwym miejscu i zasn��.
- W starych sk�adach zbo�owych? - Bob nie dowierza�.
- Tam te� mieszkaj� ludzie. Bezdomni i nielegalni imigranci z Meksyku! - trwa� przy swoim Jupiter.
Pete rozci�ga� mi�nie ramion.
- Powinni�my przekona� si� na miejscu.
- Zgoda - Bob w��czy� telewizor. - Ale naprz�d pos�uchamy wiadomo�ci. Mo�e podadz� nowe szczeg�y.
Sharon Carter pojawi�a si� z mikrofonem w r�ku na tle dogasaj�cych zgliszcz. Z klipsami wielko�ci patelni do sma�enia sze�ciu jajek naraz wygl�da�a komicznie.
- A ta sk�d si� wzi�a w telewizji?
- Mo�e jej program radiowy ma jakie� konszachty z tym kana�em telewizyjnym. Cicho, s�uchajmy...
- Jak pa�stwo s�ysz�... to jest, widz�, za moimi plecami dogasa pogorzelisko. Sp�on�y dawne sk�ady zbo�owe. Stra� poma�u si� st�d wynosi. Za to przyjecha�a policja...
- Rety! Mat Wilson! - j�kn�� Bob.
- Cicho! - skarci� go Jupe.
Sharon Carter zachowywa�a si� zdecydowanie nienaturalnie. Wyra�nie z�era�a j� trema. To wygl�da�o na debiut przed kamer�.
- Zaraz spytam sier�anta Wilsona... panie sier�ancie, co si� takiego wydarzy�o, �e na pogorzelisku zjawi�a si� policja?
Mat mia� min�, jakby chcia� udusi� w�cibsk� reporterk�.
- Tajemnica �ledztwa.
- Ale... obywatele... to jest mieszka�cy, Rocky Beach maj� prawo do informacji. Wie pan, sier�ancie, konstytucyjne prawo...
Mat nie powiedzia� wprost, gdzie ma w tej chwili konstytucj�. Ani co my�li o dociekliwych mieszka�cach miasta. Pochyli� si� do mikrofonu, szepcz�c:
- Spadaj, ma�a!
Sharon skamienia�a. Z min� skrzywdzonej pi�ciolatki patrzy�a na oddalaj�cego si� przedstawiciela w�adzy.
- Sami pa�stwo widz�... - wyj�ka�a z trudem. Uczynny kamerzysta wy��czy� sprz�t. Pojawi� si� obraz kontrolny ze studia.
- No, to posad� ma z g�owy! - roze�mia� si� Bob.
- Mat Wilson?
Pete wzruszy� ramionami.
- Mata nikt nie ruszy. Gra w golfa z prokuratorem okr�gowym. Panienka wyleci z telewizji. Jak dwa a dwa jest cztery! Jedziemy?
Stary ford ruszy� ze zgrzytem. W po�owie trasy wyprzedzi� ich jad�cy z niedozwolon� pr�dko�ci� nowiutki jaguar w kolorze wi�ni burgundzkiej.
- Zupe�nie taki sam jak ten, co sta� na parkingu szpitala Glenwood! Pami�tam numery! - zawo�a� Bob. - Piel�gniarz m�wi�, �e nale�y do doktora Cloony�ego.
- Wcale tego nie m�wi� - sprostowa� Jupiter. - Fakt, samoch�d tam sta�. Piel�gniarz powiedzia� tylko, �e �guru� gdzie� wyjecha�. Ten jaguar wcale nie musi by� jego w�asno�ci�.
Jak�e si� zdziwili, gdy zobaczyli wi�niowe auto zaparkowane na wprost dogasaj�cych zgliszcz I pot�nego brodacza w bia�ej, lu�nej szacie niezdarnie opuszczaj�cego eleganckie wn�trze wybite be�ow� sk�r�.
- Wielebny? - wyszepta� Bob. - Po co on tutaj?
Ch�opcy wyszli z forda w momencie, gdy nadjecha� radiow�z z George�em Lawsonem w �rodku. Szeregowi policjanci zacz�li rozci�ga� ��t� ta�m� wok� pogorzeliska.
- Co� si� sta�o - mrukn�� Jupiter. - Pogadam z Lawsonem. A wy �led�cie wielebnego. Tylko nie dajcie si� wyp�dzi� Wilsonowi. On tu jest.
Tymczasem obok jaguara zaparkowa� w�z miejscowej telewizji kablowej. Ludzie z aparatur� szykowali si� do transmisji. Wielebny da� sobie przypudrowa� �wiec�cy od potu nos. Potem uni�s� ramiona, a szata sprawi�a, �e wygl�da�y niczym skrzyd�a anio�a.
- Ludu Bo�y! - wrzasn�� strasznym g�osem, p�osz�c biegaj�ce wok� dzikie koty. - Przemawiam do was w imi� prawdy i sprawiedliwo�ci! Oto ogie� strawi� �r�d�o z�a i rozpusty! I tak b�dzie a� do dnia, gdy moje s�owa sprawi�, i� pok�j i ukojenie spadn� na t� biedn� ziemi�! A� rozkwitnie ona rajskim ogrodem, a ksi�yc o�wieci p�ask� i r�wn� dolin�! Szatan zmuszony zostanie do ukrycia si� w mroku, a my...
Pete przesta� s�ucha�.
- To wariat! O czym on m�wi? Wcale nie o strasznej krzywdzie, kt�ra si� tu przydarzy�a. Kto� m�g� zgin�� w ogniu...
- I zgin�� - szepn�� Bob, widz�c, jak do karetki wnosz� zawini�ty w czarny plastik d�ugi tu�ub. - Trup. Na razie jeden.
Wielebny wci�� perorowa�, strasz�c ludno�� zag�ad� wieczyst�, piek�em i zemst� Lucyfera.
Jupiter Jones od niechcenia tr�ci� w �okie� George�a wpatrzonego w pogorzelisko.
- Co si� w�a�ciwie sta�o?
Lawson zaczerpn�� tchu.
- Podpalenie. I trzy trupy. A wy co? Zn�w w�szycie?
Jupiter Jones u�miechn�� si� ciep�o.
- Nie przesadzaj, Lawson! Nie jestem takim oszo�omem jak ten wielebny, kt�ry grozi �wiatu zag�ad�. Wiesz mo�e, jak on si� nazywa?
George spojrza� na brodacza ze szczer� nienawi�ci�.
- Barry Dickins. M�wi�, �e jest przyw�dc� sekty o nazwie Zgromadzenie Ludu Bo�ego.
Jupiter podrapa� si� za uchem.
- Sekty? To ludzie z sekty maj� sw�j program w telewizji?
- Wolno�� s�owa. �wi�ta zasada konstytucji ameryka�skiej. A teraz spadaj, bo mi Mat utnie �eb!
- A mo�e tylko ucho... - zaszemra� Jupiter, wpatruj�c si� okiem s�pa w kolejne czarne worki wynoszone z ruin.
- Ju� wiesz o uchu? - w�ciek� si� George.
Jupiter spojrza� na policjanta. W jego wzroku by�o morze cierpliwo�ci.
- Wiem, George. A pan mi powie, konstablu, kto tu zgin��. - Pierwszy Detektyw u�miechn�� si�. Wiedzia�, �e Lawson nie znosi, gdy si� do niego zwraca� �per ty�.
Mat Wilson nadchodzi�, wachluj�c si� kapeluszem. Jego koszula z niebieskiej zrobi�a si� plamista. Pot �cieka� mu z czo�a, gromadz�c si� nad rozpi�tym ko�nierzykiem.
- Nieboszczyk�w do kostnicy! - wrzasn��. - A szmaty i ca�� reszt� do laboratorium! Do Lopez! - Na widok detektywa zesztywnia�. - A wy tu czego?
- Mi�ego dnia panie sier�ancie! - westchn�� Jupiter Jones. - I dla ca�ej pa�skiej rodziny. Kto zgin�� w po�arze?
- Nie tw�j zakichany interes! - rykn�� rozz�oszczony Mat. - Najch�tniej wsadzi�bym was za kratki!
- To mi�o z pana strony! - rozpromieni� si� Jupiter. - A kiedy?
Radiow�z ruszy� z kopyta, wzbijaj�c fontanny kurzu.
- Dowiedzia�e� si� czego�? - spyta� Bob, prze�a��c pod ��t� ta�m�.
- Nie. Ale si� dowiem.
ROZDZIA� 4
CO MA WSP�LNEGO UCHO Z PO�AREM?
Wielebny Barry Dickins nadal grzmia� we wzrastaj�cym upale, gdy Trzej Detektywi zbierali si� do odjazdu.
- A co tu robi Thomas? - zdziwi� si� Bob, rzucaj�c spojrzenie przez rami�.
Jupiter Jones wychyli� g�ow� przez szyb�.
- Fakt. Stoi w t�umie, zaciskaj�c pi�ci. Chyba niezbyt kocha naszego kaznodziej�. Bob, wysiadaj i spytaj Marka, o co chodzi.
Temperatura powietrza wzrasta�a. Nie bez wp�ywu by�y te� roz�arzone resztki �elbetowych konstrukcji.