370

Szczegóły
Tytuł 370
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

370 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 370 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

370 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Strzelanina U Cyrana" autor: Raymont Chandler Prze�. Krzysztof Adamski Warszawa 1990 Pisa� R. Du� Korekty dokona�y K. Kruk i K. Markiewicz * * * I Ted Malvern lubi� deszcz. Lubi� szum i dotkni�cie spadaj�cych kropel. Lubi� jego zapach. Wysiad�szy ze swojego lasalle coup~e, przez chwil� sta� przy bocznym wej�ciu do hotelu Carondelet. R�ce wcisn�� w kieszenie niebieskiego zamszowego p�aszcza, podniesiony ko�nierz �askota� go w uszy. Z ust zwisa� rozmi�k�y papieros. Wszed� do �rodka, mijaj�c salon fryzjerski, drugstore i sklep z kosmetykami, kt�rego witryn� zdobi�y delikatnie pod�wietlone rz�dy buteleczek. Prezentowa�y si� niczym zesp� teatralny w finale musicalu na Broadwayu. Min�� kolumn� z poprzecinanego z�otymi �y�kami marmuru i wsiad� do windy z wy�cie�an� pod�og�. - Cze��, Albert. Wspania�y deszcz. Na dziewi�te. Szczup�y, wygl�daj�cy na zm�czonego ch�opak, w srebrno-niebieskiej liberii d�oni� w bia�ej r�kawiczce przytrzyma� zamykaj�ce si� drzwi. - Rany, panie Malvern. My�li pan, �e nie wiem, na kt�rym pi�trze pan mieszka? Nawet nie patrz�c na tablic� z przyciskami, pos�a� wind� na dziewi�te. Gdy stan�a, nagle zamkn�� oczy i opar� si� o �cian�. Malvern w�a�nie wychodzi�, ale zatrzyma� si� i uwa�nym spojrzeniem bystrych piwnych oczu zmierzy� ch�opca. - Co si� sta�o, Albert? Jeste� chory? Ch�opak z wysi�kiem przywo�ywa� na twarz blady u�miech. - Je�dz� ju� drug� zmian� z rz�du. Zast�puj� Corky'ego. Jest chory. Dosta� czyrak�w. Chyba troch� za ma�o zjad�em. Wysoki m�czyzna o piwnych oczach wy�owi� z kieszeni zmi�ty banknot pi�ciodolarowy i podsun�� go ch�opcu pod nos. Windziarz wyba�uszy� oczy i gwa�townie si� wyprostowa�. - Rany, panie Malvern. Nie chcia�em... - Daj spok�j, Albert. C� to jest pi�tka mi�dzy kumplami? Kup sobie na m�j rachunek jakie� ekstra �arcie. Wyszed� z windy. Ruszy� korytarzem. - Mi�czak... - mrukn�� pod nosem. M�czyzna, kt�ry wyskoczy� zza rogu, omal nie zwali� go z n�g. Zachwia� si�, wymijaj�c rami� Malverna, i podbieg� do windy. - Na d�! - rzuci� ostro. Malvern dostrzeg� mokry od deszczu kapelusz, a pod nim par� czarnych, bardzo blisko osadzonych oczu, kt�re patrzy�y w pewien, dobrze mu znany, dziwny spos�b. Oczy narkomana. Winda spad�a w d� niczym bry�a o�owiu. Malvern spogl�da� przez d�ug� chwil� tam, gdzie przed chwil� by�a, po czym poszed� w g��b korytarza i skr�ci� za r�g. Na progu otwartych drzwi do apartamentu 914 zobaczy� dziewczyn�. Le�a�a na boku, w po�yskliwej stalowoszarej pi�amie, tul�c policzek do puszystego chodnika na korytarzu. Mia�a bujne, l�ni�ce w�osy koloru pszenicy, precyzyjnie u�o�one w fale. Ka�dy w�os na swoim miejscu. By�a m�oda, bardzo �adna i wygl�da�o na to, �e �yje. Malvern przykucn�� i dotkn�� jej policzka. By� ciep�y. Delikatnie odgarn�� dziewczynie w�osy i zobaczy� siniaka. - U�piona - mrukn�� przez zaci�ni�te z�by. Wzi�� dziewczyn� na r�ce, przeni�s� przez kr�tki przedpok�j do salonu w apartamencie i u�o�y� na obitej welurem kanapie, obok gazowego kominka. Le�a�a bez ruchu. Mia�a zamkni�te oczy, a twarz mimo makija�u sin�. Zamkn�� drzwi na korytarz i obejrza� apartament. Potem wr�ci� do przedpokoju. Z pod�ogi, tu� przy boazerii, podni�s� b�yszcz�cy przedmiot: siedmiostrza�owy pistolet z ko�cian� r�koje�ci�, kaliber 22. Pow�cha� go, schowa� do kieszeni i poszed� do dziewczyny. Z wewn�trznej kieszeni marynarki wyj�� wielk� srebrn� piersi�wk�, zdj�� nakr�tk�, rozchyli� usta dziewczyny i wyla� whisky na ma�e, bia�e z�by. Zakrztusi�a si� i poderwa�a spoczywaj�c� na jego d�oni g�ow�. Otworzy�a oczy, chabrowe z lekk� domieszk� purpury, i spojrza�a czujnie. Malvern zapali� papierosa. Sta� i obserwowa� j�. Poruszy�a si�. - Smakuje mi twoja whisky - wyszepta�a po chwili. - Mo�esz jeszcze nala�? Nala� do szklanki przyniesionej z �azienki. Dziewczyna bardzo powoli usiad�a, dotkn�a g�owy i j�kn�a. Potem z d�oni Malverna wzi�a szklank� i przechyli�a j� ruchem �wiadcz�cym o pewnej rutynie. - Wci�� mi smakuje - powiedzia�a. - Kim pan jest? G�os mia�a niski i mi�kki. Podoba� mu si�. - Ted Malvern. Mieszkam w dziewi��set trzydzie�ci siedem, na tym samym korytarzu. - Chyba... chyba zemdla�am. - Mhm... Zosta�a� og�uszona, anio�ku. Taksowa� j� uwa�nie, a w k�ciku jego ust b��ka� si� u�miech. Dziewczyna szerzej otworzy�a oczy, kt�re zal�ni�y jak pokryte warstewk� ochronnej emalii. - Widzia�em tego oprycha - ci�gn��. - Kokaina wysypywa�a mu si� uszami. A to twoja bro�. Wyj�� z kieszeni pistolet i trzyma� go w otwartej d�oni. - Wychodzi na to, �e b�d� musia�a opowiedzie� jak�� bajeczk� - powoli powiedzia�a dziewczyna. - Mnie nie musisz. Je�eli wpakowa�a� si� w kaba��, mo�e m�g�bym ci pom�c. To zale�y. - Od czego? W jej g�osie pojawi�y si� zimne, ostrzejsze tony. - Od tego, co to za afera - cicho odpar� Malvern. Wyci�gn�� magazynek z ma�ego pistoletu i obejrza� nab�j. - Pociski w miedziano-niklowych p�aszczach, co? Wiesz, czym strzela�, anio�ku. - Musisz mnie nazywa� anio�kiem? - Nie wiem, jak masz na imi�. U�miechn�� si�,podszed� do biurka przy oknach i po�o�y� bro� na blacie, obok dw�ch fotografii w sk�rzanej ramce. Zrazu rzuci� na nie okiem bez zainteresowania, lecz po chwili popatrzy� uwa�niej. Na zdj�ciach zobaczy� przystojn� brunetk� i chudego blondyna o zimnym spojrzeniu, w sztywnym, wysokim ko�nierzyku. Wielki w�ze� krawata i w�skie klapy marynarki wskazywa�y na to, �e zdj�cie wykonano w czasach bardzo odleg�ych. Malvern przyjrza� si� m�czy�nie. - Jestem Jean Adrian. Ta�cz� w lokalu "U Cyrana" - powiedzia�a za jego plecami dziewczyna. Malvern wci�� wpatrywa� si� w zdj�cie. - Benny Cyrano jest moim kumplem - wyzna� z roztargnieniem. - To twoi rodzice? Odwr�ci� si� i spojrza� na dziewczyn�. Powoli podnios�a g�ow�. W jej chabrowych oczach b�ysn�o co�, co przypomina�o strach. - Tak. Od dawna nie �yj� - odpar�a g�ucho. - S� jeszcze pytania? Malvern szybko podszed� do kanapy i stan�� przed dziewczyn�. - Okay - powiedzia� pojednawczo. - Jestem w�cibski. I co z tego? To moje miasto. Rz�dzi� nim m�j ojciec. Stary Marcus Malvern, "przyjaciel ludzi". Hotel te� jest m�j. Mam w nim sw�j udzia�. Ten na�pany wygl�da� mi na morderc�. Co w tym dziwnego, �e chc� ci pom�c? Blondynka leniwie zmierzy�a go spojrzeniem. - Wci�� mam ochot� na twoj� whisky. Czy mog�... - Chwy� j� za szyjk�. Szybciej w siebie wlejesz - mrukn��. Dziewczyna poblad�a i zerwa�a si� z kanapy. - M�wisz do mnie jak do oszustki - �achn�a si�. - No to pos�uchaj, je�li ju� musisz wiedzie�. M�j ch�opak otrzymywa� ostatnio pogr�ki. Jest bokserem i kto� chce, �eby podda� walk�. Teraz pr�buj� go dorwa� przeze mnie. Zadowolony? Malvern wzi�� z krzes�a kapelusz, wyj�� z ust papierosa i zgasi� go w popielniczce. - Bardzo pani� przepraszam - powiedzia� zmienionym g�osem, skin�� g�ow� i ruszy� w stron� drzwi. Chichot kobiety dobieg� go wp� drogi. - Masz paskudny charakterek. I zapomnia�e� swojej piersi�wki. Malvern wr�ci� do kanapy i si�gn�� po butelk�. Potem nagle pochyli� si�, uj�� dziewczyn� za podbr�dek i poca�owa� w usta. - Do diab�a z tob�, anio�ku. Lubi� ci� - powiedzia� mi�kko. I wyszed� na korytarz. Dziewczyna przesun�a palcem po wargach, a na jej twarzy pojawi� si� u�miech zawstydzenia. * * * II Tony Acosta, szef ch�opc�w hotelowych, by� szczup�ym, delikatnym jak dziewczyna brunetem, o wysmuk�ych d�oniach, aksamitnych oczach i twardych, ma�ych ustach. - Uda�o mi si� za�atwi� tylko si�dmy rz�d, panie Malvern. Ten Deacon Werra nie jest z�y, a Duke Targo to przysz�y mistrz w p�ci�kiej - powiedzia�, staj�c w progu. - Wejd� i zr�b sobie drinka, Tony - zaprosi� go Malvern. Podszed� do okna i przez chwil� wpatrywa� si� w deszcz. - B�dzie mistrzem, je�eli kupi� mu tytu� - rzuci� przez rami�. - Nalej� sobie malutkiego, panie Malvern. Smag�y ch�opak starannie przyrz�dza� sobie koktajl. Wzi�� butelk� z tacy le��cej na barku - podrabianym sheratonie - obejrza� j� pod �wiat�o, precyzyjnie odmierzy� sk�adniki, d�ug� �y�k� wrzuci� kostk� lodu, spr�bowa� i u�miechn�� si�, pokazuj�c drobne bia�e z�by. - Targo to kawa� ch�opa, panie Malvern. Jest szybki, sprytny, ma cios z obu r�k, ikry od cholery i nie cofnie si� ani na krok. - Musi si� wykaza� przed kanciarzami, kt�rzy go karmi� - wycedzi� Malvern. - W takim razie nie karmili go jeszcze nied�wiedzim mi�sem - odpar� Tony. Krople deszczu b�bni�y w szyb�, rozpryskiwa�y si� na niej i ma�ymi falami sp�ywa�y w d�. - To �obuz. Dobrze wygl�da, ma �adne ubranka, ale to jednak �obuz - powiedzia� Malvern. - Chcia�bym p�j�� na t� walk� - westchn�� Tony. - Dzi� w nocy nie pracuj�. Malvern odwr�ci� si� powoli, podszed� do barku i przyrz�dzi� sobie koktajl. Na jego policzkach pojawi�y si� cienie. - A wi�c o to chodzi. Co ci w tym przeszkadza? - zapyta� zm�czonym g�osem. - Boli mnie g�owa. - Zn�w nie masz grosza przy duszy - niemal warkn�� Malvern. Smag�y ch�opak nic nie powiedzia�. Spojrzenie spod d�ugich rz�s uciek�o w bok. Malvern zacisn�� lew� d�o�, a po chwili j� rozprostowa�. Oczy mia� powa�ne. - Wystarczy poprosi� Teda - westchn��. - Starego, dobrego Teda. Forsa wysypuje mu si� z kieszeni. Taki mi�kki go��. Wystarczy poprosi� Teda. Okay, Tony, we� bilet i dokup drugi. Si�gn�� do kieszeni i wyci�gn�� banknot. Smag�y ch�opak wygl�da� na ura�onego. - Rany, panie Malvern. Nie przypuszcza�em, �e pan pomy�li... - Daj spok�j! Co znaczy bilet na walk� mi�dzy kumplami? Bierz oba i zapro� swoj� dziewczyn�. Do diab�a z tym Targo. Tony Acosta wzi�� bilety. Przez chwil� uwa�nie przygl�da� si� Malvernowi. - Wola�bym p�j�� z panem, panie Malvern - powiedzia� bardzo mi�kko. - Targo jest dobry nie tylko na ringu. Kr�ci z wystrza�ow� blondynk�, kt�ra mieszka akurat na tym pi�trze. Panna Adrian - numer dziewi��set czterna�cie. Malvern zesztywnia�. Ostro�nie postawi� szklank� na barku. - To i tak tylko �obuz, Tony. - G�os mia� lekko zachrypni�ty. - Spotkamy si� przed twoim hotelem o si�dmej. Zabior� ci� na kolacj�. - Rany, panie Malvern! To �wietnie! Tony Acosta mi�kkim krokiem wyszed� z pokoju i bezszelestnie zamkn�� za sob� drzwi. Malvern sta� przy biurku, lekko b�bni�c opuszkami palc�w w blat. Przez d�u�sz� chwil� wpatrywa� si� w pod�og�. - Ted Malvern, pierwszy naiwniak Ameryki - powiedzia� gorzko na g�os. - Go��, kt�ry bawi si� w nia�czenie dziwek. Taak. Wypi� koktajl, spojrza� na zegarek, w�o�y� kapelusz, potem niebieski zamszowy p�aszcz i wyszed�. Ko�o numeru 914 przystan��, podni�s� r�k�, �eby zapuka�, ale po chwili opu�ci� j�, nie dotykaj�c drzwi. Zjecha� wind� na d�, wydosta� si� na ulic� i wsiad� do samochodu. Redakcja "Tribune" mie�ci�a si� na rogu Fourth Avenue i Spring Street. Malvern zaparkowa� samoch�d za skrzy�owaniem, wszed� wej�ciem s�u�bowym do �rodka i wjecha� na pi�te pi�tro rozklekotan� wind�, kt�r� obs�ugiwa� staruszek z niedopa�kiem cygara w ustach i trzymanym sze�� cali od twarzy z�o�onym na p� pismem. "Dzia� miejski" - obwieszcza� napis nad wielkimi, podw�jnymi drzwiami. Obok nich za ma�ym biureczkiem z interkomem siedzia� kolejny staruszek. Malvern stukn�� w blat. - Do Adamsa. Jestem Ted Malvern. Staruszek rzuci� kilka s��w do skrzyneczki interkomu, zwolni� przycisk i ruchem podbr�dka wskaza� drog�. Malvern wszed� do �rodka. Min�� st� redakcyjny w kszta�cie podkowy i rz�d stolik�w z ha�a�liwymi maszynami do pisania. W ko�cu sali ujrza� zbijaj�cego b�ki szczup�ego, wysokiego rudzielca, z nogami na wyci�gni�tej do po�owy szufladzie, karkiem wystaj�cym zza oparcia ryzykownie przechylonego obrotowego krzes�a i wielk� fajk� wycelowan� prosto w sufit. Malvern podszed� bli�ej; m�czyzna zerkn�� na niego, nie zmieniaj�c pozycji. - Cze�� Teddy. Co s�ycha� w �wiecie beztroskich bogaczy? - zapyta�, nie wyjmuj�c fajki z ust. - A co s�ycha� w twoim archiwum wycink�w? Chodzi mi o faceta nazwiskiem Courtway. O senatora stanowego Johna Myersona Courtwaya - je�li chodzi o �cis�o��. Nogi Adamsa spocz�y na pod�odze. Ich w�a�ciciel, przyci�gn�wszy si� do pulpitu biurka, przeszed� do pozycji pionowej, fajk� doprowadzi� do po�o�enia horyzontalnego, wyj�� j� z ust i splun�� do kosza na �mieci. - Ten stary sopel lodu? A c� mo�e ci� w nim interesowa�? Chod�, staruszku. Przeszli obok rz�du biurek. Przy jednym z nich pisa�a na maszynie i �mia�a si� z w�asnej pisaniny t�usta dziewczyna z rozmazanym makija�em. Weszli do pokoju z rega�ami, kt�re do wysoko�ci sze�ciu st�p wype�nia�y teczki. Mi�dzy p�kami t�oczy�y si� ma�e stoliki i krzes�a. Adams przez chwil� szpera� w aktach, wyj�� jak�� teczk� i po�o�y� na stoliku. - Klapnij tutaj. Co to za szwindel? Malvern opar� si� �okciami o st� i zacz�� przegl�da� gruby plik wycink�w prasowych. Nic ciekawego, kilka wzmianek ze �wiata polityki - ani jednej z pierwszej strony. Senator Courtway powiedzia� to i to, w zwi�zku z tak� a tak� spraw� publiczn�, spotka� si� z tym i tamtym, przyjecha� tu i tam. Wszystko wygl�da�o do�� nudno. Na kilku fotografiach prasowych ujrza� szczup�ego, siwow�osego m�czyzn� o nieruchomej, opanowanej twarzy i g��boko osadzonych, ciemnych oczach, zupe�nie pozbawionych blasku i ciep�a. - Da�by� mi jego zdj�cie? Jak�� dobr� odbitk�. Adams westchn��, przeci�gn�� si� i znikn�� za rz�dami p�ek. Wr�ci� po chwili z b�yszcz�c� czarno-bia�� fotk�, kt�r� rzuci� na st�. - Mo�esz j� zabra� - oznajmi�. - Mamy tego na kopy. Facet jest nie�miertelny. Za�atwi� ci zdj�cie z autografem? Malvern zmru�y� oczy i uwa�nie przyjrza� si� fotografii. - W porz�dku - powiedzia� powoli. - Czy Courtway by� kiedy� �onaty? - Od kiedy wyros�em z pieluszek, na pewno nie - mrukn�� Adams. - Prawdopodobnie nigdy nie by�. No, pu�� farb�. Co to za cholernie tajemnicza sprawa? Malvern u�miechn�� si�, wyj�� zza pazuchy piersi�wk� i postawi� na stoliku, obok teczki z wycinkami. Twarz Adamsa poja�nia�a, a jego d�uga r�ka si�gn�a ku butelce. - W takim razie nie mia� dziecka - ci�gn�� Malvern. Adams zerkn�� chytrze spoza flaszki. - No c�, w gazetach o tym nie pisali. Z tego, co mi wiadomo o tym g�upku, nie ma potomstwa. Wypi� solidny �yk, otar� usta i ponownie przechyli� piersi�wk�. - To bardzo zabawne - zauwa�y� Malvern. - Golnij sobie jeszcze potr�jnego i zapomnij, �e mnie kiedykolwiek widzia�e�. * * * III Grubas nachyli� twarz do Malverna. - S�siedzie, my�lisz, �e walka jest ustawiona? - wysapa�. - Tak. Dla Werry. - Na ile jeste� o tym przekonany? - A ile stawiasz? - Mam do rozmno�enia pi�� setek. - Stoi - beznami�tnie powiedzia� Malvern. Ca�y czas przygl�da� si� pszenicznow�osej g�owie w rz�dzie przy samym ringu. Opr�cz faluj�cej fryzury dostrzega� bia�� etol� i futro tego samego koloru. Nie widzia� twarzy dziewczyny. Nie by�o mu to potrzebne. T�u�cioch wyci�gn�� z kieszeni kamizelki nabity portfel. Trzymaj�c go na kolanach, odliczy� dziesi�� banknot�w pi��dziesi�ciodolarowych i zwin�� je w rulon. - Zak�ad stoi, dziecino - wysapa�, chowaj�c portfel. - Poka� sw�j szmal. Malvern oderwa� wzrok od dziewczyny i wyj�� p�aski plik nowych setek, jeszcze w banderoli. Odliczy� pi�� i poda� s�siadowi. - Ch�opie, �adnie to wygl�da - stwierdzi� grubas. Zn�w zbli�y� twarz do Malverna. - Jestem Skeets O'Neal. Nie boisz si�, �e zwiej�? Malvern z leniwym u�miechem wepchn�� pieni�dze w r�k� grubasa. - Trzymaj, Skeets. Jestem Ted Malvern, syn starego Marcusa Malverna. Strzelam szybciej, ni� ty biegasz. I zawsze mam kup� czasu, �eby ugada� spraw�. Grubas odetchn�� g��boko i poprawi� si� na krze�le. Tony Acosta, rzuciwszy tkliwe spojrzenie zwitkowi banknot�w wystaj�cych z zaci�ni�tych kluskowatych paluch�w, obliza� wargi i niepewnie u�miechn�� si� do Malverna. - Jejku! To stracona forsa, panie Malvern - wyszepta�. - Chyba... chyba, �e pan dosta� jaki� cynk. - Wystarczaj�co dobry na zak�ad o pi�� setek - mrukn�� Malvern. Brz�czyk og�osi� pocz�tek sz�stej rundy. Pierwszych pi�� by�o wyr�wnanych. Duke'owi Targo, wielkiemu blondynowi, nie bardzo chcia�o si� walczy�. Deacon Werra, silny nie skoordynowany Polaczek z zepsutymi z�bami i kalafiorowatymi uszami, ze sztuki boksu opanowa� tylko brutalne klinczowanie i pot�ny sfing, wyprowadzany z piwnicy i zawsze chybiony. To na razie wystarcza�o, by trzyma� Targo na dystans. Blondyn zd��y� ju� zebra� niez�� porcj� docink�w od publiki. Sekundant Targo zabra� sto�ek z ringu. Bokser poprawi� srebrno-czarne spodenki i pos�a� dziewczynie w bia�ym futrze pe�en napi�cia u�mieszek. Wygl�da�o na to, �e jest w dobrej formie. Rozbity nos Werry zostawi� na jego lewym ramieniu smug� krwi. Zabrzmia� gong. Werra przelecia� przez ring, prze�lizgn�� si� pod r�k� przeciwnika i trafi� lewym hakiem. Cios nie by� na tyle silny, �eby rzuci� Targo na liny, ale jednak rzuci�. Blondyn odbi� si� od lin i sklinczowa�. Malvern u�miechn�� si� w ciemno�ciach. S�dzia rozdzieli� walcz�cych, Targo wyzwoli� si� ze zwarcia. Werra spr�bowa� haka, ale nie trafi�. Teraz urz�dzili sobie kr�tki sparring. Publika z galerii odpowiedzia�a koci� muzyk�. Werra machn�� swoim wyprowadzonym z wysoko�ci kolan cepem. Targo wydawa� si� tylko na to czeka�. Na jego twarzy ponownie pojawi� si� dziwnie napi�ty u�mieszek. Dziewczyna w bia�ym futrze nagle wsta�a z miejsca. Cios Werry ledwo musn�� szcz�k� Targo. Blondyn nieznacznie si� zachwia� i wystrzeli� praw�, kt�ra trafi�a Werr� tu� nad okiem. Potem lewy hak wyl�dowa� na jego szcz�ce, a tu� za nim, niemal w tym samym miejscu, prawy sierp. Brunet osun�� si� na kolana, r�ce opar� na deskach, a potem powoli pad� na r�kawice. Wyliczanie s�dziego zag�usza�y gwizdy i wrzaski z galerii. Grubas wsta� z trudem i wykrzywi� twarz w u�miechu. - Jak ci si� to podoba, kolego? Wci�� my�lisz, �e walka by�a ustawiona? - Co� posz�o nie tak - odpar� Malvern beznami�tnie niczym policyjne radio. - No to cze��, kolego. Wpadaj cz�ciej. Przeciskaj�c si� obok Malverna, grubas kopn�� go w kostk�. Malvern siedzia� nieruchomo i spogl�da� na pustoszej�ce trybuny. Bokserzy wraz ze swoj� �wit� zeszli ju� schodami przy ringu do podziemi. Dziewczyna w bia�ym futrze znikn�a w t�umie. W miar� jak gas�y reflektory, hala sportowa przeistacza�a si� w obskurn� stodo��. Tony Acosta, nerwowo wierc�c si� w krze�le, obserwowa� m�czyzn� w pasiastym kombinezonie, kt�ry zacz�� zbiera� �mieci pomi�dzy rz�dami. * * * Malvern gwa�townie wsta�. - P�jd� pogada� z tym gnojkiem, Tony. Poczekaj na mnie w samochodzie. Ruszy� ramp� do hallu, przecisn�� si� mi�dzy ostatnimi kibicami i znalaz� szare drzwi z napisem: "Wst�p wzbroniony". Otworzy� je, poszed� ramp� w d� i po chwili natrafi� na kolejne drzwi z takim samym napisem. Sta� tu stra�nik w rozpi�tej, wyp�owia�ej bluzie khaki. W jednej r�ce trzyma� butelk� piwa, w drugiej hamburgera. Malvern mign�� licencj� detektywa i stra�nik, nawet na ni� nie spojrzawszy, odsun�� si� na bok. Zamykaj�c za sob� drzwi, Malvern s�ysza� jeszcze jego czkawk�. Na czwartych z kolei drzwiach w korytarzu widnia� przybity pinezkami kartonik z napisem: "Duke Targo". Malvern otworzy� je i zanurzy� si� w szum wody p�yn�cej z prysznica, gdzie� poza zasi�giem wzroku. W ciasnym pokoiku, na brzegu zarzuconego ubraniami sto�u do masa�u, siedzia� m�czyzna w bia�ym swetrze. Malvern rozpozna� w nim sekundanta Targo. - Gdzie jest Duke? - zapyta�. M�czyzna w swetrze wskaza� kciukiem tam, sk�d dobiega� szum prysznica. Nagle do pokoju wpad� wysoki facet i chwiej�c si� stan�� tu� przed Malvernem. Jego k�dzierzawe, rude w�osy mocno ju� przypr�szy�a siwizna. W d�oni trzyma� wielk� szklank� z drinkiem. By� kompletnie pijany. Zmoczone w�osy i przekrwione oczy dope�nia�y obrazu twarzy wykrzywianej przelotnymi u�mieszkami bez tre�ci. - Scramola Umpchay - wybe�kota�. Malvern spokojnie zamkn�� drzwi, opar� si� o nie plecami i si�gn�� do kieszeni kamizelki pod rozpi�tym niebieskim p�aszczem po papiero�nic�. Nawet nie spojrza� na przybysza. Nagle d�o� k�dzierzawego b�yskawicznie znikn�a pod marynark�. W sekund� potem na tle jasnego garnituru b�ysn�a nie oksydowana, zmatowia�a bro�. Ze szklanki w lewej r�ce ula�o si� kilka kropel alkoholu. - Nic z tego! - warkn��. Malvern bardzo powoli wyj�� papiero�nic�, pokaza� j� k�dzierzawemu, otworzy�, wyj�� papierosa i w�o�y� go do ust. Niezbyt pewnie trzymany rewolwer podrygiwa� tu� obok. R�ka ze szklank� ta�czy�a w takt szarpanego rytmu. - Taaak. Chyba szukasz k�opot�w - powiedzia� spokojnie Malvern. Cz�owiek w swetrze wsta� ze sto�u do masa�u i spojrza� na rewolwer. - My lubimy k�opoty - odpar� k�dzierzawy. - Obszukaj go - Mike. - Nie podoba mi si� to, Shenvair. Na mi�o�� bosk�, uspok�j si�. Jeste� pijany jak bela. - Mo�esz mnie obszuka�. Nie mam broni - powiedzia� Malvern. - Nic z tego - zaprotestowa� cz�owiek w swetrze. - Mnie w to nie mieszaj. Ten go�� to goryl Duke'a. - Upi�em si� jak cholera - zachichota� k�dzierzawy. - Jeste� przyjacielem Duke'a? - zapyta� sekundant. - Mam dla niego pewne informacje - odpar� Malvern. - Jakie informacje? Malvern milcza�. - W porz�dku - zrezygnowanym g�osem powiedzia� m�czyzna w swetrze. - Wiesz, Mike? - zacz�� gwa�townie k�dzierzawy. - My�l�, �e ten... chce zabra� mi robot�. Do diab�a, tak? Wygl�da mi na �obuza. Nie jeste� glin�, co? - szturchn�� Malverna muszk� rewolweru. - Nie - odpar� Malvern - trzymaj gnata przy sobie. K�dzierzawy odwr�ci� lekko g�ow� i wykrzywi� si� do Mike'a. - Co o tym s�dzisz? To glina. Za�o�� si�, �e chce zaj�� moje miejsce. Pewne jak w banku. - Schowaj spluw�, g�upcze - z niesmakiem powiedzia� Mike. K�dzierzawy jeszcze troch� odwr�ci� g�ow�. - Musz� ochrania� Duke'a, nie? - poskar�y� si�. R�ka z papiero�nic� niemal niedbale odtr�ci�a rewolwer. K�dzierzawy odwr�ci� si� gwa�townie. Chwyciwszy uzbrojon� d�o�, Malvern zrobi� krok do przodu i wpakowa� mu pi�� w brzuch. K�dzierzawy zakrztusi� si� i obla� alkoholem p�aszcz Malverna. Szklanka roztrzaska�a si� na pod�odze. Rewolwer wypad� mu z r�ki i polecia� do k�ta. Ruszy� po niego m�czyzna w swetrze. Szum prysznica usta� i zza zas�ony wyszed� blond bokser, energicznie wycieraj�c si� r�cznikiem. Ujrzawszy t� scenk� rodzajow�, stan�� jak wryty, z szeroko otwartymi ustami. - Ch�opta� nie jest mi ju� potrzebny - powiedzia� Malvern. Odepchn�� k�dzierzawego i waln�� go praw� w szcz�k�. Pijany, przelecia� zataczaj�c si� przez pok�j, uderzy� w �cian� i opad� na pod�og�. M�czyzna w swetrze chwyci� rewolwer i stan�� wyprostowany, uwa�nie przygl�daj�c si� Malvernowi, kt�ry czy�ci� p�aszcz chustk� do nosa. Targo zd��y� ju� zamkn�� swe kszta�tne usta. Powoli zacz�� wyciera� pier� r�cznikiem. - Kim u diab�a jeste�? - zapyta� po chwili. - Kiedy� by�em prywatnym detektywem. Nazywam si� Malvern. My�l�, �e potrzebujesz pomocy. Zaczerwieniona po prysznicu twarz Targo pociemnia�a jeszcze bardziej. - Dlaczego? - S�ysza�em, �e mia�e� sprzeda� walk�. My�l�, �e nawet pr�bowa�e�, ale Werra jest zbyt wielkim pata�achem. Nic nie mog�e� poradzi�. A to znaczy, �e wpakowa�e� si� w kaba��. - Za takie teksty niekt�rzy �ykali w�asne z�by - bardzo powoli powiedzia� Targo. W pokoju na chwil� zapad�a cisza. K�dzierzawy, mrugaj�c oczyma, usiad� na pod�odze. Usi�owa� wsta�, ale da� spok�j. - Benny Cyrano to m�j przyjaciel. A ty jeste� jego bokserem, co? - kontynuowa� spokojnie Malvern. M�czyzna w swetrze roze�mia� si� ochryple, wysun�� b�benek, wytrz�sn�� naboje i upu�ci� rewolwer na pod�og�. Wychodz�c z pokoju, trzasn�� drzwiami. Targo obejrza� si�, a potem cedz�c s�owa, zapyta�: - Co takiego s�ysza�e�? - Twoja przyjaci�ka, Jean Adrian, mieszka w moim hotelu na tym samym pi�trze co ja. Dzi� po po�udniu og�uszy� j� jaki� oprych. By�em akurat w pobli�u i widzia�em, jak ucieka�... Pomaga�em dziewczynie si� zebra�, a ona co nieco mi opowiedzia�a. Targo w�o�y� bielizn� i skarpetki. Z szafki wyj�� czarn� satynow� koszul�. - Nic mi o tym nie wspomnia�a. - Przed walk� nie mog�a. Targo lekko kiwn�� g�ow�. - Je�eli Benny to tw�j kumpel, chyba jeste� w porz�dku. Gro�ono mi. Mo�e to tylko kupa bzdur albo pomys� jakiego� cwaniaczka ze Spring Street na trafienie kilku dolc�w. Walka by�a uczciwa. A teraz mo�esz zje�d�a�. W�o�y� obcis�e, czarne spodnie, czarn� koszul� i bia�y krawat. Ca�o�ci dope�nia�a bia�a marynarka z czesankowej we�ny lamowana czarn� plecionk�. Z kieszonki kipia�a czarno-bia�a chustka. Malvern przez moment gapi� si� na ubranie Targo, a potem zrobi� kilka krok�w w stron� drzwi i zerkn�� na siedz�cego pod �cian� pijaka. - W porz�dku. W ko�cu masz obstaw�. To by� tylko taki pomys�. Przepraszam. Wyszed� na korytarz i cicho zamkn�� za sob� drzwi. Na ulicy wci�� pada�o. Skr�ci� za naro�nik i znalaz� si� na wielkim, wysypanym �wirem parkingu. Zab�ys�y �wiat�a reflektor�w. W chrz�cie mokrego �wiru podjecha�o jego coup~e. Za kierownic� siedzia� Tony Acosta. Malvern zaj�� miejsce pasa�era. - Jed� do Cyrana. Napijemy si� - zaproponowa�. - Rany, bomba! Dzi� wyst�puje tam panna Adrian. Wie pan, ta blondynka, o kt�rej m�wi�em. - Wiem, widzia�em si� z Targo. Mo�na go polubi�, ale nie jego ubrania. * * * IV Gus Neishacker wygl�da� jak stukilowy model z �urnala. Model o bardzo rumianych policzkach i cienkich, podkre�lonych o��wkiem wytwornych brwiach jak z chi�skiej wazy. W klap� smokingu wpi�� czerwony go�dzik. W�cha� go od czasu do czasu, obserwuj�c rozsadzaj�cego go�ci szefa kelner�w. Na widok Malverna i Tony'ego Acosty, kt�rzy stan�li w sklepionym wej�ciu, u�miechn�� si� szeroko i podszed� do nich z wyci�gni�t� r�k�. - Jak leci, Ted? Du�y st�? - Jeste�my tylko we dw�jk�. Poznaj pana Acost�. Tony, to jest Gus Neishacker - kierownik sali "U Cyrana". Neishacker u�cisn�� d�o� Tony'ego, nawet nie zaszczyciwszy go spojrzeniem. - S�uchaj, ostatnim razem by�e� u nas z... - Wyjecha�a z miasta - przerwa� Malvern. - Daj nam stolik w pobli�u parkietu, ale nie na skraju. Ze sob� nie ta�czymy. Gus wyszarpn�� menu spod pachy starszego kelnera i pokonawszy pi�� wy�o�onych karmazynowym dywanem stopni, poprowadzi� go�ci wzd�u� stolik�w okalaj�cych owalny parkiet. Usiedli. Malvern zam�wi� koktajle z �ytni�wk� i kanapki z jajkiem na twardo, szynk� i cebul�. Neishacker, przekazawszy zam�wienie kelnerowi, przysiad� si� do ich stolika. Wyj�� o��wek i na wewn�trznej stronie kartonika firmowych zapa�ek zacz�� rysowa� tr�jk�ty. - Widzia�e� walk�? - zapyta� niedbale. - To by�a lipa? Gus Neishacker u�miechn�� si� pob�a�liwie. - Benny rozmawia� z Dukiem i uwa�a, �e nieg�upio kombinujesz. Nagle spojrza� na Tony'ego Acost�. - On jest w porz�dku. - Dobra. Zr�b nam przys�ug�. Ukr�� �eb ca�ej sprawie. Benny lubi ch�opaka i nie chce, �eby mu si� co� sta�o. Gdyby uwa�a�, �e to co� wi�cej ni� g�upi dowcip �obuza z ulicznego totalizatora, da�by Duke'owi ochron� - prawdziw� ochron�. Benny nigdy nie obstawia tylko jednego boksera i dobiera ich cholernie starannie. Malvern zapali� papierosa i k�tem ust wydmucha� dym. - Nie m�j interes - powiedzia� spokojnie - ale my�l�, �e to jaki� szwindel. Takie sprawy czuj� na mil�. Gus Neishacker przygl�da� mu si� przez chwil�, po czym wzruszy� ramionami. - Mam nadziej�, �e si� nie mylisz. Wsta� i szybko odszed�, lawiruj�c mi�dzy stolikami. Tu i �wdzie nachyla� si�, by zamieni� z go��mi kilka s��w i u�miech�w. Aksamitne oczy Tony'ego Acosty rozb�ys�y. - Rany, panie Malvern! My�li pan, �e to brudna sprawa? Malvern w milczeniu skin�� g�ow�. Kelner przyni�s� koktajle i kanapki. Orkiestra na podium, po drugiej stronie parkietu, zagra�a tusz. U�miechni�ty, g�adki konferansjer wskoczy� na scen� i przytkn�� usta do ma�ego mikrofonu. Rozpocz�� si� wyst�p. W �wietle r�nobarwnych reflektor�w rz�d p�nagich tancerek falowa� na kszta�t sinusoidy. B�yszcza�y nogi. A p�pki, niczym plamki ciemno�ci, odbija�y od nagich, bia�ych brzuch�w. Twarda rudow�osa dziewczyna za�piewa�a tward� piosenk� g�osem, kt�rym mo�na by r�ba� drzewo na podpa�k�. Na scen� wr�ci�y tancerki w czarnych po�czochach i jedwabnych kapeluszach. Tym razem obna�y�y inne partie cia�a. Muzyka z�agodnia�a i w bursztynowym �wietle reflektora pojawi� si� wysoki amant, kt�ry g�osem szlachetnym jak stara ko�� s�oniowa za�piewa� pie�� o kim� bardzo daleko, komu si� nie powiod�o. Malvern upi� nieco koktajlu i w p�mroku skubn�� kanapk�. Napi�ta twarz Tony'ego znikn�a w ciemnno�ci. Amant opu�ci� scen� i nagle wszystko zgas�o z wyj�tkiem reflektor�w o�wietlaj�cych podium orkiestry i ma�ych bursztynowych lampek nad wej�ciami do l�. W ciemno�ciach rozleg�y si� chichoty kobiet. Pod sufitem zab�ysn�� punktowiec, rozja�niaj�c przej�cie obok sceny. W jego blasku twarze go�ci przybra�y barw� kredy. Tu i �wdzie �arzy�y si� ogniki papieros�w. W kr�g �wiat�a wkroczy�o czterech wysokich Murzyn�w, nios�c na ramionach sarkofag z mumi�. Szli powoli, rytmicznie. Mieli egipskie nakrycia g�owy, przepaski z bia�ej sk�ry na biodrach, a na nogach takiego samego koloru sznurowane do kolan sanda�y. Ich wysmuk�e ko�czyny l�ni�y niczym czarny marmur w po�wiacie ksi�yca. Dotarli na �rodek parkietu i ostro�nie ustawili sarkofag pionowo. Powoli opad�a pokrywa, z�apa� j� jeden z Murzyn�w. Potem - jak ostatni li�� z martwego drzewa - z wn�trza sarkofagu wypad�a owini�ta w bia�e banda�e mumia. Przez moment wydawa�o si�, �e zawis�a w powietrzu, by za sekund� w ha�asie werbli sp�yn�� w d�. �wiat�a zgas�y, a po chwili zn�w rozb�ys�y. Na podium wirowa�a wok� swej osi zabanda�owana sylwetka. Jeden z Murzyn�w, obracaj�c si� w przeciwn� stron� nawija� banda� na siebie. Gdy sko�czy�, bia�e, l�ni�ce cia�o dziewczyny wystrzeli�o w g�r�, ku �wiat�u reflektor�w, i niczym pi�ka baseballowa zacz�o przechodzi� z r�k do r�k tr�jki Murzyn�w. �oskot b�bn�w przeszed� w walc. Dziewczyna zata�czy�a. Powoli i zwiewnie prze�lizgiwa�a si� obok partner�w, czterech hebanowych kolumn. Wyst�p by� sko�czony. Oklaski zrywa�y si� i opada�y niczym fale. Zapad�a ciemno��. Kiedy �wiat�a zn�w rozb�ys�y, dziewczyna i czterej Murzyni znikn�li. - �wietny numer - westchn�� Tony Acosta. - Naprawd� �wietny. To by�a panna Adrian, prawda? - Taak. Nasz ma�y �mia�ek - odpowiedzia� Malvern i zapali� papierosa. Rozejrza� si� po lokalu. - Zaraz zobaczysz kolejny czarno-bia�y numer, Tony. Oto Duke Targo we w�asnej osobie. Targo, z twarz� wykrzywion� u�miechem, sta� przy wej�ciu do jednej z l� i g�o�no klaska�. Wygl�da�o na to, �e wypi� ju� kilka drink�w. Nagle czyje� rami� otoczy�o barki Malverna, a d�o� wpakowa�a si� w popielniczk� na stole. Owion�� go zapach szkockiej. Powoli odwr�ci� g�ow�. Zobaczy� spocon� twarz Shenvaira, pijanego goryla Duke'a Targo. - Czarnuchy i bia�a dziewczyna - wybe�kota� Shenvair. - Wszawe. Co za n�dza. Parszywa n�dza. Malvern u�miechn�� si� z lekka i nieznacznie przesun�� krzes�o. Tony Acosta zacisn�� usta w cienk� lini� i szeroko otwartymi oczami wpatrywa� si� w Shenvaira. - To nie czarnuchy, tylko ucharakteryzowani biali, panie Shenvair. Mnie si� podoba�o. - Kogo u diab�a obchodzi, co ci si� podoba�o? - warkn�� Shenvair. Malvern, ci�gle si� u�miechaj�c, po�o�y� papierosa na brzegu talerza i jeszcze bardziej przesun�� krzes�o. - Wci�� my�lisz, �e odbieram ci chleb, Shenvair? - Wci��. I wci�� nale�y ci si� po ryju. - Wyj�� d�o� z popielniczki, wytar� w obrus i zacisn�� w pi��. - Chcesz, �eby wyp�aci� ci od razu? Kelner z�apa� go za rami� i pr�bowa� odci�gn��. - Zgubi� pan sw�j stolik, prosz� pana? Wska�� panu drog�. Shenvair poklepa� kelnera po ramieniu. - �wietnie, wypijemy jeszcze po jednym. Nie podobaj� mi si� ci faceci - doda� usi�uj�c obj�� go ramieniem. Odeszli, znikaj�c mi�dzy stolikami. - Do diab�a, z t� knajp�, Tony - powiedzia� ponuro Malvern, wpatruj�c si� w podium orkiestry. Nagle jego spojrzenie nabra�o ostro�ci. Obok sceny pojawi�a si� dziewczyna o pszenicznych w�osach, w bia�ej sukni i bia�ej futrzanej etoli. Wesz�a do lo�y, przy kt�rej sta� Duke Targo. - Taak. Do diab�a z t� knajp� - powt�rzy� Malvern. - Zbieramy si�. Nie - poczekaj chwil�. Widz� jeszcze jednego faceta, kt�ry mi si� nie podoba - doda� cicho, z napi�ciem w g�osie. Po drugiej stronie pustego w tej chwili parkietu, wzd�u� rz�du stolik�w, szed� m�czyzna. Brak kapelusza troch� zmienia� jego wygl�d, ale twarz pozosta�a ta sama - p�aska, blada, zimna facjata o blisko osadzonych oczach. M�czyzna mia� oko�o trzydziestki i zaczyna� �ysie� na czubku g�owy. Niewielkie wybrzuszenie marynarki pod lewym ramieniem by�o ledwo widoczne. To w�a�Nie on ucieka� z apartamentu Jean Adrian w hotelu Carondelet. M�czyzna wszed� do lo�y, w kt�rej przed chwil� znikn�a Jean Adrian. - Poczekaj tu, Tony - rzuci� Malvern. Kopniakiem odepchn�� krzes�o i zerwa� si� na nogi. Kto� lekko klepn�� go w plecy. Gdy si� odwr�ci�, tu� obok zobaczy� wykrzywion� w grymasie, spocon� twarz Shenvaira. - Wr�ci�em, kolego - zarechota� k�dzierzawy i trzasn�� Malverna w szcz�K�. To by� kr�tki, nie�le jak na pijanego wyprowadzony cios. Malvern zatoczy� si�. Tony Acosta, warcz�c jak kot, skoczy� na r�wne nogi. Malvern nie zdo�a� jeszcze z�apa� r�wnowagi, kiedy Shenvair zada� kolejny cios. Jednak ten by� zbyt szeroki i za wolny. Malvern skr�ci� dystans i z ca�ej si�y uderzy� Shenvaira w nos. Trysn�a krew. Ochlapa�a d�o� Malverna, kt�ry nie zd��y� cofn�� r�ki, ale ju� po chwili wr�ci�a na twarz k�dzierzawego. Shenvair wykona� obr�t wok� w�asnej osi, przechyli� si� do ty�u i przyciskaj�c r�k� do nosa, ci�ko klapn�� na pod�og�. - Miej oko na tego ptaszka Tony - poleci� Malvern. Shenvair szarpn�� obrus przy s�siednim stoliku. Na pod�og� polecia�y srebrne sztu�ce, porcelanowa zastawa, szk�o. Rozleg�y si� przekle�stwa m�czyzn i piski kobiet. W stron� stolika bieg� siny z w�ciek�o�ci kelner. W ca�ym tym zamieszaniu Malvern ledwo us�ysza� dwa wystrza�y. Oddane z ma�okalibrowej broni, jeden po drugim, by�y nieg�o�ne. Biegn�cy kelner stan�� jak wryty. Wok� jego ust pojawi�a si� bia�a bruzda, niczym �lad po smagni�ciu biczem. Brunetka o spiczastym nosie otworzy�a usta w niemym krzyku. To by�a jedna z tych chwil, kiedy wszyscy wstrzymuj� oddech i wydaje si�, �e cisza b�dzie trwa� wiecznie. To by� moment tu� po wystrzale. Malvern pop�dzi� w stron� lo�y. Roztr�ci� go�ci wyci�gaj�cych g�owy ku lo�y, do kt�rej wszed� blady m�cyzna. Mia�a wysokie �cianki i nieco ni�sze wahad�owe drzwi. Nikt ich jeszcze nie otworzy�, ludzie pochylali si� tylko nad nimi, zagl�daj�c do �rodka. Pokonawszy �agodne, wy�cie�ane dywanem podej�cie, Malvern dotar� na miejsce. Zza drzwi wystawa�y podkurczone, rozrzucone nogi w ciemnych spodniach i czarnych butach z noskami skierowanymi w stron� lo�y. Malvern strz�sn�� czyj�� r�k� z ramienia i wszed� do �rodka. Na kraw�dzi sto�u ujrza� m�czyzn� twarz� i torsem przytulonego do bia�ego obrusa. Lewa r�ka wpad�a pomi�dzy st� i wy�cie�ane krzes�o; prawa niezbyt pewnie obejmowa�a kolb� le��cego na stole du�ego, oksydowanego rewolweru, kaliber 45, z kr�tk� luf�. �ysinka na czubku g�owy i metal broni lekko po�yskiwa�y. Wyp�ywaj�ca spod jego piersi krew tworzy�a purpurow� plam� na nasi�kaj�cym niczym bibu�a bia�ym obrusie. W g��bi lo�y w marynarce z bia�ej czesankowej we�ny sta� wyprostowany Duke Targo. Lew� d�o� zacisn�� na kraw�dzi sto�u. Obok siedzia�a Jean Adrian. Targo t�po wpatrywa� si� w Malverna, jakby widzia� go po raz pierwszy. Wyci�gn�� w jego stron� wielk� otwart� d�o�, na kt�rej le�a� ma�y pistolet z kolb� wy�o�on� bia�� mas�. - Zastrzeli�em go - powiedzia� g�ucho. - Wyj�� bro� i chcia� do nas strzela�. Wtedy go zabi�em. Jean Adrian wyciera�a d�onie chustk� do nosa. Na jej zimnej, napi�tej twarzy i w ciemnych oczach nie by�o wida� strachu. - Zastrzeli�em go - powt�rzy� Targo, rzucaj�c na obrus pistolet, kt�ry odbi� si� od blatu i o ma�o nie uderzy� w g�ow� bladego m�czyzny. - Chod�my... Chod�my st�d. Malvern po�o�y� d�o� na bezw�adnej szyi m�czyzny i trzyma� j� tak przez sekund� lub dwie. - Nie �yje - oznajmi�. - To dopiero nowina: porz�dny obywatel za�atwi� szajbusa. Nieruchome spojrzenie Jean Adrian wpi�o si� w Malverna. U�miechn�� si� do niej, dotkn�� d�oni� piersi Targo i popchn�� go. - Siadaj, Targo. Nigdzie nie p�jdziesz. - W porz�dku. Ale wiesz, ja go zastrzeli�em. - Jasne. Uspok�j si� - powiedzia� Malvern. T�um ludzi za jego plecami g�stnia� i napiera�. Odpycha� ich i ca�y czas u�miecha� si� do poblad�ej dziewczyny. * * * V Sylwetka Benny'ego Cyrana przypomina�a dwa jajka. Mniejsze - g�owa - stercza�o na wi�kszym, kt�re stanowi�a reszta cia�a. Drobne stopy w lakierkach ukry� pod ciemnym, matowym biurkiem. Lew� r�k� nerwowo szarpa� chustk�, kt�rej r�g trzyma� w z�bach. Praw� wykonywa� uspokajaj�ce gesty. - Chwileczk�, ch�opcy. Tylko bez nerw�w - mitygowa� g�osem st�umionym przez chustk�. �rodek pasiastej sofy zajmowa� Duke Targo, a po obu jego stronach tkwili detektywi z komendy miasta. G�ste blond w�osy opada�y na posiniaczon� ko�� policzkow� boksera. Czarna satynowa koszula wygl�da�a tak, jakby u�ywano jej jako hamaka. Siwow�osy detektyw mia� rozci�t� warg�. Drugi - m�ody blondyn - podbite oko. Obaj wygl�dali na w�ciek�ych, ale blondyn bardziej. Na krze�le pod �cian� siedzia� okrakiem Malvern i znudzonym wzrokiem wpatrywa� si� w Jean Adrian. Na wy�o�onym sk�r� bujanym fotelu dziewczyna nerwowo mi�a chustk�. Oddawa�a si� tej czynno�ci od dawna, jakby zapomnia�a, co robi. Ma�e, stanowcze usta zacisn�a w grymasie gniewu. Gus Neishacker pali� papierosa, opieraj�c si� o zamkni�te drzwi. - Tylko spokojnie, ch�opcy - powt�rzy� Cyrano. - Gdyby�cie go tak nie przyciskali, na pewno by si� nie rzuca�. To dobry ch�opak. Najlepszy, jakiego mam. Dajcie mu spok�j. Z k�cika ust Targo sp�ywa�a krew, zastygaj�c na wydatnym podbr�dku w postaci po�yskuj�cej plamki. Twarz mia� pust�, bez wyrazu. - Benny, chyba nie b�dziesz wymaga� od tych ch�opc�w, �eby przestali gra� pa�kami w bezika, co? - zimno zapyta� Malvern. - Masz jeszcze licencj� prywatnego tajniaka, Malvern? - warkn�� blondyn. - Gdzie� tu chyba le�y. - Kto wie, mo�e ci j� zabierzemy? - takim samym tonem powiedzia� blondyn. - Dla mnie, glino, mo�esz zata�czy� najwy�ej w teatrzyku rewiowym. Blondyn ju� si� podnosi�, ale starszy tajniak powstrzyma� go. - Daj spok�j. Je�eli podejdzie bli�ej ni� na sze�� st�p, to po nim. Gus Neishacker u�miechn�� si� do Malverna. Cyrano wykona� kolejny bezradny gest. Dziewczyna obserwowa�a Malverna spod rz�s. Targo splun�� krwi� na niebieski dywan. Kto� pchn�� drzwi z zewn�trz i Neishacker odsun�� si� na bok, pozwalaj�c im si� nieco uchyli�, a potem otworzy� na o�cie�. Do pokoju wszed� Mcchasey. Mcchasey by� porucznikiem w dochodzeni�wce. Wysoki, rudow�osy, o wyblak�ym spojrzeniu i w�skiej, podejrzliwej twarzy, mia� oko�o czterdziestki. Zamkn�� za sob� drzwi, przekr�ci� klucz i powoli zbli�y� si� do Targo. - Martwy jak cholera. Jeden pod sercem, jeden w sercu. Zna�e� go? - Ka�dy dostanie, co mu si� nale�y - m�tnie odpar� Targo. - Zidentyfikowali go ju�? - wstaj�c z sofy, zapyta� siwow�osy policjant. Mcchasey skin�� g�ow�. - Torchy Plant. Spluwa do wynaj�cia. Nie widzia�em go ze dwa lata. Kiedy si� na�pa, jest twardy jak wro�ni�ty paznokie�. Gnojek i w��czykij. - Tylko taki �pun m�g� wyda� bankiet w knajpie - powiedzia� siwow�osy. - Masz pozwolenie na bro�, Targo? - zapyta� Mcchasey? - Tak. Benny za�atwi� mi dwa tygodnie temu. Odebra�em kup� pogr�ek. - Niech pan pos�ucha, poruczniku - zatrajkota� Cyrano. - Jacy� kanciarze chcieli go nastraszy�. Ostatnie dziewi�� walk wygra� przed czasem. Zarobiliby niez�� fors� na zak�adach. Poradzi�em mu, �eby odpu�ci� jedn� walk�. - Ma�o brakowa�o i tak bym zrobi� - powa�nie powiedzia� Targo. - No i przys�ali tego szajbusa - dorzuci� Cyrano. - Mo�e to i prawda. Ale jakim cudem by�e� od niego szybszy? Gdzie trzyma�e� bro�? - W kieszeni na biodrze. - Poka�. Targo wsun�� d�o� do kieszeni na prawym biodrze i wyszarpn�� z niej chustk�. Wskazuj�cy palec wycelowa� niczym luf� pistoletu. - T� chustk� mia�e� razem z broni� w kieszeni? - zapyta� Mcchasey. Wielka, rumiana twarz Targo nieco spochmurnia�a. Skin�� g�ow�. Mcchasey pochyli� si� i wyj�� p�atek materia�u z d�oni boksera. Pow�cha� go, rozwin��, zn�w pow�cha�, z�o�y� i wsun�� do swojej kieszeni. Jego twarz nie zdradza�a �adnych uczu�. - Czy co� powiedzia�? - Tylko: "Mam co� dla ciebie, �mieciu". I si�gn�� po rewolwer. Ale gnat uwi�z� mu w kaburze i ja by�em szybszy. Mcchasey u�miechn�� si� lekko, odchyli� do ty�u, zako�ysa� na obcasach i zmierzy� Targo wzrokiem od st�p do g�owy. - Tak. Powiedzia�bym, �e to cholernie dobre strza�y, jak na kaliber dwadzie�cia dwa. A ty jeste� cholernie szybki jak na tak du�ego faceta... Kto odbiera� pogr�ki? - Ja. Przez telefon. Mcchasey sztywno przemierzy� pok�j i stan�� przed wisz�cym na �cianie plakatem sportowym. Odwr�ci� si� i wolno podszed� do drzwi. - Ten zabity gnojek niewiele dla mnie znaczy - powiedzia� cicho - ale od tego jest policja. Targo i dziewczyna pojad� z nami na komisariat, �eby z�o�y� zeznania. W drog�. I Mcchasey opu�ci� pok�j. Dwaj detektywi podnie�li si� z sofy i poci�gn�li za sob� Duke'a Targo. - B�dziesz grzeczny? - szczekn�� siwow�osy. - Je�eli pozwolisz mi umy� twarz - szyderczo odpar� Targo. Wyszli z pokoju. Blondyn przepu�ci� Jean Adrian w drzwiach. - A ty daj si� wypcha�! - warkn�� do Malverna. - Lubi� trociny. Mam w sobie co� z kornika, glino - mi�kko odpar� Malvern. Gus Neishacker parskn�� �miechem, zamkn�� drzwi i ruszy� do barku. - Trz�s� si� jak trzeci podbr�dek Benny'ego - powiedzia�. - Napijmy si� brandy. Nape�ni� trzy koniak�wki do jednej trzeciej wysoko�ci i jedn� zabra� ze sob� na pasiast� sof�. Wyci�gn�� na niej nogi, odchyli� g�ow� i �ykn��. Malvern wsta� i jednym haustem opr�ni� swoj�. Wyj�� papierosa i powoli obracaj�c go w palcach, spod oka przygl�da� si� bia�ej, g�adkiej twarzy Cyrana. - Ile wed�ug ciebie mo�na by�o zarobi� na wieczornej walce? - zapyta�. - Chodzi mi o zak�ady. Cyrano zamruga� i pulchn� d�oni� dotkn�� ust. - Kilka tysi�cy. To by�a zwyk�a, cotygodniowa walka. Ale jaki to mo�e mie� zwi�zek? Malvern w�o�y� papierosa do ust, pochyli� si� nad biurkiem i zapali� zapa�k� o blat. - Je�eli ma, to morderstwo cholernie potania�o w tym mie�cie. Cyrano nie odpowiedzia�. Gus Neishacker wypi� reszt� brandy i ostro�nie postawi� pusty kieliszek na korkowym blacie okr�g�ego stolika obok sofy. W milczeniu wpatrywa� si� w sufit. Chwil� p�niej Malvern skin�� g�ow� obu m�czyznom, wyszed� z pokoju, zamkn�� za sob� drzwi i ruszy� korytarzem, mijaj�c otwarte garderoby. Wsz�dzie by�o ciemno. Odsun�� kotar� zas�aniaj�c� sklepione przej�cie i wydosta� si� na parkiet. Szef kelner�w sta� w westybulu i przez przeszklone drzwi popatrywa� na mokn�ce w deszczu plecy mundurowego policjanta. W pustej szatni Malvern znalaz� sw�j p�aszcz i kapelusz, ubra� si� i stan�� obok kelnera. - Nie wiesz przypadkiem, co si� sta�o z ch�opakiem, z kt�rym siedzia�em przy stoliku? Kelner potrz�sn�� g�ow� i otworzy� drzwi. - By�o tu czterysta os�b... a ze trzy setki zwia�o, zanim zameldowa�a si� policja. Przykro mi. Skin�� mu g�ow� i wyszed� w deszcz. Policjant obrzuci� go niedba�ym spojrzeniem. Malvern ruszy� ulic� do miejsca, gdzie zostawi� samoch�d. Nie by�o go. Rozejrza� si�, przez moment sta� na deszczu, a potem poszed� w stron� Mellrose. Po chwili z�apa� taks�wk�. * * * VI Podjazd prowadz�cy do gara�u hotelu Carondelet opada� �ukiem w zimny p�mrok. Ciemne cielska zaparkowanych samochod�w wygl�da�y z�owieszczo na tle bia�ych �cian, a samotne �wiat�o w budce stra�nika mia�o w sobie co� z bezlitosnego blichtru domu pogrzebowego. Z budki, przecieraj�c oczy, wyszed� wielki Murzyn, w poplamionym kombinezonie. Jego twarz rozci�gn�a si� w szerokim u�miechu. - ...wiecz�r, panie Malvern. Cosik pan dzi� nie mo�esz zasn��. - Nie mog� usiedzie� na miejscu, kiedy pada. Za�o�� si�, �e nie ma tu mojej landary? - Nie ma, panie Malvern. Odkurza�em wszystkie samochody i pa�skiego nie widzia�em. - Po�yczy�em go kumplowi - drewnianym g�osem powiedzia� Malvern. - Pewnie si� rozwali�. Pstrykn�� w powietrze p�dolar�wk� i wr�ci� ramp� na ulic�. Zaplecze Carondelet zamyka�y z jednej strony tylna �ciana hotelu, a z drugiej, na wprost, dwa baraki i czteropi�trowy budynek z ceg�y, do kt�rego wej�cie o�wietla�a mlecznobia�a kula z napisem: "Hotel Blaine". Malvern przeskoczy� trzy betonowe stopnie i nacisn�� klamk�. Zamkni�te. Przez szklan� tafl� drzwi zajrza� do ma�ego, zakurzonego foyer. Z kieszeni wyj�� dwa wytrychy: drugi odrobin� ruszy� zamek. Mocno przyci�gn�� rozklekotane drzwi i pomagaj�c sobie pierwszym wytrychem, na tyle odsun�� zatrzask, �e pu�ci�y. Wszed� do �rodka. W recepcji znalaz� jedynie tabliczk� z napisem: "Kierownik" i dzwonek. Z ty�u wisia� prostok�t pustych, numerowanych skrytek na klucze. Malvern wyj�� spod lady oprawiony w sk�r� rejestr go�ci hotelowych i przejrzawszy trzy strony, znalaz� ch�opi�cy gryzmo�: "Tony Acosta" z dopisanym innym charakterem numerem pokoju. Od�o�y� ksi��k� hotelow� i rezygnuj�c z automatycznej windy, ruszy� na trzecie pi�tro. W korytarzu by�o bardzo cicho. Lampa pod sufitem ledwo rozprasza�a mrok. Pod przedostatnimi drzwiami po lewej stronie Malvern zauwa�y� smug� �wiat�a. To by� pok�j numer 411. Wyci�gn�� r�k�, �eby zapuka�, ale cofn�� j�, nie dotykaj�c drzwi. Klamka by�a uwalana czym�, co wygl�da�o na krew. Tu� przy drzwiach, na parkiecie, zobaczy� ca�� ka�u��. Czu�, jak potnieje mu d�o�. Zdj�� r�kawiczk�, zacisn�� palce niczym szpony i powoli je rozlu�ni�. W jego oczach pojawi� si� ostry, pe�en napi�cia b�ysk. Wyj�� z kieszeni chustk�, chwyci� przez ni� klamk� i powoli nacisn��. Drzwi nie by�y zamkni�te. Wszed� do �rodka. Spojrza� w g��b pokoju. - Tony... och, Tony - j�kn��. Zamkn�� drzwi i znowu przez chustk� przekr�ci� klucz w zamku. Pok�j o�wietla� �yrandol w kszta�cie czaszy, zwisaj�cy z sufitu na trzech mosi�nych �a�cuchach. W jego blasku Malvern zobaczy� zas�ane ��ko, pastelowe meble, zielonkawy dywan i prostok�tne biurko z eukaliptusowego drewna. Przy biurku, z g�ow� na lewym ramieniu, siedzia� Tony Acosta. Mi�dzy n�kami krzes�a i stopami ch�opca po�yskiwa�a rudawa ka�u�a. Malvern ruszy� w jego stron� krokiem tak sztywnym, �e ju� przy drugim zabola�y go kostki. Dotkn�� ramienia siedz�cego. - Tony - wyszepta� g�uchym, bezbarwnym g�osem. - Na Boga, Tony! Ch�opak nie poruszy� si�. Malvern podszed� z drugiej strony. Zwarte uda Tony'ego przykrywa� nasi�kni�ty krwi� r�cznik k�pielowy. Prawa d�o� zacisn�a si� na kraw�dzi blatu, tak jakby jej w�a�ciciel chcia� podci�gn�� si� do g�ry. Tu� obok twarzy le�a�a pokryta gryzmo�ami koperta. Malvern przysun�� j� i powoli podni�s�, jakby to by�o co� bardzo ci�kiego. "Pojecha�em za nim... w�oskiej dzielnicy... 28 Court Street... nad gara�em... trafi� mnie... chyba sam te� dosta�... pa�ski samoch�d..." I niewyra�ny odcisk linii papilarnych kciuka. Pi�ro wyjecha�o poza kartk� i zostawi�o na blacie kleksa. Le�a�o teraz na pod�odze. Malvern pedantycznie z�o�y� kopert�, staraj�c si� nie uszkodzi� odcisku, i schowa� j� do portfela. Potem podni�s� g�ow� Tony'ego i lekko obr�ci� j� twarz� ku sobie. Szyja by�a wci�� ciep�a, dopiero zaczyna�a sztywnie�. Czarne, spokojne oczy Tony'ego zachowa�y aksamitny po�ysk. Jak wszystkie oczy przed chwil� zmar�ych, wydawa�y si� wpatrywa� w punkt tu� obok obserwatora. Malvern z�o�y� g�ow� Tony'ego na wyci�gni�tym na blacie ramieniu. Rozlu�ni� si� i lekko przechyli� g�ow�, a jego oczy przybra�y wyraz niemal senny. Po chwili jednak gwa�townie j� podni�s�, a spojrzenie nabra�o ostro�ci. Zdj�� p�aszcz i marynark�, podwin�� r�kawy koszuli, zmoczy� r�cznik w znajduj�cej si� w rogu pokoju umywalce i podszed� do drzwi. Wytar� z obu stron klamk�, a potem pochyli� si� i zmy� krew z parkietu na korytarzu. Wyp�uka� r�cznik, rozwiesi� go na suszarce, dok�adnie wytar� r�ce i w�o�y� ubranie. Wyszed� na korytarz, przekr�ci� klucz w zamku, wytar� go chustk� i wrzuci� do �rodka przez szpar� pod drzwiami. Us�ysza� jego brz�k, gdy klucz pada� na pod�og�. Wr�ci� na d� i wyszed� z Hotelu Blaine. Wci�� pada�o. Na ulicy za rogiem zobaczy� sw�j samoch�d. Sta� kilka metr�w od skrzy�owania, starannie zaparkowany, z wy��czonymi �wiat�ami i kluczykami w stacyjce. Wyj�� je i dotkn�� siedzenia kierowcy. By�o mokre i klei�o si�. Wytar� r�k�, podni�s� szyb�, zamkn�� samoch�d i zostawi� go tam, gdzie sta�. W drodze powrotnej do hotelu Carondelet nie spotka� nikogo. Ostry, zacinaj�cy deszcz wci�� siek� opustosza�e ulice. * * * VII Spod drzwi pokoju 914 pada�a cienka smuga �wiat�a. Malvern lekko zapuka� i rozejrza� si� po korytarzu. Powoli przebiera� palcami w r�kawiczce i czeka�. D�ugo czeka�. - Tak? Kto tam? - zapyta� w ko�cu znu�ony g�os. - Ted Malvern, anio�ku. Musz� si� z tob� zobaczy�. Mam interes. Szcz�kn�� zamek i drzwi si� otworzy�y. W progu stan�a dziewczyna. Twarz mia�a zm�czon� i blad�, oczy ju� nie chabrowo-fio�kowe, lecz raczej koloru miki, a pod nimi cienie przypominaj�ce smugi rozmazanego tuszu. Jej ma�a, silna d�o� zacisn�a si� na kraw�dzi drzwi. - To ty... tak my�la�am, �e to musisz by� ty - powiedzia�a zm�czonym g�osem. - K�pa�am si�. Cuchn� komisariatem. - Za pi�tna�cie minut? - lekkim tonem zapyta� Malvern, ale jego spojrzenie nie straci�o nic ze swej ostro�ci. Wzruszy�a leniwie ramionami i skin�a g�ow�. Drzwi zatrzasn�y si� tak szybko, jakby chcia�y go zaatakowa�. Malvern wr�ci� do w�asnego apartamentu, zrzuci� p�aszcz i kapelusz, nala� sobie whisky i wszed� do �azienki. Z kranu nad umywalk� dola� zimnej wody. Pi� powoli, spogl�daj�c w ciemno�� nad bulwarem. Od czasu do czasu przeje�d�a� samoch�d - dwa promienie bia�ego �wiat�a wytryskuj�ce z nico�ci. Sko�czy� drinka, rozebra� si� i wszed� pod prysznic. Potem w�o�y� �wie�e ubranie, uzupe�ni� swoj� wielk� piersi�wk� i umie�ci� j� w wewn�trznej kieszeni marynarki. Z walizki wyj�� pistolet i przygl�da� mu si� przez moment, wa��c w d�oni. Po chwili schowa� go do walizki i zapali� papierosa. Wcisn�� na g�ow� inny kapelusz, w�o�y� sztruksow� marynark� i wyszed�. Drzwi do pokoju 914 wygl�da�y podejrzanie. By�y uchylone. Lekko zapuka�, w�lizgn�� si� do �rodka, zamkn�� je, dotar� do salonu i zobaczy� Jean Adrian. Siedzia�a na kanapie. Musia�a dopiero co wyj�� z k�pieli. Mia�a na sobie g�adk� pi�am� koloru �liwki i chi�ski szlafrok. Kosmyk mokrych w�os�w opad� jej na skro�. Drobne, regularne rysy wyrazisto�ci� przypomina�y kame�. Tak� wyrazisto�� bardzo m�odym ludziom nadaje zm�czenie. - Napijesz si� czego�? - zapyta� Malvern. - Chyba tak. Malvern wyj�� z barku szklanki, nala� whisky, uzupe�ni� zimn� wod� i trzymaj�c je w r�ce, podszed� do kanapy. - Wci�� m�cz� Targo? Ledwo dostrzegalnie skin�a g�ow�. Wpatrywa�a si� w swoj� szklank�. - Zn�w pokaza�, co potrafi. Roz