349

Szczegóły
Tytuł 349
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

349 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 349 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

349 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "S�oneczna loteria" autor: Philip K. Dick tytu� orygina�u: "Solar Lottery" Prze�o�y�: Jan Zieli�ski korekty dokona�: [email protected] Dom Wydawniczy REBIS Pozna� 19 8 Copyright 1955 by Philip K. Dick Ali rights reserved Copyright for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Pozna� 8 Ilustracja na ok�adce: Jim Burns / via Thomas Schliick Agency Opracowanie graficzne: Jacek Pietrzy�ski Wydanie II (poprawione) Wydanie I ukaza�o si� 81 roku nak�adem Sp�dzielni Wydawniczej "Czytelnik" ISBN 83-7120-622-4 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o. o. ul. �migrodzka 41/49, 60-171 Pozna� tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: [email protected] http ://w ww. rebis com.pl Sk�ad i �amanie Gda�sk, tel./fax (0-58) 347-64-44 Druk: ABEDIK - Pozna� * * * Od autora Zainteresowa�em si� teori� gier najpierw z pobudek czysto intelektualnych, tak jak interesuj� si� szachami, p�niej z niepokoj�cym prze�wiadczeniem, �e Minimax odgrywa coraz wi�ksz� rol� w �yciu naszego kraju. Chocia� specjali�ci pokrewnych nauk (matematyki, statystyki, socjologii, ekonomii) wiedz� ojej istnieniu, teoria gier nie zyska�a powszechnego rozg�osu. A przecie� w czasie drugiej wojny �wiatowej pos�ugiwali si� ni� alianci. W chwili obecnej zar�wno Stany Zjednoczone, jak i Zwi�zek Radziecki stosuj� strategi� Minimaxu. Kiedy pisa�em S�oneczn� loteri�, von Neumann, wsp�tw�rca teorii gier, zosta� powo�any do Komisji do spraw Energii Atomowej, co potwierdzi�o moje g��bokie przekonanie, �e Minimax w coraz wi�kszym stopniu nad nami panuje. "Dobra strategia wymaga stosowania zasady Minimaxu, to znaczy takiej polityki, w kt�rej przyjmujemy mo�liwe wi�ksze i mniejsze korzy�ci, przy za�o�eniu, �e grozi nam rozszyfrowanie. Chc�c tego unikn��, zaciemniamy w�asny plan gry, wprowadzaj�c do strategii element przypadku". John McDonald, Strategy in Poker, Business and War (1953) * * * 1. Najpierw pojawi�y si� zwiastuny niezwyk�ych wydarze�. Z pocz�tkiem maja dwa tysi�ce dwie�cie trzeciego roku automatyczne reportery poruszy�a wiadomo�� o przelocie bia�ych kruk�w nad Szwecj�. Seria nie wyja�nionych po�ar�w zniszczy�a po�ow� Wzg�rza OiseauLyre, g��wnego centrum przemys�owego w Uk�adzie S�onecznym. Grad ma�ych okr�g�ych kamyk�w spad� z nieba w pobli�u budynk�w obozu pracy na Marsie. W Batawii, gdzie mie�ci si� Dyrektoriat Dziewi�ciu Planet, przysz�o na �wiat dwug�owe ciel� - niechybny znak, �e co� nadzwyczajnego wisi w powietrzu. Ka�dy usi�owa� wyt�umaczy� te znaki na sw�j spos�b - ulubion� rozrywk� sta�y si� spekulacje na temat plan�w przypadkowych si� natury. Zgadywano, radzono i spierano si� na temat uspo�ecznionego narz�dzia losu butelki. Wizyty u wr�bit�w Dyrektoriatu trzeba by�o zamawia� na kilka tygodni z g�ry. To, co dla jednych jest zwiastunem, dla innych staje si� faktem. Cz�ciowa katastrofa Wzg�rza OiseauLyre oznacza�a pe�n� katastrof� dla po�owy jego rejestrowanych pracownik�w. Rozwi�zano ho�dy lenne, wyrzucono wykwalifikowanych fachowc�w r�nych specjalno�ci. Zdani na �ask� losu, stali si� kolejnym symptomem �wiadcz�cym o tym, �e dla �wiata nadchodz� prze�omowe chwile. Wi�kszo�� usuni�tych fachowc�w wykolei�a si� i zagubi�a w�r�d nierejestrowanych mas. Nie wszyscy jednak. Ted Benteley zerwa� swoje wym�wienie z tablicy, kiedy tylko je zobaczy�. Id�c korytarzem do swojego pokoju, spokojnie podar� kartk� i wrzuci� do zsypu na �mieci. Jego reakcja na zwolnienie by�a �ywa, przemo�na i natychmiastowa. Pod jednym istotnym wzgl�dem r�ni�a si� od reakcji koleg�w: Ted cieszy� si�, �e zosta� zwolniony z przysi�gi. Od trzynastu lat pr�bowa� najrozmaitszych kruczk�w prawnych, �eby tylko uwolni� si� od ho�du lennego wobec OiseauLyre. W pokoju zamkn�� drzwi, wy��czy� ekran Mi�dzyplanetarnego Zrzeszenia Przemys�u Widowiskowego i pogr��y� si� w my�lach. Ju� po godzinie mia� opracowany plan dzia�ania, plan niezwykle prosty. W po�udnie dzia� kadr OiseauLyre zwr�ci� mu kart� w�adzy, jak zawsze, kiedy g�ra rozwi�zywa�a ho�d. Dziwne wra�enie wywo�ywa� widok karty po tylu latach. Ted trzyma� j� przez chwil� z niedowierzaniem, po czym schowa� ostro�nie do portfela. Ta karta stanowi jego jedn� na sze�� miliard�w szans� w wielkiej loterii, nik�� mo�liwo��, �e przypadkowy ruch butelki rzuci go na stanowisko Numer Jeden. Z punktu widzenia polityki by� sp�niony o trzydzie�ci trzy lata: karty s� kodowane w chwili urodzenia cz�owieka. Do czternastej trzydzie�ci rozwi�za� pozosta�e stosunki lenne na terenie OiseauLyre - w tych pomniejszych zwi�zkach przewa�nie on by� opiekunem, a inni jego lennikami. Do szesnastej zebra� wszystkie swoje aktywa, up�ynni� je w trybie nag�ym, wiele trac�c na tej b�yskawicznej wymianie, i kupi� bilet rakietowy pierwszej klasy. Wieczorem opu�ci� Europ�, zmierzaj�c prosto do cesarstwa Indonezji, do jego stolicy. W Batawii wynaj�� pok�j w tanim pensjonacie i rozpakowa� walizk�. Reszta rzeczy zosta�a we Francji je�eli plan si� powiedzie, sprowadzi je p�niej, je�eli nie, rzeczy i tak nie b�d� mu ju� potrzebne. O dziwo, okna pokoju wychodzi�y na g��wny gmach Dyrektoriatu. Przez liczne wej�cia jak ruchliwe tropikalne muchy wpe�zali i wype�zali ludzie. Wszystkie drogi i trajektorie prowadz� do Batawii. Zasoby finansowe Teda nie by�y wielkie - nie m�g� tu bawi� zbyt d�ugo, a zatem nale�a�o dzia�a�. Z publicznej biblioteki naukowej wypo�yczy� ca�e sterty ta�m oraz przegl�dark�. Przez nast�pne dni gromadzi� i porz�dkowa� wszelkie dost�pne wiadomo�ci z zakresu biochemii, w tej bowiem dziedzinie zosta� niegdy� zarejestrowany. Przegl�da� i wkuwa� materia�, my�l�c wci�� z niepokojem o tym, �e o z�o�enie ho�du lennego Lotermistrzowi mo�na ubiega� si� tylko raz je�eli odpadnie przy pierwszym podej�ciu, b�dzie sko�czony. Tak, wszystko zale�y od pierwszego podej�cia. Uwolni� si� od systemu Wzg�rz i nie mia� najmniejszego zamiaru wraca�. Przez pi�� dni wypali� mn�stwo papieros�w, obszed� pok�j dooko�a niesko�czenie wiele razy, wreszcie wyci�gn�� ��ty tom ksi��ki telefonicznej i poszuka� miejscowych agencji dziewczyn do ��ka. Okaza�o si�, �e biuro jego ulubionej agencji mie�ci si� w pobli�u. Zadzwoni� z ulg� i po godzinie wszystkie jego rozterki duchowe nale�a�y do przesz�o�ci. Przys�ana przez agencj� smuk�a blondynka oraz luksusowy bar pozwoli�y mu przetrwa� nast�pne dwadzie�cia cztery godziny. D�u�ej jednak nie m�g� zwleka�. Nadszed� czas, �eby dzia�a�: teraz albo nigdy. Kiedy rano wsta� z ��ka, przeszed� go zimny dreszcz. Wyb�r lennik�w Lotermistrza Yerricka odbywa� si� w my�l zasady Minimaxu: wydawa�o si�, �e poszczeg�lne stanowiska obsadzane s� na chybi� trafi�. W ci�gu sze�ciu dni Benteley nie potrafi� wykry� �adnej regu�y. Nie zdo�a� wywnioskowa�, jaki czynnik, i czy w og�le jaki�, decyduje o przyj�ciu kandydata. Ted spoci� si�, wzi�� szybki prysznic i zn�w by� spocony. Mimo kilku dni wkuwania nic nie umia�. By� zdany na los szcz�cia. Ogoli� si�, ubra�, zap�aci� Lori i odes�a� j� do agencji. By� pe�en obaw, doskwiera�a mu te� samotno��. Zwolni� pok�j, odda� walizk� do przechowalni i na wszelki wypadek kupi� drugi amulet. W toalecie przypi�� sobie amulet pod koszul� i wrzuci� monet� do rozpylacza luminalu. �rodek uspokajaj�cy troch� mu pom�g�. Wyszed� z pensjonatu i skin�� na automatyczn� taks�wk�. - G��wny gmach Dyrektoriatu - powiedzia� kierowcy. - Ale nie musisz si� spieszy�. - Jak pani/pan sobie �yczy - odpar� robotmacmillan. Macmillany nie znaj� si� na takich subtelno�ciach jak p�e�. Ciep�e wiosenne powietrze wdar�o si� do taks�wki, kiedy przelatywali nad dachami. Benteley nie zwraca� uwagi na okolic� - wpatrywa� si� w rosn�cy przed nim kompleks budynk�w. Poprzedniego wieczoru wys�a� swoje papiery. Chyba dosy� odczeka�, teraz papiery powinny le�e� na biurku pierwszego z niezliczonych urz�dnik�w Dyrektoriatu. - Jeste�my na miejscu, prosz� pani/pana. Macmillan wyl�dowa� i zakotwiczy� na postoju. Benteley zap�aci� i wysiad� z taks�wki. Wok� wszyscy si� spieszyli. Powietrze wype�nia� o�ywiony gwar. Napi�cie ostatnich kilku tygodni si�ga�o szczytu. Uliczni przekupnie oferowali "sposoby", tanie i gwarantowane teorie, pozwalaj�ce rzekomo przewidzie� ruch butelki i wygra� wielk� gr�. Zaaferowane t�umy nie zwraca�y uwagi na przekupni�w - gdyby kto� wymy�li� skuteczny system, u�y�by go sam, a nie sprzedawa�. Na g��wnej arterii dla pieszych Benteley zatrzyma� si�, �eby zapali� papierosa. R�ce mu nie dr�a�y, no, mo�e troch�. W�o�y� akt�wk� pod pach�, wbi� r�ce do kieszeni i ruszy� powoli w stron� hallu. Przeszed� przez masywn� bramk� kontroln� i znalaz� si� w �rodku. By� mo�e za miesi�c b�dzie zaprzysi�ony Dyrektoriatowi... spojrza� z nadziej� na bramk� i przez koszul� dotkn�� jednego z amulet�w. - Ted, zaczekaj - dobieg� go cichy, ale nagl�cy g�os. Zatrzyma� si�. Ko�ysz�c biustem, Lori przeciska�a si� przez zbity t�um, wreszcie dotar�a do niego. - Mam co� dla ciebie - powiedzia�a zdyszana. - Wiedzia�am, �e ci� tu znajd�. - Co to jest? - spyta� ostro Benteley. Wiedzia�, �e w pobli�u kr�c� si� gwardzi�ci, a osobi�cie wola�by, �eby jego prywatne my�li nie wpad�y w r�ce osiemdziesi�ciu znudzonych telepat�w. - Zobacz - powiedzia�a Lori, po czym obj�a go za szyj� i zapi�a �a�cuszek. Przechodnie u�miechali si� z sympati�: by� to amulet. Benteley obejrza� amulet, kt�ry wygl�da� kosztownie. - My�lisz, �e mi si� to na co� przyda? - spyta�. Ponowne spotkanie z Lori nie le�a�o w jego planach. - Mam nadziej� - odpar�a dziewczyna, dotykaj�c przez chwil� jego r�ki. - By�e� bardzo mi�y. Ale wyrzuci�e� mnie, zanim zd��y�am ci to powiedzie�. - Dziewczyna zwleka�a z odej�ciem. - Czy my�lisz, �e masz du�e szans�? Jejku, gdyby ci� przyj�li, zosta�by� chyba w Batawii. - Uwa�aj na swoje my�li - powiedzia� zdenerwowany Benteley. - Yerrick porozstawia� tu swoich telepat�w. - Gwi�d�� na to. Dziewczyna do ��ka nie musi nic ukrywa� - stwierdzi�a Lori z �alem. Benteley nie u�miechn�� si� nawet. - Mnie si� to nie podoba. Nigdy w �yciu nie by�em telepowany - wzdrygn�� si�. - Ale obawiam si�, �e je�li tu ugrz�zn�, b�d� musia� przywykn�� i do telepat�w. Podszed� do �rodkowego biurka z dowodem to�samo�ci i kart� w�adzy w r�ku. Kolejka przesuwa�a si� szybko. Po kilku chwilach urz�dnikmacmillan przyj�� dokumenty, po�kn�� je i nieprzyjemnym g�osem zwr�ci� si� do Teda: - W porz�dku, panie Benteley. Teraz mo�e pan wej��. - Mam nadziej�, �e b�dziemy si� widywa� powiedzia�a Lori z nik�ym u�miechem. - Je�eli si� tu zaczepisz... Benteley zgasi� papierosa i skierowa� si� w stron� wej�cia do wewn�trznych biur. - Odezw� si� do ciebie - mrukn�� i natychmiast przesta� my�le� o dziewczynie. Przepycha� si� przez rz�dy czekaj�cych ludzi, przyciskaj�c akt�wk� �okciem, i szybko przekroczy� pr�g. Drzwi zatrzasn�y si� natychmiast. By� w �rodku - zacz�o si�. Niski m�czyzna w �rednim wieku, z napomadowanym w�sikiem, w okularach w metalowej oprawie sta� obok drzwi i przygl�da� si� Tedowi uwa�nie. - Benteley? - Tak - odpar� Ted. - Chcia�bym si� spotka� z Lotermistrzem Yerrickiem. - W jakiej sprawie? - Ubiegam si� o posad� w klasie /8. Nagle do pokoju wbieg�a dziewczyna. - Ju� po wszystkim powiedzia�a, nie zwracaj�c uwagi na Benteleya. Palcami dotkn�a skroni. - Rozumiesz? No i co, jeste� teraz zadowolony? - To nie moja wina - odpowiedzia� m�czyzna. - Takie jest prawo. - Prawo! - odburkn�a dziewczyna. Usiad�a na biurku i odgarn�a znad oczu kr�cone rude w�osy. Porwa�a z biurka paczk� papieros�w i zapali�a jednego dr��cymi palcami. Wyno�my si� st�d, Peter. Nic nas ju� tu nie trzyma. - Wiesz przecie�, �e ja zostaj� - odpowiedzia� niski m�czyzna. - G�upi jeste� i tyle. - Dziewczyna odwr�ci�a si� i dopiero teraz ujrza�a Benteleya. Jej zielone oczy zamruga�y z zaskoczenia i z ciekawo�ci. - Kim jeste�? - spyta�a. - Mo�e przyszed�by� innego dnia - zwr�ci� si� niski m�czyzna do Benteleya. - Teraz akurat nie jest najlepsza pora... - Skoro zaszed�em tak daleko, nie dam si� �atwo zawr�ci� - odpowiedzia� ochryple Benteley. - Gdzie jest Verrick? Dziewczyna przyjrza�a mu si� z zainteresowaniem. - Chcesz si� zobaczy� z Reese'em? - spyta�a. - Co masz mu do zaoferowania? - Jestem biochemikiem - odpar� niecierpliwie Benteley. - Szukam posady w klasie /8. Cie� rozbawienia przemkn�� przez czerwone wargi dziewczyny. - Ach, tak? To ciekawe... - wycedzi�a i wzruszy�a go�ymi ramionami. - Odbierz od niego przysi�g�, Peter. M�czyzna zawaha� si�. W ko�cu wyci�gn�� d�o�. - Nazywam si� Peter Wakeman - powiedzia� do Benteleya. - A to jest Eleonora Stevens. Osobista sekretarka Yerricka. Benteley nie spodziewa� si� takiego obrotu sprawy. Przez chwil� wszyscy troje w milczeniu szacowali si� nawzajem wzrokiem. - Wpu�ci� go macmillan powiedzia� wreszcie Wakeman. - Jest sta�e zapotrzebowanie na klas� /8. Ale moim zdaniem Yerrick nie potrzebuje ju� biochemik�w, ma ich dosy�. - Co ty o tym wiesz? - spyta�a Eleonora Stevens. To nie twoja dziedzina, nie zajmujesz si� personelem. - Po prostu my�l� logicznie - powiedzia� Wakeman, staj�c mi�dzy dziewczyn� a Benteleyem. - Bardzo mi przykro - zwr�ci� si� do Teda - ale tracisz tu tylko czas. Zwr�� si� do agencji werbunkowych Wzg�rz, tam kupuj� i sprzedaj� biochemik�w. - Wiem - powiedzia� Benteley. - Pracowa�em dla systemu Wzg�rz od szesnastego roku �ycia. - Wi�c czego szukasz tutaj? - spyta�a Eleonora. - Wyrzucono mnie z OiseauLyre. - Jest jeszcze Sung. - Ju� nigdy nie b�d� pracowa� dla Wzg�rz! - Benteley podni�s� g�os. - Do�� mam tego. - Dlaczego? - spyta� Wakeman. - Wzg�rza s� skorumpowane - odburkn�� ze z�o�ci� Benteley. - Ca�y �wiat si� wali. Kupi go ten, kto zaoferuje najwy�sz� sum�... a licytacja trwa. Wakeman pogr��y� si� w my�lach. - Nie rozumiem powiedzia� jaki to ma zwi�zek z tob�. Masz swoj� prac� i tylko o niej powiniene� my�le�. - Dostaj� pieni�dze za m�j czas, talent i lojalno�� zgodzi� si� Benteley. - Mam czyste bia�e laboratorium i dost�p do urz�dze�, kt�rych wybudowanie kosztowa�o wi�cej, ni� ja zarobi� przez ca�e �ycie. Mam odpowiedni presti� spo�eczny i jestem pod dobr� opiek�. Ale zastanawiam si�, jaki jest ostateczny rezultat, produkt mojej pracy. Zastanawiam si�, do czego s�u�y. Zastanawiam si�, co si� z nim robi. - No i co si� z nim robi? - spyta�a Eleonora. - Wyrzuca si� na �mietnik! Nie s�u�y nikomu. - Komu mia�by s�u�y�? - Nie wiem. Komu�, czemu� - pr�bowa� odpowiedzie� Benteley. - A ty nie chcia�aby�, �eby twoja praca na co� si� przyda�a? Do�� d�ugo wytrzymywa�em sw�d, jaki unosi si� wok� OiseauLyre. Wzg�rza mia�y by� odr�bnymi jednostkami, niezale�nymi ekonomicznie. W rzeczywisto�ci stosuje si� przelewy, zawy�anie koszt�w, fa�szywe zeznania podatkowe. Nie koniec na tym. Znacie slogan reklamowy Wzg�rz: "Dobre s� us�ugi, a lepsze us�ugi s� najlepsze". To kpina! My�licie mo�e, �e Wzg�rza wykonuj� jakie� us�ugi? Zamiast s�u�y� nam wszystkim, paso�ytuj� na nas. - Nigdy nie s�dzi�em, �e Wzg�rza s� instytucjami charytatywnymi - zauwa�y� zgry�liwie Wakeman. Benteley odsun�� si� niecierpliwie od tamtych dwojga, kt�rzy przygl�dali mu si�, jakby by� aktorem. Dlaczego tak si� oburza� na Wzg�rza? Posada rejestrowanego lennika Wzg�rz jest bardzo intratna - nie zdarza si�, �eby kto� narzeka�. A on narzeka. Mo�e to z jego strony brak poczucia realizmu, anachroniczny prze�ytek, jakiego zak�ad wychowawczy dla dzieci nie potrafi� w nim wykorzeni�. W ka�dym razie znosi� to wszystko do�� d�ugo, nie m�g� d�u�ej. - Sk�d wiesz, �e w Dyrektoriacie jest lepiej? - spyta� Wakeman. - Obawiam si�, �e masz w tym wzgl�dzie sporo z�udze�. - Pozw�lmy mu z�o�y� przysi�g� - rzuci�a Eleonora od niechcenia. - Dajmy mu to, czego pragnie. Wakeman zaprzeczy� ruchem g�owy: - Ja nie przyjm� od niego przysi�gi. - Wi�c ja to zrobi� - odpar�a dziewczyna. - Przepraszam powiedzia� Wakeman. Z szuflady biurka wyj�� butelk� whisky i nala� sobie do szklanki. Kto si� ze mn� napije? - Ja dzi�kuj�, nie - odm�wi�a Eleonora. Benteley wybuchn�� gniewem. - Co to ma znaczy�, do diab�a? Tak si� pracuje w Dyrektoriacie? Wakeman u�miechn�� si�. - No i widzisz, jak pr�dko mo�na pozby� si� z�udze�. Lepiej zosta� na swoim miejscu. Nie zdajesz sobie sprawy, co mo�esz straci�. Eleonora zsun�a si� z biurka i wybieg�a z pokoju. Wr�ci�a po chwili z tradycyjnym symbolicznym wizerunkiem Lotermistrza. - Podejd� tu, Benteley. Przyjm� od ciebie przysi�g�. Ma�e plastikowe popiersie Reese'a Yerricka w kolorach naturalnych umie�ci�a na �rodku biurka i energicznie zwr�ci�a si� do Benteleya. - �mia�o - powiedzia�a. Kiedy Benteley podszed� powoli do biurka, dziewczyna wyci�gn�a r�k� i dotkn�a woreczka, kt�ry wisia� na �a�cuszku na jego szyi - prezent od Lori. - Co to za amulet? - spyta�a, przyci�gaj�c lekko Benteleya. - Opowiedz mi o nim. Benteley pokaza� jej kawa�ek magnesu i bia�y proszek. - Mleko Panny - wyja�ni� kr�tko. - Nosisz tylko jeden? - m�wi�c to, Eleonora pokaza�a rz�d amulet�w, kt�re wisia�y mi�dzy jej ods�oni�tymi piersiami. - Nie rozumiem, jak ludzie radz� sobie w �yciu, maj�c tylko jeden amulet. - Zielone oczy dziewczyny by�y w ci�g�ym ruchu. - Zreszt� mo�e sobie nie radzisz - doda�a. - Mo�e w�a�nie dlatego masz pecha. - Moja skala pozytywna jest wysoka - odpowiedzia� Benteley ze z�o�ci�. - A opr�cz tego nosz� jeszcze dwa amulety. Ten dosta�em od kogo�. - Ach, tak? - Dziewczyna przysun�a si� do Teda i obejrza�a amulet z bliska. - Kobiety ch�tnie kupuj� takie w�a�nie amulety. Drogie b�yskotki. - Czy to prawda - zapyta� Benteley - �e Yerrick w og�le nie nosi amulet�w? - Prawda - wtr�ci� Wakeman. - Yerrick nie potrzebuje amulet�w. Kiedy butelka wyznaczy�a go na Numer Jeden, by� ju� w klasie 6/3. To wielki szcz�ciarz. Doszed� na sam szczyt, jak w dydaktycznych filmach. Jest uosobieniem szcz�cia. - Widzia�am, jak ludzie go dotykaj�, �eby troch� szcz�cia przesz�o na nich - powiedzia�a Eleonora z odcieniem dumy. - Nie widz� w tym nic z�ego. Sama go dotyka�am, i to wiele razy. - I co ci z tego przysz�o? - spyta� cicho Wakeman, wskazuj�c na blade skronie dziewczyny. - Nie urodzi�am si� w tym samym miejscu i o tej samej godzinie co Reese - odpowiedzia�a ostro Eleonora. - Nie wierz� w astrokosmologi� - stwierdzi� spokojnie Wakeman. - Uwa�am, �e szcz�cie mo�na zyska� i straci�. S� dobre i z�e passy - wakeman m�wi� powoli, wyra�nie pij�c do Benteleya. - Teraz Yerrick ma szcz�cie, ale to nie znaczy, �e tak b�dzie zawsze. Tam... - machn�� r�k� w stron� sufitu - tam lubi�, �eby by�a r�wnowaga. Nie jestem chrze�cijaninem - doda� pospiesznie nie zrozum mnie �le. Wiem, �e wszystkim rz�dzi czysty przypadek. - M�wi�c, zion�� Benteleyowi w twarz zapachem mi�ty i cebuli. - Ale w ko�cu ka�dy ma szans�. A najwi�kszych i najpot�niejszych te� czeka upadek. - Uwa�aj! - Eleonora rzuci�a Wakemanowi ostrzegawcze spojrzenie. Wakeman, nie spuszczaj�c wzroku z Benteleya, m�wi� powoli: - Zapami�taj sobie, co teraz powiem. Jeste� zwolniony z przysi�gi, korzystaj z tego i nie sk�adaj ho�du Yerrickowi. Zostaniesz jednym z jego sta�ych wasali. A to ci si� nie b�dzie podoba�o. Benteleyowi ciarki przesz�y po plecach. - Czy to ma znaczy�, �e zamiast przysi�gi na wierno�� Lotermistrzowi mam z�o�y� ho�d bezpo�rednio Yerrickowi? - Zgadza si� - powiedzia�a Eleonora. - Ale dlaczego? - Mamy w tej chwili przej�ciowe trudno�ci. Na razie nie mog� udzieli� dok�adniejszych informacji. W ka�dym razie gwarantuj�, �e p�niej otrzymasz stanowisko odpowiednie dla twojej klasy Benteley chwyci� akt�wk� i cofn�� si� o krok. Ca�a jego strategia, ca�y plan wzi�y w �eb. Wszed� w sytuacj�, kt�ra zupe�nie nie zgadza�a si� z jego przewidywaniami. - Wi�c dosta�em si�? - spyta� niemal ze z�o�ci�. B�d� przyj�ty? - Oczywi�cie - powiedzia� beznami�tnie Wakeman. Yerrick przyjmuje ka�dego, kto ma klas� /8. Nie odrzuci i ciebie. Benteley odsun�� si� bezradnie od swoich rozm�wc�w. Co� tu jest nie w porz�dku. - Chwileczk� - powiedzia� zmieszanym, niepewnym g�osem. - Musz� si� zastanowi�. Dajcie mi troch� czasu do namys�u. - Prosz� bardzo - powiedzia�a Eleonora oboj�tnie. - Dzi�kuj�. Benteley odszed� na bok, �eby przemy�le� sytuacj�. Eleonora chodzi�a po pokoju, z r�kami w kieszeniach. - Dowiedzia�e� si� czego� o tym facecie? - spyta�a Wakemana. - Umieram z ciekawo�ci. - Dotar�o do mnie tylko pierwsze, tajne ostrze�enie odpar� Wakeman. - Nazywa si� Leon Cartwright. Nale�y do jakiej� zwariowanej sekty. Ciekaw jestem bardzo, jaki on jest. - Ja nie. - Eleonora stan�a przy oknie i w zamy�leniu patrzy�a na ulice i pomosty. - Nied�ugo zacznie si� tu ruch - powiedzia�a. - Nagle wyprostowa�a si� i szczup�ymi palcami przycisn�a skronie. - O Bo�e, a je�eli pope�ni�am b��d? Trudno, teraz ju� nic nie mog� zmieni�. - Tak, to by� b��d - przyzna� Wakeman. - Kiedy b�dziesz starsza, zrozumiesz, jak bardzo powa�ny. Po twarzy dziewczyny przemkn�� skurcz l�ku. - Nigdy nie opuszcz� Yerricka. Musz� przy nim zosta�. - Dlaczego? - Dla w�asnego bezpiecze�stwa. B�dzie si� mn� opiekowa�, tak jak zawsze. - Gwardia b�dzie ci� chroni�. - Nie chc� mie� nic wsp�lnego z Gwardi�. Czerwone wargi Eleonory cofn�y si�, ods�aniaj�c r�wne, bia�e z�by. - Moja rodzinka! - zawo�a�a. - M�j troskliwy wuj Peter, sprzedajny jak jego Wzg�rza. A on - wskaza�a ruchem g�owy Benteleya - my�li, �e tu nie ma korupcji. - To nie korupcja - powiedzia� Wakeman. - To zasada. Gwardia jest ponad cz�owiekiem. - Gwardia to mebel, tak jak to biurko. - Eleonora zastuka�a d�ugimi paznokciami w blat biurka. - Kupuje si� meble, biurka, lampy, monitory, Gwardi�. - W oczach dziewczyny wida� by�o wstr�t. - Nale�y do prestonit�w? spyta�a. - Tak. - Nic dziwnego, �e jeste� go ciekaw. Mnie te� on chyba w jaki� niezdrowy spos�b intryguje. Tak jakbym znalaz�a si� w pobli�u jakiej� egzotycznej bestii ze skolonizowanych planet. Tymczasem Benteley ockn�� si� z g��bokiego zamy�lenia. - Dobrze - powiedzia�. - Jestem got�w. - �wietnie. Eleonora w�lizgn�a si� za biurko, podnios�a jedn� d�o�, a drug� po�o�y�a na popiersiu. - Znasz tekst przysi�gi czy mam ci podpowiada�? spyta�a. Benteley zna� przysi�g� wierno�ci na pami��, ale wci�� dr�czy�y go w�tpliwo�ci. Wakeman na przemian ogl�da� swoje paznokcie i spogl�da� na Teda z dezaprobat� i nud�: ma�e pole ujemnego promieniowania. Natomiast Eleonora wpatrywa�a si� w niego natarczywie, przy czym wyraz jej twarzy zmienia� si� z ka�d� chwil�. Z rosn�cym przekonaniem, �e co� tu jest nie w porz�dku, Benteley zacz�� wyg�asza� s�owa przysi�gi do ma�ego plastikowego popiersia. Kiedy doszed� do po�owy, drzwi rozsun�y si� i do pokoju wesz�o z ha�asem kilku m�czyzn. Jeden g�rowa� nad reszt�: wysoki, ci�ki, dobrze zbudowany, z szar�, pobru�d�on� twarz� i g�st�, szpakowat� czupryn�. Reese Verrick w otoczeniu swoich osobistych lennik�w przystan�� na widok ceremonii, kt�ra odbywa�a si� przy biurku. Wakeman podni�s� wzrok i spojrza� na Yerricka. U�miechn�� si� s�abo i nic nie powiedzia�, ale wida� by�o, co my�li. Eleonora Stevens zastyg�a jak ska�a. Z p�on�cymi policzkami, cia�em zesztywnia�ym z przej�cia, czeka�a na oporne s�owo Benteleya. Kiedy tylko sko�czy�, o�y�a. Szybko wynios�a plastikowe popiersie z pokoju i wr�ci�a, wyci�gaj�c r�k�. - Teraz daj mi swoj� kart� Benteley. Musimy j� mie�. Ot�pia�y Benteley wr�czy� Eleonorze kart�. Zn�w si� jej pozbywa�. - Kto to? - zagrzmia� Yerrick, wskazuj�c na Benteleya. - W�a�nie z�o�y� przysi�g� na wierno��. /8. Eleonora zbiera�a swoje rzeczy z biurka. Amulety mi�dzy jej piersiami dynda�y i podskakiwa�y nerwowo. - Id� po p�aszcz - powiedzia�a. - /8? Biochemik? - Yerrick obejrza� Benteleya z zainteresowaniem. - My�lisz, �e jest dobry? - W porz�dku - powiedzia� Wakeman. - Telepowa�em go i wypad� �wietnie. Eleonora pospiesznie zamkn�a szaf�, narzuci�a p�aszcz na go�e ramiona, liczne drobiazgi upycha�a po kieszeniach. - Dopiero co przyjecha�. Jest z OiseauLyre - powiedzia�a, podbiegaj�c do grupy skupionej wok� Yerricka. Jeszcze o niczym nie wie. Powa�na twarz Yerricka nosi�a �lady k�opot�w i zm�czenia ale ma�a iskierka rozbawienia zab�ys�a w jego g��boko osadzonych oczach, szarych kulach ukrytych pod masywnym, wypuk�ym czo�em. - To ostatnie okruchy, na razie. Reszta nale�y do prestonity Cartwrighta. Jak si� nazywasz? - zwr�ci� si� do Benteleya. U�cisn�li sobie d�onie, Benteley wymamrota� nazwisko. Pot�na d�o� Yerricka mia�d�y�a mu jeszcze ko�ci w �miertelnym u�cisku, kiedy wyj�ka�: - Dok�d jedziemy? My�la�em... - Na Wzg�rze Farben. Yerrick i jego ludzie ruszyli w stron� pomostu wyj�ciowego. Zosta� tylko Wakeman, �eby poczeka� na nowego Lotermistrza. - Stamt�d b�dziemy dzia�a� - wyja�ni� Yerrick Eleonorze. - W zesz�ym roku odebra�em osobisty ho�d od Wzg�rza Farben. Mog� liczy� na ich lojalno�� w ka�dej sytuacji. - W jakiej sytuacji? - spyta� Benteley, ogarni�ty nag�ym niepokojem. Otwarto drzwi na zewn�trz. Na wychodz�cych sp�yn�� blask s�o�ca, zmieszany z ulicznym ha�asem. Okrzyki automatycznych reporter�w dotar�y po raz pierwszy do uszu Benteleya. Kiedy przechodzili pomostem na l�dowisko, gdzie oczekiwa�y statki mi�dzykontynentalne, spyta� zachrypni�tym g�osem: - Co si� sta�o? - Mniejsza o to - mrukn�� Yerrick. - Wkr�tce dowiesz si� wszystkiego. Teraz nie ma czasu na gadanie, mamy przed sob� wiele pracy. Benteley powl�k� si� za grup�, czuj�c w ustach metaliczny smak przera�enia. Teraz ju� wiedzia�. Nowina rozbrzmiewa�a zewsz�d, obwieszczana mechanicznym g�osem automatycznych reporter�w. - Yerrick obalony! - krzycza�y automaty, w�druj�c w�r�d t�umu. - Nowy Numer Jeden prestonit�! Butelka ruszy�a si� dzi� rano o dziewi�tej trzydzie�ci czasu batawskiego! Yerrick obalooooony! A wi�c dokona�a si� przypadkowa zmiana w�adzy, nast�pi�o poprzedzone licznymi zwiastunami wydarzenie. Yerrick straci� stanowisko Numer Jeden, przesta� by� Lotermistrzem. Poszed� na dno, wylecia� z Dyrektoriatu na �eb, na szyj�. A Benteley z�o�y� mu ho�d. Teraz ju� nie mo�e si� cofn��. Musi lecie� na Wzg�rze Farben. Wszystkich wasali Yerricka porwa� p�d wydarze�, kt�re wstrz�sn�y Uk�adem S�onecznym, jak zapieraj�ca dech zimowa nawa�nica. * * * 2. Wczesnym rankiem Leon Cartwright jecha� ostro�nie w�skimi, kr�tymi uliczkami swoim starym chevroletem model 2, trzymaj�c pewnie kierownic� i obserwuj�c ruch. Nosi� jak zwykle niemodny, ale nienaganny dwurz�dowy garnitur. Na jego g�owie widnia� zdefasonowany kapelusz, a w kieszeni kamizelki tyka� zegarek. Wszystko razem tchn�o zapomnieniem i staro�ci�. Cartwright mia� oko�o sze��dziesi�ciu lat, by� szczup�y, muskularny, bardzo wysoki, zawsze wyprostowany, ale przy tym gi�tki, mia� �agodne niebieskie oczy i plamy w�trobiane na przegubach. R�ce chude, ale �ylaste i mocne. Spokojny, niemal subtelny wyraz mizernej twarzy. Prowadzi� troch� tak, jakby niezupe�nie dowierza� sobie i swemu wehiku�owi. Na tylnym siedzeniu le�a�y sterty nagranych ta�m, gotowych do wys�ania. Pod�oga ugina�a si� pod plikami metalowej folii, kt�r� trzeba by�o zadrukowa� i ofrankowa�. W k�cie poniewiera� si� stary p�aszcz od deszczu, poobijana mena�ka i kilka starych kaloszy. Pod siedzeniem znajdowa� si� nabity pistolet, wetkni�ty tam przed wieloma laty. Po obu stronach drogi sta�y wyblak�e ze staro�ci domy z odrapanymi tynkami, zakurzonymi szybami i brudnymi neonami. By�y to prze�ytki z zesz�ego stulecia, podobnie jak Cartwright i jego samoch�d. O futryny i �ciany opierali si� brudni m�czy�ni w sp�owia�ych drelichach, z r�kami w kieszeniach, patrz�cy t�po i nieprzyja�nie. T�gie podstarza�e kobiety w nieforemnych czarnych p�aszczach wpycha�y rozklekotane w�zki do ciemnych sklep�w, przebiera�y nerwowo w�r�d lichych towar�w, w�r�d nadpsutej �ywno�ci, kt�r� taszczy�y potem do dusznych, cuchn�cych moczem mieszka�, dla oczekuj�cych niecierpliwie rodzin. Ludzie nie zmienili si� zbytnio ostatnimi czasy, pomy�la� Cartwright. Ani system rejestracji, ani skomplikowana Loteria nie poprawi�y losu wi�kszo�ci. Nadal istniej� nierejestrowani. W pierwszej po�owie dwudziestego wieku rozwi�zano problem produkcji. Odt�d ju� tylko problem konsumpcji n�ka� ludzko��. W latach pi��dziesi�tych i sze��dziesi�tych na Zachodzie pocz�y rosn�� g�ry produkt�w rolnych i artyku��w przemys�owych. Rozdawano, co si� da�o, ale takie rozwi�zanie godzi�o w postawy wolnego rynku. W tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tym roku znaleziono tymczasowe wyj�cie z sytuacji: niszczenie nadprodukcji. Ka�dego tygodnia sz�y z dymem towary warto�ci miliard�w dolar�w. Co sobota ponury, wrogi t�um przygl�da� si�, jak �o�nierze oblewaj� benzyn� i unicestwiaj� w o�lepiaj�cym po�arze samochody, pralki, ubrania, pomara�cze, kaw� czy papierosy, kt�rych nikt nie kupi�. Ka�de miasto mia�o swoje palenisko, ogrodzony plac, pe�en szcz�tk�w i popio�u, gdzie systematycznie niszczono znakomite wyroby, kt�re nie znalaz�y nabywcy. Troch� pomog�y loterie. Kiedy ludzi nie by�o sta� na kupno drogich artyku��w przemys�owych, mogli wci�� mie� nadziej�, �e je wygraj�. Na dziesi�tki lat ostoj� gospodarki sta� si� skomplikowany system rozprowadzania ton b�yszcz�cych wyrob�w. Ale na ka�dego szcz�ciarza, kt�ry wygra� samoch�d, lod�wk� albo telewizor, przypada�y miliony tych, co nic nie wygrali. Z biegiem lat zmienia�y si� nagrody loteryjne; przedmioty materialne zast�piono realniejszymi dobrami: w�adz� i presti�em. A na szczycie, na najwy�szym stanowisku znalaz� si� rozdawca w�adzy - Lotermistrz, kt�ry kierowa� ca�� loteri�. Rozdzia� systemu spo�ecznego od systemu ekonomicznego by� powolny, stopniowy, ale nieodwracalny. Dosz�o do tego, �e ludzie stracili wiar� w prawa natury. Nie by�o nic sta�ego, niezmiennego, wszech�wiat sta� si� rw�cym potokiem. Nikt nie wiedzia�, co si� zdarzy nast�pnego dnia. Nie mo�na by�o na nic liczy�. Uznawano powszechnie prawa statystyki, zanik�o natomiast poj�cie skutku i przyczyny. Ludzie przestali wierzy�, �e mo�na w�ada� �rodowiskiem, pozosta�a im tylko wiara w przypadkow� kolej rzeczy, w pomy�lny zbieg okoliczno�ci, w szcz�liwy traf. Powsta�a teoria Minimaxu, rodzaj stoickiej rezygnacji, odmowy uczestniczenia w bezcelowym wirze codziennej walki. Gracz stosuj�cy taktyk� Minimaxu nigdy si� do ko�ca nie anga�uje, nic nie ryzykuje i nic nie zyskuje, ale te� nie mo�e by� pokonany. Stara si� ocali� to, co ma, i przetrwa� d�u�ej ni� pozostali gracze. Po prostu siedzi, czekaj�c na koniec gry, dalej jego nadzieje nie si�gaj�. Minimax, spos�b na przetrwanie w wielkiej grze �ycia, zosta� wynaleziony w dwudziestym wieku przez dw�ch matematyk�w: von Neumanna i Morgensterna. U�yto go w drugiej wojnie �wiatowej, w wojnie korea�skiej oraz w Wojnie Ostatecznej. Po strategach wojskowych teori� zainteresowali si� finansi�ci. W po�owie dwudziestego wieku von Neumann zosta� powo�any do ameryka�skiej Komisji do spraw Energii Atomowej. By� to dow�d rosn�cego uznania dla jego teorii. A po dwustu pi��dziesi�ciu latach Minimax sta� si� podstaw� rz�du wszech�wiatowego. W ten oto spos�b Leon Cartwright, mechanik, elektronik i cz�owiek obdarzony sumieniem, zosta� prestonit�. Cartwright w��czy� kierunkowskaz i zjecha� swym staromodnym wehiku�em do kraw�nika. Przed nim b�yszcza� w majowym s�o�cu brudnawy gmach Towarzystwa, w�ski trzypi�trowy budynek z drewna, oznaczony jednym tylko szyldem, kt�ry stercza� nad s�siedni� pralni�: "TOWARZYSTWO PRESTONA. Wej�cie od podw�rza". Cartwright zatrzyma� si� przed tylnym wej�ciem, prowadz�cym do magazyn�w. Otworzy� baga�nik i zacz�� wyrzuca� na chodnik pud�a z broszurami. Przechodnie nie zwracali na niego uwagi - kilka metr�w dalej roz�adowywa� w ten sam spos�b swoj� ci�ar�wk� sprzedawca ryb. Po drugiej stronie ulicy ponury hotel zas�ania� pstrokate skupisko paso�ytniczych sklep�w i podejrzanych przedsi�biorstw: lombard�w, dom�w publicznych, bar�w. Podpieraj�c pud�a kolanami, Cartwright wnosi� je do mrocznego magazynu Towarzystwa. Jedna tylko �ar�wka atroniczna �wieci�a s�abo w wilgotnym mroku. Po obu stronach pi�trzy�y si� zapasy - kolumny pak i metalowych skrzy�. Cartwright znalaz� puste miejsce, z�o�y� tam pud�a i korytarzem przeszed� do ma�ego, ciasnego biura. Biuro i nieprzytulna poczekalnia by�y jak zwykle puste. G��wne wej�cie do gmachu sta�o otworem. Cartwright si�gn�� po stos list�w, po czym usiad� na zapadaj�cej si� kanapie, roz�o�y� poczt� na stoliku i zacz�� j� przegl�da�. Nic wa�nego: rachunki za druk i wysy�k� materia��w, kary z powodu nieuregulowania zaleg�ych op�at za pr�d, wod� i wyw�z �mieci. W jednej kopercie znalaz� banknot pi�ciodolarowy i d�ugi list, pisany dr��c� r�k� starej kobiety. Opr�cz tego by�o jeszcze kilka niewielkich datk�w. W sumie Towarzystwo wzbogaci�o si� o trzydzie�ci dolar�w. - Oni ju� si� bardzo niecierpliwi� - powiedzia�a Rita O'Neill, staj�c w drzwiach. - Chyba trzeba b�dzie zacz��. Cartwright westchn��. Wybi�a godzina. Wsta�, opr�ni� popielniczk�, u�o�y� porz�dnie stos zaczytanych egzemplarzy Ognistej Tarczy Prestona i oci�gaj�c si�, ruszy� w�skim korytarzem za dziewczyn�. Pod upstrzon� przez muchy fotografi� Prestona, za wieszakiem, skr�ci� i przez zamaskowany otw�r dosta� si� do ukrytego przej�cia wewn�trznego, kt�re bieg�o r�wnolegle do normalnego korytarza. Na widok Cartwrighta ludzie zebrani w niewielkiej sali konferencyjnej nagle umilkli. Wszystkie oczy skierowa�y si� na niego, po pokoju przeszed� dreszcz nadziei, pomieszanej z l�kiem. Niekt�rzy z ufno�ci� przysuwali si� do Cartwrighta. Zn�w podnios�y si� szepty, nasta�a wrzawa. Wszyscy pr�bowali zwr�ci� na siebie jego uwag�. Kroczy� powoli w stron� �rodka sali, otoczony pier�cieniem podnieconych, gestykuluj�cych ludzi. - Nareszcie! - zawo�a� z ulg� Bili Konklin. Stoj�ca obok niego Mary Uzich doda�a szybko: - Czekali�my tak d�ugo, �e d�u�ej nie mo�na! Cartwright poszpera� w kieszeniach i wyci�gn�� list�. Bardzo r�ni ludzie t�oczyli si� niecierpliwie wok� niego. Sezonowi robotnicy meksyka�scy, niemi i zastraszeni, �ciskali kurczowo ca�y sw�j dobytek. Obok nich para mieszka�c�w wielkiego miasta z zaci�tymi twarzami, palacz z odrzutowca, Japo�czycy pracuj�cy w zak�adach optycznych, wymalowana dziewczyna do ��ka, zbankrutowany w�a�ciciel pasmanterii, student agronomii, dyplomowany farmaceuta, kucharz, piel�gniarka, cie�la. Wszyscy pocili si�, pchali, s�uchali i obserwowali uwa�nie. Ka�dy z nich mia� talent w r�kach, a nie w g�owie. Zdobywali umiej�tno�ci przez lata praktyki i pracy, w bezpo�rednim kontakcie z rzeczami. Umieli hodowa� ro�liny, zak�ada� fundamenty, naprawia� ciekn�ce rury, konserwowa� maszyny, tka� materia�y, gotowa� posi�ki. Z punktu widzenia systemu rejestracji byli nieprzydatni. - My�l�, �e wszyscy ju� s� - powiedzia� z przej�ciem Jereti. Cartwright westchn�� b�agalnie i podni�s� g�os, �eby go wszyscy s�yszeli. - Mam wam co� do powiedzenia, zanim odlecicie. Statek jest got�w do drogi, zosta� sprawdzony przez naszych przyjaci� na lotnisku. - Zgadza si� - potwierdzi� kapitan Groves, imponuj�cy srogi Murzyn w sk�rzanej kurtce, sk�rzanych butach i r�kawiczkach. Cartwright zgni�t� kawa�ek metalowej folii. - No to tyle - powiedzia�. - Czy kto� ma jakie� w�tpliwo�ci? A mo�e kto� chce si� wycofa�? S�owa te wywo�a�y pewne poruszenie, ale nikt si� nie zg�osi�. Mary Uzich u�miechn�a si� do Cartwrighta, a p�niej do m�odego cz�owieka obok niej. Konklin obj�� j� i przytuli�. - D�ugo pracowali�my na t� chwil� - ci�gn�� Cartwright. - Po�wi�cili�my wiele czasu i pieni�dzy. �a�uj�, �e nie ma tu w�r�d nas Johna Prestona, by�by szcz�liwy. On wiedzia�, �e to si� kiedy� wreszcie zdarzy. Wiedzia�, �e b�dzie statek skierowany poza planety skolonizowane, poza rejony, kt�rymi w�ada Dyrektoriat. W g��bi serca �ywi� pewno��, �e ludzie wyrusz� na poszukiwanie nowych ziem, na poszukiwanie wolno�ci. - Spojrza� na zegarek. - Do widzenia i powodzenia. Zaczynacie podr�. Nie wypuszczajcie z r�k amulet�w. Groves niech siada do ster�w. Pasa�erowie jeden po drugim zbierali sw�j skromny dobytek i powoli wychodzili z pokoju. Cartwright �ciska� im d�onie, mrucz�c s�owa nadziei i otuchy. Kiedy wszyscy wyszli, sta� przez chwil�, milcz�cy i zamy�lony, w opustosza�ym pokoju. - Ciesz� si�, �e ju� po wszystkim - oznajmi�a z ulg� Rita. - Obawia�am si�, �e niekt�rzy si� wycofaj�. - Nieznane zawsze budzi l�k. Ubi sunt leones... Preston w jednej ze swych ksi��ek wspomina dziwne, zwodnicze g�osy... - Cartwright nala� sobie kawy do kamionkowej fili�anki. - Nie jestem pewien, czy nasze zadanie tutaj nie jest gorsze - powiedzia�. - Nie wierzy�am, �e do tego dojdzie - stwierdzi�a Rita, g�adz�c bezwiednie swoje czarne w�osy w�skimi, zr�cznymi palcami. - Oto zmieniasz losy �wiata... Wszystko mo�esz zrobi�. - Nie wszystko - zaprzeczy� oschle Cartwright. B�d� pr�bowa�, zaczn� to i owo, co� innego sko�cz�. Ale przecie� mnie z�api�, i to wkr�tce. Rita przerazi�a si�. - Jak mo�esz tak m�wi�? - Jestem realist� - odpowiedzia� ostro, niemal okrutnie. - Mordercy zabili ka�dego mera wybranego przez butelk�. Czy my�lisz, �e b�d� zwleka� z og�oszeniem Konwencji �ow�w? Mechanizm kontroli i kompensacji dzia�a w tym systemie tak, �eby nas kontrolowa�, a im rekompensowa� straty. Z ich punktu widzenia ja z�ama�em regu�y ju� przez to tylko, �e chc� gra�. Od tej chwili za wszystko, co mi si� przydarzy, sam ponosz� win�. - Czy oni wiedz� o statku? - W�tpi� - odpar� Cartwright i dorzuci� ponuro: Mam nadziej�, �e nie wiedz�. - Mo�esz chyba wytrzyma�, dop�ki statek nie b�dzie bezpieczny. Czy to nie... - Rita urwa�a, odwracaj�c si� ze strachem. Z zewn�trz dobieg� odg�os silnik�w rakietowych. Jaki� statek l�dowa� na dachu, z metalicznym zgrzytem, jak stalowy chrz�szcz. Potem da� si� s�ysze� og�uszaj�cy stuk, zgrzyt otwieranego w�azu, wreszcie podniesione g�osy i szybkie kroki na g�rnym pi�trze. Na twarzy stryja Rita ujrza�a kr�tki b�ysk przera�enia, poczu�a, �e on wie. Po chwili �agodne znu�enie i spok�j odmalowa�y si� na jego twarzy, u�miechn�� si� niepewnie do Rity. - Ju� tu s� - oznajmi� g�osem cichym, ledwie s�yszalnym. Ci�kie wojskowe buty zadudni�y w korytarzu. �o�nierze Dyrektoriatu w zielonych mundurach ustawili si� p�kolem w sali konferencyjnej, za nimi pojawi� si� opanowany urz�dnik z zamkni�t� akt�wk� pod pach�. - Leon Cartwright? - spyta�, kartkuj�c notes. - Prosz� o dokumenty. Masz je przy sobie? Cartwright wyci�gn�� z wewn�trznej kieszeni marynarki plastikow� tub�, zerwa� piecz�� i wyj�� plik cienkich metalowych p�ytek. Po kolei k�ad� je na stole. - Metryka. �wiadectwa szkolne. Psychoanaliza. Ksi��eczka zdrowia. Wyci�g z rejestru przest�pstw. Za�wiadczenie o statusie. Historia ho�d�w lennych. Zwolnienie z ostatniej przysi�gi. I ca�a reszta. Pchn�� kupk� p�ytek w stron� urz�dnika, po czym zdj�� marynark� i podwin�� r�kaw koszuli. Urz�dnik rzuci� okiem na dokumenty, nast�pnie por�wna� numer identyfikacyjny ze znaczkami wypalonymi g��boko na przedramieniu Cartwrighta. - Odciski palc�w i encefalogram zbadamy p�niej powiedzia�, odsuwaj�c stos dokument�w. - Zreszt� to zbyteczne, wiem, �e jeste� Leonem Cartwrightem. Ja jestem major Shaeffer z Gwardii telepat�w Dyrektoriatu. W pobli�u s� inni telepaci. Dzi� rano, tu� po dziewi�tej, nast�pi�a zmiana w�adzy. - Rozumiem - odpar� Cartwright, opuszczaj�c r�kaw i ponownie wk�adaj�c marynark�. Major Shaeffer dotkn�� g�adkiej kraw�dzi za�wiadczenia o statusie Cartwrighta. - Jeste� nierejestrowany? - Tak. - Przypuszczam wi�c, �e twoja karta w�adzy znajduje si� w archiwum Wzg�rza. Taka jest zwyk�a procedura. - Taka jest zwyk�a procedura - przyzna� Cartwright ale ja nie jestem lennikiem �adnego Wzg�rza. Mo�esz sprawdzi� w tych dokumentach, �e na pocz�tku roku zosta�em zwolniony. Shaeffer wzruszy� ramionami. - W takim razie oczywi�cie wystawi�e� sw� kart� na sprzeda� na czarnym rynku powiedzia� i zatrzasn�� notes. - Wi�kszo�� obrot�w butelki wskazuje nierejestrowanych, kt�rzy s� znacznie liczniejsi. Ale i tak karty w�adzy pozostaj� w r�kach rejestrowanych. Cartwright po�o�y� swoj� kart� na stole. - Oto moja. - Co takiego?! - krzykn�� zaskoczony Shaeffer. Szybko zbada� my�li Cartwrighta i na jego twarzy pojawi� si� wyraz zdumienia i niedowierzania. - Wiedzia�e�?! Wiedzia�e�, �e to si� stanie. - Tak. - Niemo�liwe. To by�o przed chwil�, natychmiast tu przylecieli�my. Wie�� nie dotar�a jeszcze do Yerricka, jeste� pierwsz� osob� opr�cz gwardzist�w, kt�ra o tym wie. - Major zbli�y� si� do Cartwrighta. - Co� tu nie gra. Sk�d wiedzia�e�, �e tak si� stanie? - Dwug�owe ciel� - rzuci� od niechcenia Cartwright. Telepata zamy�li� si�, wci�� badaj�c umys� Cartwrighta. Nagle zrezygnowa�. - Mniejsza o to - oznajmi�. - Przypuszczam, �e masz w�asne �r�d�o informacji. M�g�bym je wykry�... jest w twoim m�zgu, bardzo g��boko, dobrze os�oni�te. Wyci�gn�� d�o�. - Gratuluj�. Je�eli pozwolisz, rozlokujemy si� tutaj. Za par� minut Yerrick dowie si� o zmianie. Chcemy by� przygotowani. - Wcisn�� Cartwrightowi w d�o� kart� - Pilnuj jej dobrze. To w tej chwili tw�j jedyny tytu� do ubiegania si� o stanowisko Lotermistrza. - My�l�... - zacz�� Cartwright i odetchn�� swobodniej - my�l�, �e mog� na was liczy�. - Ostro�nie schowa� kart� do kieszeni. - My�l�, �e tak - odpowiedzia� major, w zamy�leniu oblizuj�c wargi. - To takie dziwne... Teraz jeste� naszym prze�o�onym, a Yerrick sta� si� niczym. Mo�e troch� potrwa�, nim przestawimy si� psychicznie. M�odzi gwardzi�ci, kt�rzy nie pami�taj� poprzednich Lotermistrz�w... Wzruszy� ramionami. - Proponuj�, �eby� chwilowo odda� si� pod opiek� Gwardii. Nie mo�emy tu zosta�, wielu mieszka�c�w Batawii sk�ada�o Yerrickowi przysi�g� osobist�, a nie s�u�bow�. B�dzie trzeba zbada� ka�dego i systematycznie usuwa� tych lennik�w. Yerrick potrzebowa� ich do zdobycia kontroli nad Wzg�rzami. - Wcale mnie to nie dziwi. - Yerrick jest sprytny. - Shaeffer obrzuci� Cartwrighta krytycznym spojrzeniem. - W ci�gu swego panowania by� wielokrotnie wyzywany. Wci�� kto� pr�bowa� si� przedrze�. Mieli�my du�o pracy, ale przecie� chyba po to jeste�my. - Ciesz� si�, �e przyjechali�cie - powiedzia� Cartwright. - Kiedy us�ysza�em ha�as, my�la�em, �e to Yerrick. - To by�by on, gdyby�my go zawiadomili - przyzna� major Shaeffer z b�yskiem ponurego rozbawienia w oku. Gdyby nie interwencja starszych telepat�w, zapewne zawiadomiliby�my najpierw jego i nie spieszyli si� tak bardzo tutaj. Peter Wakeman podni�s� raban. �e obowi�zek, �e odpowiedzialno�� itede. Cartwright zanotowa� sobie w my�li: trzeba b�dzie poszuka� Petera Wakemana. - Kiedy si� tu zbli�ali�my - m�wi� powoli Shaeffer - przechwycili�my my�li sporej grupy ludzi, kt�rzy najwidoczniej opuszczali w�a�nie ten budynek. W ich g�owach by�o twoje nazwisko i to miejsce. Cartwright natychmiast sta� si� czujny. - Czy�by? - Oddalali si� od nas, wi�c nie mogli�my wszystkiego z�apa�. Sz�o o jaki� statek. I o daleki lot. - M�wisz jak zawodowy wr�bita. - Otacza�o ich silne pole l�ku i podniecenia. - Nic mi o tym nie wiadomo - powiedzia� z naciskiem Cartwright i doda� ironicznie: - Mo�e to by�a ucieczka d�u�nik�w. Przed budynkiem Towarzystwa Rita O'Neill chodzi�a bez celu w k�ko, czuj�c nag�� pustk�. Wielka chwila nadesz�a i min�a, teraz nale�a�a ju� do historii. Obok gmachu Towarzystwa wznosi� si� niewielki zaniedbany sarkofag, w kt�rym spoczywa�y doczesne szcz�tki Johna Prestona. Rita widzia�a ciemne, nieforemne cia�o, wisz�ce w po��k�ym, upstrzonym przez muchy sze�cianie, z r�koma z�o�onymi na ptasiej piersi, z zamkni�tymi oczyma i zb�dnymi ju� okularami. Ma�e r�ce, wykr�cone artretyzmem. Zgarbiony kr�tkowidz. Sarkofag by� zakurzony, wok� poniewiera�y si� �mieci i odpadki, przyniesione przez wiatr. Nikt nie przychodzi� ogl�da� cia�a Prestona. Sarkofag by� opuszczonym, zapomnianym pomnikiem, kt�ry s�u�y� za mieszkanie sm�tnemu trupowi, bezsilnemu i niepotrzebnemu. A p� mili st�d, na l�dowisku, pasa�erowie wysiadali z kolumny archaicznych samochod�w. Poobijany statek do przewozu rudy tkwi� tu� przy pode�cie. Ludzie bez�adnie wspinali si� po w�skiej metalowej drabince do obcego wn�trza statku. Fanatycy wybierali si� w podr�. Ruszali w nieznane przestworza, aby odnale�� i obj�� we w�adanie mityczn� dziesi�t� planet� Uk�adu S�onecznego, legendarn� Ognist� Tarcz�, bajeczn� krain� Johna Prestona, poza granicami �wiata znanego cz�owiekowi. * * * 3. Zanim Cartwright dotar� do siedziby Dyrektoriatu w Batawii, wszyscy ju� wiedzieli o zmianie. Nowy Lotermistrz siedzia� wpatrzony w ekran telewizora, a szybka rakieta mi�dzykontynentalna pru�a niebo nad po�udniowym Pacyfikiem. W dole rozci�ga� si� niebieski ocean i niezliczone czarne kropki, konglomeracje metalowo-plastikowych �odzi-dom�w, w kt�rych mieszkali Azjacikruche platformy, si�gaj�ce od Hawaj�w po Cejlon. Ekran pulsowa� gor�czkowo. Twarze pojawia�y si� i znika�y, sceny zmienia�y si� z osza�amiaj�c� szybko�ci�. Pokazywano histori� dziesi�ciu lat panowania by�ego Lotermistrza: zdj�cia pot�nej postaci Yerricka i podsumowanie jego osi�gni��. By�y te� mgliste doniesienia o Cartwrighcie. Bohater roze�mia� si� w duchu nerwowo, wprawiaj�c w zaniepokojenie telepat�w. Nic o nim nie wiedz� pr�cz tego, �e ma jakie� powi�zania z Towarzystwem Prestona. Automatyczne reportery wygrzeba�y ile si� da�o o Towarzystwie - nie by�o tego wiele. Pokazano urywki z �ycia samego Johna Prestona, jak - kruchy i drobny drepta� od bibliotek do laboratori�w, jak pisa� swe ksi��ki, zbiera� niezliczone fakty, jak spiera� si� bezskutecznie z uczonymi w pi�mie, jak utraci� przywilej rejestracji, jak wreszcie stoczy� si� i zmar� w zapomnieniu. Potem wzniesienie skromnego sarkofagu. Pierwsze posiedzenie Towarzystwa. Druk p� ob��kanych, p� proroczych ksi��ek Prestona... Cartwright mia� nadziej�, �e nic wi�cej nie wiedz�. Trzyma� w my�li kciuki i wpatrywa� si� w ekran. Jest teraz najwy�szym w�adc� uk�adu dziewi�ciu planet. Jest Lotermistrzem, otoczonym Gwardi� telepat�w, dysponuj�cym olbrzymi� armi�, marynark� wojenn� i policj�. Jest uznanym nadzorc� mechanizmu butelki losu, a tak�e wielkiego aparatu rejestracji, loterii i szk� treningowych dla telepat�w. Z drugiej strony istnieje pi�� Wzg�rz, przemys�owy kompleks, na kt�rym opiera si� system spo�eczny i polityczny. - Co osi�gn�� Yerrick? - spyta� Cartwright majora Shaeffera. Shaeffer zajrza� w jego my�li, �eby stwierdzi�, o co chodzi. - Ach, �wietnie sobie radzi�. Do sierpnia mia� wyeliminowa� przypadkowy obr�t butelki i zniszczy� ca�� struktur� Minimaxu. - Gdzie si� teraz podziewa? - Polecia� z Batawii na Wzg�rze Farben, gdzie ma najwi�ksze poparcie. Stamt�d b�dzie dzia�a�. Przechwycili�my cz�� jego plan�w. - Widz�, �e Gwardia mo�e by� bardzo u�yteczna. - Do pewnych granic. Naszym zadaniem jest zapewni� ci bezpiecze�stwo i tylko tyle. Nie jeste�my szpiegami ani tajnymi agentami. Strze�emy tylko �ycia Lotermistrza. - Z jakim rezultatem? - Gwardia powsta�a sto sze��dziesi�t lat temu. Od tego czasu chronili�my pi��dziesi�ciu dziewi�ciu Lotermistrz�w. Z tej liczby uda�o nam si� ocali� jedenastu. - Jak d�ugo rz�dzili? - Jedni par� minut, inni ca�ymi latami. Yerrick rz�dzi� niemal najd�u�ej, jedynie stary McRae od roku siedemdziesi�tego �smego utrzyma� si� ca�e trzyna�cie lat. Gwardia wykry�a w�wczas ponad trzystu morderc�w, ale nie zrobiliby�my tego, gdyby nam McRae nie pomaga�. To by� szczwany lis. Czasem my�l�, �e by� telepat�. Cartwright zaduma� si�. - A wi�c Gwardia telepat�w, kt�rzy czuwaj� nad moim �yciem. I publiczni mordercy... - Nigdy wi�cej ni� jeden naraz. Oczywi�cie, mo�e ci� zamordowa� amator, nie zatwierdzony przez Konwencj�. Kto� z prywatn� uraz�. Ale to si� rzadko zdarza. Nic by mu z tego nie przysz�o, straci�by tylko kart� A to oznacza neutralizacj� polityczn�, ju� nigdy nie m�g�by zosta� Lotermistrzem. Butelk� trzeba by przesun�� o jeden obr�t. Zupe�nie nieop�acalna impreza. - Jakie s� moje szans� statystyczne? - Przeci�tnie rzecz bior�c, dwa tygodnie. Tylko dwa tygodnie, a Yerrick jest sprytny. �owy nie b�d� sporadycznymi akcjami nieznanych jednostek ��dnych w�adzy. Yerrick wszystko zorganizuje. Sprawna, skoordynowana machina b�dzie raz po razie wypuszcza� morderc�w, kt�rzy bez ko�ca b�d� �ci�ga� jak �my do Batawii, a� osi�gn� cel - zniszcz� Leona Cartwrighta. - W twoim umy�le - powiedzia� major - widz� ciekawy wir, z�o�ony ze zwyk�ego strachu i niezwyk�ego zespo�u symptom�w, kt�rych nie potrafi� zanalizowa�. Co� o statku powietrznym. - Masz prawo obserwowa� czyj� umys�, kiedy zechcesz? - To nie zale�y ode mnie. Gdybym tu siedzia� i gada�, te� musia�by� mnie s�ysze�. Kiedy jestem w grupie ludzi, ich my�li zamazuj� si�, jak g�osy na przyj�ciu, gdy wszyscy m�wi� naraz. Ale teraz jeste�my sami. Ten statek jest ju� w drodze - ci�gn��. Daleko nie zaleci. Na pierwszej planecie, gdzie spr�buj� szcz�cia... czy to na Marsie, czy na Jowiszu, czy na Ganimedesie... - Statek leci dalej, poza znane planety przerwa� Cartwright. - Nie chodzi nam o za�o�enie nowej "dzikiej" kolonii. - Wiele si� spodziewacie po tym starym transportowcu. - Na tym statku jest wszystko, co posiadamy. - I s�dzisz, �e utrzymasz si� dostatecznie d�ugo przy w�adzy? - Mam nadziej�. - Ja te� - powiedzia� oboj�tnie Shaeffer, po czym wychyli� si�, wskazuj�c kwitn�c� wysp�, kt�ra wy�oni�a si� przed i pod nimi. - Kiedy wyl�dujemy, b�dzie tam na ciebie czeka� cz�owiek Yerricka. - Ju�? - �achn�� si� Cartwright. - Nie morderca. Jeszcze nie zwo�ano Konwencji �ow�w. To jeden z osobistych lennik�w Yerricka. Nazywa si� Herb Moore. Przeszukano go, nie ma broni. Chce tylko z tob� porozmawia�. - Sk�d wiesz? - Od kilku minut mam ��czno�� z central� Gwardii. My, telepaci, udzielamy sobie wzajemnie przetworzonych informacji. Jeste�my jakby �a�cuchem... Nie masz si� czego obawia�, co najmniej dw�ch z nas b�dzie z tob� przez ca�y czas rozmowy. - A gdybym nie chcia� z nim m�wi�? - Masz prawo. Cartwright wy��czy� telewizor. Statek opuszcza� si� na wielkie magnetyczne uchwyty. - A co by� radzi�? - Porozmawiaj z nim, pos�uchaj, co ma do powiedzenia. Zorientujemy si� z grubsza, co nam grozi. Herb Moore by� przystojnym, trzydziestoparoletnim blondynem. Podni�s� si� z wdzi�kiem z fotela, kiedy Cartwright, Shaeffer i dw�ch innych gwardzist�w weszli do g��wnego hallu siedziby Dyrektoriatu. - Witaj - powiedzia� Moore do Shaeffera pogodnym g�osem. Shaeffer otworzy� drzwi prowadz�ce do wewn�trznych biur i stan�� z boku, przepuszczaj�c Cartwrighta. Nowy Lotermistrz po raz pierwszy ujrza� swoje w�o�ci. Stan�� w progu, z marynark� w r�ce, kompletnie oczarowany tym, co zobaczy�. - Du�y przeskok z budynku Towarzystwa - powiedzia� w ko�cu. Wolnym krokiem podszed� do biurka i dotkn�� g�adkiego mahoniowego blatu. - To dziw